Skocz do zawartości

bielik42

Forumowicze
  • Zawartość

    2636
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    19

Wpisy blogu napisane przez bielik42

  1. bielik42
    Wojenna Zawierucha w słowach i w obrazach - czyli trzy dzieła na rocznicę wybuchu II wojny światowej

    To dziś. Dokładnie od tego dnia w 1939 r. rozpoczęło się światowe szaleństwo na punkcie mordowania. Aby niejako uczcić ten dzień i jego pamięć przedstawiam wam to, co robić potrafię najlepiej - recenzuję trzy dzieła o tym wydarzeniu traktujące. Żadnej pompatyczności czy fałszywego patriotyzmu - same słowa. Zapraszam do czytania.


    Buteleczka szczęścia ? ?Morfina?





    Autor: Szczepan Twardoch
    O ?Morfinie? usłyszałem po raz pierwszy oglądając ?Tygodnik kulturalny? na TVP Kultura. Grupa niezbyt (lecz jednak) poważnych krytyków przeważnie zachwalała tą powieść, a nawet zaprosiła jej autora do studia. W pamięć wbiło mi się stwierdzenie, że ta książka jest w stanie ?Połączyć lewicę i prawicę?. Czy to prawda? Czy wreszcie powstało coś, co nie rozjątrza urażonej dumy dwóch skrajnych frakcji Polaków? Postanowiłem się o tym przekonać osobiście, tym bardziej, że sam nie stoję po żadnej ze stron.
    Ciało pęka.
    ?Morfina? to dosyć obszerna powieść (ok. 600 stron) w stylu twórczości Bolesława Prusa, osadzona w okupowanej przez nazistów Warszawie. Głównym bohaterem jest Konstanty Willemann ? człowiek, który nie jest ani Polakiem (pochodzi ze starej śląskiej szlachty, a więc niemieckiej), ani Niemcem (matka wyrzekła się niemieckich korzeni). Nie jest też artystą, bo studia rysunku porzucił, ale też nie jest zwykłym robotnikiem, gdyż dzięki swemu pochodzeniu obracał się w kręgach przedwojennej elity. Nie jest rozbitkiem, czego dowodzi rodzina, żona, syn, ale też nie jest ustatkowany, bo dużo czasu spędza poza domem, w ramionach prostytutki Salome, z którą wspólnie zażywa morfinę, by potem zatonąć w strugach alkoholu. Nie jest obojętny, bo brał udział w kampanii wrześniowej, ale też nie jest patriotą, bo nie wierzy w odrodzenie Polski. Nie jest bezczynny, bo dołącza do podziemia, ale też nie jest walczącym, bo spędza swoje misje w kawiarniach wraz z kobietami, zażywając wszystkich przyjemności. Nie jest sam, bo ma wspaniałego przyjaciela, którego wyzyskuje, wypraszając od niego morfinę (przyjaciel o imieniu Jacek jest lekarzem) i jest pomiędzy nimi coś mrocznego, bo żona Jacka była pierwszą kochanką Konstantego. Jest dorosły, ale wciąż czuje na sobie żelazny wpływ chorej psychicznie matki. Kim jest Konstanty Willemann?
    A więc pustynia.
    Właśnie na to pytanie staramy się sobie odpowiedzieć w czasie czytania tego dzieła. Obserwujemy historię Konstantego zarówno obecną, jak i minioną, a także miejscami nadchodzącą. Bardzo pomaga tu język, który został spleciony bardzo misternie, bez poszanowania dla znaków przestankowych i zasad gramatyki. Przypomina to dokonania Witkacego, a miejscami klimat może przywodzić namyśl najlepsze strony Schultza czy Kafki. Bez wątpienia mamy do czynienia z dziełem onirycznym, czyli osadzonym w świecie snu. Myśli bohatera pędzą z taką prędkością, po drodze zahaczając o emocje i wspomnienia, że trudno za nim nadążyć, lecz ten nieustanny pęd prowokuje do dalszego poznawania perypetii protagonisty. Autor świetnie oddał stan umysłu upadłego, rozszarpanego człowieka, który nie zna swojego miejsca, który nie ma własnego życia, bo wciąż jest zależny od innych. Podobała mi się krótka konkluzja, nieco wyjaśniająca ten stan rzeczy ? otóż bohater stwierdza, że jest morfinistą, dziwkarzem i alkoholikiem, ponieważ to jedyne, czego dokonał sam. Całą resztą (czyt. rodzinę, pracę, pieniądze) otrzymał od bogatej matki. A właśnie ? matka.
    Biała orlica, potwór żądzy.
    Niewątpliwie to właśnie matka jest najciekawszą postacią w całej książce. To jej historię poznajemy najwcześniej, z uwagą przypatrujemy się niewyobrażalnej chuci, która opanowała tą dziwaczną dziewczynę, co tylko zostawało jej ułatwione poprzez naturalną piękność. Przy pomocy swych aspektów robiła, co chciała, a naturę miała szaloną. Ojcem Konstantego był młody szlachcic, którego ona uwiodła, będąc prawie dwukrotnie od niego starszą. Wszystkie te szczegóły, łącznie z obrazowanymi scenami stosunku płciowego przekazywała swojemu synowi od najmłodszych lat, dbając, by stał się od niej uzależniony. I tak się stało. Konstanty nie ma własnych myśli, a jeżeli już mu się zdarzą, to nie są one szczęśliwe. Jeżeli dodamy do tego unoszącą się nad Willemannem tajemniczą postać, znającą przyszłość i przeszłość i szepczącą do niego cicho, to obraz człowieka na skraju wytrzymałości psychicznej pozostaje wykonany całkowicie. Podobało mi się zobrazowanie tej myśli, bardzo dobrze autor oddał ten stan. Ale nie tylko to mu się udało, bo równie ważną rolę w świecie pełnią tu kobiety.
    Boskość w upadku.
    I to tu trzeba zauważyć, że kobiety tu wszystkie są złe. Hanka ? żona bohatera to oddana sprawie polskiej patriotka, która z chęcią zobaczyłaby swego męża martwego, aby potem honorować pamięć po nim (jak się Konstantemu wydaje). Iga ? żona Jacka odrzuciła go, lecz pozostała pomiędzy nimi więź, której nie da się usunąć, co boli obojga. Salome ? zwyczajna dziwka bez uczuć, niemal narzędzie, mające w sobie tylko namiętność i szaleństwo pożądania. Dzidzia ? ordynarna, niedostępna i władcza, ślepa na uczucia innych. I wreszcie matka ? bóstwo chaosu, awatar szaleństwa i ostateczny byt idealny według Konstantego, którym rządzi. Do tego stosunek płciowy został tu pokazany, jako brudny i kalający, a czystość pozostaje nieuchwytna, co już mi się mniej podoba, ale niestety muszę przyznać, że do konwencji pasuje idealnie.
    W niemieckim mundurze
    ?Morfina? przedstawia nam też inny obraz, dosyć wstrząsający. Otóż nasz bohater zostaje zaangażowany przez ruch oporu do przybrania obywatelstwa niemieckiego, ponieważ dzięki swemu pochodzeniu i idealnej mowie niemieckiej jest on pożyteczny. Inna sprawa, że Konstanty odrzucił swoją niemieckość, więc przybranie jej na powrót budzi w nim obrzydzenie, które budzi się także u innych, jego znajomych, rodzinie, a zwłaszcza u teścia, który jest zagorzałym endekiem. I tu powstaje nienawiść do sprzedajnego Polaka, opuszczającego swoją ojczyznę na rzecz zwycięzców. A my mamy wejście do umysłu takiego człowieka, co jest przeżyciem zatrważającym. Najpodlejsza istota tamtych czasów, do tego stworzona przez patriotów ? jak taki człowiek musiał się czuć? O tym mówi nam ?Morfina?.
    Bądźmy bezstronni
    Czy wymienione we wstępie ?połączenie lewicy i prawicy? tu działa? Dla mnie oczywiście, gdyż ta postać głównego bohatera ? wyrzutka każdej nacji, człowieka-nikogo ? działa odświeżająco. My nie widzimy zalet żadnej z frakcji, a jedynie ich wady. Utopijną polskość wyznawców Dmowskiego, samowolę i idiotyczny honor popleczników Piłsudskiego ? tu nie ma nic, co byłoby dobre, lub odpowiednie. Nie istnieje tu przyszłość dla Polski, nie ma dobrego rozwiązania (przypomina się ?Przedwiośnie?), ale musimy z tym żyć. A Warszawa jest gnijącym trupem, a ludzie są szarzy i bez sumienia. Ci u góry udają, że polska coś znaczy, gdy znaczy dla nich tylko pieniądz i ucieczkę od tego, co boli wszystkich. Życie to nieustanne staczanie się po pochyłej półce, a na końcu raczej nie czeka odświeżająca kąpiel, a obrzydliwe bagno zepsucia. Tak odebrałem przekaz Morfiny.
    Kolba uderzyła w twarz. Uderzyła? Uderzy? Uderzyła
    Podsumowując me wcześniejsze wywody, które same zdają się być oniryczne ? ?Morfina? to kawał oryginalnej historii, która wzbudza zaciekawienie, a styl, w jakim została stworzona jest wybitnie nietuzinkowy. To całkiem odrębne przeżycie, które dziś jest już bardzo rzadkie, zwłaszcza w polskiej twórczości. Tęskniłem do zamazanych korytarzy sądowych z ?Procesu?, do ogrodów wysokich na 15 metrów Schultza ? tu otrzymałem martwą Warszawę i człowieka, który ma w sobie wszystko, a nie posiada nic. Depresyjna, ciekawa i warta przeczytania. Dawno czegoś takiego na polskim rynku nie było.


    Piekło z drugim dnem - Mila 18





    Autor: Leon Uris
    Zgodnie z dzisiejszą rocznicą wybuchu II wojny światowej omawiać będziemy kolejne dzieło traktujące o tym koszmarze człowieczeństwa. Książka ?Mila 18? nie jest tak dobrze w polskich kręgach znana jak ?Medaliony? czy ?Zdążyć przed Panem Bogiem?, gdyż Polacy nie grają tu głównej roli, choć rzecz się dzieje w Warszawie. A dokładniej ? w żydowskim Getcie.
    Nie jest tajemnicą, że zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej Polska przeszła z jednej okupacji na drugą, tym razem komunistyczną. Nasi ?wybawiciele? również nie darzyli miłością ludzi pochodzenia żydowskiego, więc wszelkie naciski na holokaust, odpowiedzialność za masakry i pogromy były z miejsca zabraniane. Stąd i nasze ?mroczne? piętno ? nie można zaprzeczyć, że niewiele robiliśmy z faktem, że setki tysięcy żydów zabijano w obozach koncentracyjnych. Nie wszyscy ? oczywiście, lecz pomocy i tak było za mało. O tym, jak okres wojenny widzieli warszawscy żydzi opowiada właśnie opisywana tu książka.
    Na samym początku autor umieszcza notkę, w której ostrzega, iż większość bohaterów jest fikcyjna, lecz wydarzenia są stuprocentowo prawdziwe. Dla nas, których pradziadkowie to piekło przeżyli nie jest to wielką informacją, bo nieludzkie czyny III Rzeszy zostały nam głęboko wpojone, lecz dla ludzi innych kontynentów niektóre z wydarzeń w książce mogą wydawać się niemożliwe. Nic z tych rzeczy ? potworności nazistowskie zostały tu oddane z pietyzmem i szczegółem, nie tak dobitnie jak w ?Medalionach?, lecz i tak wstrząsająco. Głównym bohaterem jest zbiorowość żydowska, a wśród nich kilka poszczególnych osób.
    Mamy więc Andreia Androfskiego* - dowódcę oddziału ułanów, wspaniałego żołnierza o pomnikowym ciele i zaskakującej kulturze osobistej. Należy też do Syjonistów ? odłamu żydowskiego kościoła, którego celem był powrót do Palestyny za wszelką cenę. Ma też siostrę o imieniu Deborah ? piękną kobietę, wydaną za znamienitego doktora medycyny Paula Bronskiego. Ma z nim dwójkę dzieci ? Rahelę i Stephana, lecz prawdziwie kocha Christophera de Monti ? Włocha dziennikarza, pracującego dla Szwajcarii jako korespondent z Warszawy. Trzeba też nadmienić, że Paul Bronski odrzucił wiarę żydowską, co jest bardzo znaczące w późniejszej części książki. Żydem jest także Alexander Brendel ? aktywista i później duchowy przywódca biernego oporu przed nazizmem. Prowadzi on dzienniki, opisujące wszelkie wydarzenia z Getta, a to właśnie fragmenty tych dzienników otwierają każdy rozdział. Poza tym obserwujemy też wiele innych postaci, ważnych i mniej ważnych ?kochankę Andreia o imieniu Gabriela, niemieckiego profesora Koeinga, charyzmatycznego przywódcę propagandy Horsta von Eppa, syna Alexa Brandela itd.
    Pomimo wielkiej różnorodności charakterów fabuła wcale nie wydaje się być pogmatwana. Na około 530 stronach obserwujemy historię wkroczenia sił niemieckich do Polski, stworzenia Getta w Warszawie, rozpoczęciu wywózek żydów do obozów zagłady, powstania w Getcie i ostateczną likwidację. I niemal wszystko oczami naszych bohaterów, czyli zarówno agresorów jak i skrzywdzonych. Mamy też przyjemność oglądania walk z kampanii wrześniowej, dzieciństwa Christophera de Monti, romansu pomiędzy Rahelą i Wolfem, działania Armii Krajowej (przedstawionej w wybitnie złym świetle, ale głównie przez dowódcę, niejakiego Romana, który żydami się brzydził) i kilku innych, nie mniej ważnych, a czasem ciekawych (kulisy szkolenia SS) informacji. Ogólnie świat przedstawiony jest bardzo realistyczny. Nietrudno się wczuć w ogarnięte przerażeniem masy ludzkie, zamknięte w getcie. Bardzo podobał mi się też zabieg z ukazaniem organizacji niby-mafijnej, działającej na terenie getta. Wielka Siódemka, bo tak się zwała, trzymała w rękach kilka klubów nocnych ze striptizem i jazzem oraz większość dostaw żywności. Nic więc dziwnego, że niektórzy postanowili się na zbiorowej tragedii wzbogacić.
    ?Milę 18? czytałem po angielsku, jest to w sumie pierwsza moja książka w tym języku, którą przeczytałem. Styl jest bardzo płynny, obrazowy, często na pierwszy plan wychodzą ostre naturalizmy, ukazujące nam obrzydliwość działań nazistów, a także chaos potyczek powstańców w końcowej części. Kilka scen w książce jest wyjątkowo pięknych i zapadających w pamięć, głównie dzięki tej niesamowicie rzeczywistej kreacji bohaterów, z którymi naprawdę można się zżyć. Oczywiście można do tego podchodzić też w ten sposób, traktując ?Milę 18? jako ?żydowską propagandę?, czyli ukazania ?nam w tej wojnie było najgorzej, żałujcie?. Osobiście tak tego nie odebrałem ? to nie jest pokazanie winy, lecz ostrzeżenie, lub też wspomnienie okrucieństwa. Przestroga? Owszem, znajdziemy tu nasze znienawidzone ?Polskie obozy koncentracyjne? ? trafiłem na to słowo raz, ale to też da się w jakiś sposób wytłumaczyć. O ile się orientuję z kontekstu, to nie chodziło o to, że Polacy byli za nie odpowiedzialni, lecz że były umieszczone na Polskiej ziemi.
    W sumie polski czytelnik może mieć żal do autora, że przedstawił Polaków w takiej, a nie innej pozie. Dobrych, pomocnych, mamy tu może z pół tuzina, znacznie więcej jest ludzi wolących nie znać prawdy i faktów. Nawet biskup nie ma ochoty mieszać się ?do żydowskiego interesu?, co już naprawdę zaczyna być niewiarygodne. Nie twierdzę, że ta książka jest wybitnie dobrym wyznacznikiem zachowania Polaków w czasie II w.ś., lecz za to idealnie pokazuje nastroje samych żydów, ich podział na ?walczących? i ?biernych?. Tych, którzy kolaborowali i tych niesprzedajnych. A wszystko w oku hitlerowskiego cyklonu.
    Nie żałuję czasu spędzonego nad tą książką, ba, serdecznie ją polecam miłośnikom historii wojennych. Wszystko tu jest tak prawdziwe, że nazwałbym ?Milę 18? dokumentem, gdyby nie fakt, że opiera się na fikcyjnych bohaterach. Jeżeli spodziewacie się czegoś równie szokującego co ?Medaliony? Nałkowskiej, to szybko tą nadzieję porzućcie ? to bardziej żydowski ?Inny świat? z końcówką nieco podobną do akcji z ?Zdążyć przed Panem Bogiem?. No i pokazano siłę słowa, a nie siłę człowieka, co zawsze się ceni w obecnych czasach, gdzie nauka dominuje słowo, a przemoc jest tępym narzędziem. Wszyscy zdają się zapominać, że tylko słowo przetrwa. Nie człowiek, który umrze. Nie wynalazek, który zostanie zmodyfikowany na setki sposobów, z czasem tracą swe korzenie. Tylko słowo ? czyste, piękne i prawdziwe.


    Myszy i hitleryzm ? ?Maus. Opowieść Ocalonego?





    Scenariusz i rysunek: Art Spiegelman
    Oczywiste jest, że droga komiksu do wspaniałego miejsca, zwanego ?sztuką wysoką? była bardzo długa i ciężka. Od samych początków nazywany ?dziecinadą?, symbolem prostactwa i głupoty. Gdy więc w 1991 r. na rynku pojawił się pierwszy tom ?Mausa?, pod tytułem ?Mój ojciec krwawi historią? rozpoczęły się debaty i obrzucanie się błotem na wszystkie strony. Chyba żaden komiks w historii nie wzbudził tak wielkich kontrowersji, zakończonych przyznaniem nagrody Pulitzera w 1992 r. Co jest w nim tak ważnego?
    ?Maus. Opowieść Ocalonego? to swoista biografia ojca autora ? Władka Spiegelmana, pochodzenia polsko-żydowskiego imigranta, który zaraz po drugiej wojnie uciekł z Europy do Ameryki. Niestety wojna wywołała u niego ogromne zmiany w charakterze. Stał się prawdziwie stereotypowym żydem ? skąpym, rasistowskim i samolubnym. Syn pragnie mu pomóc, a do tego nie chce, by wspomnienia ojca zostały zapomniane. Prowadzi więc z nim rozmowy, które nagrywa na taśmach, by potem przelać słowa na papier w nietypowy sposób. Tak wygląda podstawa historii, lecz prawdziwa większość to same wspomnienia ? żywot żyda w Polsce okupowanej przez hitlerowców.



    Władek Spiegelman miał dobry start w życiu ? był przystojny, oczytany i kulturalny. W pewnym momencie zapoznał się z Anią ? córką bogatego właściciela fabryki w okolicach śląska. Gdy już się z nią ożenił, postanowił rozpocząć własny interes, w czym pomagał mu przychylny teść. I gdy już miało być wspaniale ? rozpoczęła się wojna. Od tego momentu Władek przechodzi naprawdę wiele ? obozy, antysemityzm, życie w getcie, unikanie wywózki, aż wreszcie ? obóz koncentracyjny. Historia Władka często jest przerywana, by ukazać nam spięcia pomiędzy synem i ojcem, co również napędza fabułę. A ta jest tu niezwykle szybka. Choć całość jest naprawdę obszerna, to sam pochłonąłem ją w jeden wieczór i na dwóch przerwach w szkole następnego ranka. Ta historia jest po prostu tak niezwykle wciągająca, że ciężko się od niej oderwać.



    Niewątpliwą duża jest w tym zasługa stylu graficznego. Prosta, lecz dość realistyczna kreska, zupełna czerń i biel i ciekawy pomysł przedstawienia postaci. Art Spiegelman wziął przykład z Orwella i przedstawił nam swoich bohaterów w konwencji zwierzęcej. A więc żydzi są tu myszami, naziści ? kotami, Polacy ? świniami, a amerykanie ? psami. O ile kontrast żydzi-niemcy = myszy-koty, to już przedstawienie Polaków w skórach prosięcych jest już nieco kontrowersyjne. Zresztą to jeden z powodów, dla których ?Mausa? atakowano ze strony ideologicznej. Autorowi zarzucano obrażanie Polaków, gdyż przedstawia dużą część ich, jako antysemitów i pijusów. Owszem, racja, byłoby to szkodliwe dla naszej pamięci, gdyby nie jeden fakt ? również sami żydzi są tam antysemitami. Zdarzają się oszuści, kolaboranci i zwyczajnie paskudne typy. Spiegelman chciał pokazać, że nikt w czasie wojny święty nie był, a jeżeli ktoś jeszcze pamięta twórczość Borowskiego, to tylko się uśmiechnie pod nosem, widząc potworności, dziejące się na kartach komiksu.



    A są to potworności nietypowe ? jeszcze w żadnym innym komiksie nie spotkałem tak przerażających obrazów. Żydzi paleni żywcem, wycieńczeni, bici i poniżani. Właściwie zabrakło chyba tylko gwałtu, a i bez tego jest wystarczająco paskudnie. Nasz bohater Władek widzi to wszystko, komentuje, lecz stara się też przeżyć, często dzięki sprytowi, czy zdolności do szybkiej nauki. Co dziwne ? brak w całej historii komunistów, lecz to może przez to, że sam bohater się z nimi nie spotykał. Najważniejszy jest fakt, że ta historia jest prawdziwa, a przez to diabelnie ujmująca i poruszająca. Ukrywać nie będę ? w kilku miejscach miałem łzy w oczach, a ślina stawała mi w gardle. To niezwykle poruszająca historia człowieka, który stracił wszystko, lecz przeżył, ale kosztem swojej psychiki. Przedstawienie tych ?ocalonych? też jest bardzo ważne, bowiem los niektórych z nich po wojnie zdarzał się być jeszcze gorszym.



    ?Maus. Opowieść Ocalonego? to niezwykła opowieść o miłości, sprycie i ludzkiej nienawiści. Porusza absolutnie każdy zakątek duszy człowieczej, typuje stalowym chłodem momenty, w których moralność i etyka przeradza się w panikę i przerażenia. Chęć przeżycia. Pokazuje też nam człowieka zniszczonego, a właściwie cały naród złamany, który nawet dzięki pieniądzom nie mógł uciec od wyniszczenia. Tu nie ma radości, szczęścia i fałszu ? wszystko jest proste, brutalne i dobitne. Dlatego też tak bardzo boli, gdy się ten komiks czyta. Niewątpliwe to właśnie Art Spiegelman dokonał największego kroku w próbach uzyskania przez komiks statusu ?sztuki? dla poważnych ludzi. To dzięki niemu można tą część kultury doceniać. Jest to również pozycja obowiązkowa dla każdego, bowiem ona nas ostrzega, byśmy nie popełnili drugi raz tego błędu, a widząc potworność stawili mu czoła, bez względu na niebezpieczeństwo.





    Bimbrownikus

  2. bielik42
    Miażdżyłem orków butami, ku chwale Imperatora! (czyli co przeżywałem w ? Warhammer 40k: Space Marine?)







    Warhammer 40.000: Space Marine

    Ostatnia czaszka ukryta pod zieloną skórą pękła z trzaskiem, gdy nadepnąłem na nią z mocą. Pobojowisko było prawdziwie zachwycające. Nasz oddział ultramarines stawił tu czoło minimum dwóm kohortom zielonych. Nie mieliśmy drednotów, a ciężkie boltery leżały bezczynnie na pobliskich gruzach z pustymi magazynkami. Walczyliśmy więc wręcz, co mnie osobiście bardzo ucieszyło. Starłem juchę z mojego młota bojowego i z lewego naramiennika.
    - Hej! Ty! ? usłyszałem. Mój kumpel z oddziału dawał mi znaki, by do niego podejść.
    - Cóż słychać, Kraktusie? ? zapytałem, gdy wreszcie do niego dotarłem ? Walka zaiste przyjemna, czyż nie?
    Twarz starszego wojownika patrzyła na mnie swym irytującym wzrokiem.
    - Ty mi tu nie mydl oczu, na imperatora! ? warknął ze złością ? Gdzie nasze wsparcie? Machanie tym mieczem jest już nieco męczące.
    Wskazałem palcem w niebo. ? Akurat na czas ? stwierdziłem, opierając się o rękojeść młota. Z góry zlatywał potężny statek kosmiczny, chyba nawet samego dowodzenia.
    - Czy to?? ? mruknął i umilkł Kraktus, patrząc na symbole na lewej burcie. Poklepałem go po metalowych plecach.
    - Tak jest druhu, to chłopaki z oddziału Relic. Lepiej zgotujmy im powitanie.



    Kilka godzin później siedziałem w opuszczonym bunkrze, kopiąc dla zabawy odciętą głowę orka. Kraktus patrzył na mnie podejrzliwie.
    - Mówili, że ich zespół zmienił dowodzenie, trochę szkoda, co nie? ? powiedział od niechcenia. Czekał na moją reakcję.
    - Mi to mówisz?! Zawsze zapewniali mi wspaniałe obowiązki. Pamiętasz operację pod kryptonimem ?Dawn of War?? Usadowili mnie na miejscu dowódcy strategicznego i miałem okazję dowodzić wieloma naszymi jednostkami. Dzięki symulacji mogłem też poznać strategie i technologie naszych wrogów ? Orków, Eldarów, Nekronów, Tao, Chaosu, a nawet poczciwych Imperialnych. To była zabawa! Gigantyczne wojny, ciekawa przygoda i ogólna krwista rzeź. Chłopaki z oddziału Relic chyba się zorientowali, że najbardziej podobało mi się przyglądanie moim wojskom z bliska, gdy krwawo rozprawiały się z siłami wroga. To była prawdziwa poezja. Cieszyłem się z tej misji (ku chwale Imperatora oczywiście)...
    - No ale potem była druga część tej operacji ? wtrącił mój towarzysz, wyrywając mnie z transu. Zdenerwowałem się.
    - Tak, lecz to nie było to samo, zupełnie inne doświadczenie. Zresztą ? nieważne. Nie tak dawno temu dali mi inną misję, kryptonim ?Space Marine?. Mówili, że to zupełnie nowa jakość. Chciałem się przekonać, więc?
    Zapadał zmrok, a moja opowieść wciąż się toczyła. Kraktus patrzył na mnie z osłupieniem, dziwiąc się mej historii. A tak brzmiała:



    ? Założyłem błękitny pancerz wspomagany Ultramarines i przybrałem imię Titusa. Razem z dwoma kompanami ? starszym Sedinusem, prawdziwym kumplem, i młodszym, nieopierzonym jak-mu-tam-było ? przedostaliśmy się na jedną z planet naszego układu. Ta akurat planeta była ważna, bo zawierała gigantyczne faktorie, a w nich prototypy nowej broni, w tym gigantycznego Drednota, którego korpus nikł w chmurach. Nie wiem jakim cudem, ale zieloni przedostali się tam i zalali miasta swymi hordami. Nie mogliśmy dać im naszej technologii, więc wkroczyliśmy. Teraz osobiście trzymałem broń w łapie, a dowodzenie należało do kogoś innego. Nowa perspektywa, rozumiesz.



    No ale dostaliśmy się na planetę ? i co? Ano gruzy, niemal wszędzie. Miasta zniszczone, imperialni mordowani, cywile martwi, zieloni wszędzie. Nic tylko łapać za broń. Walka była zrobiona niesamowicie. Na początku miałem tylko bolter i nóż, ale z czasem dostałem prawdziwy miecz łańcuchowy, topór elektryczny i święcony młot. Strzelać mogłem z ciężkiego boltera, dwóch rodzajów snajperek, wyrzutni granatów, karabinu plazmowego i kilku innych broni, nie chcę cię zanudzać. Osobiście uwielbiłem sobie młot, choć znalazłem go dopiero w połowie zabawy. Szkopuł z młotem polegał na tym, że zabierał zbyt wiele miejsca i nie mogłem z niczego strzelać, co było dość kłopotliwe. Zwłaszcza, gdy na arenę walk wkroczył Chaos?



    Tak jest, herezja, dobrze słyszysz. No, ale nie narzekałem ? to zawsze więcej różnorodności w walce. Mogłem do wrogiej hordy strzelać, ale prawdziwą przyjemność dawała mi walka twarzą w pysk. Broń biała prawdziwie zmiatała wrogów z drogi, tnąc i miażdżąc. Mogłem kleić kilka różnych ataków w proste kombosy, używając też ogłuszenia. Proste potraktowania przeciwnika ?z bara? dawało mi możliwość brutalnego go wykończenia, co odnawiało mi utracone siły. W tych momentach czas jakby zwalniał, pozwalając mi delektować się pobliską rzezią. Jeśli więc chodzi o zabawę ? niezwykle sycąca. Najlepsze były fragmenty, gdy znajdywałem plecak odrzutowy i mogłem dzięki niemu siać śmierć z przestworzy, lądując z impetem na głowach przeciwników.



