Skocz do zawartości

bielik42

Forumowicze
  • Zawartość

    2636
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    19

Wpisy blogu napisane przez bielik42

  1. bielik42
    Master of Destruction - Recenzja ?Hard Reset: Extended Edition?




    Studio: Wild Hog Flying
    Gatunek: FPS
    Ktoś, kto niegdyś zarywał noce przy pierwszym Doomie może dziś rwać włosy z głowy, patrząc na te mierne ?pseudoefpeesy?, w których nie dość, że jest się zwyczajnym żołnierzem (jednym z wielu!), to jeszcze sztuczna inteligencja często kradnie nasze fragi bez żadnego problemu. Ileż można? ? spytacie, gdy kolejny terrorysta stęka ciche ?blad? i upada na glebę, podczas gdy kiedyś normalką było delikwenta wysadzić w powietrze, poszatkować na sztuki, wsadzić rakietę prosto w? nos. Melancholia, tragedia, smutek ? ale dość! Naprzeciw bliskowschodniej stagnacji w 2011 roku polskie studio wydało FPS?a, który z założenia miał być ?oldschoolowy?. Czy to czas na rzeź?






    Bravery calls my name

    Likwidator
    Przed naszymi oczami staje być-może-nie-tak-odległa przyszłość, w której ludzie walczą ze zbuntowanymi robotami, chroniąc się w ostatnim bastionie ludzkości ? w Beozarze. Standardowy cyberpunk. Podlany Philiphem K. Dickiem. My pokierujemy poczynaniami Majora Fletchera, weterana, faceta tak twardego, że na śniadanie przeżuwa wnętrzności ukatrupionych przez siebie robotów. Dostaje on zadanie sprawdzenia, dlaczego do miasta dostały się roboty oraz co ma z tym wspólnego pewien zbiegły naukowiec. Fabuła jest przedstawiana za pomocą puszczonych w ruch komiksowych kadrów ? z całkiem niezłą kreską i kolorystyką, ale niestety historia jest nadęta i nudna. Dialogi martwe i nieciekawe. Ale to nie dla fabuły w tą grę gramy. W każdym razie na samym początku trafiamy na mokre ulice Beozaru, ukryte w mroku.





    In the sound of the wind in the night

    Niszczyciel
    Mimo iż gra na okładce ma napisane ?oldschool?, to miłośnik tego typu rozgrywki może się zdziwić, gdy zobaczy ilość broni ? zaledwie dwie! Jak w jakiejś ?niemęskiej konsolówce?! Ale zaczekaj ? to nie wszystko ? chciałoby się rzec. Pierwsza z broni nosi miłą nazwę ?CLN? i pruje ołowiem w podstawowym trybie, a po pewnym czasie może strzelać granatami, tworzyć miny, być strzelbą i to co najważniejsze, czyli pluć granatami w nabiegających przeciwników. Z kolei druga zabawka o równie wiele mówiącej nazwie ?N.R.G? wygląda na karabin plazmowy i takim jest w istocie. Ale jednocześnie potrafi ciskać plazmowe miny, porażające wszystkich naokoło, daje moc podobną do pewnego Imperatora, może uderzyć gigantycznym promieniem, przebijającym ściany i strzelać pociskami powietrze-wróg, też przez ściany. Ba, aby to uczynić podświetla nam pobliskich wrogów, żebyśmy przypadkiem nie byli zaskoczeni, gdy dwadzieścia robocików wyskoczy nam zza rogu. Aby jednak mieć możliwość skorzystania z tych zabawek należy szukać specjalnych, złotych pojemników z punktami, za które możemy wykupić ulepszenia do swojej broni, a także do swojego pancerza, wyposażając się w coś podobnego do bullet-time?u w razie śmierci i zwiększając swoje zdrowie i pojemność magazynków. Broni się nie przeładowuje, ale amunicję zjada i tak.





    My shotgun will drink blood

    Dekonstruktor
    Przy pomocy wyżej wspomnianych broni przyjdzie nam się zmierzyć z hordami wrogich nam maszyn, dzielących się na kilka rodzajów ? mali upierdliwcy, duże, taranujące bydlaki z odmianą strzelającą rakietami, człekopodobne szkielety na metalowych nogach, latające roboty z rakietami i? to by było na tyle. Przynajmniej w podstawowej wersji. Dodajmy do tego jeszcze dwóch bossów ? w tym wielkiego Atlasa i podobne do krewetki stworzenie, łażące po budynkach. Jedynie dwa rodzaje z podstawowych przeciwników potrafią strzelać, więc walka jest niemal zawsze kontaktowa. Polega głównie na tym, że my cofamy się bardzo szybko, żeby wprowadzić wrogów w pobliże wszelkich elementów otoczenia, które wybucha i zadaje obrażenia. Poza zwykłymi wybuchowymi beczkami są tu specjalne panele elektroniczne, kosze na śmieci rażące prądem, samochody i kilka innych, nie mniej ciekawych i spektakularnych możliwości. A wybuchy są tu przepiękne.





    And I will fight
    Yes i will fight

    Brutal z pięknym wnętrzem
    Bo i grafika jest tu śliczna. Choć lokacje są bardzo ciasne i w większości do celu prowadzi jedna droga, to okolice i tło wyglądają fenomenalnie, zwłaszcza że bardzo wiele twórcy czerpali z klasyki sci-fi, więc możemy tu podziwiać takie perełki, jak obładowany reklamami sterowiec, krążący ponad zaśmieconymi uliczkami miasta. Aby nie psuć klimatu podstawowym kolorem jest czerń, atakująca i wyłażąca z każdej możliwej szczeliny. Pod koniec gry trafiamy do bazy wojskowej, a docieramy tam pociągiem. Wrażenie, jakie wywołują pędzące pociągi, oświetlone złotymi smugami jest niezapomniane, bowiem światła przelatują przez wszystkie ściany z ogromną prędkością. Należy tu dodać, że jakiś czas po wydaniu swej gry studio Flying Wild Hog wydało edycję rozszerzoną, zatytułowaną ?Extended Edition? ? skopiowali pomysł od twórców wiedźmina, gdyż całą nową zawartość udostępnili za darmo posiadaczom podstawowego ?Hard Reset? ? wystarczy tylko pobrać dodatek na stronie Steam.





    In the dawn of battle

    Edycja ? NIE MA LIPY
    Dodatek trochę zmienia ? dodano nowy tryb gry (new game +), nowy poziom trudności (inspirowany powiedzonkiem pewnego słynnego kulturysty), a także nowe rozdziały, których przejście zajmuje ok. 2 godziny i kończą się walką z gigantycznym bossem na arenie. Jeżeli chodzi o oprawę ? jest jeszcze lepsza niż w podstawce! Widać to zarówno na początku ? zazielenione tereny starej fabryki ? jak i w środku ? ucieczka z niszczyciela śmieci ? i na końcu ? niebo apokalipsy. Dodatek jest dużo bardziej kolorowy od swego brata i wprowadza nieco zróżnicowania do walki poprzez dodanie nowych wrogów. A tych są dwa rodzaje ? skarabeusze małe i duże (małe szarżują, duże strzelają laserem i rakietami) oraz policja w lewitujących radiowozach (modele przypominają te ze stareńkiej polskiej gry ?G-Police?, co zapewne jest hołdem dla tej produkcji). Znajdziemy tu też nowy obiekt otoczenia do niszczenia ? białe beczki, które ?zamrażają? wrogów. Jest tu kilka wybitnych momentów ? jak w hangarze, w którym uruchomione zostały zgniatarki. Zgroza.





    Dawn of Battle

    Gdy elektroniczne przewody utykają mi w zębach?
    Czy napotkałem w ?Hard Reset? jakieś wady? Owszem, trochę ich było, a najgorszą z nich były rzadkie checkpointy, przez co w razie śmierci często trzeba powtarzać kilka dobrych minut gry. Inną sprawą jest małe zróżnicowanie przeciwników, przez co już w połowie gry zna się na pamięć wszystkie taktyki przeciwko każdemu przeciwnikowi (małe trzeba zatrzymać plazmową miną, od dużych trzeba odskakiwać, szkielety należy zdejmować z daleka), a gdy do tego uzbroimy się w broń, która nie dość, że strzela przez ściany, to jeszcze automatycznie namierza wroga, to raczej rzadko sięgniemy po coś innego. Fabuła jest kiepska i nieciekawa ? o tym już wspominałem. Poziomy są liniowe i często klaustrofobiczne. Ale też wypełnione mechaniczną masą, do której bardzo miło się strzela. Poczucie mocy występuje w pełnej okazałości.



    ? zapijam to olejem silnikowym i wszystko gra.
    ?Hard Reset: Extended Edition? dał mi prawdziwą masę frajdy, czasem poprzetykaną irytacją z częstych zgonów, lecz gra daje nam do zrozumienia, że nasza porażka jest winą tylko i wyłącznie naszą, a nie gry. Zdarza się jej być złośliwą i zmienną, często sadza nas w mrocznych zakątkach karząc walczyć o życie w niezwykle dynamicznym tempie. A gdy to się dzieje, wówczas adrenalina skacze, tempo przyspiesza, a mózg bezustannie szuka dobrego wyjścia z sytuacji ? choć i to z czasem zanika, ustępując satysfakcjonującemu wyrzynaniu wrogów. Nasz bohater z czasem staje się prawdziwym teminatorem, a że nie gada zbyt często, to nas z tego nie wybija. Muzyka charakteryzuje się mieszanką metalu z elektroniką i nie tyle przeszkadza, co raczej umila dzieło zniszczenia. To niestety nie jest oryginalny Painkiller, ale też nie jest to Call of Duty ? polecam więc to dzieło miłośnikom dobrego strzelania, bowiem gwarantuje ok. 10h przyjemnej rzezi w dobrej cenie i uroczym środowisku.
    Ocena: 8 (znów!)
    Plusy:
    - Kapitalna strzelanina
    - Oryginalny styl graficzny
    - Dużo (lecz mało) broni
    - Elektryzująca muzyka
    - Zniszczenia otoczenia
    - Piękne wybuchy
    - Poukrywane sekrety
    - Całkiem długa
    - trzej zróżnicowani bossowie
    Minusy:
    - Mroczno przez ¾ gry
    - Trochę ciasno tu i ówdzie
    - Rzadkie checkpointy
    - Kiepska fabuła
    - Dwie bronie (ale rozkładające się)
    - Miejscami jest pustawo
    PS: Ostatnio robiłem osobiście screeny, a teraz przedstawiam wam gameplay moją ręką zrobiony i z podkładem muzyki Czajkowskiego, bo bardzo lubię sobie nucić klasykę do masowej rzezi.
    Gameplay (tylko z dodatku)

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  2. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz. VI i VII - Mróz i śmierć, kręgle i Polak (?Fargo?, ?Big Lebowski?)










    Część VI ? Mróz i Śnieg



    Fargo

    Niestety recenzję filmu ?Fargo? napisałem zanim wpadłem na pomysł prowadzenia serii ?Podążając za??, a że niewiele mogę do niej dodać itd., to znajdziecie ją TUTAJ. Ci, którzy już ją czytali proszeni są o czytanie dalej.


    Część VII ? Kręgle i Polak



    Big Lebowski





    Występują: Jeff Bridges, John Goodman, Julienne Moore, Steve Buscemi, John Turturro
    Pamiętacie jeszcze pierwszą serię ?Podążając za..?, a konkretnie część IX Terryego Gilliama, w którym to pod me oko padło legendarne ?Las Vegas Parano?? Jeśli nie, to możecie się z nią zapoznać, ale i tak wielkiego znaczenia to nie ma, bo jedyny powód, dla którego przywołuję tu ten film, to fakt, że był to film o dorosłych hipisach. A ?Big Lebowski? również podejmuje tą tematykę, z tym że nie oglądamy szalonych narkomanów, a zblazowanego, zmęczonego i wyluzowanego do granic możliwości Kolesia, który poza byciem hipisem (nie)szczyci się też polskimi korzeniami. Co ciekawego mają nam do powiedzenia o Polaku bracia Coen?




    Film rozpoczyna się gatunkowo i stylem odpowiednim dla Coenów ? powolnym przelotem kamery nad nieznanym z nazwy miasteczkiem w Ameryce, komentowanym przepitym i przepalonym głosem starszego człowieka, którego sama barwa głosu przywołuje nam obraz starszego kowboja z potężnym wąsem. Ale zanim poznamy narratora przyjdzie nam poznać głównego bohatera ? Kolesia (Jeff Bridges), a konkretniej Jeffreya Lebowskiego. Koleś nie jest kimś nadzwyczajnym, bowiem należy do starej ery hipisowskiej. Cechuje się więc pacyfizmem, opanowaniem, lekkim podejściem do życia i ciętym dowcipem. Poza tym nie ma ambicji, perspektyw i większych problemów. Nadmiar wolnego czasu zabija graniem w kręgle z najlepszymi kumplami ? Walterem (znów John Goodman) i Donnym (znów Steve Buscemi). Do czasu, gdy pewnego wieczora w domu zastaje dwóch osiłków, którzy z lubością zanurzają jego głowę w muszli toaletowej i oddają mocz na dywan. I pragną pieniędzy od żony Lebowskiego.



    Której Koleś nie posiada. Przypadek niezwykły ? w mieście mieszka jeszcze jeden Lebowski. Ów człowiek jest kompletnym przeciwieństwem Kolesia, bowiem posiada rozległą fortunę, wspaniałą willę i młodziutką żonę, która w poszukiwaniu zabawy zadaje się z miejscowym producentem filmów dla dorosłych. I to właśnie dla tego producenta pracowały osiłki bezczeszczące dywan Kolesia. Wierząc w ślepą sprawiedliwość Koleś rusza do Lebowskiego, by zażądać reprymendy za zniszczenia spowodowane pomyłką co do żony milionera. I choć swoją reprymendę otrzymał, to później żona bogacza tajemniczo znika, a mąż pada ofiarą szantażu. Aby jednak zapłacić porywaczom wynajmuje on Kolesia, z niejasnych powodów. I tak przed Kolesiem, a więc i przed jego przyjaciółmi pojawiają się problemy, bo zgadnijcie co?



    Prosty plan nie wypala. Oczywiście. Jeżeli zaś wydaje się wam, że to spoiler, to się mylicie ? film nudny byłby bez czegoś takiego. Na drodze zawodowych kręglarzy staje szalona artystka ? siostra bogatego Lebowskiego, banda niemieckich nihilistów, demoniczny producent porno, złodzieje samochodów, pisarz bez ciała i nadchodzący turniej kręgli. Przy czym najwięcej uwagi Koleś i spółka poświęcą temu ostatniemu, bo ich przeciwnikiem jest znakomity Jesus (John Turturro) (z gracją polerujący swoje kule). A więc dzieje się. Bardzo dużo się dzieje.



    W sumie nie mogę rozgryźć, dlaczego ?Big Lebowski? jest w niektórych kręgach uznawany za dzieło wybitnie kultowe ? teoretycznie nie wybija się ponad solidną, Coenowską robotę. Mamy więc tu klimatyczną gawędę ? niemal identyczną jak w przypadku ?Arizona Junior? i ?Hudsucker Proxy?. Humor ? jak zazwyczaj zabawny i smakowity, zwłaszcza ?styl? malowania artystycznej siostry Lebowskiego, a także kapitalne sceny w kręgielni wywołują poważny ból śmiechowy. Aktorstwo ? nie zawodzi, bowiem w obsadzie znalazły się niemal same Coenowskie tuzy ? Goodman, Turturro, Buscemi. Cała trójka stworzyła niezapomniane kreacje (Goodman do dziś cieszy się popularnością w formie internetowego mema, a scena, w której Turturro liże kulę do kręgli stała się niemal symboliczna), a stosunkowo świeży Bridges wcale od nich nie odstaje. Ujęcia ? pięknie cięte, czasem płynne, innym razem zbliżenia na poszczególne przedmioty. Znalazło się też miejsce dla sceny ?narkotycznej?. Jeśli zaś chodzi o muzykę ? prawdziwa mieszanka, w tym kultowe utwory hipisowskie.



    Być może powodzenie tego filmu nie leży wyłącznie w perfekcji poszczególnych jego elementów, ale także i oddaniu amerykańskiego nastroju. Koleś jest tu symbolem przemijającej ery ? stanowi tu kontrast dla nadchodzącego świata nowoczesności i absurdu. Koleś dziwi się nowym trendom, dziwi się nowej muzyce i dziwi się nowym ludziom, ale i tak niewiele go to obchodzi, bowiem do szczęścia potrzeba mu tylko skręta i drinka ?Biały Rosjanin?. Bohaterowie pokazują tu też miernotę rutynowego życia w zapadłym miasteczku ? nie dzieje się tam bowiem nic, dopóki wielkie pieniądze nie są w grze. To właśnie mamona tu kręci korbką złośliwości, powodując problemy i stres. To przez nią do wanny kolesia wpada oszalała fretka. ?Big Lebowski? ładnie też pokazuje amerykańskie zdezorientowanie własnym pochodzeniem i brakiem historii państwa ? głównie bierze się za to Walter, wciąż gryzący się z własnym pochodzeniem.



    Aby zbyt długo nie gadać ? ?Big Lebowski? to kawał porządnej roboty, zarówno pod względem fabularnym, jak i aktorskim. Jest to też jedna z tych komedii, którą da się oglądać wiele razy bez znużenia. Warto? A szukasz czegoś amerykańskiego, synku? W takim razie warto, oj warto.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  3. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz. V - Komedia Kapitalizmu (?Hudscucker Proxy?)







    The Hudsucker Proxy

    Występują: Tim Robbins, Jeniffer Jason Leigh, Paul Newman, Charles Durning, Bill Cobbs
    Trzy lata ? tyle zajęło braciom Coen wyprodukowanie następnego filmu. ?Barton Fink? (ich wcześniejsze dzieło) zebrał prawdziwą kopalnię nagród, w tym wszelkie możliwe palmy na festiwalu w Cannes. Stąd zaskoczenie ? ?Hudsucker Proxy? nie dostał nic. Ani nominacji, ani nawet pochwały ? krytycy za to miażdżyli go równo i zgodnie, będąc najwidoczniej zawiedzonymi nowym dziełem Coenów. Czy jest to spowodowane faktem, iż z dwuznaczności i cynizmu ?Bartona Finka? reżyserzy zrezygnowali na rzecz komedii? A może chodziło o temat? Spróbujmy rozwikłać tą zagadkę.




    ?Tak jest ? Nowy Jork? ? tymi oto słowami starego Mojżesza (Bill Cobbs) rozpoczyna się film, a wraz z nim chwilowo wolna wędrówka pomiędzy ośnieżonymi drapaczami chmur Zgniłego Jabłka. Naszej wędrówce towarzyszy miły głos starszego pana, który podejmuje gawędę, by wyjaśnić nam powody, dla których ten młody człowiek wychodzi właśnie przez okno na najwyższym piętrze wieżowca firmy ?Hudsucker? i chyba ma zamiar skoczyć. Cofamy się o kilka miesięcy ? oto Waring Hudsucker (Charles Durning) ? dostojny (i nieco roztyty) właściciel Hudsucker Industries, świetnie prosperującej firmy. W tym momencie siedzi na posiedzeniu rady zarządu, na której jeden z urzędników wyczytuje osiągnięcia firmy podczas ostatniego roku. Lecz wtem właściciel go ucisza. Odkłada cygaro, wciąż się uśmiechając, patrzy na zegarek i wchodzi na stół. Bierze rozbieg? biegnie? i?



    ? wyskakuje przez okno, po czym spada na sam dół, gdzie czeka już na niego chodnik. Rada zarządu czuje się obruszona takim zachowaniem prezesa, a diaboliczny Sidney J. Massburger (Paul Newman) knuje plan, dzięki któremu będzie w stanie przejąć schedę po tragicznie zmarłym właścicielu. Potrzebuje do tego jedynie idioty, który doprowadziłby firmę do upadku. W mniej więcej tym samym czasie Norville Barnes (Tim Robbins) ? młodziak wprost z uniwersytetu ? zaczyna szukać pracy w mieście, lecz z tym jak zwykle ciężko. Na całe szczęście wreszcie trafia do Hudsucker Industries, gdzie pracuje w piwnicy przy papierach ? jak setki innych nieszczęśników. Długo tam jednak nie siedzi, bo okazuje się być idiotą idealnym dla Sidneya ? w ten sposób Norville zostaje prezesem i ma zamiar wdrożyć w życie swój pomysł, którym jest? koło. Całą sprawą interesuje się żywiołowa dziennikarka Amy Archer (Jeniffer Jason Leigh), więc dla dobra swej gazety i własnej dumy (laureatka Pulitzera) zatrudnia się jako osobista sekretarka nowego prezesa firmy Hudsucker. Z czasem jednak okazuje się, że kapitalizm nie jest wcale wspaniałym systemem, biurokracja to nadzwyczaj podstępne zbiorowisko mętów, Norville nie wydaje się być aż takim idiotą, a pomiędzy nim i Amy zaczyna coś się rozwijać.



