Skocz do zawartości

bielik42

Forumowicze
  • Zawartość

    2636
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    19

Wpisy blogu napisane przez bielik42

  1. bielik42
    Słowo na niedzielę - Dlaczego gardzę MMORPG





    MMORPG niszczy komputerową rozgrywkę! ? zakrzyknę, patrząc z niesmakiem na milionowe dochody World of Warcraft i tysiące jego podróbek, starających się podczepić pod sukces chwiejącego się w posadach giganta. Masowe migracje, zaprzeczenia przejścia na model F2P, który przecież tylko zwiększa popularność i inne kłopoty, z którymi borykają się możnowładcy Azeroth. I nadal życzę im podobnej sytuacji.



    Zacznijmy od tego, że ten tekst może być największą hipokryzją, jaka kiedykolwiek na tym blogu się pojawiła, gdyż ciężko uznać mnie za człowieka obeznanego w tym gatunku - a dlaczego, to zaraz wyjaśnię. Moim pierwszym MMO była popularna wśród polskich graczy produkcja pt. ?Runes of Magic? (choć nie, kłamię, wcześniej w podstawówce patrzyłem, jak koledzy jarają się jakąś ?Tibią?), z której skorzystałem, bo była na płycie CDA, bo inni koledzy (trzech dokładnie) też zaczęli grać, no i chciałem się wreszcie przekonać ?o co w tym całym MMO chodzi?.



    Na nieszczęście dla poczciwego ?RoM?a? podłoże, na które trafił było najfatalniejszym z możliwych ? bowiem byłem zatwardziałym cRPGowcem, który ponad niebiosa wynosił ?Planescape: Torment?, a moim prezentem na komunię była pudełkowa ?Icewind Dale II? (w big boxie!). Do tego całego WoWa miałem za największą pomyłkę gier video, głosząc wszem i wobec przekonanie, że trzeba być szalonym, by płacić za grę również po jej zakupieniu, a cena 50 zł za miesiąc wydawała mi się być nieosiągalna dla istoty mojego pokroju. I tak wyszło, że do dziś nie postawiłem stopy w Azeroth, choć samo konto posiadałem (znalazłem używaną kopię na pchlim targu w Rotterdamie, a w środku? karteczkę z passami). Zważywszy jednak na fakt, że wreszcie spróbowałem, zdarzyć się mogło wszystko.



    I nie zdarzyło się nic ? brzydki, niezwykle sterylny (jak na mój gust) świat, topornie ciosana grafika, masa opcji w interfejsie, dziwaczny rozwój postaci i dialogi tak nudne, że nawet nie chciało mi się ich czytać! Dodać muszę, że mam dziwaczną chorobę, jeśli chodzi o takie sprawy ? jeżeli nie wiem o co chodzi w moim zadaniu, nie znam motywacji, to po prostu nie czerpię satysfakcji z gry, obawiając się, że coś pominąłem, coś ważnego (dlatego taki Deus Ex, czy wszelkie gry sandboxowe są dla mnie torturą). To schorzenie było tylko jednym z powodów, dla którego tak znienawidziłem gatunek MMO, ale nie uprzedzajmy faktów.



    Bo jak wyglądała sama rozgrywka? Trafiłem do jakiegoś skupiska ludu, z kilkoma pajacami z wykrzyknikami nad głową. Zlecali mi różne zadania, a gdy zacząłem biegać po lesie w celu wyrwania dziesięciu ogonów z lisich dup zatrzymałem się na chwilę i powiedziałem, do szarżującego na mnie przesłodkiego grzyboida: ?Co ja tu robię??. Grzyb nie raczył mi odpowiedzieć na to niezwykle interesujące pytanie i zmuszony zostałem do dwukrotnego kliknięcia ?1? na klawiaturze, by pozbyć się natręta. Wtedy odezwał się do mnie mój nieco zakurzony głos poszukiwacza przygód ? ?Graj, może dalej czekają cię lepsze przygody!?. Zgodziłem się z nim, co czynię nadzwyczaj rzadko, i grałem dalej. Po dwóch godzinach jedyną zmianą był kolor mojej szaty i fakt, że tym razem wyrywałem ogony z dup niedźwiedziom. I tak przez kilka następnych dni.



    Ostatecznie swoją przygodę w RoMku zakończyłem na 21 poziomie, po około 20-25 godzinach grania, z tragicznym wyposażeniem i kawałkiem świata, który zobaczyłem, zanim zadziobały mnie gigantyczne kruki (chyba) w kolejnym świecie. Do tego dowiedziałem się, że mój mag został zrobiony partacko i powinienem szukać porad w internecie, by stworzyć idealny zestaw umiejętności etc. etc. Z uśmiechem wróciłem do prowadzenia swojej drużyny po bezkresach Sigil. Zdarzyło się jednak, że mój najlepszy przyjaciel zaraził się chorobą znaną pod nazwą ?Guild Wars? i spędzał z nią bardzo dużo czasu, zasypując mnie informacjami o świecie, rozwoju, gildiach i innych tego typu bzdetach. Rok temu wyszła druga część, na którą mnie mój znajomy namówił, w ramach darmowego weekendu. Nie chcąc robić mu przykrości (no i przecie to giewu dwa było tak niesamowite) spróbowałem. I wiecie co? Nie zmieniło się nic.



    Świat znów zajarzył się żywymi kolorami, zmęczone miniony znów zapełniły całkiem puste pola, tabuny rozwrzeszczanych smarkaczy znów tłoczyły się wokół biednych stworzeń, szlachtując je na kawałki, dziwni ludzie znów biegali od kamienia do kamienia, klikając przy nich i patrząc, jak wspaniałe robi się ich życie od tego zwiększającego się miarowo paska postępu. Pół godziny zabawy mi wystarczyło, zwłaszcza, że dialogi znów wiały nudą, a zadania znów polegały na ?przynieś, zabij, porozmawiaj?. Tyle czasu spędziłem w Tyrii i nie mam zamiaru tam wracać.



    Powiecie mi ? ?Ej,ej,ej, kolego, zagalopowałeś się nieco. Grałeś ledwie pół godziny, a już krytykujesz.?. I będziecie mieli rację, bo zapewne po jakimś czasie te wszystkie okienka stają się przydatne, jacyś ludzie interesują się tym, co robisz, może kolorki się zmieniają, a z wchodzenia do dungeonów ma się jakąś frajdę. Ale nie miałem zamiaru czekać pół roku, aż takie rzeczy zaczną się dziać. Żeby dobrze bawić się w MMO trzeba mieć prawdziwą masę wolnego czasu, który przetapia się na bezsensowne klikanie na krzywych potworach i gapienie się na rosnące paski (craftingu, poziomu itd.). Gdzie w tym jest zabawa?



    Może to ludzie tworzą zabawę? Może to te gildie, do których można dołączyć nadają sens rozgrywce, może wtedy faktycznie coś się dzieje i można sobie rzec ? moje piksele są dużo lepsze od twoich. I cieszyć się, gdy jakiś nieszczęśnik po drugiej stronie kabla zapluje monitor, bo jego wirtualne alter-ego padło na piach, wyrzucając z siebie wnętrzności. Jaka była największa innowacja GW2? Publiczne eventy ? tj. w świecie zaczyna się coś dziać i jak Ty weźmiesz w tym udział, to otrzymasz nagrodę. Skończyło się to zaś tak, że prawdziwe bandy graczy koczują w odpowiednim miejscu na wystartowanie zdarzenia, po czym rzucają się w wir walki. Takim gigantycznym eventem są też słynne polowania na smoki, polegające głównie na tym, że każdy, za przeproszeniem, napieprza wszystkim co ma. I to się tak różni od zwykłej rozgrywki w MMO, że ja nie mogę!