    Niestety brutalność i surowość krwistej rozgrywki nie przesłoniła mi błędów. Ciała wrogów ulegały zaskakująco szybkiemu rozkładowi, przez co nie mogłem nacieszyć oczu pobojowiskiem. Najgorsze ze wszystkiego było? podróżowanie. Poszczególne poziomy są długie, miejscami monumentalne, lecz jednocześnie niezwykle surowe i puste. Wygląda to tak, że przez 10 minut szedłem korytarzem gruzów, by potem przez 5 minut siekać i ciąć. Tak wygląda niemal cała przygoda. Poza kilkoma ostatnimi poziomami, na których dołączyłem do naszych sił Krwawych Kruków i siałem wraz z nimi pożogę na ogromnym moście. Wtedy czułem się jak prawdziwy wojak, nawet bardziej niż czuję się nim teraz.



    Żałuję, że to mówię, ale przygoda na tej mechanicznej planecie nie była też jakoś szczególnie interesująca. Moi kompani byli strasznie nudni, mało wygadani i płascy. Główny przeciwnik ? fanatyczny i przewidywalny. Kobitka ? miałka. Nie miałem radości z konwersacji czy śledzenia historii tego miejsca ? jedynie z bezustannej rzezi, do której dążyłem ślamazarnie, bo te nasze pancerze nie są najlepsze na sprint. Za to wbudowana w hełm muzyka mi się podobała, dając mi siłę dzięki imperatorskim chorałom. Podobały mi się też niektóre budynki, widziane po drodze do celu. Tu i tam leżały też serwoczaszki z nagranymi rozmowami żołnierzy, ale nie było to nic ciekawego. Ale te miażdżenie wrogów? nawet pomimo tego, że możemy to robić jedynie przez 6-8 godzin.



    Gdy już skończyłem swoją robotę na planecie, dowódcy z Relica znów mnie zaskoczyli. Okazało się, że nie ja jeden brałem udział w tej misji i tysiące innych Space Marine miało tą przyjemność. Abyśmy mogli się podzielić wrażeniami dowodzenie dało nam dostęp do aren, gdzie razem z innymi mogliśmy prać się po pyskach, zyskując nowe profity i wyposażenie. Rozrywka miodna, mówię ci. Zwłaszcza, że udostępniono tu możliwość skopiowania wyposażenia przeciwnika który nas załatwił, co znacząco usprawniało zabawę początkującemu jak ja. Można też brać udział w odpieraniu kolejnych fal nadchodzących przeciwników. Oj tak, ubawiłem się po pachy.
    Kraktus nadal wyglądał na zaskoczonego, gdy już skończyłem mówić.



    - Zaskoczyłeś mnie Titusie ? stwierdził, podnosząc brew ? nie wiedziałem, że masz aż taką przeszłość.
    - Ha, widzisz już, dlaczego wolę walkę wręcz ? z uśmiechem pogładziłem rękojeść młota.
    - A więc czego oni od nas teraz chcieli? ? zapytał mój kompan, odnosząc się do niedawnej wizyty kompanii Relica.
    - Tylko powiedzieć to, co już wspomniałeś, że zmieniają dowództwo i nie wiadomo, czy kiedykolwiek powtórzą misję ?Space Marine?. Ponoć nie było zbyt wielkiego odzewu na ten plan, a szkoda, bo miażdżyć czaszki lubię.
    Nieodległy ryk orków przyszedł do nas z wiatrem. Wstałem i otrzepałem zbroję.
    - To jak? Idziemy?
    Mój kompan pokiwał głową.
    - Ku chwale Imperatora. ? mruknął od niechcenia.
    Kopnięciem wyważyłem drzwi, a potem zniknąłem w zielono-czerwonym wirze wybuchów, ciosów, kwików i ryknięć, delektując się każdą sekundą.



    Imperialne Fakty
    - ?Warhammer 40k: Space Marine? to dzieło strategicznego giganta firmy ?Relic?, odpowiedzialnej z genialne ?Warhammer 40k: Dawn of War? z 2004 roku.
    - Tym razem osobiście bierzemy broń i mordujemy wraże oddziały. Walka jest dynamiczna i wymaga myślenia, gdyż w czasie wykańczania przeciwników nie jesteśmy nieśmiertelni. Łatwo tu zginąć (testowałem grę na poziomie trudnym), ale jedynie będąc głupim.
    - Fabuła nie wzbudza jakichś wybitnych emocji, można ją uznać za prostą zapchajdziurę.
    - Lokacje są monumentalne, ale też puste i brzydkie. Widać, że silnik nie wyrabiał takiego otoczenia, więc twórcy skazali nas na ciągłe łażenie po pustych korytarzach i czekanie w windach, zanim na naszej trasie załadują się przeciwnicy i wybuchy. Sama grafika się broni.
    - Gra single jest krótka ? ukończyłem ją w 6h z rozczarowaniem, gdyż ostateczna walka to ciąg prostackich QTE.
    - Za to multiplayer jest rozbudowany. Mamy bardzo wiele trybów masowej rozwałki drużynowej, a do tego oddzielny tryb areny z odpieraniem coraz silniejszych fal. Do zdobycia wiele poziomów, upiększeń pancerza i nowych broni, umiejętności.
    - Gra doczekała się licznych mini-DLC, zawierających głównie upiększacze do Multiplayera. Jeden większy dodatek (koszt - 7 euro) dodaje tryb co-op dla czterech osób.
    - Muzyka mile łechce nasze imperialne ego, pozwalając się wczuć w świat.
    - Warto grać w nią przerwami, bo inaczej szybko się nudzi.



    OCENA: 7+
    Zalety:
    - widowiskowa i krwawa walka;
    -daje mnóstwo satysfakcji;
    - grafika;
    - efekty wybuchowe;
    - masy wrogów do zmiażdżenia;
    - czuć ciężar Space Marine;
    - muzyka;
    - rozbudowany tryb wieloosobowy (uczęszczany)
    Wady:
    - Kiepska fabuła,
    - płaskie postacie,
    - krótka,
    - poruszamy się po korytarzach,
    - szarość i mrok,
    - tragicznie nudne walki z bossami (zaledwie dwóch),
    - męczy przy dłuższych podejściach,
    - Za mało krwawych kruków.
    - Singiel na raz
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  3. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. II - Rosyjskie Poszukiwania Spadku (Dwanaście krzeseł)







    Dwanaście krzeseł/Twelve Chairs

    Występują: Dom DeLuise, Frank Langella, Ron Moody, Mel Brooks, Andreas Voutsinas
    Kolejna produkcja Mela Brooksa nieco się od amerykańskiego splendoru wybuchowych filmów akcji i slapstickowych komedii różniła. Reżyser wraca do swych europejskich korzeni by opowiedzieć nam własną wersję ?Dwunastu krzeseł? ? powieści niejakiego Jewgienija Pietrowa. Mamy rok 1970, zimna wojna wciąż trwa. Czy Rosjanie w tym filmie są złem wcielonym?






    Na różnorodność aktorską nie można narzekać

    Hope for the Best, Expect the Worst
    ?Dwanaście krzeseł? jest osadzone w czasach porewolucyjnych, gdy mateczka rosja przestawała być mateczką, a zaczynała Związkiem. Tytułowe dwanaście krzeseł to meble ze starej posiadłości arystokratów Worobianinowów. Matrona rodu będąc na łożu śmierci wyjawia swemu potomkowi, że jedno z krzeseł zawiera w sobie niewyobrażalne bogactwa w klejnotach i biżuterii. Podstarzały Ippolit Worobianinow wyrusza szukać swych krzeseł, lecz nie jest jedynym w wyścigu ? matka wyznała też prawdę spowiadającemu ją popowi, który szybko goli swą brodę i zrzuca sutannę, by pierwszy zdobyć bogactwa. Z czasem do Ippolita dołącza młody szwindlarz o imieniu Ostap, gdyż dzięki swemu sprytowi dowiaduje się o bogactwie i chce wziąć część dla siebie, szantażując starego arystokratę możliwością wydania go komunistom, bo przecież każdy arystokrata jest wrogiem ludu.





    Żegnaj religio, pieniądze czekają!

    I hate people I don?t like
    Co by zbyt wiele nie zdradzać ? po prostu dzieje się w tym filmie wiele. Nasi bohaterowie przemierzają niemal całą Rosję za drogocennymi krzesłami, po drodze wpakowując się w coraz to śmieszniejsze problemy. Mel Brooks znał realia tamtego świata, ale znał też stereotypy, które były właściwie jedyną wiedzą o Rosji dla mieszkańców USA. Postanowił więc stworzyć świat mieszany ? oglądamy tu Rosję nie całkiem zapijaczoną i dziką, jak ją widzieli Amerykanie, ale też wciąż zapijaczoną i szaloną. Popisy alkoholowe daje nam sam Mel Brooks, występujący tu w roli Tikona ? starego sługi Worobianinowów. Oglądanie jego wybryków, staczania się ze schodów i szybkiej, służalczej mowy to prawdziwa gratka, tak zabawna, że aż szkoda, iż jest go w filmie tak mało. Ale i reszta nie pozostaje zbyt daleko w tyle. Ippolit to bezradny człowiek przechodzący okres jesieni życia. Czuje się zagubiony we wrogo nastawionej ojczyźnie, gdzie pozbawiono go wszelkiego dobytku, luksusów i przyzwyczajeń. Stąd ogromna werwa i chęć odzyskania swego dobytku. Nie jest też zbytnio zaradny, przez co szybko uzależnia się od pomocy młodego Ostapa.





    Na reżysera zawsze miło popatrzeć, zwłaszcza gdy daje nam dowody swej słowiańskiej duszy (poprzez chlanie)

    I loved him? He hardly ever beat us!
    A sam Ostap jest dla mnie dosyć kontrowersyjną postacią. Nie mam pojęcia, czy pojawia się w powieści Pietrowa, lecz jego aparycja i zachowanie uwodziciela-łajdaka bardziej pasuje mi do XVIII-wiecznych powieści awanturniczych, gdzie właśnie tacy młodzieńcy sobie najlepiej radzili. Dziwnie on wygląda w tej Rosyjskiej rzeczywistości, w swojej białej koszuli i świetnie ułożonymi włosami. Różni się od swych poprzedników tym, że jest zadufanym w sobie egoistą, który nie obawia się okradać zwykłych ludzi i wykorzystywać ich do własnych celów. Ale i tak możemy go polubić. Podobnie ma się sprawa z ojcem Fiodorem, który powinien raczej wzbudzać obrzydzenie, gdyż porzucił imię Boga na rzecz fortuny, a tymczasem wzbudza raczej śmiech, gdyż jego dążenia do zdobycia klejnotów są tak zapalczywe i szaleńcze, że aż nieprawdopodobne. Dobry z niego cwaniak i aktor, a przy okazji świetnie wspina się na góry.





    Choć film kręcono w Jugosławii, to ducha Rosji bardzo łatwo tu wyczuć

    Let?s just say, that I?m very much in lust with you
    Aktorzy to nie jedyna wybitna strona tego filmu. Świetna jest też muzyka, skomponowana przez Johna Morrisa, a zwłaszcza oparta na węgierskiej melodii piosenka początkowa ?Hope for the best?, z której słowiański klimat wprost wypływa hektolitrami. Cała oprawa dźwiękowa świetnie wpasowuje się w świat przedstawiony, humor nie jest amerykańsko-idiotyczny i pełen jest odniesień do kultury słowiańskiej, więc Europejczyka ?Dwanaście Krzeseł? będzie bawiło bardziej. Naprawdę przyjemnie patrzy się na ten świat, przyjemnie się go słucha i z przyjemnością pamięta. To jeden z bardziej oryginalnych filmów Brooksa, a przynajmniej różni się bardzo od reszty jego dzieł. Jeżeli ktoś z was pamięta polski film ?Deja Vu? Machulskiego, to będzie miał miłe uczucie powrotu do radzieckiej Rosji tamtych lat. No i film zawiera przesłanie, o dziwo, całkiem zjadliwe. Można je podsumować słowami początkowej piosenki, którą znajdziecie poniżej. Polecam towarzysze, bowiem jest to komedia dla ludu i dla burżuazji.


    Kącik muzyczny


    Youtube Video -> Oryginalne wideo

    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  4. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. I - Ciężkie życie producenta (The Producers)



    The Producers





    Występują: Zero Mostel, Gene Wilder, Dick Shawn, Kenneth Mars, Lee Meredith
    Kolejna seria i kolejny reżyser na horyzoncie! Zgodnie z ankietą z X odcinka poprzedniej serii na tym miejscu powinien być Quentin Tarantino, ale mam małe problemy z odkrywaniem jego początków (taśmy dwóch pierwszych filmów zostały zniszczone), więc zacznę od reżyserów, których twórczość mam już za sobą. Naszym dzisiejszym i przyszłym na jakiś czas bohaterem jest Mel Brooks ? żyd z Łodzi, który uciekł do Ameryki w poszukiwaniu sławy i chwały w światku filmowym. Parał się różnych zajęć, zwykle rozrywkowych, ale dopiero w 1968 r. postanowił rozpocząć karierę reżysera. Co o nim może nam powiedzieć ?The Producers??




    Max Bialystock is launching himself into little old lady land.
    Z pewnością potwierdza fakt, że od już od początku Mel Brooks był typem niepoprawnego satyryka i wrednego komentatora. Nie jest tajemnicą, że od słów producenta zależy wynik pracy reżysera, co nie zawsze jest owocne dla obu stron. Prawdopodobnie zdenerwowany gadaniem z producentami Mel postanowił ich ośmieszyć i wypuścić na rynek parodię producenta. Max Bialystock (Zero Mostel) jest podstarzałym, grubym producentem, którego biuro mieści się w obskurnej kamienicy, a jedyne źródło dochodów to ?zabawianie? się ze zamierzchłymi gwiazdami Hollywoodu. Urocze staruszki przychodzą do niego, by poczuć się znów sławne i zdolne, a on kasuje za to czeki. Aby być bardziej efektywnym trzyma w szafie całą galerię pozłacanych fotografii, które wyjmuje w zależności od tego, z którą panią jest umówiony na dany wieczór. I zapewne tak by się toczyło jego życie, gdyby nie fakt, że pewnego dnia w jego biurze pojawia się pewien księgowy?



    I?m in pain and I?m wet and I?m still hysterical!
    Niejaki Leo Bloom (Gene Wilder), przybył do Maxa by sprawdzić jego księgi z tworzonych niegdyś filmów. W czasie przeglądania dochodzi on do dziwnego wniosku ? jeżeli uda się stworzyć tak koszmarne przedstawienie, że zostanie ono natychmiast wycofane, to można zwiać za granicę z pieniędzmi inwestorów zanim ktokolwiek się połapie. Max natychmiast przyjmuje to wyzwanie i oto rozpoczyna się tworzenie najgorszego przedstawienia na Broadwayu w historii. A scenariusz jest nietypowy, bo zatytułowany jest ?Springtime for Hitler? i został napisany przez nigdy-nie-byłem-nazistą Franza Liebkinda (Kenneth Mars). Czy takie trio wariatów jest w stanie dokonać antycudu i stworzyć przedstawienie, które zostanie zamknięte po pierwszym wystawieniu?

    Der Furher does not say ?Achtung, baby?.
    Komedia ta zdaje się być pomysłem szalonym. Jeszcze w tamtych czasach temat Hitlera był niejako tematem tabu, ale że Brooks miał wiele do powiedzenia na ten temat, to postanowił ponabijać się i z niego (za sprawą właśnie sztuki ?Springtime for Hitler?) i z producentów, bowiem Max i jego księgowy to dwaj niewydarzeni cwaniacy, rozbrajający nas niemal na każdym kroku. Leo jest histerykiem i mięczakiem, noszącym przy sobie kocyk z dzieciństwa w razie ataku paniki, a Max to fałszywy, lecz pomysłowy i charyzmatycznie niezgrabny oszust. Do tego dochodzi jeszcze zakochany w nazizmie Franz, kaleczący angielską mowę w tak pięknie niemiecki sposób. Scenariusz przepełniony jest różnorakimi gagami w wykonaniu tej trójki, jak choćby wybieranie aktora do sztuki czy zdobywanie pieniędzy od inwestorów (starszych pań). Reżyser nie szczędził też środowiska homoseksualnego, głównie za sprawą aktora o pseudonimie L.S.D. i męsko-damskiego asystenta reżysera. A skoro już przy asystentach jesteśmy, to nie sposób nie wspomnieć tu o kapitalnej roli Lee Meredith, która zagrała tu szwedzką sekretarkę, wynajętą przez Maxa. Szwedka jak to szwedka ? nic nie rozumie po angielsku, a sama jej? hmm? sylwetka i rozumienie języka w wyraźny sposób nawiązuje do tylko i wyłącznie jednego. Co bardzo osobiście mnie cieszy.



    Don?t be stupid, be a smarty. Come and join the Nazi Party.
    Pierwszy film Mela Brooksa nie jest jakąś wybitnie oryginalna komedią, lecz już wtedy zawierała pewne czynniki dla Brooksa typowe. Znajdziemy tu bowiem i ?świńskie? dowcipy i złośliwe nabijanie się z rzeczy poważnych, co w żaden sposób nie jest tu karane. W sumie możemy określić reżysera, jako niepoprawnego prowokatora. I takim człowiekiem pozostanie. Spragnionym dobrego humoru z ciekawym pomysłem polecam ?Producentów?, a całej reszcie? też polecam, bo mało jest tak idiotycznego, lecz jednocześnie przyjemnego śmiechu.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  5. bielik42
    Operowa wstawka polskiego zapaśnika (?Aria dla Atlety?)



    Aria dla atlety





    Reżyseria: Filip Bajon
    Występują: Pola Raksa, Bogusz Bilewski, Krzysztof Majchrzak, Zdzisław Wardejn
    Dawno żadnym polskim filmem się nie zajmowałem, przytłoczony poznawaniem dorobku najsłynniejszych reżyserów. Nic więc dziwnego, że nie-światowe kino polskie znikło w odmętach setek tysięcy produkcji, czasem wyłaniając się na powierzchnię i krzycząc ?Smarzowski!?. Jest jednak film polski, który oglądałem już jakiś czas temu, a pomimo to nadal pozostaje w mojej pamięci. Panie i Panowie, załóżcie stroje balowe, usiądźcie w lożach i podziwiajcie ? ?Aria dla Atlety?!




    Na przełomie wieków
    Film stworzony w 1979 r. przez niezbyt docenianego reżysera Filipa Bajona. Historia jest swoista biografią najsłynniejszego polskiego zapaśnika w stylu francuskim, który wywalczył dla siebie pas mistrza świata, bo Polski wtedy jeszcze nie było. Obserwujemy tu poczynania młodego Góralewicza (fenomenalny Krzysztof Majchrzak) od najmłodszych lat, aż do samotności w glorii i w chwale, i w zapomnieniu. Właśnie pod koniec jego życia rozpoczyna się film, ukazując nam bogate wnętrze mieszkania zapaśnika, pełne pomników Atlasa. Były sportowiec zaczyna snuć swą historię, roztaczając przed nami przepięknie baśniowy klimat.



    Jako cyrkowa atrakcja
    Od najmłodszych lat Góralewicz wiedział, co chce robić, a to za sprawą wędrownego cyrku, który raz zajechał do jego wioski. Widząc te wszystkie cuda i dziwy, a także ścierających się ze sobą dwóch potężnych zapaśników, malec postanowił do wędrowców dołączyć. Ale to wymagało czasu i umiejętności. Gdy już nieco podrósł ? znów skierował się do cyrku, gdzie właściciel poddał go brutalnej próbie, po czym wystawił do walki z braćmi Abs. Wielcy bracia byli krętaczami i chcieli ustawiać walki, co nie spodobało się Góralewiczowi. Rozegrał więc walkę na swój sposób, co zezłościło rodzeństwo, skutkując dotkliwym pobiciem młodego zapaśnika. Upokorzony i wściekły Góralewicz poprzysiągł braciom zemstę, po czym opuścił cyrk wraz z dwoma przyjaciółmi.



    Droga na szczyt
    I od tego momentu życie przyszłego mistrza świata toczy się z niewiarygodną prędkością. Góralewicz odwiedza najważniejsze miasta świata, walczy z innymi zapaśnikami, pnąc się po szczeblach kariery, lecz to nie jedyne, co go zajmuje. W czasie jednego z występów usłyszał śpiewaka operowego, wykonującego arię na jego cześć. Od tego momentu brutalny wojownik zakochał się w operze, delektując się pięknem ludzkiego głosu i czystej muzyki. Raz bierze udział w XIX-wiecznej libacji narkotykowo-alkoholowej, przypominającej dziką orgię. Wreszcie zostaje prawdziwym dżentelmenem, tłukącym z gracją innych zapaśników, ale wciąż ściga braci Absów.



    Wysokie jest niskim
    Absolutnie największą siłą filmu (poza mięśniami Góralewicza) jest wspomniany klimat. Wiele filmów już w swoim życiu widziałem, ale tak niezwykle słowiańskiego poczucia surrealizmu jeszcze nigdy. Scenografia jest wprost magiczna, oświetlenie miejscami przypomina najdoskonalsze płótna mistrzów pędzla, muzyka (operowe Arie!) zasadziła we mnie miłość do muzyki klasycznej, a historia wycisnęła łzy. Zostałem przez dzieło Bajona powalony na łopatki i zmiażdżony, gdyż jest to film Polski, którego sobie nawet nie wyobrażałem. Teoretycznie najciekawszą treścią filmu jest skontrastowanie kultury wysokiej z niską, poprzez ukazanie brutalnej rozrywki zapaśniczej z wybitną rozrywką operową dla ludzi wysokiej klasy. Muszę przyznać, że trochę dziwi widok zapaśnika w garniturze, z charakterystycznymi wąsami i masą mięśni. Ten paradoks nieco film napędza, lecz nie to jest ważne, a zemsta.



    Raz, dwa, trzy? Wajda na łopatkach!
    Jeżeli chodzi o artyzm i emocje, to Bajon o mile wyprzedza próby artystyczne naszego naczelnego reżysera ? Andrzeja Wajdy. Gdzie ?Brzezina? jest filmem mdłym, miałkim i nudnym, tam ?Aria dla Atlety? to dzieło niemal kompletne, świetnie zagrane, ciekawe i piękne. Stanowczo najlepszą sceną jest tu jedna z ostatnich ? gdy Góralewicz mierzy się z Absem, który stosuje nowoczesne techniki walki wprost z Ameryki, czyli brudne chwyty, korzystanie z nóg, uderzanie bez pardonu. To było zakazane w porządnych zapasach, więc wyprowadza Góralewicza z równowagi. Widzimy ten pojedynek i zaciskamy zęby, bo nasz bohater ledwo stoi, a tamten wciąż uderza. Czy to symbol odejścia od człowieczeństwa? Zwiastun nadchodzącej drugiej wojny światowej? A może po prostu fakt, że czasy idą na przód i zwyczajne zapasy już się znudziły? Nie wiem, lecz ten fragment pozostanie żywy w mej pamięci, tak jak i niezwykła muzyka. Polecam, jeżeli jesteście już znużeni produkcjami amerykańskimi i chcielibyście poczuć nieco słowiańskiego ducha czystej walki i honoru.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  6. bielik42
    Na wiedźmińskim szlaku?



    Czyli recenzja gry komputerowej ?Wiedźmin: Edycja Rozszerzona? (+mody)





    Kilka minut po ostatecznej walce odkleiłem spocone plecy od drewnianego oparcia i odetchnąłem z ulgą. Pierwszy raz kończyłem Wiedźmina trzy lata temu i wciąż pragnąłem więcej. Niestety zapisy z gry przepadły w odmętach dysku, a po pewnym czasie wyszła kontynuacja, która zbyt mnie nęciła, by odłożyć ją do czasu ponownego przejścia pierwszej części i wyrobienia swojej własnej historii. Na szczęście teraz to nadrobiłem, a żeby nie było nudno ? usprawniłem nieco grę fanowskimi modami. Jak się dziś gra w pierwszego ?Wiedźmina??
    ? ale jestem mroczny.
    Fabułę z pewnością zna niemal każdy, kto przez ostatnie 5 lat nie spędzał czasu w lesie, zbierając składniki na maści dla staruszków bez werwy. Tak więc po krótce ? Geraltowi serwuje się ograny w grach komputerowych motyw amnezji, zmartwychwstały bohater pięcioksięgu Sapkowskiego wpada do siedziby wiedźminów, siedzibę i wesołą gromadkę morderców potworów atakują tajemniczy bandyci ze znakami salamandry, mutageny wiedźmińskie zostają skradzione, jeden z wiedźminów zabity, a Geralt znów zakłada skórzaną kurtkę, (na razie) jeden miecz na plecy, kilka mikstur i hajda na koń, prosto do Temerii, gdzie niedługo rozpocznie się ogromny burdel, a wszystko za sprawą Vendetty i chybionych pomysłów. Żeby nie było ? jeżeli znasz książkę, to świetnie się składa, aczkolwiek nieznajomość dzieł Sapkowskiego wcale w grze nie będzie przeszkadzać. Historia jest nowa, a wszystko, co się zdarzyło Geraltowi wcześniej, będzie musiał na nowo poznać, a my razem z nim.





    Dobrze, że kupiłem te gumowce z topielca

    Półśrodki nie dają rady
    Tyle historii, a jak to ma się do samej gry? Panowie z CDProjekt RED zaserwowali nam ciekawie unowocześnione RPG, nawiązujące do klasyki gatunku, ale także wprowadzające własne pomysły. Mamy więc postać narzuconą z góry, bez możliwości jakiejkolwiek kreacji poza zmianą kurtki, którą z czasem rozwijamy i zaopatrujemy w lepszy ekwipunek. Do tego oczywiście kreujemy naszą historię i tutaj przychodzi w sumie największa nowinka z Polskiego studia ? nasze decyzje mają na coś wpływ. Widzicie, to nie jest tak jak w grach Bioware, że jedna decyzja pozbawi nas po prostu jakiegoś towarzysza, czy każe nam iść w misji z lewej na prawą, zamiast z prawej na lewą ? tutaj swoje wybory czujemy na własnej skórze. Możemy określić trzy ścieżki, które może wybrać Geralt: poparcie Zakonu Płonącej Róży (trochę naziści), poparcie Scoia?tael (trochę idioci i mordercy) oraz pozostanie neutralnym (czyli inaczej ? egoistą). Ostatecznego wyboru dokonujemy w przedostatnim akcie (których jest pięć + prolog i epilog), ale to nie przeszkadza nam wybierać ?zgodnie z głosem swego serca?, albo chęcią zarobku, tak jak to powinno być. Nasze decyzje są z czasem komentowane przez samego Geralta przy wsparciu ręcznie malowanych plansz ze scenkami podkreślającymi wcześniejsze wybory. Dzięki temu grę można przechodzić kilka razy i zawsze może wyglądać nieco inaczej, choć ja nie miałem serca, by nie zgadzać się z własnymi przekonaniami.





    Niestety ich zdobycie wiązało się z zadaniem od kuśnierza,

    Niech przemówią miecze
    Kolejnym ważnym elementem gry jest oczywiście walka i tu muszę już wspomnieć, że aby urozmaicić sobie doznania wgrałem kilka modów do rozszerzonej wersji gry (ich listę znajdziecie na końcu recenzji), co z pewnością zmieniło wiele w walce. Gdy przechodziłem ?Wiedźmina? kilka lat temu, to nie zaobserwowałem żadnych problemów z walką, nie zginąłem też ani razu, choć grałem na poziomie ?normalny?. Także z olejów, osełek, run i fantazyjnych eliksirów nie skorzystałem, bo po prostu nie było potrzeby. Wraz z modami zmieniło się wiele. I to na tyle, że już w pierwszej walce pięciu wiedźminów atakowało jednego bandytę, który wciąż się uchylał i nie tracił ani kropli krwi. Normalnie człowiek-guma. Wtedy zrozumiałem, że przesadziłem z modami i po wywaleniu jednego wszystko wróciło do (nie)normy ? czyli wrogów dało się zabić, ale było to już znacznie trudniejsze. Zwłaszcza na początku gry, gdy po Prologu wyruszamy na Podgrodzie Wyzimy, gdzie mierzymy się z czterema barghestami na raz, co zmusiło mnie do kilkukrotnego rozpoczynania od tego punktu, bo po czterech ugryzieniach padałem martwy.