    Dzieje się więc całkiem sporo jak na ?prostacką komedię?, ale nie powoduje to bólu głowy, gdyż wątki są przedstawione czysto, łatwo i przyjemnie. Nie sposób nie polubić Norvilla ? głównie dzięki świetnej grze Tima Robbinsa, który w tym samym roku zagrał w kultowym ?Skazani na Shawshank? ? ale wpływ na to ma też urocze gapiostwo i naiwność bohatera. Świetną robotę wykonała też Leigh, gdyż jej rola pokazuje nam rzeczywistą ?kobietę sukcesu? ? rozgadaną, wciąż pędzącą dziewczynę, która w pogoni za pracą zapodziała gdzieś swoją kobiecość, a jej towarzystwo to cyniczni dziennikarze, po cichu naśmiewający się z koleżanki. ?Hudsucker Proxy? to też przede wszystkim satyra na kapitalizm ? tu nie liczy się zdobyta wiedza i fair play ? zamiast nich najlepiej radzi sobie chciwość, spryt i brak skrupułów. A sukces danego produktu często zależy od prawdziwego łuta szczęścia.



    I tu pojawia się pytanie ? skąd taka ostra krytyka? Żarty i humor są tu na bardzo wysokim poziomie (choć nie oszukujmy się ? Monty Python to to nie jest), tak jak i aktorstwo i zręczna mieszanka gatunków (narracja Mojżesza sprawia, że film bardziej przypomina bajkę niż coś poważnego). Co mogło się nie spodobać rządzącym, to przede wszystkim ostra krytyka kapitalizmu i biurokracji. Coenowie trochę pożyczyli od ?Brazil? Gilliama, wprawiając w swoje dzieło mały obraz ludzi będących ?pod? każdą z gigantycznych korporacji ? ludzi, którzy każdego dnia wędrują ze stosami papierów na różne strony, wykonując męczącą pracę w przytłaczających warunkach. Do tego słowa Waringa, który się pojawia jeszcze na moment po swojej śmierci wprost ujawniają bezsens i mizerotę sukcesywnego życia jako prezes takiej korporacji. Ponad pieniądze stawiamy miłość, a od szczytu do dna jest tylko jeden, mały krok ? to starają się nam powiedzieć bracia reżyserowie.



    Osobiście nie oceniam ?Hudsucker Proxy? wybitnie wysoko ? to powrót Coenów do ?dobrej, rzemieślniczej roboty?, co gwarantuje filmowi jakieś stanowisko w kanonie amerykańskich komedii, będących tymi ?nieabsurdalnymi?. Zabójcze komedie dopiero wyjdą spod rąk braci, zaledwie cztery lata później. Tym filmem zaś warto się zainteresować jeżeli lubicie dobre aktorstwo ? Robbins/Leight/Newman to trójka doskonała i patrzy się na nich z niekłamaną przyjemnością. Zwłaszcza na Leigh. Bądź co bądź to wciąż kapitalna, typowo amerykańska gawęda.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  4. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz. IV ? Pomiędzy Niebem a Piekłem zawsze jest Hollywood! (?Barton Fink?)







    Barton Fink

    Występują: John Turturro, John Goodman, Judy Davis, Michael Lerner, John Mahoney, Steve Buscemi
    Czwarta produkcja braci Coen jest jednocześnie ich biletem do ?wyższych sfer?, gdy na kolejne dzieła reżysera krytycy nie tylko rzucają okiem, ale wyczekują ich z napięciem, windując oczekiwania pod zenit. ?Barton Fink? jest jednocześnie wybuchem. Wybuchem żalu, nienawiści, goryczy i czarnego humoru. A wszystko dotyczy tego, co jest podstawą każdej pracy twórczej ? pisania. I tak jak reżyser przed filmem pisze scenariusz, tak i malarz swym ?pismem? szkicuje przyszłe dzieło, a dla nas, czerpiących z tego korzyści kulturalne, zawsze jest czymś ciekawym.




    Zatrudnianie znanych pisarzy do produkcji filmowym nie jest niczym niezwykłym ? niegdyś robiono to bardzo ciężko. Taki np. Hitchcock niemal do każdego scenariusza zatrudniał pisarza, najlepiej, jeżeli był to twórca książki, na której podstawie reżyser miał zamiar stworzyć film. I o ile relacja autor-reżyser nie zawsze wychodziła na zdrowie, to w filmie ?Barry Fink? możemy zobaczyć, jak ta relacja wygląda od strony twórcy. Tytułowy Barry (John Turturro) jest świeżo upieczonym ?mistrzem sceny? ? jego sztuki na Broadwayu dostają bardzo wysokie oceny, a pochwał i nagród nie ma końca. Pisarza poznajemy w momencie, gdy niezbyt ochoczo delektując się sławą otrzymuje propozycję pracy dla jednego z głównych producentów w Hollywood. Nie jest pewny, czy powinien iść na taki układ, ale perspektywa zdobycia szerszej publiki i do tego większe zarobki popychają go na drogę ku?



    ? zatraceniu, bo inaczej tego nazwać nie można. Producent Lipnick (Michael Lerner) jest krzykliwym egocentrykiem, który musi przy sobie trzymać Louego (powrót Jona Politio), który chwali go pod niebiosa i przytakuje każdemu słowu. Hotel, w którym pisarz się zatrzymuje jest co najmniej podejrzany ? boy hotelowy wychodzi do niego z piwnicy, tapety powoli odłażą od ścian, panuje tam skwar, a każdej nocy jeden uporczywy komar nie pozwala naszemu bohaterowi odpocząć. Ale właśnie tam Barton poznaje swojego przyszłego najlepszego przyjaciela ? Charliego Meadowsa (kapitalna rola Johna Goodmana), człowieka o potężnej tuszy i równie potężnym humorze. Pomimo wrodzonej nieśmiałości Barton otwiera się przed Charliem, a ten skrywa w sobie kilka mrocznych sekretów?



    ? Które z czasem wyjdą na jaw, lecz najpierw Barry otrzyma swój pierwszy kontrakt ? scenariusz do filmu o Wrestlingu. Pozornie nietrudna rzecz ? ale gdy po drodze okazuje się, że reżyser nie ma żadnego porozumienia z producentem, a sam proces twórczy przypomina cyrk, gdy do tego bohatera dręczy niemoc twórcza, niemożliwa do załatania, pogłębiona alienacją i strachem przed nowym środowiskiem ? wtedy piekło się jeszcze nie zaczyna. Barry poznaje swojego idola ? W. P. Mayhewa (John Mahoney) ? najlepszego nowelistę Stanów Zjednoczonych, teraz z ogromnym problemem alkoholowym i przeuroczą żoną Audrey (Judy Davis). Dążenie do napisania nowego dzieła, a także dalsze dzieje tegoż dzieła i jego autora ? oto o czym jest ten film. Ale jest zarazem inny, bo panowie reżyserowie zasmakowali w alegoriach i metaforach, pakując je do filmu w ilościach iście hurtowych.



    Bo jak to wyjaśnić, że w tym dziwnym hotelu zawsze jest tak ciepło? Dlaczego boy (Steve Buscemi) przychodzi na parter z dołu? Skąd ten paskudnie czerwony kolor ścian? A gdy pojawi się krew? Coenowie w mistrzowski sposób lawirują pomiędzy suchymi faktami a zakręconymi domysłami, komentując, parodiując i punktując egoizm i uległość filmowego światka. Poznajemy ten cały ?syf? niejako od kulis, patrząc na niego oczyma świeżej krwi, której chętnie posmakują twórcy. W tym świecie pieniądze przestają być problemem, a wydarzenia, choćbym nie wiem jak były krwawe i odrażające, potrafią dać nam to, czego pisarz może oczekiwać od świata ? wenę.



    ?Barton Fink? należy do ścisłej czołówki autotematycznych filmów, stojąc obok takich gigantów jak ?Osiem i pół? Felliniego, szczerząc się do widza obelżywie. On nie odkrywa mitu Fabryki Snów ? on go łamie, krzywdzi i gwałci na pokaz, a wszystko w dobrotliwych ciuszkach. Największe wrażenie z filmu wyniosą osoby zaangażowane w twórcze pisanie ? to fakt, ale jeżeli nie piszecie i nie macie na to najmniejszej ochoty, to warto ten film zobaczyć chociażby dla niezwykłego duetu Turturro/Goodman ? tak żywiołowego, że ciepło niemal czuć z ekranu. ?Piekielna? scena w Hotelu, gdy Goodman sięga po broń to prawdziwe mistrzostwo reżyserii, rzecz nie do zapomnienia. I jeszcze te kapitalne ujęcia zbliżeniowe... Polecam ?Bartona Finka? każdemu, kto tylko sztuką w jakiejkolwiek formie się interesuje, a także tym, którzy maja w pogardzie pisarzy, bo ?zarabiają tylko głupstwa pisząc i palcem nie ruszając?. Przejmujący, dokuczliwy, olśniewający ? to nazywam dobrym filmem!
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  5. bielik42
    The World of MANGA




    Miasto: Rotterdam
    Trwa: od października 2013 do stycznia 2014
    Wreszcie! Czując się człowiekiem kulturalnym i obytym, a przede wszystkim yntelygentym, postanowiłem ruszyć swe szacowne siedzisko i skierować je w możliwie epatujące kulturą miejsce. Traf chciał, że na jakiś czas jestem uziemiony z dala od swej ojczyzny, wiodąc smutny żywot romantycznego emigranta w nadmorskich Niderlandach. Rotterdam to nie Amsterdam, ale Holandia jest uznawana za dosyć wyzwolony kraj. A sztuka Mangi jest wyzwolona z całą pewnością. Jak było - oto pytanie?
    Miłe złego początki
    Niech nagłówek mówi sam za siebie! Trzymając w ręku bilet



    Tak, to jest bilet (koszt - 12,50 euro, czyli około 50 zł). Dorwałem się do komórki z aparatem po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. A przez moje gapiostwo macie teraz niepowtarzalną okazję ujrzenia nieplanowanego zdjęcia biletu. Ogólnie musicie mi wybaczyć kiepską jakość zdjęć - fotografować nie było wolno, więc musiałem się zabawić w "Thiefa" i cykać fotki wtedy, gdy ochroniarze znajdowali się na odpowiednich punktach swojej rutynowej przechadzki. Nawet nie wiecie, jak bardzo potrafi człowieka przerazić dźwięk ich dzwoniących kluczy. Ale jakieś fotki są. W holu na parterze stało takie oto cudo.



    W sumie to jest wystawa w skrócie - Najpierw popatrzymy na bardzo ładne figurki, zachowane w doskonałym stanie, potem popatrzymy na roboty, a wszędzie będą stały stojaki z tymi oto albumami. Dobra reklama. Ach, byłbym zapomniał - do wycieczki dostajemy też specjalny spiker na smyczy. Służy on do tego, abyśmy nie byli przypadkiem zmuszeni do czytania podpisów pod eksponatami. No nic - ruszyłem na drugie piętro, gdzie zaczynała się wystawa, a przemiły pan ochroniarz urwał kawałek mojego drogocennego biletu. Wycieczka się zaczęła!
    Pierwsza sala doskonale wprowadza w nastrój - wszędzie jest ciemno, na jednej ze ścian jest rozwieszone płótno, na którym wyświetlany jest film pokazowy, ukazujący w skrócie wystawę. Smaczkiem jest fakt, że dodano muzykę (chyba) Hatsune Miku i wprowadzono w ruch kilka wiszących na ścianach mang. Ładnie skadrowano też rzeźby, a szczególnie Yokai. Na pozostałych ścianach wisiały ładnie oprawione i podświetlone mangi, wybaczcie, że nie podam autora, bo nie miałem na czym notować. A na album sobie nie pozwoliłem (o tym napiszę dalej). Oto jedna z mang - tu mamy kota.



    Mangi przedstawiają nam dramatyczne losy rodu cesarskiego i jest ich około 20. Przechodząc do następnej sali wita nas taki oto przyjemniaczek:



    W tle dodany potężne dźwięki burzy - to czas, byśmy poznali potężne bóstwa tej kultury - dwa demony, jeden od gromu, drugi od wiatru. Możemy o nich poczytać na ścianie. Poza tym znajdziemy tu też kilka innych posążków wyciągniętych z grobowców jakichś nieszczęśników oraz dwie przerażające, drewniane maski Yokai. Co ciekawe na kilku postumentach stoją oryginalne figurki gliniane, a za nimi zęby szczerzy plakat z... ich odpowiednikiem w Street Fighter! Okazuje się, że 3/4 drugiego etapu zwiedzania zajmują wielkie plakaty Street Fightera z kilkoma informacjami. Jest też tam kawałek anime na podstawie tejże serii. Ech.
    No dobra, pora na coś innego - kolejna sala przedstawia nam odłam Mangi, a konkretnie ten traktujący o naparzających się robotach. Zaciekawił mnie fakt, że ten odłam pojawił się zaraz po II w. ś. Ten pokój zaczyna się ciekawie - oglądamy kilka pierwszych rysunków tego typu, prototypy fizyczne:



    I kilka dzieł papierowych, wybitnie symbolicznych. Nastepnie umieszczono na ścianach kilkanaście ładnie wykonanych artworków z różnych mecha-serii anime. Niestety potem jest gorzej - połowę sali zajmuje ekspozycja mechów z "Armored Core V". Na ścianach wiszą artworki, na szklanej ścianie obejrzymy kulisy powstawania zwiastuna, a na ekranie obok obejrzymy sam zwiastun. Pod ścianą stoi spora kolekcja wiernych figurek robotów z tejże gry. Najciekawsze w tym wszystkim są informacje na ścianie, z których dowiemy się o powiązaniach serii "Armored Core" z legendą 47 Roninów. Niesmak pozostaje - bo to dominacja jednej serii nad bogactwem, tak być nie powinno.
    No nic, kolejna sala! Tam wita nas gigantyczna maska czerwonego demona, którego imienia akurat zapomniałem. Ten pokój pokazuje nam kulisy kultury tatuażu - znajdziemy tu mangi przedstawiające postacie z ozdobionymi ciałami, starsze (XIX w.) i nowsze (współczesne). Umiarkowanie ciekawe. Ale za to tuż obok wisi kilka naprawdę ślicznych obrazów, jak ten poniżej:



    Miodzio, idziemy dalej - trafiamy do małego pomieszczenia ze schodami prowadzącymi do dalszej części ekspozycji. Na szczęście organizatorzy nie marnowali aż tak miejsca, więc i tu wisi kilka ciekawych obrazków, zazwyczaj przedstawiających młode pary. Kreska jest bardzo miła, a w każdym obrazku dominuje sylwetka męska - i nic dziwnego, bo tu znajdziemy wyjaśnienie, dlaczego japońskie dziewczyny tak bardzo lubią facetów udających dziewczyny. Jest też kilka nieco bardziej "pieprznych" ciekawostek, ale tylko słownych. Prosto w górę, na czwarte piętro.



    Tu jest nieco ciekawiej - na ścianach wiszą już typowe Mangi, których tysiące znajdziemy na DeviantArcie. Tematyka różna, symbolika przedziwna, niemal wszystkie urokliwe (ok. 40 rysunków), ale zabrakło tego, co dla mangi jest typowe - erotyki. Znaczy, nie zrozumcie mnie źle. Były tam śliczne prace, takie jak ta:





    I ta:




    Ale nie było w tym żadnego erotyzmu! A to przecież pierwsze, co się obecnie z mangą kojarzy!. Wiecie, biusty tak wielkie, że dziewczyny łamałyby się jak zapałki bez tych tytanowych pancerzy, ośmiornice, maszyny i tak dalej. Wszakże jestem w Holandii, nie? Wszakże praca wystartowała w Amsterdamie, nie? (a kto zna renomę Amsterdamu...). Ale nie - nagi biust jest, ale widoczny jedynie z boku i do tego pozbawiono go sutków (!). Nie bierzcie mnie za jakiegoś obślinionego szaleńca, który poszedł na wystawę tylko po to, żeby poparzyć się na biusty, bo nie ma tego na żywo. Nie! Ale element nagości jest jak dla mnie jednym z ciekawszych elementów Mangi. Takie jest moje zdanie.
    Zwłaszcza, że ostatnie dwie sale już tylko mnie rozczarowały - w pierwszej całe miejsce poświęcono Cosplayom, co mnie całkowicie nie rusza. Były tam może z dwie całkiem niezłe modelki, ale poza tym to nuda. Szukałem w tym czegoś artystycznego, ale po 20 sekundach gapienia się na idealne kaloryfery kolejnych Smoczych Wojowników miałem dość i ruszyłem do kolejnej sali.
    A tam wcale nie było lepiej, choć powinno. Napis głosił - Anime - i to mnie ciekawiło, bo trochę już tego w swoim życiu widziałem. Ale. Okazuje się, że cała sala dotyczy wyłącznie jednego (!) Anime , a konkretnie "Okami Kodomo no Ame to Yuki" Hosody, czyli w wolnym tłumaczeniu "Samotna kobieta opiekuje się swoimi dziećmi i kompletnie jej nie przeszkadza, że te przemieniają się w wilki". Mamy więc zwiastun, kawałki filmu, wycięte sceny z filmu, krajobrazy z filmu, szereg szkiców z filmu i sporą salę, w której z trzech ekranów (każdy z innej strony) lecą ujęcia z tego filmu, a na środku stała okrągła kanapa, na której można było sobie klapnąć. Wystawa sławi się tytułem "World of..", a w sekcji anime nie ma ani słowa o Miyazakim? O Akirze? O nie, nie kupuję tego.
    Zapomniałem wspomnieć, że po kupieniu biletu miła pani sprzedawczyni poinformowała mnie, że po wystawie mogę zwiedzić ich wystawy dotyczące kultury krajów orientalnych. Nieco rozczarowany sekcją "Anime" ruszyłem więc, by obejrzeć co takiego muzeum ma mi do zaoferowania. I się zaskoczyłem, bo mogłem podziwiać niesamowicie klimatyczne wnętrze buddyjskiej świątyni, doprawionej monotonnym mruczeniem mnichów. Ta wystawa dzieliła się na cztery sekcje: Chiny (z Tybetem), Japonię, Oceanię i Indochiny. Na wystawach stała tam ogromna ilość rekwizytów, od totemów aż po broń i garnki. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie wystawa chińska





    I Oceaniczna




    Był tam też słynny chiński ołtarz z gigantycznym, drewnianym ( i pomalowanym na czarno) fallusem, którego dotknięcie ponoć przynosiło szczęście w życiu miłosnym. Wolałem z okazji na uzyskanie buffa nie skorzystać.
    Podsumowując - wystawa "The World of MANGA" mnie zawiodła. Część dzieł była naprawdę ładna i ciekawa, prezentacja też nie należała do najgorszych, ale całość wydaje się być ładnie oprawioną reklamą produktów "From Software" (twórcy "Armored Core") i reżysera Mamoru Hasody. Całe szczęście, że pozostałe wystawy tam umieszczone były warte zobaczenia. Aczkolwiek aż tak bardzo nie żałuję swojego wyjścia (Choć żadnej fajnej Japonki nie znalazłem w środku, a Cammy się nie liczy, bo nawet nie pochodzi z Japonii).
    Jeszcze tu jesteście? No to zasłużyliście na nagrodę - oto zdjęcie Rotterdamu:





    Nie wystarczy? No dobra, to macie i Mnie:






    Dzięki za czytanie!

  6. bielik42
    Nieznane mi pragnienie ? To the Moon





    Rok wydania: 2011
    Gatunek: Przygodowa
    Studio: FreeBird Games
    Z natury raczej wrażliwy nie jestem. Od ?Króla lwa? wolałem ?Nowe szaty króla?, nie ruszały mnie kolejne zgony w ?Grze o tron? i? - zapewne wiele razy czytaliście podobne frazesy, jeżeli szukaliście informacji o całkiem głośnej produkcji studia FreeBird Studio ? ?To the Moon?. Nic w tym dziwnego, bowiem zatwardziałość emocjonalna i chłód są dzisiaj w modzie, a przesadne reagowanie na czyny, słowa, wydarzenia porównywane jest do dziecinności. Ja niestety też uległem tej ?modzie?, wiec raczej sceptycznie podchodziłem do tej słynnej wyciskarki łez typu ?Indie?.




    Papierowy królik
    Jeżeli kiedykolwiek w czasie jakiejkolwiek gry w moich pustynnych oczodołach pojawiła się łezka, to tylko wtedy, gdy bohater, z którym przeżyłem całą masę czasu (z dwa miesiące na ten przykład) odchodził na zawsze. To ciężka sztuka ? stworzenie w grze komputerowej kogoś, z kim da się związać. Silne emocje poczułem w ?Planescape: Torment?, w pierwszym ?Fallout?, w ?Mass Effect 2? ? same RPG. Nigdy nie sądziłem, że prosta, dwuwymiarowa przygodówka da mi poczuć się podobnie, wszakże próbowałem z inną ?wyciskarką? ? ?Syberią II?. Ale zacznijmy od tego, że podłoże emocjonalne w ?To the Moon? pochodzi z zupełnie innego źródła, a produkcja wad posiada całkiem sporo. O czym właściwie mówimy?



    Latarnia
    W ?To the Moon? mamy okazję pokierować poczynaniami dwójki agentów korporacji Sigmund Corp., zajmującej się zamianą wspomnień klientów w taki sposób, by umierając zdawało im się, że przeżyli wspaniałe życie. Pragniesz być gwiazdą rocka? - Niema sprawy! Pieniądze, samochody, kobiety? Drobnostka! Ale tym razem Dr Eva Rosalene i dr Neil Watts mierzą się z zupełnie innym pragnieniem ? umierający Johnny pragnie dostać się na księżyc. Niezłomni wędrowcy umysłów ruszają w podróż w przeszłość klienta, by nakierować go prosto na naszą naturalną satelitę. Lecz im bardziej poznają jego historię, tym bardziej dziwaczne wydaje się być jego marzenie. I nasza w tym głowa, by się jednak spełniło.



