Skocz do zawartości

bielik42

Forumowicze
  • Zawartość

    2636
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    19

Wpisy blogu napisane przez bielik42

  1. bielik42
    Pamiętnik znaleziony w krypcie 13 ? wrażenia z gry ?Fallout?




    Piszę ten pamiętnik ze względu na przyszłe pokolenia. Chciałbym wierzyć, że te słowa, moja historia, czyny i przeżycia powinny stanowić ostrzeżenie, albo po prostu naukę. Dzień po dniu, miasto po mieście, pocisk za pociskiem ? oto koleje mojego losu, oto moja spuścizna, czytacie przekaz, zapamiętajcie mnie. A wszystko zaczęło się, gdy Margaret weszła do przepompowni wody i stwierdziła fakt, że coś się zepsuło?



    Dzień 1 ? oślepienie
    Jeszcze kilka godzin temu po raz ostatni słałem swoje łóżko w pokoju nr 42, a jedyne, co czułem, to przerażenie. Ja, niewiele znaczący mieszkaniec podziemnej utopii znanej jako ?Krypta?, miałem wyjść na powierzchnię, po wielu, wielu latach od czasów wojny ostatecznej, atomowej. Będę pierwszy, ale powód jest ważny ? trzeba znaleźć hydroprocesor, bo nasz się zepsuł i powoli kończą nam się zapasy wody pitnej. Staram się być odważny, ale tak naprawdę robię w gacie ze strachu. Nóż, pistolet, kilka stimpaków i garść amunicji ? oto moje źródło przetrwania. Na szczęście jestem wytrenowany. W krypcie mogłem się wytrenować, rozwijać swoje poszczególne cechy i umiejętności, a możliwości było dużo. Zarówno używanie broni palnej, jak i zdolności krasomówcze były do wyboru, a także mniej moralne rozwiązania, typu kradzież, skradanie i otwieranie zamków. Postanowiłem zostać kowbojem, jak w tych starych westernach ? szybka ręka, charyzma i zwinność ? oto moje atuty. Trochę też nabyłem wad złych, gdyż postanowiłem zostać zawodowym złodziejem. Kto wie, jakich ludzi (i czy w ogóle ludzi?) napotkam na swej drodze.
    Wychodzę? a moim oczom ukazuje się pustkowie. Szarość, piasek, spalone drzewa i kamienie. Ani śladu jakiejkolwiek istoty żywej. Muszę przyznać, że ten widok jednak zrobił na mnie spore wrażenie ? ciężko nie odmówić mu swoistego klimatu. Szybko skierowałem się na wschód, gdzie miała leżeć inna krypta?



    Dzień 24 ? zachwyt
    Ten świat wcale nie jest taki zły! Ba, odnajduję w nim wiele radochy. Walki ze zmutowanymi zwierzakami, porachunki mafijne w niewielkich miasteczkach, problemy ich mieszkańców i krucjata przeciw bandytom ? oto moje zabawy. Obawiałem się, że broni będzie mało, ale repertuar prezentuje się iście koncertowo ? wiele różnych pistoletów, kilka karabinów, broń ciężka i plazmowa, mogę też bić się bronią białą, ale to nie dal takiego rewolwerowca jak ja. Na początku nikt mi nie wierzył w to, że pochodzę z krypty, ale z czasem inni się do mnie przekonali, zlecali mi zadania i wymieniali spostrzeżenia. Za znalezione w czasie podróży kapsle mogę handlować, choć i innymi sprzętami potencjalni handlarze wcale się nie brzydzą. Towarzyszy mi przyjacielski osiłek o imieniu Ian, słucha moich rozkazów i przechowuje niepotrzebne graty. No i mam ze sobą psa, wspaniała psina.
    Pustkowie jest rozległe i większej części niezamieszkane. Owszem, w czasie podróży napotykałem różne stwory, bandy nikczemników i handlowców z obstawą, ale głównymi ośrodkami życia są niewielkie miasta. Wpierw odwiedziłem małą wioskę ?Cieniste Piaski?, gdzie pomogłem w kilku sprawach (do dziś boli mnie lewy pół[beeep] po tej walce z radioskorpionami) i poznałem Iana. Później wyruszyłem do Złomowa ? cichej strefy wojny pomiędzy sklepikarzem Killianem i grubym typem Gizmo. Następnie skierowałem swe kroki do Hubu ? największego z miast, ale jest tam raczej przygnębiająco, za to mogę skorzystać z dobrodziejstw pracy dla karawan. Słyszałem też o Bractwie Stali, czyli kultystach broni i futurystycznych mechanizmów. Ich pancerze to pierwsza klasa (muszę tam zajrzeć). Także Gruzy ? podzielona strefa w miasta Los Angeles budzi we mnie ciekawość. A wszędzie napotykam te dziwaczne ?Dzieci Katedry? ? podejrzanie to wygląda. No nic, pora na podróż do Nekropolis ? to tam znajduje się jedyny hydroprocesor. Muszę uważać, bo to miasto ghuli, a ci biedacy nie są zazwyczaj przyjaźnie nastawieni.



    Dzień 40 ? szacunek
    Hydroprocesor z głowy! Ale wciąż tkwię na pustkowiach. Ma to jakiś związek z tymi dziwacznymi pokrakami, które spotkałem w Nekropolis. Nie, to nie o ghule chodzi, lecz o wielkie, umięśnione i zielonkawe giganty, gadające o dziwnych rzeczach. Było ich tam kilku, ale łatwo dali się oszukać. Ponoć gromadzi się ich armia, a więc pora znów odwiedzić Bractwo Stali ? może od nich uzyskam pomoc.
    Cóż za zaskoczenie, jak bardzo ten zrujnowany świat jest bogaty! Ma w sobie tak wiele zadań i ciekawostek, walki satysfakcjonują, a w uszach szumi przyjemny wiatr, wyjący w tych radioaktywnych stepach. Poznałem tak wielu ludzi, wpływałem na ich losy. Decydowałem o życiu i śmierci, a teraz znów wyruszam w pustkę. Na zachód, na zachód, czy spakowałem wszystkie lekarstwa?



    Dzień 456 ? legenda
    Zdejmuję z głowy ten koszmarne niewygodny hełm pancerza wspomaganego. Mój minigun leży obok, oparty o krawędź rozpadającego się biurka. Trafiłem na jakąś zapyziałą kawalerkę w tych ruinach L.A., aby tylko pozostawić po sobie wiadomość. Ian się zdrzemnął, a Ochłap już dawno temu leży pod ziemią, gdy po grzbiecie przejechała mu seria z karabinu. Zabiłem tego zielonego bękarta z szałem w oczach, ale to nie zwróciło mi przyjaciela. Ale to teraz nie jest ważne ? moja podróż dobiega końca. Wiem, kto za tym wszystkim stoi i wiem, gdzie go odnajdę. Ale to będzie trudne, wszakże pakuję się w paszczę lwa. Ja, który miażdżyłem kości Szponom Śmierci, a głównego gangstera Hubu wypatroszyłem, obawiam się, że nie wrócę z tej wycieczki. Dlatego też to piszę.
    Przeżyłem bardzo wiele ciekawych przygód i jestem pewien, że wiele okazji do następnych pominąłem, podejmując złe decyzje lub będąc po prostu do tego nieodpowiednim. Zmieniłem pustkowie, a wszystko w imię dobra ludzkości. Ale to mnie zniszczyło, żyję już tylko wspomnieniami. To był wspaniały żywot, nie żałuję ani chwili swojego życia. Ten dziennik powędruje karawaną do Cienistych Piasków, a stamtąd moja dobra przyjaciółka Tandi dostarczy go do Krypty. Może otworzy oczy moim przyjaciołom, których tam zostawiłem. Nie zapomnijcie o mnie, poznawajcie moją historię, bo Fallout trwa, a ja nie mam pojęcia, czy znów będę w stanie was spotkać. Bywajcie!



    Pustynne fakty
    Oto garść moich spostrzeżeń z rozgrywki ?Fallout?, aby dogodzić i tym, którym stylizowane recenzje są nie w smak.
    · ?Fallout? to produkcja studia Black Isle, wydana w 1997 r. Do dziś uważana jest za jedną z najlepszych gier RPG w historii gier komputerowych.
    · W grze możemy wybrać stworzoną postać lub zrobić ją sobie sami. Wybieramy sobie wiele statystyk, umiejętności i dwie ważne cechy. Wraz ze zdobywaniem poziomów rozwijamy nasze zdolności, a także dobieramy przydatne perki. Możliwe jest stworzenie zarówno zidiociałego dresa, jak i złotoustego snajpera.
    · Grafika jest ręcznie malowana, widok izometryczny (z góry) i zwyczajnie zachwyca. Jeżeli pragniemy zagrać na dużym monitorze, to polecam specjalny mod, który dodaje do ?Fallouta? wysoką rozdzielczość (usprawnia też działanie na systemach pow. XP). Ogółem oprawa audio-wizualna to prawdziwe perełki.
    · Większość decyzji w grze podejmujemy samodzielnie, dzięki czemu ten świat jest bardzo plastyczny. Dodatkowo razi ogromem, choć miast wcale nie ma tak wiele.
    · Walka to turowe pojedynki, w czasie których do wykorzystania mamy określoną ilość punktów akcji, do wykorzystania na poruszanie się, strzelanie lub zaglądanie do ekwipunku. Trafienia krytyczne potrafią widowiskowo rozerwać wroga na kawałki, a ogień przyjacielski często doprowadzi Cię do gorączki.
    · Dostępna baza zadań pobocznych nie poraża ilością, ale każde z nich odczuwa się inaczej, choć większość polega na zwykłej eksterminacji wskazanych celów.
    · Niektóre zadania można wykonać na kilka sposobów.
    · Zakończenie porusza i zmusza do zastanowienia się nad tym, jak ten świat właściwie działa.
    · Moim zdaniem Fallout zasługuje na miano ?legendy? i gdybym grał w niego będąc dzieciakiem miałbym wspaniałe wspomnienia z tej przygody. Polecam wszystkim, którzy nie zagrali.



  2. bielik42
    ?Siedmiu samurajów?





    Reżyseria: Akira Kurosawa
    Rok produkcji: 1954
    Kultura japońska zawsze była dla Europejczyków czymś dziwacznym, nieznanym i odrębnym, do czego trzeba było podchodzić z wielką dawką ostrożności i samozaparcia. Hej, to przecież ci kolesie lubowali się (i wciąż lubują) w rysowaniu stosunków płciowych pomiędzy kobietą a ośmiornicą, no nie? Tak więc niewiele w Europie o Japonii wiadomo, tak samo było z kinem, które przebijało się do mas tylko dzięki protekcji zachodu (czyli jeżeli coś japońskiego spodobało się w Ameryce, to trafiało do Europy, pamiętajcie, że chodzi o kino, nie o rysunek). Amerykanom spodobał się Akira Kurosawa, a więc i u nas jest znany. A z czego?






    Siedmiu wspaniałych i chłopi

    Ze śmiałego połączenia kultury japońskiej z europejską ? pod tym względem był pionierem w kinie Japonii. ?Siedmiu samurajów? to nie był jego pierwszy film, ale okazał się najgłośniejszym i od niego zazwyczaj radzi się z Kurosawą zaczynać. Historia choć dzieje się w feudalnej Japonii, to równie dobrze mogłaby dziać się w feudalnej Europie: biedni wieśniacy pędzą swój bogobojny i nędzny żywot w niewielkiej wiosce, którą za cel wybrali sobie okoliczni bandyci. Jeden z wieśniaków podsłuchuje, jak dowódca zbirów zapowiada atak na wioskę, gdy tylko skończą się zbiory. Wśród chłopów podnosi się lament, bo to oznacza, że nie będą mieli co jeść na zimę, a to oznaczało wtedy śmierć. Na szczęście starszy wioski wpada na pomysł wynajęcia samuraja, który będzie w stanie obronić ich mieszkania przed najeźdźcami. Do pobliskiego miasta wyrusza kilku chłopów z kuriozalną ofertą dla wojowników: w zamian za wyżywienie pragną obrony.





    Najważniejsi aktorzy w jednym kadrze

    Sytuacja rozwija się nieciekawie, większość wojowników przepędza ich, ale pewnego dnia natykają się na spokojnego samuraja (a właściwie ronina), który sprytnie pozbywa się złodzieja z miasta. Ów dobrotliwy wojownik, grany przez Takashiego Shimura zgadza się obronić wioskę, lecz wątpi w swą wartość w porównaniu do całej bandy wrogów. Wobec tego namawia do współpracy sześciu kolejnych samurajów, a między nimi spokojnego Kyuzo (Seji Miyaguchi), rubasznego Gorobei (Yoshio Inaba), młodego i gniewnego Katsushiro (Isao Kimura), pokornego Heihachi (Minoru Chiaki), zaradnego Schichiroji (Daisuke Kato) i tajemniczego, ale szczerego i zapalczywego Kikuchiyo (Toshiro Mifune). Mamy tu więc prawdziwą paletę charakterów, tworzącą bardzo ciekawą grupę.





    Żywiołowa gra Toshiro Mifune

    Jak przystało na opowieść o przypadkowej grupie osób połączonych wspólnym celem i tu otrzymujemy spięcia i relacje pomiędzy tymi siedmioma wojownikami. Główne relacje są trzy: dowódca całej grupy(Shimura)-członkowie, młody samuraj usilnie pragnący być uczniem Shimury (pomiędzy nimi) i tajemniczy Kikuchiyo-reszta grupy. Ta ostatnia relacja jest szczególnie ciekawa, ponieważ nie jesteśmy pewni tego, czy Kikuchiyo właściwie jest samurajem czy nie, i to właśnie jego historia pełni ważną rolę w całej fabule. Możemy też zaobserwować dominację roli Shimury, gdyż to on podejmuje tu decyzje i planuje defensywę.
    Na samym początku możemy mylnie określić ten film jako krytykę państwa feudalnego (dlatego też ten film był tak chętnie puszczany na święta w PRL-u do premiery ?Samych Swoich?), ale rzeczywiście okazuje się być dramatem społeczności. Tu nawet nie chodzi o wioskę, ale o cel człowieka. Podczas tej wyjątkowo długiej fazy przygotowawczej (film trwa 3 i pół godziny!) wielokrotnie intencje samurajów zostają poddane ciężkim próbom. A to okazuje się, że chłopi wcześniej zamordowali samurajów, którym udzielili schronienia (później ukrywali cały ich rynsztunek w domostwach), a to młody samuraj zakochuje się w córce jednego z rolników (z tym wiąże się zabawny akcent, kiedy to zaraz przed nadejściem wojowników rolnik siłą zmusza córkę do obcięcia włosów, aby nie padła ofiarą ?gwałtownego zainteresowania? przybyłych), a to rolnicy odmawiają współpracy ? problemów jest wiele, ale ostatecznie i tak kończy się na efektownej bitwie pomiędzy samurajami a bandytami.





    Scena romantyczna nr 2

    Ciekawie też zrealizowano element śmierci. Nie jest tajemnicą, że reżyser specjalnie daje nam tyle czasu na zaprzyjaźnienie się z samurajami, by na końcu niektórych z nich poświęcić, zadając widzowi ból emocjonalny. Tutaj jest to pokazane w ten sposób, że śmierć nadchodzi zawsze z daleka, przy użyciu? muszkietu! Tak jest, ta rzadka w tamtych czasach broń jest najbardziej śmiercionośną spośród wszystkich. Walczący obawiają się jej, a razem z nimi boi się tego huku widz. Czyżby muszkiet ? symbol postępu i nowoczesności ? zwiastował rychły koniec rządów samurajów w Japonii? Upadek obyczajów, honoru? Można i tak to interpretować, ale najważniejsze, że gdy tylko pojawia się muszkiet, czujemy ciarki na plecach.





    Szwarccharakter, poznacie go po diabolicznej opasce na oku

    Aktorzy ogółem świetnie wczuli się w swoje role, duża w tym zasługa pierwszoplanowej roli Shimury i towarzyszącemu mu Mifune, którego ekspresja i żywiołowość jest tak naturalna, że budzi nadzwyczajny podziw i szacunek dla aktora. Mogę się uczepić momentów zobrazowania samej śmierci zadanej bronią białą, bo wypada ona tu wybitnie zabawnie (jeden z bandytów ginie od szturchnięcia w zadek naostrzonym kijem), ale to nie jest wielki problem. Również wątek romansu wypada blado, a raczej ma małe znaczenie. Cała reszta ? świetna. Pomimo tak długiego czasu trwania seansu, widz nie nudzi się ani na moment. Jest tu kilka smaczków, tragedii osobistych no i napięcia, które wzrasta z każdą minutą od ataku bandytów, także dzięki cichej, nastrojowej muzyce.





    Piękny plakat, który reklamował wejście filmu do polskich kin

    Dzieło Kurosawy nie zawiodło mnie, z przyjemnością się z nim zapoznałem i polecam je każdemu, nie tylko miłośnikom kultury japońskiej, która, choć dziwaczna, potrafi wywołać niemałe wrażenia.
    Zwiastun
  3. bielik42
    ?Drogówka?




    Reżyseria: Wojciech Smarzowski
    Rok wydania: 2013
    Znany krytyk filmowy Zygmunt Kałużyński napisał kiedyś, że ?w przyszłości kino polskie będzie polskie albo żadne?. Ze smutkiem muszę przyznać, że ten starszy pan i zaciekły przeciwnik kina moralnego niepokoju miał w tym wypadku rację, bowiem teraz dominuje u nas kino ?żadne? (vide wszelkie produkcje rodem z TVN-u), jedynie kilka przypadków jest godnych miana kina ?polskiego?. Przede wszystkim produkcje Smarzowskiego.




    ?Drogówka? to kolejny film po hipnotyzującym ?Domie złym? opowiadający o zbrodni i okalających ją machinacjach. Jednocześnie reżyser znów ukazuje polską rzeczywistość w wyjątkowo szarawych barwach, zamieniając jedynie milicjantów na policjantów. I choć na plakacie najwięcej miejsca zajmuje zniesmaczona gęba Bartłomieja Topy, to tak naprawdę głównym bohaterem jest tu policja, nie cała, a tytułowa drogówka.
    Po obejrzeniu tego filmu ciężko zazdrościć tym nieszczęsnym policjantom, którzy z uporem stoją przy drogach wyczekując, aż ktoś poczuje się zbytnio bezkarnie. W ?Drogówce? widzimy biedny, brutalny wizerunek pracowników policji, grupy pełnej wulgarności, egoizmu i z całkowitym brakiem kultury. Największe wrażenie robi rola Arkadiusza Jakubika, chciałoby się rzec ?znów?, bowiem ten pan pokazał klasę we wspominanej już wcześniej produkcji Smarzowskiego, tutaj jest niezaspokojonym erotomanem, który ?goni wszystko, co na drzewo nie ucieka?. I takie jest jego działanie. Gdy na skutek tego ?działania? pokrzywdzona zgłasza policji gwałt, on się wykręca przy pomocy przyjaciela Topy, co ma wpływ na dalszą akcję.



    Pozostali policjanci też raczej nie należą do świątobliwych. Niemal każdy bierze łapówki, poza wyróżniającym się Topą (głównym bohaterem, powiedzmy), a on sam jest zimny, ze stalowymi nerwami i kamienną twarzą. Jest niczym Bogusław Linda bez zadziorności, ale z ciepłym wnętrzem. Dzięki temu możemy go polubić. No i ma przelotny romans z koleżanką z pracy (dobra rola Kijowskiej), za co zostaje ?nagrodzony? zdradą ze strony żony, ale nie uprzedzajmy faktów. Wspomnijmy jeszcze o kolejnym, ważnym policjancie, czyli postaci granej przez Eryka Lubosa, też dobrze wybranego. Ten zaś wciąż narzeka na czarnych, mieszkających w Warszawie. Ta niezbyt wesoła gromadka pewnego dnia udaje się balować na mieście. Wynik? Jeden z policjantów nie żyje, a o morderstwo oskarżony zostaje Topa, podczas gdy on wie doskonale, że tego nie zrobił. Kto kogo wrabia i dlaczego ? to główna treść tego filmu, ale nie tylko.
    Podczas seansu zaobserwowałem zadziwiającą rzecz ? te kolory, ta codzienność, te szare ściany i polityczne zagrywki, ta walka charakterów ? czy to mi czegoś nie przypomina? Ależ tak! Toż to duch Kieślowskiego ? jednego z najlepszych polskich reżyserów. To, że Smarzowski się na nim wzorował, to pozostaje do dyskusji, ale dla mnie podobieństwa pomiędzy ?Amatorem? a ?Drogówką? w kwestii stylu pozostają pewne i stanowcze. Nie mam zamiaru za to ganić reżysera, bo naśladować też trzeba potrafić, a Smarzowskiemu się to udaje. Fabuła i problem jest inny (choć dominuje temat ?Polska?), ale kolory, kamera, drugie dno ? to wszystko już było i cieszę się, że powróciło do nas.