    Ale potrzebowałem tych gumowców - spójrzcie na ilość tej wody dookoła!

    Na początku byłem bardzo zły na siebie, że przecież chciałem tylko zrobić sejwa do dwójeczki i nie wdawać się w trudności, a tu proszę! Najsłabsze stwory z łatwością mnie zabijają! Ale zacisnąłem zęby i się starałem, dzięki czemu odkryłem piękno tej gry. Im bardziej poziom trudności rósł, tym bardziej czułem się prawdziwym wiedźminem. Często zerkałem do dziennika, by poznawać nowe taktyki walki z poszczególnymi potworami. Starannie planowałem starcia, dobierając oleje, mikstury i porównując statystyki. W czasie samej walki czynnie korzystałem z wiedźmińskich znaków (proste czary) i uników. Dziesiątki minut spędziłem przy drzewkach talentów, których tu mamy trochę: osobne dla siły, zręczności, wytrzymałości i inteligencji, każdego z pięciu znaków i 3 stylów walki dla dwóch mieczy ? srebrnego (na potwory) i żelaznego (ponoć też na potwory, ale lepiej sprawdza się na ludziach i nieludziach). Sama walka polega na wyczuciu momentu, w którym trzeba ponownie kliknąć kursorem na przeciwnika, by Geralt kontynuował ciosy któregoś z trzech stylów: wilka (silny), kota(szybki) i gryfa (grupowy). Jeżeli dodamy do tego różne efekty krytyczne (oślepienie, krwawienie, podpalenie, zatrucie itd.), które możemy powodować lub padać ich ofiarą, wsparcie miksturami, znakami i petardami (szkoda mi było na te ostatnie talentów), to otrzymujemy krwawą, mięsistą walkę, zapewniającą ogromną satysfakcję z wygranej, zwłaszcza w czasie potyczki z większymi ilościami oponentów do ukrócenia członków.





    Niektórzy tak zazdrościli mi moich nowych nabytków, że starali się je ściągnąć z mojego trupa

    Nie samą walką wiedźmin żyje?
    Bo czeka na niego jeszcze kilka równie ważnych aspektów. Poza zbieraniem zleceń, których w każdym rozdziale jest dosyć dużo i również często zależą od naszych wyborów, znajdziemy tu też takie zajęcia jak:
    - Alchemia ? czyli podstawowy czynnik naszego przetrwania. Aby się do niej zabrać, musimy poczuć w sobie zew alkoholika i okraść wszystkie pobliskie mieszkania z zapasów rozmaitej wódki, bądź tą wódkę kupić. Gdy już mamy cną świętą wódę, możemy podjąć się skomplikowanego procesu łączenia składników podczas specjalnej fazy odpoczynku, możliwego tylko przy rozpalonych ogniskach. Klapnąwszy dupskiem przed płomieniem, możemy rozpocząć wrzucanie do wódy rozmaitego świństwa, zbieranego z pobliskich krzaków (dostępne po przeczytaniu odpowiednich książek) lub wycinane ze zwłok ukatrupionych bestii (dostępne po przeczytaniu odpowiednich ksiąg, albo po nakarmieniu starej babci, która w zamian opowie nam bajkę jak wycinać wątroby z ghuli), potem czekamy i dostajemy miksturki! Tak samo tworzymy oleje na miecz, tylko do tego potrzebujemy zaiwanić skądś gęsi smalec, albo zapolować na bezdomnego psa.





    Ale przynajmniej kumple z pracy mi zazdrościli [spójrzcie na ich zazdrosny wzrok!]

    - Handel ? łatwo można przegapić ten czynnik, a to zawsze kończy się źle, zwłaszcza, gdy poziom trudności jest wysoki. Poza pieniędzmi za wykonane zadania, czy dostarczenia trofeów z zabitych potworów możemy jeszcze pobawić się w handlarza. Wiele sprzętu pozostawiają po sobie zaszlachtowani bandyci, więc zawsze możemy zabrać ze sobą jakąś broń, którą Geralt może, co prawda wykorzystać, lecz jest to dla niego niekorzystne i raczej warto odsprzedać ją kupcom. Możemy przeszukiwać beczki i domy w poszukiwaniu dóbr, grać w kościanego pokera i obijać gęby osiłkom w tawernach. Pieniądz jest tu bardzo ważny ? częściej możemy dostać alkohol w karczmie, niż oczekiwać szczęśliwego trafu na odnalezienie czyjejś kolekcji trunków w beczce koło stawu. Bardzo dużo pieniędzy kosztuje też ulepszona skórzana kurtka, która niejednokrotnie może uratować wam życie. Również meteorytowe kamienie i magiczne runy swoje ceny mają, a gdy zdecydujemy się z nich wykuć broń ponownie zapłacimy niezłą kasę. Pieniądz przyda się też na okazjonalne łapówki czy zrelaksowanie w objęciach pospolitej ulicznicy (i zgarnięcie kolejnej rozbieranej karty do ?kolekcji?). Pamiętajcie więc, że pieniądz warto liczyć i każdy oren jest warty waszej troski, zwłaszcza przez cztery pierwsze akty, potem już do niczego się pieniądze nie przydają (skończyłem grę z 10 000 orenów w kieszeni).





    Gumowszczaki zapewniły mi szacunek na dworze królewskim

    - Turystyka ? Pomimo faktu, że CDPRed stać było na leciwy silnik Aurora, poruszający starsze produkcje Bioware?u, to i tak zdołali wycisnąć z niego niemal wszystko, dodatkowo wykorzystując pozostałe resztki do użytecznych rzeczy. Świat Wiedźmina jest po prostu przepiękny ? sielskie, typowo wielkopolskie widoczki w akcie IV, mokre bagna i ciemne krypty i jaskinie ? świat wygląda tu oszałamiająco, zwłaszcza podczas wschodu i zachodu słońca. Za jeszcze lepsze doznania odpowiada świetny soundtrack, z masą różnorodnych dźwięków otoczenia. Zgiełk w Wyzimie, płacz i krzyki w biednej dzielnicy, szum i rechot na bagnach, echo w jaskiniach ? bardzo łatwo tu przyłapać się na tym, że do danej lokacji nie idziemy tylko z chęci zysku, a bardziej by nieco pobyć w tych zakamarkach. Głosy postaci też są w porządku. Jedyne, co psuje wnikanie do tego świata to bardzo sztywne animacje NPC oraz mała ich różnorodność. Miasto zapełniają klony, a potwory z jednego gatunku są identyczne przez cały czas. Cieszy za to duża różnorodność tychże stworów ? każdy akt wprowadza nowe maszkary do rzezania, a także specyficznych bossów.





    Ale z czasem okazało się, że są kompletnie zbędne!

    - Politykowanie ? rozbudowany scenariusz daje nam okazję do mieszania się w Wielkie Sprawy. Jeżeli chcemy, to możemy jako Geralt zmienić los bardzo wielu istnień, co mile łechce nasze siedzące przed komputerem i marnujące życie ego. Wiele możliwości, wiele okazji. Podczas zabawy nawiążecie sporo przyjaźni i nieźle się zabawicie, włączając dwie poważne popijawy z kumplami. Zalać w trupa też się można samemu, ale nic dobrego z tego nie wynika.
    Miecze, oreny i gry polityczne
    Oczywiście powyższe aspekty to nie jedyne, co wam przyjdzie w tej grze robić. Samo poznawanie historii jest już odpowiednim motywem, aby w ?Wiedźmina? zagrać. Wady? Też są, bo jak tu bez nich żyć? Wspomniana biedota modeli gryzie, ale nie tak bardzo, jak dosyć upierdliwe problemy z wykrywaniem kolizji. Wielokrotnie zdarzało mi się, że Geralt uderzał powietrze, a odległy kilka metrów od niego potwór i tak rany odnosił. Poza tym ciała przeciwników zachowują się, jakby po zgonie ich wszystkie kości magicznie znikały, pozostawiając jedynie worek ciała i krwi. Często też wnikają w tekstury. Problemem też jest nie zawsze dobrze ukazany cel misji na mapie, jeżeli zaś Geralt zostanie ogłuszony, a wróg w tym czasie zginie, to przez kilka minut nasz wiedźmin rozpaczliwie przypomina nam żółwia obróconego skorupą do dołu. Zabawnym błędem jest też działanie jednego z wyższych skilli, pozwalającego nam pobierać dwukrotnie więcej składników z potworów i z krzaków. I tak z jednego topielca wyciągałem dwa języki, a poczciwy Cmentar raczył mnie dwoma żuchwami. Zdarzyło mi się też kilka razy znajdować nie te składniki w odpowiednich krzakach. Poważnym problemem jest też brak nadpisywania się sejwów, co przy częstym szybkim zapisie szybko rozrosło mi się do 500 (!) zapisów, ważących razem 9 GB (!), co znacząco spowolniło wczytywanie się gry.





    Postanowiłem więc zapolować na grubszego zwierza - buty wyszły pierwsza klasa.

    Na pohybel dysonansom!
    Mój ostateczny werdykt jest prosty ? ?Wiedźmin? arcydziełem wśród gier komputerowych nie jest. Scenariusz, choć świetny, ma swoiste dziury i wnerwiające (chyba uduszę tego cholernego Alvina!) fragmenty. Dłużyzny też się zdarzają. Ale to i tak wszystko nic przy niesamowitym uczuciu przerażenia, gdy od tyłu zbliżają się dwa Graviery, a ja już walczę z Cmentarem. I choć jaskółka kończy się nam szybko, to czasu jest wystarczająco, by wpaść w wiedźmińską mantrę i poczuć buchającą krew potworów i ludzi na twarz. ?Wiedźmin? dał mi ogrom satysfakcji i zabawy, więc stawiam go na podium RPG bardzo wysoko. Nie sposób nie wspomnieć o świetnych dwóch filmikach Bagińskiego, zasługujących na najwyższe pochwały. No i Sapkowskiego lubię, a to zawsze jakiś czynnik. Tak wiec - Do zobaczenia na szlaku!
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Lista modów:
    1. Flash mod
    2. The Witcher: Perfect Blood Mode
    3. The Witcher: Perfect Rain Mode
    4. The Witcher Texturen Mod!
  7. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. XIII i ostatnia (?) - Martwi indianie i pomocne figurki (Legend of Hallowdega & The Wholly Family)





    Ciekawy zbieg okoliczności ? przegląd twórczości Terry?ego Gilliama rozpoczynaliśmy od dwóch krótkometrażówek, zapowiedzi jego nadchodzącej świetności. Dziś kończymy podążanie również dwoma krótkometrażówkami, tym razem dowodami jego przegranej o widownię światową. Gilliam pokonany? Nieaktualny? Odszedł w cień? Nic z tych rzeczy, bo gdy robisz coś dobrze, to wcale nie musisz dbać o widownię i krytykę, by czerpać z tego satysfakcję.


    Legend of Hallowdega

    Stworzona w 2010 roku krótkometrażówka zdaje się być całkowitym zaprzeczeniem niezależnej osobowości Gilliama? przynajmniej w teorii. Dlaczego? To proste ? jest to film stworzony na potrzeby koncernu ?AMP Energy Juice?, czyli nic innego, a zwyczajna reklama. Z tym, że to bardzo sprytna, 15-minutowa reklama. ?Legend of Hallowdega? to parodia popularnych programów przygodowo-dokumentalnych wprost z Discovery Channel. Dzielny łowca przygód Kiyash Monsef (David Arquette) wędruje po okolicach nawiedzonego toru wyścigowego w Hallowdega. Zdarzyło się tu wiele dziwacznych wypadków, kierowcy czuję się na torze nieswojo, a według plotek za wszystko odpowiedzialny jest pradawny cmentarz indiański, na którym ów tor wybudowano. W trakcie poszukiwań odpowiedzi na zagadkę Kiyash trafia do maniakalnego łowcy duchów (którego wygląd, zachowanie i mieszkanie to czysta kwintesencja urokliwego chaosu Gilliama) i razem z nim, lub bez niego starają się rozwiązać problemy indiańskiej klątwy. Rezultat jest? oryginalnie-slapstickowy.



    Nie potrzeba wielkiej wiedzy, by poznać, ze reżyser świetnie się przy produkcji tej krótkometrażówki bawił. Mamy tu powrót do absurdalnego, pythonowskiego humoru, znów na pierwszy plan wychodzi pastisz na wszystko i wszystkich, a puenta jest niezwykle idiotyczna i pocieszna. Nie jest to co prawda wielki powrót Monty Pythona, lecz klimacik nie jest ciężko wychwycić. Myślę, że ?Legend of Hallowdega? jest swoistym oddechem po potrójnej finansowej porażce poprzednich filmów. Ubawiło reżysera, ubawi i nas. Polecam, choć dostępna jest w języku wyłącznie angielskim.
    Film do obejrzenia TUTAJ


    The Wholly Family

    Był czas na humorystyczny oddech po presjach wielkiego Hollywoodu, a w 2011 roku przyszedł czas na oddech artystyczny. Znudzony swoimi bajkowymi konwencjami reżyser zanurza się w ciepłych, brukowanych uliczkach Neapolu, by razem z nami poznać znaczenie prawdziwej rodziny. Brzmi pompatycznie? Powinno, bo choć temat ciężki, to wykonanie proste, ładne i przyjemne. I nawet pomijając fakt, że oglądać byłem zmuszony z dubbingiem włoskim, to i tak dzięki temu klimat tylko się polepszył. Zaczynamy naszą zabawę od ukazania kilku różnych figurek Świętych Rodzin, by potem skontrastować to z kłócącą się, przewrażliwioną rodziną amerykańskich turystów. Mały Jack kocha swoich rodziców, lecz oni bezustannie się kłócą i docinają, powodując ból. Na ich szczęście mały smyk zostaje sprytnie zachęcony przez sprzedawcę figurek do kradzieży jednej z nich ? pękatego Pucinelliego w białym stroju, wysokiej czapce i masce na twarzy. Nocą figurka ożywa, by zabrać Jacka do krainy snu, a tam?



    ? dzieje się to co zwykle, gdy ktoś w filmie Gilliama zabiera małe dziecko do krain wyobraźni. Znamy to już od dawna. Od ?Bandytów czasu?, przez ?Przygody Barona Munchausena? aż do ?Krainy Traw? ? zawsze kończy się to pięknymi wizjami surrealistycznego świata, z moralizatorską puentą na koniec. 20-minutowy filmik tętni ciepłym klimatem i absurdalnym światem, powodując zaciekawienie i radość z odkrywania kolejnych metafor do codziennego życia. Gilliam pragnie naprawić dzisiejsze ?bezstresowe? wychowanie, a robi to znów przy pomocy snu. Temat ograny, ale zawartość oryginalna i świeża jak nigdy. Polecam, nawet w wersji włoskiej ? tu głównie mówią obrazy, piękne jak zwykle.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo

    Pożegnanie z Gilliamem





    No, to by było na tyle. Od wydania ?The Wholly Family? Terry Gilliam nie przekazał światu nic nowego, pracując za to ciężko nad bardzo ciekawym projektem, zatytułowanym ?The Zero Theorem?. Okazuje się, że Gilliam ostatecznie skapitulował i postanowił zaadoptować środowisko technologiczne, które tak nas ostatnio już oplata. Nasz bajkowy reżyser wciąż ma wolę walki, wiec w swojej nowej produkcji pragnie połączyć baśń z komputerem (czyżbym wyczuwał nutkę Lema?) i znaleźć sens ludzkiej egzystencji. W roli głównej sam Christoph ?Dr Schultz? Waltz, reszta obsady też nie odbiega od wcześniejszych wyborów Gilliama.





    Zdjęcie z planu "The zero Theorem"

    Ponoć premiera w tym roku, ja czekam z niecierpliwością, a wam mówię ? zapoznajcie się z twórczością tego pana. Warto, po stokroć warto. Czy to dla jego niesamowitych zdolności plastycznych (scenografia!), czy dla oryginalności ? to jeden z najlepszych reżyserów w historii, jego filmy nigdy nie były ?Słabe?, a co najwyżej ?wyprzedzały swoje czasy?. Owszem, brzmi to jak głos fanatyka, lecz pragnę przekazać to, co sam czuję wobec tej twórczości. Poświęcenie czasu Gilliamowi z pewnością nie jest stratą, a jedynie zyskiem. Polecam, a w następnej serii podążymy śladami człowieka, który jest fanatykiem spaghetti westernu.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  8. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. XII - upadła wyobraźnia naszych czasów (Parnassus)







    Parnassus/The Imaginarium of Doctor Parnassus

    Występują: Christopher Plummer, Heath Ledger, Lily Cole, Andrew Garfield, Verne Troyer, Johnny Depp, Jude Law, Colin Farell
    Ostatni dotychczas pełnometrażowy film Terryego Gilliama swego czasu wzbudził małe poruszenie w światku filmowym. Stało się tak z kilku powodów. Po pierwsze ? podczas kręcenia filmu Heath Ledger opuścił ten świat, będąc na fali popularności po doskonałej roli z ?Mrocznego Rycerza?. Po drugie ? ?Parnassus? był powrotem Gilliama do wcześniejszych moralizatorskich filmów. Po trzecie ? każdy ten film interpretował inaczej, siejąc chaos wśród recenzentów. Do teraz nie wiadomo, czy jest to film udany, czy raczej nie bardzo. Cóż, aby to określić najwidoczniej trzeba przekonać się samemu?




    You?re probably not a Betting man, are you?
    Wszystko zaczyna się w zamierzchłych czasach, gdy do świątyni buddyjskich mnichów przychodzi sam Szatan, w swej eleganckiej osobie (Tom Waits). Zawędrował tam nie bez powodu, gdyż była to siedziba znamienitego Parnassusa. Na skutek dość dziwacznego zakładu Parnassus zostaje obdarzony nieśmiertelnością, a Szatan zwiastuje swój powrót w odległych czasach. Przeskakujemy do teraźniejszości ? kolorowy, przypominający nieco cygański, wóz toczy się po obskurnych uliczkach Londynu, a prowadzi go nie kto inny, a sam Parnassus. Razem ze swoją córką Valentiną i pomocnikami Antonem i Percym wędruje po miastach i stara się zarobić na życie wystawiając magiczne show dla publiki. Jak na nasze czasy show jest przestarzałe i nikt się nim nie interesuje, gdy obok czeka kino, dyskoteka i alkohol. Ale oto nadchodzi czas na powrót Szatana, który?



    It?s been a while.
    ? proponuje kolejny zakład. Tym razem na zbieranie dusz. On i Parnassus rozpoczynają wyścig o przekonanie przypadkowych widzów do swoich racji. Stawką jest córka Parnassusa. Niestety w naszych czasach nie ma już miejsca na teatr, więc ludzie dużo łatwiej przechodzą na stronę wystrojonego pana z laseczką, niż kiczowatego staruszka w otoczeniu dziwacznych akcesoriów. Parnassus ma na swoim wozie bardzo szczególny przedmiot ? lustro, które pozwala wchodzić do umysłu starca. Pewnej burzowej nocy, gdy mędrzec już niemal stracił nadzieję na ocalenie swojej córki, przez przypadek jego trupa znajduje na moście wisielca i ratuje go w ostatnim momencie. Uratowanym jest tajemniczy Tony, człowiek o ogromnej ilości pomysłów. Dzięki niemu show znów zyskuje na sile, lecz wciąż pozostaje w nim kilka mrocznych tajemnic. Do tego dochodzą porywcze próby ukazania miłości do słodkiej Valentine przez Antona. Wyścig trwa, a nasi bohaterowie coraz bardziej zaczynają się zmieniać.



    Nothing is permanent, not even death.
    Bardzo łatwo ?Parnassusa? określić, jako swoistą autobiografię samego reżysera. Od najdawniejszych lat (1953 to już całkiem dawne lata) starał się on szerzyć wśród ludzi wiarę w siłę wyobraźni. Niestety następujące po sobie porażki(krytyka ?Tidelandu?, słabe wyniki ?Braci Grimm?) zniechęciły go do tego. Czuł się reliktem w świecie logiki. Stąd właśnie wziął się pomysł na film. Można go określić, jako ?Przygody Barona Munchausena w teraźniejszości?, bo sam Baron szybko zostałby uznany przez nas za dziwaka i niebezpiecznego wariata, tak jak i to samo dzieje się z Parnassusem. My, dzisiejsza publika, zostaliśmy pokazani w tym filmie paskudnie. Wulgarni, napruci do bólu brutale, zblazowane stare damy, miętoszące w rękach puchate pieski, spragnieni mocnych wrażeń idioci ? Gilliam nie przebiera w obrazach, by ukazać jak bardzo mu zależy na tych, którzy od lat krytykowali jego krucjatę przeciwko alienacji i technologizacji człowieczeństwa.



    Telling the truth? always bad idea
    A piękne są te obrazy. Za każdym razem, gdy ktokolwiek przemierza magiczne lustro w Imaginarium, przenosi się do magicznego świata, tak miłego dla oczu i uszu. Także w tych światach dostajemy główne treści moralizatorskie, zazwyczaj niesione przez filmy Gilliama. Gdy do wizji trafia pijak, przez jakiś czas biega po lesie, by potem przerażony trafić pod gigantyczne schody, u szczytu których czeka największa z nagród. To jednak droga przez mękę, więc bez oporu wybiera łatwiejszą drogę do pobliskiego pubu, by strzelić sobie kolejkę. Dusza dla szatana. Innym razem trafia się dzieciak. Wokół niego wyrasta wspaniały, kolorowy świat radości, a berbeć jak z niego korzysta? Udając że gra w grę komputerową niszczy wszystko, czego się dotknie i robi to z radością. Gdy zaś trafiają tam gangsterzy, to? musicie zobaczyć to sami, a jak lubicie Monty Pythona, to zawiedzeni nie będziecie.



    A miracle or mistake?
    Jak już wspominałem na początku ? w czasie produkcji zmarł Heath Ledger, co film wstrzymało. Na szczęście znaleźli się inni aktorzy, chętni do oddania hołdu zmarłemu poprzez dokończenie jego roli. Udział w odgrywaniu Tony?ego wzięli Johnny Depp, Jude Law i Colin Farell, czego właściwie nawet zbytnio nie zauważamy, bo wszyscy grają doskonale. Brak tu słabych ról, jedynie słodka Valentine jest nieco antypatyczna, a Anton pożałowania godny, lecz i tak wszystko rozbija się o charyzmatycznego Szatana, bodaj jednego z najlepszych jakiego widziałem. Można narzekać, że wszystko, co w tym filmie widzimy, już w twórczości Gilliama było. Ale właśnie o to chodzi ? to wszakże reżyser chce nam o sobie opowiedzieć, ujawniając świństwa tego świata i potrzebę powrotu do bajek.



    You were the best mistake I ever made
    ?Parnassus? to film bardzo głęboki i wymagający znajomości poprzednich filmów Gilliama. Jeżeli usiądzie się do niego będąc kompletnie ?świeżymi? pod tym względem, to otrzymamy miałką historyjkę o człowieku, który założył się z szatanem i przez przypadek zawierzył szarlatanowi. Ale gdy już wiemy, że bajki są do życia potrzebne, że biurokratyzacja świata nie może być czymś dobrym, że dziecko też miewa koszmary, a próby powrotu do hipisostwa są z góry skazane na porażkę, to możemy dostrzec w ?Parnassusie? wyznanie. Gilliam mierzy się ze swoją spuścizną, chce spojrzeć z boku na swoje dokonania, a my patrzymy razem z nim. Upadał wiele razy (Don Kichot, Tideland), lecz zawsze się podnosił, nawet gdy już tracił nadzieje na dobry koniec. To prawdopodobnie jeden z ważniejszych filmów dla reżysera, a dla nas, widzów? Kompletnie oryginalne przeżycie z masą świetnie brytyjskiego humoru, nawiązaniem do wielu wcześniejszych filmów i artystycznym dopełnieniem. Nie wierzcie opiniom innych ? ten film warto zobaczyć, bez względu na wszystko.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  9. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. XI - bajkoszmar o pięknocie (Nieustraszeni bracia Grimm)







    Nieustraszeni bracia Grimm/The brothers Grimm

    Występują: Matt Damon, Heath Ledger, Jonathan Pryce, Monica Belluci, Lena Headey
    2005 rok był rokiem powrotu Gilliama, co do tego nie ma wątpliwości. Nie tylko zdołał wydać wtedy omawianą w tym odcinku superprodukcję z wschodzącymi gwiazdami Hollywoodu, ale dodatkowo nakręcić adaptację ?Krainy Traw? Mitcha Cullina (patrz ? poprzedni odcinek). Czy takie rozbicie twórcze wyszło reżyserowi na dobre?






    A oto nasi bracia, ten po lewej to przyszły Joker

    I made that armour! It?s not magic; it?s just shiny.
    I tak, i nie ? brzmi odpowiedź. Jak już moi czytelnicy wiedzą ? Tideland okazał się być klapą finansową i rozumową, gdyż nie został odpowiednio przez widownię przyjęty, trafiając do kategorii filmów ?dziwacznych?. Z kolei ?Nieustraszeni bracia Grimm? stał się pożywką dla wszelkiej maści krytyków, którzy z uwielbieniem dorwali się do filmu, który stracił znaczenie dla reżysera na rzecz przygód małej dziewczynki w krainie traw. Krytyka była wybitnie ostra, lecz jak dla mnie aż nazbyt ostra, bowiem przygody braci są co najmniej ?dobre?. Czy jest to jednak prosta adaptacja baśni znanych braci, czy może coś innego ? o tym będę tu wam opowiadał.





    Ten obrazek świetnie oddaje klimat filmu

    Beans, Jake.
    A wszystko zaczyna się chwytającą za serce scenką, gdy malutki Grimm przychodzi do swojego biednego domu, z biednym bratem i biedną matką w środku. Miał sprzedać zwierzę za dobrą cenę, lecz nie przyniósł pieniędzy a magiczną fasolę, co staje się ziarnem niezrozumienia pomiędzy braćmi, którzy obecnie parają się fachem wiedźmińskim, czyli potocznie zwanym ?zwalczaniem potworów?. Wędrują po niemieckich wioskach, radząc sobie z wszelakimi wiedźmami, trollami i upiorami przy pomocy magicznych broni, czarów i tym podobnym szarlataństwom. Oczywiście wszystko okazuje się być sprytnym kłamstwem, a zarazem źródłem utrzymania braci i pomocników, będących wiedźmami i trollami. Na szczęście francuzi niosą postęp wraz z napoleonem, więc jeden z generałów (którego gra sam Jonathan Pryce, weteran Gilliamowskich filmów) łapie braci dzięki swemu przełożonemu ? Cavaldiemu (dobra rola Petera Stormare ? możecie pamiętać go z ?Fargo?) i proponuje im układ ? zajmą się sprawą zaginionych dzieci w małej wioseczce, mając na głowie wspomnianego Cavaldiego i upływający czas, bowiem jeżeli zawiodą ? generał przyjedzie osobiście i załatwi sprawę, załatwiając jednocześnie braci. Brzmi ciekawie?





    Zawsze jest pora, by ucałować ropuchę

    It?s not beans! It?s real!
    Powinno, bo sprawa okazuje się być czymś nowym dla Wilhelma (Matt Damon) i Jacoba (Heath Ledger). Dzieci giną w dziwaczny sposób, las w pobliżu wioski zdaje się być nieprzyjazny, a nad wszystkim góruje opuszczona wieża, w której według legend leży zaklęta królewna, niegdyś najpiękniejsza na świecie, dziś postarzała i uśpiona, czeka na wybawiciela? Choć klimat jest bajkowy i nawiązania do poszczególnych ?Grimmów? nawet nie są trudne do wychwycenia, to i tak całość możemy potraktować jako wybitnie baśniowy horror. W sumie nie powinno to dziwić, gdyż realizacja ?Tidelandu? wpłynęła na wyobraźnię reżysera w sposób raczej? negatywny, zamieniając bajki w koszmary. I tak mamy i tutaj.





    Niezapomniany Sam Lowry w nowej roli

    Maledetta! Maledetta!
    Bo i przyjemnie tu nie jest. Na dzieci poluje jakiś bliżej niezidentyfikowany stwór, wydający przerażające dźwięki. Las jest mroczny, nieprzyjazny, a drzewa nawet atakują ludzi, pożerając ich żywcem! Gdy tylko kamera przenosi się do lasu, my, jako widzowie, instynktownie wyczuwamy niebezpieczeństwo, a wraz z nim nadchodzący strach. Pierwszy raz u Gilliama odczułem tak czysty i przerażający strach. Podejrzewam, że kryje się w tym coś więcej, jakaś sugestia do dzieciństwa. Wielu z nas w dzieciństwie czytano bajki, które stawały się ostoją dobroci i szczęścia, ponieważ zło zawsze tam przegrywało. Tutaj bajki obracają się przeciwko nam, grożąc i strasząc. Co gorsza ? nikt nie może dać sobie z nimi rady! Bracia Grimm są bezsilni, gdyż pierwszy raz stawiają czoło rzeczywistym siło magicznym, a nie sztuczkom. Pomaga im też sama Lena Headey, chyba w swojej najbardziej uroczej roli.