    Dziobak
    Bardzo istotną rolę w fabule odgrywa River ? żona Johnnego, bardzo dziwna, osamotniona i cicha dziewczyna. Jest tam także i ktoś inny, lecz starannie ukryty, a jego pojawienie się wywołuje bardzo potężny wstrząs emocjonalny. Historia miłosna tu przedstawiona, choć napisana dosyć standardowo i naiwnie, potrafi przekonać i zaangażować, wysuwając postać River do rangi bohaterki głównej. Osobiście bardzo mi się to spodobało, bo Johnny jest nieco zbyt papierowy, trochę mdły, zwłaszcza w fazie dorastania. Jeżeli zaś chodzi o emocje w związku z zakończeniem ? były, aczkolwiek nie aż tak silne, jak się spodziewałem. Po chusteczki nie sięgałem. Najwyżej siąknąłem nosem.



    Plecak
    Historię poznajemy poprzez eksplorację kolejnych dwuwymiarowych, 16-bitowych lokacji, upiększonych prześliczną ścieżką dźwiękową, lecz bez jakiegokolwiek voice actingu. Czytamy bardzo wiele dialogów, szukamy interaktywnych przedmiotów na mapie by zebrać pięć ?wspomnień?, którymi później ciskamy w ?pamiątkę? ? rzecz szczególną, która zabierze nas do wcześniejszego wspomnienia. Gdy pamiątka zostanie aktywowana musimy jeszcze przejść krótką minigierkę logiczną, polegającą na zapełnieniu obrazka poprzez klikanie na odpowiednie przyciski. Raz pojawi się minigra zręcznościowa, raz zdarzy się etap platformowy (a raczej chodzony, bo do skakania to mu daleko), a raz na chwilę popatrzymy na parodię jRPG. Ogólnie nawiązania do innych produkcji i kultury masowej w całości występują tu bardzo często, zwłaszcza w zachowaniu nieco irytującego Wattsa, co jednak zaliczam na plus, bo zdarzało mi się dzięki temu uśmiechnąć.

    Gwiazda
    Czy ?To the Moon? jest tworem genialnym? Raczej z pewnością nie. To bardziej interaktywny film z nieco sztampową, lecz ładnie prowadzoną fabułą i jedną silną postacią (River), do której gracz może się przyzwyczaić i się z nią zaprzyjaźnić. Romans oglądany od tyłu, z zaskakującym twistem na samym początku ? oto czym jest ?To the Moon?. To też kawał relaksującej muzyki i grafiki, nieco krótkiej (5h maksymalnie), ale przyjemnej. To coś innego, odmienne przeżycie po wielkich tytułach RPG/FPS.



    Ocena: 8
    Plusy
    · Niezwykła ścieżka dźwiękowa
    · Miła dla oka grafika
    · River
    Minusy
    · Powtarzalność rozgrywki
    · Brak zagadek
    · Johnny nie przekonuje
    · Krótka
    · Raczej na raz
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Kącik muzyczny

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  7. bielik42
    Podążając za... braćmi Coen cz. III - W sosnowym lesie (?Ścieżka strachu?)






    Ścieżka strachu/Miller?s Crossing

    Występują: Jon Polito, J.E. Freeman, Al. Mancini, Gabriel Byrne, John Turturro, Steve Buscemi
    Filmów gangsterskich ci u nas dostatek! ? z uśmiechem zapewnią miłośnicy kina amerykańskiego. Bo i jak tu narzekać, gdy Coppola tworzy ?Ojca Chrzestnego?, Scorsese ?Gangi Nowego Jorku?, a Sergio Leone ?Dawno temu w Ameryce?? Bez wątpienia tego typu filmy zawsze cieszyły się dużą popularnością, więc i bracia Coen postanowili spróbować swych sił w tej dyscyplinie filmowej. A dziecko tych prób jest znów dziwaczne.




    Rzecz się dzieje w nieokreślonym miasteczku amerykańskim za czasów prohibicji. W mieście we względnym spokoju żyją dwie rodziny mafijne ? dominująca mafia Leo O?Banniona (Albert Finney) oraz nieco mniejsza rodzina, lecz dowodzona przez charyzmatycznego Johnnego Caspara (Jon Polito). Pomiędzy tymi dwoma dochodzi do małego nieporozumienia, gdy okazuje się, że brat kochanicy Leo oszukiwał poważnie Caspara. Zdenerwowany tym czynem Caspar pragnie odwetu, na co Leo nie może się zgodzić. Wszystko próbuje złagodzić cyniczny doradca Leo - Tom Regan (Gabriel Byrne), którego właściwie możemy określić głównym bohaterem. Dodajmy do tego wszystkiego fakt, że Tom również pragnie kochanicy Leo, a ona w jakiś sposób pragnie jego. Na ulicy ginie jeden z ludzi dominującej rodziny, a lawina zdarzeń i tragedii powoli zaczyna zyskiwać na prędkości.



    Jak więc widać ? fabuła jest rozległa, wielowątkowa i pełna barwnych postaci. Wśród postaci drugoplanowych szczególnie wyróżnia się John Turturro i Steve Buscemi (McDormand też się pojawia). Również do ról pierwszoplanowych nie mam żadnych zarzutów ? Byrne niemal nie zmienia wyrazu twarzy, Polito pięknie lawiruje pomiędzy władczym zdecydowaniem, a zdenerwowanym rozkojarzeniem, a Finney po prostu urodził się do roli mafijnego bossa. Ceonowie ponownie bawią się z nami opowiadając gawędę, więc i w filmie natrafimy na całą masę ciekawych, lub po prostu niezwykle oryginalnych scen. Szukanie trupa w lesie, atak na posiadłość Leo, najazdy policji (która jest tu niezwykle sprzedajna) to tylko niektóre z wielu atrakcji.



    Niestety nie jest to produkcja pozbawiona wad ? sceny z Reganem i jego ukochaną są niezwykle zapętlone emocjonalnie i właściwie nie wiadomo, co dokładnie łączy tych dwoje poza instynktownym pożądaniem. Rola Turturro jest świetna, ale ciężko uwierzyć, by ktokolwiek był na tyle głupi, by dokonać tego, co on w tym filmie. Nie mam za to zarzutów do scen walki ? strzelaniny są zrobione z pazurem i humorem, wyróżniając się na tle pozostałych filmów gangsterskich skalą ? tu całe ulice do siebie strzelają. Duet reżyserski sprawnie buduje napięcie w poszczególnych ujęciach, ukazując nam morderstwa ważniejszych osób z różnych ujęć i perspektyw, co nadaje filmowi szybkości. A ta jest tu potrzebna, bo niektóre sceny są wybitnie przegadane, a w ich czasie nic mnie przy filmie nie trzymało. Nie zrozumcie mnie źle ? dialogi są w porządku, ale ich kadrowanie i czas, patrząc na ilość potyczek i wystrzałów, jest stanowczo za długi. I siedzimy, patrząc jak bohater dopala papierosa ? dopiero wtedy coś zacznie się dziać.



    ?Ścieżka strachu? jest ciekawym eksperymentem gatunkowym, ale nie jest też czymś nadzwyczaj wybitnym. Bracia Coen nigdy więcej do tego gatunku nie powrócili, a jeżeli już tworzyli coś o gangsterach (vide ?Ladykillers?), to robili to z komediowym zacięciem. Gawęda gawędą, ale zaciekawić widza to oni potrafią głównie dowcipem, albo oryginalną wizją świata i ukrytym znaczeniem. Tak więc opisywany tu film jest dziełem sprawnych rzemieślników. Znów, chciałoby się rzec. Na szczęście później ich filmy pięły się coraz wyżej i wyżej, tworząc własny styl, którego nikt podrobić nie może.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  8. bielik42
    Podążając za... braćmi Coen cz. II - Nicolas Cage ma dziecko (Arizona Junior)







    Arizona Junior/Raising Arizona

    Występują: Nicolas Cage, Holly Hunter, William Forsythe, John Goodman, Sam McMurray
    Drugi film braci Coen jest już dziełem na tyle oryginalnym, że ciężko jest go zakwalifikować do jakiegokolwiek gatunku. Co jednak najważniejsze ? to prawdziwa gawęda, pierwsza, czysta gawęda od braci Coen, tworząca podłoże pod następne dzieła tych reżyserów. W ?Arizona Junior? mamy przyjemność posłuchania opowieści o zbrodni i? macierzyństwie?




    Wolny Cage
    H. I. McDunnough (Nicolas Cage) ? dla znajomych ?hay? ? nie należy do przykładnych obywateli amerykańskiego społeczeństwa, jest bowiem drobnym złodziejem, miłującym się w obrabianiu sklepów i stacji benzynowych. Niestety dla niego nie jest też jednym z tych ?dobrych? złodziei, więc w miejscowym więzieniu spędza bardzo wiele czasu. Za każdym razem zdjęcie robi mu urocza pani policjant o ksywce ?Ed?, przez co nieszczęśnik, po którymś tam razie w pace, wreszcie się w niej zakochuje. Jak się okazuje ? z wzajemnością. Ślub był bardzo wesoły, przyszli skazani i pilnujący ich policjanci, ale do spokojnego życia młodożeńców szybko wkradła się gorycz ? Ed nie mogła mieć dzieci, a przez kryminalną przeszłość Haya adopcja pociechy była niemożliwa. Niedoszła matka zaczęła tracić resztki zdrowego rozsądku, więc gdy tylko w telewizji dostrzegła niezwykły poród pani Arizona (pięcioraczki), wpadła na świetny plan ? razem z Hayem porwą dziecko, bo przecież aż pięć sztuk to za wiele, nawet dla tak bogatej rodziny.



    Mściciel futrzaków
    [Jeżeli ktoś się spodziewa, że prosty plan się pokręci, to? ma rację] Gdy tylko mały Arizona Junior trafia pod strzechy przyczepy małżeństwa McDunnough rozpoczynają się kłopoty ? z więzienia uciekają dwaj kumple Haya (jednego z nich gra sam John Goodman), którzy wiedzeni naturalnym instynktem chowają się w domu młodożeńców, do tego zrozpaczony ojciec Arizona wyznacza wielką nagrodę za znalezienie potomka, a Haya zaczynają nawiedzać koszmarne sny z odzianym w skóry i ćwieki mordercą na harleyu, będącym prawdziwym niszczycielem wszystkiego co puchate. Do tego małżeństwo czekają odwiedziny szefa Haya z żoną (Dot, grana przez Frances McDormand), próby załatwienia pieluch i ostatecznie walka z ożywionym koszmarem. Dwoma słowami ? dzieje się.



    Każdy lubi dzieci
    ?Arizona junior? był pisany i kręcony widocznie z przymrużeniem oka, i na całe szczęście, bo dzięki temu bracia mogli umieścić w scenariuszu prawdziwe perełki czarnego humoru. W trakcie oglądania natrafimy na takie ?kwiatki?, jak napad na bank z dzieckiem w nosidełku, propozycję ?wymiany? żonami, polowanie na muchy w szczelnym biurze, a także szalone pościgi za uciekającym wiele razy dzieciakiem. Od pewnego momentu fabuła dostaje takiego kopa, że czujemy się jakbyśmy staczali się z wielkiej góry śmiechu, tarzając się przy tym w absurdzie. Bracia Coen znów popisali się dobrym doborem aktorów ? Holly Hunter gra tu niezwykle kobiecą, a zarazem twardą dziewczynę, z równie twardą ręką i głosem. Nicolasa Cage?a osobiście niezbyt cenię, ale w tym filmie potrafi mocno rozbawić, zwłaszcza podczas scen bijatyk. No i jest tu jeden z jego słynnych ?dzikich okrzyków?. Kapitalna rola przypadła Randallowi ?Tex? Cobbowi, który gra tu wspomniany wcześniej koszmar ? został tak świetnie ucharakteryzowany, że wydaje się być uciekinierem z ?Mad Maxa?, albo raju dla heavymetalowców. Również epizodyczna rola McDormand daje nam szansę do uśmiechu.



    Pnąc się wyżej i wyżej
    Można zarzucić Coenom, że znów tworzą to samo, poprzez pokazanie planu, który po prostu nie wypalił, ale o ile w ?Śmiertelnie proste? patrzy się na komplikacje z rosnącym przerażeniem, tak w ?Arizona Junior? rośnie jedynie nam uśmiech na twarzy. Prawdziwa masa gagów, kapitalna gra aktorska, absurdalne zwroty akcji i niezwykle dopracowane ujęcia kamery, dodatkowo upiększone odpowiednią ścieżką dźwiękową tworzą razem film być może i nie wybitny, ale z pewnością ciekawy i zabawny. Jak dla mnie to jest to jeden z lepszych filmów z Cage?em, jedna z przyjemniejszych czarnych komedii amerykańskich oraz czysta przyjemność dla widza. Warto.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  9. bielik42
    Podążając za... braćmi Coen cz. I - Proste, lecz skomplikowane (Śmiertelnie Proste)






    Śmiertelnie proste/Blood Simple

    Występują: John Getz, Frances McDormand, Dan Hedaya, M. Emmet Walsh
    1984 rok był rokiem wielkich produkcji. Na ekranach debiutowały takie hity, jak ?Terminator?, ?Niekończąca się podróż? czy ?Pogromcy duchów?. Gdzieś obok nich, w zaciszu kinowej sali, projektor wyświetlał ?Śmiertelnie proste? ? debiut braci Coen, przyszłych dominujących gawędziarzy kina amerykańskiego.




    Czyli jak zapętlić prosty plan
    Fabuła filmu wydaje się być dosyć błaha ? Abby (debiut Frances McDormand) jest żoną bogatego właściciela klubu nocnego w jakimś niewielkim amerykańskim miasteczku. Prowincja jak się patrzy. Niestety nasza bohaterka widocznie ma dosyć kochającego ją do szaleństwa Juliana Marty?ego (Dan Hedaya) i postanawia go zdradzić z dużo młodszym i lepiej zbudowanym Rayem (John Getz). Gdy romans wychodzi na jaw wściekły Julian wynajmuje prywatnego detektywa, by ten zlikwidował kochanków, wychodząc z założenia ?moja, albo niczyja?. Tu rzecz całkiem, by nie rzec ?cholernie?, prosta zaczyna się plątać, bowiem obleśny, tłusty detektyw w żółtym wdzianku (M. Emmet Walsh) ma własne plany i w końcu nie wiemy, czy śmierć tu jest ostateczna, czy to znów tylko gra pozoru. Morderstwo jednak zostaje popełnione, a wszyscy bohaterowie w jakiś sposób w tym procederze biorą udział.



    Nic nie jest ostatecznie proste
    Twórczość braci Coen jest niezwykle zróżnicowana, gdyż bracia czerpią wiele elementów z przeróżnych gatunków, tworząc niezwykle zgrabnie złożone mechanizmy, chodzące jak w zegarku. W przypadku filmu ?Śmiertelnie proste? widać dopiero zarys tego procederu, ale i to wystarczy, by ciekawość nie znikała podczas seansu. I tak choć wpierw wydaje się, że oglądamy dramat miłosny, to z czasem film przeradza się w thriller, by miejscami nawet stać się rasowym horrorem. Oglądając scenę grzebania na wpół żywego Juliana włosy stawały mi na głowie z przerażenia, a skóra cierpła od tych żałosnych jęków bezradnego człowieka, któremu po prostu nie wypalił plan. Pomysłowi bracia bawią się z nami w sposób perfidny, pokazując kamerą charakterystyczne obiekty, jak np. gigantyczny piec, w którym z pewnością dałoby się spalić czyjeś ciało, by ostatecznie wprowadzić nas w błąd i podążyć własnymi ścieżkami. Dzięki temu widz nieco się oburza na fakt, że reżyserzy chyba sobie z niego kpią, skoro robią coś innego, niż sugerowali, ale takie jest prawo artysty, a oglądający pozostaje uważny, myśląc jednocześnie: ?skoro nie tak, to ciekawe jak to wykombinujecie, cwaniaczki??.



    Gęstość, mroczność, pożądanie
    Nie można zarzucić debiutującym braciom, że nie potrafili tworzyć klimatu. Ich nastrój i odmienny ?smak? każdego filmu był widoczny już w pierwszej produkcji ? tu czuć nieco kina w stylu noir, lecz unowocześnionego o kontrastowe kolory (żółć detektywa) i drastyczne sceny, pełne krwi i makabry. Stwierdzić można dominację naturalizmu, ukazanego ze szczególnym pietyzmem. Duża część akcji dzieje się w nocy, przez co nie zawsze wiemy, co dokładnie się dzieje ? dzięki temu potęguje się napięcie. Ale najlepiej została tu ukazana prostota, zawarta w tytule. Brak tu wydumanych dywagacji i moralitetów, bohaterowie są po prostu przerażeni rozwojem wypadków. Duża w tym zasługa samych aktorów, a w szczególności Frances McDromand, którą tak bracia Coen polubili, że pojawiła się w większości ich produkcji, czasem na chwilę, a czasem na pierwszym planie. Dobrą robotę odgrywa tu Hedaya, z bardzo sugestywną mimiką, a także Walsh, grający odrażającego człowieka (później ta rola powtarzała się, ale w wykonaniu niezwykłego Goodmana). Jedynie Getz jest taki jakiś bez wyrazu, choć scenę nocnego pogrzebu wykonał świetnie.



    Dobre lepszego początki
    Do kina braci Coen zasiadałem z ciekawością, mając w pamięci znakomite ?Fargo? i muszę przyznać, że nie zawiodłem się w żadnym wypadku ? klimat jest tu świetny, McDormand wyraźnie młodsza, wręcz ponętna, fabuła ciekawie przeradzająca się w skomplikowany galimatias, a muzyka i ujęcia nie powodują zniesmaczenia. ?Śmiertelnie proste? zaczyna się powoli, ale z czasem się rozpędza, zyskując na klimacie. Mając w pamięci debiut Kubricka ? bracia Coen zaczęli w zupełnie niezłym stylu, a lepsze miało dopiero nadejść.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  10. bielik42
    Ginąc w ciemnościach ? LIMBO







    LIMBO

    Bardzo lubię pisać recenzje stylizowane, bo czynią mnie one człowiekiem nieco szczęśliwszym. W przypadku gier pisanie takich recenzji jest o tyle łatwe, że tworzenie specyficznych pomysłów, co do opisu gry, nie wymaga w większości wypadków jakiegokolwiek ciężkiego pomyślunku. Opisując Fable 3 przedstawię bawiące się dzieci, w Warhammer 40k: Space Marine wskoczyłem w pancerz Kosmicznego Marine, a w przyszłości stworzę zapewne więcej takich światów. Ale nie w przypadku ?LIMBO?, bo gdybym miał o nim w ten sposób pisać, to otrzymalibyście tekst wybitnie pusty, a składałby się naprzemiennie ze słów ?ciemność? i ?śmierć?.




    LAS
    ?LIMBO? nie należy do najnowszych gier ? trzy lata temu pojawiła się na Xbox Live, wzbudzając całkiem sporą falę dyskusji o (jak zwykle) ?związkach gier komputerowych ze sztuką?. Zebrała kilka nagród, recenzenci chwalili, wspominając o ciekawych doświadczeniach z rozgrywki itd. Zapamiętałem też, że kontrowersyjny recenzent o ksywce ?Berlin? z CD-Action zyskał większy rozgłos właśnie dzięki odmiennej recenzji ?LIMBO?, opublikowanej na stronie internetowej cdaction.pl. Ostatecznie sam mogłem się dobrać do produkcji, o której słyszałem wiele dobrego, a także i potok złośliwości. Jak to wreszcie wygląda?



    JASKINIA
    W grze sterujemy chłopcem (jego cieniem?), który z niewiadomych przyczyn budzi się w ogromnym, spowitym mgłą lesie, kompletnie sam, posiadając nieznaną nam motywację (dziewczyna/siostra?) parcia w prawą stronę. Po niezbyt długiej (zaledwie dwie godziny) podróży ostatecznie (?) dociera do celu, a ja pogrążam się w zadumie. ?LIMBO? jest grą bardzo cichą i oszczędną. Brak tu muzyki w sensie dosłownym ? w lesie słyszymy naturalne odgłosy natury, a w opuszczonej fabryce naturalne odgłosy industrializacji. Na drodze naszego awatara staje bardzo wiele niebezpieczeństw, takich jak wnyki, gigantyczne pająki, inne dzieci, grawitacja czy automatyczne działka. Nasza w tym głowa, by go przez to wszystko przeprowadzić. Możemy więc opisywaną grę określić jako zabawę platformowo-logiczną?



    HOTEL
    ... z całą siecią checkpointów, bo życie mamy tu tylko jedno, a nasz bohater ginie niemal natychmiast po spotkaniu przeszkody. A śmierć, dzięki zastosowaniu silnika fizycznego Box2D, wygląda niemal zawsze makabrycznie. I jest częsta. Na szczęście zagadki środowiskowe nie należą do najtrudniejszych i tylko dwa razy musiałem posiłkować się pomocą z internetu, zazwyczaj przez to, że czegoś nie zauważyłem. Satysfakcję z rozwiązywania zagadek miałem całkiem sporą. Lokacje w grze zmieniają się bardzo szybko, prawdopodobnie po to, żeby nie wprowadzać monotonii, tak odpowiedniej dla stylu graficznego?