    Wspomniałem we wcześniejszym akapicie o ?drugim dnie? ? w czym możemy je tu znaleźć? Przede wszystkim w bohaterach, bo trzeba tu zwrócić uwagę na pewną zaskakującą zależność: Topa zdradza żonę, co skutkuje zdradą samej żony, Jakubik nie stroni od pokątnych romansów i wciąż rządzi nim niezaspokojona chuć, za co zostaje nagrodzony w iście tarantinowskiej scenie, którą trzeba zobaczyć, a Lubos? to też pozostawię tajemnicą, ale łatwo się domyślić, o co chodzi.
    Zarzuty mam za to do scenariusza, uzupełnionego bez jakiejkolwiek potrzeby kilkoma żartami wprost z mało wybrednych okolic internetu, a także za wybitnie rozczarowujący suspens. Razem z bohaterem szukamy rozwiązania zagadki, zastanawiamy się, w co nas wpakowali, we wszystkim pojawia się motyw polityczny, morderstwa, zdrady i co otrzymujemy w nagrodę? Proste, płaskie wyjaśnienie, bazujące na głośnej sprawie sprzed kilkunastu miesięcy, której nie chcę zdradzać, ale napomknę, że ma wiele wspólnego z pewnym włoskim premierem. Nieładnie, można było rozwiązać to z dużo większą wprawą, bez uciekania się do prostych wniosków.
    Trzeba też wspomnieć o małej innowacji w Polskim kinie - film jest pocięty na kilka rodzajów ujęć. Znajdziemy tu materiał nagrany i profesjonalną kamerą, jak i telefonem komórkowym lub kamerką samochodową. Dodaje to klimatu i uprzyjemnia odbiór.



    Czy film, pomimo kiepskiej puenty, ma w sobie jakąś wartość? Ależ oczywiście, wszakże jest to prawdziwie polskie kino, którego nie widzimy już dziś zbyt często, a za którym wielu tęskni. To świetna reprymenda na schematyczne produkcje Hollywoodu, z klimatem i brutalnym, brudnym pięknem. Oglądając ten film możemy poczuć, że jest to film Polski, że dzieje się w Polsce, a nie ?Wszędzie?. Jasne, Smarzowski nie stworzył nic nowego, oczywiste, że brał wiele z twórczości Kieślowskiego, a także z głośnego ?Długu? Krzysztofa Krauze. To nie jest arcydzieło, ale też nie banał. Jeżeli straciliście już nadzieję na dobre kino Polskie, to polecam się z twórczością tego pana zapoznać, wrażenia gwarantowane.

  4. bielik42
    ?Za garść dolarów?





    Reżyseria: Sergio Leone
    Rok wydania: 1964 r.
    W kinematografii możemy zauważyć pewną zaskakującą zależność ? jedynie niektóre gatunki filmowe są trwałe, inne z czasem umierają, zanikając na wiele lat, by potem ktoś niesamowicie mądry zrobił film w podobnym typie i zgarnął za to nagrody i pochwały innowacyjności. Publika przyklaśnie, a krytycy prychną z wzgardą na kiepską kalkę minionych dzieł. Czy jednak możliwy jest powrót gatunku w glorii i w chwale? Owszem, czasem coś takiego się zdarza, ale raz jest to zwykłe podtrzymywanie przy życiu niedzisiejszego dziwactwa, a innym razem pełna modernizacja, po której dany gatunek rozbija się na podgatunki. Taka historia zdarzyła się, a jej bohaterem był poczciwy Western ? gatunek zdawałoby się nieśmiertelny. Dziwi fakt, że zaczynał tracić na wartości niedługo po wojnie, by z czasem zupełnie popaść w bezwolną formę. Ale do czasu.



    Pastisz i parodie nie są niczym dziwnym, więc działalność reżyserów włoskich dotycząca westernów pozostawała bez większej reakcji. Wielcy twórcy kina amerykańskiego patrzyli przez palce jak poczciwi włosi grzebią przy ich ledwo żywym koniku, starając się zmienić spojrzenie i ramy gatunkowe. Nikomu to nie przeszkadzało, nie wzbudzało wzburzenia, a czasami nawet przynosiło pewne zmiany, aczkolwiek drobne. Potężne uderzenie przypadło dopiero na rok 1964, kiedy to niejaki Sergio Leone, jeden z włoskich reżyserów, wypuścił na świat swe dziecko ? ?Za garść dolarów?. I to był wybuch, jakiego nie powstydziłby się sam Wezuwiusz.
    ?Za garść dolarów? opowiada nam historię bezimiennego wędrowca, ni to herosa, ni to bandyty. Zwyczajny włóczykij, zajmujący się tym, za co mu zapłacą. Brzmi nieciekawie? A co powiecie na to, że jest on człowiekiem o stalowych nerwach, chłodnym umyśle i szybkich dłoniach? Lepiej? Gdy do tego dochodzi informacja, że tym osobnikiem jest Clint Eastwood, niemal każdy widz zobaczy w umyśle lico Clinta, jego zmrużone oczy, tanie cygaro i wymiętoszone poncho ? oto nasz bohater, a przy okazji jeden z najtwardszych zakapiorów, jakiego nosiła filmowa rzeczywistość.



    Clint w tym filmie trafia do niewielkiego, typowego dla westernów miasteczka ? ciche, wyludnione, koszmarni suche i pełne przemocy. O wpływy w nim rywalizują dwie rodziny: Baxterowie oraz Rojo z diabolicznym przywódcą o imieniu Ramon. Jego charakterystyczną cechą jest przeświadczenie, że mężczyzna powinien zabijać jedynie strzałem w serce. Wspomniany Ramon pokochał również pewną mężatkę, podprowadził ją szwindlem mężowi i uwięził u siebie, niszcząc szczęście rodziny. Do tego do miasta zajechała kawalkada wojskowych z tajemniczym ładunkiem w wozach. Nasz bezimienny rewolwerowiec do wynajęcia, mimo protestów marudnego barmana, osadza się w saloonie i rozpoczyna własną grę. Stawka jest bardzo wysoka ? złoto, kobiety, władza nad miastem i wreszcie życie.
    Sergio Leone stworzył dziki zachód na nowo, zamieniając go bardziej w ?brudny zachód?. Ludzie tutaj nie mają honoru, chętnie zdradzają swych towarzyszy, a także i klientów. Miasteczko jest smutne, wydaje się być niemal grobowe, przesiąknięte cmentarną atmosferą dwóch rodzin, wyniszczających się nawzajem. Do tego ta rozbita rodzina z małym chłopczykiem na czele, który nie może widywać się z własną matką. Przez te zabiegi postać szlachetnego Clinta budzi ogromną sympatię, tak jak i jego przyjacielska relacja z wątpiącym we wszystko barmanem. Ci dwaj nie chcą zakończyć wojny, Clint robi to, co daje mu najwięcej pieniędzy, ale nigdy się nie posuwa do morderstwa. Płaci za to bólem i bliską śmiercią, ale trwa ? niczym ten pierwiastek dobra w chaotycznej mieszaninie wszelkiej śmierci i zniszczenia. Za to należą się brawa.



    Kolejną zaletą jest świetnie przygotowany klimat z odpowiednimi ?momentami?, podczas których ciężko jest oderwać wzrok od ekranu. Stało się tak, ponieważ wspomniana grupa włoskich reżyserów traktowała western tak poważnie, że znacząco przeciągnęli dopuszczalną schematyczność, tworząc z charakterów postaci coś niesamowitego. Zauważmy, że nie ma tu dobrego szeryfa, ani złych Indian (nie ma ich wcale), ani damy głównego bohatera, ani tego, który jest całkowicie zły. Ramon jest zły, ale nie szczędzi dobroci bliskim i towarzyszom. Jest ludzki, tak jak i Clint, zręcznie manewrujący pomiędzy jedną rodziną, a drugą, przynosząc sobie najwięcej korzyści.
    To tu działa: western powstał z kolan, odrzucił nudne schematy i pokazał klasę. Podczas seansu czujemy prawdziwe uczucia, przejmujemy się losami bohatera i ze zdziwieniem przyjmujemy kolejne szalone pomysły wędrowca, które jednak okazują się być trafne. Do tego wyśmienita muzyka Enio Morricone, świetne aktorstwo i zaskakujące zakończenie ? oto rzecz wybitna. Na szczęście nie jedyna, bo bezimienny wędrowiec wystąpił jeszcze w dwóch produkcjach, a i one nie ustępowały od ?Garści dolarów? jakością. Polecam każdemu.




  5. bielik42
    ?Metropolis?





    Rok wydania: 2001
    Reżyseria: Rintaro
    Recenzja nie powinna być jałowym wywodem z przeżyć podczas oglądania danego dzieła. Nie powinna być mechanicznie ułożona, a recenzent nie powinien przechodzić z punktu do punktu, jakby odhaczając kolejne zalety/wady. Recenzja powinna ukazywać to, co recenzent czuje, co się zmienia w czasie projekcji, co ten film wnosi do jego umysłu. ?Metropolis? jest filmem anime jakich wiele, ale jednocześnie jest zupełnie inny, nawet w porównaniu do takich kultowych produkcji jak ?Akira? czy ?Duch w pancerzu?.
    ?Metropolis? powstało pierwotnie jako komiks Osamu Tezuki ? ?boga mangi?, wielbionego przez setki tysięcy maniaków tej japońskiej sztuki. Była to swobodna wariacja na temat niemieckiego ?Metyropolis? Fritza Langa, niemego filmu z 1927 r., jednego z poważniejszych w gatunku sci-fi. Tak jak i w dziele germańskim, tak i tutaj jedną z głównych postaci jest dziewczyna-robot, która stara się poznać prawdę o sobie. W międzyczasie wokół niej krążą wielkie wydarzenia.



    Wątek dziewczyny jest swoistym jądrem opowieści, do niego doczepione są dużo bardziej zróżnicowane historie. A więc Metropolis - cudowne miasto przyszłości, podzielone na warstwy i okraszone gęstą siatką tuneli. Za porządek i czystość odpowiadają głównie roboty, które to (co jest już znane) są traktowane jako jednostki niższe, a więc ich ?życie? jest bez znaczenia. Do miasta trafiamy razem z detektywem i jego pomocnikiem ? Kenichim. Tak się zdarzyło, że poznajemy ich w momencie, gdy w Metropolis otwarto cudowny Ziggurat ? kolosalny budynek, górujący nad całym miastem. Pieczę nad ową wieżą sprawuje najbogatszy człowiek miasta ? baron Red, który potajemnie zatrudnia szalonego naukowca, by zbudował dla niego całkowicie zmechanizowaną dziewczynę, będącą wierną kopią jego zmarłej córki. Jednocześnie potentat robotyki wspiera mniej tajnie partię faszystowską, coraz sprawniej działającą w mieście. Nasz świeżo pozwany detektyw i pomocnik szukają wspomnianego naukowca, który podpadł władzom Japonii nielegalnym handlem ludzkich organów. Po kilkunastu minutach seansu oczywistym staje się fakt, że sztuczna dziewczyna Tima ucieknie z laboratorium (za sprawą zazdrosnego o nią przybranego syna barona Reda ? Rocka) i zwiąże się emocjonalnie z Kenichim, podczas gdy wszyscy będą ich ścigać i próbować rozłączyć. W każdym razie fabuła (choć widocznie kopiowana z różnych dzieł np. z Pinokia, wątek robota, który chce być człowiekiem i poznaje emocje, a wątek walki podziemia komunistycznego z faszyzmem, to z historii) jest wielką zaletą tego dzieła, kilka zwrotów akcji potrafi zaskoczyć, a zakończenie ma moc wyciskania łez.



    Powracając jednak do słów z wstępu ? czy ?Metropolis? ma jakąkolwiek wartość dla widza obeznanego zarówno z Pinokiem, jak i z historią? O dziwo ? tak! Głównie dlatego, że jest to kino niesamowite, coś kompletnie nowego i nieznanego. Otóż reżyser postanowił połączyć styl japoński ze stylem europejskim, dotychczas oddzielne, w tym filmie spojone w jedność. Fabuła jest przejrzysta i opiera się na ludzkich problemach (cecha europejska), mamy tu gigantyczne miasto z wieżowcami, roboty i walkę o dominację (cecha japońska), miasto przypomina nieco futurystyczną Wenecję, ale już postacie są bez wątpienia typowo japońskie. Ten swoisty miszmasz świetnie się ogląda, pomimo faktu, że mam w zwyczaju marudzić na anime. Tu nie ma się do czego przyczepić, kolory, efekty, zgrabne wykorzystanie komputera i sama historia- to najwyższe półki.



    Oczywiście wady się znajdą. Można narzekać na sentymentalizm, ograne odnośniki do ludzkich zbrodni (toć stosunek mieszkańców do robotów to niegdysiejszy stosunek do mieszkańców Afryki) i pragnień (rewolucja komunistyczna). Dodatkowo ważną rolę spełniają tu emocje pomiędzy Rockiem a jego przybranym ojcem ? to wszystko już było, ale tu zostało podane w innych kolorach.
    Nie czujemy, żeby scenarzysta wycinał skrawki kultur i sklejał je nieskładnie, wręcz przeciwnie ? widoczna jest tu znakomicie japońska perfekcja w każdym calu. Więzi pomiędzy widzem a postaciami tworzą się nadzwyczaj szybko, przyzwyczajamy się do tych nieboraków, chcemy, aby skończyli jak najlepiej, ale nie zawsze tak jest. Bardzo mnie ta historia wzruszyła, przyznać to muszę, a nawet dodam, że to jeden z tych anime, którego wstyd nie znać. Polecam i żałuję, że nie widziałem tego w kinie, bo miejscami jest tam naprawdę pięknie.

  6. bielik42
    Grecenzja ? Earthworm Jim 2





    Rok wydania: 1996
    Gatunek: run?n?gun/platformowa
    Zazwyczaj mam duże obawy co do sequeli. Wiele razy twórcy dzieła, które odniosło spektakularny sukces, nie dawali rady zadowolić fanów oryginału swoją kontynuacją. Na szczęście druga część przygód dżdżownicy Jima należy do tych chlubnych wyjątków, które nie dość, że mają siłę sprostać legendzie, to same przebijają jakością poprzedniczkę.
    Aby przejść do fabuły, musimy wpierw wspomnieć o tym, że po wydaniu pierwszego ?Earthworm Jima? jego postać zyskała taką popularność, że powstała kreskówka o nim! Wymieńcie mi chociaż jedną grę, na której podstawie powstała kreskówka (Japonia się nie liczy). W każdym razie serial prezentował typową kreskę lat 90-tych, humor wprost z najlepszych czasów cartoon network i oczywiście rozwinięcie fabuły. Pojawiły się nowe postacie, inne zniknęły, a wszystko miało wymiar intergalaktyczny.

    Przejdźmy do gry, która to powstała po kreskówce (zaledwie 8 odcinków ? słabiutko), a więc zawierała w sobie pewne jego elementy. Znany z jedynki kosmiczny najemnik PsyCrow podstępnie porywa księżniczkę Jak-Było-Jej-Na-Imię, korzystając z nieuwagi Jima, który w tym czasie oferował ukochanej przepiękną przygrywkę na harmoszce. Do tego coś wspólnego z tym mają krowy. Tak jest, właśnie krowy ? tajemnicze stworzenia, nagminnie porywane przez obcych. Nasz bohater wyrusza na pomoc ukochanej, a zajmuje mu to aż 11 zróżnicowanych rozdziałów.
    O mechanice nie będę zbyt dużo opowiadał, bowiem jest ona niemal identyczna jak ta z jedynki (patrz: recenzja ?Earthworm Jim?), dodano jedynie kilka ruchów, a to dzięki temu, że Jimowi towarzyszy nowy przyjaciel ? zielony, glutowaty stworek, chowający się za kołnierzem kosmicznego kostiumu dżdżownicy. Dzięki jego rozciągliwym zdolnościom nasz bohater uzyskał możliwość powolnego szybowania (co zastępuje wcześniejszy ?wirniczek?) oraz wspomagany skok ? w czasie jego wykonywania stworek rozciąga się, wystrzeliwując przed Jima zieloną strugę, która chwyta się specjalnych powierzchni. Doszło też kilka nowych broni, mamy też w dwójce możliwość podnoszenia niektórych przedmiotów.





    Tak to działa!

    Mamy więc w teorii prostą grę, która polega na pokonywaniu kolejnych, odpowiednio zakręconych etapów, unikając pułapek i walcząc z napotkanymi przeciwnikami. Brzmi dość sztampowo, ale Jim znów się wybija na tle reszty mu podobnych dzięki niesamowitemu stylowi graficznemu i szalonym pomysłom twórców. W czasie swych wojaży, nasz dzielny robak dociera do takich miejsc, jak: świat biurokracji, steampunkowy cyrk, tajemnicze laboratoria, jelita (!) czy zdeformowany las, będący pierwszym poziomem.
    Twórcy niemal cały czas puszczają do graczy oko, wysyłając subtelne odnośniki do poprzedniej części, czytelne jedynie dla tych, którzy to część pierwszą ukończyli. I tak w pierwszym poziomie pierwszej części Jim musiał lawirować pomiędzy spadającymi śmieciami na taśmie załadunkowej, natomiast w kontynuacji musi korzystać z windy dla staruszków, omijając spadające babcie. Cóż za wymyślność. Podobnie sprawa ma się z niesławnym poziomie z ?jedynki? ? podwodnej podróży szklaną kulą. W kontynuacji to głowa naszego bohatera zostaje napełniona powietrzem, by umożliwić nam lot w górę, przy okazji serwując nam śmiercionośne żarówki, których nie można dotknąć oraz zakusy złego, obdarzonego zdolnością latania, kota. Jak więc widzicie ? stary wyga będzie się cieszył, grając w tą produkcję.







    Klimatyczny artwork

    Jest tam też poziom, który często się powtarza w czasie gry (jak wyścigi w jedynce). Tutaj trzykrotnie nasz bohater dostaję do rąk gigantyczną piankę by ratować niewinne szczeniaczki, wyrzucane z okna przez diabolicznego PsyCrowa. W tej zabawie, która wymaga dość dużej zręczności, a do tego nie wybacza błędów, pomaga nam pamiętny psiak Pete, który i tym razem potrafi solidnie nadszarpnąć nasze zdrowie. Celem tej uroczej (jeżeli nie uratujemy szczeniaczka, to słychać milutki plask) mini-grze jest bezpieczne przerzucenie wszystkich psiaków, a także bomby, która zadaje obrażenia złoczyńcy. I tak przez 3 rundy, przez 3 poziomy, co daje nam 9-krotne powtarzanie tej samej zabawy. Coraz trudniejszej, co trzeba nadmienić.





    Kończ waść, wstydu oszczędź

    Jednak najlepszym, co ta gra mi dała, to poziom ostateczny, polegający na znienawidzonym przeze mnie wyścigu. Trzeba biec szybciej od przeciwnika, ale tylko na naszej drodze czekają pułapki. Kulminacyjnym momentem była ok. 22 próba podejścia, kiedy cudem udały mi się wszystkie ruchy i byłem już kilka metrów przed piękną figurą księżniczki. Udało się, wygrałem. Ale gdy tylko oderwałem oczy od napisów końcowych, spostrzegłem coś innego ? otóż moje serce waliło jak młot, niemal wyrywając się z klatki piersiowej. Ta emocja, strach i niedowierzanie sprawiły, że niemal miałbym wątpliwą przyjemność przeżycia (lub nie) pierwszego w życiu zawału! Za to tą grę kocham ? za stukot serducha w mej piersi. Niesamowite doświadczenie, które dotychczas pojawiało się jedynie podczas niektórych walk z bossami.
    Podobnie jak i w poprzedniczce, i tu otrzymujemy genialną ścieżkę muzyczną, odpowiednią dla stylu, lat i aktualnego poziomy. Zaskoczył mnie fakt, iż więcej znajdziemy w rozgrywce utworów stylizowanych na muzykę poważną, a mniej na elektroniczną. Wydawało mi się też, że jeden utwór został przeniesiony z jedynki, ale nie mogę być pewny. Z pewnością najlepsza jest muzyka z wspomnianej szczeniaczkowej minigierki oraz utwór z menu głównego. Sam miód dla uszu.
    Czy warto dziś sięgnąć po obie części ?Earthworm Jima?? Jeżeli jesteście maniakami staroci, to z pewnością te tytuły znacie jak własną kieszeń, jeżeli chcecie poczuć się jak w latach 90-tych ? grajcie śmiało, a jeżeli jesteście po prostu ciekawscy ? to jest to gra dla was. Gdzie indziej znajdziecie w fabule krowią konspirację oraz poziom, w którym kieruje się latającą wewnątrz jelita grubego fretką, strzelającą do fruwających owiec?