    Seksowna aktorka w śmiesznej czapce

    ? well, maybe not.
    ?Nieustraszeni bracia Grimm? to produkcja fabularnie i aktorsko dużo słabsza niż poprzednie filmy Gilliama. Scenografia, która tym razem to głównie potwory oraz demoniczny las, to jak zwykle majstersztyk, dzięki czemu klimat zapadłej wioski i potwornych czeluści boru są przejmujące i żywe. Dużą rolę odegrał tu też komputer, zapewniając ruch i wygląd potworów, no i czyniąc cuda z oświetleniem. Zabrakło treści moralizatorskiej, tak znacznej dla Gilliama, i tak dobrze działającej na nas, widzów. Niestety jedyne, co z tego filmu wyniosłem, to fakt, że Gilliam wciąż ma smykałkę do bajek i że nie powinienem tym bajkom zbytnio ufać, bo strach potrafi być całkiem bolesny. Brrrr. Polecam fanom baśni braci Grimm, lecz zdecydowanie nie jest to film do oglądania z dziećmi.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  10. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. X - Gotycka Alicja w Krainie Traw (Kraina Traw/Tideland)







    Kraina Traw

    Występują: Jodelle Ferland, Janet McTeer, Brendan Fletcher, Jeff Bridges
    Bardzo długo, bo aż 7 lat musieli czekać fani barwnej wyobraźni Gilliama, by ich mistrz wydał na świat swoje kolejne dzieło. Najwidoczniej sam reżyser nie miał już zbytnio pomysłów co do swych kolejnych dzieł (dodatkowo zniechęciła go porażka prób stworzenia ?Don Kichota?), więc czekaliśmy, aż odnajdzie swe natchnienie. A te nadeszło niespodziewanie, choć ponownie od największej mekki wyobraźni ? od literatury. Zachwycony wizją ?Tidelandu? Mitcha Cullina (kolejna z pozycji, której próżno szukać na polskim rynku) określił ją soczystym ?fu*king awesome? i podjął się reżyserii. Czy był to wielki powrót, czy może nadmuchany miraż ponownej wielkości?






    Wędrujcie tam razem z nami!

    He looks like burrito
    Stwierdziła słodka Jeliza-Rose, ustami niewymownej królowej dziecięcego horroru ? Jodelle Ferland (możecie też ją znać z filmowego ?Silent Hilla?). ?Kraina Traw? jest wizjonerską wariacją ?Alicji w Krainie Czarów? Lewisa Carolla, ciężko nie dodać ?kolejną?, ale ta, podobnie jak i Alicja od McGee, ma na siebie pomysł i uderza ze zwielokrotnioną siłą. Łatwo byłoby ją nazwać ?współczesną? Alicją, lecz dużo bardziej pasuje nam tu określenie ?Gotycka?, bowiem mrok spowija to dzieło, a w ciemności, jak wie każdy, budzą się potwory. Jeliza-Rose nie musiała ich szukać pod łóżkiem. Kochała swych rodziców ? opętanych nałogiem narkotycznych wizji zestarzałych hipisów. Ojciec często opowiadał jej o mitycznej ?Krainie Traw? ? swoistym raju, gdzie wędrują brodaci wikingowie. Lecz pewnej nocy?
    They were kissers
    ? matka Jelizy-Rose stanowczo przesadziła ze swoimi podróżami do lepszych krain. Odpłynęła całkowicie, bez drogi powrotnej. Ojciec (znakomity Jeff Bridges, trochę przypominający wyglądem Lebowskiego) szybko decyduje o powrocie na rodzinne łono ? z dala od cywilizacji, która wnet odkryje śmierć małżonki i córeczkę w ramionach narkomana. I w ten sposób nasze słodkie dziecię i zapyziały, zniszczony życiem człowiek trafiają do starego, drewnianego domu, leżącego pośród złotych pól zbóż. Oczywiście tatuś wybiera się natychmiast w ?lepszą? podróż (słodkie, jak dzieci potrafią pomagać rodzicom), a znudzona Jeliza-Rose zostaje na nieokreślony czas sama, mając za towarzystwo jedynie trzy głowy lalek (które gadają, oczywiście poprzez usta właścicielki lalek, co nieco przypomina efekt znany nam z opętania z ?Lśnienia? Kubricka), wiewiórki, pusty dom i morze traw i zbóż.





    Słodkie zabawy małego dziecka.

    Squirrel?s butt don?t glow
    Ale szybko okazuje się, że sama nie jest ? w pobliżu mieszka dziwaczna kobieta o imieniu Dell i wyglądzie średniowiecznej czarownicy. Ma brata ? opóźnionego umysłowo Dickensa, około 20-letniego, lecz z umysłem dziecka, dzięki czemu szybko staje się najlepszym towarzyszem zabaw Jelizy-Rose. Rodzeństwo skrywa bardzo wiele sekretów: a to Dell ma dziwaczną manię wypychania martwych zwierząt, a to Dickens przypomina nam Ahaba z ?Moby Dicka?, gdyż szaleńczo pragnie upolować stalowego ?rekina?, pływającego po tytułowej Krainie Traw, aż wreszcie w ich domu jest tajemniczy pokój, do którego absolutnie nie wolno nikomu wchodzić. Gdzie są ich rodzice? Dlaczego Dell interesuje się ojcem Jelizy-Rose? Czy Dickens tylko uroił sobie rekina? No i dlaczego ojciec tak długo nie wraca ze swojej podróży? Jego brzuch zaczyna puchnąć, z ust wylazł paskudnie obły język, cuchnie niemożliwie, a z siadających na twarzy much nie robi sobie nic. Coś tu jest nie tak, i to bardzo nie tak?





    Nie każda podróż kończy się powrotem

    Pokręcona surrealuzja
    ?Krainy Traw? nie pokazano na festiwalu w Cannes. ?Kraina Traw? powstała w 6 miesięcy, gdy Gilliam tworzył inną superprodukcję. ?Kraina Traw? jest porażką totalną, jeśli chodzi o wynik finansowy. ?Kraina Traw? jest filmem niezrozumianym. Każde z powyższych stwierdzeń jest prawdziwe, a zwłaszcza to ostanie ? bowiem niemal nikomu nie przyszło do głowy powiązać ?Tidelandu? z jednym z pierwszych filmów Gilliama, czyli z ?Bandytami Czasu?. Tak jak i w tamtym filmie, tak i tu mamy spojrzenie na świat oczami dziecka, z tym że teraz patrzymy nie na bajkę, a na brutalną rzeczywistość. Jeliza-Rose jest niewinna, a więc i jej czyny są niewinne. Nie wie, co jest moralne, co właściwe, a co oznaczają różne oczywiste dla nas rzeczy. Stąd oburzenie publiki na scenę, w czasie której dziewczynka całuje się z umysłowo chorym mężczyzną. Stąd obrzydzenie, gdy Jeliza niemal dosłownie wyrzuca z szaf wszelkie trupy. To piękna, surrealistyczna wizja dziecięcego koszmaru, w którym żaden z nas nie chciałby być, ani w nim uczestniczyć. I nic dziwnego, że ciężko oglądać ten film kilka razy. Gilliam jest mistrzem scenografii, więc i odczucia są nad wyraz rzeczywiste. Przez cały film chłoniemy ten absurd, tą obrzydliwość, tym gorszą od ?Las Vega Parano?, że jej ofiarą pada niewinne dziecko, ten krzyk wariata na cywilizację. Ale warto, dlaczego?





    Pora na powrót do krainy sielankowych koszmarów

    W głębi ludzkich koszmarów tkwi jedna, prosta myśl, spowita absolutną ciemnością.
    A jest to myśl następująca: ?A jeżeli wcale nie jestem normalny? A to wszystko dookoła jest kłamstwem??. Gilliam mierzy się z iluzją cywilizacji w znacząco różnym stylu niż bracia Wachowscy. On obdziera z nas ?cywilizowanie?, pokazuje absurd, którego stajemy się ofiarami. Mamieni od dzieciństwa o etyce, moralności i tym, co jest właściwe, podczas gdy od urodzenia jesteśmy szaleńcami, którymi rządzą najprostsze z instynktów. Jeliza-Rose się nie zastanawia. Jest tylko ciekawa. Ale to, co odkrywa, czego świadkiem się staje przerasta nie tyko dziecko, a i każdego człowieka. ?Tideland? jest jednym z tych ?dziwnych? filmów, o których porządni widzowie woleliby zapomnieć (khe? Donnie Darko?khe), ale się nie da. Wizja niezwykła, to nie jest czysty Gilliam, ani czysty Cullin ? to mieszanka obojga, a obaj dali z siebie to, co najlepsze. Polecam miłośnikom psychozy i twórczości Hitchcocka, bo i jego nastrój jesteśmy w stanie odnaleźć. A czy wy, drodzy czytelnicy, jesteście gotowi na skok do króliczej dziurę?
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo PS: Z racji jubileuszu (10 odcinek!) dodaję ankietę z zapytaniem, twórczość którego reżysera chcielibyście zobaczyć w następnej serii, która rozpocznie się już niebawem. Pozdrawiam wszystchi 20 wiernych czytelników
  11. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. IX - Mocny Odlot w Las Vegas (Las Vegas Parano/Fear and Loathing in Las Vegas)







    Las Vegas Parano

    Występują: Johnny Deep, Benicio Del Toro, Michael Lee Gogin, Larry Cedar, Brian Le Baron
    Oryginalny tytuł filmu (Fear and Loathing in Las Vegas) oznacza nic innego, a ?Strach i obrzydzenie w Las Vegas?. Oparte na powieści Huntera S. Thompsona, porzucone przez Alexa Coxa (który jakimś wybitnym reżyserem nie był) i ostatecznie przejęte przez Gilliama dzieło faktycznie można określić dwoma słowami, a ?Strach? i ?Obrzydzenie? pasują do niego doskonale.






    Czyżby z tyłu siedział przyszły Spider-Man?

    We can?t stop here ? This is bat country!
    Twórczość Huntera S. Thompsona zawsze wyróżniała się pewną dozą szaleństwa i rozbrajającej satyry na rzeczywistość. W ?Las Vegas Parano? trafiamy do Ameryki, gdzie pokolenie hipisów dorosło i złudzenia odeszły ? skąd brać pieniądze, skoro jako młodzi i piękni walczyliśmy o pokój w rytmie rocka, przyjmując coraz to dziwniejsze produkty narkotyczne? Takie pytania zadaje sobie główny bohater ? Raoul Duke (Johnny Depp), który wraz ze swoim adwokatem-doktorem Gonzo (Benicio Del Toro) podróżuje do Las Vegas, oficjalnie w celu zrobienia reportażu z wyścigu, a nieoficjalnie by przyjąć największą możliwą dawkę narkotyków, jaką człowiek może przyjąć. Drugi cel możemy uznać za osiągnięty ? nasi bohaterowie niemal nie wychodzą z narkotycznego transu.



    Gonzo, Artystka i wiele twarzy Barbary Streisand

    How much for the ape?
    Co zapewnia nam niezliczoną ilość dziwacznych, kompletnie dwuznacznych i niedwuznacznych sytuacji, świat pełen obrzydliwego, lecz radosnego humoru. Poszukiwacze narkotycznych wizji nie odpuszczają w swej bezczelności, wykorzystując wszystko i wszystkich, co tylko im się pod rękę nawinie. Bez pieniędzy, bez konkretnego pomysłu na dalsze losy ? wciąż gnają do przodu, obracając zdarzenia na własną rękę. Czy to wam coś przypomina? Ależ tak ? dwójka ćpaczy to idealna parodia całego ruchu hipisowskiego w swej przestarzałej formie. Gdy u nas te zabawy dopiero się zaczynały (patrz ? Skazani na Bluesa) u nich hipisostwo było wypalone. Ale oni wciąż próbują, walczą o swe dawne przywileje. Kiwają obsługę hotelową, niewinną artystkę, specjalizującą się w portretach Barbary Streisand, pracowników kasyna, policję i najętego fotografa. I wiecie co? Nic to ich nie obchodzi.





    Zgubne wyniki brania narkotyków

    Don?t f*ck with me now, man, I am Ahab.
    Ten prawdziwy mix egoizmu, samolubstwa, kłamstw i szaleństwa to praktycznie największa zaleta filmu. Tu wszystkie pragnienia by odrzucić człowieczeństwo urzeczywistniają się. Duke i Gonzo są tu brudnymi, opanowanymi podstawowymi żądzami bestiami, bez żadnej czci i szacunku. Bez żenady jeden grozi drugiemu nożem, potem mamy scenę, gdy Gonzo próbuje popełnić samobójstwo, prosząc Duke?a, aby wrzucił do wanny grające ?White Rabbit? grupy Jefferson Airplane radio. Praca, wyścig, pieniądze ? nic się nie liczy, tylko narkotyk i odlot. Miejscami wprowadza nas to w zachwyt, częściej w przerażenie, a najczęściej w czysty, ludzki strach. Co by się stało, gdybyśmy sami przeistoczyli się w takie zwierzęta? Albo ? co gorsza ? natknęli się na kogoś takiego?





    Świat Gilliama w pełnej okazałości

    He who makes a beast of himself, gets rid of the pain of being a man.
    W sumie możliwe jest podpięcie całej fabuły pod parodię człowieczeństwa. Wędrując po Las Vegas, które nie bez kozery nazywa się ?dnem?, obserwujemy wiele dziwacznych zdarzeń i konfliktów. Nasi bohaterowie zawędrują nawet na policyjną konferencję antynarkotykową (!), na której to ?specjaliści? wykazują pożałowania godne postawy, bez dobrego poinformowania i z idiotyczną uporczywością przekonują, ze jeden joint tworzy z człowieka kryminalistę. Do dziś jest to bardzo zapalna dyskusja, nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Te wszystkie męty, wypaleni tatuśkowie rutynowych rodzin, kręcący się po kasynach, starający się rozjaśnić swe szare życie szczyptą hazardu. To prawdziwa obrzydliwość, potęgowana przez wszechobecną chciwość i nikłą empatię.





    Viva Las Vegas!

    You took too much, man. You took too much.
    Gilliam miał pełne prawo i możliwości w przerabianiu scenariusza, dodatkowo produkcja szła w porozumieniu z samym autorem książkowego ?Strachu i obrzydzenia w Las Vegas?. Dzięki temu brak tu dłużyzn, wizja artystyczna przytłacza, a całość możemy potraktować jako film dosadnie przejmujący, ukazujący nam narkotykowy światek dużo lepiej, niż lansowane Jaredem Leto ?Requiem dla snu?. Możliwość tworzenia wizji dała Gilliamowi prawdziwy raj w tworzeniu scenografii, dzięki czemu możemy przeżywać te wizje wraz z bohaterami niemal bez żadnego wsparcia komputera (wszystko to stroje, makiety i sztuczki). Jeżeli dodamy do tego wynikającą z czasów muzykę? to dzięki temu filmowi doceniłem piękno zespołu ?Jefferson Airplane? (znajdziemy tu utwór ?Somebody to Love? i kultowy ?White rabbit?), a to nie jedyne, co nam przygrywa ? ścieżka dźwiękowa zawiera też utwory Boba Dylana, The Dead Kennedys (świetny cover presleyowego ?Viva Las Vegas?) czy The Lennon Sisters. To wszystko potrafi doskonale oddać styl i klimat późnego hipisostwa.



    Both Kennedy?s murdered by mutants? Shit.
    Z ?Las Vegas Parano? niczego nie możemy być pewni. Ten film może was swoją wizją zachwycić, lub wywołać mdłości, dać inteligentnie humorystyczny widok na świat zgniłego zachodu, lub obrazić dosadnymi żartami i egoizmem bohaterów. Może go znienawidzić i pokochać całym sercem. Pewne są tylko doskonałe role Deppa i Del Toro, całkowicie wyzbytych człowieczeństwa (Jack Sparrow posiada o dziwo pewne cechy Duke?a), czym po prostu kładą na łopatki wszelkich filmowych narkotykożerców. Muzyka to istny majstersztyk, scenografia ? genialna. I tylko przesłanie pozostaje dla was do oceny, bowiem jeżeli odrzucicie je, to równie dobrze możecie odrzucić cały film. Zobaczyć warto, bo to jeden z najbardziej oryginalnych filmów w historii kina.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo


    Kącik muzyczny



    Youtube Video -> Oryginalne wideo


    Youtube Video -> Oryginalne wideo


    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  12. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. VIII - Willis pośród małp (Dwanaście Małp/Twelve monkeys)







    Dwanaście małp

    Występują: Bruce Willis, Brad Pitt, Madeleine Stowe, Christopher Plummer, David Morse, Frank Gorshin
    Po ciągu historycznych filmów Gilliam przeszedł przez teraźniejszość (?Fisher King?), aż po raz kolejny do przyszłości, nie zajmując się jednak biurokracją (jak w ?Brazil?) lecz? ekosystemem. A także rozwojem nauki, bojówkami ekologicznymi i podróżami w czasie. Miks to oryginalny, lecz przez krytykę wynik jest uznawany za ?poniżej oczekiwań? ? czy jest to prawda?






    Scenografia znów zachwyca

    All I see are dead people
    Rok 2035. Ludzkość jest zdziesiątkowana przez tajemniczy wirus, który zaatakował w 1996 r., wypuszczony przez nieznanych terrorystów. Ocaleni ukryli się pod ziemią, gdzie nie dosięga ich mordercza infekcja. Jednym z ocalonych jest James Cole, obecnie przesiadujący w najgorszym z możliwych miejsc ? w więzieniu, lecz nie na długo. Dowodzący społecznością naukowcy wybierają go, aby odbył podróż na powierzchnię, gdzie ma zbierać żyjące stworzenia, jak pająki i robaczki. Wtedy to mamy okazję oglądać klimatyczne ujęcia opuszczonego, opanowanego przez zwierzęta Nowego Jorku (wiele lat przed ?Jestem legendą?), a wśród nich pałętającego się Willisa w zabawnym kombinezonie, a to dopiero początek jego przygody?





    Uroki technologii

    I?m looking for the Army of Twelve Monkeys
    Gdyż naukowcy, zadowoleni z jego wyników postanawiają wykorzystać go w swoim planie zmienienia teraźniejszości poprzez wysłanie agenta do przeszłości, by przeszkodził uwolnieniu tajemniczego wirusa. Sprawa nie jest łatwa, bo jedyną poszlaką działalności tajemniczego zgrupowania terrorystycznego są charakterystyczne graffiti na ścianach i nazwa ?Armia Dwunastu Małp?. Rzecz oczywiście nie idzie po myśli jajogłowych i James wpierw trafia na pola pierwszej wojny światowej, by później, już w dobrych latach, zostać zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, gdzie poznaje dwie ważne dla fabuły osoby ? jego psychiatrę Dr Kathryn Railly (Madeleine Stowe) oraz zwariowanego syna bogatego naukowca ? Jeffreya Goinesa(Brad Pitt). Później wraca, psuje, ucieka, znów wraca, typuje, by w końcu spróbować powstrzymać wirusa, ze skutkiem? zaskakującym.





    Nałogowi mordercy w nowym środowisku

    I am insane. And you are my insanity
    Największą siłą ?Dwunastu Małp? są bez wątpienia aktorzy wraz ze scenografią. Gilliam zdawał sobie sprawę, że prowadzenie Willisa ? znanego mordoklepa o stalowych nerwach ? będzie dla niego swoistym wyzwaniem, gdyż ponad akcję preferuje emocje. Stąd słynne stało się, że reżyser podczas produkcji zakazał Willisowi używać ?charakterystycznego, zimnego spojrzenia?. Willis wpadł w tą bajkę całkiem całkiem, przez większość filmu mając raczej przerażoną niż zaciekłą minę, ale troszkę fałszu w tym zostało, niestety. To w sumie wina nas, widzów, którzy po Willisie oczekujemy, że za chwilę wyciągnie gnata i wszystkich zabije. Za to zagranie uczucia do pięknej pani doktor wyszło zadowalająco. Całkowitym przeciwieństwem Willisa jest Brad Pitt, który bardzo zręcznie stara się małpować Nicholsona z burtonowskiego ?Batmana?. Zaprawdę szalona jest to postać, a jej oczy niemal cały czas wirują w różnych kierunkach. Pitt bardzo się stara, byśmy uwierzyli w jego pomylenie zmysłów, a robi to z taką werwą i oddaniem, że aż miło na niego patrzeć. Bardzo duży plus za tą rolę, którą później utwardził, uspokoił i wystawił w ?Fight Clubie?. O naczelnej piękności filmu zbyt wiele złego powiedzieć nie mogę ? ot, kolejny obiekt wzdychań umięśnionego Willisa.





    Śmiechu w filmie jakby mniej, lecz ta twarz...

    Who cares what psychiatrists write on the wall?
    Wspomniałem też wśród zalet scenografię, czyli stale zachwycający element Gilliamowskiego dorobku. Choć scenariusz znów wyszedł spod obcego pióra (lecz nie byle jakiego, bo od twórcy scenariusza do ?Łowcy Androidów? i ?Bez przebaczenia?) to okazji do prezentowania urokliwie bajkowej graciarni nie brakuje. Podziemie przyszłości mija nam w burych barwach, a lata 90?te pełne są wszechobecnego syfu i ubóstwa, z pominięciem kilku innych miejsc, jak willa Goinesa Seniora. Bardzo miło się na to wszystko patrzy, lecz dominuje tu taki klaustrofobiczny klimacik zamknięcia. O ile zdatne jest taki zabieg w szpitalu psychiatrycznym, to już wolałbym się tak nie czuć w nocy pośród drzew. Ale niestety ? to uczucie nas nie opuszcza, co trochę mi podczas oglądania przeszkadzało. Zadziwia także częste przenosiny Jamesa w przyszłość i z powrotem, co nieco już miesza w fabule, gdyż jego cele niemal cały czas się zmieniają, również po względem personalnym.





    Znajdziemy tu nawet Willisa z wąsem i czupryną!

    You are the total nutcase, completely degenerated, delusional, paranoid. Your thought process is all fu*ked up. Your information train is jammed, man!
    Chyba dla nikogo zdziwieniem nie będzie, że po raz kolejny Gilliam stara się nam coś poprzez swój film powiedzieć. Tym razem akcentuje zarzuty stawiane przez Barona Munchausena nowoczesnej cywilizacji. Dominacja nauki i odwrót humanizmu doprowadza tu do ogromnej katastrofy, masowego morderstwa ludzi przez twór naukowy. ?Dwanaście małp? to również protest przeciwko wykorzystywaniu zwierząt do celów naukowych, który to temat jest punktem zapalnym od wielu lat. Reżyser wzywa naukowców do rozwinięcia wyobraźni i zastanowienia się nad tym, do czego doprowadzić może ich pędzący postęp, pomijając już odejście w niebyt bajek. Co ciekawe nauka okazuje się tu być zawodna, czego dowodem jest pewien fabularny twist, wyskakujący na nas pod koniec filmu, czyniąc z niego dzieło niemal depresyjne. Próżno tu szukać brytyjskiego humoru, próżno szukać jakiegokolwiek udziału pozostałych Pythonów. Wraz z tym filmem Gilliam porzucił specyfikę brytyjską na rzecz amerykańskiej i dlatego ten film spotkał się raczej z krytyką ? to nie był już Gilliam, jakiego znaliśmy. Apogeum amerykańskości jednak dopiero kiełkowało, aby wraz z następną produkcją wybuchnąć kolorami i wizjami, a także? nietoperzami?
    Polecam ?Dwanaście małp? miłośnikom sci-fi, Bruce?a Willisa (bo w końcu gra kogoś innego), Brada Pitta (bo to jedna z jego lepszych ról) i fabularnych twistów (bo zaskakuje).


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  13. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. VII - Radość współczesnego życia (Fisher King)







    Fisher King

    Występują: Jeff Bridges, Robin Williams, Mercedes Ruehi, Amanda Plummer, Lara Harris,
    Minęło kolejne dziesięciolecie, świat opanowała magia lat 90?tych, a Terry Gilliam i tak kontynuował swoją krucjatę przeciwko alienacji człowieka w świecie technologii. Tym razem robi to przy pomocy dwóch kompletnie różnych osób, pochodzących jakby z dwóch krańców rzeczywistości. ?Fisher King? jest na tle innych filmów dziełem wyjątkowym, a zarazem niezwykle ryzykownym, ponieważ to pierwszy film Gilliama bez udziału któregokolwiek z Pythonów, oraz pierwszy na podstawie czyjegoś scenariusza.




    Jack, love of my life, you hate people.
    Jednym z głównych bohaterów jest grany przez Jeffa Bridgesa (?Big Lebowski?) prezenter radiowy o imieniu Jack. Należy on do jednych z najbardziej wpływowych ludzi w mieście, a już niedługo ma się wkręcić w tworzenie filmu. Ma dziwny związek z niejaką Anną (Mercedes Ruehi), mieszkającą w wypożyczalni DVD i darzącą Jacka uczuciem, lecz jednocześnie obawiającą się złych nawyków swojego ukochanego. Pewnego dnia, podczas jak zwykle złośliwej, wrednej i bezczelnej audycji słowa Jacka wpływają na jednego ze słuchaczy w ten sposób, że łapie on za strzelbę i morduje bezbronnych ludzi w pobliskiej restauracji. Oczywiście kariera Jacka od tego punktu drastycznie chyli się ku upadkowi, a on sam zmuszony jest do krycia się przed mediami. Przez tą wyjątkową banicję bohater gorzknieje i robi się jeszcze bardziej złośliwy dla otaczającego go świata. Do czasu?



    I?m knight of special quest
    ? a właściwie dnia, w którym poznaje Perry?ego (Robin Williams) ? zwariowanego dawnego wykładowcę, który pewnego dnia siedząc na klozecie doznał objawienia od Boga. Od tego momentu jest on samozwańczym rycerzem, poszukującym świętego gralla. Żyje na śmietnisku, w wyjątkowo zagraconej piwnicy, lubi biegać nago po parku i czasami widuje nadjeżdżającego karmazynowego jeźdźca ? symbol zła i zepsucia. Jack poznaje go przypadkiem, ale ten przypadek z czasem przeradza się w przyjaźń, a później w prawdziwą, braterską miłość. Jack zatrudnia Perry?ego w swojej wypożyczalni (gdzie słyszymy później z jego ust słowa ?Wszystkie filmy polskie są nudne?) i pomaga mu w zdobyciu wymarzonej dziewczyny, a także i gralla, umieszczonego w posępnej posiadłości nieznanego z imienia bogacza.



    A very nice psychotic man
    Okazuje się, że będący tak opanowany wyobraźnią, że aż szalony Perry, ma dobroczynny wpływ na stwardniałego, wyobcowanego Jacka. Ich różnice działają kojąco, pozwalają im się dopełnić, wyleczyć. I jak Perry stara się pozbawić Jacka nienawiści do ludzi, tak Jack chce pomóc Perry?emu powrócić do społeczeństwa, które on opuścił na rzecz poszukiwania Gralla. Łączy ich też jedna, bardzo silna, więź, lecz nie chcę wam jej zdradzać. Fabuła znów ma zacięcie moralizatorskie, lecz jest dużo mnie j Gilliamowska, choćby przez znacznie mniejszą ilość świetnej scenografii. Zdarzają się tu rzeczy, które bez mrugnięcia okiem przypisałbym do Gilliama ? choćby wspomniany karmazynowy jeździec ? ogromny, otoczony kłębami dymu potwór, łączący ciało z techniką.



    I?m hearing horses!
    Niestety poważna otoczka znacząco ograniczyła brytyjski humor do zaledwie kilkunastu smaczków, z czym większość z nich ma zacięcie damsko-męsko-erotyczne. Trochę mi tego szkoda, choć trzeba tu oddać honory twórcy, że nie stara się on teraz wywołać przede wszystkim śmiechu, lecz łzy, i to dużo częściej, niż przy okazji ?Barona [?]?. Powołanie się na zło cywilizacji, morderstwo i szaleństwo działa odświeżająco na nieco zakurzoną formułkę przyjaźni dwóch kompletnie innych istot i wynikających z niej zabawnych sytuacji. Niektóre sceny to prawdziwy majstersztyk, jak na przykład moment, gdy Perry stara się dogonić Lydię w zatłoczonym dworcu. Wtem zaczyna grać muzyka, a wszyscy ludzie ruszają do tańca, tworząc piękną alegorię.