    FABRYKA
    ?czyli różnych odcieni szarości, z dominującym mrokiem. Jedyne, co będzie wam świecić zawsze i pewnie, to oczęta kierowanego przez nas chłopca. Osobiście bardzo mi się ten styl spodobał, wprowadzając nutkę melancholii i zamyślenia, przez co ciarki na moich plecach się nie pojawiły, a pot z czoła nie spływał. Kilka razy jesteśmy zmuszeni do nieco szybszego reagowania, np. gdy goni nas gigantyczny pająk, ale nie zdarza się to aż tak często. Spragnieni osiągnięć mogą jeszcze się rozglądać się za ukrytymi ścieżkami, na końcu których czeka białe jajo do rozbicia. Szkoda, że jest ich tak mało, bo jedna z takich ścieżek wywarła na mnie niezwykle silne wrażenie ? stopniowo idziemy nią w coraz głębszą ciemność, podczas gdy tajemnicze, ?robacze? dźwięki wokół nas nasilają się.



    LIMBO?
    Gra kończy się nagle i szybko, stawiając przed nami wybitnie otwarte zakończenie. Z tym mam największy problem, bo taka pseudo fabuła daje nam ogromną możliwość interpretacji, a z każdą interpretacją wiąże się ryzyko nadinterpretacji. I tak, gdybym miał na własną rękę szukać sensu tej produkcji, to wytknąłbym górnolotnie metaforę życia człowieka, stworzoną w formie ciągłej drogi, usianej niebezpieczeństwami, gdzie tylko na naszym umyśle możemy polegać. Mogę udawać, że ?LIMBO? chce nam powiedzieć, że całe życie gonimy za miłością, nie zważając na wszelkie trudy, lecz ciągle pragnąc. A może to nasze zagubione dziecko w duszy, które sami ukryliśmy wraz z dorastaniem, pragnie się wydostać i odkryć najprostszy z celów życia? Nie mam pojęcia. Pewne jest tylko jedno ? każdy powinien tą grę ocenić wedle własnego gustu, a pewnej przyjemności mogą oczekiwać tylko melancholicy i turpiści.



    Ocena: ?
    Plusy:
    · Ładna oprawa graficzna
    · Świetne udźwiękowienie
    · Przyjemnie testuje nasz umysł
    · Możliwość interpretacji fabuły
    Minusy:
    · Szczątkowa oprawa graficzna
    · Brak ścieżki dźwiękowej
    · Prostackie zagadki
    · Udawana metaforyczność
    · Krótka
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo PS: Pierwszy raz we wpisie wykorzystałem zrobione osobiście screeny
  11. bielik42
    Uroki dziecięcych bajek ­? stylizowana recenzja Fable 3 (PC)







    Fable III

    Studio: Lionhead Studios
    Rok wydania: 2010(X360)/2011(PC)
    Gatunek: Action RPG
    Wcale nie tak dawno temu, w niewielkiej wiosce zwanej Światem, znany gawędziarz Peter opowiadał dzieciom bajki. Od zamierzchłych czasów jego opowieści bywały ciekawe, oryginalne i fantazyjne, dużo ciekawsze niż bajki innych gawędziarzy. Opowiadał o tym jak być bogiem, jak być złym władcą podziemi, jak latać na magicznym dywanie i w końcu ? jak zostać bohaterem. Te ostatnie bajki pojawiły się trzy razy, tworząc wspaniałą serię, na której kolejne części wszystkie dzieci czekały z zniecierpliwieniem. Czy zaś ostatnia, trzecia część spodobała się wszystkim? Spójrzmy na ten szumiący las, i na tą trójkę biegających po nim dzieci?



    - To nieprawda, co wszystkie te głuptaki opowiadają!
    Wykrzyknął Jaś, przeskakując kolejny kamień. Tuż za nim podążała żwawo Kasia, w spódnicy do kostek i z chustką na głowie, a za nią bardzo chudy i blady Eryk. Dzieci biegły przez las, potykając się o zarośla, ze śmiechem wpadając na siebie i z obrzydzeniem ściągając z siebie licznie wiszące tu pajęczyny. Wreszcie dotarły do małej polanki z szałasem na środku. Obok płynął płytki strumyk, a za nim jeszcze rozciągał się przejrzysty las, pełen mchu i złocistej trawy na krańcach. Ale w oddali drzewa zaczynały znikać w mroku ? tam zaczynał się gęsty bór. Dzieciaki nie przejmowały się zbytnio tym faktem i szybko zaczęły biegać po polance, szukając swoich ulubionych zabawek i sprawdzając czy coś się nie zmieniło.
    - Święta racja ? przyznał po chwili Eryk, spoglądając w powoli płynący strumyk ? Nawet nasz ulubiony kumpel ?Wściekły? Joe się myli. Ostatnia bajka wujka Petera była wyśmienita.
    - No nie wiem ? mruknęła z powątpieniem Kasia, chowając do kieszeni żołędzie ? Bardzo różniła się od poprzedniczek, tyle wam powiem.
    - Głupoty gadasz! To wciąż niezwykła zabawa! ? Jaś entuzjastycznie ignorował nakaz ?w lesie zachowaj ciszę? wymachując przy tym odnalezionym w końcu kijem z leszczyny. Każdy wiedział, ze takie kije są najlepsze, bo są giętkie i nie łamią się łatwo. Kto miał taki kij ? ten wygrywał wszystkie bitwy ? Ale powiedz co masz do powiedzenia, byle szybko! Musimy iść walczyć z hobbesami!



    - No więc zacznijmy od samej historii
    - zaczęła Kasia, grzebiąc w szałasie ? To już nie jest taka bajka. Dziecięca bajka, mam na myśli?
    - Bo my nie jesteśmy już dziećmi ? mruknął cicho Eryk, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.
    -? sami spójrzcie: dodali masę tej ?poletyki?, czy jakoś tak. Nasza heroska?
    - Heros! ? wtrącił Jaś, uderzając kijem w pobliskie drzewo. Drzewo nie zareagowało.
    - ? Heroska nie jest na początku dzieckiem, a już niemal dorosłym człowiekiem. I na samym początku się całowała! ? w tym momencie dzieci zaczęły pluć i ocierać sobie usta, krzywiąc się z niesmakiem ? I się okazuje, ze jej brat jest bardzo niedobry i krzywdzi ludzie, a że siedzi na tronie, to nikt mu nic zrobić nie może. Wtedy pojawia się Teresa, która była też we wcześniejszych bajkach i mówi naszej herosce, że musi wszcząć ?rybelię?, czy jakoś tak, i przewrócić tron, na którym siedzi jej brat. I ona wyrusa sukać nowych towazysy?
    - Seplenisz, głupia! ? krzyknął znów wojowniczy dzieciak, szczerząc się do Kasi.
    - Ssspadaj! Ale jak to mówiłam ? szuka towarzyszy, a pomaga jej niezwykle odważny Walter i zabawny sługa, którego głos uwielbiam. Okazuje się, że nasza heroska jest prawdziwą heroską, tak jak jej ojciec, więc dostaje dostęp do magicznego sanktuarium i może korzystać z bohaterskich broni. Z czasem jednak okazuje się, że to nie jej brat jest tu zagrożeniem?
    - No już, starczy! Nie przypominaj mi wszystkiego, bo będę znudzony gdy dziś będziemy słuchać tej bajki raz jeszcze. Ja ci powiem, że to nieważne wszystko, a ważny jest sposób, w jaki ta bajka się toczy. ? rzekł tym razem spokojniej Jaś, opierając się o drzewo. Dziewczynka zamilkła i zatknęła za pas jakiś tajemniczy obiekt. Dodała jeszcze:
    - Ale jeszcze nie powiedziałam najlepszego ? znów towarzyszy jej pies! ? w tym momencie zza Kasi wyskoczył mały szczeniak, czarno biały i wyjątkowo puchaty. Psiak zaczął biegać po polance i szczekać na drzewa. ? I on jest niezwykle pomocny, może atakować powalonych wrogów i wskazywać jej ukryte skarby.



    - Daj mi wreszcie powiedzieć co nieco o technice opowiadania, co?
    - zdenerwował się Jaś ? Nasz heros przez większą część bajki walczy. Może to robić na trzy różne sposoby ? Mieczem ? Jaś wyciągnął kij i zamachnął nim widowiskowo ? i Młotem! ? z wysiłkiem podciągnął do góry bardzo gruby konar z wystającą gałęzią. Dzieciak złapał za gałąź i zaczął się kręcić w kółko, machając konarem. Stracił równowagę i się przewrócił z krzykiem. Reszta dzieci zaczęła się śmiać, a pies podbiegł do przewróconego i polizał mu twarz.
    - Nie tylko to! ? dodała Kasia ? Może też strzelać z pistoletu! ? wyciągnęła zza pasa zagięty kawałek patyka, wydając przy tym dźwięki wystrzału ? lub muszkietu! ? schyliła się i podniosła dłuższy patyk, przyłożyła go do twarzy i ?buchnęła? wyrzucając z ręki jednocześnie zebrane wcześniej żołędzie. Jeden trafił Jasia w czoło, co ten skwitował krzykiem przerażenia.
    - To wszystko nic! ? zabrał głos Eryk, podnosząc się ? Heros może używać prawdziwej magii ? to rzekłszy chlapnął nabraną w ręce wodą w niczego niespodziewającą się Kasię. Dziewczynka przestraszyła się i oburzona krzyknęła ? Ty gamoniu! Jestem cała mokra! ? zaczęła go gonić po polanie. ? Zaraz użyję swojej mocy magicznej, by to naprawić! ? krzyknął uciekający winowajca. Zatrzymał się, złożył dłonie i skierował je w stronę nadbiegającej koleżanki. Wtem las zatrząsnął się od nagłego podmuchu, przetaczającego się między drzewami. Wiatr uderzył w dzieci, niemal je przewracając. Eryk spojrzał zdumiony na swoje ręce.
    - To było niezłe, patałachu! ? zaśmiał się Jaś, wypluwając z ust mech ? Zresztą nie ma się po co kłócić, Heros może używać tego na zmianę i nie ogranicza go w tym ani amunicja, ani wytrzymałość, ani jakaś ?mana?. Poza tym szybko się przewraca, unikając wrogów, a gdy wreszcie go trafią, co się zdarza każdemu bohaterowi, to traci on jedynie zbierane punkty gildii, po czym się odradza. Ale muszę przyznać, że bardziej podobała mi się walka w pierwszej Bajce, bo tam heros nie mógł być we wszystkim najlepszy, więc musiał wybrać jedną z dróg, lub tylko dwie (np. wojownika wspomaganego magią), dzięki czemu każda nowa bajka tej Bajki mogła wyglądać inaczej. A tu ma wszystko, rozwijając swoje umiejętności poprzez wykupywanie specjalnych skrzyń na tajemniczej ?Drodze?. Aby je kupić potrzebuje określonej ilości punktów gildii, zdobywanych za wykonywanie zadań i pokonywanie wrogów.



    ­- Pogadajmy nieco o samym świecie tej bajki, dobrze?
    - Zaproponował Eryk, podnosząc leżącą na ziemi Kasię. A że dużo więcej poświęcał czasu książkom niż zabawie, to zwracał uwagę na takie szczegóły.
    - Brednie. ? mruknął Jaś, na co Eryk nie odpowiedział, zupełnie to ignorując.
    - Albion jest w tej bajce naprawdę piękny. Czy zwróciliście uwagę na te zróżnicowane miejsca, wioski, bagna? Każda osobna lokacja jest opisywana inaczej, wyróżnia się własnym stylem i oświetleniem. Bardzo ładnie jest opisane miasto Bowerstone, podzielone na trzy dzielnice, pełne sklepów, ludzi i tajemnic. Do tego nasz Heros mógł kupić sobie każdy dom i decydować o wysokości cen i płac. Podróżowanie jest piękne, a na drodze naszego bohatera staje wiele przeszkód.
    -Ta-ak, tylko jakoś niewiele tych ?przeszkód?. ? wtrąciła się wiecznie marudząca Kasia ? nasz Bohater walczy tylko ze szkieletami w trzech rodzajach, wilkami, hobbesami?
    - Które mają magów ? dodał Eryk, wciąż próbując gestykulować na wymyślne sposoby.
    - Tak, mają. Bandytami, też w trzech rodzajach i z wilkołakami, białymi i brązowymi. Czasem też atakują go kruki i nietoperze, a w końcowych partiach bajki dodano trzech dodatkowych przeciwników. No i są walki z głównymi wrogami.
    - Które są strasznie słabe! ? krzyknął ze złością Jaś ? Pamiętacie walkę z Jackiem Rzeźnikiem z pierwszej Bajki? To była walka, prawdziwe emocje! A w tej ? nudna straszliwa. Bardzo mnie to zawiodło.
    - Właśnie ? zgodziła się Kasia ? Sama walka o tron nie jest emocjonująca, tylko śmieszna i zostawiła mnie w wielkim niesmaku. W tym przypadku wujek Peter się nie postarał.
    - A wracając do świata ? wtrącił Eryk ? wyjątkowo podobała mi się partia ?ciemności?. Dla samej tej partii warto tej Bajki posłuchać.
    Reszta dzieci pokiwała zgodnie głowami.



    - Walka walką, świat światem, ale co nasz Heros właściwie tam robi?
    - pytanie zadała Kasia, dłubiąc w nosie. Jaś spojrzał na nią jakby była jakimś dziwnym stworem.
    - Jak to ?co? Wszystko co chce! Może kupować domy, może handlować, może [bleeeee] zakładać rodzinę i podrywać dziewczyny (i chłopaków), może szukać książek, może wykonywać zadania od różnych postaci?
    - O tak, i to mnie też bardzo znudziło ? dodał Eryk ? na początku opowieści ma tak wiele zadań, a każde jest inne i ciekawe! Heros trafia do świata książki, albo do gry w stylu dungeons&dragons, albo pomaga odbudować świątynię zła, ale gdy zostaje królem, to już prawie takich zadań nie ma, zostawiając nas bezczynnymi. Bardzo nieładnie!
    - ? tak, tak, masz rację. Ale poza tym może też szukać srebrnych kluczy, by otwierać srebrne skrzynie, złotych kluczy, by otwierać złote drzwi, szukać bardzo wrednych gnomów, które rozlazły się po świecie, albo próbować otworzyć tajemnicze Demoniczne Drzwi. Może też pracować jako piekarz, kowal lub artysta. Może też dekorować każdy dom zakupionymi sprzętami, postrzelać z artylerii do nadciągających fal truposzy, pływać, zwiedzać i szukać. Jest tego tak dużo! No i do tego każda nowa broń, jaką znajduje, wymaga od niego spełnienia trzech warunków, aby stać się bronią legendarną. Na przykład jedna z nich wymagała rozkochania [bleeee] w sobie pięciu osób. Możliwe też jest zbieranie specjalnych ubiorów, tatuaży i fryzur. A więc to bardzo rozbudowana bajka.
    - Zwłaszcza, gdy zostaje się już królem ? dodała Kasia, otrzepując spódnicę ? Wtedy ma też wybór jak wpływać na cały Albion. Może uczynić go lepszym miejscem, lub krainą zła. A najlepsze jest to, że Heros może odwiedzić świat równoległy, w którym działa podobny do niego heros, i razem z nim walczyć, ramię w ramię.



    - Taaak, wychodzi na to, że powinna to być najlepsza Bajka, no nie?
    - Powiedział Jaś, grzebiąc patykiem w ziemi.
    - Szkoda, że tak nie jest ? westchnął Eryk ? Klimat Bajki kompletnie się zmienił. Nie czułem już tej dziecięcej bajki. Do tego nasz bohater nie starzeje się w aż takim stopniu jakby mógł. Wiele z tego, co obiecał przed trzecią Bajką wujek Peter zupełnie się w Bajce nie znalazło. Bardzo nieładnie.
    - Do tego zakończenie jest bardzo kiepskie i przewidywalne ? wtrąciła Kasia ? a wymóg zebrania sześciu milionów sztuk złota w skarbcu jest nadzwyczaj irytujący, bo ja wcale pieniędzmi nie chciałam się przejmować.
    - Co by nie mówić ? ja bawiłem się wspaniale ? wyznał Eryk ? chciałem wracać do Albionu myślami i świetnie się tam czułem. Walka była fajna, zadania ciekawe i świat przepiękny. Moim zdaniem warto tej Bajki posłuchać.
    - Szkoda, że w naszej sąsiedniej wiosce, nazwanej ?Polską?, bardzo ciężko tą Bajkę usłyszeć. ? mruknęła Kasia, spoglądając na przeciwległy kraniec lasu.
    - Trudno ? Jaś wzruszył ramionami ? Pora ruszyć na przygodę?
    - Pora. ? zgodził się Eryk.
    - Pora. ? pokiwała głową Kasia, podnosząc swój ?pistolet?.
    - Hau! ? zaszczekał szczeniak, wystawiając język i stawiając uszy na sztorc.
    Dzieci i zwierzak odwróciły się twarzami do mroku, nadciągającego ze wschodu. Czarna, lepka mgła powoli otaczała kolejne drzewa, przemykając się miedzy źdźbłami złotej trawy. Słońce powoli zachodziło, a mrok gęstniał. A walka trwała.



    Królewskie fakty:
    - ?Fable 3? to [oczywiście] najnowsza część głośnej serii Fable, rozpoczętej w 2004 roku na Xboxie, a rok później na komputerach osobistych. Część druga pojawiła się tylko na Xboxie360. Jestem wielkim fanem ?Fable: Zapomniane Opowieści?, która do dziś pozostaje dla mnie tytułem kultowym. Drugiej części nie miałem okazji poznać. Fable 3 udało mi się zdobyć tylko dlatego, że znalazłem ją na wyprzedaży w Rotterdamskim Saturnie.
    - W grze kierujemy bohaterem lub bohaterką, która ma za zadanie poprowadzić rebelię przeciwko swemu złemu bratu-tyranowi. Możemy to zrobić w dobry lub w zły sposób. Zbieramy towarzyszy, by rozpocząć atak na zamek, który to atak trwa pięć minut i jest rozczarowujący.
    - Walka bardzo różni się od tej z pierwszej części. Nie ma paska życia ? ekran po prostu traci kolory, ale pomimo tego gra jest bardzo łatwa. Nawet na najtrudniejszym poziomie, w którym zdrowie się nie regeneruje, a odzyskujemy je tylko poprzez picie pointionów lub jedzenie specjałów, walka wciąż jest łatwa. Do wyboru mamy walkę bronią białą, palną, lub magią. Magii możemy używać przeciwko jednemu przeciwnikowi, lub obszarowo. Każdy atak możemy uczynić potężniejszym poprzez przyciśnięcie przycisku i potem zwolnienie go.
    - Największą siłą gry jest jej pierwsza cześć, gdy jeszcze nie jesteśmy królem, gdyż wtedy mamy dostęp do szeregu wybitnie zabawnych zdań pobocznych, wręcz spływających brytyjskim humorem. Trafi się tu nawet misja, w której jesteśmy pomniejszeni i gramy pod dyktando trzech Mistrzów Gry. Nasz wierny sługa mówi głosem Johna Cleese?a ? jednego z członków legendarnej grupy Monty Python. Humor tej gry jest niezwykle przyjemny i przypomina nieco przygody pirata z Małpiej Wyspy.



    - Fable 3 jest przebogate w ciekawostki, zabawne smaczki i rzeczy do zbierania. Najciekawszą rzeczą zbieracką są tu wyjątkowo wredne, obrażające nas ożywione gnomy ogrodowe. Po świecie rozpełzło się ich 50, a my musimy znaleźć i zastrzelić je wszystkie.
    - Klimat jest zupełnie odmienny od pierwszej części. Jest tu dużo więcej dorosłych treści. Możemy uprawiać seks i wynajmować prostytutki. Często podejmujemy tu tez decyzje o życiu i śmieci innych osób.
    - Wśród mieszkańców jest wiele homoseksualistów, z którymi też można zawrzeć związek.
    - Grafika jest przepięknie bajkowa i przyjemna. Każda lokacja w grze wyróżnia się odmiennym stylem i klimatem. Modele postaci są całkiem znośne.
    - Naszego bohatera można przystrajać w ciuchy, fryzury i tatuaże, które odnajdujemy podróżując lub kupując w sklepach. Każdy dom można kupić i wyposażyć wedle własnego gustu. Można się wziąć ślub i robić sobie dzieci. Powracają też srebrne skrzynie i klucze, a także zagadkowe Demoniczne Drzwi, prowadzące do naprawdę zaskakujących światów (jeden wygląda jak księżyc!).
    - Nasza broń podstawowa rozwija się razem z nami, a całą resztę oręża musimy ulepszyć poprzez wykonanie trzech osobnych zadań, np. jeden z muszkietów wymagał ode mnie przespania się 15 razy z facetem, by zyskać +20% obrażeń przeciwko ludziom.
    - Bohaterowi zawsze towarzyszy pies, dobijający przeciwników i szukający specjalnych miejsc, gdzie możemy kopać.
    - Gra jest bardzo bogata i zachęca do odkrywania swoich tajemnic.
    - Możliwe też jest wkroczenie do świata innego gracza i np. wytłuczenia mu wszystkich wieśniaków (o ile nie zdąży nas ze swego świata wyrzucić). Możemy też z takim graczem wziąć ślub i spłodzić dzieci).
    [Miałem nadzieję na grę, w której faktycznie będzie rewolucja. Coś w stylu francuskiej chociażby. Ale tego tu nie ma]





    Ocena: 8+

    Plusy:

    · Bogaty, kolorowy i żywy świat
    · Masa rzeczy do zrobienia
    · Przyjemna walka
    · Brytyjski humor
    · Wiele broni do wyboru
    · Duże możliwości kreacji bohatera
    · Zadania poboczne
    · Urokliwa muzykaMinusy:
    · Rozczarowujące walki z bossami
    · Kiepski główny wątek
    · Iluzoryczne ?bycie królem?
    · Nie mamy wpływu na obronę przed obrażeniami ? gruby pancerz broni tak samo jak piżama
    · Możliwe jest osiągniecie ?doskonałości? w każdej dziedzinie walki (brak zachęty do grania od nowa jako np. mag)
    · Zbyt dużo uwagi poświęcono finansom i ekonomii
    · To już nie jest dziecięca bajka
    - "Rewolucja"


    Intro



    Youtube Video -> Oryginalne wideo


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo


    Świetny TVspot



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  12. bielik42
    ?Tańcząc w ciemnościach?