    Zgadnij co to?

    I tak oto, nasz recenzent ukończył legendarne części ?Earthworm Jima? i w spokoju zanurzył się w nowoczesnych, głośnych produkcjach?.
    I tak oto, nasza krowa ukończyła legendarne części ?Earthworm Jima? i w spokoju zanurzyła się w nowoczesnych, głośnych produkcjach?.
    I tak oto, nasza krowa ukończyła legendarne części Krowy i w spokoju zanurzyła się w nowoczesnych, zupełnie pozbawionych krowich postaci, produkcjach. Muuuuu?.





    Good job!



    No i tradycyjnie



    GROOOVY!

  7. bielik42
    Z racji kolejnego, powtarzającego się już flame'u internetowców, krytyków i zwykłych użytkowników, lubujących się w obrzucaniu łajnem dowolnych produkcji postanowiłem wymienić zady i walety mentalności niektórych odmętów społeczeństwa. Jak to się mówi - have fun.
    Patriota ze stali
    I na pierwszy ogień idzie najnowsza produkcja duetu Nolan&Snyder - "Man of Steel". Ci, którzy co jakiś czas zaglądają w to wielce wątpliwe jakościowo miejsce w internecie zapewne zapoznali się z moją reakcją na nowe przygody Supermana. Skracając doznania - jest dobrze, nie wybitnie, ale zadowalająco. Moim zdaniem.



    I chyba tylko moim, bo przeglądając recenzje, spostrzeżenia, przemyślenia i komentarze w różnorakich portalach internetowych zastanawiałem się, czy ja oby na pewno obejrzałem ten sam film co wszyscy.
    Patos, patos, patos - wszyscy krzyczą na ten nieszczęsny patos, który gryzie w oczy i uszy, a na ustach wyciska złośliwy uśmieszek typu: "jak można być takim kretynem i przejmować się innymi". To nie to, że Superman jest amerykaninem, ani to, że za zadanie wyznaczył sobie ratowanie ludzkości, pomimo tego że mógł spokojnie na nich splunąć, po czym zamieszkałby na swej rodzimej, odrodzonej planecie - to nikogo nie obchodzi. Bardziej opłaca się zarzucić mu fałszywą troskę, zupełnie niczym nieuzasadnioną i wątpliwą, bo kto by się tam Ziemią przejmował. Kogo obchodzi fakt, że Clark Kent nawet nie jest człowiekiem i przeżyłby bez pomocy ludzkiej. Nie, lepiej go wyśmiać, dodając do tego cudowne argumenty typu:
    "Po co oni wysłali złoczyńców gdzieś, gdzie przeżyją katastrofę planety, a cała populacja nie?"
    Bo może woleli zignorować fakt bliskiej katastrofy? Bo tak było wygodnie?
    "Przez kupę czasu nic się nie dzieje, a dopiero pod koniec wszystko fajnie wygląda".
    No tak, gdybyśmy dostali na samym początku już doświadczonego Supermana, który zacząłby efektownie walczyć ze wszystkimi negatywnymi postaciami, to byłoby świetnie. Sam miód dla oczu i uszu, czy nie tak?
    Otóż nie! Superman jest w tym filmie początkującym, nie umie walczyć, bo niby skąd miałby to umieć? Ten film pokazuje metamorfozę - wewnętrzną i zewnętrzną, to nie jest "jedynie" kino akcji, tu trzeba emocji. I tak już scenarzysta poszedł na kompromis, bo same pierwsze pół godziny zawiera tak wiele wybuchów i ognia, że najbliżej mu do początku "Niezniszczalnych 2". Ale proszę, fabuła. I nawet bym się nie czepiał, gdyby to był jeden wybryk, ale to samo działo się rok temu...



    Nietoperz ojczyźniany
    Przy okazji TDKR, czyli "Mroczny Rycerz Powstaje". Co uderzyło w widzów i poważnych krytyków, że do dziś nazywają ten film największą pomyłką Nolana i jednym z najgorszych finałów poważanej trylogii? Już pomijam fakt, że trylogia stała się poważana dzięki roli Jokera, ale to błahostka. Przynajmniej powinno tak być, ale nie było - trzecia część była do kitu, bo nie było tam Jokera. A zamiast niego był hamerykański hymn i flagi.
    I co z tego? że tak zapytam. Co to wnosi do odbioru filmu? Że tylko Ameryka się liczy? Że Batman to Ameryka? Że nie wolno amerykańskim filmowcom kochać ich miejsca zamieszkania? To jest kuriozalne! "Film był przegadany, nużący, głupi i wypchany patosem" - mówią i piszą, gdzie tylko spojrzę. A co z ukazaniem anarchii? Co z całkowitym niszczeniu charakteru Batmana? Co z ciemnością, która z jednej strony zapewnia wiele, ale z drugiej odbiera równie dużo? Tam jest przesłanie, dlaczego nikt tego nie zauważa? Nie, lepiej powiedzieć, że znów "Batman wygrywa" i wszystko kończy się szczęśliwie - co za brak oryginalności i powagi. Lepiej powiedzieć, że Bane zginął głupio, a Batocykl ma karabiny, a przecież Batman nie korzysta z broni! Świętokradzcy i plugawiciele!
    Co z bohaterem, do którego przywiązywały nas trzy części filmu, gry z serii Arkham, że o komiksach nawet nie wspomnę - on się nie liczy. Nikomu nie było go żal, bo przecież on cierpiał za Amerykę, co degraduje go do roli zwykłego, płaskiego oszusta. Zastanawiam się, czy gdyby flagi zamiast amerykańskich były polskie, to nasz internet zrobiłby z TDRK dzieło wszech-czasów. Bo wtedy to czujemy - dumę i pogardę dla innych krajów, bo to on za nas, za naszą ziemię, flaki sobie wypruwał. A jak ma połamany kręgosłup za amerykę, to nic nas to do diabła nie obchodzi. TDRK jest filmem wybitnym, najwybitniejszym w całej karierze Nolana, prowadzony ze smakiem i profesjonalizmem. Jasne, nie sposób zapomnieć Jokera, ale miał pecha. Gdyby nie skończył ze sobą, to trzecia część mogłaby być jeszcze lepsza.



    Galaktyczny męczennik
    Przejdźmy do kolejnego zarzutu, żeby nie było że jedynie filmów się czepiam. Zahaczmy o największą aferę w growym światku zeszłego roku - zakończenie Mass Effect 3. O tak, temat rzeka, każdy ma inne zdanie, a do tego chętnie broni swego, mając kompletnie gdzieś zdanie innych. Bioware się ugięło, podobnie jak niedawno Microsoft. Kogo obchodzi, że Sheparda znaliśmy (na PC) od 2007 r. że bardzo wiele uczynił, nawiązał wiele przyjaźni, poznał miłość (mógł trzykrotnie), zmienił galaktykę - to nic. Wszystko. Liczą się kolory w czasie końcówki - oto najważniejsza rzecz. Czy komuś było smutno żegnać się z postacią, z którą spędził tak wiele czasu, uratował kilkakrotnie wiele istnień, widział jej śmierć i zmartwychwstanie? Nie, bo to głupie, zupełnie nieciekawe i martwe dla widza. Bo to jest inne - chcielibyśmy zobaczyć naszą flotę kosmitów, którą gromadziliśmy z zapałem, jak niszczą wszystkich żniwiarzy, a na końcu fundują Shepardowi przyjecie-niespodziankę z tortem i prezentami. Bo tak by było dobrze, bo zasłużyli na to. Tyle godzin, tyle zadań i biegania - nie ma postaci, nie ma nagrody, nie ma sensu. Nienawidzę was.
    Sentyment to kawał sukinsyna, karze nam wierzyć w dobre zakończenia, gdy rzadko kiedy mają one miejsce. Ale tak nas kreuje świat - zasada hollywoodu, aby film dawał widzom nadzieje na lepsze życie. Ale to kłamstwo, mistyfikacja i zdrada. Nie tak to wygląda - nigdy nie wyglądało. Jeżeli teraz nie możemy się z tym pogodzić, że ktoś jest w stanie cierpieć za ojczyznę (a nasi powstańcy to najbielsze anioły), to nigdy nie docenimy emocji, które siedzą w tych oto cierpieniach. Patrzcie - Superman zabił całe swoje społeczeństwo, by ratować nasz gatunek, spójrzcie - Batman naraził się na śmierć wioząc bombę atomową nad morze, aby nie ginęli ludzie, a tam w górze to Shepard, kończący z wielką manipulacją bogów-maszyn.
    Pfff, kogo to obchodzi.



    Czasem opłaca się uronić łezkę, zaprzyjaźnić się z jakąś fikcyjną postacią, poznać jej charakter. Nie musi nas wypełniać pogarda dla cudzych emocji, bo z czasem sami zamienimy się w maszyny, ale to i tak już ma miejsce i niewiele pomocy pozostało. Doceńmy te przesłania, proszę siebie i was.
    Kiedyś pewnie ponarzekam znów.
  8. bielik42
    RetroKino ? ?Dzisiejsze czasy? (Modern Times)





    Reżyseria: Charlie Chaplin
    Rok produkcji: 1936 r.
    Tomasz Raczek, znany polski krytyk powiedział się niegdyś do innego krytyka, Zygmunta Kałużyńskiego, że ?Opisuje on filmy jak opisywałby ciało pięknej kobiety?. Cóż, taki sposób komentowania kinematografii z pewnością jest zaletą, gdyż unikamy przy tym odrzucającego akademizmu. Niemniej dyskusyjną sprawą jest krytykować film, który nie dość, że powstał ponad 77 lat temu, to jeszcze został stworzony przez giganta kina ? Charliego Chaplina.
    ?Dzisiejsze czasy? to, zgodnie z tradycją filmową Chaplina, opowieść o zwykłym, niewiele znaczącym człowieku. Obywatelu, który pracuje, żyje i miewa codzienne przyjemności i problemy. Tym razem reżyser, a zarazem aktor pierwszoplanowy stworzył kreację robotnika wielkiej fabryki, tworzącej bliżej niezidentyfikowane urządzenia. Nasz drogi nieborak w skutek nieszczęśliwej serii przypadków traci rozum i trafia do więzienia, gdzie szprycuje się kokainą, zostaje bohaterem, poznaje dziewczynę i tak dalej, i tym podobnie. W międzyczasie niemal cały swą uwagę poświęca poszukiwaniom nowej pracy.



    Tak, właśnie praca jest tu tematem głównym, gdyż film ten to swoiste podsumowanie Wielkiego Kryzysu z lat 30-tych ubiegłego wieku. Oczywiście dodatkowym smaczkiem są niepokoje i obawa władz przed ?mrokiem ze wschodu? ? komunizmem, który w społeczeństwie pełnym bezrobocia budził dość niejednoznaczne odczucia. Mamy tu dość szczegółowy przegląd nastrojów mieszkańców Ameryki z tamtych lat, klimat został oddany wspaniale, podobnie jak i gorączkowe poszukiwanie pracy przez głównego bohatera. Chaplin staje na wysokości zadania, serwując nam po kolei kolejne prace, których ima się jego postać, za każdym razem powodując serię śmiesznych gagów, wydarzeń i przypadków. Jest to też pierwszy film z kwestiami mówionymi w filmografii Chaplina, choć sam bohater pozostaje niemy.



    Znajdziemy tu też wątek wspomnianej dziewczyny, granej przez niezastąpioną piękność minionych czasów ? Paulette Goddard, prywatnie żona Chaplina. Ta postać odzwierciedla tragedię wielu rodzin bez środków do życia. Ojciec nie ma pracy, matka nie żyje, a dwie córki parają się kradzieżą w portach. Dodatkowo ojciec ginie podczas manifestacji robotników, co jeszcze bardziej pogarsza sytuację naszej nieznanej z imienia bohaterki. Co ciekawe, reżyser tak sprawnie łączy wątki komediowe z tragicznymi, że widz może poczuć się jak w stereotypowym kinie, śmiejąc się i płacząc razem z widownią. To dość zaskakująca siła tego dzieła, zresztą podobnie jest z innymi filmami Chaplina.



    ?Dzisiejsze czasy? to epos o robotniku, uciskanym i zmuszanym do życia w skrajnej nędzy. Jednak główny bohater uczy nas, że jedynie uśmiech jest w stanie polepszyć naszą sytuację, a smutek niczego nie poprawia. W tamtych czasach rzeczywiście wielu ludzi potrzebowało pociechy, a filmy z Chaplinem, tworzone przez Chaplina im ją dostarczały. Lecz poza doznaniami komediowymi ?Dzisiejsze czasy? przekazują wciąż jedną prawdę, która zmieniła nasz świat. Na samym początku filmu widzimy tłoczące się stado owiec, które płynnie przechodzi w tłum przeciskających się ludzi, spieszących się do pracy. Tak jak wtedy, tak i teraz wielkie korporacje za nic mają sobie człowieka, widząc tylko masę przynoszącą zyski, a człowiek, niczym owca, nie stara się zmienić swojego losu. I z tą przestrogą trzeba się zgodzić, bo niewiele się zmieniło pod tym względem.


    Bimbrownikus

  9. bielik42
    Człowiek ze stali (Man of Steel)





    Reżyseria: Zack Snyder
    Możliwe jest stwierdzenie, że stal znacząco zwiększa autorytet. Spójrzmy oto na Stallone?a, Stalina, Stalkera ? sami twardzi ludzie, którym strach jest obcy, a nerwy iście ? stalowe. W podobny sposób musieli myśleć twórcy opisywanego tu filmu, bowiem zamiast nazwać film po imieniu ?Superman?, postanowili użyć innego z jego przydomków. Czuć w tym rękę pewnego reżysera (?Mroczny rycerz? ? skąd mam wiedzieć, że to film o Batmanie?), ale nie czepiajmy się już na początku ? przed państwem Człowiek ze Stali!




    Wiem, że jeszcze nie wyszedł na ekrany polskie, lecz ja mam to (nie)szczęście, że aktualnie przebywam w Holandii, gdzie już w tym tygodniu można się cieszyć filmem z latającym człowiekiem w pelerynie, możecie mi tylko zazdrościć, ha! Film dostępny jest wyłącznie w 3D, z czym holenderskie 3D jest innym 3D od tego, które miałem nieprzyjemność oglądać w polskim Cinema City. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale tutejszy efekt, który jest zazwyczaj wyśmiewany, nie cierpi na największą swą bolączkę ? nie bolą od niego oczy. Do biletu dopłaca się 1 euro, za co przysługują nam osobiste okulary (nieco hipsterskie), po których to założeniu świat jedynie nieco ciemnieje, a ekran zyskuje. Takie 3D mogę oglądać, lecz chyba warto już przejść do filmu, czyż nie?
    Superman ? kto nie zna tego bohatera? Prototyp wszystkich herosów, spełnienie marzeń ludzkości, niezniszczalny, porównywalny wręcz do boga, ale w ludzkiej postaci! Taki bardzo efektowny Jezus, jeżeli kogoś stać na tę mało subtelną zagrywkę. Nie pierwszy raz obserwujemy przygody tego pana na ekranach ? było już kilka filmów, w rolę Supermana wcielało się kilku aktorów, w tym sam agent Jej Królewskiej Mości Sean Connery, ale muszę przyznać, że żaden z nich, a nawet i ten najnowszy, w pełni nie oddają ducha oryginalnego bohatera, który był nudnym, nadętym i patetycznym wybawicielem cierpiących. Tutaj reżyser wraz ze scenarzystą zmienili jego charakter w podobny sposób, jak to się miało z nietoperzem. Ale po kolei:



    Film rozpoczyna się długim prologiem, w którym to obserwujemy upadek planety Krypton, z której to nasz stalowy człowiek pochodzi. Na skutek kiepsko prowadzonej polityki energetycznej i rozwojowej planeta chyli się ku upadkowi. Zaradzić temu chce Russel Crowe, ojciec Supermana. W tym celu dyskutuje z radą, która (jak zwykle) trzyma przy swoim, ale oto na sali pojawia się Michael Shannon w roli agresywnego generała Zoda. Jako wysoki stopniem dowódca chce zrobić przewrót i wziąć władzę w swoje ręce, co z kolei nie podoba się Russelowi, więc kradnie on źródło potęgi ludu kryptonu ? tajemniczy Kodeks. Oczywiście Zod pragnie go odzyskać, co daje nam powody do obejrzenia spektaklu wybuchów i strzelanin, by potem posmutnieć, gdy Russel bohatersko ginie, a jego syn (jeszcze noworodek) wraz z Kodeksem opuszcza planetę w specjalnej kapsule. Chwilę potem obserwujemy sąd nad zdrajcami, a później planeta wybucha. Oto koniec i początek.
    Tak wygląda geneza naszego Supebohatera, który będąc berbeciem trafia na Ziemię i zostaje przygarnięty przez poczciwą amerykańską rodzinę rolników. O dziwo nie oglądamy jego dzieciństwa ? jedynie w takcie filmu pojawiają się krótkie retrospekcje z zacięciem moralizatorskim. Przybranym ojcem został Kevin Costner i wypadł w tej roli świetnie. I wszystko by było w porządku, gdyby nie fakt, że ocalały z wybuchy planety Zod cierpi na manię przywrócenia Kryptonu, do czego potrzebuje Clarka Kenta (takie nazwisko nadano kosmicie), co zaś stanowi podstawę do wyjątkowo efektownego mordobicia. Cała reszta to już tajemnica, której zdradzać nie zamierzam.



    Producentem ?Człowieka ze stali? był batmanowy Christopher Nolan i bardzo dobrze to w filmie widać. Obserwując młodego Cavilla nie sposób pozbyć się wrażenia, że widzimy równie zarośniętego i umięśnionego Christiana Bale?a z ?Batman: Początek?. Takie samo wrażenie odniosłem patrząc na Zoda, który ze swoją misją przypominał Liama Neesona w roli Ras al?Ghula. Również prezentacja jest Nolanowska ? tytuł filmu pojawia się dopiero przed napisami końcowymi! To jest już zbyt śmiałe ? zupełnie jakby Nolan nakreślił na materiale własną sygnaturę. Historia jest Nolanowska, co w żadnej mierze nie jest wadą, ale co w takim wypadku pozostaje dla Snydera? Na szczęście to, z czego słynie ? walka i efekty specjalne.
    Twórca ?300? ma prawdziwy talent, jeśli chodzi o efektowne pokazanie potyczek, czego nie można powiedzieć o jego umiejętnościach fabularnych (przypomnijmy fabułę ?Sucker Puncha?, która po prostu bolała). W tym jednym filmie zadziałał duet prawdziwych mistrzów w swoim fachu, i choć sztampy fabularnej nie udało się uniknąć (bo była już w oryginalnym dziele ? komiksie) to efekt sam w sobie jest nadzwyczaj satysfakcjonujący.



    Spotykałem zarzuty, że z filmu wylewa się patos, lecz jest to dla mnie niezrozumiały zarzut, który jest dość bezpodstawny. Superman wybiera stronę ludzkości, a nie mieszkańców Ameryki, nie ogranicza się do jednego państwa. Aspekt rządowy pojawia się tylko na moment i jest to raczej mało pochwalny fragment. Superman okazuje się być człowiekiem z krwi i kości, nie sposób go nie polubić. Przeżywa takie problemy jak my, nie korzysta ze swych mocy w każdej okazji, potrafi się opanować, ale zemsta nie jest dla niego niczym obcym. Potrafi być troskliwy, odpowiedzialny i błyskotliwy, choć odniosłem wrażenie, że bardziej świat nim miota, niż on go kontroluje. Taki ?miotany falami losu? bohater. Znajdziemy tu też delikatne odskocznie filozoficzne, bohater męczy się dylematem moralnym, a rzeczywistość jest brutalna. Zupełnie, jakby potencjał fabularny dopiero iskrzył. Fabuła jako całość nie zawodzi, choć chciałoby się więcej w tym psychologii, a mniej prostoty. Pojawiają się też dość nieporadne fragmenty żywcem wyjęte z komedii, co nie wychodzi produkcji na zdrowie.
    Przejdźmy do specjalizacji Snydera ? walki i świata. Trzeba reżyserowi przyznać, że z pewnością jest zatwardziałym graczem, bo styl walki, rozmach i efektowność pojedynków wbijają w fotel i nie pozwalają oderwać wzroku od ekranu. Snyderowi udało się coś wspaniałego ? każdy cios w filmie ma swoją siłę, każde uderzenie możemy odczuć. Przynajmniej ja tak miałem ? gdy pojawiła się pierwsza sekwencja walki Supermana z Kryptoninami momentami zaciskałem zęby, tak mocno mi było żal Clarka. Podobnie czułem się rok temu, gdy widziałem moc, z jaką Bane masakrował Batmana. Świetnie też zaprojektowano sekwencja lotu, kosmosu i totalnej demolki, jaką sieją na naszej planecie kosmici. Zwłaszcza Metropolis się obrywa porządnie ? widać tu wprawę, jako Snyder zdobył na ?Watchmen?.