    Did you lose your mind all at once, or was it a slow, gradual process?
    W ?Fisher Kingu? zawarto też ciekawe spojrzenie na życie kilku osób w nowoczesnej metropolii. Jack na początku żyje w luksusie, lecz wciąż nie jest szczęśliwy, pomimo tych wszystkich pieniędzy. Perry to zamknięty w śmieciowej zbroi czubek, walczący z młokosami i żyjący we własnym świecie, lecz dzięki temu wciąż się śmieje. Anna czuje, że z Jackiem nie łączy jej nic trwałego i niejako żyje na krawędzi rozejścia się, lecz trwa przy nim na dobre i na złe. Zaś Lydia (ukochana Perry?ego) to zwykła, szara mieszkanka gigantycznej metropolii, której życie jest szare, logiczne i pozbawione szaleństw. Wszystko robi w rutynie i zachowuje wszelkie zakazy, wbite jej do głowy przez rodziców. Życie tych wszystkich ludzi zmienia się pod wpływem wyobraźni, szerzonej przez Perry?ego w tempie zastraszającym.



    I only knew that you were thirsty.
    A więc z jednej strony mamy już oklepany temat wpływu wyobraźni na nasze życie, a z drugiej podany w wyśmienitej otoczce tragikomedii ze świetnym duetem aktorskim na czele. Technikalia stoją jak zwykle na wysokim poziomie, historia nie nudzi, a nawet wzrusza wielokrotnie, dając nam przekaz za przekazem, ciągnąc nieskończoną naukę moralnego życia. Ten film, jak żaden inny, ukazuje bezsens egoizmu i zamknięcia, uczy mas, byśmy nie wykorzystywali swoich sił pochopnie i bez uwagi na dobro innych. Wyszła z tego piękna, prosta opowieść, niemal bajka, lecz to było raczej odsapniecie po efektownych ?Przygodach Barona Munchausena? i zebranie sił przed? no właśnie, czy wiecie, przed czym?
    Polecam, jeżeli zbyt często nienawidzicie ludzi.


    Zwiastun


    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  14. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. VI - starość to radość! (Przygody Barona Munchausena)







    Przygody Barona Munchausena

    Występują: John Neville, Robin Williams, Uma Thurman, Eric Idle, Sarah Polley, Jonathan Pryce
    Po wydaniu legendarnego ?Brazil? Gilliam nie spoczął na laurach i wziął na warsztat kolejną bajkę, tym razem dziecięcą bajkę wprost z Europy, a konkretnie z Niemiec. Tym sposobem sprostał swemu podstawowemu zadaniu, czyli wydaniu trylogii człowieka. Gdy ?Bandyci Czasu? dawali nam spojrzenie dziecka, a ?Brazil? ukazywało niebezpieczeństwo zbiurokratyzowanej dorosłości, ?Przygody Barona Munchausena? starają się nas oswoić z naszym ostatnim etapem wędrówki przez życie ? ze starością.
    He won't get far on hot air and fantasy.




    Co więc otrzymujemy? Typową baśń, tak dobrze nam znaną z dzieciństwa. Głównym bohaterem jest tytułowy Baron Munchausen ? wyjątkowo ruchliwy i wesoły staruszek, w jakiś sposób związany z wojskiem. Ubiera się w porządnie zakurzony i potarmoszony mundur, nosi typową czapkę, zakręcone wąsiska i bródkę. Przemierza Europę w poszukiwaniu przygód, ale to nie je obserwujemy na początku. W pierwszych minutach filmu trafiamy do oblężonego przez turków miasta, płonącego i pogrążonego w panice i ogniu. Miejscowa trupa aktorska próbuje nieco poprawić sytuację, wydając przedstawienie o tytułowym Baronie Munchausenie. Przeciwnikiem tego typu rozrywek jest wybitnie zmodernizowany i pochłonięty biurokracją Zarządca Zwyczajny Horatio Jackson (którego gra, o ironio!, Jonathan Pryce). Przedstawienie kulawo toczy się do przodu, lecz oto na scenie pojawia się Baron Munchausen we własnej osobie! I wtedy rozpoczyna się właściwa baśń.



    [upon noticing his wife's head is absent] You're not here. Where're you? Where- You're with the baron! You are with that *little* man! You told me size don't make a difference!
    A jest to baśń zjawiskowa. Rozpoczyna się od powodu, dla którego obecna wojna się toczy, a miasto pozostaje oblężone. Otóż to wszystko przez chciwość Sułtana, którego przechytrzył Munchausen, proponując irracjonalny zakład, który wygrał, dzięki pomocy swoich ponadprzeciętnych pomocników. Oni też są wyjątkowo bajkowi, gdyż każdy z nich posiada własne nadludzkie moce. Berthold (Eric Idle) jest nadzwyczaj szybki, Adolphus(Charles McKeown) to ślepy strzelec, Albrecht (Winston Dennis) jest nadludzko silny, a Gustavus (Jack Purvis) to karzeł o niezwykłym słuchu. Razem z przypadkową dziewczynką Baron Munchausen odwiedza po kolei baśniowe krainy, szukając członków swojej drużyny, którzy zajęli się swoimi sprawami, gdy sam Baron był zajęty.



    Baron Munchausen: You do believe me, don't you?
    Sally: I'm doing my best.
    A przygody są nietuzinkowe i miejscami naprawdę zaskakujące. W pierwszej kolejności zajrzymy do księżycowego miasta, gdzie władcy Księżyca doskonale Barona znają, a Robin Williams jako król Księżyca serwuje nam swój wybitnie rubaszny humor. Następnie zwiedzimy świat bogów greckich, gdzie mamy okazję podziwiania 18-letniej Umy Thurman, po drodze będzie jeszcze świat podwodny i kilka innych ciekawostek, na polach przed miastem kończąc, gdzie Baron ostatecznie zetrze się z siłami złośliwego Sułtana. A więc na brak wyobraźni scenarzystów, scenografów i reżysera narzekać nie możemy.



    Sultan: What about the virgins?
    Horatio Jackson: Please, forget the virgins. We're out of virgins!
    Oczywiście jak to już w kinie Gilliama bywa, i tu mamy do czynienia z ważnym przekazem, przykrytym tonami kolorowych szmacianek, tak charakterystycznych dla bajek. Nurzając się w tej baśniowej słodyczy praktycznie nie zauważamy, że widzimy tu przygody naprawdę starego człowieka, który wigorem przewyższa większość dzisiejszych nastolatków. Jest to bowiem film o starości i nadchodzącymi wraz z nią obawami. W filmie kilkukrotnie pojawia się śmierć, zawsze zwiastując bliskość końca głównego bohatera. On jednak za każdym razem przechytrza ją, śmiejąc się szyderczo. Cała bajka ma jeden konkretny cel ? ma napełnić widzów wyobraźnią, tak jak to robi Baron z małą Sally, która widząc miasto pełne śmierci traci nadzieję na przyszłość, a on stara się ją odzyskać. Ważne jest, by wierzyć w bajki, wierzyć w zawarte w nich dobro. Niestety i Baron w pewnym momencie traci nadzieję na zwycięstwo, lecz oto dzieje się cud ? Sally zaczyna wierzyć. Wierzyć i namawiać swojego przyjaciela do podjęcia stanowczych kroków, do walki. Odrzucenie fizycznych niesprawności, pozbycie się uciążliwego jadu niedołęstwa ? w to też celuje ten film.



    Sally: Where's the fun in that?
    Vulcan: Oh, we cater for all types here. You'd be surprised.
    Brytyjski humor, podniosła muzyka, tak wybitnie śliczna w porównaniu do dzisiejszych cmentarnych tonów Hansa Zimmera, przepiękna scenografia (makiety!) i mistrzowska charakteryzacja to najlepsze, co można z przyczyn technicznych wymienić. Oczywiście każdy wiedzieć powinien, że w filmach Gilliama nie jest ważna otoczka, która choć spełnia swoją rolę, to i tak jest drugorzędna w stosunku do przesłania i historii. W sumie ?Przygody Barona Munchausena? to czysta zabawa i przyjemność, potrafi obdarować nas śmiechem, ale także i łzami. Wzbudzi w nas zadumanie, jednocześnie racząc nas wybitnie dwuznacznymi żartami (sposób, w jaki Munchausen flirtuje z Venus). Ten film to prawdziwa beczka zabawy i chciałbym go oglądać częściej, albo chociaż wiedzieć, że ludzie go znają i z chęcią pokazują go swoim dzieciom. Cóż, na co jeszcze czekacie? Wsiadajcie do balonu, wyjmujcie swoje szpady i ruszajcie na odkrywanie nowych światów, które tylko czekają? w naszej wyobraźni.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  15. bielik42
    Słowo na niedzielę - Zielony Narkotyk Scenografa










    Dziś kolejny raz przysiądę przed laptopem i będę chłonął piękno ekranu, ukazujące mi niesamowite miejsca, których nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Czy tylko ja tęsknie za latami, gdy dobra makieta była powodem do dumy?

    Puszczony w ruch
    Ostatnimi czasy całkiem sporo czasu poświęcam filmom (czego możecie być świadomi, patrząc na mój blog), co znacząco sprzyja na delikatne rozważania nad rozwojem tego fragmentu kultury/sztuki/naszej rozrywki. Nie sposób uniknąć stwierdzenia, że obecnie największą popularnością cieszą się seriale, takie jak ?Żywe trupy?, czy ?Breaking Bad? ? lecz pomimo już tematycznej fikcji, ich twórcy raczą nas fikcją dodatkową. Jaką? Widokową.




    Zielona rewolucja
    Po raz pierwszy z ?zieloną ścianą? spotkałem się przy okazji oglądania dodatkowych materiałów na DVD filmu ?300?. Ze zdziwieniem zaobserwowałem, że aktorzy wcale nie grali na przerażającym wybrzeżu, pośród groźnych skał, lecz w studiu, a ich tłem była stonowana zieleń. W sumie mogłem się domyśleć, że cały film jest takim wizualnym oszustwem, ale stało się ? zieleń zapanowała. Z tych tablic koloru dojrzałej trawy korzysta się, by wprawić w film komputerowe otoczenie, co jednocześnie usprawnia wbudowywanie efektów specjalnych. Zabawa z techniką to nie nowość w kinematografii ? wszakże już Hitchcock w swojej ?Łodzi ratunkowej?, której akcja działa się na środku morza, wykorzystał niewielki basen wypełniony wodą. Reżyserzy idą z duchem czasu, ale myślę, że niektórzy już całkiem przesadzili z możliwościami tych zielonych cudów.






    Czerwone na zielonym
    Weźmy wspomnianych ?300? ? jest to adaptacja komiksu, więc wizja świata rzeczywista być nie mogła. Reżyser ? Zack Snyder ? jest ogromnym miłośnikiem komiksów, co oznacza, że raczej nie mógł się pogodzić z osadzeniem fabuły w miejscach prawdziwych, lecz nieprzypominających tych z komiksu. W tym przypadku całkowicie się zgodzę z potrzebą wykorzystania ?zielonek?. Ostatecznie film powstał bardzo dobry, a efekty przyniosły reżyserowi sławę. I tu mamy przykład dobrego wpływu nowoczesnej techniki. Te wszystkie spowolnienia czasu, brutalne finishery wprost z ?God of War? (btw. Nie wiem czy widzieliście najnowszy zwiastun kontynuacji ?300?, ale jest tam ujęcie wyjęte żywcem z ?God of War 3?. Snyder chyba nie tylko komiksy lubi) i niesamowicie klimatyczny świat. Chwała mu za to. Ale weźmy co innego.






    Niebieskie na Zielonym
    Czyli samego giganta ? ?Avatar? ­? wielkie zwycięstwo Camerona, zarówno pod względem kasowym, jak i oscarowym. Ale według mnie nie technicznym. Owszem, czepianie się filmów sukcesywnych podpada pod tanie próby wywołania szumu, ale osobiście ?Avatara? mam za zły omen niż techniczną rewolucję. Po jego wydaniu rozpoczęły się dysputy, czy w przyszłości aktorzy będą do czegokolwiek potrzebni, skoro komputer tak świetnie daje sobie radę. Niby jest to pytanie, ale ja bardziej skoncentruję się na otoczeniu. Mdłe, sztuczne i techniczo-bajkowe ? oto co mogę o nim powiedzieć. Zabrakło wizji artystycznej, a nadmiar efektów doprowadza nie tylko do oczopląsu, ale i silnej chęci zwrócenia całej techniki wraz z ostatnim posiłkiem. Nie będę ukrywał, że brak mi w tym realizmu, ale cóż poradzić? Sprzedało się? Sprzedało. Oscary urodziło? Urodziło. Koniec tematu.






    Technika i bajka idą naprzód
    Rozpracowywany przeze mnie Gilliam też się połakomił na nowoczesne techniki, lecz ciężko mieć mu to za złe, bo przecież jedyne, do czego dążył od zawsze, to wykazanie, że wyobraźnia ma wielki wpływ na człowieka. Komputer pozwala mu tą wyobraźnię urzeczywistnić, czego mogliśmy być świadkami w ?Parnassusie? czy we wcześniejszych ?Braciach Grimm? i w ?Tidelandzie?. Z tym, że tu wciąż działą bajkowy zmysł Gilliama. Jeżeli weźmiemy puszczę Pandory Camerona i nieskończone złoto traw Gilliama, to wynik jest oczywisty ? komputer potrafi działać cuda, lecz wymaga to umiejętności. Ich brak ze strony poniektórych doprowadza do paskudnego uczucia sztuczydła, co wyjątkowo psuje film. W sumie nieco mi szkoda, że Gilliam porzucił makiety, tak fenomenalne w ?Bandytach czasu? i w ?Barnonie Munchausenie? ? to była prawdziwa, ręczna, ludzka praca. Coś pięknie trwałego i oczywistego. Dziś nie możemy być pewni, jak wiele w filmach jest człowieka, a jak wiele komputera. To smutne.






    Szare na zielonym
    Inicjatorem tego tekstu był ciąg zdjęć z planów filmowych popularnych seriali (które umieszczam pomiędzy akapitami), gdyż wywołały u mnie mieszankę złości i niechęci. Jeżeli przyjrzymy się niektórym, to dostrzeżemy, że robione są na siłę, zupełnie jakby zwykły świat już nie wystarczał. Rozumiem ? koszty udekorowania sceny na każde dziesięć minut z pewnością są większe niż postawienie kilkunastu palet z zielonym płótnem i zatrudnienie sztabu komputerowych magików, ale zachowajmy nieco prawdy w tym świecie. Znów przypomina mi się ?Brazil? i jego droga otoczona billboardami. Albo ?Seksmisja? z finałowym rozwiązaniem zagadki kataklizmu. Nie jestem wielkim wrogiem wykorzystywania komputera, ale? być może więcej człowieka w ludzkiej pracy?!

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  16. bielik42
    Do Czego Może Służyć Tablet?

    Mój przyjaciel Tom znałby odpowiedź. Ale nie ma go tu już z nami, więc to ja wam odpowiem. Wszystko zaczęło się dwa miesiące temu, pewnej listopadowej nocy, gdy złowieszczy wiatr szarpał ponurymi gałęziami mrocznych drzew, rosnących na skraju podłych chodników szemranej ulicy?
    Siedziałem razem z Tomem w biurze. Czasy były ciężkie, a pieniędzy znów brakowało. Biedny Tom. Był kaleką. Po pierwsze wzrost ? niezwykle niski, niziutki. Tak chudy, że aż płaski. Co jakiś czas musiałem go podłączać do specjalnego respiratora, wtedy był unieruchomiony. Z tyłu całkiem czarny, niemal lśniący, a z przodu jaskrawy ? jego twarz tak wiele mówiła. Mówił tylko wtedy, gdy był w swoim ubraniu, wtedy jego usta mogły się poruszać.
    - Kolejna ciężka noc, co stary druhu? - słowa odbijały się od moich uszu, lecąc w przestrzeń. Tom wiedział, że nie będę w stanie go utrzymać, jeżeli szybko nie znajdziemy zarobku. To był jednak szczęśliwy moment, a przynajmniej tak nam się wtedy zdawało. Ktoś nadchodził.
    W drzwiach stanęła ponętna brunetka o bardzo długich nogach i krótkich, równo przyciętych włosach. Oczy miała zasłonięte czarną koronką, lecz ich błękit widziałem z samego końca pokoju. Dosyć blada, ciasno przymknięte usta koloru czereśni. Zwiewna suknia do kostek, oszałamiający kapelusz. Tom pokazywał mi kiedyś podobne, ale to było tylko na stronie internetowej, takiej czerwono-czarnej. ?Czego sobie życzysz, złotko?? ? zapytałem, a ona odrzekła głosem aniołów:
    - Czy to biuro detektywa Raymonada?
    Czyżby miała wątpliwości? Brud, porozwalane butelki po whisky, odór tanich cygar i dwie spluwy na biurku. Szlag, przecież specjalnie brudziłem swój prochowiec, by wyglądał bardziej tajemniczo. Postanowiłem nieco ją poprawić.
    - I Toma, nie można o nim zapomnieć.
    Ślicznotka podniosła jedną brew, co jeszcze bardziej dodało uroku jej twarzy. ?Tom, powiedz coś!? ? szepnąłem do niego.
    - Tak, to ja! ­? powiedział Tom, a damulka spojrzała na mnie jak na wariata. Zawsze na nas tak patrzyły, gdy Tom przemawiał. Ta była taka sama. Odwróciła się na pięcie i pozostało już tylko echo zatrzaśniętych drzwi. Posmutniałem.
    - Ciekawe czego mogła chcieć? ? zastanawiałem się na głos.
    - Nie musisz się martwić, znam odpowiedź ? powiedział Tom, kłapiąc swymi płaskimi wargami koloru zeschłego mchu. Zdziwiłem się. Poprosiłem, aby mi to wyjaśnił.
    ­- Szukała pomocy. W mieście szaleje psychopata, odcinający głowy ludziom jakimś tępym przyrządem. Policja jest bezradna.
    Uruchomiłem swoją dedukcję ? nie zdarzało mi się to często.
    ?Jeżeli policja jest bezradna? to musi to być policjant!? ? wykrzyczałem, ciesząc się z szybkiego rozwiązania zagadki. Tom też był zadowolony. Moja ręka znów się poruszyła.
    - Doskonale, ale który?
    Następnego ranka wybraliśmy się na łowy.
    Obserwowaliśmy park, komisariat i wiele ulic, ale Tom cały czas mówił mi, że to nie ten, nie tamten, a na pewno nie tamta. Na wszelki wypadek robił im zdjęcia, zasłaniając przy okazji moją twarz. Tom to doskonały pomocnik ? pozwala na wiele form kamuflażu, a sam też potrafi przebrać się w wiele różnych kolorów. Wreszcie, kilka metrów od przedszkola, Tom zwrócił moją uwagę na potężnego mężczyznę z sumiastymi wąsami. Właśnie pakował do samochodu jakąś małą dziewczynkę, urocze stworzonko o złotych włosach.
    - To musi być on!
    Uwierzyłem mu na słowo. Postanowiliśmy zaczekać do zmroku, gdy będzie sam w domu. Podlec udawał zwykłego obywatela, miał żonę i córeczkę, a nawet puchatego labradora! Bez wątpienia dawało mu to doskonałe alibi, takie spokojne życie. Ale mnie nie zwiódł, przejrzałem go na wylot. Pora na pozbycie się tego psychopaty.
    Był wieczór, a słońce zachodziło powoli, jak zwykle zresztą. Razem z Tomem podkradłem się do drzwi kuchennych, obserwując cały czas podwórko. Żona z córeczką i pieskiem wyjechały, pewnie na wieś, albo nad morze. W każdym razie będą szczęśliwe, gdy ten wariat zabierze się za kolejne morderstwa. Budził we mnie obrzydzenie. Teraz zaś stał w kuchni, miał cały czas swój służbowy pas z pistoletem. Niedobrze. Chciałem odpuścić, ale Tom mi nie pozwolił. Namówił mnie do tego. Kopniakiem wyważyłem drzwi ? kruchy zamek tylko brzęknął. Ten potwór obrócił się zaskoczony, a ja stanąłem osłupiały. W rękach trzymał ? czy to możliwe? ? Ją. I była piękna. Tak chuda, że aż płaska. Blada z tyłu, świetlista z przodu. Jej twarz wyrażała miliony uczuć. Ubrana w różowy, skórzany pokrowiec, pragnąłem jej, lecz muszę ją uwolnić.
    - COFNIJ SIĘ, ALBO TO ZASTRZELE! - krzyknął morderca, a ja zauważyłem pistolet, przyłożony do jej twarzy. Tom wrzał z wściekłości.
    - Wiedziałem, że przyjdziesz i po mnie, a ja po prostu nie mogłem jej odmówić? ? czy ja śnię? Ten morderca płakał? ? Tak to jest z dziećmi.. chlip? ale to jest koniec? nie zmusisz! Nie zmusisz mnie! Mnie do odwołania! Powiedziałem! I tak zrobię! ? zdawał się krzyczeć i jęczeć jednocześnie. Ale wtedy poczułem ruch, moja ręka wędrowała w górę.
    ?Tom, co ty?? ? szepnąłem ze zdziwieniem
    ?Zaufaj mi? ? odrzekł i wyskoczył ze swego ubrania z prędkością światła, sunąc majestatycznie w powietrzu, kręcąc piruety i salta. I wtedy? trafił swym kątem mordercę w twarz, wbijając się głęboko w czaszkę i pozbawiając istnienia życia w kilka sekund.
    Przypadłem do ciała. Z wysiłkiem wyrwałem Toma z czaszki potwora.
    - Tom! Tom? Odezwij się! ? płakałem, patrząc na jego strzaskaną twarz, pokrytą siatką kolorowych punkcików. Przez jego rysy przechodziła sieć pęknięć, krew mieszała się z kwasem.
    - Wybacz, musiałem to zrobić ? odparł, szepcząc z wysiłkiem ? Chciał zakazać tego córce. Chciał ją odebrać swojej córce. Nie mogłem na to pozwolić. Te idealne kształty, bladość i róż w rękach małej istotki. One są przez nas pożądane. One stanowią waszą przyszłość. A my ją zmienimy. Ona będzie patrzyła na Nią godzinami. Chłonęła ?Waszą? kulturę, lecz przez nasze twarze. Uzależni się od nas. Nie będzie mogła bez nas żyć. Ona zostanie jej najlepszą przyjaciółką. Nie zabawką, o nie? trrrr? zabawki wreszcie lądują pod łóżkiem, ale nie?. Trrrzzzz? my. Nie my? myy tylko zmieniamy?bzzz?modele?. ? odszedł. A ja zrozumiałem.
    Potem przyjechała rodzina. Był krzyk, płacz i wyrzuty. A ja siedziałem w kącie, w jednej ręce trzymając resztkę Toma, a w drugiej swoją duszę. Teraz rozumiałem, lecz było już za późno. Nie dziwiło mnie niegdyś, że Tom mówił tylko wtedy, gdy ja poruszałem jego ustami. Nie dziwiło mnie, że jego mowa wypływała z moich ust. Nie protestowałem, gdy poprosił, bym wyciął na jego brzegu ostre ząbki, dzięki czemu każda kolejna ofiara traciła głowę coraz szybciej. To ja ich zabijałem. Ale tak naprawdę to był Tom. Nienawidził tych, którzy walczyli z jego pobratymcami. Nienawidził i zabijał, bo to był jedyny sposób, jaki kiedykolwiek znał. Wpierw zabił mnie, karmiąc mój słaby umysł tekstami, filmikami i śmiesznymi obrazkami, które otępiły mnie skutecznie. Potem przemienił w maszynę do zabijania. Teraz go już nie ma, a ja siedzę w spokojnym ośrodku, gdzie ściany są białe, a materace wygodne. Tylko klamek brak. Dobrze, że pozwolili mi to napisać. Wcześniej, przed Tomem, miałem mało wybredne poczucie humoru. Teraz do mnie to wraca. Więc odpowiem na wasze pytanie, do czego służyć może tablet ? jeżeli go odpowiednio naostrzycie, to kości puszczają po dwudziestu minutach.


    Bimbrownikus

  17. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. V - It's only a state of mind (?Brazil?)







    Brazil

    Występują: Jonathan Pryce, Robert De Niro, Bob Hoskins, Michael Palin, Kim Greist, Ian Holm
    Dwa lata. Niespełna dwa lata ? tyle czasu dzieli ?Sens Życia? od ?Brazil?. Biorąc pod uwagę fakt, że do dziś to właśnie ten drugi film uznaje się za najlepszy film Gilliama, czuję ogromny podziw dla reżysera, gdyż za jednym zamachem wydał po sobie dwa arcydzieła kinematografii. Ale i czasy, i historia mu sprzyjała. Znów wracamy do lat 80-tych, gdy zimna wojna powoli upadała, a oczy wszystkich zwróciły się na zagrożenie wewnętrzne. Bo gdy to nie Rosjanie są źli, to gdzie szukać wroga? We władzy oczywiście.






    Czy wy też czekacie na świetlaną przyszłość?

    Brazil, where hearts were entertaining June*
    A było czego się obawiać. Sytuacja wszakże nie wyglądała ciekawie ? biurokracja rosła w siłę niemal w każdym zakątku globu, większa część społeczeństwa nie odczuwała tego problemu, omamiona masowymi środkami przekazu. Jedyne, na co można było liczyć u zwykłego człowieka, to narzekanie na coraz większe ?babranie się w papierach?. Ludzie niejako poinformowani o zaistniałej sytuacji starali się jakoś wpłynąć, lub chociaż dołączyć do biurokratycznego molocha. W świecie faktur, pozwoleń, wpisów, akt i tajemnych informacji człowiek nie może się czuć bezpiecznie, a gdy ktoś popełni błąd, winny będzie żaden, a ucierpi zwykły obywatel.





    Przyjrzyjmy się dobrze, co takiego "Brazil" ma w sobie

    We stood beneath an amber mood
    I tak właśnie rozpoczyna się ?Brazil? ? od błędu. Na skutek uporczywej muchy, do akt Wydziału Tajnych Informacji wkrada się malutka literówka, zamieniająca nazwisko Tuttle na Buttle. Trwają święta, ludzkość żyje w szarych, zaśmieconych miastach, zapyziałych blokach i udekorowanych gigantycznymi rurami mieszkankach. Rodzina Buttle?ów obchodzi boże narodzenie razem, tworząc jakąś ostoję szczęścia w tej szarości, gdy wtem przez okno wpadają antyterroryści, z sufitu spadają kolejni, a biedny pan Buttle zostaje złapany i zamknięty szczelnie w kaftan bezpieczeństwa. Cóż się stało? Wydział Pozyskiwania Informacji uprzejmie prosi pana Buttle?a na stawienie się do przesłuchania. Jeszcze tylko fakturka na męża i wszyscy znikają, pozostawiając osłupiałą resztę rodziny, zniszczone mieszkanie i powybijane okna.





    Jak dobrze, że już jesteście!

    And softly murmured someday soon
    Ale to nie o Buttle?ach ten film opowiada. Głównym bohaterem jest pomniejszy urzędnik ? Sam Lowry (Jonathan Pryce), pracujący spokojnie na niewiele wymagającym stanowisku. Jego matka jest bardzo wpływową osobą, więc stara się zapewnić synowi lepszą posadę, lecz Sam na to nie zważa i ma własne problemy, bowiem co noc śni mu się piękna złotowłosa dziewczyna, którą wraz z rozwojem wypadków musi uratować, samemu będąc zakuty w błyszczącą zbroję ze skrzydłami. Sprawa Buttle?a/Tuttle?a dotyka też wydziału Lowry?ego, czym bardzo zasmucony jest nadpobudliwy szef (znów wybitny Ian Holm). Chętny do pomocy Sam wyrusza do Buttle?ów, aby wyjaśnić pomyłkę, ale ta podróż zmienia jego życie ? zauważa tam kobietę ze swoich snów. Pragnąc ją odszukać nieszczęśnik przyjmuje propozycję awansu na Pozyskiwacza od swej pociętej nożami chirurgicznymi matki. W poszukiwaniach niechętnie pomaga mu przyjaciel ? również pozyskiwacz ? Jack Lint (Michael Palin). Oczywiście nie wszystko idzie po myśli Sama, a w całość włączeni są tajemniczy ?terroryści? i sam Tuttle (Robert De Niro) ? samozwańczy fachowiec od naprawiania klimatyzacji, uciekający prze biurokratycznym piekłem.