    Najbardziej cieszę się z gry, gdy daje mi ona możliwość wyboru, wykazania się swoim intelektem, albo sprytem ? niestety każde MMO jest zaprzeczeniem tego typu zabawy, bo jedyne, co ma nam do zaoferowania, to rozwiązanie najwłaściwsze i najmojsze ? jedyne. Nie cierpię, gdy twórcy każą nam coś robić zapewniając nas, że wyniknie z tego jakakolwiek satysfakcja. Skąd właściwie te wyznania? Ano stąd, że ostatnio zacząłem grać w Terę, gdyż moje drogie koleżanki-graczki potrzebowały healera, a że można w Terze zrobić postać niemalże wyciętą z Anime, to postanowiłem zrobić sobie elfkę z wielkim biustem (brak opcji powiększania biustu!) i spróbować z MMO na nowo. Nie udało się, ale grać będę, bo przecie koleżanki są najważniejsze.



    Nie cierpię MMO, nie podoba mi się ich stylistyka, ich mechanika i ich nazwa, która z ?RPG? to ma wspólne chyba tylko znaczenie, z pewnością nie tą magię, która kiedyś spowijała gry RPG. Teraz zaś jak ktoś gra w RPG, to ma za sobą setki godzin bezsensownego klikania na potwory i kamienie, i jeszcze się z tego cieszy! Życzę temu gatunkowi szybkiej śmierci, albo gruntownych zmian. Jedno z dwóch, a tymczasem będę się trzymał od MMO z daleka. I wam też to polecam.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  2. bielik42
    Podążając za... Stanleyem Kubrickiem - Zew wolności (Spartakus)







    Spartakus/Spartacus

    Występują: Kirk Douglas, Laurence Olivier, Jean Simmons, Charles Laughton, Peter Ustinov
    Czasami dziwne decyzje padają w gabinetach wielkich producentów filmowych - a to na Batmana biorą aktora, który kiedyś skopał innego superbohatera, a to wstrzymuje się produkcje kontynuacji całkiem porządnego filmu, innym razem od filmu odsuwa się reżysera, albo wprost przeciwnie - przysuwa. Decyzja o podjęciu się stworzenia gigantycznej superprodukcji przez reżysera, który na swoim koncie miał dopiero dwa udane filmy jest też co najmniej dziwna, lecz nie zawodzi w swym szaleństwie - przed państwem "Troja" roku 1960.




    Skąd to porównanie? Cóż, cała rzecz jest osadzona w starożytności, rolę główną otrzymał aktor cieszący się swoimi najlepszymi pięcioma minutami, na film wydano grube pieniądze, a niektóre sceny to prawdziwa uczta efektów specjalnych (pamiętajmy o różnicy lat!). Kubrick podjął się stworzenia "Spartakusa" po przeczytaniu powieści pod tym samym tytułem, stworzonej przez Howarda Fasta (autor piszący głównie... s-f), ale swoimi zwyczajem napisał własny scenariusz, pomijając zdanie autora. Do projektu Kubricka zaprosił Kirk Douglas, który za projekt osobiście odpowiadał. Pierwotnym reżyserem miał być Thomas Mann, ale pokłócił się z Douglasem i na jego miejsce wskoczył przyszły geniusz. Pamiętajmy, że w tamtych czasach na topie były biografie wielkich postaci historycznych (vide wydana trzy lata później "Kleopatra" z Elizabeth Taylor), ale mnie osobiście ten gatunek filmowy nigdy zbytnio nie interesował. Ze zdziwieniem więc stwierdziłem, że "Spartakus" był całkiem zjadliwy, ale może to przez ten syndrom "geniuszu Kubricka". W każdym razie posłuchajcie, o czym ten film jest.

    Historię Spartakusa powinien znać niemal każdy, kto kiedykolwiek uczęszczał do szkoły - omawiany bohater był gladiatorem, niewolnikiem Imperium Rzymskiego, który jednak postanowił zerwać z niewolą i ruszył naprzeciw ciemiężycielom, zbierając po drodze innych, mu podobnych niewolników. Niestety próba ucieczki z niewoli nie powiodła i wszystkich zbiegłych niewolników rzymianie ukrzyżowali, tworząc bardzo barwnie udekorowaną drogę. W filmie podstawa fabularna jest identyczna, ale żeby nie było nudno dodano romans, zdradę i osobistą zemstę. Pierwsze skrzypce gra oczywiście Spartakus - olbrzym o dobrym sercu i wielkiej sile. Odnaleziony przez handlarza gladiatorów na kamieniołomie, został zabrany do posiadłości pozbawionego skrupułów bogacza, gdzie uczył się swojego przyszłego fachu. Walczyć potrafił doskonale, tylko jakoś nie chciał zabijać kolegów po fachu, co nie nastawiało władców domu przychylnie. Jednocześnie nasz brawurowy wojownik ma na oku młodą niewolnicę, pracującą w koszarowej kuchni. Pewnego dnia do posiadłości przybywa arystokracja i dla zabawy jedna z urodziwych panien wybiera sobie dwójkę gladiatorów, aby stoczyli pojedynek dla jej uciechy. Wybór pada na Spartakusa i potężnego murzyna, równie dobrotliwego jak nasz bohater. Podczas walki Spartakus przegrywa, lecz jego przyjaciel nie chce go zabiją i zamiast tego rzuca się na siedzących na podwyższeniu możnych, ginąć od ciosów strażników. Kilka dni później wybucha bunt, któremu przewodzi sam Spartakus. Od tego momentu rozpoczyna się długa podróż wyzwoleńców, pragnących uciec ze znienawidzonego kraju oprawców. Po drodze dołączają do nich inni zbiegli niewolnicy, aż w końcu tworzy się niemała armia.



    Głównym antybohaterem jest tu Marek Licyniusz Krassus ? pozbawiony emocji, żądny władzy, pieniędzy i kobiet polityk, nie wahający się skorzystać z różnego rodzaju szwindli, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Aby nie było, że w Rzymie siedzieli sami źli ludzie reżyser dodał postać Semproniusza Grakchusa, który to był najsilniejszym opozycjonistą tez Krassusa. Możemy też zauważyć pojawiającego się tu i ówdzie nieopierzonego Juliusza Cezara, co zawsze stanowi miły smaczek. W pewnym momencie ścierają się oba światy ? zmarnowanych i pełnych nadziei na ucieczkę niewolników z przepełnionym pychą cesarstwem. O dziwo pierwsza potyczka okazuje się być zwycięska dla niewolników, co denerwuje możnowładców jeszcze bardziej. Wreszcie podziwiamy tła ostatniej batalii i końcowej kaźni na rzymskiej drodze.




    Postacie są napisane i zagrane całkiem nieźle, choć sam Spartakus jest koszmarnie nadęty swoimi frazami o wolności, a Krassus o zemście i władzy, przez co trudno zobaczyć w nich cokolwiek innego. Rola kobieca zaś jest pełna tylko miłości i oddania. Za to dialogi w pewnych momentach mają całkiem wysoki poziom, jak na przykład w usuniętej scenie wieczornej w pałacu Krassusa, gdy cezar zadaje bardzo dwuznaczne pytanie swojemu słudze, czy "lubi on ostrygi, czy także ślimaki". Niestety najnudniejsze są frazy głównego bohatera, bo spogląda on tylko tymi swoimi błękitnymi oczętami i prawi o wolności, ludzkości, niepodległości i innych, typowo moralizatorskich problemach świata. Bardzo wiele scen kręcono w studiu, a nie w plenerze, przez co czasami jesteśmy zmuszeni podziwiać "kunszt" malarzy krajobrazów (zapomniałem dodać, że to pierwszy kolorowy obraz Kubricka), ale nie wpływa to tragicznie na odbiór filmu.