    Chwilę muszę poświęcić głównym złym, którzy sprawiają wrażenie żywcem wyjętych ze świata ?Kronik Riddicka? ? toż to autentyczni Nekroni, jedynie ich zbroje są zbudowane z nieco większej ilości elementów, ale kolor, styl i nawet hełmy są niemal te same! Bardzo mnie to zdziwiło, ale dzięki temu od razu wiadomo było kto jest tym ?niedobrym? w scenariuszu. Wątpliwości co do jakości tych oto wrogów zniknęły, gdy tylko rozpoczęła się potyczka w Smallville ? według mnie najlepsza akcja w całym filmie. Warto się na niego wybrać choćby dla niej.
    Wadą filmu jest trzęsąca się momentami kamera oraz pewien wyjątkowy feler niektórych aktorów ? grają przez cały film z podobną miną. Ten zarzut można przypiąć głównie do Russela Crowe?a, ale nie był to przypadek odosobniony. Z drugiej strony Hans Zimmer po raz kolejny popisał się wirtuozerią, tworząc doskonale klimatyczną ścieżkę dźwiękową, pięknie podkreślająco działania Supermana.



    Film ?Man of Steel? widz musi przyjąć z pewną dozą ostrożności, bowiem nie jest to kopia wizerunku Supermana z komiksów. Nie, tutaj mamy do czynienia z całkowitym odświeżeniem postaci supermana i z wszystkimi wadami i zaletami tego czynu. Nie wolno podejść do tego z oburzeniem na scenarzystę ? warto przyjąć ten film jako pozycję nieprzywiązaną do swej przeszłości. Do tego kontynuacja jest więcej niż pewna. Warto się wybrać, choćby po to, by podziwiać efekty wpływu gier komputerowych na filmy. To nie jest Superman na jakiego czekaliśmy, ale jest taki, na jakiego zasługiwaliśmy. Tyle moim zdaniem.

  10. bielik42
    Grecenzja ? Earthworm Jim





    Rok wydania: 1994
    Gatunek: Platformowa/run?n?gun
    Były kiedyś takie czasy, gdy grafika 2d była na porządku dziennym. Można by było stwierdzić, że najlepsze pole do popisu mieli wtedy rysownicy, którzy dzięki swym zdolnościom mogli wykreować światy, później zwiedzane przez niezliczone rzesze graczy. Dziś artyści także wiele mają do powiedzenia podczas produkcji gier, ale my zajmiemy się połową lat 90-tych i grą, która jest dla dzisiejszych graczy? bardzo? nietuzinkowa?
    Cóż, innymi słowy pora rzucić okiem na grę ?Earthworm Jim?, której legenda wciąż krąży w komputerowym światku. Skąd ta seria, kim jest tajemniczy Jim i o co w tym wszystkim biega? ? na te pytania postaram się odpowiedzieć, ale muszę już na początku nadmienić, że nie będzie to kaszka z mleczkiem. No nic, wsiadajmy do tego pstrokatego wehikułu, z którego wydobywa się głośna muzyka elektroniczna, załóżmy plastikowe okulary i z rozwianą grzywą pędźmy w przeszłość, niecałe 19 lat wstecz.



    Ciężkie jest życia dżdżownicy! Nie dość, że jest torturą stosowaną przez Polaków wobec cudzoziemców (czszcz?cdz?ożżż..), to jeszcze nie może się nacieszyć słońcem, gdyż przebrzydłe czarne wrony tylko czekają, żeby zjeść ją ze smakiem. Jim nie był pod tym względem inny, ale z jakiegoś powodu postanowił wypełznąć na powierzchnię i popełzać wśród zielonej trawki. Wtem Jim dostrzegł czarne jak noc ptaszysko, które już już robiło sobie na niego smaka, ale oto z niebios spadł kosmiczny kombinezon, do którego wpełzł nasz bohater, stając się mocarnym superbohaterem, walczącym ze złem i występkiem? no, może nie całkiem.
    Misją napakowanej dżdżownicy zostaje uratowanie księżniczki Jak-było-jej-na-imię? Przed zakusami paskudnych złoczyńców z kosmosu, w tym z diabolicznym Psy-Crowem. Aby tego dokonać, Jim musi przebyć 16 zróżnicowanych światów oraz dodatkowo ścigać się pomiędzy nimi, pędząc z prędkością światła, omijając nadlatujące z naprzeciwka meteoryty. Każdy poziom jest oczywiście dwuwymiarowy, ręcznie malowany i opatrzony w osobliwy podkład dźwiękowy. Dla przykładu pierwszy poziom, rozgrywany na śmietnisku charakteryzuje się krukami i psami w formie przeszkadzajek oraz szybką, elektroniczną muzyką. Zazwyczaj na końcu każdego poziomu czeka na nas boss, na którego trzeba znaleźć sposób.



    Tak wygląda forma, a jak to się ma do sterowania bohaterem? Jak przystało na grę run?n?gun, nasz bohater jest szybki i zwinny. Posiada komplet ruchów, w tym oczywiste skakanie, prucie z bliżej niezidentyfikowanego działa, uderzenie sobą (strój wyciąga z wnętrza dżdżownicę Jima i atakuje nim wrogów lub chwyta się krawędzi, przestawia przełączniki itd.), kucanie, zwisanie na linach, powolne opadanie (głowa dżdżownicy zamienia się w wirnik) i inne, uzależnione od poziomu zdolności. Jim jest więc dość mobilny, ale idę o zakład, że o wiele lepiej gra się nim na padzie. Klawiatura jest zbyt mało precyzyjna i bardzo trudne jest np. strzelanie pod kątem.
    Poświęcę teraz trochę miejsca oprawie, bo jest o czym mówić. Ręczni rysowana grafika ręki Mike?a Dietza (późniejszego twórcy Neverhooda) to prawdziwe arcydzieło, nawet dziś, gdy grając jesteśmy narażeni na pikselozę. Każdy z poziomów jest na swój sposób oryginalny i niepowtarzalny. Osobiście najbardziej polubiłem piekło (?What the Heck?), pełne kolców, lawy i ognia, a do tego wszystko podlane powalającą muzyką, która składa się w połowie z poważnych i grobowych nut, aby potem przeistoczyć się w hawajską sielankę z wrzaskami cierpienia. Polecam odsłuchać.
    Wszystko pięknie, ładnie, ale jak się w to gra?



    Niestety ? kontrowersyjnie.
    O ile sama mechanika jest w porządku, to już poziom trudności (nawet na najlżejszym ?practice?) jest zatrważający. Przeciwnicy zadają spore obrażenia, amunicja nieoszczędzana kończy się bardzo szybko, a niektóre poziomy wymagają od nas diabolicznej perfekcji. Do tego gdzieniegdzie mapy są źle zaprojektowane, przez co nasz bohater nie łapie się krawędzi, albo wylatuje poza obręb ze śmiertelnym skutkiem, lub obiekt, na który trzeba wskoczyć źle oblicza naszą pozycję (do diabła z zielonymi szafirami!). Prawdziwym kuriozum jest 12-sta z kolei misja, która jest misją? eskortową! Naszemu bohaterowi towarzyszy fioletowy piesek o imieniu Pete, który biegnie przed siebie, nie zważając na wrogów, przepaście i jakiekolwiek inne przeszkody. Gracz musi więc biec przed nim, niszcząc wszystkie przeszkadzajki i jednocześnie cofać się, aby uderzeniem ?bicza? przerzucić pieska przez przepaście. Tragedia po prostu. Do tego gdy pies odniesie obrażenia, przeistacza się w demoniczną bestię, która cofa naszego bohatera spory kawałek i zadaje 30 pkt obrażeń. Kiedy spocony, umęczony, na resztce życia i i bez dalszych żyć byłem o 5 cm od końca mapy, ale strzeliłem biczem o 0,5 sekundy za późno? zapewne się domyślacie, że nie wielbiłem wtedy świata. Och nie.





    A oto i ta misja - tym razem na urządzeniu przenośnym

    Kolejnym przykładowym poziomem, który doprowadza grającego do łez, jest świat podwodny, w którym to dostajemy w swoje ręce dziwaczny pojazd, podobny do szklanej bańki z dwoma rakietami jako napędem. Gracz musi przepłynąć w nim określony dystans, uważając na to, by nie zbić szkła oraz dodatkowo martwiąc się upływającym co sekundę tlenem. Sterowanie klawiaturą tym dziwacznym tworem to prawdziwa katorga, wymuszająca (ponownie) nieludzkiej perfekcji. I ten etap zaliczałem przeszło 30 razy?
    Dodatkowym minusem może być brak multiplayera w jakiejkolwiek formie, choć można to wybaczyć, zważywszy na fakt, iż ?Earthworm Jim? pierwotnie wydany został na konsoli firmy Sega. Aby trochę to osłodzić, muszę przyznać, że podobał mi się system powracania do ukończonych (lub rozpoczętych) poziomów. W zależności od lokacji na początku wyświetla nam się odpowiedni kod, złożony z takich przedmiotów jak krowa, puszka czy słupek. Następnie wybieramy w menu głównym opcję ?password? i powtarzamy kombinację. Miły powrót do rozwiązań z konsol.



    Wylewam swe żale na irytację, jaką we mnie ?Earthworm Jim? wzbudził, ale z drugiej strony nie można narzekać na jakość i zróżnicowanie zabawy w nim zawartej. Poza wspomnianymi atrakcjami znajdziemy tu skoki na bungee, szaleńcze podchody i masę innych, mniej lub bardziej fascynujących zajęć. Do tego wszystko jest skąpane w surrealistycznej otoczce, przywodzącej na myśl kreskówki z lat 90-tych i opowiadania sci-fi, podlane odpowiednio zabawną muzyczką, będącą wariacją różnych gatunków. Najważniejsze, że jeżeli już wypracuje się odpowiednie ruchy, to Jim oferuje nam ogromny kopiec frajdy i satysfakcji, a to jest chyba najważniejsze w grach, czyż nie?
    Jednakże sequel oraz seria Jazz Jack Rabbit są stanowczo produktami lepszej jakości. Jeżeli wcześniej nie mieliście okazji się z gatunkiem run?n?gun zapoznać, to polecam od nich właśnie zacząć. ?Earthworm Jim? zasługuje na status legendy, bowiem odniósł niesamowity sukces. Po jego wydaniu powstała nawet kreskówka z Jimem w roli głównej. Jak tu odmówić zasług?
    Pozostaje jeno zakrzyknąć ?Grooovy!? i siadać do gry. Zaciskanie szczęk z irytacji gwarantowane, tak jak i niesamowite doznania estetyczne.



  11. bielik42
    ?Spryciarz z Londynu?




    Autor: Terry Pratchett
    Gatunek: Historyczna/Fantastyczna/Przygodowa
    Jak mam podchodzić do książki pisarza osadzonej w zupełnie innej formie gatunkowej od tej, do której mnie ów autor przyzwyczaił? Owszem, uwielbiam cykl ze Świata Dysku, przeczytałem niemal wszystkie należące do niego książki, wiele z nich utkwiło mi w umyśle dzięki swemu ponadprzeciętnemu dowcipowi i urokliwej satyrze na gatunek fantasy w literaturze. Pratchett zawsze pisał z brytyjskim humorem, sprawnie ośmieszając swoich kolegów po fachu, wyciągając na wierzch głupoty i idiotyzmy wielu powieście fantastycznych. Jednocześnie sam tworzył sporych rozmiarów świat, zapełniony wieloma osobliwościami i pięknymi obrazami. Biorąc pod uwagę ten dorobek nie sposób zdziwić się widząc, iż ?Spryciarz z Londynu? to zupełnie inna bajka.
    Więc najpierw ? skrót fabuły: XIX-wieczny Londyn, dzielnica biedoty i tajemnicza karoca, z której szaleńczym pędem wypada złotowłosa kobieta, a za nią dwa osiłki. Łapią oni uciekinierkę i nie szczędzą jej razów, ale oto jakby spod ziemi wyłania się chłystek, który z gracją załatwia obu damskich bokserów, a dziewczynę bierze w ramiona. Obu młodych spotykają dwaj dżentelmeni, którzy w sposób bohaterski interesują się losem biedoty londyńskiej. W domu jednego z nich biedne dziewczę otrzymuje schronienie i pomoc, a jej wybawca zapoznaje się z oboma panami. Jednym z nich jest Karol Dickens, a drugim niejaki Henryk Mayhew. Heroiczny młodzieniec ma zaś na imię Dodger i para się zbieractwem (tzn. łazi po kanałach i szuka zgubionych pieniędzy i biżuterii) i, jak możemy się domyślać, zakochuje się on w dziewczynie, którą uratował. Nie jest to koniec problemów, bo oto okazuje się, że młoda Symplicja (jak się ją nazywa) jest już żonata, a na dodatek pochodzi zza granicy i nosi na placu pierścień z herbem ? należy więc do rodziny królewskiej. Oczywiście całość przeistacza się w cichą aferę międzynarodową, a wszystko oczywiście zależy od Dodgera. Czy uda mu się ocalić jego miłość? Czy nie da się zabić profesjonalnemu zabójcy? Czy przestanie być biedny? Na te pytania znajdziecie tu odpowiedź.
    To dosyć oryginalna sytuacja, bowiem autor nie stara się teraz tworzyć parodii, ale? hołd dla Anglii i Londynu. Już same postacie historyczne wiele mają tu do powiedzenia. Poznajemy między innymi wspomnianego Dickensa, dowódcę policji sir Roberta Peela, słynnego Sweeneya Todda czy po prostu królową Wiktorię ? sama śmietanka, trochę naginana, ale przedstawiona dosyć spostrzegawczo. Główny bohater, o wybitnie wiele znaczącym przezwisku Dogder (ang. unik) to trochę kalka z wcześniejszego jegomościa z serii Świata Dysku ? Moista van Lipwiga, podobnie jak miejsce akcji, gdyż Ankh-Morpork to przecież Londyn tonący w brudzie i mgłach z rzeką-ściekiem. Nie jest to więc nowość, ale trochę się ten nasz nowy bohater wyróżnia. Jest szybki, zwinny, zna się na swym fachu, trochę głupawy, choć bystry, sierota i złodziejaszek. Na dobrą drogę stara się go sprowadzić jego współlokator ? sędziwy żyd Salomon, też mistrz w swym fachu zegarmistrza. Ach, no i jest zdolny piesek Onan, ale on jest tu jakby wepchnięty na siłę.
    Poza nimi wszystkimi mamy też bohatera grupowego ? biedną stronę londyńskiego społeczeństwa. Prostytutki, wygłodzone dzieciaki, sieroty, robotnicy, pijaki i typy spod ciemnej gwiazdy. Ale większość z nich szanuje i lubi naszego bohatera, bowiem jest on ?gościem? ? czyli kimś znanym i sprawdzonym. Trochę ciężko mi uwierzyć, że taki człowiek mógł istnieć i funkcjonować w tak nieprzyjemnym środowisku jak slumsy, ale autor też z tego się tłumaczy, że ozłocić nieco historię musiał. Samo miasto jest ładnie opisane, szczegóły, zapachy i kolory zapełniają karty powieści, pozwalając nam się przenieść do tych dawnych czasów. Lecz to nie wystarcza, bym książką się dobrze bawił.
    Ze smutkiem muszę stwierdzić, iż jest to książka bardzo sztampowa, czego się po autorze nie spodziewałem. Wszystko jest tu takie? proste. Główny wątek oczywiście dominuje, ale już poboczne są potraktowane zupełnie po macoszemu. Kilka barwnych postaci pojawia się zaledwie na dwóch-trzech stronach, wątek zabójcy jest z malutkim zaskoczeniem, ale prowadzony dziwacznie, bo wspomina się o nim z 3 razy, by potem BACH! ? koniec, rozwiązane, i to bardzo naciąganie. Podobny zarzut mam do płaskiego zakończenia, tak słodkiego, że aż w gardle staje, jednowymiarowych postaci głównych i dość kiepsko potraktowanej otoczce politycznej. No i humor, którego jest mało, albo jest już znany. Tu wszystko jest już znane, przez co lektura nie zaskakuje w sumie niczym. Być może jest to moja wina, być może nie znam dostatecznie literatury brytyjskiej, albo być może Pratchett nie ma już pomysłów, za co trudno go winić, bo wiek już robi swoje.
    ?Spryciarz z Londynu? jest więc niczym innym, a ciekawostką w szerokiej gamie wydanych powieści Pratchettowskich. Wybija się właściwe tylko otoczką, bo ani fabuła, ani postacie, ani nawet humor nie są tu niczym szczególnym. O, przepraszam, jest jeden wątek, który zasługuję na pochwałę. Otóż Dogder na swej drodze napotyka demonicznego golibrodę z Fleet Street przyczyniając się do jego pojmania i osadzenia w więzieniu dla psychicznie chorych. Jest to o tyle ciekawe, że sam Todd budzi raczej litość, a Dogder mu współczuje, bowiem rozumie, iż golibroda popełniał swe grzechy (podrzynał ludziom gardła podczas golenia) w wyniku tragicznych przeżyć na wojnie. Bohater pragnie mu pomóc i robi to w każdy możliwy sposób, dzieląc się z nim pieniędzmi i wstawiając za nim przed królową. Lecz to wciąż niewiele.
    Przez niemal całą fabułę mamy widoczne rozdwojenie akcji. Z jednej strony Dogder walczy o swą damę, czyni sprytne sztuczki i przeciwstawia się agresorom. Z drugiej zaś ? wykonuje swój zawód, czyli snuje się po kanałach, szukając monet i innych ciekawych przedmiotów. Fragmenty ?zbierackie? są jasnym punktem, ponieważ oddają fascynację bohatera kanałami i wszystkim, co z nimi związane. Jest tam nawet osobna bogini, które kult rozpoczął się już w czasach starożytnych Rzymian. Ale i tu znajdziemy głupotę ? na początku książki doświadczamy śmierci Dziadka ? bliskiego znajomego naszego bohatera, który umarł penetrując lochy w czasie burzy. W praktyce scena ta winna nas poruszyć, ale po prawdzie jest nam obojętna, gdyż wcześniej denata nie poznajemy i tym samym nie mamy okazji się do niego przyzwyczaić. Dziwne zagranie. Bezsensowne.
    Narzekam i narzekam, ale lektura bólu mi nie sprawiła, ale innych emocji też nie. Raczej nie polecam kupować jej za obecną cenę(ok. 40 zł), gdyż bardziej opłaca się ją wypożyczyć z biblioteki. Osobiście nie mam ochoty do niej powracać, a niektóre przygody Vimesa powtarzałem sobie kilkukrotnie. Przeczytać można, ale jeżeli wcześniej nie mieliście styczności z Pratchettem, to polecam inną lekturę ? może ?Straż! Straż!?.


    Bimbrownikus

  12. bielik42
    RetroKino ? Światła wielkiego miasta (City Lights)





    Reżyseria: Charles Chaplin
    Rok wydania: 1931
    Wizerunek Chaplina ukazuje nam człowieka skromnego, pomysłowego i w gruncie rzeczy poczciwego. Ciężko jednak ten wizerunek określić prawdziwym, gdyż sam reżyser był uparty, butny, egoistyczny i dręczył ekipę filmową chorobliwym perfekcjonizmem. Po wielkim sukcesie ?Cyrku? Chaplin zabrał się za kolejny projekt, który pochłonął aż 3 lata z jego życia. Jak na tamte czasy, gdy produkcje rzadko przekraczały godzinę trwania, była to istna epoka. W międzyczasie dźwięk coraz bardziej opanowywał kino, skazując na zapomnienie przestarzałe filmy nieme. Chaplin nie byłby jednak sobą, gdyby nie przeciwstawił się trendom i odrzucił możliwość udźwiękowienia swego dzieła. Otrzymujemy więc kolejny film niemy, sygnowany nazwiskiem i postacią Chaplina. Co tym razem porabia nasz sprytny włóczęga?