    Scenografia na szalonym poziomie

    We kissed and clung together here
    Sami widzicie, że historia jest nieco zagmatwana, gdyż wątków pobocznych mamy całą masę. Na szczęście reżyserowi udało się okiełznać fabułę tak, że ta nie jest w żadnym stopniu nudna czy mętna. Nawet tak rutynowe czynności Sama, jak powrót do domu po pracy, wywołują zaciekawienie i nie pozwalają na nudę. Odpowiada za to kilka niezwykle starannie dopracowanych aspektów filmu. Po pierwsze ? bohater. Sam Lowry to emocjonalny nieudacznik. Przez całe życie pod skrzydłami nadopiekuńczej matki, otrzymywał co tylko chciał i nic nie miał dzięki własnej inicjatywie. Tkwi na niskiej posadzie wyłącznie po to, by nie angażować się w jakieś kłopoty i robić na złość matce. Jest strachliwy i nieporadny, ale miejscami potrafi być żywiołowy, dlatego tak łatwo widzowie mogą go polubić. Jego poszukiwania ukochanej to pierwsza rzecz, którą robi na własną rękę, jest nią opanowany. Dzięki temu dorasta do rangi człowieka niezależnego, a my razem z nim. Bez wątpienia postać grana przez Jonathana Pryce?a to jedna z najbardziej przyjaznych kreacji w historii kinematografii.





    Czasami przeszłość i przyzwyczajenia trzymają nas za mocno

    Tomorrow was another day
    Sprawa kolejna ? wygląd. Gilliam już we wcześniejszych produkcjach ukazywał swoją klasę i umiejętności przelania wizji do rzeczywistych form. I tym razem futurystyczne miasto przytłacza swoim klimatem. Zatłoczone uliczki, oświetlone bożonarodzeniowymi lampkami, aluminiowe rury i ściśle geometryczne figury niemal na każdym kroku przypominają nam o tym, że chaos twórczy i myślowy jest zły. Tu wszystko jest poukładane. Restauracje lśnią w unowocześnionym (przez dodanie paskudnych rur) stylu art-deco, monumentalne wnętrza państwowych wydziałów biurokracji, identyczne biura pozyskiwaczy i ostatecznie mrożąca krew w żyłach sala przesłuchań ? to wszystko jest prawdziwie piękne, bowiem miesza w sobie najlepsze ze stylów wraz z przerażającą prostotą grubo ciosanych figur. A do tego dochodzą jeszcze sny głównego bohatera, w których pojawiają się potwory, w tym gigantyczny aluminiowy samuraj, napędzany gazem. Oczywiście dziś widać doskonale, że prawie wszystko jest tu makietą, lecz to zaleta, bo wprowadza naprawdę przyjemny urok i klimat.





    Bać się tej produkcji też można

    The morning found me miles away
    Jest tu jeszcze najważniejsza z zalet ? przesłanie. Pomimo wiszącego nad produkcją brytyjskiego humoru, ?Brazil? jest filmem bardzo poważnym, właściwie najpoważniejszym w karierze Giliama. Całość możemy przyjąć jako ostrzeżenie przed totalitaryzmem biurokratycznym, ukrytym za maską udawanej demokracji. Widzimy tu wyraźny podział na trzy warstwy społeczeństwa: biednych, lecz czasami szczęśliwych robotników (rodzina Buttle), szarych biurokratów (Sam Lowry) i polityczną arystokrację (matka Sama i jej otoczenie). W tej strukturze nie ma miejsca na wyjątki, dlatego osoby starające się wyrwać z więzów są ścigane przez Pozyskiwaczy (Tuttle). Do tego powszechnie mile widziana jest korupcja i to w bardzo głupim stylu. Wątpliwości budzą też domniemani ?terroryści?, których nigdy na ekranie nie widzimy, a ich ?zamachy? budzą śmiech na spółkę z przerażeniem. Z jednej strony mamy restaurację, gdzie wybucha bomba, na co szef reaguje ustawieniem parawanu przed gośćmi, a kapela gra szybszą muzyczkę, a z drugiej zamach w centrum handlowym, a po nim podłogę zakrytą pokrwawionymi ludźmi.





    Poprawiamy naturę (ten aktor grający chirurga pojawia się bardzo często w filmach Gilliama)

    With still a million things to say
    W połowie lat 80?tych rozpoczynała się już krucjata kina przeciwko telewizji, czego dowody mamy też w tym filmie. W ?Brazil? telewizja nadaje tylko stare filmy (westerny i ?Casablancę?), udawane wywiady z głowami państwa, aby uspokoić przerażonych terrorystami mieszkańców (brak konkretnych działań przeciwko zamachowcom komentuje się zwrotem ?głupi ma zawsze szczęście?) oraz zidiociałe bajeczki. Piorunujące wrażenie robi tu scena, gdy bohater wraz z wymarzoną dziewczyną jedzie ciężarówką, a gdy kamera odjeżdża, ukazana jest ciasna droga, z bokami zasłoniętymi gigantycznymi billboardami, za którymi leży tylko spalona, skażona przez człowieka jałowa ziemia. Gilliam wyolbrzymił też przeobrażanie się świąt Bożego Narodzenia w gigantyczną kampanię reklamową, czyli wykorzystywanie ich jako okazji do zarobku i promocji własnych produktów.





    Zdecydowanie najlepsza rola Pryce'a

    Now, when twilight dims the sky above
    Recalling thrills of our Love
    Reżyser przede wszystkim na celownik satyryczny wziął sobie człowieka, wraz z jego głupotą do pogoni za pieniądzem i podwyższaniem własnego standardu życia. Przykładem może być mieszkanko Sama ? zmechanizowana, prosta klitka, która nigdy nie działa jak trzeba. Wszystkie maszyny są ze sobą połączone, więc gdy zawodzi budzik ? zawodzi cała reszta, zalewając tosty herbatą i sypiąc do filiżanki masę cukru. Bardzo śmieszna sytuacja wynika z zepsutej klimatyzacji. Aby ją naprawić bohater dzwoni do recepcji, lecz oto pojawia się brak możliwości wysłania techników, bo godzina nieodpowiednia, a ludzi brak. Na szczęście pojawia się Tuttle (De Niro w formie), a zaraz po nim ekipa naprawcza (prześmiewczy duet Hoskins & Vaughan), która na złość psuje mieszkanie Sama, by potem całkowicie je zająć. Vendetta wymierzona przeciw nim to jeden z najśmieszniejszych pomysłów w scenariuszu.





    W tle technologia przyszłości

    There?s one thing I?m certain of
    Ogólnie większość ludzi wywołuje w tym filmie obrzydzenie. Na przykład matka Sama ? ?nieszczęśliwa? wdowa po ważnym urzędniku, spędzająca czas na operacjach plastycznych i balach. Pod koniec widzimy ją w otoczeniu młodych mężczyzn, lecz wiemy, że to wszystko jest paskudnym fałszem wizerunku. Głównym złem w filmie jest biurokracja ? ludzie wchodzący w jej skład są fałszywi, zimni i okrutni. Za nic mają drugiego człowieka, każdy traktuję innego z wyższością, a empatia to puste słowo. Przerażająca wizja obrzydliwie lepkiej sieci dokumentów prawnych, określających każdy ruch, każde słowo, każdą myśl ? to budzi strach, odrzuca, wywołuje sprzeciw. Jeżeli zamysłem reżysera było wywołanie obrzydzenia do biurokracji ? został on spełniony w dwustu procentach. Sam Lowry jest inny, a przez to nie pasuje do wydziału Pozyskiwaczy, o czym świadczy zachowanie jego współpracowników. Ochrona wydziału, dowodzona przez obleśnego grubasa bardzo podejrzanie przypomina nazistowską armię, a nawet ma hełmy pruskie!





    Scena kanoniczna

    Return I will to old Brazil
    ?Brazil? jest drugą częścią (po ?Bandytach czasu? i przed ?Baronem Munchausenem?) trylogii człowieka ? przedstawia nam człowieka dorosłego, który próbuje walczyć o swoje uczucia i emocje oraz by nie dać się zamknąć w pozłacanej klatce. Reżyser pragnie nam uświadomić wpływ wyobraźni na życie rzeczywiste. To też wspaniała opowieść o walce z totalitaryzmem, próbie zachowania ludzkich uczuć w środowisku, gdzie nie jest to mile widziane. Byłby to film typowo depresyjny, gdyby nie soczyste podlanie fabuły zalatującym ?Monty Pythonem? humorem ? dzięki temu zabiegowi po zakończeniu filmu widz nie wie, czy powinien się śmiać, czy raczej płakać. Sam tkwiłem w osłupieniu, nawet po piątym podejściu. To jest arcydzieło filmowe prawie pod każdym względem: niesie ważne przesłanie, jest świetnie zagrane, muzyka (motyw przewodni!) to radość dla uszu, bawi, smuci, zaskakuje i można je oglądać wiele razy. Niech o sile tego filmu mówi fakt, że pomimo tych wszystkich zalet nie otrzymał żadnego Oscara, gdyż tematyka wcale nie sprzyjała polityce Stanów Zjednoczonych. Rzecz niebywała, niemożliwa do powtórzenia przez kogokolwiek. To od was zależy, czy ten film będzie pamiętany, a być powinien. Głoście jego siłę, a jeżeli jej nie znacie, przekonajcie się o niej jak najszybciej. DVD jest dostępne na polskim rynku, na szczęście (lecz polecam oglądać w oryginale, bez lektora).
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Motyw tytułowy

    Youtube Video -> Oryginalne wideo *- Śródtytuły to tekst piosenki ?Brazil? wykonywanej przez Geoffa Muldaura
    PS: Ogromne podziękowania dla Smugglera, którego częste nawiązywanie do tego filmu skłoniło mnie do obejrzenia, co poskutkowało miłością do dzieła i zapoznaniem się z całą twórczością Gilliama.
  18. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. IV ? Zbiorowy gwałt na życiu (Sens Życia według Monty Pythona)







    Sens Życia według Monty Pythona
    (Monty Python?s Meaning of Life)

    Występują: John Cleese, Terry Jones, Michael Palin, Terry Gilliam, Graham Chapman, Eric Idle
    Powyższy film ciężko nazwać dzieckiem Gilliama. W sumie byłoby to równie trafne, co próby poszukiwania ojca dziecka zbiorowego gwałtu. Dlaczego? A to ponieważ do scenariusza zasiadła cała ekipa legendarnego ?Latającego Cyrku Monty Pythona? i spłodziła gigantyczną satyrę na całe ludzkie życie. Ten film jest kwintesencją całego istnienia Pythona, ich najsilniejszym przekazem, filmem, który potrafi zmieniać spojrzenie na świat. Panie i panowie, ryby i biurokraci, sieroty i lwy ? oto Sens Życia!






    Jak to - Jeszcze go nie widziałeś?

    Oh, no, share your little joke with the rest of the class.
    Jakakolwiek próba określenia fabuły tego filmu jest z góry skazana na niepowodzenie, a to dlatego, że jest to zwyczajny ciąg kolejnych skeczy, podporządkowanych pod oddzielne ?Części?, które z kolei dzielą się na etapy życia człowieka, czyli np. ?Narodziny?, ?Dorastanie?. Nie jest tak, że wszystko jest tu kompletnie osobne ? niektóre postacie i sytuacje się mieszają, bądź sprytnie wpasowują się w kolejny, już nadchodzący skecz. Ta formuła potrafi zawrócić w głowie, lecz jeżeli widz odrzuci próby znalezienia sensu w filmie przedstawiającym sens, a robiącym to w stylu absurdalno-surrealistycznym, to otrzymuje skomplikowane arcydzieło komedii subtelnie zmiksowanej z dziełem filozoficznym. Czy to jest moralizatorskie? Bynajmniej, bo nic tu nie jest podawane na tacy, a prawdziwe słowa i fakty przychodzą dopiero pod koniec. Nie zważywszy na fakt, że możliwość interpretacji jest ogromna.



    Karmazynowe Ubezpieczenie Ostateczne
    A zaczynamy film nietypowo, bo osobną krótkometrażówką, która też na kilka słów zasługuje bez wątpienia. Rzecz się dzieje w jednej z miastowych kamienic, gdzie mieści się siedziba kolejnego odłamu biurokracji, zżerającej wszystkim przyjemność z życia. W środku przy maszynach pracują sami starsi ludzie, a zarząd złożony z młodych, pozbawionych uczuć rekinów finansjery bezlitośnie wymaga szybkiej i efektownej pracy. Przez chwilę mamy typowo Gilliamowskie porównanie tej pracy do starożytnych galer niewolników, co oczy cieszy i już daje nam zarys kolejnych wydarzeń. Impuls nadchodzi, gdy jeden z pracowników ma zostać zwolniony. Tego było zbyt wiele! Staruszki rzucają się na swoich ciemiężycieli, dźgają parasolem, grożąc niebezpiecznymi szpikulcami na notatki i wyłamanymi łopatkami wiatraka. W ten sposób w budynku rozpoczyna się piracki bunt! Biurokraci przekształcają się w bajkowych piratów, a korzystając z rusztowania na zewnątrz rozwijają żagle i wypływają na dalekie morze budynkiem, aby walczyć z bezdusznym światem pieniądza.



    ?Tylko? 15-minutowa zabawa wypełniona jest akcją i dynamiczną muzyką, do tego wszystko dzieje się w naprawdę zachwycającym otoczeniu. Same sceny prowizorycznej walki i korzystania z szafek jako armat budzi śmiech. Znalazło się też miejsce na człowieka wyskakującego z okna. Grupka starszych piratów budzi niezwykle ciepłe uczucia i skutecznie obrzydza jakiekolwiek formy biurokracji. Sam darzę tą krótkometrażówkę szacunkiem, bo to w dużej mierze ona odpowiada za moją niechęć do wszelkiej biurokracji ( bardziej pod tym względem zadziałało na mnie ?Brazil?, ale o tym innego dnia). Polecam, zresztą poniżej możecie ją zobaczyć w całości.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Maszyna, która robi ?Ping!?
    Od momentu, gdy nasi piraci popełniają swój ostatni błąd, rozpoczyna się film właściwy, a dzieje się to w najlepszym stylu Monty Pythona, bo poprzez animowany teledysk, którego wokalistą jest Eric Idle, w sumie najczęściej wykorzystywany do partii śpiewanych. Następnie rozpoczyna się część pierwsza pt. ?Narodziny?, a w niej? o tym musicie się przekonać sami, bo jakiekolwiek zdradzanie poszczególnych skeczy jest wybitnie karygodne, gdyż to każdy powinien poznać na własną rękę. W jaki sposób jednak ominąć te istotne dla filmu szczegóły, jak opisy tego, co przedstawia? Hm, w tym przypadku nie musi być tak trudno, bo wszakże sam tytuł już nam mówi, czego powinniśmy w tej produkcji szukać.






    Najlepsza śmierć na świecie

    Tygrys!? W Afryce?
    A więc czy jest tu ten cały ?sens życia?, o którym trąbią filozofowie od zarania dziejów? Tak. Czy można go zrozumieć? Bez wątpienia. Czy jest w tym jakiś haczyk? To mało powiedziane. W tym filmie dostaje się wszystkim i wszystkiemu. Począwszy do biurokracji, poprzez opiekę zdrowotną, kościół, szkołę, seks, dobroć i wojnę ? wszystko w krzywym, absurdalnym zwierciadle, a my to pochłaniamy jak gąbka. W sumie ?Sens życia wg Monty Pythona? to film wybitnie dosadny, a zarazem interpretacyjny. Zdaje się, że w niektórych scenach aktorzy biją nas po głowie łopatą z napisem ?Tak być nie powinno!?, ale może się zdarzyć, że nawet tego nie zauważymy. Głównie przez śmiech, którego są tutaj hektolitry, choć sami bohaterowie śmieją się dość rzadko. Gra aktorska jest przednia, a prym wiodą jak zwykle Palin i Cleese. No i Chapman, ze swoim sławnym wytrzeszczem.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Every Sperm is Sacred, every Sperm is Good.
    Bardzo silnie scenarzyści uderzają w kościół, jakoby siląc się na teraźniejsze spojrzenie, w odróżnieniu do pseudo-historycznego ?Żywota Briana?, co w sumie jest typowe dla tej trupy komediowej. Wspomnijmy chociaż historię ?Biskupa!? z serialu, gdzie podobny do mafiosa świątobliwy próbuje zapobiec kolejnym zamachom na pomniejszych księży. Tu dosadność przekracza wszelkie granice, gdy tłum dzieci zaczyna śpiewać nam hymn na cześć spermy. Z tym uwzględnieniem, że komicy bardziej wyszczególniają głupoty chrześcijaństwa, zamiast próbować całkowicie ową religię obrzydzić. Cały cyrk MP wyznawał zasadę ? jak już z coś parodiujemy, to z całych sił. Wyolbrzymienia znajdziemy na każdym kroku, czy to przez osobę obrzydliwego grubasa w restauracji, czy przez obchodzenie urodzin na polu walki, czy polowaniu na tygrysa.





    Jaki tygrys?

    Przyszliśmy po pana wątrobę.
    Wspomniane piosenki pełnią tutaj bardzo dużą rolę, bowiem jest ich w całym filmie cztery, a skomponowane zostały w taki sposób, by zarazem zachwycać, jak i wyśmiewać. Może i panowie z MP nie mają aż takiego talentu do śpiewania, ale już sama otoczka i sytuacja człowieka, który wychodzi z lodówki i prowadzi nas w kosmos, śpiewając o cudzie życia budzi niezapomniane wrażenia. Co nietypowe dla Pythonów ? znalazło się tu bardzo wiele miejsca dla komputera. W nim stworzone zostały aktorzy-ryby, animacje do niektórych piosenek, czy efekty specjalne. Dziś już bez wątpienia widzimy tą sztuczność, ale to jest jedna z zalet kina lat osiemdziesiątych ? przyjemny smrodek raczkującej techniki komputerowo-filmowej. Dużo bardziej wolałem ten efekt, niż dzisiejsze zielone tła, które wprowadzają nas, widzów, w błąd, oszukując. Bo po co robić scenografię, skoro mamy komputer?! Uch, wybaczcie to niezwiązane z tematem narzekanie, lecz powstrzymać się nie mogę. Nie w tym przypadku.





    Po tym filmie odechciewa się obżarstwa

    It?s Christmas in Heaven!
    Jak już wspominałem na początku ? ?Sens życia wg Monty Pythona? to dla mnie ukończone, wyszlifowane i ponadczasowe arcydzieło, miażdżące niemal wszystkie tytuły pseudofilozoficzne, których doczekała się kinematografia. Owszem, są bardziej wzruszające filmy, czy poprzez swoje przesłanie wyciskające łzy, ale siła ?Sensu? polega na odwrotności ? on wymusza w nas śmiech, który przecież jest lekarstwem na wszystko. Wesołość, a nie smutek życia ? oto największa z sił tego filmu. Do wcześniejszego poszukiwaniu celu życia (Monty Python i Święty Grall), poprzez wyzbycie się fanatyzmu i nabranie dystansu do religii (Żywot Briana), aż przez powyższy ?Sens Życia? ? Monty Python uczy nas sposobu na przejście przez tą podróż, pragnie nam pomóc, pozbawić smutku i złości, pokazać lepszą stronę człowieka, poprzez wyśmianie jego złych stron. I za to należy im się szacunek i pamięć. Obejrzyjcie, a może wasze życie będzie przyjemniejsze.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  19. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem - bandyci niskiego kalibru (Bandyci czasu)






    Bandyci czasu (Time Bandits)

    Występują: John Cleese, Michael Palin, Sean Connery, Shelley Duvall, David Warner, Ralph Richardson
    Rozpoczyna się pamiętny rok 1981, a Terry Gilliam za nic ma trwającą zimną wojnę i zagrożenie nuklearną zagładą, przed czym wszem I wobec ostrzegał w swoich komiksach Alan Moore. Nasz Pythonowski reżyser postanowił dać widzom furtkę do nieco lepszego świata, gdzie każdy mógł znów poczuć się dzieckiem. ?Bandyci czasu? to film, który rozpoczął podróż Gilliama po zakątkach człowieczeństwa ? od niego bowiem zaczęła się seria filmów, poświęconych człowiekowi w każdym etapie życia. Brzmi poważnie? Strach niepotrzebny, bo mimo powagi film wciąż ubiera się w surrealistyczno-absurdalne ciuchy i śmieszy wysublimowanym żartem.






    Nasi uroczy bohaterowie

    Kevin: It's some kind of invisible barrier.
    Fidgit: Oh, so that's what an invisible barrier looks like.
    Rzecz cała zaczyna się w wówczas czasach teraźniejszych, a dla nas już 30 lat odległych. Zwykła amerykańska rodzina ? ojciec, matka, synek ? żyją spokojnie na przedmieściu. Ich dom już na początku budzi w nas zdziwienie, gdyż jest to dom stereotypowy ? meble są okryte folią (żeby się nie brudziły, wygoda połączona z wizualną ohydą), jedzenie robią głównie maszyny, a czas wolny spędza się na oglądaniu głupawych teleturniejów. Rodzice zaakceptowali ten styl życia, pozwalając na swoiste ogłupienie, natomiast młody Kevin uwielbia bajki i książki. Chciałby przeżyć przygodę, taką ze smokami, rycerzami i walkami. Gdy po raz kolejny kładzie się do łóżka, jego marzenia niebezpiecznie zbliżają się do rzeczywistości.



    Robin Hood: Hello, I'm Hood.
    Hood's Assistant: Say good morning, you scum!
    Time Bandits: Good morning, Scum.
    Dlaczego? Ponieważ z jego szafy wyskakuje sześć dziwacznie poubieranych krasnali, zupełnie niezorganizowanych i zabawnie ?groźnych?. Okazuje się, że są oni podróżnikami w czasie. Niegdyś pracowali dla istoty wszechmogącej (sam Bóg, lecz nie w skórze Morgana Freemena, a Ralpha Richardsona), ale był to wyjątkowy skąpiec, więc rezolutna grupka skradła mu mapę wszechświat z pozaznaczanymi ?dziurami czasu?, które umożliwiały podróż w przestrzeni i, właśnie, czasie, aby wykorzystać ją do grabieży. Wtem w pokoju pojawia się przerażający właściciel mapy, co zmusza naszą grupkę wraz z Kevinem do ucieczki, poprzez przepchnięcie jednej ze ścian. Udaje im się uciec, a po lądowaniu w lesie rozpoczyna się wielka przygoda Kevina. Dodajmy do tego, że mapą interesuje się Złowrogi Geniusz (miał go zagrać sam Jonathan Pryce, ale jeszcze wtedy się Gilliamowi nie udało go zaangażować), aby wykorzystać ją do rozprzestrzeniania zła i zwyciężenia Boga. Dobra zabawa gwarantowana.





    Oblicza zła

    Pansy: Help! Robbers!
    Og: Hey! That's us!
    Zdecydowanie jest tu na co patrzeć. Kevin kilkakrotnie podróżuje w czasie, spotykając na swej drodze Agamemnona (niesamowity Sean Connery), Napoleona, Robin Hooda (w tej roli na nowo pogodzony z Pythonami John Cleese), pożeracza ludzi, giganta i tak dalej i tak śmieszniej, i tak ciekawiej. Pomysłowość scenarzystów (bo za scenariusz odpowiadał Gilliam i Palin) wzbudza zdziwienie, bo jest to prawdziwie przepakowana pomysłami baśń na dobranoc w najlepszym stylu. Od samego początku czuć, że taka opowieść mogła się głównemu bohaterowi przyśnić, no bo jak tu wyjaśnić szlajanie się z bandą zabawnych krasnali w czasie, okradanie przypadkowych ludzi, ucztowanie na Titanicu i ostateczną walkę sił ludzkości ze złem, do których to sił należą kowboje, rycerze i Indianie?





    Lubiany, nielubiany Napoleon i jego oficerowie (jeszcze w spodniach)

    Evil: Now Benson, I'm going to have to turn you into a dog for a while.
    Cały film był kręcony w zaskakujący sposób ? na wysokości oczu 8-letniego dziecka. Zabieg ciekawy, bo pozwala jakoby ?spojrzeć? na świat oczami tegoż dziecięcia. Gilliam bardzo wiele chciał przez to powiedzieć. Jeżeli odrzucimy pomysł, że ?Bandyci czasu? to film jedynie familijny, a zamiast tego spróbujemy się doszukać w nim komentarza rzeczywistości, to dzieło to bardzo wiele zyskuje. Przykład pierwszy: Kevin kocha swoich rodziców, ale oni zamiast okazywać mu uczucia zajmują się jedynie pieniędzmi i telewizorem. Chłopak tęskni do emocji, dzięki czemu jest szczęśliwy, gdy Agamemnon uznaje go za syna i traktuje go z uczuciem. Czy to ostrzeżenie, by nie pozostawiać dzieci samym sobie i koncentrować się jedynie na zarobkach? Ciepło, ciepło, a popatrzcie na przykład kolejny.





    Reżyser jak zwykle przyłożył ogromną wagę do scenografii (w tym makiet)

    Kevin: Yes, why does there have to be evil?
    Supreme Being: I think it has something to do with free will.
    W filmie występuje paskudnie blady, chudy i wysoki jegomość w obrzydliwie gadzim pancerzu ? oto zło w swej osobie. Jakie moce ma takie zło? Otóż poza magią kontroluje też i lubuje się w technologii, która pełni tu rolę złowrogą. Bohaterowie boją się maszyn, a one zwracają się przeciw nim, gdy tylko próbują z nich korzystać. To z kolei jest delikatna sugestia, że pęd człowieka i rozwoju technologicznego może mieć dla nas bardzo szkodliwe skutki. Nadmierne pokładanie nadziei w mechanizmach prowadzi do lenistwa, a następnie do całkowitego wyręczenia istot ludzkich z jakichkolwiek prac. Czy i przeciw nam zwrócą się maszyny? Przed tym ostrzega Gilliam, a jednocześnie pokazuje ciekawy koncept baśni, niszczonej przez ludzką cywilizację. Urokliwe lasy, wsie i morze, zeszpecone ludzkimi posunięciami. Bezsensowna rzeź miasta przez Napoleona (w tej roli świetny Ian Holm, pamiętany z roli księdza z ?Piątego Elementu?, androida z ?Obcego?, czy Bilbo Bagginsa z trylogii ?Władca Pierścieni?) ukazuje głupotę, zwłaszcza żołnierzy, oraz bezsensowną chciwość. Właśnie chciwość jest piętnowana w tym filmie. Widzimy te skarby, które rabują pocieszne krasnale, ale nie wyglądają te złota na drogocenne. Skoro patrzymy oczami dziecka, to całe to żelastwo nie znaczy dla nas nic. Niepotrzebny złom, nie warty jakiejkolwiek uwagi. O tym też zapominamy, co znów wiąże się z ostrzeżeniem przed pogonią za pieniądzem.





    Postrach dzieciątek wraz z żoną

    Kevin: The money wasn't important to him.
    Randall: He didn't have anything to spend it on, did he? Stuck out in Greece. Lowest standard of living in Europe.
    (30 lat i nic się pod tym względem nie zmieniło?)
    Uch, tyle moralizatorskich treści i głębokich pouczeń, a nie zapominajmy, że mamy do czynienia z wybitnie śmiesznym filmem. Widać tu co prawda wpływy Hollywoodu, ale dowcip i klimat pozostaje rdzennie brytyjski. Widz pokłada się ze śmiechu, obserwując otępiałą bandę Robin Hooda (choć to i tak nie jest aż taka satyra, jak pamiętny film Mela Brooksa ? ?Robin Hood i faceci w rajtuzach?), przysłuchując się skłóconym krasnalom i podziwiając wymyślne plany pociesznej grupki. To prawdziwa bajka, choć jeszcze z korzeniem teraźniejszości. Dopiero 7 lat później otrzymamy od Gilliama najpiękniejszą z baśni dla dzieci, ale to już zupełnie inna historia?
    Zwiastun (znów wybitnie oryginalny - jeżeli znasz angielski, to oglądaj natychmiast!)

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  20. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem cz. II - Ziemniak miłości (Jabberwocky)







    Jabberwocky

    Występują: Michael Palin, Anette Badland, Warren Mitchell, Max Wall, Terry Jones, Terry Gilliam.
    Dwa lata po niesamowitej średniowiecznej przygodzie Monty Pythonów z legendami arturiańskimi, reżyser Terry Gilliam postanowił powrócić do średniowiecza, lecz już bez wsparcia logo ?Latającego Cyrku?. Jest to projekt osobny, lecz niepozbawiony uroków pamiętnego serialu, a przede wszystkim wyśmienicie absurdalnego humoru. Chowajcie swoje ziemniaki ? zapraszamy do krainy głodem i krwią płynącej.