    Reżyseria: Lars von Trier
    Występują: Bjork, Catherine Devenue, Peter Storemare, David Morse,
    Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że od początków kinematografii poszczególne gatunki filmowe rozwinęły się na tyle, że stały się obce wobec swoich pierwotnych form, to możemy zrozumieć istotę powstawania filmów takich, jak ?Tańcząc w ciemnościach?.
    Powód? Prawdopodobnie zmęczenie materiału. Po wielu szeregowo trzaskanych musicalach wybitnym głupstwem byłoby stworzenie kolejnego. Lars von Trier nie chciał być artystą sztampowym, więc w gotowej ramie musicalu poprzestawiał wiele fragmentów, co poskutkowało filmem iście ponadprzeciętnym. Bo co odnajdujemy w musicalach? Prostą historię, często miłosną, w której główne zwroty akcji sygnowane są poszczególnymi występami śpiewano-tanecznymi. W takich momentach okazuje się, że wszyscy na ulicy potrafią tańczyć niczym Fred Astrie, a muzykę można wydobyć z czegokolwiek. No i wszystko kończy się szczęśliwie, bo przecież to wszystko zabawa, prawda?



    Otóż nie, von Trier przeciwstawił się słodkiej fikcji i zrobił musical zmiksowany z dramatem, którego celem jest wywołanie łez, a nie uśmiechu. Wyszło fantastycznie, łzawo, ale nie sztucznie, wzruszająco, lecz prawdziwie. Główna bohaterka (grana przez znaną piosenkarkę Bjork) ? Selma Jezkova ? jest imigrantką z Czechosłowacji. Przybyła do Ameryki razem z synem, mieszka w niewielkiej przyczepie na terenie posiadłości bogatego małżeństwa Houston i pracuje tak, jak przysłało na imigranta ? w hali produkcyjnej za nędzne grosze. Do tego Selma jest pod kilkoma względami wyjątkowa: uwielbia musicale, jest ich wielką miłośniczką i zdarza jej się uciekać w marzenia, gdzie wymyśla wyjęte z jej ulubionych filmów pokazówki wraz z choreografią i muzyką. No i cierpi na rzadką chorobę, na skutek której powoli traci wzrok. Jest też świadoma, iż jej syn przejął po niej ten bolesny ?dar?, więc w tajemnicy przed światem zbiera pieniądze na operację, by przestrzec potomka przed ślepotą. Szybko zaczynają się dziać dość? nieprzyjemne zdarzenia, a rozdarta między miłością do dziecka i wdzięcznością dla sąsiada Selma popada w poważny konflikt z prawem. Reszty nie zdradzę, bo każdy szczegół psułby wam wrażenia z seansu. Mogę za to stwierdzić, że pewne są emocje, bardzo silne emocje.



    Co jest w tym filmie wyjątkowe, to nie (tylko) fabuła i forma postawionego na głowie musicalu, ale styl, w jakim ?Tańcząc w ciemnościach? został zrobiony, mianowicie ? to dokument. Tak, ten film został nakręcony niczym zwyczajny film dokumentalny i do tego prawdopodobnie amatorski. Kiepskie światło, cięte kadry, trzęsąca się kamera ? to wszystko na początku bardzo mocno gryzie widza, który spodziewał się typowo filmowej roboty. Wszystko się zmienia w momentach, gdy cała akcja przemienia się w musical ? kamera stoi prosto, przejścia są gładkie, światło czułe, a choreografia profesjonalna. Tym sposobem reżyser zbliża widza do akcji, uprawdopodabnia ją i wzmaga emocje, płynące z filmu.



    W sumie niewiele pięknych rzeczy mogę o tej produkcji napisać, bo jest to film niedługi i niezwykle skoncentrowany. Nie ma tam ani jednej niepotrzebnej sceny, lub słowa rzuconego od niechcenia. Wszystko jest na swoim miejscu, a akcja trwa w swojej doskonałej formie. Ciekawi, ale wzrusza. Potrafi doprowadzić do płaczu, potrafi doprowadzić nawet do depresji, bo pokazuje jedno ze źródeł zła ? pieniądze. Bardzo smutny, przejmujący. Polecam, jeżeli zbytnio słodzicie swoje życie.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  13. bielik42
    Duet fachowców - ?Za kilka dolarów więcej?





    Reżyseria: Sergio Leone
    Występują: Clint Eastwood, Lee van Cleef, Glan Maria Volonte, Klaus Kinski,
    O ?Trylogii dolarowej? pisywałem już kilkukrotnie (zainteresowany odsyłam do tekstów o pierwszej i trzeciej części), lecz oto nadszedł czas, by podstawową formułę opisu tej kolekcji zakończyć, bowiem oto przed wami wrażenia z drugiej części cyklu, która miała nie powstać, lecz to właśnie z niej wyrosło późniejsze arcydzieło, traktujące o przygodach trzech różnych ludzi na dzikim zachodzie. A tymczasem kapelusz włóż, rewolwer do kabury i hajda na koń!




    Sergio Leone nie spodziewał się, że wydając w 1964 r. ?Za garść dolarów? zrewolucjonizuje gatunek westernu i doczeka się tak ogromnych braw. Zaskoczeni byli także producenci, którzy postanowili kuć żelazo póki gorące i zaproponowali reżyserowi wyprodukowanie kolejnej części przygód bezimiennego rewolwerowca. Leone raczej nie musiał z tego powodu narzekać, a produkcja następcy zabrała mu tylko rok, co jest o tyle ciekawe, że każda część trylogii pojawiała się dokładnie po rocznym odstępie. Przeciw komu Clint Eastwood w poncho występuje tym razem?



    Dziki zachód, ostre słońce i senne miasteczka ? typowa sceneria westernowa i tym razem również się nie zmienia. Niebezpieczny bandzior El Indio (którego gra znany nam z poprzedniczki czarny charakter Glan Maria Volonte) ucieka z więzienia i organizuje własną bandę. Ich celem jest obrabowanie najlepiej pilnowanego banku na dzikim zachodzie. Jednocześnie za jego głowę wyznaczono nagrodę, a zainteresowanych ową łepetyną jest dwóch chłodnych panów ? dżentelmen pułkownik Douglas Mortimer (Lee van Cleef) oraz główna gwiazda trylogii, czyli Clint Eastwood, tutaj ukrywający się pod pseudonimem ?Monco?. Obaj są łasi na nagrodę, z czym Mortimer ma z El Indio osobiste porachunki (których nie zdradzę), a Clint robi to, co zwykle ? stara się zarobić.



    Na samym początku pomiędzy nimi panuje wrogość, jest tu niezwykle emocjonująca scena, w czasie której obaj panowie strzelają do siebie, zrzucając sobie kapelusze, lecz niedługo potem postanawiają połączyć siły, gdyż sam ?Indianin? jest niezwykle groźny, a jeszcze towarzyszy mu cała szajka. Rozpoczyna się więc fortel, polegający na tym, że Eastwood dołącza do szajki, dzięki czemu wraz z pułkownikiem będą mogli złapać złoczyńcę w pułapkę. Czy jednak film ten byłby emocjonujący, gdyby w tak prosty sposób się kończył? To tylko taka sugestia, nie zdradzam nic, lecz tak jak i w poprzedniczce ? łatwo nie będzie, a nasi bohaterowie będą zmuszeni do porządnego kombinowania.



    Westerny od Sergio Leone mają to do siebie, że zapewniają naprawdę ogromne emocje, i to bez względu na fakt, czy widz lubi westerny, czy nie ? gdyż są to emocje prawdziwe, nie potrzeba jakiejś szerokiej wiedzy o filmach kowbojskich, ani żadnych szczególnych preferencji ? gdy widzisz napiętą sytuację, której wynik będzie ważył na dalszych losach bohatera, to wsiąkasz i tak, bez żadnego problemu. To właściwie największa siła w trylogii dolarowej: potrafi zaangażować widza w ten sposób, że czuje on ciarki na plecach, zaciska zęby z podniecenia i ledwo może mrugnąć, zahipnotyzowany działaniami naszych bohaterów. Tu nawet cisza potrafi być przejmująca. Całe miasteczko puste, w oddali słyszymy stukot kopyt, jakiś kogut zapieje, a nasi bohaterowie wciąż się czają, czekając na ostateczny wynik.



    Powyższe zalety w dużej mierze opierają się na świetnej grze aktorskiej. O Eastwoodzie właściwie nawet nie trzeba wspominać, bo jest klasą samą w sobie, ale i Leef mu nie ustępuje. Wybór głównego złego trochę dziwi, bo przecież grozi powtórką z rozrywki, ale paradoksalnie rola Volonte posiada wszelkie cechy negatywne, które miała w poprzedniczce, więc nie lubimy go już od samego początku, od pierwszego szyderczego uśmiechu. Wato nadmienić, że w bandzie El Indio jest i garbus o przerażającej twarzy, a grał go nie kto inny, a sam Kinsky ? pierwszy Polak, który odniósł sukces w Hollywood. Historia, choć z jednej strony zapowiada się na sztampę, to jednak udaje się jej widza zaskoczyć, dzięki zgrabnym przetasowaniu stron i sił. Podobnie rzecz się miała w pierwszej części i tu już możemy zauważyć pewien schematyzm, ale co z tego, skoro sprawdza się on doskonale, nie dopuszczając do nas nudy ani na chwilę?



    Za muzykę odpowiada znany i lubiany Enio Morricone, zdjęcia wykonano poprawnie, Clint wygląda i zachowuje się jak Clint, a przecież patrzenie na niego to sama przyjemność. Skoro jest to już ostatni film z trylogii, który opisuję, to wypada to jakoś podsumować. Gdybym więc miał wybrać, która część jest najlepsza, to zapewne odrzekłbym ?trzecia?, ale tak naprawdę popełniłbym wtedy błąd, ponieważ na wszystkie trzy należy patrzeć jak na jeden, wciąż ewoluujący. To wspaniała przygoda na dzikim zachodzie, być może jedna z najlepszych, a z pewnością z najciekawszymi bohaterami i beczkami chlupoczącego napięcia, wylewającego się z nas strumieniami. Polecam całość i każdą z osobna, to wielki hołd dla westernu i kina w ogóle.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  14. bielik42
    Moja Wielka, Francuska Miłość Kina ? ?Amelia?





    Reżyseria: Jean Pierre-Jaunet
    Występują: Audrey Tautou, Mathieu Kassovitz, Rufus, Yollande Moreande
    Słodka, powabna Amelia o kruczoczarnych włosach i uśmiechu, którego pozazdrościć mogłaby jej nawet sama Mona Lisa zdobyła moje serce szturmem, niewinnością i? introwertyzmem. W ferii szczęśliwych barw, pośród uroczych uliczek Paryża chciałbym się z nią spotykać i dzielić emocjami, myślami i swoim światem. Czyż nie byłby to raj?






    Aż nie mogę komentować tej aktorki, tak uroczo kobieca jest

    Bez wątpienia zakochałem się w tym filmie, muszę to rzec na samym początku. Właściwie przeważnie kino francuskie było bliskie memu sercu, dzięki zazwyczaj niesamowicie ?miękkiej? atmosferze i wszechobecnej czułości. Jednak dopiero ?Amelia? zdołała we mnie wzbudzić prawdziwą namiętność tego typu, która wybucha wobec naszych najszczerszych marzeń. Tam, za ekranem istnieje świat tak piękny, tak pomysłowy i wzruszający, że nawet taki nieudacznik i wyobcowany dziwak chciałby się tam otworzyć dla innych ludzi. Ale po kolei.
    Tytułowa bohaterka jest prześliczną kelnerką w jednej z wielu swojskich restauracyjek. Jej rodzice podchodzili do wychowywania swojego jedynego dziecka dosyć restrykcyjnie, więc Amelia wyrosła na uroczy typ introwertyczki, która co prawda z ludźmi się dogaduje, lecz odrzuca wszelkie bliższe kontakty, obawia się cudzych emocji i nie przeszkadza jej samotność (dziś tego typu ludzie też istnieją, ale zazwyczaj wsysa ich internet) ? żyje samotnie z kotem, a jej najbliższymi, lecz jednocześnie obcymi, ludźmi są sąsiedzi oraz ojciec (śmierć matki była dosyć? oryginalna). Na początku obserwujemy skrót historii Amelii, jej dorastanie, kłopoty i zainteresowania, by w dalszej części zapoznać się z tym fragmentem jej życia, w którym zmienia się ono diametralnie.



    A to dlatego, że pewnego dnia, gdy Amelia stała w łazience z flakonem perfum w ręce, w radio nadali wiadomość o wypadku i śmierci księżnej Diany. Zaskoczona dziewczyna wypuszcza z ręki zakrętkę do perfum, która toczy się po ziemi trafiając w jedną z płytek na ścianie. Naruszona płytka odpada, ukazując tajemniczą skrytkę, a w środku pudełko z pamiątkami czyjegoś dzieciństwa. Amelia postanawia odnaleźć właściciela, a gdy wreszcie się jej to udaje, poznaje to dziwne uczucie, gdy czyni się dobro. Z miejsca nasza dzielna dziewczyna zrzeka się własnego szczęścia na rzecz pomaganiu innym. A okazji ma wiele, bowiem jej sąsiedztwo i otoczenie w pracy boryka się z pewnymi specyficznymi problemami. A to sprzedawca warzyw (Urbain Cancelier) wyśmiewa się i dokucza swojemu asystentowi, który jest małomównym imigrantem (Jamel Debbouze), a to sąsiadkę z dołu dawno temu opuścił mąż dla innej, co wzbudziło u niej nieustanną melancholię, a dodatkowo w tej samej klatce mieszka w odosobnieniu chory staruszek-malarz. Amelia pomaga im, a nawet i innym, jak tylko może. Do czasu, gdy na horyzoncie pojawia się jej jedyny znajomy z czasów dzieciństwa ? podobnie introwertyczny Nino (Mathieu Kassovitz).



    Jak już zaznaczyłem w tytule ? ?Amelia? jest bajką, do tego wybitnie moralizatorską i podnoszącą na duchu nawet najbardziej ponurych. Z uśmiechem obserwujemy kolejne sprytne pomysły tytułowej bohaterki, która miejscami wymyśla bardzo oryginalne sposoby na pomoc innym. Trzeba tu zaznaczyć, że film znacząco dzieli się na dwie części. W pierwszej Amelia pomaga tak wielu osobom, jak tylko może, a w drugiej bardziej zajmuje ją relacja z Nino. Oczywiście wszystkie akcje podjęte przez śliczną paryżankę (czy wspominałem, że akcja dzieje się w Paryżu?) rozwiązują się w finale, co pozostawia nas w świetnych humorach i absolutnie bez żadnych wątpliwości i zarzutów, bowiem scenariusz jest tak ładnie złożony, że można go sobie wyobrazić, jako doskonale wykonane orgiami, w którym każda część pasuje do siebie w najwyższym stopniu.



    Jeszcze potężniejsze czary rzuca na widzów scenografia i komputerowa obróbka kolorów. Chyba w żadnym filmie Paryż nie jest aż tak piękny, jak w ?Amelii?. Reżyserowi bardzo na tym zależało, by wywołać wrażenie estetyki i ciepła, bowiem osobiście nakazał pomalowanie pewnych dzielnic Paryża przyjemną zielenią, a wszelkie odrażające znaki wandalizmu (czyt. kiepskie graffiti) zostały usunięte komputerowo. Świetnie wkomponowano w to wszystko radosną muzykę Yanna Tiersena (polecam osobiście odsłuchać soundtrack, dostępny na youtube w całości). Bajkowy ton podtrzymuje wszystkowiedzący narrator o ciepłym głosie, a należą się za to wielkie pochwały, bo tego typu narracja w filmach nie zdarza się zbyt często, a stanowi prawdziwą kwintesencję przyjemności.



    Czy mogę rzec więcej? Kocham ten film, każdy kadr z niego tętni życiem i optymizmem. ?Amelia? daje nam powody, dla których warto żyć, które udanie zasłaniają nam szarość świata i wszelką beznadzieję. Niezwykle kobieca i ponętna Audrey Tautou, cudownie baśniowy Paryż i anielska muzyka ? to zapada w pamięć, istna kwintesencja Francji. Szczęście w pigułce, lek na depresję, powód do miłości, ocalenie introwertyków ? tak bardzo chciałbym się tam znaleźć, tak bardzo chciałbym tam żyć, ale chyba będę mógł jedynie starać się uczynić mój świat podobnie szczęśliwym. Czy warto? Jeżeli preferujesz krew, wulgarność i przekleństwa to? obejrzyj i tak, miłość od pierwszej sekundy gwarantowana. Au Revoir!
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Kącik muzyczny

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  15. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. VIII ? Siła Sztorca (Kosmiczne Jaja)







    Kosmiczne Jaja/Spaceballs

    Występują: Mel Brooks, John Candy, Rick Moranis, Bill Pullman, Dalphne Zuniga
    Zdawałoby się, że po sparodiowaniu filmów historycznych, lub też historii człowieka (w zależności od tego, jak na to patrzeć) Mel Brooks spocznie na laurach, lub chociaż zabierze się za inny gatunek do sparodiowania. Był rok 1987, końcówka lat 80?tych, a reżyser miał na koncie jedynie jeden film! Postanowił więc przywrócić swojej twórczości nieco blasku, co uczynił płynąc na fali jednego z największych wydarzeń w dziejach kina ? Trylogii ?Gwiezdnych wojen?. W ten sposób powstała parodia największego hitu George?a Lucasa, a jej tytuł brzmiał ?Kosmiczne Jaja?.






    Księżniczka jest tu nadzwyczaj urokliwa

    Kosmiczna jajecznica
    Przywoływaniem fabuły nie będę się zajmował, bo to po prostu osadzenie ?Gwiezdnych Wojen? w komediowych ramach. Mamy więc złego Lorda Hełmofona (Rick Moranis), który porwał przepiękną księżniczkę Vespę (Daphne Zuniga) i zamierza przejąć władzę w kosmosie dzięki swemu Kosmicznemu Jaju. Na ratunek wyrusza dzielny Lone Starr (Bill Pullman) wraz z pół-człowiekiem pół-psem o imieniu Barf (Jim Candy). Znajdziemy tu też mędrca Yogurta (Mel Brooks), złego Pizzę the Hutta czy robota Matrixa. Nie trzeba więc nawet wyjaśniać, że każda z tych postaci to wybitnie złośliwe odwzorowanie kultowych bohaterów gwiezdnej sagi. Reżyser sprawnie poskręcał charaktery w taki sposób, by maksymalnie ośmieszyć bohaterów, sam biorąc w tym swój osobisty udział.





    Dla jednych Humor, dla drugich "humor"

    Kalibracja
    Fabuła ?Kosmicznych Jaj? to rzecz wręcz prostacko parodystyczna, opierająca się nie na tworzeniu, lecz na ośmieszaniu. Ciężko się temu dziwić, skoro taki był od początku zamysł, a na dodatek ów zamysł został poparty przez samego ośmieszanego, czyli Lucasa, który był wielkim fanem parodii Brooksa. Nadmienić trzeba, że pomimo faktu, iż gagów na minutę leci tu więcej, niźli pocisków z karabinu Rambo, to ich stopień śmieszności jest w tym filmie niezwykle niezrównoważony. We wcześniejszych produkcjach Brooksa również zdarzały się żarty niskiego i wysokiego polotu, ale ?Kosmiczne Jaja? są tak gigantyczną jajecznicą, że śmiech i zażenowanie zostały tu niemal skrzyżowane. Raz trafi się żart wybitnie dowcipny, czy sprytny (jak np. kasety wideo z wcześniejszymi produkcjami Brooksa, gadżety z filmu, umieszczone w filmie), by potem zostać zmasakrowany tępym odnośnikiem, lub prostackim kopiowaniem (bąki puszczane przez Barfa chociażby). Przez to niezwykle ciężko jest mi oceniać ?Kosmiczne Jaja? pod kątem filmu ?Brooksowego?.