    Ciężko powiedzieć, że się nudzi, bowiem ?Światła?? to film tak napakowany akcją i wykastrowany z dłużyzn, że trzyma widza sto razy lepiej niż dzisiejsze kino akcji z ?Niezniszczalnymi? na czele. Nie jest to jednak akcja brutalna, lecz inteligenta. Zaczyna się od tego, że nasz Włóczęga spacerując po ulicach napotyka ślepą kwiaciarkę, która bierze go za milionera. Poczciwiec postanawia pozostać przy niej i pomagać w pracy, karmi ją i rozmawia. Pewnej nocy na jego drodze pojawia się prawdziwy milioner, pijany w sztok i przekonany, że musi popełnić samobójstwo. Podczas komicznie przeprowadzonym ratunku Włóczęga odwodzi bogacza od czynu, a on staje się jego przyjacielem, zaprasza go do swego domu i dziękuje mu serdecznie. Kłopot w tym, że pamięta on przyjaźń z włóczęgą tylko będąc pijanym, co jest dość mocno wpływającym na treść filmu twistem. Okazuje się również, że możliwa jest operacja wzroku dla przyjaciółki włóczęgi, ale potrzebne są do tego pieniądze. Resztę pozostawiam wam, gdyż nie chcę psuć tej historii ? jest tak zręcznie stworzona.



    Mamy tu idealnie splecione dwie opowieści, które jednocześnie niosą ze sobą dwa różne przesłania, lecz dotyczące człowieka i jego celu w życiu. Spójrzmy na relację Włóczęga ? Milioner. Ten pierwszy korzysta z życia, nie ograniczają go żadne przedmioty, które posiada, jest wesoły i dobroduszny. Pragnie żyć, i to wszystko bez pieniędzy. Z kolei Milioner jest niesamowicie przystojnym, otoczonym luksusami playboyem, który ma niemal wszystko w zasięgu ręki. Ale opuściła go żona, popadł w alkoholizm i kilkakrotnie próbuje popełnić samobójstwo. Wniosek nasuwa się sam ? pieniądze szczęścia nie zapewniają w żaden sposób. Druga historia, czyli relacja Niewidoma ? Włóczęga jest zaś czystym uczuciem miłości. Postać grana przez Chaplina poświęca niemal wszystko co ma, całą swoją uwagę i czas aby pomóc niewidomej. Myśli o niej cały czas, robi wszystko dla niej. Gdy bogacz oferuje mu pieniądze i specjały, on zanosi je jej, ciesząc się z jej szczęścia. To jest czyste, nadludzkie uczucie, idealnie przełożone na ekran i zachwycające jakością.



    ?Światła wielkiego miasta? to więc nie tylko komedia, ale i dzieło symboliczne, pełne filozoficznych przemyśleń i wniosków. Dodatkowo bardzo wiele zależy do widza, gdyż wszystko jest tu podane półsłowem, a głównie milczeniem. Muzyka, kamera i aktorzy ? wszystko najwyższej jakości, nie sposób pozostać obojętnym wobec tego filmu. To jeden z nielicznych majstersztyków, w których absolutnie wszystko jest dopięte na ostatni guzik i tylko zatwardziali krytycy są w stanie cokolwiek temu dziełu zarzucić. Myślę, że to wystarczająca zachęta.


    Bimbrownikus





  13. bielik42
    Ale Cyrk! Cz. IV




    Witajcie po krótkiej, lecz jakże urodzajnej w doświadczenia przerwie. Powracamy do znanych i lubianych klimatów cyrkowych, które odnaleźć możemy w rzeczywistości wirtualnej. Dziś lunapark dość przestronny, osadzony w klimacie mrocznym i zaszczutym. Witajcie w wesołym miasteczku, gdzie główną klientelą i obsługą są osobniki dość nadgnite. ?Dark Carnival? z gry ?Left 4 Dead 2?, hasłem przewodnim wycieczki jest: ?Musisz być tej wysokości? by zginąć!?
    Poziom 1: Autostrada
    Nasza skromna, 4-osobowa wycieczka rozpoczyna się kilka ładnych kilometrów od lunaprku. Winą za to proszę nie obarczać naszego kierowcy, bowiem droga została zablokowana opuszczonymi pojazdami. Nic to ? witamy w miasteczku Whispering Oaks w Griffin Country, stan Georgia. Ach, słodka amerykańska ziemia, a także niebo, nieco już ciemnawe, widać iż zmierzcha. Łapcie za broń, drodzy wycieczkowicze, gdyż w tym sezonie zwiedzających jest cała masa, a miejsca w miasteczku są ograniczone. Niech was litość nie bierze, gdy przy pomocy różnorakich narzędzi będziecie mordować konkurentów ? to i tak już martwi goście, więc zysku nie przynoszą. Zarząd wesołego miasteczka nie pochwala niepłacących gości. Wy zaś, jako żywi i zdolni, macie wstęp za darmo, zarząd nie protestował, ponieważ zajmuje się obecnie człapaniem przed karuzelami.



    Szkoda gadać, pora ruszać. Po drodze możecie zwiedzić milutki motel z basenem. Niestety pokoje są zajęte, a basen pełen rozkładających się ciał. Nic tu po was! Uważajcie, bo następnie trzeba zjechać po stromej skarpie do koryta leniwej rzeki. Tutaj szwendają się kolejni mało żywi wesołkowie, chowają się też pod taflą płytkiej wody. Jeszcze kawałek pod górkę i oto jesteśmy ? kasy biletowe wesołego miasteczka! Szybko, zanim ich zabraknie!
    Poziom 2: Wesołe miasteczko.
    Uff, tutaj warto spędzić chwilę i popatrzeć na plakaty. Okazuje się, że gra tu zespół Midnight Riders, cóż za niespodzianka! Fanom ciężkiego brzmienia nie trzeba ich polecać. Między nami, a koncertem pozostaje wesołe miasteczko, a zabawy będzie co niemiara. Już na początku możemy zagrać na strzelnicy. Celujcie we wrednych złodziei orzechów, irytującego wąsacza i uważajcie na słodkiego orzeszka! Za 750 punktów macie szanse dostać jedyną w swoim rodzaju nagrodę ? Gnoma Chompskiego! Wręczcie go damie swej serca, a ta was ucałuje za tą piękną ozdobę każdego ogródka. Dodatkowo świetnie miażdży czaszki i przebija skórę swą ostrą jak brzytwa czapką.



    Ruszajmy dalej, mijając pozamykane namioty, puste kuchnie, cuchnące toalety i stragany z nadgnitą żywnością. Kawałek drogi stąd znajdziemy plac pełen karuzel, ale o dziwo żadna z nich nie działa poprawnie. Nieładnie ze strony organizatorów. Przejdźmy więc na zaplecze, poznajmy fachową stronę lunaparku i wespnijmy się na dachy. Teraz już tylko pozostaje przyjemny zjazd po gigantycznej zjeżdżalni i jesteśmy przy kolejnej karuzeli. Ta działa znakomicie, ale nie dane jest nam się na niej przejechać, bowiem dźwięk i muzyka z niej się wydobywająca przyciąga hordy spragnionych zabawy tubylców. Uważajcie na spleśniałych klaunów (budzą grozę)! Po odparciu wesołków nasza podróż kończy się przy wejściu do tunelu miłości, ufff.
    Poziom 3: Kolejka górska




    Krótki odpoczynek działa ożywczo, zwłaszcza w tym pięknie wystylizowanym pomieszczeniu. Różowe ściany, plusz i wszędobylska miłość wciskają się nam w oczy i rażą. Niestety zakochani będą musieli obejść się ze smakiem, ponieważ łabędzie łódki nie działają i całą trasę musimy przejść na nogach. To oczywiście nie przeszkadza w rozkoszowaniu się cudowną atmosferą zgniłej miłości. Tłumy chętnych na uściski będą prawdziwie wbiegać prosto na wasze lufy. Aby nie nastąpił przesyt słodyczy wychodzimy z tunelu przez dziurę w ścianie. Naszym oczom ukaże się największa atrakcja lunaparku ? kolejka górska, która o dziwo? działa! Jak na złość nie dane nam będzie się nią przejechać, a jedynie podążać za wózkiem pieszo. Pamiętajcie, że nie jesteście jedyni i kolejni chętni w ilościach zatrważających będą was nachodzić. Nie żałujcie kul, to prawie koniec. Po morderczym biegu przyszedł czas na odpoczynek w przestronnej stodole.
    Poziom 4: Stodoły




    Ta wycieczka pełna jest emocji. Teraz towarzyszyć wam może zmęczenie, lecz pamiętajcie, iż do stadionu i koncertu już niedaleka droga. Ruszajcie żwawo, zaopatrzeni w broń. Szybko znajdziecie się na placu przed torem dla samochodzików elektrycznych. Warto zaciekawić się wyzwaniem, polegającym na sprawdzeniu swojej siły. Śmiało uderzajcie w przycisk, ale prawdopodobnie żadne z was nie ma na tyle mocy, by sprostać zadaniu. Pamiętajcie, że nie popieramy narkotyków, ale mała dawka adrenaliny powinna pomóc. Zwycięzca szybko zostanie otoczony przez hordę fanów, ale wiedzcie ? trzeba się szanować! Za darmo autografów nie rozdajemy, strzelajcie prosto w nadbiegających! Samochodziki są zepsute, niewielka to strata, bowiem już kawałek dalej stoi kolejna gra o nazwie ?walnij orzecha?. Nie, nie bijemy w niej ludzi tępym narzędziem w krocze, ale dajemy nauczkę wstrętnemu wąsaczowi. Za 42 punkty maszyna zgłupieje, a was ponownie nawiedzą fani. Szybko ? do stodoły i na dach! Już tylko kawałek do upragnionego stadionu. Zatrzyma was przebrzydła bramka biletowa, a za nią wściekli fani rocka, których nie wpuszczono na koncert. Dajcie im ołowianych lekarstw, a sami spocznijcie w bezpiecznej komórce na miotły. Zbliża się seans wieczoru!
    Poziom 5: Koncert
    Cóż za pech! Graffiti na ścianie informuje nas, że muzycy zostali ewakuowani helikopterem. Na otarcie łez zawodu pozostaje nam stary, dobry playback. Śmiało wkroczcie na stadion, udzielając reprymendy nielicznym, równie zawiedzonym amatorom dobrej muzyki. Macie okazje pośpiewać przed mikrofonem (karaoke w cenie wycieczki) i pobawić się fajerwerkami. Dobrze, pora na solidną dawkę rock&rolla, wszakże jakoś musimy ściągnąć tu ten helikopter, który z pewnością zabierze nas do gwiazd Midnight Riders. Dajemy czadu przez kilkanaście dobrych minut, odpierając kolejne fale oszalałych z rozpaczy metalowców, by potem uciec helikopterem w stronę wolności. To koniec, Whisper Oaks żegna gości, wspominajcie nas mile.



    Dziękujemy za wybranie naszego biura podróży po sławetnych lunaparkach. ?Karnawał Śmierci? gwarantuje solidną dawkę adrenaliny, niezapomniane wrażenia i przyjemną kooperację ze znajomymi. Śmiej się przyjaciół, gdy ich zwłoki są rozszarpywane przez ostre kły nadgnitych zwłok. Polecamy się na przyszłość.


    Bimbrownikus

  14. bielik42
    Grecenzja ? ?Sanitarium?




    Rok wydania: 1998 r.
    Gatunek: Przygodowa/Horror
    Nazywam sam siebie maniakiem szaleństwa.
    Nie żebym znał kogoś szalonego, czy sam przejawiał symptomy utraty rozumu. Dobra, może czasami. Ale ze zwykłego poczucia niezaspokojonej ciekawości interesuje się, powiedzmy, ?innym spojrzeniem na świat?. To dosyć ciekawe, zważając na niezbyt przyjazną człowiekowi rzeczywistość.
    Gra ?Sanitarium? jest jedną z najważniejszych produkcji w tej obłąkanej menażerii, do której należy również cykl ?American Mcgee: Alice!?, ?Silent Hill?, czy chociażby ?Max Payne? ze swoimi szalonymi wizjami. Trochę to trwało ? grę posiadam od przeszło 4 lat (wersja z gog.com, kupiona za cdpunkty, Polskiego wydania nigdy nie było), ale dopiero stres przedmaturalny sprawił, że postanowiłem pierwszy raz zasiąść do przygodówki i z pewnością jej ukończenia, bez wspomagania się solucją. Tłumaczyłem to sobie potrzebą ?rozgrzania umysłu?. Jak to się skończyło?

    Ano tak, jak powinno ? szalenie! A właściwie ? szalenie dobrze! Szalenie wspaniale! I szalenie zachwycająco! Pierwszą wzmiankę o tej grze dostrzegłem w cd-ekszynowym Tipsomaniaku, wydanego z okazji 10-lecia, i już wtedy zapadła mi w pamięć możliwością zwiedzenia roju obcych oraz przeistoczenia się w czterorękiego cyklopa z końskimi kopytami. Fabuła jest bardzo tajemnicza, na początku trafiamy do tytułowego Sanitarium (domu dla szaleńców) jako bezimienny mężczyzna z twarzą owiniętą w bandaże. Przygodówka ta pochodzi z końcówki złotej ery tego gatunku, więc zachwyca ostatnimi malowanymi tłami i widokiem z góry, który zanikł później w wyniku zachłyśnięcia się gatunku ?fenomenalną? i ?rzeczywistą? grafiką 3D - co dobiło cykl o Małpiej Wyspie.
    Wróćmy może do bohatera, który budząc się w swoim pokoju uświadamia sobie, że nie wie kim jest, gdzie jest i co powinien zrobić. Jedno jest pewne ? budynek płonie, syrena wyje, a razem z nią wyją szaleńcy. Wieża, której nieszczęśnik się znalazł rozpada się, gdyż jakaś usterka spowodowała wybuch generatora. Trzeba stąd uciekać i tym samym rozpocząć podróż w głąb umysłu, a także w poszukiwaniu prawdy. Światy, które zwiedzamy z bohaterem niemal ani razu nie zdają się być realne, co dodatkowo zachęca do odkrycia rzeczywistości, której malutkie skrawki docierają do naszych oczu. Tajemniczy projekt, niejaki dr Morgan, śmierć siostrzyczki bohatera i cała masa innych, równie nieznanych i obcych dla naszych oczu obrazów atakuje nas stopniowo.





    Tu rozpoczynamy naszą podróż po umyśle, pragnę zwrócić uwagę na niesamowity efekt światła padającego na gargulca.

    Choć głównym bohaterem jest ten zabandażowany biedak, to nie grozi nam nuda z tego powodu, ponieważ w kolejnych światach przekształca się on w zupełnie inne postacie. I tak nasza jaźń musi się stopić z małą dziewczynką, wspomnianym cyklopem i azteckim bogiem, dodatkowo przez cały czas wiedząc, że w tej formie ukrywa się przerażony bohater w szpitalnym kitlu. Wraz z tym zmiennokształtnym jegomościem odwiedzimy niesamowite lokacje, wszystkie z zupełnie odmiennym otoczeniem i klimatem zawsze gęstym, jak dobrze przyrządzony gulasz. Pomysłowość autorów szokuje, bo kto normalny ustawiłby obok siebie takie dziwy jak miasteczko zmutowanych dzieci, zrujnowany cyrk na wyspie, gniazdo obcych, pełen szaleńców psychiatryk, tajne laboratoria i Amerykę południową? Ten kalejdoskop miejsc w końcowej fazie miesza się, budząc jeszcze większe zdziwienie i szacunek dla autorów i rysowników, którzy dokonali swe zadanie z pieczołowitością.


    W grze znajdziemy również minigierki, takie jak kółko i krzyżyk czy zabawa w chowanego
    Mamy więc dorosłą fabułę i piękną, mrożącą krew w żyłach atmosferę upadłego rozumu. Czy to nie dość, aby uznać grę za arcydzieło? Dla twórców to nie wystarczało, więc dorzucili do tego naprawdę zgrabne zagadki logiczne, do których rozwiązania można dojść będąc zupełnym laikiem, lecz wymaga to czasu i zastanowienia, a nierzadko pamięci, refleksu i zmysłu muzycznego. Na jednostajność nie ma co tu narzekać, bowiem spektrum rozmaitych pomysłów świeżych i znanych z wcześniejszych produkcji świetnie działa na gracza, gdyż budzi w nim ciekawość, a rozwiązanie co poniektórych zagadek daje ogromną satysfakcję. Jako gracze jesteśmy też odpowiednio nagradzani za swe dokonania przez grę, ta nam oferuje rozwinięcie historii, kolejne lokacje i domysły, gdyż nic tu nie jest podane jednoznacznie. Wielu rzeczy musimy się domyślać, co daje możliwość, iż wybitnie obdarzony wyobraźnią gracz może się zirytować zakończeniem, które narzuca nam własną wersję. Ale taka jest kolej rzeczy i w takim wypadku możemy być źli jedynie na własną imaginację.





    Mroczna strona opieki społecznej

    Zupełnie zapomniałem wspomnieć o lepkiej i śliskiej ścieżce dźwiękowej, która sprytnie wślizguje się przez nasze uszy do mózgu, wywołując tak przyjemne halucynacje, że całkowita utrata rozumu powinna być zaznaczona w instrukcji jako możliwa szkodliwość ?Sanitarium?. Oprawą audio-wizualną nie sposób się nie zachwycać, tak jak i scenariuszem, klimatem, rozgrywką, voice actingiem, sekretem i upiorną konkluzją fabularną. Pragnąłbym porównać to dzieło do obu opowieści o Alicji Lewisa Carrolla, bowiem tak jak i one ?Sanitarium? serwuje nam osobistą psychoanalizę, poddając pod wątpliwość nasz światopogląd. Genialne, soczyste przeżycie, które wprawi was w trans i opęta. Uważajcie na rzeczywistość, bo grając w ?Sanitarium? łatwo ją zapodziać, a powrót nie będzie łatwy? nigdy nie jest.
    PS: Jeżeli obawiasz się, że nie podołasz z grą po angielsku, to ucieszy Cię zapewne fakt, iż polscy gracze stworzyli świetne tłumaczenie, dostępne w całości za darmo.


    Bimbrownikus

  15. bielik42
    Grecenzja ? Syberia II





    Rok wydania: 2004 r.
    Gatunek: Przygodowa
    Będąc świeżo po zakończeniu schizowego ?Sanitarium? i jednocześnie wciąż przed maturami zapragnąłem jeszcze bardziej naoliwić swój umysł myśleniem logicznym i ciekawą fabułą. Aby to uczynić sięgnąłem po kolejną przygodówkę umieszczoną w Tipsomaniaku CDA z 2006 r. ? Syberię cz. II. Ta gra została w CDA opisana w jednej z najbardziej żarliwych recenzji w historii pisma, której autorem był nie kto inny, a słynny EGM i to właśnie on zaklinał, że stanie przeciwko każdemu, kto tylko miałby odwagę odmówić ?Syberii II? miana ?arcydzieła?. Cóż ? dla mnie było to skonfrontowanie się z legendą gatunku, którego nigdy zbytnio nie lubiłem. Czym się skończyło?
    Właściwie ciężko jest opisać moje przemyślenia odnośnie tej produkcji. Z jednej strony ? jest wciąż piękna, zmysłowa i wzruszająca, z drugiej zaś ? nie powaliła mnie. Być może winę za taki stan rzeczy powinienem zrzucić na siebie, gdyż fenomen Syberii mnie ominął, tak jak i pierwsza część, do której próbowałem zasiąść, lecz nie sprostałem zadaniu (znudziła mnie). Kontynuacji nie sposób odmówić rozmachu i urody, ale po kolei?