    Najważniejsze pytanie - czy to jest film iście Kubrickowy? I tak, i nie. Argumentem potwierdzającym jest ogólna gra aktorska i praca kamery, nieraz błyskotliwe dialogi i miejscami monumentalność, ale temu wszystkiemu zaprzecza banalność charakterów (jedna emocja rządzi każdym), bardzo wyidealizowana postać Spartakusa (Douglas bardzo chciał się w tym filmie odznaczyć) i rozwlekłość, tak inna od skoncentrowanych tworów Kubricka. Pomysły na akcję nie są złe, pojawiają się tu ciekawe sceny, nawet zwroty akcji, ale to wszystko przesłania ten stalowy wzrok i kanciasta szczęka. Czy "Spartakus" jest stratą czasu? Absolutnie nie, potrafi zaciekawić i ma w sobie tą kinową magię starych filmów biograficznych wielkiego kalibru. Dla odmiany - warto.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  3. bielik42
    Perły Komiksu - Tam, gdzie rządzi strach i szaleństwo - Batman Arkham Asylum







    Batman: Arkham Asylum
    A Serious House on Serious Earth

    Scenariusz: Grant Morrison
    Rysunki: Dave McKean
    Znów muszę dla was starać się wycisnąć z siebie ekstrakt z arcydzieła, znów stoję przed zwałami pochwał, zalet i poleceń. ?Arkham Asylum? jest jednym z tych komiksów, którego nie wypada krytykować ? jest niemal nie do ruszenia. Stąd prowadzą dwie drogi ? albo kompletnie komiks zgnoić, żeby stać się kimś ?ponad? ten zachwalający tłum, albo odwrotnie ? przyłączyć się do pochlebców. I tak źle, i tak niedobrze. Ale zaraz ? mam pomysł! Napiszę o tym, co czułem podczas czytania, co jest w tym komiksie i jak go oceniam na tle pozostałych batmanów. Lecimy!




    Nadmienić muszę, że nie jestem wyjadaczem świata DC ? jedyne komiksy o Batmanie, z jakimi miałem styczność, to te traktujące o Jokerze. Przez moje palce przewinęły się więc ?Zabójczy Żart? Alana Moore?a i ?Joker? Briana Azarello ? z obu byłem bardzo zadowolony, lecz nie przybliżały one postaci samego Batmana. Spodziewałem się, że ?Arkham Asylum? też będzie głównie o Jokerze, ale był to ogromny błąd, którego jakoś nie żałuję ? pierwsze skrzypce gra tu Nietoperz, i to z nim będziemy zwiedzali ponure korytarze Azylu Arkham.



    A z jakiej okazji? Tak się zdarzyło, że tego wyjątkowego Pierwszego Kwietnia Joker i reszta przestępców Gotham opanowała Azyl Arkham, biorąc za zakładników większość personelu. Joker ma jedno żądanie ? do Arkham musi przybyć Batman, w zamian pracownicy Azylu odejdą wolno. Batman chcąc nie chcąc musi się tam pojawić, ale zupełnie nie spodziewa się tego, co na niego czeka w zmurszałych murach. Równocześnie obok prowadzona jest historia założyciela Azylu ? Amadeusa Arkhama ? jego rodziny, dziejów i budowy Azylu. Historia ta jest pięknie mroczna i gotycka, pełna zadumy i emocji. Ale wróćmy do późniejszego Gotham.



    Pierwszą poważną zmianą co do zwykłej Batmaniej serii jest fakt, że niezwyciężony Człowiek-Nietoperz swojego zadania się? boi. Już na samym początku wyznaje Gordonowi, że obawia się pobytu w Arkham, gdzie będzie skazany na łaskę i niełaskę szaleńców, ale także i własnego sumienia. Bo przecież człowiek, który przebiera się za nietoperza i tłucze złoczyńców po gębach też nie jest zbyt normalny, czyż nie? Batman chce uchronić pozór swej siły, choć wie, że wewnątrz jest słaby jak każdy człowiek, dlatego podróż do Azylu jawi się jako koszmarne katharsis ku uciesze zamkniętych tam wariatów. Jednak strach zmienia Batmana. Gdy dociera do Azylu jest porywczy, bezwzględny, wściekły. Nie zachowuje zimnej krwi. Czasem nie zachowuje się jak Batman, co jest dosyć dziwaczne.



    Być może wpływ na ten fakt mieli sami szaleńcy ? Joker jest istotnie gospodarzem tego festynu głupców, ale tak naprawdę niewiele ingeruje w akcję. Po kilku wstępnych zabawach psychiatrycznych (w Azylu pozostaje młoda pani doktor) Batman rusza przez korytarze, a po jakimś czasie jego tropem idą szaleńcy. On zaś musi to przetrwać. Problem w tym, że tak naprawdę tylko Killer Croc, który symbolizuje tu Smoka, walczącego ze świętym Jerzym, ma na celu zabicie Batmana. Pozostali zaś, jak Clayface, Mad Hatter, Maxie Zeus czy Scarecrow jedynie z nim rozmawiają, a w przypadku Stracha jedynie obserwują, wywołując przerażenie. Zarówno Mad Hatter jak i Zeus atakują Batmana bronią niekonwencjonalną ? filozofią, a dziwna to broń, rzec muszę. Clayface? to osobny przypadek, ale za to Two-Face jest już całkiem ważny, bowiem przeszedł przez długi okres leczenia, który kompletnie zniszczył jego funkcjonowanie, pozbawiając go dualistycznego spojrzenia na świat. Powstaje pytanie czy jest to w porządku.



    Wspomniane już dzieje Amadeusa Arkhama też mają spory wpływ na przebieg akcji ? ukazują nam fundamenty powstawania Azylu wraz z rosnącym szaleństwem samego Amadeusa. Mnóstwo symboli, dziwaczne filozofie, napływy religii, tezy psychologiczne ? to wszystko zostaje nam podane jako prawdziwy koktajl faktów i bzdur, przez co Azyl staje się miejscem onirycznym ? wyjętym z najgorszych koszmarów miejscem, pełniącym funkcję spowiednika i kata jednocześnie. Amadeus znał sekret gmachu, ale nie mógł go pokonać, dając się jednocześnie otoczyć mgiełką obłędu ? to samo czeka Batmana, jeżeli nie sprosta koszmarnym próbom.



    Na szczęście za oprawę graficzną odpowiada najlepszy twórca koszmarów, jakiego komiks ma zaszczyt gościć ? słynny Dave McKean, twórca rysunku do legendarnej sagi ?Sandman? Neila Gaimana. Jego kreska jest bardzo trudna do określenia ? coś pomiędzy realizmem, a surrealizmem, tak podobnym do dzieł Beksińskiego i Dalego. Czy oprawa się to tylko i wyłącznie sprawa osobistego gustu. Raz kreska przypomina szkic, innym razem fotografię, jeszcze kiedy indziej cały kadr to nałożone na siebie plamy, albo kolaż, tła malowane szaleńczymi pociągnięciami pędzla, zamazane twarze wraz z niezwykle szczegółowymi, dynamika i mrok. Jestem miłośnikiem surrealizmu, więc dla mnie ?Azyl Arkham? jest graficznym arcydziełem, ale jeżeli was ten kierunek nie pociąga, to nie macie tu czego szukać. Czasem ciężko zrozumieć dialogi (mam wersję anglojęzyczna), bo Joker ma koślawą, czerwoną czcionkę. Ale reszta ? nadzwyczajne przeżycie, porównywalne z czytaniem Brunona Schulza albo Franza Kafki.



    Trochę o wydaniu: za około 18 euro otrzymałem wydanie w miękkiej oprawie na lakierowanym papierze, ponad sto stron, z czego połowa to sam komiks, a druga to oryginalny scenariusz z przypisami autora. Do tego projekty okładek od McKeana i jego wstępne szkice i niewykorzystane strony. No i przedmowy, dodatkowe teksty i trochę komentarza. Ogólnie ? bardzo bogate wydanie, szkoda jedynie miękkiej oprawy. A sam komiks? Może być i arcygenialny i kompletnie idiotyczny ? to zależy wyłącznie od was, bo ciężko jest uznać go za coś ?ponad? dla wszystkich. Można za to rzec, że to jeden z najbardziej oryginalnych komiksów o Batmanie i każdy fan (nie tylko Batmana, a komiksów w ogóle) powinien się z nim zmierzyć, bo te przesiąknięte mrokiem stronice mają swój klimat i świetnie oddają szaleństwo i wszelką psychozę. Dla mnie jeden z najciekawszych komiksów o Batmanie, koniec kropka.
  4. bielik42
    Podążając za... Stanleyem Kubrickiem - Koszmary I Wojny Światowej (Ścieżki chwały)







    Ścieżki chwały/Paths of Glory

    Występują: Kirk Douglas, Ralph Meeker, Adolphe Menjou, George Macready, Wayne Morris,
    Stanley Kubrick był znany głównie z tego, że potrafił bez problemu stworzyć film w dowolnych ramach gatunkowych i czasie historycznym ? ?Ścieżki chwały? możemy więc uznać za jeden z dowodów tej tezy, bowiem przenosi nas na front tej dużo mniej sławnej I wojny światowej.