    Zło

    Ten uroczy, mały drań
    Z pewnością cieszy obecność świeżych aktorów, gdyż przez poprzednie cztery filmy reżyser korzystał niemal z tych samych odtwórców, umieszczając jednocześnie gdzieś w centrum samego siebie. W internecie kultem została otoczona postać Lorda Mrocznego Hełmu, odgrywana z werwą przez Ricka Moranisa, świetnie sprawdza się też duet Lone Starr ? Barf, wprowadzając nieco bardziej skomplikowane gagi. Nie zabrakło żartu dwuznacznego, choć damskich dekoltów już jakby mniej. Ale gdzie tu miejsce na damskie dekolty, skoro trzeba ratować galaktykę, księżniczkę, własne pośladki? W ?Kosmicznych Jajach? powraca też specyficzny humor ?warsztatowy? (pozwolę go sobie tak określić) ? pojawił się pierwszy raz u Brooksa w ?Lęku wysokości?, gdy dramatycznie zbliżająca się do pomieszczenia kamera przebija się przez okno z hukiem, wprowadzając aktorów w konsternację. Takich sytuacji w tym filmie jest znacząco więcej. A to podczas walki oberwie któryś z operatorów, a to zbliżenie na twarz Mrocznego Hełmu powoduje dotkliwe uderzenie kamerą w facjatę obserwowanego ? ciekawe smaczki, nieco odświeżające prostą parodię.





    Taka moc jest faktycznie niebezpieczna

    Gwiezdne Cycki
    W sumie po ?Kosmicznych Jajach? spodziewałem się nieco bardziej inteligentnej parodii z jakimś wkładem osobistym Brooksa, ale znalazłem tu jedynie bezczelne naśmiewanie się wraz z kilkoma ciekawostkami. Jest to bodaj jedyny film Brooksa, którego absolutnie nie potrafię zapamiętać. Znika z mojej głowy w tydzień po obejrzeniu i najwyżej postacie jeszcze mi się kojarzą, gdy zobaczę je przypadkowo. Fakt faktem ten film jest najlepszą (mi znaną) parodią ?Gwiezdnych wojen?, głównie przez swoją uroczą złośliwość, ale traktować go inaczej niż zwyczajną ciekawostkę dla fanów? Nie, raczej nie. I oby sztorc był z wami, tak na wszelki wypadek.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  16. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. XI - Siły komedii zjednoczone w imię zła (Dracula - Wampiry bez zębów)







    Dracula ? Wampiry bez zębów/Dracula: Dead and Loving it!

    Występują: Leslie Nielsen, Mel Brooks, Peter MacNicol, Amy Yasbeck, Harvey Korman
    Przyszła pora na ostatni film, pod którym z pełną dumą podpisał się Mel Brooks. ?Dracula ? Wampiry bez zębów? jest dziełem zapowiadającym się na rzecz wybitną, gdyż aby je stworzyć siły połączyli dwaj najwięksi komicy USA ? Mel Brooks i Leslie Nielsen. Czyżby miało dojść do stopienia najbardziej złośliwych i parodiujących umysłów kina? Warto się przekonać samemu?






    Charakteryzacja pierwsza klasa

    -She?s a live?
    -She?s Nosferatu.
    -She?s italian?
    Po przeszło dwudziestu jeden latach Mel Brooks postanowił wrócić do sprawdzonej w ?Młodym Frankensteinie? formuły i połączyć ją nieco z poprzednim swym dziełem, traktującym o przygodach Robin Hooda poprzez sparodiowanie wszelkich poprzednich dzieł wampiropodobnych. Nie był pierwszy, który z tym pomysłem wyszedł, gdyż dużo wcześniej na to samo wpadł nasz Roman Polański, tworząc ?Nieustraszonych łowców wampirów?, ale nie czepiajmy się zbytnio. ?Dracula: wampiry bez zębów? zapowiadał się znakomicie ? główną rolę dostał najlepszy możliwy aktor komediowy tamtych lat, przy tworzeniu scenariusza pomogli Brooksowi dwaj znajomi, wcześniej udzielający się przy tworzeniu ?Smrodu życia? (Steve Haberman) i właściwie wszystkich filmów Brooksa (Rudy De Luca), dźwiękiem zajął się twórca z horrorami obeznany (Hummie Mann), a całość była prawdziwie bogatą genezą do tworzenia gagów. Więc ja się pytam ? co poszło nie tak?





    Reżyser baaaardzo mocno nas zachęca do oglądania

    Children of the night? what a mess they make.
    Fabuła napisana jest znów niezbyt zawile ? nikomu nieznany arystokrata z Bałkanów nabywa zamek w Anglii, więc przedsiębiorstwo nieruchomościowe wysyła do Transylwanii swojego urzędnika, by sfinalizować zakup. Młody prawnik Renfield (Peter MacNicol) nieoczekiwanie napotyka na swej drodze samego Hrabiego Draculę, który postanowił zmienić miejsce zamieszkania, bo południe Europy widocznie mu zbrzydło. Podstępny wampir, po kapitalnej scenie w zamku, pełnej dwuznacznej treści, zamienia przerażonego młodziaka w oddanego sługę, po czym razem udają się do nowo nabytego zamku w deszczowej Anglii. Na miejscu czeka na hrabiego masa zabawnych sytuacji, a także wielka miłość i pożądanie do pięknej Miny (Amy Yasbeck powraca) oraz podejrzliwy doktor AbrahamVan Helsing (Mel Brooks we własnej osobie). Z czasem nowy arystokrata zaczyna budzić w towarzystwie poważne kontrowersje?





    Niejedna mdleje w jego ramionach...

    Oh, it?s night-time! I was having a daymare.
    Brzmi dobrze, zapowiadało się dobrze, ale już tak dobrze nie jest ? w porównaniu do wcześniejszych produkcji naprawdę śmieszne gagi zdarzają się raz na 10-15 minut, przez co film się niewiarygodnie mi dłużył i szybko straciłem większą jego część z pamięci. Być może dlatego, że dominują tu wyjątkowo ?rochate? żarty, co z jednej strony nie powinno dziwić (bo to przecież dwa perwersyjne zboczeńce, ten Brooks i Nielsen), a z drugiej po pewnym czasie staje się niemal rozpaczliwe. Jest tu kilka świetnych gagów, w stylu ?dniokoszmaru?, który dręczy Draculę, albo nawyk jedzenia owadów przez zahipnotyzowanego Renfielda. Mel Brooks w postaci łowcy wampirów nie popisuje się ani ciętym komentarzem, ani ostrym dowcipem, czego przecież od niego oczekujemy. Scenografia za to jest całkiem niezła, gdyż łączy filmowe sztuczydło kartonowych ścian z wystrojem arystokrackich mieszkań i surowością gotyckich budowli.





    Dlaczego nie dwie na raz?

    Renfield, you asshole!
    Być może czepiam się w zbyt dużym stopniu ? ta komedia przecież bawi całkiem nieźle, ale w zupełnie słabszym stopniu niźli taki ?Młody Frankenstein?. Widać tu doskonale, że Brooksowi po prostu zabrakło weny, przez co nie powstało nic nowego, ani przełomowego ? to po prostu rzemieślnicza robota, do obejrzenia na raz, bo gagi i nawiązania do innych filmów są przewidywalne i nie bawią tak często. Aktorzy się starali jak mogli, wrócił nawet Harvey Korman ? członek ?Starej? ekipy Brooksa, co jednak nie pomogło wcale. Szkoda. ?Dracula ? Wampiry bez zębów? jest ostatnim filmem Brooksa, przynajmniej dotychczas. Plotki głosiły, że przez długi czas pracował nad komedią w świecie wikingów, lecz nic się na świat takiego nie wydostało. W 2005 roku brał udział przy tworzeniu scenariusza do remake?u jego pierwszego filmu ? ?Producenci?, którego jeszcze nie miałem okazji oglądać. Brał też udział w produkcji filmów animowanych, dając swój głos (np. w ?Robotach?), ale poza tym? Niewiele. Co do ?Draculi? ? obejrzeć można, ale na styl wczesnego Brooksa nie macie co liczyć.





    Ach, ta mimika

    Podsumowanie
    Żegnamy się na razie z Melem Brooksem z małym niesmakiem po zawodzących przygodach ?Draculi?, lecz patrząc na jego osiągnięcia ciężko się nie uśmiechnąć. Ten człowiek sparodiował niemal wszystko, co tylko dla Hollywoodu było drogie, często tworząc prawdziwe majstersztyki komediowe. Śmiał się z siebie, z innych, z kultury, z historii, z ludzkich wad i zalet. Swoim śmiechem przełamywał bariery, pokazywał Amerykanom wiele paradoksów z ich życia, w swojej złośliwości był ciepły i nikt mu jej nie miał za złe. Czy kino Mela Brooksa jest kinem ambitnym? W żadnym wypadku ? to czysta rozrywka, która wymaga od widza wysiłku umysłowego tylko w przypadku, gdy pokazuje nawiązania do innych produkcji. Filmy tego reżysera potrafią trafić do każdego, ale nie ma wielkich nadziei, by schedę po nim przejął syn, gdyż Max zajmuje się teraz dużo poważniejszym tematem ? Zombie (tak jest, ten Max Brooks, który napisał ?World War Z?). Osobiście bardzo sobie cenię większość filmów tego reżysera, a i wam polecam zapoznać się z całą jego twórczością, ale hej! ? od tego jest ta seria, czyż nie?
    Może dla uczczenia zorganizujemy mały festyn świńskich dowcipów w komentarzach?
    A następne ślady, którymi podążymy, są podwójne i wciąż zabawne. Kto to może być?
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  17. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. X - Jedyny Robin Hood z brytyjskim akcentem! (Robin Hood i Faceci w Rajtuzach)







    Robin Hood i Faceci w Rajtuzach/Robin Hood and Men in Tights

    Występują: Cary Elwes, Richard Lewis, Roger Rees, Amy Yasbeck, Dave Chapelle
    Gdybym miał powtarzać suche fakty, że opisywany poniżej film jest prostą parodią wydanego w 1991 r. filmu ?Robin Hood: Książę złodziei?, to byłoby to świętokradztwo i zbezczeszczenie lub po prostu uproszczenie. ?Robin Hood i Faceci w Rajtuzach? o chyba najbardziej znany film Mela Brooksa, puszczany przez polską telewizję rok w rok, sezon w sezon, zmieniając właściwie tylko kanał (aczkolwiek niegdyś dominował Polsat). Z jednej strony ? dobrze, z drugiej ? trochę szkoda*, ale przejdźmy może do filmu?
    Zawsze, kiedy kręcą film o Robin Hoodzie, muszą sfajczyć nam wioskę.




    Historię Robin Hooda zna niemal każdy ? powracający z krucjaty młody arystokrata zastaje w Wielkiej Brytanii chaos i tyranię, więc nie zważając na wszelkie przeszkody postanawia złego uzurpatora pokonać, po drodze zdobywając wielkiej urody księżniczkę i pokonując przebrzydłego szeryfa z Nottingham, mając oczywiście poparcie miejscowej biedy. I to samo dzieje się i w tym filmie, ale w takim stylu, że Disney, Costner, i tym bardziej Russel Crowe mogą się schować. A jest tak, ponieważ Mel Brooks zmieszał w tym filmie dosłownie wszystko, co tylko wcześniej stworzył.



    We?are men, we?re men in thights
    Zresztą oto skrócony opis tej absurdalnej historii ? Robin Hood wraca z krucjaty do swej średniowiecznej Brytanii, gdzie spotyka czarnoskórego Achoo (Apsika) i razem z nim robi porządek ze złymi rycerzami króla. Następnie wyrusza wraz z nowym przyjacielem do swych posiadłości, właśnie oddalającymi się z rozkazu króla. Po wielkiej fortunie pozostał Robinowi jedynie wierny i ślepy sługa Blinkin (Zezuj). Chwilę potem Robin spotyka na swej drodze przebrzydłego szeryfa z Rottingham (Roger Rees), zyskuje kolejnych kompanów, a sam bohater postanawia dać nauczkę nowemu władcy. Na uczcie poznaje przecudną Lady Marion (Amy Yasbeck) i zakochuje się w niej w tej samej chwili. Następnie leci już z górki ? tworzenie ?gromadki? z chłopów, turniej, walka, ślub/egzekucja itd. Itp. I byłoby to wszystko nudne, gdyby nie doświadczenie komediowe Mela Brooksa.



    Jeżeli darujesz mu życie, zrobię najobrzydliwszą rzecz na świecie.
    Spójrzmy na to po kolei ? Główny bohater (Cary Elwes) jest wygadanym i sprytnym awanturnikiem, bardzo przypominającym innego cwaniaka, a mianowicie Ostapa z ?Dwunastu Krzeseł?. Towarzyszy mu zabawny sługa (niczym Igor z ?Młodego Frankensteina?). Rzecz się dzieje w średniowieczu (?Historia świata: Część pierwsza?), jednym z głównych pomagierów Robina jest czarnoskóry Achoo (?Płonące siodła?), bardzo często bohaterowie są niepokojeni przez ekipę filmową (?Lęk wysokości?, ?Kosmiczne jaja?) i znajdziemy tu typowy żart o wzwodzie (?Nieme kino?, ?Smród życia?). Poza tym występuje tu też Mel Brooks w roli rabina (niemal wszystkie jego filmy), a także kilka gwiazd kina, jak np. Patrick Stewart (znów ?Nieme Kino?). No i byłbym zapomniał ? swój udział w filmie ma też Dom DeLuise, czyli aktor, który występował u Brooksa nadzwyczaj często (wymienimy tylko rolę ojca Fiodora z ?Dwunastu krzeseł?). A także humor ? przede wszystkim humor, głupkowaty, idiotyczny i niezwykle zabawny.



    We may look like a pansies
    Nie mam zamiaru tu przytaczać samych gagów, bo to głównie dla nich warto po ten film sięgnąć (o ile ktoś go jeszcze nie widział), a potem sięgnąć raz jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze. Coś w tym filmie takiego jest, że śmieszy nieustannie, nieważne ile razy się go widziało. ?Robin Hood i faceci w rajtuzach? jest przeładowany skeczami i żartami w takim stopniu, że tu właściwie nie ma minuty bez okazji do śmiechu. Nawiązania do wcześniejszych filmów Brooksa, parodie innych kreacji aktorskich (Dom DeLuise udaje Marlona Brando z ?Ojca Chrzestnego?), parodie historii, parodie gatunku, parodie parodii i satyra na parodie parodii. Tak wiele tu tego jest. I do tego nie ma tu żartów niskiego polotu, wszystkie ciekawe, złośliwe i gryzące. Faktem jest, że im więcej się o filmach w ogóle wie, tym większą radość da seans Brooksowego Robin Hooda. Od strony technicznej nie gryzie nic, aktorskiej ? również nic, humorystycznej ? jest lepiej niż może, filozoficznej? A po co to tu komu? Czysta rozrywka, proszę państwa, być może najczystsza w historii komediowego kina USA (wolę Monty Pythona). Oglądać warto, za każdym możliwym razem.
    *-szkoda, bo starsze filmy Brooksa nie są tak często puszczane, a ?Dwanaście krzeseł? jest warte takiej reklamy.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  18. bielik42
    Powrót z kina ? Riddick







    Riddick

    Reżyseria: David Twohy
    Występują: Vin Diesel, Jordi Molia, Matthew Nable, Katee Sackhoff, Dave Bautista
    Sezon letnie nie był dobrym sezonem dla bohaterów. Krytyka w tym roku wyjątkowo się postarała, by zmieszać z błotem jakiegokolwiek herosa, który miał zamiar święcić triumfy w kolejnej odsłonie swoich przygód. Aby nie szukać daleko ? Superman dostał przydomek przygłupa, a Wolverine nieszczęśliwego egzystencjalisty. Sam aż tak nie krytykowałem tych filmów, lecz dopiero teraz, po seansie najnowszych przygód łysego Furianina jestem w stanie dostrzec problemy wcześniej wymienionych.



    Porzucony
    ?Riddick? to trzeci film (nie licząc filmu animowanego) serii rozpoczętej w 2000 roku tytułem ?Pitch Black?. W tym to dziele poznajemy niesamowicie wysportowanego i zabójczego mordercę z planety Furia. Jest on banitą, wyrzutkiem społeczeństwa, a przy tym prawdopodobnie najgroźniejszym twardzielem całego uniwersum. Jego najczęstszymi przeciwnikami są łowcy głów, łakomi na wysoką nagrodę za głowę Riddicka. Drogi granego przez Vina Diesela zabójcy opisywać nie będę. Liczy się teraz to, że znów pozostał sam, na bezludnej, dzikiej planecie, gdzie absolutnie wszystko próbuje go zabić. Nie to jest jednak najgorsze ? nadchodzi deszcz, a wraz z nim zagrożenie. Riddick prowokuje więc łowców niewolników, by umożliwić sobie ucieczkę, zanim groza ostatecznie nadejdzie. I tak na planecie lądują dwa statki niezbyt dogadujących się ze sobą łowców.



    Zdeterminowany
    Znawcy historii Riddicka (pomijamy znajomość genialnej ?Ucieczki z Butcher Bay?) już na wstępie się zorientują, że reżyser (David Twohy) uważnie słuchał krytyki swojego ostatniego filmu z Łysym (?Kroniki Riddicka?), który ze skondensowanej akcji pełnej napięcia (w ?Pitch Black?) stał się nieco rozlazłą space-operą, ale (moim zdaniem) wciąż dającą wiele zabawy. Mamy więc tu wielki powrót do korzeni ? Riddick, łowcy i planeta pełna niebezpieczeństw. I liczy się tylko jedno ? kto ucieknie z niej żywy? Poza zwyczajną walką i mordem mamy tu też nieco innych wątków, mianowicie jeden z dowódców najemników jest ojcem innego najemnika, który polował na Riddicka w ?Pitch Black?. Teraz szuka zemsty za śmierć syna. Pomiędzy łowcami dochodzi też do sporów, gdyż pomiędzy oboma dowódcami (drugim jest ?Santana?) niezbyt dobrze się układa. Dodajmy do tego fakty, że Riddick wytresował sobie pieska, a wśród łowców znajdziemy i twardą babkę i miękkiego duchownego.



    Zabójczy
    Kreacje bohaterów są tu naprawdę dopracowane. Nie żeby granie rządnego krwi i pieniędzy łowcy (jakby wprost wyciętego z ?Gears of War?) było czymś wybitnym, ale wszyscy świetnie się tu dopasowują, ginąc przy tym ładnie i widowiskowo. Jedyna łowczyni nieźle sobie radzi z zakusami ?wyposzczonych? towarzyszy broni, a Riddick popisuje się sprytem i poczuciem humoru. Właśnie postać zabójcy jaśnieje tu najbardziej, bowiem jest on bohaterem wprost z lat dawnych ? twardym, cynicznym i opanowanym. I choć wiadomo, że Diesel swoje lata ma (a dokładnie 46 lat), to formy nie stracił zupełnie, jedynie zyskując na pociągu do kobiecego ciała. Ilość roznegliżowanych biustów i dwuznacznych propozycji jest tu dwukrotnie większa niż w obu wcześniejszych częściach razem wziętych. O dziwo znajdziemy tu też całą masę okazji do śmiechu ? bawi naiwność najemników, a przede wszystkim twarde i niszczące komentarze Riddicka.



    Wspaniały
    ?Riddick? jest teraz wręcz zarzucany pochwałami przez krytyków, a powód jest całkiem prosty ? Riddick jest szczery. To podobna sytuacja jak w przypadku zeszłorocznego ?Dredda?, bowiem i ten film nie udawał czegoś, czym nie jest. Przygody łysego mordercy to typowa sci-fi, połączona w zaskakujący sposób z komedią i horrorem. Brak tu nadęcia, pytań filozoficznych i innych tego typu ?upiększaczy?, zupełnie niepotrzebnych w tym gatunku. Jeżeli udacie się na seans, to otrzymacie czyste dwie godziny napięcia i absolutny brak nudy. Jak dla mnie ? to całkiem niezły interes. Ten film to nie jest arcydzieło, a dobra, rzemieślnicza robota, zasługująca na pochwały. Jeżeli jesteście spragnieni akcji, a ?Wolverine? dał wam zbyt mało ? skierujcie swe kroki do kina, prosto na morderczą planetę, gdzie rozgrywa się prawdziwie kinowa walka o przetrwanie.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  19. bielik42
    Sobotni wpis refleksyjny ? Teledysk, który warto zobaczyć.





    Niektóre miejsca nie znoszą pustki, np. mój blog. Słowa, które latają mi pod powierzchnią nieco nierównej tu i tam czaszki pragną zostać przekazane, choćby po części. Nieco większa ich ilość stłoczyła się przy części politycznej mego umysłu, gdzie starła się z drugą grupą, tym razem pochodzącą z obszarów kulturalno-artystycznych. Wybuchło niemałe zamieszanie, a strony odpowiadające pragną zostać przelane na słowa. Niechaj tak będzie.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo A wszystko za sprawą powyższego Teledysku. Został on stworzony na zlecenie Narodowego Centrum Kultury by nieco wypromować wchodzący niedługo do kin ( i już odnoszący sukcesy na festiwalach) film Andrzeja Wajdy pt. ?Wałęsa?. Ze zdziwieniem muszę stwierdzić, że w internecie ten właśnie teledysk nie jest wybitnie popularny. I tu pojawia się pytanie ? dlaczego?



    Być może ma to coś wspólnego z wykonaniem? Spójrzmy dokładniej ? piękne, stylizowane na szkołę animacji z czasów PRL rysunki, przypominające nieco bazgroły długopisem w zeszycie, lecz zawierające w sobie niewyobrażalne piękno, dynamiczne kształty, zmieniające się z każdą sekundą, wspaniałe krajobrazy (zobrazowanie ZSRR zbija z nóg) i profesjonalne cieniowanie. W połączeniu z wywołującą ciarki muzyką ?L.U.C.-a? i ogólnie historią i przekazem ten Teledysk powinien mieć już teraz miliony wyświetleń na YouTube, stając się naszą dumą i chlubą. Ale tak nie jest.
    Ledwie 26 000 wyświetleń, zjadliwa cisza w internetowej społeczności. Powód?