    ? a raczej ?kolei żelaznej?, bo to właśnie pociąg jest tu, zaraz obok tajemniczej ?Syberii?, dominującym symbolem. Kierujemy bohaterką o imieniu Kate Walker, która będąc rzeczniczką jakiejś ważnej korporacji amerykańskiej w pierwszej części wyruszyła do Austrii, by negocjować zakup fabryki mechanizmów, czyli nakręcanych robotów, z którego ów region w Europie słynął. Okazało się jednak, że pozostał przy życiu jeden z właścicieli ? stary człowiek, opętany manią ujrzenia tytułowej wyspy Syberii, na której to ponoć wciąż żyją mamuty. Kate ostatecznie odnajduje Hansa (tak ów staruszek ma na imię) i wciągnięta przezeń do świata przygód wyrusza razem z nim nakręcanym pociągiem w głąb Rosji, by odnaleźć wyspy z marzeń. I tak zaczyna się część druga ? postojem w Romansburgu, ostatniej stacji w Rosji.
    Całej historii nie będę oczywiście wam przytaczał, gdyż to właśnie ona jest pretekstem do sięgnięcia po ?Syberię II?. Z przyjemnością muszę stwierdzić, że nawet Ci, którzy (jak ja) nie mieli okazji do ukończenia części pierwszej, mogą bez problemu wczuć się w historię, a także zobaczyć skrót wydarzeń z poprzedniczki dzięki osobnemu filmikowi do odtworzenia w menu głównym. To oznacza, że rzeczywiście ciężko wymigać się od gry zwykłym stwierdzeniem: ?Nie zagram, bo nie widziałem poprzedniczki?*



    Dobrze, gracz ciekawski ma już powody by zagrać, ale czy te 9 lat nie robi już ogromnej różnicy estetycznej? Okazuje się, że jak najbardziej nie! Wspomniany już Sokal to prawdziwy mistrz w swym fachu i chorobliwy esteta. Lokacje (możemy wyróżnić w sumie 5) takie jak początkowy Romansburg są wykonane niesamowicie i z klimatem. Mieścina straszy leniuchującymi mieszkańcami i lekkim syfem w otoczeniu. Szybko w oczy uderza nas kontrast, gdy następnie wkroczymy do surowego, monumentalnego klasztoru w górach nad miasteczkiem. Z całą pewnością trzeba stwierdzić, że dzikie ostoje rzeczywiście mają w sobie pewną ?dzikość?, a wioska mitycznego ludu Jukoli to prawdziwy majstersztyk! Styl tej gry budzi potężny szacunek dla artystów, bowiem to prawdziwa mieszanka wielu epok i skomplikowanych maszynerii. Trochę w tym steampunku, trochę neogotyku i wreszcie surowe, rosyjskie zimno, mrożące palce przez niemal całą grę. To czuć i to wyraźnie!
    Wspomniana grafika to ręcznie rysowane plansze z nałożonymi efektami pogodowymi i prostym cieniowaniem. Jedynie postacie są trójwymiarowe, a ich ruchy są o dziwo całkiem dobrze oddane. Nie mamy tu wrażenia, że nasi bohaterowie ślizgali się na lodzie (choć powinni), a najlepszym tego przykładem jest towarzysz Kate ? Juki, czyli mieszanka psa, foki i niedźwiedzia ­? biega doprawdy realistycznie i zabawnie. Całość jest doprawiona piękną muzyką i szczegółowymi dźwiękami natury. Spolszczone dialogi są znośne, niestety nie miałem okazji porównać ich z wersją oryginalną.



    Pora na trochę cierpkiej goryczy, plam na arcydziele. Problemy są dość nikłe, ale mam obowiązek o nich wspomnieć. Po pierwsze: dialogi są proste i rzadko budzą faktyczne emocje. Również z nimi wiąże się drugi problem, czyli pewna głupota ? wszystkie postacie mówią do bohaterki per ?Kate Walker?, nawet najbliżsi przyjaciele, co już jest dziwne i budziło we mnie irytację. ?Pośpiesz się, Kate Walker?, ?Do zobaczenia, Kate Walker?, ?Witaj, Kate Walker? ? idzie się naprawdę zdenerwować. Kolejna rzecz ? gra jest krótka, można ją ukończyć dość szybko i bez dłuższego zastanawiania się, a to nie jest dobre dla gry z gatunku ?przygoda?. Kto lubi krótkie przygody? Następne ? stereotypowe ?czarne charaktery?, które budzą raczej litość niż nienawiść. Jeszcze ? wątek detektywa, który tropi naszą bohaterkę, dopisany na siłę i bez pomysłu. Jest aż taki głupi, że samego detektywa nawet na oczy nie widzimy! No i ostatnie ? dla mnie nie zadziałała.



    Dlaczego? W większości opisów tej gry czytam o tym, jak bardzo jest ona wzruszająca i piękna. Owszem, taka jest. To zjawiskowa opowieść o tym, że to nie pogoń za pieniądzem jest źródłem szczęścia, lecz pogoń za marzeniami. Ukazuje też problem starości i bezinteresownej pomocy, przeciwnej obrzydliwej chęci zysku. Tu bogactwo niszczy, a także pozbawia życie. To też piękna pochwała tradycji i korzeni człowieka, który wcześniej żył w harmonii z naturą. Ale to mnie nie ruszyło, emocje były, ale umiarkowane, nie wycisnęło ze mnie łez.
    Na zakończenie mogę tylko dodać, że warto, warto po tą grę sięgnąć. Nawet gdy nie lubimy jakiegoś gatunku gier to i tak zdarzają się prawdziwe perły, które przekonają najbardziej zatwardziałego maniaka gier akcji, iż i tam znajduje się "coś". Nieokreślone, tajemnicze i mgliste "coś", co przenosi nas wewnątrz tej gry, i tak jak czujemy smród lochów w grze RPG, tak tu na naszą twarz wciąż opadają płatki śniegu, a we włosach szaleje mroźny wicher. Ta gra ma w sobie wewnętrzne ciepło i głębszą emocję. Zagrajcie, bo rzeczywiście się opłaca.
    *-nie dotyczy serii Call of Duty
  16. bielik42
    RetroKino ? Dyktator (Great Dictator, The)





    Reżyseria: Charlie Chaplin
    Gatunek: Komedia, Dramat
    Rok powstania: 1940 r
    Zapewne wielu młodszych widzów kojarzy tytuł ?Dyktator? z kontrowersyjnymi wygłupami Sashy Barona Cohena w jednym z jego ostatnich filmów. Stąd taki oto amator może się zdziwić słysząc, iż film pod tytułem ?Dyktator? jest uważany za arcydzieło gatunku filmowego. Cóż, to nie satyra na dzisiejsze czasy doczekała się takich zaszczytów, ale jeden z najodważniejszych czynów w historii kinematografii.
    Mamy rok 1940, wojska Hitlera szaleją w Europie, szerząc terror i koszmar. A tymczasem jeden reżyser w Ameryce, znany z niemych komedii, tworzy jedną, wielką parodię III Rzeszy, osobiście małpując wielkiego fuhrera. Tak jest, podobny do Hitlera Chaplin został Adenoidem Hynkelem, przywódcą Tomanii oraz niewiele znaczącym fryzjerem, który wrócił z I wojny światowej po rehabilitacji i jest uderzająco podobny do nowego dyktatora. Ta podwójna rola to oczywisty pretekst do oczywistej podmiany ról w filmie (co następuje na sam koniec).



    Miasto, do którego nasz fryzjer trafia jest typową niemiecką aglomeracją z oddzieloną dzielnicą żydowską. Także i antysemityzm tyranii został tu oddany, bowiem mieszkańcy tejże dzielnicy są terroryzowani przez policję i jednostki odpowiedzialne za takie ?zabawy?. Nasz bohater przyczyni się do zmian w państwie, a w międzyczasie mamy przyjemność obserwowania spotkania pomiędzy Hynkelem, a przywódcą sąsiedniego państwa Bakterii ? Benzino Napaloni, prezentację zbrojeń, inwazję, knucie spisku i bohaterską ucieczkę. Nie mogło też zabraknąć pięknej kobiety, tym razem wiele szczęścia miała Paulette Goddard, znana z ?Dzisiejszych czasów? ? wcześniejszego filmu Chaplina.
    Co jest niezwykle oryginalne i zaskakujące, to umieszczenie tak wielkiego ludzkiego koszmaru jak 2 wojna światowa w ramy komedii wprost z lat 20-tych XX wieku. Oczywiście zgodnie z najnowszymi trendami ?Dyktator? został udźwiękowiony, ale taśma pozostała czarno-biała, co dodaje całości uroku. Przez niemal cały czas widzowi serwuje się kolejne powody do śmiechu, następne rozbrajające scenki i gagi sytuacyjne. Nie znajdziemy tu tak wyświechtanego ?humoru? jak nieśmiertelna skórka od banana, ale za to Chaplin serwuje nam prawdziwe spektrum swoich możliwości. Od początku filmu, gdzie nieudolnie stara się obsługiwać działo przeciwlotnicze, przez ?bohaterską? walkę z agresywną milicją, strzyżenie klienta w rytm muzyki, taniec z Ziemią Hynkela, bal i pertraktacje Chaplin cały czas nas zaskakuję pomysłowością, zdolnościami i rozbrajającym humorem. Nie można być obojętnym na takie popisy. Jednocześnie ?Dyktator? zachowuje w sobie poważne tło, oddające tragedię, z jaką musiała radzić sobie Europa. Finalna mowa do ludzi w wykonaniu Chaplina to istny majstersztyk oratorski, aktualny do dziś i przejmujący.



    Twórczość Charliego Chaplina jest jednym z filarów kinematografii, był on niezwykłym mistrzem w nadawaniu duszy swoim filmom i wpływaniu na odczucia widzów. W podobny sposób, lecz przy pomocy strachu, nie śmiechu, starał się działać Hitchcock, co zręcznie mu (zazwyczaj) wychodziło. Oglądając dziś tak stare filmy nie sposób przeoczyć fakt, że niewiele się ten świat zmienił. Wciąż borykamy się z podobnymi problemami, wciąż to człowiek jest źródłem zła. To wzruszające, że choć tamte czasy są dla nas odległe i obce, to dzięki twórczości Chaplina można poczuć ten klimat, styl i duszę przedwojennego świata. Sam ?Dyktator? to kulminacja twórczości Chaplina, jego dzieło życia, po którym żaden film nie był w stanie zachwiać autorytetu reżysera. Jest to też dowód odwagi człowieka, w sobie najlepiej znany sposób przeciwstawiającego się złu, na które nie ma wpływu, jest odległe.
    Piękny film, piękne przesłanie i zjawiskowa trwałość. To jest pomnik dużo trwalszy od poetyckiego spiżu, bowiem to dzieło powróci i znów pojawi się na ustach wszystkich, zjednoczonych przeciw koszmarom tego świata. Polecam z całego serca, gdyż to jeden z tych filmów, które wpływają na człowieka.

  17. bielik42
    RetroKino ? Cyrk (Circus, The)




    Reżyseria: Charles Chaplin
    Rok wydania: 1928 r.
    Czwarty film pełnometrażowy na koncie Charliego Chaplina ? czyżby udany reżyser miał zamiar powtarzać swój sukces i tworzyć kolejne komedie o smutnym losie Trampa, które różnić się będą jedynie umiejscowieniem w przestrzeni i czasie? Nic z tych rzeczy, bowiem Chaplin był ambitnym człowiekiem i w ?Cyrku? dołączył do znanej już formy nieco poważniejszą treść.
    Jak nietrudno się domyślić, ?Cyrk? opowiada o cyrkowych przygodach znanego z wcześniejszych produkcji (jak ?Gorączka złota?, czy ?Brzdąc?) włóczęgi, w którego to wciela się sam reżyser, a jednocześnie scenarzysta i kompozytor. Gdy w niewielkim mieście pojawia się cyrk, publika na jakiś czas ożywa, by po kilku występach zacząć się nudzić i gwizdać na artystów. Tak jest i tym razem, ale właściciel (grany przez zapomnianego już El Ernesta Garcie) nie ma zamiaru zgodnie ze zwyczajem zwinąć cyrku i pojechać do kolejnego miasta. Trupa cyrkowa żyje więc w biedzie, a najgorzej na tym wychodzi pasierbica właściciela (Merna Kennedy), na której to ów brutal rozładowuje swą złość. Lecz oto w czasie jednego z występów na scenę przypadkiem wpada przerażony włóczęga, goniony przez wściekłego osła, na co publiczność reaguje ze śmiechem. Tramp (Chaplin) ratuje przedstawienie przed klęską i zostaje zatrudniony przez właściciela jako pomocnik, choć w rzeczywistości jest główną atrakcją przedstawień. To nie koniec historii, ponieważ pomiędzy pasierbicą Merną, a włóczęgą pojawia się uczucie, no i pozostaje pytanie, jak długo rozpaczliwe pomyłki Chaplina będą śmieszyć widownię?



    Historia nie wydaje się być daleko różną od wcześniejszych przygód Trampa, ale po raz pierwszy reżyser umieścił w swoim filmie wizerunek biedoty, kiepskiej sytuacji w społeczeństwie i kulturowej stagnacji. Cyrk się nie sprzedaje, bo jego miejsce zajęły inne rozrywki, jak chociażby kino, ale cóż innego mogą robić cyrkowcy? Z jeszcze większym problemem boryka się Merna, tyranizowana przez człowieka za nią odpowiedzialnego, głodzona i zmuszana do ciągłej pracy mimo swej niewielkiej postury. Na to wszystko wpływ wywiera postać Chaplina, przynosząc nowość i odświeżenie, zarówno w cyrku (próbując wykonać podstawowe gagi, prezentowane przez klaunów, chrzani je niemiłosiernie, czyniąc je jeszcze śmieszniejszymi), jak i dla Merny, której oferuje pomocną dłoń, a w krytycznym momencie broni przed agresją brutalnego opiekuna.
    Oczywisty jest fakt, że kończy się to szczęśliwie, choć tu należy dodać ?dla kogo?, gdyż włóczęga pozostaje oczywistym włóczęgą. Cała historia została nam podana z humorem i typową dla Chaplina werwą. Dominują tu niesamowicie pomysłowe gagi, takie jak mimowolne uwięzienie się z lwem w klatce (popisowy numer całego filmu), czy wspomniane próby scenek humorystycznych. ?Cyrk? to film niemy, a także (cóż za niespodzianka) czarno-biały. Tak jak w przypadku innych dzieł Chaplina, tak i ten film został odświeżony, dzięki czemu nie możemy narzekać na jakość dźwięku czy przerywany obraz.



    ?Cyrk? nie oferuje nam jakiegoś wybitnie ważnego przesłania (w które wyposażone zostały dopiero kolejne filmy Chaplina), ale za to oferuje nieskazitelnie czysty humor, od którego łatwo może rozboleć brzuch. Obejrzeć oczywiście warto, świetnie służy w celach rekreacyjnych, a w czasie projekcji nasze problemy znikają w iście cyrkowy sposób. Cóż, to zawsze 71 minut niespotykanej dziś przyjemności w starym stylu.


    Bimbrownikus


  18. bielik42
    Komiksowo ? ?Dworzec centralny?





    Scenariusz: Lewis Trondheim
    Rysunki: Jean-Pierre Duffour
    Dla bardzo wielu początkujących komiksy dzielą się na te od Marvela, i te od DC. Czasem może jeszcze pomną na polskie komiksy Christy czy popularnego u nas Asterixa. Warto jednak pamiętać, że światek komiksowy nie ogranicza się do wyżej wymienionych i na rynku pojawia się wiele pozycji mniej znanych, lecz niemniej wartościowych. Taką właśnie pozycją jest ?Dworzec centralny? ? cichy, francuski komiks.
    Jako wielbiciel twórczości duetu Goscinny/Uderzo bardzo cenię sobie francuską szkołę komiksu. W tych dziełach często możemy poczuć smaczek nadrealnej rzeczywistości, oderwać się od prawdy i zagłębić się w nieznane przestrzenie bajek. ?Dworzec [?]? możemy właściwie zaliczyć do tego podgatunku dziecięcego, choć konieczna jest tu adnotacja ?raczej dla dorosłych?. I nie chodzi tu o przemoc, goliznę czy wulgaryzmy.



    Głównym bohaterem jest nieznany z imienia kot, który porusza się po dworcu. To, że wygląda jak zwierzę niczego nie zmienia, ponieważ wszystkie postacie w tym komiksie to spersonifikowane zwierzęta. Ludzi tu właściwie nie ma, gdyż to właśnie te wszystkie psy, ptaki, koty i żaby poruszają się na dwóch nogach, noszą ubrania i zdają się żyć naszym życiem. Jednocześnie znajdziemy w tym tłumie kilka postaci symbolicznych, jak opętany glorią szaleństwa kapłan czy gadatliwy i stanowczy biznesmen. Wróćmy jednak do naszego protagonisty.
    Człek (a raczej zwierz) ten pragnie dostać się do pociągu i odjechać ze stacji, podobnie jak większość kręcących się po okolicy osobników. Nie wiemy, dokąd on jedzie, ani po co. Tylko cel chwilowy ? odnalezienie pociągu jest pewny. Ale niemożliwy. Pierwszą tego oznaką jest pusta tablica odjazdów, niema informacja, zamknięte okienka, niedziałające zegary i tak dalej. Dodajmy do tego, że świat przedstawiony jest tu niezwykle oszczędny i czarno biały (z oczywistą przewagą różnych odcieni szarości). Właściwie cały dworzec przypomina tajemniczy labirynt, po którym nasz biedny podróżnik wędruję, szukając rozwiązania. Jeżeli powyższy opis kojarzy się wam z pewnym dziełem niejakiego Kafki, to gratuluję ? albo jesteś ambitny/a, albo po prostu liceum jest już za Tobą.



    A więc pod pozorem zwykłej opowieści o wadliwym dworcu centralnym otrzymujemy całkiem ładnie złożoną metaforę na współczesny świat. Poszczególne symbole są łatwe do odczytania, wspomniany kapłan przedstawia nam rolę religii w świecie, biznesman symbolizuje ludzi u władzy, którzy kontrolują społeczeństwo pozornie, podczas gdy władza im się wymyka. Pociągi to cele, czas jest umowny, a wszystko oplotła gęsta sieć niepotrzebnej do niczego biurokracji, która szybko przerodziła się w absurdalnego molocha, niosącego jedynie szkodę i nienawiść. W tym wszystkim gubi się bohater ? typowy everyman, znany nam z literatury.
    Jak już wspomniałem, nie uświadczymy w tym komiksie kolorów. Nie jest to oczywiście wada, bowiem zarówno postacie jak i cieniowano zrobiono doskonale, z pieczołowitością ukazując nam surrealistyczno-bezduszne otoczenia. Każda strona jest wprost przesiąknięta klimatem biurokracji, ciemność, gęste kolumny i sploty metalowych rusztowań, porzucone bagaże i wyjątkowo charakterystyczni bohaterowie ? to wszystko tu odnajdziemy, możemy się delektować każdym kadrem, każdą kreską. Ta bowiem jest szczególna ? nie uświadczymy tu zbyt wielu prostych linii, większość z nich jest bowiem nieregularna, kreślona odręcznie i dziecięco.



    ?Dworzec centralny? to komiks nieco depresyjny w swym przesłaniu, ale jednocześnie hipnotyzujący formą i kreacją fabuły. Znajdziemy w nim wszystko, co jest odpowiednie dla wzorca znanego z ?Procesu?. To przesłanie, oprawa graficzna i wyjątkowe przedstawienie bohaterów sprawia, że warto się tym dziełem zainteresować, pomimo niewielkich rozmiarów i biedoty kolorów. Polecam smakoszom komiksowym, cała reszta może potraktować to dzieło, jako zwykłą ciekawostkę.


    Bimbrownikus

    Kolejny odcinek "Ale Cyrk!" zostaje przesunięty na następny tydzień.
  19. bielik42
    Ale Cyrk! Cz. III
    Psychonauts





    !UWAGA! Tekst może zawierać spoilery z gry ?Psychonauts?. Jeżeli nie chcesz psuć sobie zabawy ? nie czytaj! Albo może? wcale ich tak wiele nie będzie? to bardzo ciekawe, wierz mi? nieważne, zostałeś/aś ostrzeżony/a.
    Nie ma lepszych cyrków, niż te, które powstają w naszych umysłach, czyż nie? Zależnie od tego, jak bardzo jesteś pokręcony, mój drogi gościu, tak wielce zwariowany będzie i twój lunapark. Dziś odwiedzimy dość nietypowy cyrk, bowiem będzie to kuriozalne połączenie imaginacji dwóch, splecionych ze sobą umysłów. Każdy z nich jest silnie doświadczony, dzieciństwo i ojcowie wywarli na nich wielki wpływ. Nie martw się dłużej, otwórz oczy i podziwiaj ? oto Mięsny Cyrk ze świata ?Psychonauts?!
    Już samo wejście budzi przyjemne ciarki na plecach, cóż jest lepszego od ciasnego korytarza, spowitego gęstą siecią pajęczyn i obwieszone leciwymi plakatami groteskowego przedstawienia? Stąd trafiamy na zawieszoną w pustce wyspę, na której znajdziemy wejście do gigantycznego namiotu, ozdobionego śmiejącymi się twarzyczkami. Warto zwrócić uwagę na otoczenie, gdyż tu i tam stoją ciekawe atrakcje, zwykle mięsne, ale zawsze!