    Głównym bohaterem jest Pułkownik Dax, grany przez Kirka Douglasa (pierwszy, ale nie ostatni raz u Kubricka), dowodzący siłami francuskimi pod rozkazami siedzącego poza frontem generała Mireau (Macready). Sytuacja jest nieciekawa ? siły niemieckie okupują dobrze ufortyfikowane wzgórze, pod którym w ciasnych okopach chowają się francuzi. Trwa wojna pozycyjna ? każdy skrawek ziemi, choćby liczony w centymetrach niesie ze sobą ogromne straty w ludziach, lecz nie obchodzi to dowódców wysokich szczeblem, dla nich bowiem liczy się cel, a nie środki. Film zaczyna się, gdy do generała Mireau generał Broulard (Menjou) z poleceniem zdobycia wspomnianego wzgórza. Z początku generał podchodzi do rozkazu sceptycznie, wszakże straty w ludziach będą ogromne, a sukces niepewny, ale widoki na poprawę swej reputacji i nadchodzące zaszczyty zaślepiają generała. Polecenie zdobycia wzgórza wydaje swojemu najlepszemu człowiekowi ? pułkownikowi Daxowi.



    Mężny pułkownik jest jednak przeciwieństwem swojego przełożonego ? dba on i ceni życie swoich towarzyszy broni, lecz wciąż będąc żołnierzem rozkaz spełnić musi. Stąd przez dosyć długi początek filmu oglądamy rozterki żołnierzy przed natarciem, a sytuacja zaczyna się robić ciekawa zaraz po ataku, który okazał się niepowodzeniem ? część żołnierzy nie odważyła się wyjść z okopów, a Ci, co wyszli w większości zginęli. Wściekły generał szuka winnych i typuje wśród prostych żołdaków trzech losowych żołnierzy, zarzucając im zdradę. Nieboraki znikają w czeluściach karceru, a porządny człowiek Dax stara się ich uniewinnić, przeciwstawiając się generałowi, który okazał się nieludzki. Smaczku dodaje fakt, że pozbawiony serca dowódca w przypływie gniewu rozkazał ostrzał artyleryjski na? własne okopy, by ukarać przestraszonych żołnierzy. Dax musi sprawnie wykorzystać swoje karty, ale czy uda mu się pokonać cały system wojskowej sprawiedliwości, będący w rękach sobie doskonale znanej arystokracji? Cena życia zwykłego żołnierza a zasłużonego generała różni się diametralnie.



    Jak sami widzicie ? to już jest coś przez duże ?C?. Fabuła, oparta na prawdziwych wydarzeniach trzyma w napięciu i potrafi porządnie zaskoczyć. Kubrick zdołał wycisnąć z aktorów niesamowite pokłady realności, tworząc niesamowite kreacje. Skazani szeregowcy są pełni negatywnych emocji, zrezygnowani, zgorzkniali i czasem szaleni w swym postępowaniu. Nie rozumieją powodów, dla których znaleźli się w celi ? jeden był ranny po bitwie, drugiego wybrał dowódca, któremu podpadł, trzeci nie zrobił nic, co by dawało powody na skazanie. Ich strach, obawy, przerażenie widać jak na dłoni, i to fascynuje, wprawia w zdumienie. Aktor główny, czyli Kirk Duglas miał już za sobą 10 lat w aktorstwie, gdy przystępował do roli pułkownika Daxa, i choć wygląda na takiego, co potrafi grać jedynie tępych mięśniaków, to w ?Ścieżkach chwały? pokazał człowieka, którego naprawdę można polubić, a nawet współczuć.



    Jak w większości dzieł Kubricka, tak i tutaj możemy znaleźć pewne szczególne sceny, które pazurami wkopują się w naszą pamięć i wywołują bardzo skrajne uczucia. Takie sceny mamy tu dwie: egzekucja, pokazana w całkowitej ciszy, gdy słyszymy tylko jęki skazanych i wreszcie salwę oraz scena w gospodzie, gdzie przed tłumem rozwrzeszczanych żołnierzy francuskich występuję roztrzęsiona niemka, śpiewając im niemiecką kołysankę. Dla tych scen warto się z tym filmem zapoznać, bo już ma w sobie pewne pierwiastki Kubrickowego szaleństwa i odwagi ? no i poza tym to bardzo dobry dramat wojenny, i to nie ostatni od tego reżysera.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  5. bielik42
    Podążając za... Stanleyem Kubrickiem - Suspens! Terror! Przemoc! (Zabójstwo)







    Zabójstwo/The Killing

    Występują: Sterling Hayden, Coleen Gray, Vince Edwards, Jay C. Flippen, Elisha Cook Jr.
    Do trzech razy sztuka ? głosi reguła, a ?Zabójstwo? ją potwierdza. Trzecie podejście Stanleya Kubricka do filmu pełnometrażowego jest już całkiem strawne, jak na standardy kina lat 50?tych, ale niestety wciąż ciężko uznać je za przejaw geniuszu. Jak sprawdził się Kubrick w czasach, gdy thrillerami rządził niepodzielnie Hitchcock?




    ?Zabójstwo? to luźna adaptacja powieści ?Clean Break? Lionela White?a, absolutnie w Polsce autora nieznanego, więc ta informacja nawet wydaje się być zbędna, ale wskazuje wyraźnie, że od tego filmu w twórczości Kubricka przeważały bardzo luźne adaptacje literatury. W każdym razie Johnny Clay właśnie wyszedł z więzienia, lecz zamiast stać się porządnym obywatelem postanowił wrócić do jedynego znanego sposobu na zdobycie pieniędzy ? kradzież. Za cel bierze sobie obrobienie pieniędzy z zakładów na wyścigach konnych. Sam sobie jednak poradzić nie może, więc zbiera sobie małą ekipę, w której skład wchodzą: George ? małomówny i wiecznie przestraszony jąkała, całkowicie zdominowany przez dwulicową żonę Fay, opiekujący się chorą żoną Mike i potężny wrestler Maurice (Kola Kwariani), grający zazwyczaj w szachy. Razem tworzą plan zdobycia pieniędzy, ale nie przewidują w swoim planie żądnej mamony Fay, która dowiaduje się o planie.



    Tego typu filmy zazwyczaj mają niemal identyczną budowę: wpierw oglądamy przygotowania do skoku, zaopatrywanie się w sprzęt, zabezpieczanie terenu i dopracowywanie najmniejszych szczegółów, później oglądamy uczestników tuż przed skokiem, ich wątpliwości, plany i czasem machlojstwa. Kolejnym punktem jest sam skok, czasem wszystko się udaje, czasem nie ? zależy od reżysera. Na końcu zaś obserwujemy dramatyczne zakończenie, gdy przestępcy zazwyczaj walczą ze sobą o łup, albo wpada policja, albo po prostu rozstają się (vide ?Ocean Eleven?). Tak to mniej więcej wygląda, a jak ktoś odchodzi od schematu (?Żądło?) to od razu staje się lubiany. ?Zabójstwo? podlega pod podany wyżej plan w całkiem sporym stopniu, lecz napięcie w punkcie kulminacyjnym wciąż trzyma poziom. No i zakończenie jest iście niespodziewane, ma w sobie ulubiony motyw Kubricka i rozwiązuje problemy niemal całkowicie.