    PROPAGANDA
    KŁAMSTWO
    OSZUSTWO

    Jak to mój dobry przyjaciel określił: ?Ładne, szkoda że na takim kłamstwie zbudowane?. Nie lubię się wpychać w politykę, zawsze nieco mnie to odrzuca i zapewne szybko pod tym wpisem pojawią się głosy ludzi bardziej zorientowanych w obecnej sytuacji. A chodzi o postać Wałęsy. Jakiś czas temu, gdy ujawniono teki SB rozpoczął się naprawdę nieprzyjemny okres ?rozrachunku? z naszym niemal mitycznym bohaterem Solidarności ? Lechem Wałęsą. Teraz okazuje się, że był sprzedawczykiem, a cała farsa to wynik działań przywódców partii. Mit wolności pęka, prawda okazuje się być kłamstwem. Wałęsa sprzedawczykiem i oszustem. Siła ludu ? iluzją. A ten teledysk pragnie nam pokazać właśnie tą siłę społeczeństwa.



    To dzieło, zatytułowane ?Tribute to the Solidarity?, przypomniało mi dzieła krótkometrażowe za czasów ?komuny?. Niegdyś siedziałem w tym temacie całkiem głęboko. Postanowiłem więc poszukać wymowy ?anty?, nie idealizacji Wałęsy, lecz idealizacji zamierzeń, mitu działania. I muszę rzec ? doszedłem do ciekawej konkluzji. Poza świetnym ukazaniem siły partii w postaci czarnego, obrzydliwego gluta artyści pokazują nam coś jeszcze. Zwróćcie uwagę na moment w 2:55. Kiedy to staranie odwzorowany Wałęsa zostaje porwany przez odrażające szpony. Chwilę potem obserwujemy, jak tajemnicze, obce istoty piszą do taktu przemówienia Wałęsy (3:10), a w 3:40 znów widzimy Wałęsę, zaraz po ?skoku przez płot?. Ale zaraz zaraz ? czy to jest Wałęsa? Jego kontury zmieniają się, stają się niewyraźne, zamazane, obce. Postanowiłem przyjrzeć się bliżej.



    Wniosek jest taki ? Wałęsa przegrał. Wiara w sprawę, którą przekazywał, siła dana przez Solidarność ? to wszystko znikło, on sam odrzucił te czynniki dla pieniędzy i władzy, które nigdy nie byłyby mu dane, gdyby został prostym elektrykiem. W ten sposób Partia wygrała ? a wszystko to symbolizuje porwanie Wałęsy przez szpony. Następnie był kierowany, by wzbudzić szacunek na świecie ( a zwłaszcza w USA), lecz jednocześnie nie uderzając z mocą w Partię, która nie zapłaciła nigdy za swe przewinienia (dzisiejsza scena polityczna ? ogromna ilość polityków to dawni ?partyjni?, przeciągający się w nieskończoność proces gen. Jaruzelskiego) ? tu mamy obraz obcych, złych istot w podziemiu, piszących przemówienie dla Kongresu USA. Ale to nie jest koniec nadziei i starań naszych rodziców i dziadków ? Zmieniający się Wałęsa w 3:40 może symbolizować, że nie był jedynym, że każdy mógł wejść w jego miejsce, gdyby tylko miał odwagę. I gdyby taki człowiek miał w sobie na tyle siły, by oprzeć się korupcji i zepsucie, być może historia wyglądałaby dziś inaczej.



    A zamiast tego mamy burdel w Sejmie, komunistów i złodziei u władzy, zapomnienie prawdziwie wartościowych bohaterów Solidarności (Anna Walentynowicz) i upadłego bohatera, który przeistoczył się w osobnika pogardzanego. Internet jest okrutny ? cokolwiek jest związane z Wałesą jest złem. Nic nie znaczy fakt, że ?Tribute to Solidarity? to rzecz piękna i przejmująca, bo to ?propaganda? ? krzyczą 12-letnie wypierdki, powtarzając słowa demagogów forumowych i zawistnych komentatorów. Patrzę na komentarze do teledysku i ręce mi opadają. Czemu nie potrafimy dostrzec piękna i przekazu, obrócić go na naszą sprawę, podnieść ducha i walczyć o powtórkę, o pozbycie się ludzi, którzy okradają nasze państwo. Gdyby nie ta okropna sytuacja nie musiałbym mieszkać teraz w Rotterdamie i być zmuszonym do studiowania po Angielsku, bo język Polski nie da mi żadnych pieniędzy. Tracimy naszą kulturę, nasze poczucie dumy, nasz kraj. Może warto z tym walczyć?
    Udostępniajcie ten teledysk, polecajcie znajomym, pokażcie rodzicom ? niech choć o trudzie tych artystów Polska wie.



  20. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. IX - Jak być biednym i bogatym (?Smród życia?)







    Smród życia/Life Stinks

    Występują: Mel Brooks, Jeffrey Tambor, Lesley Ann Warren, Stuart Pankin, Billy Barty
    Tworzenie parodii musi być silnie uzależniające, bo nawet pomimo czteroletniej przerwy od ?Gwiezdnych Jaj? Mel Brooks nie mógł się powstrzymać od kręcenia nowych filmów. I choć wątpię, by brakowało mu pieniędzy, to w 1991 roku dał światu komedię, będącą komedią osobną, nie parodią innych filmów (?Gwiezdne Jaja?), książek (?Dwanaście krzeseł?) czy twórczości jakiegoś reżysera (?Lęk Wysokości?). ?Smród życia? to kompletnie osobny światek, zawierający co prawda w sobie nawiązania do innych filmów tego typu, ale i tak na tle pozostałych dzieł Brooksa wydaje się być dziwnie odmienny.




    Krok pierwszy ? bądź bogaty i snuj złe plany
    Goddard Bolt (Mel Brooks) to niezwykle bogaty i wygadany właściciel finansowego imperium, człowiek zrodzony dla pieniędzy i z pieniędzy pochodzący. Nurza się w swym bogactwie po uszy, wciąż starając się zrobić coś nowego, gdyż prawdopodobnie tapla się też w nudzie. Otoczony bandą prawników i pochlebców nie dostrzega prawdziwego życia. Postanawia zburzyć dzielnicę biedoty w mieście, by zbudować tam własne centrum handlowo-turystyczne. Naprzeciw temu pomysłowi wychodzi Vance Crasswell (Jeffrey Tambor) ? również milioner, który sam pragnie zająć dany teren. Panowie rozpoczynają zakład ? jeżeli Bolt przeżyje miesiąc bez pieniędzy i w środowisku bezdomnych to teren należy do niego, jeżeli nie ? nie dostaje nic. Czyli fabuła zbytnio oryginalnością nie powala (widzieliśmy coś podobnego w disneyowskich ?Nowych Szatach Króla?).





    Sceny z tym panem należą do najlepszych w filmie

    Krok drugi ? poznaj nieznany Ci świat
    Bolt ląduje więc bez pieniędzy i cały potarmoszony wśród ludzi, którzy żyją chwilą, a jedyne co posiadają, to przyjaźń lub graty ze śmietniska. Przez jakiś czas obserwujemy zabawne wysiłki Bolta by spełnić podstawowe wymogi egzystencji (jedzenie, spanie), by potem wraz z nim zaprzyjaźnić się z kilkoma uprzejmymi bezdomnymi. Nasz bohater poznaje tu niejakiego Marynarza, jego czarnego kumpla i bardzo żywiołową i twardą kobietę o imieniu Molly (Lesley Ann Warren). Dalej wszystko toczy się niezwykle sztampowo ? oponent Bolta postanawia nieco ?pomóc? swojemu szczęściu, bohater wpada w kłopoty, traci wszystkie pieniądze, poznaje siłę prawdziwej miłości i tak do szczęśliwego końca, gdy odzyska fortunę i zatrzyma przy sobie miłość i zrozumienie dla biednych. Typowy film moralizatorski?





    Wściekłość życia

    Krok trzeci ? Strać wszystko
    Z warsztatowego punktu widzenia ? i owszem, lecz nieodmiennie ogromną zaletą tego filmu jest nietypowy humor Brooksa, pełen przaśnych żartów, niewybrednych dwuznaczności i starych trików rodem ze slapsticku. Już w pierwszych minutach mamy natłok gagów wraz ze typowym ?żartem o wzwodzie i podnieceniu?, a historia tocząc się tworzy kolejne możliwości i kolejne? I tak przez cały film, żart tu, żart tam. Ciekawość kolejnego żartu jest w sumie najważniejszym czynnikiem, który trzyma widza przy ekranie. Z zadowoleniem muszę przyznać, że nie ma tu aż tak wiele prymitywnych gagów w stylu puszczania głośnych bąków ? dużo więcej znajdziemy tu nieco subtelniejszego humoru. Pomimo faktu że świństwa latają to tu, to tam, to zupełnie w niczym nam one nie przeszkadzają, jedynie bardziej zbliżając nas do bohatera. Znajdziemy tu też momenty, w których jest smutno, co stanowi pewną nowość w twórczości Brooksa.



    Krok czwarty ? odzyskaj wszystko i zostań dobrym człowiekiem
    Jeżeli miałbym wskazać największą wadę ?Smrodu życia? to byłaby to kłująca w oczy sztampowość historii. I to w moich oczach całkowicie by ten film przekreślało, lecz wada ta została zrównoważona przez niesamowitą ilość rozbrajających gagów. Dodatkowo na korzyść filmu działa fakt, że oglądamy Mela Brooksa we własnej osobie przez niemal cały czas i jest on tu stanowczo bardziej rozluźniony niż w ?Lęku wysokości?. ?Smród życia? to także nowi aktorzy, bo ze starej gwardii nie ostał się właściwie nikt. Czy warto dać temu filmowi szansę? Jak dla mnie warto ? ale nie obowiązkowo, lecz raczej w stylu ?dobra zabawa na niedzielne, nudne popołudnie?. Można go obejrzeć z rodziną, bo i dzieci się rozbawią wygłupami Bolta i dorośli będą smakować wybitne dwuznaczności, tak obce dla dziecięcego umysłu.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  21. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. VII - Z humorem przez wieki (Historia Świata: Część I)







    Historia Świata: Część I/History of the World: Part One

    Występują: Mel Brooks, Dom DeLuise, Madeline Kahn, Harvey Korman, Cloris Leachman, Ron Carey
    Rozpoczynał od wyśmiewania producentów filmowych, by z czasem obśmiać również swoje korzenie, a także poszczególne gatunki filmowe. Niepoważny dla niego był horror, thriller, western i film niemy. Czy pozostało mu coś jeszcze do wyśmiania? Coś, co jest na tyle wstrząsające i poważne, żeby wywołać szum na świecie? A może zabrać się za masowe tragedie, klęski i krwawą wędrówkę człowieka przez wieki? Doskonały plan! I w ten sposób powstał długi ciąg skeczy, pokazujący nam naszych przodków i nas samych w krzywym zwierciadle. I obyście byli uważni na lekcjach historii?






    Zgadnijcie, czego w tym filmie jest najwięcej?

    Prymitywizm czy urocza parodia?
    A zaczyna się wybitnie oryginalnie. Aż tak oryginalnie, że sam początek został wycięty z wersji kinowej. Na szczęście od czego mamy wspominkowe wydania na DVD i BR? A więc?
    ? Nad przyszłą ludzkością wstaje świt, wspomagany przez donośną partię skomponowaną przez Straussa. Owłosione, nieco przygarbione małpiszony, będące naszymi przodkami powoli wychodzą z jaskiń, by powitać nowy dzień uderzaniem się w pierś, by po chwili do taktu podniosłej opery zacząć dziką masturbację z równie dzikimi okrzykami, zakończoną upadkiem bez sił na glebę. Ten, kto przypomniał sobie ?Odyseję kosmiczną? Kubricka, ten zasługuje na poklepanie po plecach i miłe słowa: ?Popatrz jak się reżyser bawi z legendami?. Chyba tylko Brooks był w stanie w jednej scenie całkowicie sparodiować nie tylko nasze korzenie, ale i jeszcze legendę kina sci-fi. A to dopiero początek!





    Może mała podpowiedź?

    Żołdactwo rozpełzło się po mieście!
    Bohater jest w tym filmie zbiorowy ? to przede wszystkim ludzkość. Owszem, zazwyczaj wśród ?ludzkości? znajdują się osoby, których losy będziemy śledzić, a grane są przez starych Brooksowych wyjadaczy (znów Madeline Kahn, znów Harvey Korman, znów Dom DeLuise) i przez samego reżysera. Kawałek filmu odnosi się do państwa żydowskiego, więc nasz pocieszny komediant wykorzystał okazję, by się ze swej religii i swych ziomków ponabijać. Kultowa stała się scena, gdy Brooks grający Mojżesza schodzi z góry Synaj, trzymając trzy tablice z przykazaniami? Z czasem przenosimy się coraz dalej i dalej, przez Rzym, do renesansowej Francji, gdzie potem obejrzymy rewolucję i powoli zbliżymy się do zakończenia. Ale, skoro cały ten film jest jedynie ciągiem gagów, to może warto się im nieco bliżej przyjrzeć?





    Zgadliście już?

    Człowiek, który śmiał się cały czas.
    Poza wspomnianymi wcześniej scenami napotkamy w ?Historii Świata? cały wysyp innych, nie mniej śmiesznych sytuacji. Po głowie obrywa religia chrześcijańska, choćby poprzez scenę ?Ostatniej Wieczerzy?. Nie zabrakło też typowo świńskich żartów, których natłok w tej produkcji jest niezaprzeczalnie większy niż we wszelkich innych filmach Brooksa. A to Cezar (Dom DeLuise) zarządza przeprowadzenie ?testu? na eunuchach, wypuszczając przed nich niezwykle seksowną tancerkę, aby sprawdzić, któremu się ?maszt podniesie?. A to Ludwik XVI zaprezentuje nam swoje przywileje władcy absolutnego, poprzez podnoszenie sukni dowolnej damy dworu i ?zajęcie się swoimi sprawami?, a to znów we wspomnianej Francji, wspomniany władca (grany oczywiście przez reżysera) gra w szachy ludźmi, kończąc rozgrywkę zbiorowym gwałtem na królowej (koń na królową, wieża na królową, goniec na królową), a innych to już nawet nie chcę zliczać. Jest też tutaj okrucieństwo wobec zwierząt ? szalony wynalazca prezentuje nam swoje przełomowe dzieło ? ?kotapultę?, której działanie radzę poznać samemu.





    Zgadliście? No to macie nagrodę

    Czy to przełom?
    Humor zawarty w tym filmie wielokrotnie przechodzi granicę dobrego smaku, dodatkowo bezczelnie na ową granicę sikając i śmiejąc się złośliwie. Nic więc dziwnego, że wielu krytyków i widzów określiło ten typ humoru ?idiotycznym? i ?bezsensownym?. Ciężko się z nimi nie zgodzić, patrząc na wygłupy Brooksa, ale nie zapominajmy, że to wciąż jest typowo ?amerykański? humor ? czyli bardzo dziwny Benny Hill, z leciutkimi płatkami Monty Pythona (można znaleźć podobieństwa). Jeżeli podejdziecie do tego filmu tak jak ja ? czyli bez niepotrzebnej powagi ? to uśmiech wam z twarzy nie zejdzie przez ok. 1,5 godziny. Według mnie ? to osiągniecie, i kto wie, czy nie dzieło życia Brooksa. I tylko szkoda, że ?Część II? nigdy nie powstała, choć jej zapowiedź, zawierająca Hitlera na lodzie i Żydów w kosmosie raczej nie była prawdopodobną zapowiedzią. Ogólnie - Śmiałem się jak rubaszny dzik, po znalezieniu ogromnej ilości kasztanów*.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    *- nie, dziki raczej się nie śmieją. Najwyżej chrząkają. Albo kwiczą?
  22. bielik42
    Paszkwil na telewizyjny syf ??Natural Born Killers? (Urodzeni mordercy)





    Reżyseria: Oliver Stone
    Występują: Woody Harrelson, Juliette Lewis, Robert Downey Jr., Tommy Lee Jones, Tom Sizemore
    Nie jest tajemnicą, że kino toczyło z telewizją bardzo ciężką walkę w czasach, gdy popularność telewizyjnych programów różnorakich przebijała z nawiązką kolejne produkcje kinowe. Niezadowoleni z tego faktu artyści wielokrotnie starali się w swoich filmach przekazać widzom swój pogardliwy stosunek do pudełka z kolorami. Żaden z wcześniejszych, ani późniejszych dzieł tego typu nie przebił tego, co stworzył Oliver Stone w swoim ?Natural Born Killers?. Bądźcie gotowi na brud, przemoc i ludzką obrzydliwość, bo wszakże nic więcej w telewizji nie ma, czyż nie?




    Już historia scenariusza jest dość kontrowersyjna ? napisany przez samego Quentina Tarantino, ale odrzucony przez niemal wszystkie wytwórnie, ostatecznie trafił do Olivera Stone?a, twórcę uznanych filmów krytykujących. To jego ?Pluton? był jednym z wielkiej trójki filmów rozliczenia z wojną w Wietnamie (pozostałe dwa to oczywiście ?Czas Apokalipsy? Coppoli i ?Full Metal Jacket? Kubricka), a więc predyspozycje były. Nie mam absolutnie żadnego pojęcia, jak udało się przekonać producentów do tego filmu, ale cóż ? stało się! I teraz możemy się nurzać w tym bagnie, lecz jest to kąpiel odświeżająca.



    Aby zachować formy recenzencko-polemiczne przedstawię tu krótki opis fabuły, by potem przejść do znacznie ciekawszych rzeczy, które to film ten reprezentuje. A więc głównymi bohaterami jest tu para kochanków ? Mickey (Harelson) i Mallory (Juliette Lewis). W pierwszej scenie, gdy ich poznajemy, siedzących w przydrożnym pubie, nic nie wskazuje na to, że są jacyś wyjątkowi, ale gdy tylko ktoś próbuje flirtować z Mallory rozpoczyna się piekło. Ostro pokazana mordownia w stylu znanym nam z filmów Roudrigeza czy Tarantino, którą przeżywa jedynie jeden człowiek z całego pubu i to jedynie dlatego, by mógł innym powiedzieć: ?Zrobili to Mickey i Mallory Knox?. I już wiemy, co to za rodzaj filmu. A przynajmniej tak nam się wydaje. Wpierw poznajemy historię miłości naszych zabójczych gołąbków, by potem przez jakiś czas podziwiać ich znaczoną trupami podróż po Ameryce, a na koniec trafić razem z nimi do więzienia, zarządzanego przez diabolicznego Tommy?ego Lee Jonesa. A temu wszystkiemu przygląda się telewizja oczami Roberta Downeya Jr. (który już w tym filmie wygląda jak Tony Stark), a kochankowie są ścigani przez bardzo dyskusyjnego w swych odruchach gliniarza, granego przez Toma Sizemore?a.



    Już brzmi to kontrowersyjnie, a dopiero jak wygląda. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to typowo telewizyjna forma kina. Tak jest, Stone aby obrzydzić to, z czym miał zamiar walczyć, postanowił wejść w ramy telewizyjne i ukazać ją w wyolbrzymionej, szpetnej pozie. Co ciekawe ? wybrał na to najlepszy czas. Świat ze zdziwieniem obserwował Amerykanów, którzy w dziwaczny sposób włączyli się do głośnego procesu aktora O. J. Simpsona, oskarżonego o zamordowanie swojej żony. Całe Stany Zjednoczone z zapartym tchem obserwowały wpierw ucieczkę oskarżonego przed policją (transmisja z helikoptera), a potem sam proces. O dziwo społeczeństwo było po stronie mordercy, a on sam został uniewinniony! Na tej fali absurdu popłynęło ?NBK?. Gdy para, której początki oglądamy w stylu paskudnego show wprost z obskurnych stacyjek telewizyjnych (rodzina Mallory to zepsuty model, ojciec gruby pijaczyna, matka cicha i posłuszna, nie ingeruje w nic, do tego ojciec wykorzystuje seksualnie córkę, a nawet ma z nią dziecko. Aby było to uwydatnione, w niektórych miejscach słyszymy śmiech widowni) rozpoczyna swą krwawą podróż, szybko dorabia się prawdziwej rzeszy fanów, skandujących ?Mickey zabij mnie!?. Nagle masowe morderstwa przypadkowych ludzi okazują się być ?cool?, a tysiące młodych ludzi podziwia swoich idoli w telewizji. A samych dziennikarzy i prezenterów nic śmierć nie obchodzi ? liczy się widownia.



    Do tego policja, która ściga przestępców również święta nie jest, a to za sprawą detektywa Jacka Scagnetti ? bohatera policyjnego serialu o ściganiu morderców i zarazem zepsutego człowieka, pragnącego jedynie zaspokoić swą chuć na wybranych kobietach. Jego pech, że na celownik wziął sobie Mallory. Kolejnym przykładem ?złej? policji jest postać grana przez jak zawsze charyzmatycznego Tommyego Lee Jonesa. Gra on tutaj nadzorcę więzienia, do którego trafia nasza para kochanków. Już pierwsze sceny z jego udziałem pokazują prosto z mostu, jakiego człowieka przedstawia. Szybkie gesty, chaotyczna mowa, okrucieństwo wobec więźniów i hektolitry śliny wypluwane, gdy tylko otwiera usta. Obaj panowie tak skutecznie zniechęcają do brania strony tych realistycznie dobrych, że widz nieoczekiwanie przenika do świata filmu, gdzie masy fanów kibicują parze Knox, a on razem z nimi. Miłość obojga jest prawdziwa, to się czuje, niczym w najlepszym romansidle. Wzruszające sceny, słowa Mickeya, gdy tkwią w odosobnieniu, troska ? to wszystko zbliża nas do ludzi, którzy powinni budzić obrzydzenie, a nie wzruszenie! To największa siła tego filmu ? potrafi kompletnie zmienić podejście do świata, przynajmniej na dwie godziny*.