    Nacieszcie się wolną przestrzenią, bo za chwilę wejdziecie do namiotu, który raczej przypomina rzeźnię w kolorowych szatach. Dzięki swym umiejętnością będziecie mieć okazję dać upust akrobatycznym zachciankom. Brak tu co prawda świateł, pomieszczenie jest ciemnawe, z kolumn zlewają się krwawe zacieki zeschłej krwi, a zamiast wesołych cyrkowców napotykamy pokraczne mutanty, mające w sobie coś z królika i boczku. A to jeszcze nic ? w powietrzu wiszą platformy, które w rzeczywistości są gigantycznymi stekami, wszędzie dominują zdeformowane sprzęty różnorakiego rodzaju. Z pewnością nie polecamy tej wycieczki wegetarianom.
    Wędrując wciąż wyżej i wyżej, korzystając z kościstych trampolin i wahadeł, napotykamy dziwacznego człowieka, który stopami ciska nożami w kręcącą się tarczę. Cóż za atrakcja. Nadmiar widoków z pewnością przyprawi was o przesyt. Nie sposób zapomnieć o obrzydliwych, kolorowych rożkach pełnych ostrzy, do których wpadają rozkoszne króliczki, zamieniając się w obrzydliwe potwory. Cieszmy się chwilą, bowiem walka trwa, a przypomina nam o tym krzyk i płacz niewinnego dziecka oraz tajemnicze duchy, wędrujące wokół nas. Ach, jesteśmy już na szczycie ? pora opuścić ten przerażający przybytek.



    Przed nami atrakcja dla młodych par ? Tunel dla zakochanych! Cóż, jeżeli gracie w tą grę, to prawdopodobnie jesteście w niej zakochani, chyba nie odmówicie słodkiego randevous? Nie traćcie czasu i wskakujcie na tor, wózka co prawda brak, ale ślizg wszakże macie opanowany? Romantyczną podróż po wnętrzach zwierząt będą wam uprzyjemniać ożywione steki z nożami, artystycznie wykształcone brunatne króliki i miejscami ubytki toru. To nic dla dzielnego psychonauty! Podziwiaj piękne zielono-żółte szachownice na nieregularnych kształtach, ciesz się z iskier, krzesanych podeszwami i kontempluj miłe punkciki światła w tym zaciemnionym umyśle.
    Po tej milutkiej, choć nieco szaleńczej jeździe trafiamy przed jedną z głównych atrakcji tego smakowitego lunaparku ? oto Namiot Rzeźnika! (Przyznacie, że nazwa ta jest niesamowicie zachęcająca, czyż nie?). Tu, w środku tej niesamowicie mrocznej przestrzeni możecie zmierzyć się z najohydniejszym z monstrów, najbrzydszym rzemieślnikiem świata, pogromcą małych króliczków i zawodowcem w swoim fachu ? Rzeźnikiem! (znanym też jako tata Oleandra). Drżyjcie przed jego ostrymi jak brzytwa tasakami do mięsa, jednym ruchem potrafi przerobić was na pulpety, o ile nie będziecie uważać. Jego głos wstrząśnie waszą duszą, bowiem jest to dobrze znany charkot, który wcześniej wypływał z ust samego Le Chucka! (o jego cyrku również pomówimy).



    Gdy wreszcie dobrze się z nim zapoznacie, traficie do kolejnej części cyrku, gdzie będziecie mieć przyjemność ujrzenia kolejnej gwiazdy Mięsnego Cyrku ? ojca Raza, wybitnego akrobatę, posługującego się kolczastymi kręglami. Jest niezwykle zwinny i szybki, z pewnością przetestuje wasz refleks i styl. Nie dajcie się zmoczyć, bądźcie ostrożni i fikajcie na tych drabinach, przecież po to zostały one stworzone, czyż nie? Ten trening dobrze podziała na wasze zdrowie, będziecie mieli też przyjemność otrzeć się o śmierć, mierząc się z płonącymi obręczami. Mimo tych niedogodności nadal warto ujrzeć pozytywną stronę tego koszmaru ? bąbelki wyglądają naprawdę ładnie.
    Zakończywszy ostry trening znów przyjdzie wam się spotkać z Rzeźnikiem, tym razem w akompaniamencie Akrobaty. Nie martwcie się i przyjcie dalej, by poznać ostatnią atrakcję ? przeistoczenie się w formę ognistego awatara, który zmierzy się ze zmutowaną wersją obu wrogów ? Żonglującym Rzeźnikiem. Dookoła będzie szalało tornado mięsa i kości, z góry polecą pioruny, a wy będziecie zdawać miażdżące ciosy swemu przeciwnikowi. Bawcie się dobrze, bo oto wyjście z tego cyrku. Pozostawmy tą kiełbasianą radochę za sobą, lecz pamiętajcie ? zawsze jesteście tam mile widziani.



    Nasze biuro cyrkowe poleca ten lunapark, jako jeden z najbardziej oryginalnych i odjechanych w historii. Zapewnia ogromną dawkę emocji, adrenaliny i niezwykłej, soczystej radochy, podlanej gęstym sosem. A teraz? macie ochotę na gulasz?

  20. bielik42
    Komiksowo ? ?Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz? cz. I (WKKM)





    Scenarzysta: Ed Brubaker
    Rysunki: Michael Lark, J. P. Leon, Tom Palmer
    Kapitan Ameryka ? niech no pomyślę? pamiętam, że berbeciem będąc to właśnie ten super-bohater budził we mnie najchłodniejsze uczucia. Nie był wyjątkowy, nie potrafił robić nic szczególnego, nie latał, nie strzelał promieniami z oczu, nie miał fajnych odzywek. Jego broń to jakiś żart. Był za to pełen patriotyzmu i szlachetności ? obcych mi wówczas uczuć. Czy ?Zimowy Żołnierz? ? pierwszy album z tym superbohaterem w roli głównej, który w swoim życiu miałem okazję przeczytać, zdołał zmienić moje odczucia?
    Odpowiem wam od razu: i tak, i nie.



    Z czym mamy do czynienia? Fabuła tego zagmatwanego świata krąży wokół konfliktu pomiędzy rozmrożonym Kapitanem Ameryką, a jego śmiertelnym wrogiem ? faszystowską Czerwoną Czaszką. Dodatkowym aspektem jest niedawny upadek Avengers, z którymi to mocno sam Kapitan był złączony. Dla ludzi nieobeznanych: Kapitan Ameryka, alias Steve Rogers w wyniku przeprowadzonego eksperymentu stał się pierwszym i jedynym nadżołnierzem w amerykańskiej armii. Stało się to w czasie, gdy II wojna szalała w najlepsze, a głównym złem był oczywiście niewysoki pan z wąsikiem. Dzięki pomocy Kapitana, jego pomagiera Bucky?ego i kilku innych mutantów złe Niemcy zostały pokonane, a świat odetchnął. Ale już bez Kapitana i Bucky?ego, którzy zginęli w czasie tajemnej misji przeciwko złowrogiemu Zulu. Dalej leci z górki ? Kapitana znaleziono zamrożonego, odmrozili nieszczęśnika, a on stał się jednym z czołowych bohaterów. Standard.
    Przyjrzyjmy się nieco bliżej wspomnianemu młokosowi o imieniu Bucky. Młody, porywczy i zdolny, stanowił wzór dla reszty chłopców, bowiem pomagał bohaterowi i zabijał tych złych nazistów. Jego śmierć bardzo zmieniła Kapitana, serwując mu coś w stylu zespołu pourazowego ? pewne skrzywienie psychologiczne. U Marvela śmierć nigdy nie jest pewna, a ilość niektórych wskrzeszeń z pewnością przyprawia o zdumienie pewnego mesjasza, ale istnieją i tu wyjątki. Mianowicie do życia nigdy nie mogli zostać przywołani: wujek Ben, pierwsza miłość Petera Parkera Gwen Stacy i wspomniany Bucky. I tu właśnie tkwi haczyk.



    Ale nie zdradzajmy zbyt wiele. Ważne jest to, że Kapitan po rozpadzie Avengers stracił nieco pokory i rozpoczął trochę bardziej brutalną walkę z przestępczością. Pod tym względem przypomina nieco to, czego obawiał się Bruce Wayne, sięgając po maskę Batmana. Porównanie nie zostało wzięte znikąd, gdyż obaj herosi poprzysięgli sobie obronę niewinnych. A co mamy w ?Zimowym Żołnierzu?? Kapitan wpada na dach pędzącego pociągu, zrzuca człowieka z dachu, rozwala helikopter, zrzuca kolejnych dwóch, w tym jednego łapie i torturuje, aby zdobyć informacje. Wynik ? dwóch zabitych, jeden w śpiączce, jeden z połamaną szczęką. Do tego spadający z dachu kolega trafił na samochód, raniąc czterech pasażerów. Co się stało z obroną cywili?
    Czasy się zmieniły, a z nimi nasz bohater. Muszę jednak z przykrością przyznać, że nie przekonał mnie nowy obraz Kapitana, jakiego starali się wykreować twórcy. Wciąż jest boleśnie patetyczny, nieobecny i zwięzły. Pojawiające się co jakiś czas dziwaczne zwidy nieco wnoszą, ale dla mnie tarczownik to nadal kawał sędziwego drewna. Trochę odeszliśmy od tematu, ale niewiele mogę więcej o historii napisać, gdyż fabuła niemal cały czas krąży wokół tego, że ktoś kimś manipuluje, ktoś kogoś zabija, przed tymi, którzy mieli tego kogoś zabić, ktoś krzyczy, ktoś wspomina. Do tego każdy z zawartych tu komiksów kończy się nieco sztucznym suspensem, który z pewnością przyprawiał fanów o białą gorączkę.



    No i na końcu mamy niewielki komiksowy spin-off , traktujący o jednym z byłych pomagierów Kapitana Ameryki, niejakim Nomadzie. Jego historia jest ciekawa, nawet potrafi być wzruszająca. Co najbardziej mi się w niej podobało to fakt, że rzeczywistość jest w niej podwójna, a więc i narracja często wprowadza na pierwszy rzut oka w błąd. Za fabułę i konstrukcję tej części stawiam duży plus.
    Przejdźmy więc do oprawy graficznej. Nie można tu odmówić kunsztu grafikowi Stevowi Eptingowi, którego rysunki zdobią większą część tego albumu. W pewnym sensie przypomniał mi okładkowy styl znany z ?Jokera?, ale niestety rysownik przykładał się raczej do pewnych elementów, pozostałe zostawiając bez nadzoru. I tak postacie jako całość wyglądają w porządku, ale już twarze robią nieco nierealistyczne wrażenie, zaskakująco często są zakryte po części cieniem. Wystrzały, wybuchy i dynamika zostały oddane w miarę sprawnie, podobnie jak cieniowanie i tła. Te ostatnie wyróżniają się niebywałą szczegółowością. Na plus trzeba też zaliczyć ładnie przedstawione retrospekcje.



    Ale tak jest tylko przez część albumu. Ostatni zeszyt, którego historię chwaliłem wcześniej, jest ozdobiony wyjątkowo dziecinną kreską, rozmazanymi konturami, ostrymi barwami, leciwymi tłami i kiepskim oświetleniem. Jedynie twarze można pochwalić, ale tylko te zbliżone. W takim wypadku załóżmy, że pierwsza część albumu spełnia swą rolę przyzwoicie, serwując nam co jakiś czas filmowe kadry ze świetnym ujęciem, a druga serwuje kubeł lodowatej wody, jeżeli zdołaliście wczuć się w świat przedstawiony.
    Trzeba też nadmienić, że znajdziemy tu stałe dodatki, w stylu komentarza scenarzysty i rysunków z procesu tworzenia, ale tym razem wydają się być wybitnie biedne i nieciekawe. Brakuje też opinii rysownika/ów.



    Założeniem istnienia Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela jest przedstawienie polskim czytelnikom najbardziej kanonicznych komiksów ze świata Marvela. Takim też jest ?Zimowy Żołnierz?, który na świecie wzbudził wiele kontrowersji, przedstawiając pewne postacie w mniej heroicznym blasku i łamiąc niepisane zasady. Cóż, nowości nie sposób mu odmówić, ale dla mnie nie spełnił wymogów.
    Po jego lekturze (ale pamiętajmy, że to dopiero pierwsza część) nie zmieniłem swojego wyobrażenia o Kapitanie Ameryce, wciąż pozostał on tym samym, patetycznym i sztywnym herosem, którego od wielu lat omijam wzrokiem, gdy chodzi o rysowane przygody. Może kontynuacja wykrzesze z tego bufona człowieka, pożyjemy ? zobaczymy.


    Bimbrownikus

  21. bielik42
    Ale Cyrk! Cz. II
    (Sanitarium)





    Mimo że majówka już za nami, a z większości niewielkich miast cyrki i wesołe miasteczka już odjechały, to nie kończymy naszego przeglądu najlepszych, cyrkowych map w wirtualnej rzeczywistości. Dziś na budyniowy ogień pójdzie dość stara gra, lecz nie zapomniana, co to, to nie.
    Drodzy państwo, przed wami jedna z najdziwniejszych gier w historii, stworzona przez tajemniczych twórców wprost z północnej Ameryki. Przemierzyła wiele dróg, a w środowisku uchodzi za ewenement. Pokręcona, niczym wnętrzności orangutana, mroczna jak serce Edgara Alana Poe. Nieuchwytna, staroszkolna, pokryta szlachetną patyną, szalona i tajemnicza! Drogie panie, zakryjcie oczy dzieciom, bo oto na arenie pojawi się Sanitarium!



    Gra przygodowa, z piękną, ręcznie rysowaną grafiką, podobną do sławetnego Infinite Engine. Jednocześnie prawdopodobnie pierwsza przygodówka, która stawiała przed graczem wybitnie poważną fabułę, pełną wieloznaczności, ale cóż to? Pamiętajmy, że tu nie czas na recenzowanie*, zajrzyjmy do cyrku.
    Wy, jako bohater o imieniu Max, trafiacie do lunaparku po wielu przygodach, ale nie znajdziecie się tu we własnych ciałach, o nie! Każdy, kto postawi tu stopę, skazany będzie na ciało 8-letniej dziewczynki o słodkim imieniu Sara. Gratka dla miłośników dziwacznych wrażeń. Jako ta biedna sierotka lądujemy na niewielkim cyplu i oto pierwsza niespodzianka ? cyrk jest na wyspie, bez drogi na stały ląd! Do tego wokoło pływa dziwaczny stwór ? prawdopodobnie uciekinier z cyrku ? zmutowany, gigantyczny człowiek-ośmiornica, który pożre was w kilka sekund. Nie musicie się jednak obawiać ? na lądzie jesteście względnie bezpieczni. Szybko okazuje się, że Cyrk wcale tu nie powstał, przebywał jedynie przejazdem, ale pęknięta tama zalała miasteczko i uwięziła cyrkowców na tym skrawku ziemi. Ciekawe dowody tej tezy możemy wypatrzeć w wodzie ? śmierdzące, rozkładające się zwłoki mieszkańców powolnym ruchem opływają ten ląd. Nie radzimy wchodzić do wody, grozi to staniem się częścią tej dekoracji.



    Cóż, otoczenie piękne, ma swój klimat, ale przejdźmy wreszcie do rozrywek, czyż nie? A więc pierwszą osobą, którą napotkamy, będzie szef całego cyrku. To dość miły człowiek o pękatym brzuchu. Z radością podaruje wam darmowy bilet na jedną z atrakcji, a dokładniej na jedną z gier. Ich liczba nie jest zawrotna, mamy tu standardowe rzucanie ringo, nieco bardziej ekstrawaganckie strzelanie do drewnianych świń z wiatrówki, rzut kulą w wieże z kręgli i uderzanie ośmiornicy. Zawodzić mogą nagrody ? otrzymujemy jedynie więcej biletów za wygrane, ale za to sposoby, na jakie możemy je przeznaczyć są już o wiele ciekawsze.
    A więc na północy znajdziemy spory namiot z wspomnianym dowodzącym, paroma klaunami z ciekawymi makijażami (w tym pokłócone rodzeństwo), damę ziejącą ogniem, która z chęcią nauczy was tej sztuki, mistrza żonglerki i najsilniejszego człowieka świata! Z każdym możecie pokonwersować. Na zewnątrz kręci się dość ordynarny typ z balonikiem na głowie, nie jest on w żaden sposób zabawny.



    Po tych doświadczeniach warto skierować swe kroki na zachód, gdzie na odosobnionej kładce stoi przyczepa tatuażysty. Ten sprawny w igle i w gębie delikwent za odpowiednią opłatą ozdobi wasze ciało i ponarzeka na świat. Lepiej go nie denerwujcie. Następnie chodźcie na wschód, tam leży reszta cyrku dziwów, wystawy dziwolągów. Za 10 biletów dostajemy klatki z rodzeństwem syjamskim, człowiekiem-gumą i prawdziwą atrakcją ? człowiekiem-wilkiem. Stąd o kilka kroków napotykamy klauna, który powróży nam z kart. Ciężko idzie mu ta sztuka, ale zdarzy się pośmiać z jego słów. Obok leży karuzela z dziwacznymi konikami, polecam dla wrażeń estetycznych.
    Po wyczerpującej jeździe na zardzewiałym urządzeniu warto przejść się kawałek na zachód ? oto dom strachów z posępnym klaunem na dachu. Pamiętajcie, że należy być wystarczająco wysokim, aby móc odwiedzić ten przybytek. W środku z pewnością najecie się strachu, obejrzycie też kilka ciekawych luster. Potem warto zajrzeć do wróżbiarki, zaś ta z chęcią wypatrzy naszą przyszłość w szklanej kuli. Delektujcie się jej słowami, gdyż potężna moc w nich drzemie.



    I tym oto sposobem odwiedziliśmy całe miasteczko, pełne dziwów i oryginałów. Nad wszystkim unosi się smród cynizmu, zaniechania i fałszywej nadziei. Ucieczka z tego miejsca jest niemożliwa, praca w cyrku jest bezsensowna, a klientów brak ? poza wami, oczywiście. W trakcie tej niezwykłej przygody jeszcze raz natrafimy na element cyrkowy. Będzie to już pod koniec zabawy, gdy trafiamy do majak pomieszanych światów. Oto przed nami wyrasta gigantyczna, umalowana głowa klauna z wyłupiastymi, przekrwionymi oczami i ostrymi kłami. Warto pobawić się jego zmieniającym barwę i dźwięki uzębieniem, by potem zajrzeć wprost do środka jego czaszki.

    Nasze biuro podróży z całym sercem poleca tą podróż ? w takim miasteczku z takim klimatem nie będziecie mieć okazji gościć, to jedyna taka okazja, grzech nie skorzystać!
    A wy? Czy pamiętacie jeszcze jakieś etapy z cyrkiem w grach? Jeśli tak, to natychmiast dajcie nam znać w załączonych komentarzach, a być może rozszerzymy swe działania.
    *-pełna recenzja nadejdzie w swoim czasie

  22. bielik42
    Ale Cyrk! Część pierwsza
    Painkiller: Battle out of hell

    Czerwone nosy, biały makijaż, puchate waty pełne słodyczy, groteskowo-śmieszne dziwadła ? oto cyrk w pełnej okazałości! Z jakiegoś powodu to miejsce umiłowali sobie twórcy gier, tak więc z radością prezentuje tu niedługie wspominki z odwiedzin sławnych trup cyrkowych, pojawiających się na naszych monitorach. Let the madness/show begin!




    Painkiller: Battle out of hell to samodzielny dodatek do świetnego, staroszkolnego FPS?a polskiego studia ?People Can Fly?. Gra ta z powodzeniem została dostrzeżona przez świat i nawet stary maruda branżowy Yathzee zachwalał to dzieło. Cóż można rzec ? to miód, nie gra! Ale do rzeczy. W niedługim czasie po podstawce pojawiło się rozszerzenie, a w nim właśnie mamy okazję odwiedzić diaboliczny cyrk, zawieszony gdzieś pomiędzy niebem, a piekłem.
    Cyrkowe limbo
    Gdy tylko trafiamy do tej oderwanej od rzeczywistości dziury, naszym oczom ukazuje się mało zachęcająca brama z bijącym po oczach neonem ?Lunapark?. W tle życie uprzyjemnia nam przyjemnie metalowa melodia cyrkowa. Jest to miejscówka dość zapuszczona, bowiem roślinność prezentuje się burawo, ale cóż to? Pierwsi mieszkańcy tego upadłego miasta śmiechu już biegną nam na spotkanie. Zamieńmy ciasta z kremem na kołki i naboje, a radości nie będzie końca!



    Piekielna menażeria
    Takoż prosto na celownik pchają nam się typowi przedstawiciele cyrku ? chore na gigantyzm klauny z elektryczną mocą ciskania pociskami nieznanej materii, znane z wcześniejszych map stworki i podwieszone na sznurach kukiełki, zionące nam w twarz ogniem. Nie znajdziemy tu żadnej oryginalnej broni, ale za to możemy poszaleć z shurikenami i prądem.