    Niektórzy nazywają ?Zabójstwo? jednym z najlepszych Thrillerów w historii, ale osobiście nie mogę znaleźć zbyt wielu argumentów, aby poprzeć tą tezę. Na korzyść tego stwierdzenia przemawiają dobrze napisane i osadzone role, ciekawa femme fatale, mile łechcące plecy napięcie w czasie wykonywania skoku i bardzo żywiołowe zakończenie. Kiepska jest natomiast bardzo oszczędna stylistyka, brak jakichś oryginalnych kadrów czy cieniowania, wybitna małostkowość i niestety niejaka biedota charakterów, bo dobrze poznajemy tylko Claya i małżeństwo George?a, a chciałoby się też przyswoić chociażby Mike?a. Muzyka nie zapada w pamięć, ale pewną ciekawostką jest brak narracji, tak typowej dla kina noir.



    Stanley Kubrick wyszedł tym filmem na prostą, by szybko zacząć piąć się w górę, coraz wyżej i wyżej, ale fakt, że nigdy więcej Kubrick nie powrócił do tego gatunku świadczy, że nie pasował mu zbytnio. I dobrze! Dużo lepsze filmy stworzył, a ?Zabójstwo? mogę polecić miłośnikom kina noir.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  6. bielik42
    Sto tysięcy wyświetleń - świętujemy [zawiera cycki dziękczynne]







    Tak jest, to już tyle. Z tej właśnie okazji chciałbym zaprezentować tutaj garść ciekawostek dotyczącej tej właśnie strony, na którą tak często zaglądacie. Na początku trochę tekstu, cycki na końcu, więc jak nie chcecie czekać, to od razu kierujcie się w dół
    Jedziemy!

    1 - Blog rozpoczął swe życie 4 kwietnia 2011 roku, wpisem "Co mnie wkurza w grach odc. 1". Był to też pierwszy tekst, który puściłem na nieistniejącej już stronie Action Maga. Jakość tekstu i składnia jest przerażająca, więc nie powinniście tego czytać.
    2 - Wspomniany wcześniej wpis rozpoczął tzw. "Pierwsze Życie" - pisałem bo mi się nudziło i wrzucałem to tutaj, osiągając raczej umiarkowaną popularność. W tym czasie pojawiła się jeszcze recenzja "Solaris" Lema i seria "Najlepsze trailery/intra gier", do których boję się teraz zajrzeć, bo wstawiałem tam filmiki jeszcze przed modernizacją blogosfery. Przez jakiś czas wrzucałem kolejne teksty, czasem dotyczące celebrytów (Weird Al Yankovich), częściej jednak gier. Powstał kącik "Filmowo" - pierwszy film jaki zrecenzowałem to "Wyspa Tajemnic" Martina Scorsese. Potem, 30 lipca 2011 roku pojawiła się pierwsza recenzja komiksu - francuskiego "Sky Doll". Kolejno brałem się do grania w starsze gry i opisywania przeżyć, tworząc serię "Powrót do przeszłości", która doczekała się jedynie pięciu odcinków. W sierpniu pojawiło się "Słowo na niedzielę" - te wpisy są akurat bełkotem. Luźne pisanie zakończyło się wpisem "Valve nie umie liczyć do 3", zainspirowane żywiołową rozmową z użytkownikiem Pawello12. Potem już tylko kopiowałem swoje prace z Olimpiady Języka Polskiego. Pierwsze życie zakończyło się 12 maja 2012 roku, gdy na świat wyszła moja recenzja gry "Metro 2033". Potem już tylko wpis na konkurs CDA. Koniec.
    3. - I to na dość długo. 17 stycznia 2013 roku pojawił się wpis "Wskrzeszenie" i to od niego rozpoczął się ten blog, który obecnie znacie. Muszę tu nadmienić, że powodem mojego powrotu do tego opustoszałego miejsca była bardzo silna depresja wywołana burzliwym związkiem, który w Styczniu już drżał w posadach, a po studniówce pozostały po nim tylko zgliszcza. Aby uciec przed depresją usiadłem do pisania. Tak powstała recenzja "Jokera" - bardzo dobrze przyjęty wpis, ale dopiero moje wrażenia z "Django" (2 dni później) stały się z miejsca "Polecanką" i zarobiły 581 wyświetleń (podejrzewam, że głównie przez to, że dodałem we wpisie linka do kapitalnego soundtracku). Od tej pory teksty pisały się niemal same i trwa to do dziś.
    4. - W moim nowym blogu na początku przeważały komiksy, ale szybko straciły piedestał na rzecz filmów, które zacząłem oglądać z prawdziwym fanatyzmem, a to dzięki książce z serii "Perły kina" autorstwa Kałużyńskiego i Raczka - pasja, z jaką ten duet opowiadał o filmach zachęciła mnie do porzucenia gier na rzecz filmów. I do teraz więcej oglądam niż gram i czytam.
    5. - Starałem się też szerzyć zainteresowanie polskim kinem, do którego miałem dostęp dzięki "Filmotece Szkolnej" - wypożyczałem filmy ze szkolnej biblioteki i oglądałem z zaciekawieniem. Większa część (Popiół i Diament, Żywot Mateusza, Historia Kina w Popielawach) bardzo mi się podobała, więc jeśli macie dostęp do tej samej kolekcji w swojej szkole, to polecam się zapoznać.
    6. Absolutnie najbardziej cieszącym się powodzeniem wpisem był "
    [18+]"Komiks erotyczny - historia w obrazach" (Tim Pilcher) - Psst! Może wejdziesz? Ładne panie, całkiem darmo", który osiągnął 2744 wyświetlenia. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.
    7. Moja główna seria "Podążając za..." Ma za sobą już trzech reżyserów - Terry'ego Gilliama, MEla Brooksa i Braci Coen. Najczęściej czytanym wpisem tej serii jest wpis o "Gwiezdnych Jajach" Mela Brooksa (link).
    8. Do dziś mój blog doczekał się 719 komentarzy, z czego najwięcej prawdopodobnie należy do Rankina. (nie sprawdzałem). Dzięki
    9. Moja recenzja gry "Metro 2033" jest dosyć dziwacznym przypadkiem. Gdy po opuszczeniu bloga nie zachodziłem w te strony przez dobre pół roku, grupa amerykańskich botów/hackerów? urządziła sobie w tym wpisie festiwal spamowania, zalewając komentarze bełkotem, pełnym słów "Obama, America, Sell, Buy, Penis". Nie wiem, czy to była jakaś siatka terrorystyczna czy inny diabeł - podczas odkurzania bloga wywaliłem komentarze do wszystkich diabłów.
    10. Planuję ciągnąć swoja działalność tutaj jak najdłużej.
    11. Obecnie mój blog ma już 105960 wyświetleń, więc trochę się z wpisem spóźniłem
    No, to czas na obiecane cycki. Niestety nie zdążyłem narysować kwiatka dla czytelniczek, ale macie tu moje pozdrowienia i podziękowania. Dzięki wszystkim za zainteresowanie


    (oparty na obrazku znalezionym w dziale Luźna jazda>Cycki. Przesłanym chyba przez Sedinusa)
  7. bielik42
    Podążając za? Stanleyem Kubrickiem cz. III ? Poszukiwań geniuszu ciąg dalszy (Pocałunek mordercy)







    Pocałunek Mordercy/Killer?s Kiss

    Wystepują: Frank Silvera, Jamie Smith, Irene Kane, Jerry Jarret, Mike Dana
    Wyczerpawszy wszelki strach i pożądanie odnalezienia geniuszu Kubricka w jego wczesnych dziełach podchodziłem do ?Pocałunku Mordercy? z umiarkowanym entuzjazmem. Drugie podejście do szeroko pojętego ?kina fabularnego? było dla Kubrcika jednocześnie powrotem do starego, bowiem na tapetę wziął sobie żywot człowieka boksującego.




    Davey Gordon jest bokserem jakich wiele ? ma małe mieszkanko, żyje skromnie, żony brak, kamienica obskurna, a wieczory zarezerwowane dla przerabiania gąb innych bokserów na mielonkę, ku uciesze gawiedzi oczywiście. I zapewne Davey żyłby tak jeszcze długo, nie zmieniając swych nawyków ani o odrobinę, ale pech chciał, że w jego życiu pojawiła się? kobieta. A te złośliwe stworzenia oczywiście wszystko muszą psuć! Davey ma w sobie coś z rycerza, gdyż jak tylko ujrzał przez okno, że jego sąsiadka jest napastowana przez szefa, rzucił się na pomoc i zrobił to, co bokser robić potrafi najlepiej ? obił nadpobudliwemu amantowi facjatę. Jak wiadomo, nic tak dobrze nie wpływa na ognisty romans, jak szlachetność i pomoc kobiecie w potrzebie, więc pomiędzy Davey?em a uroczą Glorią wybucha uczucie.