    Mam na imię Dennis i jestem skromnym posiadaczem ziemniaka

    I keep your potato.
    Dennis nie jest kimś wyjątkowym. Wychowany w małej wiosce przez ojca rzemieślnika-bednarza, spędzał swój czas z pewnością nie na kształceniu rozumu, lecz próbach uwiedzenia pięknej Gryzeldy, która, hmm, ilością ciała nie grzeszyła. Mimo że Gryzelda bardziej interesuje się obiadem niźli uczuciami Dennisa, nasz bohater nie traci nadziei, bo jego ojciec już jest prawie nogą w grobie, a wszystko, co ma, zapewne pozostawi jemu. Tak się jednak nie dzieje, gdyż rodzić doskonale wie, że jego syn jest zidiociałym lizusem, a pozostawiona spuścizna szybko zostanie zatracona. Zrozpaczony Dennis udaje się do miasta, aby zarobić na siebie i zdobyć miłość Gryzeldy, która na odchodne ciska w niego zepsutym ziemniakiem, co biedak bierze za romantyczne podarowanie mu amuletu-dowodu miłości.
    A w mieście dzieje się źle ? straszliwy potwór atakuje pobliskie wioski i pożera myśliwych, odcinając mieszkańców zamku od żywności. Nie dziwota, że gdy straż znajduje przy Denisie ziemniaka, słyszy on, że ?mógłby żyć na nim przez tydzień!?. Z jakiegoś powodu wioskowy naiwniak zostaje rycerzem i bierze udział w polowaniu na straszliwego Jabbersmoka, ale powodzenie misji pozostawię pod znakiem zapytania.





    Turniej udał się bez wątpienia

    Guards? kill that man?
    Z powyższego opisu już możecie wysnuć wniosek, że zwykła produkcja fantasy to to nie jest. Cóż, ciężko pozbyć się montypythonowskiego nawyku parodiowania niemal wszystkiego, więc i tu Gilliam postanowił sparodiować podobne filmy w stylu Conana, czy innych napakowanych śmiałków. Bohater ?Jabberwocky? jest niczym, ale dzięki swej uroczej naiwności, ułomnym sprycie i masie szczęścia jesteśmy w stanie go polubić. No i gra go sam Michael Palin, a on zawsze potrafi dobrze wypaść, bo jego uśmiech jest iście rozbrajający. Konwencja filmu bawi, a co dopiero dialogi! One wprost roją się od gagów i absurdów, a także odnośników do klasyki fantastycznej, wszakże sam tytuł filmu to zapożyczenie z twórczości Lewisa Carolla.





    Człowiek z kamieniem, czyli reżyser we własnej osobie

    Dzięki powyższym zaletom nie jesteśmy w stanie dostrzec wybitnie małego zaplecza finansowego, który już wtedy nękał brytyjskich komików. Problem polegał na tym, że producenci nie wierzyli w sukces rdzennie brytyjskiej komedii, gdy na rynku niepodzielnie rządziły filmy akcji i thrillery. Ale się udało, a dzięki temu możemy podziwiać geniusz Gilliama w rozwijającej się fazie. Reżyser wypłynął na swoich rysunkach, co szybko odbiło się na jego twórczości, gdyż posiadał niezwykle wyczulony zmysł scenografii. To niesamowite, co ten człowiek potrafił uczynić z tak marną garstką pieniędzy, bowiem nic nie wytrąca nas z pochłaniania filmowego świata. Żaden błąd, żaden techniczny efekt czy nowoczesny zabieg. Brak tu ingerencji komputera ? jedynie ludzka praca i umiejętności, co oznacza gumowego potwora, ale ten jest wybitnie dostojny, a nawet przerażający.





    Mgła podczas walki się przydaje, bo pozwala ukryć niedoróbki

    - Look! It?s the nun in the guise of the Devil!
    - No! It?s the Devil in the guise of a nun!
    - Get her!
    - Get him!
    - GET THEM BOTH!
    Muzyka i aktorstwo przypomina to, co widzieliśmy w Świętym Grallu, a więc oba stoją na przyzwoitym poziomie, z czym w ścieżce dźwiękowej też możemy doszukiwać się parodii. Po raz kolejny reżyser obśmiewa średniowieczne chrześcijaństwo, czego przykładem jest powyższy dialog pomiędzy fanatykami, którzy grupą szaleją po zamku i co jakiś czas palą przypadkowego heretyka. Kamera jak na tamte czasy jest dość stabilna, ujęcia płynne i ciekawe. Lecz to wszystko to tylko technikalia ? ?Jabberwocky? to prosta baśń średniowieczna, która nie niesie ze sobą żadnego ważnego przekazu, który w jakiś sposób wpływałby na nasze poglądy. No, chyba że wyznajemy kult ziemniaków, ale to margines. Na film z przesłaniem trzeba było czekać jeszcze cztery lata, do premiery ?Bandytów czasu?, lecz nie oznacza to, że opisywany tu film należy skreślić. Bynajmniej. ?Jabberwocky? to wspaniała zabawa dla całej rodziny, choć jest tu kilka scen krwawych (nawet w zabawny sposób), a barman chętnie dobiera się do swojej obdarzonej przez naturę żony, wiec pięciolatkom seansu nie polecam. Każdy, kto ma w sobie na tyle autoironii i zrozumienia powinien film obejrzeć, gdyż w brytyjskim humorze pewne rzeczy są stałe ? bez lekkiego podejścia i odrzuceniu dosłowności lepiej nie podchodzić, bo ze zrozumienia będą nici.





    Czy Dennis osiągnie swój "cel"?

    Nie dla fanatyków ślizgania się na skórce od banana, ani dla tych, którzy za szczyt humory biorą wulgaryzmy wypowiadane publicznie. Przyjemne, miłe i inteligentne ? oto jakie żarty serwuje nam Terry Gilliam w swej bajecznej produkcji. A w następnym odcinku przemierzymy czas w poszukiwaniu skarbów i powrócimy do bycia dzieckiem.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  21. bielik42
    Podążając za... - Terrym Gilliamem cz. I (Storytime, Miracle of Flight)





    Przed wami zupełnie nowa seria wpisów, poświęcona twórczości wybranych reżyserów ? od filmów najstarszych, po te kompletnie nowe. Oczywiście bierzemy pod uwagę jedynie wyreżyserowane filmy (tj. odrzucamy film, w którym dany pan np. robił zdjęcia), ale to i tak dosyć dużo. Na pierwszy ogień idzie jeden z moich ulubionych reżyserów ? Terry Gilliam.
    O Terrym Gilliamie słyszało wielu, znaczna część widzów zna go głównie z udziału w legendarnym ?Latającym Cyrku Monty Pythona?, gdzie odpowiadał za oryginalne i surrealistyczne animacje. Głośno było też o jego niedawnym filmie ? ?Parnassusie? ? gdyż był to ostatni film, w którym wziął udział Heath ?Joker? Ledger. To wszystko ma oczywiście wielkie znaczenie, ale dopiero zapoznanie się z dziełami tego pana daje nam prawdziwe powody do podziwu. Wszakże wypłynął na szczyty dzięki Monty Pythonowi, ale wcześniej stworzył dwie ciekawostki, które mu to wypłynięcie zagwarantowały, a którym się dziś przyjrzymy.


    ?Storytime?



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Pierwsza znana animacja Gilliama to 9-minutowa produkcja, składająca się z trzech opowieści i stworzona w niezwykle oryginalnym stylu, który przypomina puszczone w ruch fotografie. Pierwsza opowieść ma bohatera dość nietypowego ? karalucha Dana. Narrator ciepłym głosem informuje nas o czynnościach, jakie wykonuje urocze zwierzątko, jego zainteresowaniach itd. Zupełnie, jakby opowiadał dziecku historyjkę na dobranoc. Ciekawiej zaczyna się robić, gdy Dan zostaje zdeptany przez niejakiego pana, którego żona, której ojciec, którego ?dobry przyjaciel?, którego bokser, którego matka, której hydraulik i tak dalej, i tak dalej ? reżyser brnie w wzajemne zależności z absurdalnym komentarzem w tle, by dojść do początku i przełamać barierę pomiędzy ekranem i widzami poprzez zabicie narratora (specyficzny znak rozpoznawczy Gilliama, pojawia się też w innych produkcjach ? patrz śmierć rysownika w ?Monty Python & Holy Grail?).





    Hey, hey, you wanna story?

    Następna w kolejce jest wybitnie ważna i poważna opowieść o Albercie Einsteinie, który jest nielubiany przez swoich sąsiadów, bo nie jest tym słynnym Albertem Einsteinem. Lecz nasz Einstein też ma swoją historię ? jest dobry dla swoich rąk, a jego ręce są dobre dla niego. Niestety czasami ręce okazują złe zachowanie i nie wracają o umówionej godzinie do domu, spędzając czas w restauracjach i tańcząc ogniste figury na balach. W tym momencie o Einsteinie zapominamy, a na pierwszy plan wysuwa się skandal ? jedna ręka zaczęła spotykać się ze stopą! Dodajmy, że stopy są z niższej sfery, bo gnieżdżą się grupami w obskurnych buciorach, co jest zjadliwie komentowane przez udekorowane biżuterią ręce. Lecz oto znów porzucamy ręce (jak to brzmi!) i przechodzimy do samych stóp, które biorą udział w tanecznym show. Ach, cóż za mile surrealistyczne przeżycie.



    Ostatnia opowieść została dodana do komplikacji, gdyż Gilliam stworzył ją wcześniej. Mowa tu o niezwykle oryginalnej Kartce Świątecznej. Do domu biednego, smutnego pana wtacza się ogromna kartka świąteczna, pełna świateł i anielskich chórów. Zaraz po tej scenie zaczyna się przegląd poszczególnych zręcznie ?ulepszonych? kartek świątecznych. Mamy tu urokliwy powóz, ścigany przez wrzeszczących tatarów. Są i trzej mędrcy ze wschodu szalenie pędzący za uciekającą gwiazdą betlejemską. Mikołaj śmiejąc się obrzydliwie zabiera dzieciom prezenty i chowa je do worka, kościół-rakietę, polowanie, łyżwy i nucących kolędników, a z czasem wszystko na raz. Chwilę to trwa, ale niemal całość to tak ogromne pokłady absurdu, że człowiek po prostu automatycznie się śmieje.
    ?Kartka świąteczna? jest bardzo urokliwa, obrazki są ładne i pomysłowe, animacja piękna, a dźwięki ? te wszystkie chrząkania, pomruki i bulgoty ? to jeden z głównych powodów do śmiechu. Świetny pomysł i świetna realizacja, a to był dopiero początek, bo później przyszedł?


    ?Miracle of Flight?



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Który jest epicką historią o dążeniu człowieka do sięgnięcia niebios i szybowania niczym najpiękniejsze z ptaków? a nie, to nie to. To jest pięknie zobrazowany, 5-minutowy żart brytyjski, czyli właściwie najlepszy na świecie. Na samym początku obserwujemy majestatyczne ptaki, by później podziwiać próby oderwania się od ziemi przez kolejnych dziwaków. Jeden ubierze się jak ptak, inny wykąpie się w smole i w pierzu, kolejny młotkiem spłaszczy sobie ręce, by udawać szybowiec, a każdy z nich rzuci się z klifu, by przetestować swe umiejętności. Z marnym skutkiem, niestety. Lecz oto potężny król zbiera największych naukowców i? nie, nie, tego wam nie zdradzę, bo bym zepsuł kawał.



    Po raz kolejny możemy podziwiać uroczą kreskę Gilliama, płynną animację i doskonałe udźwiękowienie. Nie możemy jednak stwierdzić, że powyższe dzieła były przełomowe, ale miały swój styl i są do dziś zabawne, co budzi podziw (przynajmniej u mnie). Wielu innych reżyserów miało gorsze starty (np. Kubrick, o którym będzie kolejna seria, kręcił propagandowe dokumenty), a Gilliam przeszłości wstydzić się nie musi. Polecam, a w następnym odcinku powinien być Święty Grail, lecz już go opisywałem na swych łamach, więc odsyłam tam, a po nim? sami zobaczycie. Zostańcie ze mną i obserwujcie uważnie ? wpisy będą codziennie, a z nimi ? humor i zabawa!
  22. bielik42
    Nie taki znowu - ?Rage?





    Powodów, by sięgnąć po najnowszą produkcję Id Software miałem kilka. Po pierwsze ? był w biedronce za dwie dyszki. Po drugie ? wreszcie zakupiłem sobie gamingowy sprzęt, więc stary kaszlak odchodzi w zapomnienie. Po trzecie ? słyszałem, że dobrze się w tym strzela. Jak wypadła całość?
    O ile swoje podstawowe zadanie (sprawdzenie wydajności sprzętu kupionego) spełnił znakomicie, to już pozostałe zadania, czyli dostarczenie mi przyjemności, wzbudzenie zaciekawienia i szacunku do producentów, zostały raczej? wykonane różnie. Ale zacznijmy od tego, że oczekiwania były duże. Premierę ?Rage?a? przesuwano wielokrotnie. Kilka razy była grą targów E3, gdyż zapowiadała się znakomicie, pomimo faktu, że przedstawiała świat dziwnie podobny do tego z ?Fallouta 3?. Wreszcie, w 2011 roku ujrzała światło dzienne, zarówno na konsolach, jak i na PC (trochę później). Budziła ciekawość, ponieważ była to pierwsza gra Id Software od 1996 r., która nie była kontynuacją starszej marki. Ale to nie na wiele się zdało, choć żerowanie na swoich sukcesach firma ma opanowane do perfekcji.





    Jak widać - grafika jest lepiej niż dobra

    Tym razem zabrakło oryginalności. W 2037 r. w Ziemię uderza ogromny meteoryt, zabijając ok. 30% populacji ludzkiej, czego nie przewidział w swych obliczeniach rząd, który wcześniej wpadł na genialny pomysł zakopania pod ziemią specjalnych Ark, w których mieli czekać zahibernowani ludzie, aby później zasiedlić Ziemię na nowo. Okazuje się, że wielu przeżyło, a my, jako właśnie taki człowiek z Arki musimy się w tym zamieszkanym na nowo świecie odnaleźć (komuś to Fallouta przypomina?). Wychodzimy z Arki, ratuje nas jakiś cwaniak w zielonych okularkach, daje nam pistolet i każe rozprawić się z bandytami. Bo to logiczne, prawda?
    Ogólnie o głównym złym dowiadujemy się gdzieś tak w połowie gry, a jest nim zła organizacja ?Authority? (grałem po angielsku, ale spolszczenie zostało zrobione), która likwiduje wszystkie Arki, ponieważ obawia się nowego porządku, gdy sama już jeden taki wprowadziła (dyktatura). No i jest ruch oporu, do którego w połowie gry trafiamy i wykonujemy za nich czarną robotę. Zaraz zaraz, zła organizacja paramilitarna? Czy ja tego już gdzieś nie widziałem? (?ekhu?Borderlands?). No i mamy w tym świecie mutanty, które, cóż za niespodzianka, wcale nie powstały w wyniku uderzenia meteorytu. Nigdy nie zgadniecie, kto stoi za ich powstaniem, to dopiero zagadka, co nie?
    Naliczyliśmy już dwa przypadki wzorowania się, ale to nie koniec. Właściwie cała mechanika gry jest skopiowana z wspomnianego Borderlands. Mamy tu więc dużą mapę gry (choć to i tak tunele), dwa miasta-huby, w nich ludzi zlecających questy i sprzedawców. Do lokacji z zadaniami przemieszczamy się pojazdami, wyposażonymi w rakietnice i miniguny? To wszystko było w Borderlands, nawet przeciwnicy są tacy sami, bo mamy ich trzy rodzaje ? mutanty, bandyci i zła dyktatura. To jest nieco żałosne, biorąc pod uwagę fakt, iż niegdyś Id odpowiadało za przełomy w branży.





    Typowe post-apo, klisza pierwsza

    Ogólnie ?Rage? wydaje się być okrojony z pokaźnej części. Mamy tu prawdziwie RPG-owy ekwipunek wraz z craftingiem i notatnikiem. Przez chwilę mogliśmy nawet wybrać pancerz (co przypominało wybór klasy postaci), a kilkukrotnie widzimy wizualizację naszej postaci. Podejrzewam, że w zamyśle było tworzenie własnego bohatera od podstaw (tzn. wygląd), a potem szafowanie jego ekwipunkiem, ale tu nic takiego nie ma. Pancerz wybieramy jedynie raz, żadnych innych opcji personalizacji nie uświadczyłem. Inna sprawa, że w tych dwóch krainach (pustkowia jasne i ciemne) mamy kilka miejsc, które z pewnością miały być zaopatrzone w zadania (np. gigantyczny krater w pierwszej krainie, tuż za bagnami starego wariata), ale w obecnej formie stanowią jedynie ciekawostkę wizualną. A właśnie ? grafika.
    Pod tym względem Id nadal pozostaje liderem. Tekstury są śliczne, budowa lokacji i wygląd miast to prawdziwy majstersztyk. Prym wiedzie tu ?Dead City?, czyli opuszczona aglomeracja, pełna syfu i gruzów, w której chodzimy po zniszczonych budynkach, dodatkowo upiększonych mutacjami ­ ­wielkimi bąblami krwistego mięsiwa, wydzielającego obrzydliwe ciecze. Te ściany, po których wciąż spływa krwisto podobna maź to klimatyczne mistrzostwo. Szkoda, że są zamknięte, bo wszystko tu jest w tunelach. Każda z kryjówek bandytów jest inna i zawsze miło się na nie patrzy. Pierwsza część gry jest tu górą, podczas gry druga to niestety dużo mniej spektakularne widoki. Kiepskość, szarość i nędza. Samo drugie miasto jest bardzo ładne, podobnie kilka innych miejscówek, ale już ostatnia lokacja to technologiczne i ciasne paskudztwo, z którym wygrywa sterylna Cytadela z Half-Life 2. Postacie NPC są pięknie wymodelowane, twarze wyglądają prawdziwie i ich mimika jest nadzwyczaj realistyczna. Aż miło na nich patrzeć. Wszystko byłoby piękne, ale?





    Uroki całkowitej anihilacji

    Programiści wpadli na fatalny pomysł. Aby upchnąć cały ten przepych na odchodzącej już generacji konsol nie tylko wrzucili grę na 3(!) płyty DVD (na konsolach), ale jeszcze pogrzebali w silniku, czego wynikiem jest paskudnie zrobione wyświetlanie tekstur. Naprawdę! Zamiast stałych, doczytujących się na początku (jak w Unreal Engine 3), dostajemy takie, które nie doczytują się na stałe wcale! Działa to tak, że nie tylko widzimy na własne oczy doczytywanie, ale jeżeli na chwilę się obrócimy i wrócimy do tego samego obiektu, to będzie się on doczytywał znów! Czyli gra traci jakość jakby ?za naszymi plecami?, ale nie działa to dobrze, bo widzimy te zamazania na własne oczy. Na początku przeszkadza to strasznie, ale jeżeli zastosujemy kilka pomysłów moderów, to możemy zminimalizować ten efekt, ale i tak pozostaje. Da się przyzwyczaić, aczkolwiek z niesmakiem.





    Rzuć szóstkę i zastrzel mutanta! Albo zgiń rozszarpany.

    Twórcy chcieli powrócić do tych wspaniałych czasów, gdy grając w Duke Nukema można było sobie popykać w snookera, czy zagrać na automacie. I tu mamy poupychane kilka minigierek ? w barach zagramy w uderzanie nożem pomiędzy palce oraz wariację Magic, The Gathering, do której karty kolekcjonujemy podczas zadań, lub kupujemy za zawrotne sumy 1000$! Dodatkowo są tu jeszcze wyścigi, wyścigo-deadmatche, walka z czasem, kilka wyskoczni do skompletowania, gra losowa z rzucaniem kostkami i powtarzanie melodii. Trochę tego jest, ale to wszystko nie znaczy w obliczu najważniejszego, czyli?





    Tak wiele zabawy!

    ? strzelania! Bo o to tu przede wszystkim chodzi, czyż nie? Na szczęście pod tym względem wszystko pozostaje jak w dawnych czasach, czyli ograniczenie do trzech broni naraz odeszło w niepamięć, a dostęp do każdego z 9 typów broni mamy cały czas. Poza pięściami i pistoletem znajdziemy tu też nieśmiertelny shotgun, dwa typy karabinów, snajperkę, kuszę, wyrzutnie rakiet i minigun. Większość broni ma kilka typów amunicji, w tym wspomniany minigun ma pociski ?BFG?, których nie zdołałem użyć! (wtedy włączył mi się tytułowy ?Rage?), ale o tym za chwilę. Samo strzelanie jest najlepszego typu, czyli z wyczuciem. Każdy pocisk pozostawia po sobie ślad na przeciwniku, ciała reagują na strzały świetnie, odrzut wyważony, a satysfakcja ogromna, gdy zdybamy wroga i bez ostrzeżenia strzelimy mu bełtem w tył czaszki. Walka tutaj to prawdziwa poezja, czego nie uświadczymy w takim ?Borderlands?. Każdy typ wroga ma tu inną technikę walki. Mutanty dążą do kontaktu bezpośredniego (są też dwa rodzaje gigantycznych mutków, jeden szarżuje, a drugi przypomina Brumaka z ?Gears of War?), jeden klan bandytów nadzwyczaj często rzuca granaty, inny atakuje tomahawkami (do tego wydają dźwięki jak Indianie), zła dyktatura posługuje się tarczami i snajperkami, a ?Gearheady? z rosyjskim akcentem korzystają z robotów strażniczych ( z których korzystać możemy i my). Jest tu także nawiązanie do mechanik znanych z Bioshocka, gdyż do kuszy możemy kupić/wytworzyć elektryczne bełty ? strzelenie nimi w wodę, w której po kostki stoją przeciwnicy powoduje ich natychmiastową śmierć. Szkoda, ze okazji do tego typu zabawy mamy zaledwie kilka. Te same bełty służą też do niezwykle sprytnego otwierania drzwi, poprzez strzelanie do wielkiej, żółtej skrzynki z piorunem na wierzchu ? gracz nawet jest o tym informowany, co by się nie musiał domyślać. Aby walkę nieco urozmaicić pod ręką możemy mieć cztery przedmioty dodatkowe ? wspomnianego bota, rodzaj apteczki, granat zwykły lub EMP, wieżyczkę strażniczą, lekkie narkotyki (które zwiększają zdrowie ? nigdy z nich nie skorzystałem) i bardzo fajny bumerang, który pozwala ściąć nam kilka głów za jednym zamachem (potem traci na znaczeniu, bo przeciwnicy są opancerzeni).





    BWAAAAAH!! Jestem bossem ze starej generacji FPS'ów!

    Ogólnie strzelanie daje wielką frajdę i to właśnie dla niego chciałem do tej produkcji powracać i nie obrażałem się na kolejny tragiczny pomysł twórców, czyli backtracking. Otóż może się zdarzyć, że po wykonaniu głównej misji, która polegała na niszczeniu zapasów materiałów wybuchowych w jednej z siedzib bandytów (aby to uczynić korzystamy z kolejnej zabawki, czyli z samochodziku z materiałami wybuchowymi). Gdy już to zrobimy, a bazą wroga wstrząśnie wybuch, który znaczyć powinien, że wszystko wewnątrz zginęło, wracamy do miasta, a tam co? Quest, który każe nam tam wracać! I co dziwne, bandyci zdążyli zasiedlić całą lokację na nowo! To już naprawdę potrafi gracza zdenerwować.





    Ten pan zapewni wam najwięcej zabawy.

    Jest tu kilka naprawdę ciekawych pomysłów, które (choć zerżnięte z konkurencji) potrafią dać bardzo wiele przyjemnych emocji. Chociażby stacja telewizyjna ?Mutant Bash TV?, kierowana przez charyzmatycznego prowadzącego. Możemy wziąć udział w programie jako uczestnik masowej rzezi kolejnych fal mutantów na czterech arenach. Świetnie się przy tym bawiłem. W całej grze porozmieszczane są easter-eggi, zazwyczaj odnoszące się do wcześniejszych produkcji studia. Mamy więc komnaty z Dooma, Quake?a i Wolfensteina, a jeżeli potrzymamy rakietnicę przez pięć minut nic nie robiąc, to na jej wyświetlaczu pojawi się Doom. No i najpotężniejsza amunicja w grze nazywa się ?BFG?.





    Jako lekarz polecam "Rage" wszystkim zestresowanym i wnerwionym.

    Patrząc na wszystkie powyższe zarzuty i stwierdzenia muszę dojść do wniosku, że Id software zbyt głęboko tkwi w przeszłości, wspominając swoje czasy triumfów. Ich najnowsza gra, która miała być kolejną ?rewolucją? to pozszywany z kawałków innych gier mutant, który jedynie kilka części ma swoich własnych. Strzelanie jest przednie, fabuła nie przeszkadza, ale rażą niewidzialne ściany, dziwaczne wyświetlanie tekstur, upierdliwy backtracking i częste niedoróbki. Ciała wrogów wnikają w siebie, raz udało mi się wypaść poza mapę, nasz samochód łatwo może się zblokować na przeszkodzie, a sama jego fizyka to jakieś niemożliwe kuriozum. Jeżeli ?Rage? byłby serwowany w restauracji, to pod postacią miksu kilku różnych kuchni, a do tego zostałby udekorowany grubą warstwą kurzu. Co nie znaczy, że nie jest smaczny. Przejście gry bez nadmiernej eksploracji pustych z nazwy pustkowi, brania udziału w wyścigach (bo niby po co?) i budowania idealnej talii, ale za to z wszystkimi misjami pobocznymi, zajęło mi ok. 15 godzin, co jak na FPS?a z 2011 r. jest wynikiem całkiem niezłym.





    Śliczności!

    Przy najnowszej grze Id Software bawiłem się dobrze, pustkowie bardzo mi się podobało, ale to nieustanne uczucie braku ostatniego szlifu i zmarnowanego potencjału skutecznie chłodziło moje uczucia. Czasu, którego na grze straciłem, nie żałuję, ale raczej już do niej nie wrócę. Z chęcią powitałbym sequela, ale zważywszy na kiepskie wyniki sprzedaży (dostaniecie go teraz za ok. 20 zł) i ogólną stęchliznę wewnątrz raczej szans na to wielkich nie ma. Hrmpf.

  23. bielik42
    ?Fargo? - zakopane w śniegu





    Reżyseria: bracia Coen
    Rok wydania: 1996
    Gdybym miał określać filmy jednym słowem, to ?Pulp Fiction? brzmiałoby ?f*ck?, ?Niezniszczalni? ? ?Arrrghhh?, a ?Fargo?? Cóż, do niego z pewnością pasuje jedno ? ?Yah? (albo spolszczone ?no?).






    Zawodowi złoczyńcy

    Twórczość braci Coen zawsze nie pozostawiała mnie obojętnym, wszakże ?To nie jest kraj dla starych ludzi? to było coś przez duże C. W ich filmach zawsze znajdziemy pewną dziwaczną magię, specyficzną umiejętność pokazania codziennego życia i szarych ludzi w taki sposób, że widz nieustannie się nimi interesuje, pomimo paradoksalnie nudnej rzeczywistości. Aby jednak nie było zbyt nudno, to zazwyczaj obserwujemy wydarzenia znaczne, ale jednak nadal codzienne. Tym razem przeciętny sprzedawca samochodów (William H. Macy) w firmie swojego teścia (Harve Presnell) pragnie rozpocząć własną inwestycje, ale nie może zdobyć pieniędzy na start. Cóż więc robi poczciwy człeczyna średniej klasy? Ano zwraca się do przestępczego światka. W ten sposób organizuje plan porwania własnej żony (Kristin Rudrur), a okupem podzieliłby się z porywaczami. Czy mu się udaje?





    Jednak nie zawsze opłaca się mieć dobre pomysły...

    To raczej byłoby nudne. Zresztą, gdy na samym początku filmu widzimy duet porywaczy, to ciężko zakładać, że im się uda. ?Mózgiem? jest Steve Buscemi (który wyrobił sobie już własną postać, uniwersalną do każdego filmu), a ?mięśniami? Peter Stormare. Pierwszy ma dziewiczy wąsik i wyłupiaste oczy, a cwaniaka tylko zgrywa. Drugi jest milczący, nieco otępiały i brutalny. Taki duet to pewność zwycięstwa. Nie chcę tu zbytnio ujawniać intrygę, ale wiedzcie, ze straty w ludziach (których miało nie być) nieco? zaskakują.
    Jak wiadomo, gdy poleje się krew, do akcji wkracza policja, tutaj w osobie poczciwej Marge (Frances Mcdormand), która do sprawy podchodzi z mało filmowym dramatyzmem. Ot, stało się. Śmierć policjanta komentuje ?szkoda? i nic więcej. Tu i tak głównie chodzi o samochód, który przeszmuglował nasz pomysłowy sprzedawca. Trzy osoby gryzą piach, Jerry (sprzedawca) nie może dojść do porozumienia z teściem co do okupu, porywacze mają problem solidny (nie zdradzę), a śledztwo się rozpoczyna.