    Ten kościsty karnawał
    Zajmijmy się może podziwianiem lokacji, a jest co oglądać! Poza niezwykle oryginalnym motywem czaszek i kości znajdziemy tu także zdeformowane karuzele, wyprute zabawki o dziwacznych kształtach, pozabijane i plugawe stoiska z grami. Całość tonie w brudnych barwach, przeważając w odcieniach brązu, bowiem ulice są skąpane w świetle zasmolonych lamp. Do tego miasteczko jest przerwane gigantyczną rozpadliną, a nad wszystkim unosi się poskręcana jak jelita wypatroszonego zwierza kolejka górska.



    Kolejka do piekła
    Gdy tylko znudzi nam się jeżdżenie na karuzeli chorych koników, gdzie przy każdym skoku zardzewiała piła tarczowa odcina głowę, a nie możemy już zmieścić więcej stęchłej waty z pajęczyn, to pozostaje nam ostatnia rozrywka ? górująca nad lunaparkiem kolejka, główna atrakcja. Wózek jest dość dostojny, muszę to przyznać. Niestety jazdę uprzykrzają nam pojawiający się co i rusz przeciwnicy, przez co niewiele czasu mamy na podziwianie widoków. Prędkość i zakręcenie trasy zadowalają, a końcowe 10 s jazdy to czysta przyjemność prędkości.
    Polecam zwiedzić ten lunapark, bo choć zróżnicowaniem mieszkańców nie grzeszy, to warto poczuć ten piekielny klimacik upadku i depresji. No i ta kolejka ? kto ich nie lubi?
    W następnym odcinku odwiedzimy wesołe miasteczko w umyśle.
    PS: Odświeżoną mapkę znajdziecie w grze Painkiller: Hell & Damnation
  23. bielik42
    Komiksowo ? The Amazing Spider-Man: Ostatnie łowy Kravena (WKKM)




    Scenariusz: J. M. Demmateis
    Rysunki: Michael Zack
    Nasz krajowy dostawca przygód zza oceanu znów serwuje nam zestaw komiksów o przygodach człowieka-pająka, ale niestety nie jest to poprawne sformułowanie, ponieważ to nie Spidey jest tu głównym bohaterem. O nie, to nie jego dusza opanowała te strony, to nie jego losem czytelnik się interesuje ? ?Ostatnie łowy[?]? to opowieść o jednym z wielu wrogów pająka ? Kravenie.
    Dostojewski w Nowym Jorku
    A dokładniej o Sergieju Krawinowie, synu emigrantów-arystokratów sprzed radzieckiej Rosji. Młody Rosjanin z trudem akceptuje nowe warunki, bowiem świat Ameryki był pozbawiony tego, co od najmłodszych lat wpajał mu ojciec, czyli honoru i ludzkiej godności. Po tragicznej śmierci matki, a późnej ojca Krawinow postanawia odnaleźć szczęście. Dziwnym trafem najlepiej poczuł się, gdy powalił gołymi rękami kilkumetrową dziką małpę. Odkrywając nowy talent ten arystokrata został Kravenem ­? najpotężniejszym i najsprytniejszym myśliwym na świecie, który zawsze gra fair. Tylko jedna zwierzyna wciąż mu ucieka. Ten dziwaczny stwór, który niczym pająk pędzi przez miasto, walczy zręcznie i unika pułapek. Spider-Man.



    W tym albumie nie poznajemy co prawda całej historii Kravena, a raczej jej koniec. Nie ma jednak nad czym rozpaczać, ponieważ wcześniejsze występy tego pana przeważnie ograniczały się do typowych walk z superbohaterami (jak zwykle przegrywanych). Nastał czas przełomu w świecie komiksowym ? tzw. ?mroczna era?, gdy ktoś mądry stwierdził, że ?historie, przez nas pisane są dziecinne i schematyczne. Może przenieśmy naszych bohaterów w nieco brutalniejszy świat, zainteresujemy tym starszą grupę odbiorców!?. To był pomysł. Z płaskich, nudnawych postaci w gumowych majtkach superbohaterowie stawali się ludźmi, zyskiwali charaktery, które zaczęły później ewoluować. Takim komiksem był ?Niemy krzyk? o Hulku, takim też był ?Wolverine? Franka Millera, i takim właśnie są ?Ostatnie łowy Kravena?.



    Nasz umięśniony Rosjanin, który gołymi rękami zabija niedźwiedzie, a ubiera się równie wyzywająco co śmiesznie, popada w rozpacz. Nie może się odnaleźć w świecie, gdzie nie istnieje honor i szacunek do ludzi, gdzie liczy się tylko pieniądz. Czuje, że nadciąga śmierć, więc postanawia odejść z poczuciem szczęścia, a osiągnie to tylko poprzez pokonanie ostatniego wroga ? Spider-Mana. Ważną rolę odgrywa w tej historii również zmutowany bezdomny, który w wyniku przerażających eksperymentów zamienia się w hybrydę człowieka ze szczurem ? Vermina. Ta postać też jest zaskakująco ciekawa, bowiem nie jest to stwór z natury zły. Zabija jedynie z głodu, nie ma określonego celu. Żyje w kanałach, ponieważ nienawidzi powierzchni, boi się ludzi, którzy go odrzucili i zadali mu ból. To wybitnie oryginalny charakter, a narracja przypomina nieco tolkienowskiego Golluma (?mniamniammniam?).



    Jak w porównaniu z tymi oto postaciami wypada sam tytułowy bohater? Raczej słabo. Odziany w czarny kostium pajęczak niewiele ma do powiedzenia, głównie odgrywa rolę w planie Kravena, a jest to plan zaskakujący czytelnika, co nieczęsto się zdarza w komiksach, zwłaszcza tych superbohaterskich. Oczywiście z Peterem Parkerem powiązana jest jego nowa żona ? Mary Jane, niestety dość płaska, jeśli chodzi o charakter. Jedynie ciekawostką jest żal Spideya po zmarłym rzezimieszku o imieniu Joe. Nie zmienia to faktu, że niekwestionowanym bohaterem tego wydania jest Kraven i tego powinniśmy się trzymać.



    Mamy już za sobą postacie, a role, jakie przychodzi im odgrywać w tej sztuce, są wyjątkowo ciekawe. Fabuła to prawie majstersztyk, trzyma w napięciu i ciekawi. Prowadzona w szybki sposób poprzez trzy różne postacie (nie licząc pobocznych) miło ukazuje nam ciąg zdarzeń. Dialogi błyszczą, mało tu bowiem czerstwych żartów pająka, a więcej filozoficznych monologów Kravena i szczurowatych myśli Vermina. Ta historia jest wyjątkowa pod niemal każdym względem.



    Na początku recenzji wspomniałem Dostojewskiego, dlaczego? Scenarzysta (jak możemy przeczytać w załączonym dodatku do komiksu) uwielbia tego autora i bardzo ceni sobie przedstawienie dwoistości ludzkiej natury w dziełach tego rosyjskiego pisarza. Tak więc i w tym komiksie mierzymy się z naturą człowieka, a symbolem tej walki jest dążenie Kravena do szczęścia. Żaden ze znanych mi przeciwników Petera Parkera nie posiadał tak podniosłej i filozoficznej motywacji do walki, żaden też nie wzruszył mnie w takim stopniu, co zaliczam na kolejny plus.



    Przejdźmy więc do rysunków, a jest tu na czym zawiesić oko. Rysownik Michael Zeck wypłynął na serii ?Secret Wars?, szybko stając się jednym z czołowych artystów Marvela. I tym razem wyjątkowo się postarał. Muszę tu pochwalić pewien patent, którego wcześniej w komiksach nie spotkałem ? otóż ciąg obrazków jest niesamowicie filmowy. Jak to możliwe? Autor stosuje seryjne zbliżenia na szczegóły, umiejętnie bawi się światłem (częsty motyw burzy we wszystkich sześciu komiksach) i wtrąca do podstawowych plansz na stronie dodatkowe obrazki, które same tworzą serię poprzez kolejne strony (działa to mniej więcej w ten sposób, że pod rysunkami z główną fabułą pojawia się dodatkowe okienko z inną akcją. Na początku jest to rosły, obnażony do pasa człowiek, kopiący grób). Największymi zaletami są tu narkotyczne wizje Kravena, sny Parkera (z niesamowitą sceną pokoju pełnego czarnych pająków) i wygląd Vermina. Dla tych obrazów warto tym komiksem się zainteresować.



    Opiewam ?Ostatnie łowy Kravena? i chwalę, ale wierzcie mi ? jest za co. Dotychczas zapoznałem się z dwoma innymi albumami Spider-Mana z WKKM, ale żaden z nich mnie w ten sposób nie poruszył. Jednocześnie jest też o niebo lepszy od takiego ?Niemego krzyku? (poprzedni komiks z ?mrocznej ery? Marvela). Dotychczas żaden z antybohaterów z świata Domu Pomysłów nie zdobył mojej uwagi, dopiero Kraven sprostał oczekiwaniom. Lubię, gdy wrogowie mają prawdziwe powody, nie wymyślone i schematyczne. Dlatego właśnie polecam ten album, polecam go każdemu miłośnikowi komiksów, a szczególnie takiemu, który równie dobrze orientuje się w literaturze.
    Wzruszająca rzecz.



  24. bielik42
    PolKino ? ?Ucieczka z kina ?Wolność?




    Reżyseria: Wojciech Marczewski
    Rok produkcji: 1980 r.
    Występują: Janusz Gajos, Teresa Marczewska, Piotr Fronczewski, Zbigniew Zamachowski
    Miałem marzenie o wolności.
    W roku 1985 znany amerykański reżyser Woody Allen wypuścił na świat swe najnowsze dzieło, zatytułowane ?Purpurowa róża z Kairu?. Film ten znacząco różnił się od poprzednich tworów tego pana, bowiem nie był prostą komedią, pełną autoironii i satyry na świat. ?Purpurową różę[?]? przepełniono nostalgią za minionym kinem wytwórni snów, a jej głównym pomysłem było przenikanie świata rzeczywistego z filmową fikcją. Tam właśnie żywa bohaterka przechodzi do ulubionego filmu, uciekając od problemów świata.



    Dlaczego wspominam o tym filmie? Dwa lata później zakończył się szlif scenariusza filmu ?Ucieczka z kina ?Wolność??, który w bezpośredni sposób nawiązuje do produkcji Allena. O dziwo twór ten na świat wydany został dopiero w 1990 r., ale nie umniejsza to walorom tego filmu. Mamy więc czasy PRL-u, Łódź i tytułowe kino. Bohaterem jest człowiek o nazwisku Rabkiewicz (Janusz Gajos), a para się cenzorstwem, czyli jednym z najbardziej znienawidzonych zajęć w sztuce, zwłaszcza w tamtych czasach. Człek ów jest nieszczęśliwy, cyniczny i całkowicie opanowany przez systemową maszynę. Naraz zdarza się zadziwiający wypadek ? podczas projekcji schematycznego do bólu filmu ?Jutrzenka? aktorzy w nim występujący podejmują bunt, sprzeciwiając się w uczestnictwie w tak płaskim i nudnym tworze! I to wszystko na nakręconej już taśmie. Jeden z głównych aktorów wyraża sprzeciw scenarzyście, podkreślając fałsz i koszmarne dialogi, a w skutek zbulwersowania używa wulgaryzmów i droczy się z publicznością. Oczywiście to doskonała okazja dla cenzora, co nasz bohater robi bardzo szybko, razem z pomocnikiem ? sepleniącym karierowiczem (Zbigniew Zamachowski). Co ciekawe podczas projekcji przypadkowi ludzie zaczynają śpiewać operowe arię, a z czasem nie tylko podczas projekcji, ale także w całym mieście. Co dokładnie się stało i jak temu zaradzić?



    Muszę w tym miejscu pochwalić reżysera, za świetnie skrojoną fabułę, w czasie której nie sposób się nudzić. Historia zbuntowanych aktorów ciekawi, a do tego komediowy smaczek całości przyjemnie umila oglądanie. Pan Marczewski prezentuje nam marzenie, ale nie byle jakie ? jest to bowiem marzenie o wolności. Oczywistym jest, że w czasach, gdy to komuna wszystkim rządziła, większość obywateli (czyt. Ci, którzy nie ciągnęli z niej profitów) pragnęła wolności. Wszystko jest zamknięte, sfałszowane, a ludzie podlegli systemowi grzęzną w szarzyźnie bezlitosnego życia. Oczywiście takie życie przedstawia nam główny bohater ? rozwodnik, alkoholik i tyran. Motyw księżyca, który za każdym razem przeraża protagonistę jest wezwaniem do prawdy, on się jej sprzeciwia, chce ukryć swój smutek i cierpienie. Zmienia się to pod wpływem nieszczęsnej projekcji, szybko przekształcającej się w realny bunt przeciw władzy. Jest to pewien rodzaj strajku, ale o tyle nietuzinkowego, bo fantastycznego.



    Niezwykłym akcentem tego filmu jest oczywiste nawiązanie do kultowego dzieła literackiego ? ?Mistrza i Małgorzaty? Bułhakowa. Z tej to książki scenarzysta zaczerpnął sposób i objawy sprzeciwu władzy, uwidocznił fałsz, a z głównego bohatera stworzył Piłata, który za wycięcie postaci drugoplanowych będzie musiał zapłacić. Jest tu kapitalna scena w szpitalu (psychiatrycznym?), dość pięknie oddająca życie tych, którzy oddali swe umysły systemowi.



    Na osobny akapit zasługuje kwestia tajemniczego wirusa, pod wpływem którego przypadkowi ludzie zaczynają śpiewać arie operowe z ?Requiem? Mozarta. Pomijając zabawny widok poczciwych pijaczków, śpiewających głębokim tenorem po włosku, to ta sytuacja zmusza do myślenia. Śpiewanie stało się symbolem buntu, który ogarnia coraz więcej osób, aż w końcu znajduje się na ustach wszystkich. Fragmenty opery, wraz z muzyką Zygmunta Koniecznego to jedne z największych zalet tego filmu.



    A pozostałe pozytywy? Janusz Gajos pokazuje prawdziwy kunszt w grze aktorskiej, podobnie Zamachowski i Marczewska. Swój udział wziął też Piotr Fronczewski w roli jednego z trybików systemu, ale najprzyjemniej z pewnością patrzy się na zbuntowanych aktorów filmu ?Jutrzenka?. Zdjęcia są przyjemne, klimatyczne, ale zarazem brak w nich jakichś szczególnych walorów, pomijając oczywiście sprytne połączenie ?filmu z filmową rzeczywistością?.



    Dość już słów pochwały, ?Ucieczka z kina ?Wolność?? to produkt nietypowy na polskim rynku kinematograficznym, wyróżnia się na tle pozostałych produkcji, czy to tematem, czy budową, czy absurdalnym pomysłem ? to nieważne, bowiem to jest po prostu ciekawe. Poza tym sądzę, że i nam w pewnym czasie przyjdzie śpiewać arie Mozarta, wtedy być może wspomnimy ten bunt, a będzie to wspomnienie ciepłe.


    Bimbrownikus


    Zwiastun
  25. bielik42
    Komiksowo ? ?Ronin?






    Scenariusz i Rysunki: Frank Miller

    Tematyka samurajska to wielce ciekawy element naszej światowej kultury. Kodeks, katany, honor i niesamowite zdolności w walce bronią białą to największe zalety tego świata, który do dziś jest chętnie eksploatowany przez artystów. Nie inaczej jest z tym komiksem, który czerpie z japońskiej kultury bardzo wiele, ale zarazem tworzy coś zupełnie wyjątkowego?



    Wnikliwi czytelnicy moich wypocin mogą wspomnieć któryś z wcześniejszych odcinków serii ?Komiksowo?, w którym to na warsztat trafiał komiks ?Wolverine? o znanym, zadziornym Kanadyjczyku z pazurami. Otóż to właśnie w tym dziele, wydanym na przełomie lat 70/80 z tematyką samurajską powiązano tytułowego mutanta. Cóż poza kulturą wschodu ma ten komiks wspólnego z ?Roninem?? W ?Wolverine? za rysunek odpowiedzialny był Frank Miller, wówczas jeszcze świeżak na rynku komiksowym. Jak się okazało ? człowiek ten skrywał w swym umyśle niesamowitą wyobraźnię, która wybuchła niedługo po wydaniu przygód Logana w Japonii. Mowa tu oczywiście o ?Roninie?, którego pierwsza część pojawiła się w 1983 r. Na rynku polskim możemy znaleźć album zawierający wszystkie trzy części, ale czy warto wydawać na niego (całkiem spore) pieniądze?



    ?Ronin? to opowieść o samuraju żyjącym wiele setek lat temu. Był on uczniem wyjątkowego mistrza, który posiadał zadziwiający miecz, zdolny do wysysania krwi. Tylko tym mieczem można było zabić największe zło tej ziemi ? Agata, zmiennokształtnego demona. Historia rozpoczyna się, gdy sprytny przeciwnik zdołał zabić mistrza, a zhańbiony samuraj zostaje Roninem ? wojownikiem bez pana, którego jedynym celem jest zemsta, albowiem niedane jest mu umrzeć w spokoju. Dzierżąc magiczny miecz wyrusza w podróż, a u jej kresu zwycięża jedynie częściowo, bowiem ranny demon zaklina swoją i jego duszę w mieczu.
    Mija 800 lat?



    Mamy wiek XXI, każdy ma wyjątkowo otwarty umysł. Przez Ziemię przewaliła się fala wojen, która niemal doszczętnie zniszczyła cały glob. Oczywiście głównymi stronami są USA i ZSRR, co jednak nie ma żadnego znaczenia dla fabuły, samą wojnę jedynie się wspomina kilka razy. Nowy Jork stał się ruiną pełną nazistów, ludojadów i dzikusów. Pośrodku tej żałosnej dżungli dumnie pręży się Kompleks Aquarius ? biotechnologiczne cudo, w którym żyją pod dostatkiem wyższe klasy. Kompleksem steruje komputer o twarzy poczciwej babci ? Virgo, szefową ochrony jest natomiast ciemnoskóra Cassey. Wspominam o nich nieprzypadkowo, bowiem odgrywają w tej historii ważne role, ale główną postacią jest tak naprawdę Billy ? kaleka ze zdolnościami telekinetycznymi. Jak to ma się do samurajskiej Japonii? Ano dociekliwi naukowcy znaleźli ten miecz, przecięli go na pół, a dusze Ronina i Agata uciekają w świat. Demon przyjmuje własną postać, a Ronin opanowuje ciało Billy?ego. No i zaczyna się zabawa.



    Od pana Millera otrzymujemy więc niegrzeszącą dziś oryginalnością przyszłość (przedłużona Zimna Wojna dominowała w s-f już w latach 60.) z średniowiecznym Roninem i demonem na pokładzie. Ronin, jak każda ofiara skoków w przyszłość przeżywa szok czasowy i długi czas dostaje niezłe cięgi, aż wreszcie dopina swego i znajduje katanę. Wtedy też poznaje przypadkowego Hipisa, a jego tropem rusza szefowa ochrony Aquariusa ? wspomniana Cassey. Na brak różnorodnych postaci pierwszo- i drugoplanowych nie możemy narzekać, jedynie kilka z nich ma boleśnie płaskie charaktery. Fabuła to pierwsza klasa, ten komiks czyta się z zapartym tchem, ma kilka zaskakujących zwrotów akcji, choć motywacja antagonisty jest przynajmniej ?przewidywalna?. Ważne jest to, że komiks się nie nudzi.



    Jak wygląda sprawa rysunku? Cóż, znawcy z pewnością kojarzą wybitnie surowo-szczegółowy styl Franka Millera, który maluje głównie przy pomocy szybkich i krótkich pociągnięć ołówka. W żadnym wypadku nie jest to wada, gdyż mimo pierwszego kiepskiego wrażenia, to te rysunki z postępem czytania zdają się ożywać na oczach czytelnika. Szybkie, cienkie kreski tworzą niesamowicie plastyczne oświetlenie, a twarze i dynamiczna walka to prawdziwe perełki. Wypada też pochwalić kilka monumentalnych stron, na których znajdujemy narysowane z niesamowitą pieczołowitością najważniejsze zwroty akcji. Ostatnie strony to trzy połączone kartki, składające się w urokliwy krajobraz.



    Nie jestem wielkim fanem samurajów. Owszem, ich kultura jest dość nietuzinkowa, a walka na miecze nigdy nie wygląda lepiej, jak gdy walczą dwaj przedstawiciele tej klasy. To istny balet naostrzonych brzytew. ?Ronin? charakteryzuje się bardzo dobrą fabułą i piękną kreską, którą doceni każdy miłośnik komiksów. Warto się z tym albumem zapoznać, choćby dlatego, doczekał się luźnej adaptacji serialowej pt. ?Samurai Jack? Tartakovsky?iego , a kto ją widział ten wie, czego się spodziewać.


    Bimbrownikus

×
×
  • Utwórz nowe...