    Kubrick jednak trochę się już na swoim fachu znał, więc nie umożliwił gołąbkom słodkiego życia, jak to w wielu tragicznych romansach się działo, a zamiast tego doprowadził do wściekłości szefa Glorii, który nie mogąc znieść porażki swych uczuć wynajmuje dwóch zbirów, by ?pozbyli? się bokserskiego problemu, ale że wynajął patałachów, to pozbywają się oni jedynie trenera naszego bohatera. Tymczasem Gloria postanawia opuścić miasto z najnowszą zdobyczą serca i w tym celu udaje się do przebrzydłego szefa celem odzyskania wypłaty. Wówczas szwarccharakter porywa biedną byłą pracownicę i otacza się typami spod ciemnej gwiazdy. Teraz Davey jest bardzo zdenerwowany. Rozpoczyna się pościg, walka, podstęp i zwątpienie.



    Nie brzmi to aż tak źle, czyż nie? Fabuła, choć składa się z banałów, potrafi zaciekawić przynajmniej w minimalnym stopniu, a aktorzy jakoś nie starają się tego zaciekawienia przegonić. Jest w tym filmie pewien zalążek przyszłej twórczości Kubricka ? lokacje i ujęcia. Chodzi mi o to, że większa część filmu jest raczej nudnawa, podczas gdy ostatni epizod ? odzyskanie Glorii i walka z przebrzydłym pracodawcą ? dzieje się w dosyć interesującym środowisku ? w starych magazynach. Cóż w magazynach ciekawego? ? zapytacie. A no to, że dzięki sterylnemu otoczeniu i czarno-białym zdjęciom ucieczka i walka ma pewien snujący się pomiędzy scenami klimat, takie dziwne uczucie, które potężnie towarzyszy nam przy największych arcydziełach Kubricka.
    Najciekawszą sceną jest tu walka Daveya z porywaczem, odbywająca się w magazynie manekinów ? można w tej scenie znaleźć ?smaczek Kubricka?, co sprawia, że w tym momencie ogląda się film z zaciekawieniem. W pewnym momencie główny zły sięga po? topór strażacki! I już miłośnik Jacka Nicolsona uśmiecha się pod nosem.



    ?Pocałunek Mordercy? jest bez wątpienia lepsze niż ?Strach i pożądanie?, ale wciąż z ekranu wieje przejmującą nudą. Reżyser czasami pozwala sobie na ciekawostki, eksperymentuje z ujęciami i światłem, nie przywala widza gamą efektów i akcji. To bardzo cichy film, jeżeli chodzi o akcję. Muzyki znajdziemy tu niewiele, a fragmenty walk bokserskich Kubrick wyciął ze swojego wcześniejszego ?Dnia walki?. Ten film można obejrzeć bez skrzywienia, ale niewiele z niego zapamiętacie ? najwyżej kilka scen.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  8. bielik42
    Podążając za... Stanleyem Kubrickiem cz. II - Zaginiona Opowieść (Strach i Pożądanie)







    Strach i pożądanie/Fear and Desire

    Występują: Frank Silvera, Kenneth Harp, Paul Mazursky, Steve Coit, Virginia Leith
    Proszę państwa, gdybym pisał tą serię za życia omawianego Stanleya Kubricka to ten odcinek prawdopodobnie by nie powstał. ?Strach i pożądanie? jest bowiem ?filmem wstydliwym? ? nie, nie jest pornograficzny ? co oznacza, że jest film, który twórca starał się wymazać z historii. Dopóki Kubrick cieszył się życiem, dopóty ten film oficjalnie nie istniał. Co tak bardzo zawstydzało geniusza kina, że starał się on skasować swoją debiutancką produkcję fabularną?




    Być może okoliczności ? warto o nich rzec, zanim przejdziemy do samego filmu. Za scenariusz odpowiadał sam Kubrick oraz niejaki Howard Sackler (późniejszy zdobywca Pulitzera, współautor scenariusza do ?Szczęk?), ale w tamtym czasie (1953 r.) obaj twórcy byli równie ważni, co setki innych amatorskich twórców w USA, a dokuczała im najgorsza ze wszystkich dolegliwości ? uporczywy brak mamony. Aby ?Strach i pożądanie? ruszyło Kubrick wykorzystał pieniądze swojego wujka, ojciec reżysera spieniężył swoje ubezpieczenie na życie, a temu wszystkiemu przypatrywała się żona Kubricka, z którą się później rozwiódł, a powodem był? ?Strach i pożądanie?! Widzicie więc ? było całkiem ciekawie. Szkoda, że tych emocji może pozazdrościć sam film.



    Bo o czym my tu właściwie rozmawiamy? W fikcyjnym kraju, podczas fikcyjnej wojny czterech wojskowych przeżywa katastrofę samolotu, ale znajdują się na terenie wroga, w głębokim lesie. Nasi bohaterowie ? twardy sierżant Mac (Frank Silvera), brutalny porucznik Corby (Kenneth Harp), nieopierzony szeregowiec Sidney (Paul Mazursky, korzenie polskie niepotwierdzone) i jakiś drugi szeregowiec (Steve Coit) ? są wojskowymi. To fakt. A więc zgodnie z regulaminem postanawiają przedostać się na przyjacielski teren. Dobry plan. Tylko że: po drodze czekają na nich wrogowie (dziwnie przypominali mi Niemców), a wśród nich sam wrogi generał, do tego w lesie trafiają na ładną dziewczynę, Sidneyowi zaczyna odbijać, a las jest lesisty jak tylko las lesistym być może. Znaczy wcale nie jest lesisty ? to tylko sosny i mech, prawie zero krzaczorów.



    ?Strach i pożądanie? ma kłamliwy tytuł ? zawiera on emocje, a tych w filmie ze świecą szukać. Bohaterowie są drętwi jak kije, wrogowie nieporadni niczym klony w gwiezdnych wojenkach, montaż chaotyczny, oświetlenie całkiem niezłe, a fabuła miałka. Scena za sceną, klatka po klatce oglądamy typowy film wojenny, ale wyprany z emocji i akcji. Strzelanie przypomina zabawy małych chłopców, a wspomniane ?szaleństwo? Sidneya kwalifikuje aktora do Montypythonowskiego szpitala ?for overacting?. Ciężko tu uwierzyć w choć jedną rzecz ? tak wiele banału się tu przetacza. Dziwaczne sceny (porucznik Corby ostrzeliwujący wrogów z rzeki, stoi na ręcznie zrobionej z patyków tratwie, a wrogowie jakoś go nie trafiają) wprawiają w konsternację, wrogi generał ginie ?bo tak?, a ucieczka jest iście (nie)spektakularna. Tylko wyliczać mi pozostaje!



    Jeżeli zaś chciałoby się doszukiwać w tym tytule ?geniuszu? Kubricka, to możemy coś tam jednak wynurać ? teoretycznie sytuacja wydaje się ciekawa ? czterech mężczyzn na terenie wroga, w dziczy, do tego dochodzi dziewczyna, i broń palna, i chaszcze. Jest też motyw rzeki, ale to raczej strumyczek. ?Strach i pożądanie? to tragiczny wręcz debiut, nic więc dziwnego, że reżyser starał się go maniakalnie ukryć. Oglądać tylko i wyłącznie, jeżeli musicie znać każde dzieło Kubricka, a z innego powodu? Nie warto.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  9. bielik42
    Podążając za... Stanelyem Kubrickiem cz. I - Ksiądz-Batman walczy z bokserem na statku







    Flying Padre: An RKO-Pathe Screenliner (1951 r.)
    Dzień walki/ Day of the Fight (1951 r.)
    The Seafarers (1953 r.)