    ?Paszkwil na telewizyjny syf? ? nie bez kozery tak zatytułowałem tekst. Celem Olivera Stone?a było uderzyć tam, gdzie tego typu media boli najbardziej ? w moralność i utratę człowieczeństwa. Demona telewizji gra tu nie kto inny, a Robert Downey Jr. i muszę przyznać, że niewiele można mu zarzucić. Wayne Gale (bo tak się on tu nazywa) to człowiek zepsuty do cna ? zdradza żonę z kochanką, którą zdobył obietnicami sławy i pieniędzy, prowadzi program, który żeruje na ludzkiej krzywdzie, z każdym kolejnym niewinnym trupem cieszy się jeszcze bardziej, bo oznacza on wzrost oglądalności. Gdy dochodzi do wywiadu z Mickeyem zadaje pytania wnerwiające, bolesne, by potem samemu chwycić za pistolet i stać się uczestnikiem własnego programu. Do tego dochodzi pokazanie otępionych telewizyjną szmirą tłumów i zidiociałych widzów (co przypomina nieco wstawki z ?Truman Show?), a wszystko razem działa tak skutecznie, że osobiście niemal już z telewizji zrezygnowałem.



    Kolejnym aspektem, dowodzącym o sile tego filmu, jest bardzo gęsto porozmieszczana symbolika. Owszem, nadmierne doszukiwanie się symboli w filmie jest częstym grzechem recenzentów, ale ?Natural Born Killers? rzuca nam w twarz symbole z gracją drwala. Najbardziej kontrowersyjną sceną pod tym względem jest wspomniany wywiad, którego udziela Mickey podczas swojego pobytu w więzieniu. Mówi wtedy o tym, że mordercą można się narodzić, być kimś na wzór nadczłowieka, dla którego inni ludzie są nic nieznaczącymi istotami. Jest to więc nawiązanie do filozofii Nietzschego, a poza tym wplatane są w to elementy buddyzmu, hinduizmu i chrześcijaństwa. Dużą rolę odgrywa też wiara indiańska.



    ?Natural Born Killers? to bardzo dziwna produkcja. Nie tylko sam temat ma kontrowersyjny, ale także i otoczkę rodem z klipów MTV ? cudaczna kolorystyka, częste zmiany kamery, szybkie wstawki i przejścia, przenikanie się obrazów i chaos kompozycyjny ? to wszystko przypomina dzieło szalonego montażysty. W podobny sposób chciał zadziałać Krzysztof Krauze w swych głośnych ?Grach ulicznych?, ale jego starania lepiej pominąć milczeniem. Najważniejsze, że w tych obrazach jest moc, jest szaleństwo i degeneracja, co się ceni, zwłaszcza w wypadku szkalowania czegoś, kogoś (bo szkalować też trzeba umieć).



    O tej produkcji można pisać długo, żywiołowo i z zacięciem, ale osobiście jeszcze się nie rzucam na pisanie jakiegoś traktatu na jego podstawie. Dla mnie ?NBK? jest arcydziełem, spaczonym i szalonym, ale arcydziełem. Społeczeństwo odrzuciło ten obraz, wolałoby, aby się o nim zapomniało jak najszybciej. A wiecie dlaczego? Bo pokazuje nam prawdę, ohydną rzeczywistość o nas samych, tych, którzy z zaciekawieniem śledzą wiadomości o morderstwach i gwałtach, a newsy o postępie technologicznym czy biedzie pomijają machnięciem ręki. Warto pamiętać, warto znać i zrozumieć. Polecam, nie tylko fanom Tarantino i Stone?a.
    *- dwójka odpowiedzialna za masowe morderstwo w jednej z amerykańskich szkół posługiwała się cytatami z ?Natural Born Killers?, więc film miał na nich zupełnie inny wpływ.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo a jak komuś się podobała muzyczka ze zwaistuna, to znajdzie ją tu:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  23. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. V ? Ten niemy śmiech slapsticku (Niemy film)






    Niemy film/Silent Movie

    Występują: Mel Brooks, Marty Fieldman, Dom DeLuise, Sid Caesar, Liza Minelli
    ?Młody Frankenstein? z powodzeniem i ze stylem przywrócił blask czarno-białym horrorom dawnych lat, jednocześnie ucierając producentom nosa, gdyż porażka starzyzny w roku nowoczesnym TysiącDziewięćsetSiedemdziesiątymCzwartym była niemal pewna. Mel Brooks postanowił iść za ciosem i wyciągnąć na wierzch kolejny relikt kina ? czyli kino nieme. I tak powstał?




    ?
    Film niemy, wydany w 1976 r., gdy na ekranach szalały megaprodukcje i superprodukcje. Pomysł karkołomny? Rzeczywiście, gdyż na samym pomyśle stworzenia filmu niemego w latach 70?tych oparto cały scenariusz. Pan reżyser nie mógł wyjść z podziwu nad genialnością swego pomysłu tak bardzo, że sam zagrał w nim główną rolę, biorąc sobie do towarzystwa Marty?ego ?Igora? Fieldmana i Doma ?Ojca Fiodora? De Luise. Pozmieniał sobie i im imiona, zamknął usta, uruchomił muzykę, a film się rozpoczął. Czyż można sobie wyobrazić lepiej dobrane trio w komediowe?



    ?
    Podstawowe pytanie brzmi ? w jaki sposób ten film może być śmieszny, skoro nie pada w nim ani jedno* słowo? Cóż, najlepsza odpowiedź brzmi ? w starym stylu. A więc dominują tutaj żarty sytuacyjne ? a okazji do tychże jest bardzo wiele, bowiem osią fabuły są próby stworzenia filmu niemego. Oczywiście producent nie zgadza się na to, ma na głowie dość problemów ? demoniczna organizacja pragnie zakupić jego studio i przejąć je na własność. Mel Funn (grany przez ? nie zgadniecie ? Mela Brooksa!) wpada więc na genialny pomysł ? zatrudni do filmu prawdziwe gwiazdy, co ściągnie do kin masy widzów. Producent wpada w euforię i zapalczywie ponagla reżysera do pracy. Od tego momentu nasza trójka bohaterów podróżuje od aktora do aktora, by przekonać ich do udziału w filmie. Co ciekawe ? jedną z aktorek jest Liza Minelli, której paradoksalnie największym atutem nie jest gra aktorska, a? głos. Jednocześnie złowroga organizacja z demonicznym przywódcą na czele stara się zapędy przyjaciół powstrzymać.



    ?
    Piękno tkwi w prostocie ? z takiego założenia wyszedł Mel Brooks, tworząc ten film. Daremnie można szukać tu wybuchów, akcji i fascynujących zwrotów akcji ? fabuła idzie prosto po sznurku, od aktora przez aktora, od punktu kulminacyjnego do szczęśliwego zakończenia. Jednocześnie to wciąż jest ten sam rubaszny i satyryczny Mel Brooks. Przykłady? Na pierwszy ogień idzie ?żart o wzwodzie?, który bardzo często pojawia się w produkcjach tego pana. Tutaj wygląda on następująco ? szef złej organizacji przedstawia swoim podwładnym nowy plan ? uwiodą Mela Funna swą piękną agentką! Szef oznajmia to reszcie poprzez rozwinięcie plakatu z wyeksponowaną agentką. Oczy zarządu klinują się na obrazku, wszyscy zaczynają klaskać szefowi, a stół, wokół którego wszyscy siedzą, zaczyna powoli lewitować?
    Inny żart? Ależ proszę ? Przed udaniem się do producenta przyjaciele starają się dać nadzieję swemu przywódcy Melowi, więc przytulają się do niego czule, co komentują przechodzące obok panie soczystym?



    Fags!
    Wystawionym w osobnym kadrze, w pięknie estetycznej ramce. Wszystko jest tu tak ładnie zgrane i złożone, by wywołać u widza potok śmiechu, że możemy jedynie składać hołd scenarzystom. Gagi są tu w nas wystrzeliwane z prędkością karabinu maszynowego, słów tu niemal nie ma, a okazuje się, że do niczego nie są potrzebne. W tle przygrywa nam miła dla ucha muzyka, główni bohaterowie świetnie się bawią i widać to doskonale, że to była dla nich naprawdę dobra zabawa. Znów nie można oderwać wzroku od wytrzeszczu Fieldmana, choć oczywiście nie ma już okazji, by usłyszeć nieco jego ciętych komentarzy. ?Nieme kino? jest istną perełką komedii, kolejnym ciosem satyry w nadęty rynek kinematograficzny, a cios ostateczny miał dopiero nadejść?
    *- Jedyne słowo w filmie wypowiada najsłynniejszy mim kina ? Marcel Marceau ? i brzmi ono: ?Nie!?.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  24. bielik42
    Podążając za... Melem Brooksem cz. IV - ON ŻYJE! (Młody Fraknenstein)







    Młody Frankenstein/Young Frankenstein

    Występują: Gene Wilder, Peter Boyle, Marty Fieldman, Madeline Kahn, Cloris Leachman
    Kiedy już ośmieszyło się czołowy gatunek Hollywoodu cóż więcej można zrobić, będąc reżyserem-satyrykiem? Po spektakularnych ?Płonących siodłach? Mel Brooks postanowił zwiększyć skalę satyry i objąć jej niefrasobliwymi ramionami literaturę i kino światowe naraz. I tak powstał potwór ? zszyty z najdoskonalszych horrorów i najbardziej przerażających książek. Tylko kto mu dał mózg komika?




    For what we are about to see next, we must enter quietly into the realm of genius
    Dr Frederick Frankenstein (Gene Wilder) był niegdyś znanym wykładowcą neurochirurgii na poważnym uniwersytecie w Ameryce. Wszystko się zmieniło, gdy nadeszła wiadomość z Europy ? Frederick odziedziczył zamek po swym słynnym dziadku, od którego za wszelką cenę starał się odciąć, chociażby przez odmienne wymawianie nazwiska. Gdy tylko w jego ręce wpadł pamiętnik szalonego geniusza Frederick postanawia odwiedzić zamek, by ukazać światu, że jego dziadek był tylko szarlatanem, co oczyści jego nazwisko w poważnym światku naukowym. Jednakże nie wszystko idzie zgodnie z klanem?glanem?planem, PLANEM, ARGHHH!!!!



    Damn your eyes.
    Już po przybyciu do niewątpliwie uroczo mrocznego i przesiąkniętego deszczem zakątka Europejskiej ziemi nasz bohater poznaje pierwszy stereotyp szaleńca, czyli Igora (Marty Fieldman). Igor jest sługą. Igor jest bardzo dobrym sługą. Igor wykopie ci ciało i doniesie do zamku, a wszystko z uśmiechem. Igor sepleni, garbi się i ma wyłupiaste oczy. No i niezwykle zabawne poczucie humoru. Kolejnym stereotypem szaleńca jest równie szalona pani domu (Cloris Lechman) ? opiekuje się zamkiem, a gdy ktoś wymówi jej imię, to konie rżą przerażone. Czyżby zamek tez należał do szaleńca? Muzyka nie wiadomo skąd. Tajemne przejścia. Pajęczyny. I dramatyczne błyskawice, oświetlające mroczne witraże. Cóż może czaić się w piwnicy. Czy mądrze jest dawać tu mieszkanie młodej Elizabeth (Madeline Kahn)? Te, a także i inne zagadki przyjdzie rozwiązać naszemu doktorowi, lecz czy aby na pewno da sobie radę? Skąd tyle pytań?



    Wait Master, it might be dangerous? you go first.
    Fabuła nie jest trudna do odgadnięcia ? młody Frankenstein pójdzie w ślady starego Frankensteina, by potem próbować naprawić swój kategoryczny błąd. Miłośnicy zawiłych i zaskakujących scenariuszy raczej nie mają tu czego szukać, LECZ ? odnajdą w nim z pewnością zabawę. Konwencja horroru dała Brooksowi naprawdę masę okazji do bawienia ludzi swym ponadprzeciętnym, prężnym humorem (nie czepiajcie się, to dwuznaczność w jego stylu). Wielu ludzi odstraszyć może fakt, że film jest czarno-biały. Jest to zabieg specjalny, gdyż lepiej oddaje melancholię za minionymi horrorami pokroju ?Drakuli? z Kinskym w roli tytułowej. Ale wróćmy do sedna ? homor, hodor, muchomor, humor!



    Eyegor
    Niewątpliwie najjaśniejszą postacią całej komedii jest Igor, grany przez wybitnie charakterystycznego Marty?ego Fieldmana. Każdy, kto raz widział tego aktora, już nigdy w życiu nie pomyli go z nikim innym, tak bardzo specyficzną ma twarz. A do tego posiada także niezaprzeczalnie cięty język. Rola służącego-cwaniaka dała mu ogromne pole do popisu. Igor naigrywa się ze swego ?pana? w bardzo subtelny sposób, często po prostu robiąc go w balona. Niezwykła ilość gagów, śmiesznych min i zabójczych wyczynów czyni Fieldmana prawdziwą perełką komedii. Niewątpliwie za tą właśnie rolę powinien stanąć w panteonie komików, tuż obok Trampa-Chaplina i innych. Pola dotrzymuje mu Gene Wilder, w swojej najlepszej, trzeciej już dla Brooksa, roli. Świetnie wyraża ekspresję i nadciagające szaleństwo. Postać młoda kobieca robi to, co zwykle u Brooksa ? ciągnie erotyzmem, by potem być podstawą dla kilku niewybrednych żartów ze strony reszty.



    Froadrick.
    ?Młody Frankenstein? to film cieszący oczy i duszę. Bardzo ładne, pięknie przepompowane klimatem sceny, teatralne gesty doktora i podniosłe mowy. Tak przegięty styl gotycki, że aż tworzący własną parodię. Nieustanne puszczanie do widza oka, zupełnie jakby film mówił nam co chwilę: ?patrz, ten numer za chwilę będzie jeszcze lepszy!?. Najbardziej ucieszy miłośników horroru, bo nawiązania do klasyki występują tu w ilościach zatrważających. Również znawcy tematu pt. ?Frankenstei? będą się bawić wybitnie. Cała reszta zwykłych, szarych pożeraczy filmowych także nie będzie mogła powstrzymywać się od śmiechu, łapiąc się z bólu za brzuch. Jeżeli tolerujecie łatwe poczucie humoru, to uśmiech podczas seansu ?Młodego Frankensteina? nie będzie was opuszczał. A ja zawsze będę ten film oglądał z przyjemnością.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  25. bielik42
    Podążając za? Melem Brooksem cz. III - Murzyn na koniu (?Płonące siodła?)







    Płonące siodła

    Występują: Cleavon Little, Gene Wilder, Slim Pickens, Madeline Kahn, Mel Brooks
    Jeżeli myśleliście, że to Jamie Foxx był pierwszym murzynem na koniu, a Quentin Tarantino doznał objawienia, gdyż postanowił w westernie posadzić na pierwszym miejscu kogoś, kto dotychczas był tylko tłem, to czeka was miła niespodzianka. To nie Jamie Fox, a Cleavon Little pierwszy wsiadł na siodło w świecie kina, i to nie Quentin Tarantino, a Mel Brooks pierwszy wpadł na pomysł, by nieco się z westernem zabawić. I o ile oglądając ?Django? widzimy przede wszystkim wzorowanie się na twórczości Sergio Leone, to w przypadku ?Płonących siodeł? możemy mówić nie tyle na wzorowaniu się, a na całkowitej i niezwykle szalonej wariacji gatunku filmowego pt. ?western?.






    Jak zwykle to reżyser bawił się najlepiej

    Sir, he specifically request for two ?niggers?. Well, to tell the family secret ? my grandmother was a Dutch.
    Dziki zachód, jak to Dziki Zachód ? pustynia, słońce, Indianie i kowboje, a obok wszystkiego powstające tory kolejowe, przy których pracują zniewoleni kolorowi. Jeden z nich ? na imię mu było Bart (Cleavon Little) ? miał już dość bycia mułem dla białasów, więc wstał, wziął szpadel i trzepnął dozorcę w potylicę. Przenosimy się kilkanaście mil dalej ? złowrogi biznesmen Hedley Lamarr (Harvey Korman) ma zamiar wykorzystać seksualnie sprawiedliwość i szwindlem przegonić mieszkańców miasteczka Ridge Rock, aby korzystnie wykupić jego tereny i sprzedać je rządowi za niezwykle wysokie kwoty. Aby tego dokonać musi zaprowadzić chaos w mieścinie. Jak to zrobić?





    Pierwszy znany murzyn na koniu

    Elementary, cactus head!
    W wybitnie prosty sposób ? na miejsce starego szeryfa wysłać nowego, czarnego szeryfa, który niedawno trzepnął dozorcę łopatą w łeb. Taki kretyn z pewnością wygoni wszystkich z miasta, prawda? To się dopiero okaże. Zachwycony nieoczekiwanym awansem Bart wyrusza do Ridge Rock, by zostać nowym stróżem prawa, co spotyka się z niejakim? zdziwieniem? Po jakimś czasie zyskuje tam przyjaciela ? niegdysiejszego najlepszego rewolwerowca na dzikim zachodzie ? Jima (Gene ?Willy Wonka? Wilder). Razem z nim będą się starali uratować miasteczko i pogrążyć złego bogacza. A wszystko w tonach, lub jak kto woli ? hektolitrach ? śmiechu i dobrej zabawy.





    Prawdziwie oscarowa rola

    Why don?t you? loosen your bullets?
    O ile wcześniejsze ?Dwanaście krzeseł? było satyrą na korzenie samego Brooksa oraz na sposób widzenia Europy przez Amerykanów, to w ?Płonących siodłach? mamy do czynienia z najczystszą formą złośliwego nabijania się z dorobku innych. Brooks bierze te wszystkie heroicznie nadęte westerny i tworzy z nich świat kompletnie niepoważny, gdzie zagrożony śmiercią Bart przystawia sobie do skroni rewolwer i grubym głosem oznajmia: ?Nie strzelać, bo zastrzelę tego czarnucha?. Poziom absurdu tej produkcji wielokrotnie przekracza wszelkie normy zdrowego rozsądku. Najśmieszniejsze w tym wszystkim są reakcje tłumu na fakt, że czarny został szeryfem. I pomimo faktu, że słowo ?nigger? pada tu co najmniej czterokrotnie (!) częściej niż w kontrowersyjnych pod tym względem produkcjach Tarantino, to rasizmu nie czuć tu wcale. Ba, ta produkcja wybitnie sprzyja ludziom kolorowym. Pokazuje, że rasiści to banda zidiociałych kmiotów i kretynów.





    Przed państwem oksymoron - piękna niemka!

    Well. That?s the end of this suit.
    Brooks kompletnie znieważa niemal wszystko i wszystkich, nawet swoich widzów i siebie samego. W sumie ma do tego niezwykle wiele okazji, gdyż sam gra tu dwie role: zezowatego gubernatora o wielkich ambicjach i z sekretarką z jeszcze większymi piersiami, a także Indiańskiego wodza, który współczuje Bartowi, bo jest ciemniejszy niż on. Dominuje humor wybitnie idiotyczny, kretyński i pięknie dwuznaczny. Gdy tylko Bart mówi ?Pozwólcie mi to wyjąć? publika krzyczy i panowie zasłaniają swoim damom oczy kapeluszami, podczas gdy Bart wyciąga z kieszeni kartkę papieru. Złowrogi Hedley w ekstazie stara się pokazać, jak bardzo pragnie zarobić kasę, poprzez poruszanie pomnika sprawiedliwości ustawicznymi ruchami bioder i donośnym sapaniem. Humor językowy też jest idiotyczny, czyli wspaniały jednocześnie ? ?Bandyci krążą po naszym miasteczku spędzając nasze kobiety i gwałcąc nasze bydło?. Ogólnie rzecz biorąc ? uśmiech nie znika z naszych twarzy niemal przez cały czas trwania filmu, by na końcówce przerodzić się w zdrowy, rubaszny śmiech z zaskakującej sytuacji, w której bierze udział sam Hitler.





    Dla nich też znalazło się miejsce

    Watch me, faggots!
    ?Płonące siodła? to najbardziej niefrasobliwy i złośliwy film celowany w świat filmu, jaki kiedykolwiek powstał. Brooks nie oszczędza nikogo i niczego. Jest po prostu żywiołem humoru, tak prostackiego i niewymagającego, że każdy będzie się śmiał, bez względu na to, czy lubi dowcipy o murzynach, czy nie. Znawcy historii i kultury znajdą w nim masę odniesień do dzieł i wydarzeń wszelakich, co tylko potęguje zabawę. Nie sposób oderwać oczu od tej orgii śmiechu, upiększonej przez zjawiskowe kształty Madeline Kahn, zabójczą grę Cleavona Little i wyśmienitej muzyki, skomponowanej przez Johna Morrisa. Dlatego tak bardzo ten film polecam, bo to komedia uniwersalna.


    Zwiastun



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
×
×
  • Utwórz nowe...