    Sami będziecie równie zaskoczeni

    Bracia Coen nie obawiali się ukazywać tego i owego w filmach, więc zarówno schadzki z prostytutkami, jak i brutalne morderstwa są nam podane na srebrnej tacy. Co ciekawe ? dialogi są tu wyjątkowo sztampowe, martwe i dziecinne, najczęściej pojawia się tępe słowo ?Yah?, a gdy policjant rozmawia ze świadkiem, to mamy tu i niezręczną ciszę i oporne zmiany tematu na pogodę, śnieg itd.. Czyli panowie reżyserzy postanowili pokazać coś na tyle zwykłego, że w filmie niezwykłego ? tzw. Prostactwo. I nie jest to jakikolwiek zarzut, bynajmniej, to dosyć odświeżający widok. Obserwujemy tu zwyczajne fanaberie w niezwykłej sytuacji, co dodatkowo wzbudza ciekawość ? i to jest sztuka! Wywołać napięcie zwyczajnością, cóż za pomysł! ?Fargo? składa się więc z ciągu groteskowo-gorzkich sytuacji, które się podobają, interesują, zaskakują ? to dla mnie nowość.





    Urocza brama do mroźnej otchłani zwyczajnego życia

    W sumie sam nie mogę stwierdzić, w jakich ramach gatunkowych ?Fargo? się mieści. Jest to satyra, dokument i thriller w jednym, dodatkowo całość można potraktować jako historię policyjną, bo główną bohaterką jest, nomen-omen, policjantka (z Oscarem za rolę, warto wspomnieć). Jedno jest pewne ? to prawdziwa perełka kinematografii i bodajże jeden z lepszych filmów od Coenów. Świetna gra Buscemiego i zaskakująca twarz Petera Stormare (którego kojarzyłem głównie z romantycznej roli w ?Tańcząc w ciemnościach?), a nad wszystkim chłodno-ciepłe (nie pytajcie) podejście Mcdormand powodują, że jest to film nie do zapomnienia. Niezapominalny ? chciałoby się rzec. Owszem ? krew jest tu wybitnie sztuczna, mowa ? prostacka, sytuacja ? groteskowa, ale ta mroźna atmosfera miasteczka Fargo, sztucznie kochająca się rodzina Jerryego i dom nad jeziorem ? to aura, wybijający się smaczek filmu, możliwy do rozpoznania przez widzów za każdym razem. I choćbyście zobaczyli jedynie urywek tego filmu, to i tak poczujecie ten dominujący chłód, a ludzka próżność i głupota staną wam przed oczami. ?Fargo? do nas przemawia, patrzy na nasz pośpiech i pęd za pieniądzem i pyta się poprzez usta głównej bohaterki: ?I po to to wszystko??.
    Dołująca, zaskakująca i śmieszna mieszanka ? polecam mroźno.

  24. bielik42
    Muszę to przyznać bez bicia ? nieczęsto miewam równie silne przeżycia emocjonalne, jak te, które wywołało u mnie dzieło cenionego scenarzysty komiksowego Alana Moore?a, a zarazem jeden z najważniejszych komiksów w historii ? ?Watchmen?. Twór ten jest w Polsce bardzo trudno dostępny, a za cały album płaci się ok. 200 zł, a i tak nikt nigdy go na język polski nie przetłumaczył (tłumaczenie podobno było, lecz rozeszło się na pniu i stanowi obecnie rzadkość, ale już na jesień egmont zapowiada wznowienie, cieszmy się? - autor). ZBRODNIA! A więc tym razem to ja zakładam maskę, wymyślam sobie pseudonim i pędzę walczyć z ciemnotą i brakiem porządnego zaopatrzenia komiksowego w naszym kraju. Na razie słabo, bo jedynie słowami, ale niechże to będzie tekst, który w Tobie, drogi czytelniku, obudzi chęć poznania tej historii, bo warto, na bogów, warto?


    ?WATCHMEN?




    Rok wydania: 1982
    Scenariusz: Alan Moore
    Rysunki: Dave Gibbons
    Legenda żółtego, uśmiechniętego kółeczka z krwistą strzałką, przecinającą jedno oko jest na tyle silna, że dotarła i do tak niewiele znaczącego umysłu, jak mój. Czy to za sprawą filmu (o którym napiszę później), czy renomy Alana Moore?a ? zaciekawienie powstało, a z niego wyrosło gigantyczne, splecione zielonymi pnączami miłości, drzewo kultu i szacunku. Teraz to czuję, gdy już nakarmiłem się historią Strażników, gdy już poznałem mroczną stronę społeczeństwa, od której nie można się już odwrócić, od chwili, gdy zobaczyło się ją po raz pierwszy. ?Watchmen? to komiks depresyjny, niezmiernie bogaty i genialny, ale zacznijmy od początku?



    ? czyli od roku 1985, kiedy to jednej nocy zamordowany został były Strażnik ? Komediant. Wyrzucony z wysokiego piętra szklanego wieżowca, do niego należała żółta przypinka ? symbol komiksu ? a także tajemnica, czekająca na rozwiązanie. Kto zabił Komedianta? Z jakiego powodu? Tego wszystkiego spróbują się dowiedzieć pozostali członkowie superbohaterskiej grupy ?Watchmen?, a ta historia ciągnie się przez 12 tomów, czyli przeszło ponad 300 stron. Mimo tak długiej historii zapewniam was, że nie oderwiecie wzroku od komiksu, a jeśli już, to będzie on was prześladował tak długo, aż poznacie zakończenie. Przejdźmy więc do konkretów tej alternatywnej rzeczywistości.



    Ameryka, lata 80?te, świat stanął w obliczu zagłady atomowej, gdyż zimna wojna rozgorzała jak nigdy. Stany Zjednoczone wygrały wojnę w Wietnamie, a po ich stronie stoi niezwykły pół-bóg dr. Manhattan ? fizyk, który uległ wypadkowi w laboratorium, by potem odrodzić się jako istota niemal wszechmogąca. Fabuła zaczyna się od wspomnianej śmierci Komedianta, który należał do tytułowej grupy ?Watchmen?. Skąd w takim świecie miejsce dla superbohaterów? Wszystko zaczęło się jeszcze przed wojną, gdy na fali popularności komiksów z supermanem muskularny mężczyzna z twarzą zakrytą kapturem pobił kilku opryszków w alejce. W ten sposób narodził się ?Hooded Justice?, a za nim nadeszli kolejni ? Nite Owl, Silk Spectre, Silhouette, Comedian, Dollar Bill, Mothman i Captain Metropolis. Razem założyli zorganizowaną grupę zwaną ?Minutemen?. Ich koleje losu to osobna historia, ale wielce powiązana z główną, tytułową grupą superbohaterów ? ?Watchmen?, którzy byli następcami podstarzałych gwiazd. I nie ma tu ani kropli fantazji ? bohaterowie zamiast w znany nam z komiksów sposób walczyć z przestępczością i z tego żyć, głównie utrzymywali się na swojej popularności wśród mas. To media dawały im siłę, nie magia, czy obcy ? media. To pierwszy cios w świat komiksu, a jest tu ich wiele.



    Superbohaterowie to nie są normalni ludzie, już z nazwy, a co dopiero z zachowania. Scenarzysta boleśnie dodaje im ludzkich cech, wystawia na słabości i problemy. Poza wiekiem, członkowie ?Minutemen? musieli walczyć też z nawykami i nienawiścią, a także mieszać się w politykę, co najbardziej do gustu przypadło Komediantowi. Teraz nie żyje, a charyzmatyczny (anty)bohater Rorschach pragnie rozwiązać jego tajemnicę, ale najpierw musi udać się do pozostałych członków ?Watchmen?, aby ostrzec ich przed prawdopodobnym ?Mordercą zamaskowanych?. A do pozostałych należą: Nite Owl (następca starszego, najlepszy przyjaciel i dawny partner w walce Rorschacha), Ozymandias (najmądrzejszy człowiek świata) oraz para ? dr. Manhattan i Jupiter (córka Silk Spectre). Wszyscy wyżej wymienieni grają tu główne role.
    Więcej o historii nie napiszę, bo byłaby to największa krzywda, jaką bym wam wyrządził.
    Jednakowoż co nieco powinienem od siebie dać, aby wyrazić swoje zachwyty. Po pierwsze ? fabuła jest napisana genialnie, mięsiście i ze strzępkami humoru. Wizja Ameryki w swej chorobliwej fazie dążenia do światowej dominacji jest po prostu zachwycająca. A poznajemy tu naprawdę kawał historii, głównie przez retrospekcje, ale także poprzez fragmenty autobiografii pierwszego Nite Owla, umieszczone pomiędzy rozdziałami, fragmenty policyjnych kartotek, gazety i wspomnienia, wiele wspomnień. I wiecie co? Brak w tym świecie optymizmu, ale dlatego jest taki piękny.



    Aby to udowodnić, warto zerknąć na wątki poboczne. Mamy tutaj przewijającą się historię zwykłego gazeciarza i czarnoskórego chłopca, który do niego przychodzi poczytać komiksy (w ?Watchmen? mamy dodatkowo umieszczony cały komiks ?Tales of the Black Freighter?, wstrząsający). Ich banalne losy jednak sprawiają, że czytelnik się do nich przywiązuje, co skutkuje bardzo bolesnymi odczuciami w ostatnim tomie. Inną postacią poboczną jest psycholog, który stara się pomóc Rorschachowi, gdy ten ląduje w więzieniu. Ten bogaty, otyły mężczyzna za sprawą swojego pacjenta poznaje mroczną stronę rzeczywistości, a szok, który tym wywołuje kładzie się cieniem na jego małżeństwie. To jest z koeli przykład człowieka, który traci ówczesny światopogląd na rzecz brutalnej prawdy. A my tracimy go razem z nim. Jest tu też związek lesbijski, przedstawiony poprzez postać kobiecą, przychodzącą do wyżej wspomnianego kioskarza. Ten związek się psuje, ponieważ z jednej strony mamy brutalną Josephine, spędzającą czas na przeglądaniu ?Hustlera? i delikatną inteligentkę z drugiej strony. Rozpad tego związku i związana z nim akcja pod koniec komiksu, to swoisty majstersztyk szczegółowy, gdyż uderza w czytelnika, powodując wybitnie dziwaczną menażerię uczuć.



    Ogólnie ciężko tu znaleźć jakąkolwiek pochwałę Stanów Zjednoczonych z lat 80-tych. Jest to wyolbrzymiona, sparodiowana w czarnym stylu rzeczywistość, o ogromnej sile oddziaływania. Owszem, jest to ?tylko? Ameryka, i czytelnikowi z innego kraju może to się wydać nieciekawe, że tak bardzo scenarzysta się ograniczył, ale pamiętajmy, że ?tylko? w Ameryce ten komiks się pojawił, i ?tylko? w Ameryce komiks się cokolwiek w tamtych czasach liczył, a więc ?tylko? Amerykanie byli w stanie wyczytać to, co Alan Moore miał do powiedzenia. Ale ?tylko? zamienia się tu w coś nieokreślonego, zamazanego, przez co całość możemy odnieść do każdego państwa i każdego człowieka. Bo tu nie chodzi o kraj ? ale o ludzką duszę. O jej mrok, o jej zło, o jej dążenie do samozagłady za wszelką cenę. Dominuje tu strach i płacz i to jest to, co decyduje o ogromnej sile oddziaływania, to uderza w nas, niczym setka bomb atomowych, zamieniających w pył nasz dotychczasowy światopogląd.
    Kolejną sprawą jest druga, niezmiernie ważna, cecha komiksu ? strona graficzna. Jako że ?Watchmen? powstał w latach dla komiksu ?srebrnych?, tak więc rysownika dostał najlepszego, jaki był dostępny. Dave Gibbons pokazuje tu prawdziwą klasę. Dziś, gdy czytamy i oglądamy to dzieło, początkowo rysunki mogą odrzucić, gdyż obecnie komiksy czarują filmową efektownością i kolorami. Tu mamy wizję wybitnie realistyczną, z miejscami pastelowymi barwami i zazwyczaj ubogimi tłami. Ale ta prostota w dziwaczny sposób wzmacnia nasze wrażenia, bo więcej musimy sobie sami stworzyć, zwłaszcza w scenach walki. Cieniowanie i kilka fragmentów, w których występuje zaskakująca zabawa światłem to prawdziwe mistrzostwa w swej kategorii. Widok na Marsie, moment, gdy Rorschach po raz ostatni wchodzi do domu Molocha, wybuchy światła ? to wszystko jest niezmiernie piękne. Dodatkowo Gibbons to prawdziwy mistrz twarzy, bowiem tutaj są one niezmiernie prawdziwe i pełne emocji. Zwłaszcza strachu i smutku. Jest tu jedna scena, gdy w więzieniu człowiekowi podrzynają gardło przez jego własną głupotę. Widzimy to. Widzimy jego strach, te strugi łez z oczu, lejący się pot i smarki. To jest pra-wdzi-we, to jest bolesne. Do teraz mnie ten rysunek prześladuje.



    Rozpisałem się o komiksie wybitnie, a tu jeszcze trzeba napisać o jego niedawnej reinkarnacji filmowej, więc pora na podsumowanie:
    ?Watchmen? to absolutny, komiksowy i fabularny gigant. Niezmiernie fascynujące uczucie, skumulowane w tych stronach i obrazach, mistrzowski przekaz mrocznej natury człowieka, miażdżąca krytyka ludzkiej cywilizacji. Zapoznać się z nim trzeba, a wiecie co jest w tym komiksie najgorsze, a zarazem najlepsze? To, że ma rację?



    Czytać, pieniędzy i czasu nie żałować.


    ?Watchmen: The Ultimate Cut?





    Rok produkcji: 2009
    Reżyseria: Zack Snyder
    Występują: Malin Akerman, Billy Crudup, Mathew Goode, Jeffrey Dean Morgan, Jackie Earle Haley
    Ponoć plany stworzenia adaptacji komiksu Alana Moore?a powstały zaraz po wydaniu całego komiksu w latach 80?tych, ale nic z tego nie wyszło. Doprawdy, każdy reżyser, którykolwiek podjąłby się tego wyzwania, zostałby natychmiastowo zmiażdżony przez krytykę za jakiekolwiek ingerowanie w oryginał. Ale bez zmian w scenariuszu ( o którego stworzenie został poproszony Moore, który kategorycznie odmówił) ciężko by było nakręcić film, bowiem mamy tam sceny wybitnie spektakularne. A więc wstrzymano produkcję, aż do momentu, gdy pewien młodzieniec z powodzeniem zekranizował ?300? Franka Millera. Stworzenie efektownego filmu stało się możliwe, pytanie tylko ? czy się udało?



    Na wstępie rzec muszę ? ?Watchmen? to dziecko zrodzone z miłości do komiksów, a nie tania próba wyciśnięcia pieniędzy z fanów dzieła Moore?a. ALE, dotyczy to wersji ?Ultimate Cut?, czyli takiej, której nie pociął producent, bo wersja kinowa jest niestety wybitnie uboga względem komiksu. Wersja rozszerzona dodaje ponad 1,5h (!) scen i tylko tą wersję polecam zobaczyć, o ile zapoznaliście się wcześniej z komiksem.
    Fabuły omawiać nie musze, bo polega na tym, co wyżej napisałem. Nadmienić za to trzeba, że scenarzysta bardzo sprytnie zmienił moment przełomowy, gdyż o ile w komiksie dotyka on wyłącznie Stanów Zjednoczonych, to w filmie tyczy już całego świata, co wyciąga ogólnoświatowy podtekst z komiksu i tworzy z niego już pełnoprawny przekaz, tak jak to miało miejsce z wcześniejszą ?V jak Vendetta? braci Wachowskich. Za to należą się brawa, a i nie tylko za to.
    Filmowa wersja ?Watchmen? to produkt stworzony przez absolutnego miłośnika komiksów i to tu widać wyjątkowo. Zack Snyder nie ograniczył się jedynie do złożenia hołdu przedmiotowi kultu, ale także udało mu się niemożliwe ? wzbogacił oryginał o absolutny, filmowy artyzm. Znajdziemy tu sceny, które zwalają z nóg jakością wykonania. Krytycy narzekali na to, że ?Watchmen? pełen jest teatralnych scen, ale to nie wada, to zaleta! Spójrzcie sami:
    - Scena, gdy Rorschach przebija się do tajnego obiektu wojskowego. Noc, burza i podniosła muzyka, do tego narracja z charyzmatycznym głosem Rorschacha.
    - Scena, gdy emerytowanego pierwszego Nite Owla napada banda opryszków. Starzec przypomina sobie młodość, gdy zaczyna walczyć. Reżyser płynnie przechodzi od sceny bicia młodziaka w skórze, do sceny w sepii, gdy w spowolnionym tempie super-bohater w kostiumie uderza przebranego złoczyńcę. Też skropione melodią.
    - Scena, gdy Dr. Manhattan wspomina swoje dzieje. Wybitny zawijas czasowy, przecinające się retrospekcje, upiększone klimatyczną, hipnotyzującą melodią Pruit Igoe and Prophecies, dodatkowo ten miarowy, wyprany z emocji głos Manhattana.
    - Pogrzeb Komedianta. Spowolniony kondukt żałobny w deszczu, emocje podniesione do maksimum za sprawą arcygenialnego utworu ?Sound of Silent? Simona & Garkenfunkela.
    - Początek filmu. Walka Komedianta z zabójcą, oddana siła ciosów, czujemy tą moc, z uspokajającą muzyką w tle.
    - Wstawka początkowa ? historia superbohaterów w spowolnionych kliszach, opatrzonych przepitym głosem Boba Dylana z utworu ?The times they are a changin?.



    Te, i inne sceny zapadły mi w pamięć, wywołują uczucia i ciarki na plecach. Te momenty to prawdziwa kwintesencja sztuki komiksu, muzyki i filmu, zmiksowanych razem. To wirtuozeria, dla mnie te minuty wystarczają, by ?Watchmen?, pomimo niedociągnięć nazwać ?Arcydziełem?. Za ten smak i styl. No i dodany do filmu dodatkowy film animowany, który w oryginale był komiksem ?Tales of Black Freighter?.



    Ale właśnie ? niedociągnięcia, a jest tu ich trochę. Po pierwsze ? w przeciwieństwie do słów powyższych ? kompozytor się nie postarał. Tyler Bates nie wywiązał się z zadania dobrze i autorskie kawałki, stworzone na potrzeby filmu nie budzą wielu emocji, które wzbudzają kawałki innych wykonawców. Marzyłby mi się fakt, że zamiast Batesa za oprawą stałby Zimmer, ale to już jest nie do naprawienia. Kolejną słabością są problemy u aktorów z wyrażaniem emocji. O ile Rorschach i Komediant to pierwsza liga, to już Nite Owl niestety nie jest aż tak przekonujący, jak w komiksie. Brak mu tej osobowości twardego w środku mięczaka. Ale jego gra to mistrzostwo w porównaniu z koszmarnie ubogą Jupiter, która jedynie świecić zadkiem w tym filmie potrafi. Nie wierzymy jej emocjom, ani działaniom. W komiksie była barwna, a tu jest pusta. Dr Manhattan to głównie komputer, ale dobrze zagrany.



    Największą, absolutnie jedyną i bolesną bolączką jest w filmie? brak łez. Po prostu żaden z aktorów nie jest w stanie wycisnąć z siebie tych potoków łez i potu, które dominowały w twarzach Dave?a Gibbonsa. To mnie bolało, bo w komiksie działało to niesamowicie, a tu? Brak. Nie wiem, czy aktorom zabrakło umiejętności, czy taktu, ale prawdziwe emocje wyciągnął z siebie niemal wyłącznie Komediant i Rorschach ? najlepsi aktorzy. Szkoda, że reżyser musiał wybrać głównie młodych, mniej doświadczonych aktorów, ponieważ znacznie łatwiej było ich postarzeć, niż starszych odmłodzić.
    Pora na trochę żalu do wersji ?Standardowej?, czyli tej, która trafiła do kin. Po obejrzeniu wersji ?niepociętej? możemy zauważyć, że:
    1) Fabułę złagodzono tak, aby mogli go oglądać nastolatkowie. Przez to straciliśmy całkiem pokaźną dawkę klimatu. Szkoda.
    2) Na potrzeby skrócenia długości wywalono bardzo wiele, łącznie z animowanym filmem wewnątrz. Myślę, że reżyser musiał mieć łzy w oczach, gdy rozkazano mu tak diabolicznie oszpecić własny produkt, do którego włożył tyle serca.



    Wersja ?Ultimate Cut? to arcydzieło, bez żadnego wątpienia. Nie ma się co nad tym rozwodzić. To jest coś pięknego, coś, co warto zobaczyć. Absolutnie najlepsza z dotychczasowych ekranizacji komiksowych, przebija i ?Sin City?, i ?300?, że o trylogii ?Batmana? nawet nie wspomnę. Wszystko dzięki miłości do komiksów, cieszmy się nim, ale tylko w tej wersji, każda inna nie da wam tego, co naprawdę w tej historii tkwi. Wielka szkoda, że tak jak komiks, i wersja ?ultimate Cut? jest niezwykle ciężko dostępna. Gra warta świeczki, film warty obejrzenia. Nie zdziwcie się, gdy nawiedzi was po nim depresja.



    Cóż mogę rzec na zakończenie? To absolutnie najdłuższy tekst, jaki udało mi się przy jednym podejściu wysmarować. Ale to dlatego, że sobie to dzieło poważam, że je uwielbiam i pragnę was tą miłością zarazić. Czy naprawdę muszę napisać raz jeszcze, że warto? Nie czekajcie, poznajcie tą historię, poznajcie to uczucie, poznajcie, bo faktycznie ? niektórych nie strzeże nikt?
  25. bielik42
    Krzyk uzależnienia ? ?Trainspotting?




    Reżyseria: Danny Boyle
    Występują: Ewan McGregor, Ewan Bremner, Jhonny Lee Miller, Kevin McKidd, Robert Carlyle
    ?Trainspotting? ? znacznie pierwsze ? zwyczaj wychodzenia na zewnątrz w czasie deszczu i obserwowania pociągów, torów itd. Hobby Brytyjczyków.
    ?Trainspotting? ? znaczenie drugie ? częste przyjmowanie heroiny dla przyjemności. Nazwa pochodzi od tego, że po wielu dawkach ?w żyłę? na skórze pojawiają się czarne linie, podobne do torów kolejowych. Hobby młodych i starych na całym świecie.
    I wiecie co? Ten film wcale nie jest o gapieniu się na pociągi.
    Film pt. ?Trainspotting? to nieco zmieniona adaptacja głośnej książki autorstwa Irvine Welsh, a jej głównym tematem jest związek brytyjskiej młodzieży z narkotykami. Spostrzegawczy mogli już zauważyć przynajmniej dwa nazwiska zaczynające się od ?Mc?. Nie inaczej ? młodzież w tym filmie to Szkoci, czyli ?wcale nie Brytyjczycy, ale też nie niezależni?. Poznajemy historię piątki przyjaciół w miarę podobnym wieku. Łączy ich wiele (przyjaźń, narkotyki, alkohol i szkockie pochodzenie), ale to różnice ostatecznie stają się osią tego filmu, a on sam jest? cóż, powiedzmy, że najlepiej zobrazuje to pewna scena z tego filmu, która doskonale go określa.





    Tak będziesz się czuć, gdy rozpoczniesz seans

    Otóż główny bohater ? Renton (Ewan McGregor) ? kupuje dwie pigułki, które w bliskiej przyszłości zaniosą go do narkotykowego nieba. Aby ich przypadkiem nie stracić chowa je w jedyne bezpieczne miejsce ? w swoje gacie. Pech chciał, że kilka minut później, gdy nasz bohater średnio zadowolony z zakupu podąża zapyziałymi ulicami miasta, przypomina o sobie ostatni zastrzyk heroiny ? nagła i gigantyczna chęć wypróżnienia się. Jeszcze gorszy był fakt, że Renton w potrzebie trafia do ?Najgorszej Toalety w Całej Szkocji? (o czym informuje nas stosowny napis). Bród, smród i walające się ?pozostałości? to jedyne elementy wystroju w tych czeluściach szaletu. Ale co robić? Chyba tylko się załatwić. I tak się stało. Ale razem z ?palącym problemem? poleciały dwa bilety do nieba. Co robi nasz sympatyczny narkoman? Najpierw się wścieknie, potem zwymiotuje, by wreszcie wsadzić dłoń, całą rękę, dwie, głowę i? nurkuje cały! A tam zamiast śmierdzącego błota cudownie czysty, błękitny ocean! I tak wygląda ten film ? najpierw się oburzysz, potem zrobisz minę obrzydzenia, następnie dasz się wciągnąć, aby zobaczyć piękno w kale.





    Bohaterowie koszmaru życia

    Bo ten film to kał. Jest tu wszystko to, czego unikają niemal wszyscy reżyserzy ? wulgarność, ekskrementy, nałogowe dawkowanie, bójki w barze, przemoc bez powodu, porno, pedofilia, śmierć niemowlaka, samobójstwo, czarny humor na pogrzebie, znęcanie się nad zwierzętami i dziwaczny akcent bohaterów. No dobra, to ostatnie akurat szokuje najmniej. Tutaj absolutnie nic się nie liczy! Cała piątka, czyli wspomniany Renton, Spud z głupkowatym wyrazem twarzy i ogólnym spowolnieniem umysłu, cyniczny i zwariowany Sick Boy, prowadzący zdrowy tryb życia Tommy i cwaniak-zawadiaka Begbie ? to ćpuny (poza Tommym, chwilowo), bezrobotni i do tego są pozbawieni jakiegokolwiek celu. Sam Renton, występujący tu w roli narratora, mówi na początku do widzów o swojej nienawiści do życia, do którego dąży większość ludzkości, czyli dobrej pracy, żony, dzieci i telewizora w salonie. Podobny wydźwięk miał dużo bardziej znany ?Fight Club?, ale tu ten przekaz przedstawia cała grupka, a nie schizofrenik.
    Z jednej strony mamy ten niezwykle pesymistyczny wydźwięk, a z drugiej paskudę i obrzydliwość życia ?po drugiej stronie?. Całość w bardzo dużym stopniu przypomina ?Mechaniczną pomarańczę? z heroiną zamiast Ultraprzemocy i zupełnie bez Beethovena (ale muzyka wcale nie jest zła ? ostrz punk rock prosto z najlepszych lat). Trzeba pochwalić kilka świetnie wykonanych wizji narkotycznych (jak wspomniane nurkowanie w toalecie) i jakość narracji. Tutaj komedia miesza się z dramatem, a robi to zaskakująco często i dziwacznie. Czegoś takiego w filmie jeszcze nie było, choć nawiązania do dzieła Kubricka są więcej niż widoczne (relacja Rentona z rodzicami), ale jest to naśladowanie poprawne, z przesłaniem.





    "Uroczy" Begbie

    Dodatkową zaletą jest szkocki akcent bohaterów ? ta dziwaczna angielszcyzna, w której zamiast poczciwego ?shit? słyszysz karykaturalne ?shat?. Aktorzy spisali się wszyscy świetnie, zwłaszcza nadpobudliwy Begbie bije wszelkie rekordy swoją zawziętością. W jednej ze scen wyrzucił za siebie potężny szklany kufel, a że siedział na górze, to kufel trafił w twarz siedzącą niżej dziewczynę. I zaczyna się bitka! Pięści, kufle i krzesła w ruch. Jest tu kilka takich scen, że widz siedzi otępiały i próbuje sobie wmówić, że ?przecież tego nie zrobią, nie mogą, to by była przesada?. Ale robią to i tak, a ja znajdywałem w tym przyjemność. Naprawdę.
    ?Trainspotting? jest filmem idealnym dla młodzieży ? pokazuje rzeczywiste środowisko nałogowców, ale zakończenie jest pod tym względem dyskusyjne, choć rzeczywiste. Tu budzą się skojarzenia z równie głośnym ?Natural Born Killers?. Potem nadchodzi pytanie ? czy opłaca się poznawać ten świat, czy warto uciekać od obecnego w narkotyczny? Na to musicie sobie odpowiedzieć sami, bo nic nie jest proste, także ten wybór, który wcale śmierci i powolnego gnicia nam nie gwarantuje, ale koszt? to zupełnie inna sprawa. Perełka znaleziona w wojskowym szalecie ? polecam, nie tylko szambonurkom.





    A tak ten film zakończycie


×
×
  • Utwórz nowe...