    Stanley Kubrick ? czy ktoś o nim nie słyszał? Jeżeli jest się jako tako ?w filmie?, to nazwisko ?Kubrick? zazwyczaj lśni na piedestale najgenialniejszych twórców kina, którego filmy (niemal) zawsze cieszyły się sporą popularnością i szacunkiem. O tak, ten reżyser stworzył tytuły, które nieraz zmieniały postrzeganie całych podgatunków, do tego czuł się wyśmienicie w niemal każdym gatunku, tworząc sci-fi, film kostiumowy, horror czy film historyczny. Jeżeli znacie go tylko z głośnych tytułów, jak ?Lśnienie? czy ?Mechaniczna pomarańcza?, to poniższy tekst może was wyjątkowo zadziwić ? ale od tego ta seria jest!



    Flying Padre: An RKO-Pathe Screenliner (1951 r.)
    Nie mam ochoty was oszukiwać już na starcie ? początki Kubricka były bardzo biedne, gdyż i on nie mógł się pochwalić dużym majątkiem. W każdym razie jego pierwszy film jest wyjątkowo zabawny, jeżeli podejdzie się do niego w odpowiedni sposób ? kompletnie bez poczucia ?geniuszu? Kubricka. ?Latający Ksiądz? należy do tego typu filmów, które i za naszego PRL-u puszczano pt. ?Kroniki Filmowej? ? jest to film ?dokumentalny?, z zacięciem na propagandę. Głównym bohaterem jest tytułowy ksiądz Fred Stadmueller, a różni się od innych ojczulków tym, że potrafi latać i ma własny pojazd latający. Dzięki temu ogarnia całkiem sporą parafię w Nowym Meksyku, nierzadko ratując ludzi z krytycznych sytuacji. Fabuła tego 9-minutowego ?dzieła? obejmuje dwa dni z życia (bat)księdza i punktem kulminacyjnym jest bohaterski ratunek chorego dziecka. Hurra! Jedyne dźwięki wydaje z siebie narrator (Bob Hite), a obraz jest czarno-biały. Czy warto oglądać? Chyba tylko dla zabawy.



    Dzień walki/ Day of the Fight (1951 r.)
    Podejście do filmu nr II. Tym razem Kubrick na tapetę wziął dzień z życia irlandzkiego boksera Waltera Cartiera, mającego zmierzyć się z Bobbym Jamesem. Film znów jest w stylu propagandowym ? to nawet nie przeszkadza. Wraz z długością (16 minut) zmieniła się dawka akcji ? w końcu tym razem oglądamy faceta, przygotowującego się do obicia gęby innemu facetowi. A że narrator zapewnia nas, że za tą brutalną maską tkwi bardzo wrażliwy i ciepły człowiek (on tak kocha swojego psa!) to już zupełnie inna sprawa. Mamy tu też trochę historii boksu ? całe cztery minuty, opowiadane przez byłego mistrza tej dyscypliny ? Douglasa Edwardsa. I choć film trwa minutę więcej niż kwadrans, to i tak nic ciekawego w nim nie zobaczymy. Ewentualnie zdarzy się zobaczyć samego Kubricka, który nieudolnie uciekając przed kamerą kręci własne ujęcia. Na końcu obserwujemy walkę i tyle ? wartość filmu jest wyłącznie historyczna.



    The Seafarers (1953 r.)
    Gdybym miał w każdej serii ?Podążając za?? przyznawać tytuły dla ?naj[?]? filmów (np. ?najciekawszy?) to ?The Seafarers? zgarnęłoby tytuły za najgłupszą, najnudniejszą, najbardziej rozwlekłą i najbardziej niepotrzebną produkcję Stanleya Kubricka. No ale czy możemy go za to winić? Raczej nie, ponieważ omawiany film jest gigantyczną (30 minut) reklamą marynarzy ? przez te nieszczęsne pół godziny jakiś morski ?znawca? opowiada nam o tym, jak to fajnie jest być marynarzem i bujać się na falach po całym świecie. W komplecie otrzymacie kupę pieniędzy i wykształcenie dla dzieci na poziomie Oxfordu (nabijam się). Kamera leniwie przetacza się przez kolejne pomieszczenia, a narrator jednostajnym głosem wychwala i wynosi pod niebiosa przeciętnych nosicieli mundurów morskich. Ciekawostką jest fakt, że to pierwsza kolorowa produkcja Kubricka oraz, że była zaginiona przez 40 lat (Kubrick bardzo nie lubił swoich początków, ale o tym dowiecie się w następnych odcinkach). Ale prócz tych ciekawostek nic innego w tym filmie nie ma ? nuda, niczym obserwowanie spokojnego morza, tyle że zamiast kojącego szumu słyszymy kołysankę faktów i zalet. Bujda i reklama wypływa z ekranu w niezwykłych ilościach ? oglądać tylko, jeżeli ma się kłopoty ze snem!

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  10. bielik42
    IT'S...






    Monty Python Flying Circus[sssss]



    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Czy jest na tym blogu ktoś, kto o Monty Pythonie nie słyszał? Czy istnieje taka biedna dusza, która nie zna jednego z najdoskonalszych, najbardziej niesamowitych, cudownych, obłędnych, ponadczasowych, boskich, którego butów nie jestem godny lizać i przy nim jestem niczym marna, nędzna wsza, tarzająca się w obrzydliwych odchodach, zespołu brytyjskich komików?
    Nie?
    No więc jego strata!
    Ale zapewne z pewnością chcielibyście o nim usłyszeć, czyż nie?



    No więc usłyszycie, ale to temat na osobny wpis!



    A tymczasem musicie się zadowolić jedynie i aż wiadomością, że po blisko trzydziestu latach przerwy legendarna grupa połączy się (prawie, jak widać na tytułowym obrazku - "One down") by szerzyć czarny humor brytyjski. Wydarzenie przyszłego roku odbędzie się 1 lipca w Londynie, na arenie O2. Mają być zagrane zarówno kultowe skecze (martwa papuga potwierdzona) jak i zupełnie nieznane. Koszty? Od 25 funtów za miejsce pod schodami do 95 funtów, by podziwiać zmarszczki na twarzy Cleese'a .



    "To jedynie 200 funtów mniej od Rolling Stonesów" - dodaje jeden z komików.
    Czy wybierzecie się do Londynu? Czy sam się tam wybiorę?



    Oczywiście! Sprzedaż biletów rusza od poniedziałku, stadion pomieści 20 tys ludzi - trzeba będzie być uważnym, by zdobyć dobre miejsce. Cieszmy się i radujmy się, bo legendy wracają!
    [Tak, jestem fanatykiem]

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  11. bielik42
    MIIGHTY QUEST OF DRAWING BOOBS






    Po polskiemu
    Ogromnie Ważne Zadanie Narysowania Cycków



    Siedziałem sobie przy biurku, gdy nagle... cycki!



    Ale po kolei, jak to mawiają.

    Wpierw ostrzeżenie: wpis promuje nagie ciało nieistniejącego stworzenia, znanego jako "anime girl" i może podpadać pod erotykę czy jakieś inne ważne zakazy. Czytacie i oglądacie na własną odpowiedzialność. Brak tu genitaliów jakiegokolwiek rodzaju, więc spokojnie. No i żaden ze mnie rysownik - wszystko jest brzydkie.
    Dokładnie, słuchajcie ostrzeżenia, bo nie kłamie - żaden ze mnie rysownik. Moja ostatnia próba rysunku miała miejsce w czwartej klasie podstawówki, gdy pani kazała naszkicować czajnik i zastosować cień. Potem już tylko pozbawione formy bazgroły w zeszytach, o których nawet nie ma sensu pisać. Ale jakoś to się stało, że nagle stanąłem przed możliwością wyrażenia swych emocji na papierze, a nie tylko słowami i słowami. Słowa. Pamiętajcie - wszelkie wspomniane wydarzenia miały miejsce ok. pół miesiąca temu i od tego czasu biorę ołówek coraz częściej do ręki. Żadnych szkół, poradników, umiejętności od dziecka i innych tego typu pierdół - po prostu chwyciłem za ołówek, jak zapewne milion innych osób.
    A było to zdarzenie podobne do bycia jednym z tych osób we wszelakich karczmach, którzy nagle dowiadują się, że on i jego kumple od piwa muszą uratować wszechświat przed złą siłą/kobietą/magiem/kobietą-magiem/smokiem/kobietą-smokiem/kobietą-smokiem-magiem/golonką itd. Podobnie ja siedziałem osłupiały przed kartką, na której pod wpływem impulsu wykwitły poniższe kształty:





    Pierwszy rysunek od nie wiadomo ilu lat

    Oczywiście przede mną na ekranie widniały właśnie te kształty, a ja je kopiowałem (a co? od razu z wyobraźni? Toż to zwodnicza muza jest!), ale patrząc za daleka nie mogłem wyjść z podziwu dla swej szybkiej pracy. Jakbym wrócił do czterech lat i z uwielbieniem patrzył na 20-centymetrową wieżę z klocków lego. Ciekawe uczucie. W każdym razie przed tytułowymi biustami postanowiłem sprawdzić swe zdolności kopiowania na kolejnych "okach" . Powstały trzy kartki:









    Poczułem się wszechpotężny. Biedny ołówek z Ikei i tani zeszyt aż drżały przed moimi przyszłymi pomysłami. Dałem sobie spokój na dwa tygodnie, ale wewnątrz wiedziałem - moim celem życia jest narysowanie Epic Boobs, albo coś w ten deseń. Jak średniowieczny rycerz szukał graala, tak współczesny rysownik szuka idealnego cyca, bo czegoś szukać przecież trzeba.
    Ale uczucie nie dawało spokoju. Kolejnego leniwego poranka (bez pracy i bez studiów, oto ja) postanowiłem ponownie przysiąść, tylko tym razem na podorędziu miałem już blok rysunkowy, zakupiony w Rotterdamskim kiosku za 2,5 euro. Miałem też gumkę, i jakąś tanią temperówkę. Wziąłem się do roboty. Na sztaludze/monitorze postawiłem opublikowany na deviancie szkic trzech głów w wersji uproszczonej i szczegółowej. Wynik przerósł moje oczekiwania - wyglądał j a k o ś.



    Nigdy wcześniej nie rysowałem żadnej postaci, a te udało mi się skopiować w całkiem zaspokajający mnie sposób. Pora było zająć się całym ciałem, a w mych myślach już krążyło to, co w anime cenię sobie najbardziej - dwa potężne ploty.
    W każdym razie rozpocząłem studia nad sylwetką, proporcją (najgorsze piekło!) i ołówkiem. Wynik był nieciekawy - za małe głowy, brak kończyn, ale tors trzymał się jakoś w całości. To już dawało wątłą, ale wartą podstawę. Oto wynik studiów:



    Gdzieś koło trzeciej pozy zacząłem się potężnie nudzić. Nie była to typowa nuda "nie chce mnie się", a raczej "boże jakie to nudne, czemu nie rysuję czegoś ciekawego?" . I tak na śliskiej powierzchni okładki bloku rysowniczego powstało malutkie coś, co miało na zawsze zapisać się w mojej głowie jako "pierwszy mangowy szkic cycków mego autorstwa". A było to bardzo biedne i brzydkie.





    Nie mogłem nic zmazać, ani poprawić. Wszystko zostało po jednym pociągnięciu.



    Ale są tam cycki.



    I od nich się zaczęło. Kończąc pracę "cztery pozy" już stworzyłem dwa dodatkowe "modele"






    a w starym zeszycie powstał pierwszy szkic "bez modelu" (czyt. - bez kopiowania innej pracy). Proporcje szalone jak moje motywy.




    Pora na małą przerwę i dygresję dotyczącą cycków.
    To nie tak, że rysują je tylko obślinieni zboczeńcy, którzy nie mają odwagi załatwić sobie realnych.... No dobra , trochę w tym jest racji, ale ja się nie ślinię
    Bądź co bądź figura "magnowe cycki" zawiera w sobie element doskonałości - otóż piersi w Anime często są tak skonstruowane, że biedna kobieta połamałaby się jak zapałka pod takim ciężarem (pozdrawiam Ylthin), więc nie ma szans, by coś w tym typie istniało w rzeczywistości (dopóki Japońcy nie uruchomią lalek-prostytutek...), ale czy można zabronić marzenia? Nie. Stąd skończmy z kłótniami - jednym się taki biust podoba, a inni mają go w pogardzie. Trudno.
    Ktoś, kiedyś, w jakimś anime (nie oglądałem), w jakiejś mandze (nie czytałem) powiedział: Piersi są wypełnione męskimi nadziejami i marzeniami. To świetna i piękna prawda.
    Pora na kilka nieco bardziej zróżnicowanych póz z biustem:



    Z powyższego dzieła byłem średnio zadowolony - kiepskie twarze i miejscami odłażące ciało. Włosy w rozsypce. Brak jakichkolwiek proporcji uświadomił mi, że wciąż jestem początkującym z dziwnym talentem do kopiowania czyjejś pracy jedynie na nią patrząc. To też nie było aż takie złe uczucie. Postanowiłem odstawić na chwilę cycki i zająć się twarzą i włosami. Kolejna inspiracja poniżej:





    Umiarkowane zadowolenie, ale zadowolenie.



    Nie zważając na brak doświadczenia rzuciłem się na gigantyczne cycki. Aż sześć cycków z serialu "High School of the Dead". Oparte na czyjejś pracy oczywiście. Ta praca uzmysłowiła mi moje braki w planowaniu przestrzeni i cieniowania.






    Ale nic to!

    Zagryzłem zęby i przez dwa dni dopieszczałem rysunek, siląc się na inne kąty, umiejscowienie linii, cienia, oczu, nosa. Wszystko sprawiło, że chciałem swoje pierwsze czysto cyckowe dzieło zniszczyć i rozszarpać. Lecz wtedy na blogu Soapsa (pozdrowienia) pojawił się wpis o anime "High School of DxD" [czy jakoś tak], którego bohaterki bardzo wpadły mi w oko. Poszukałem szkiców. Kolejnego dnia przysiadłem do pracy, mając zamiar stworzenia pracy na pełnej kartce, z pełnym ciałem i z monstrualnym biustem. Oto wynik:

    To był również pierwszy mój obrazek z ubraniem (szczątkowym, ale zawsze)
    Z tego "dzieła" byłem bardzo zadowolony, niemal chełpliwy i pewny siebie. Ale że rozmiar biustu znacząco przesłaniał mi rzeczywiste problemy (dłonie, twarz, cień, nogi) poczułem się niemal przyduszony do kartki. Nabyłem więc podręcznik rysunku i od kilku dni tworzę szkice garnków, butelek i jabłek.
    Ale nie rzuciłem mangi, jestem w trakcie rysowania ludzkiej postaci Kyuubi i Okami, ale o tym cichosza, bo to sekret. Na razie pozostaję oficjalnie przy podręczniku, by opanować perspektywę, cień i wreszcie ludzkie ciało (dłonie!). Prawdopodobnie z czasem przerzucę się na szkic rzeczywistego ciała kobiecego, bo nie oszukujmy się - realność ma swoje walory. A może i kiedyś nadarzy mi się modelka? Kto wie...
    Jeżeli chcecie mi pomóc w osiągnięciu stworzenie najcudowniejszego biustu w historii (rysowanego) to zasubskrybujcie mój profil na deviancie - każdy nowy obserwator to więcej marzeń i pragnień w pełnych piersiach modelek
    Link poniżej
    Panie, co pan z tym cyckiem.
    Pozdrowienia dla: nerv0, Xerber, Soaps, Ylthin
  12. bielik42
    Don?t Open ? Stings of Remorse Inside - The Walking Dead Season I





    Studio: Telltale Games
    Data wydania: 24 kwietnia (I epizod) ? 11 grudnia (V epizod) 2012 r.
    Co takiego może być groźniejszego od śmierdzących, pełznących w naszą stronę zwłok, które jedynie nas zadrapując ściągają na nas pewną śmierć? Kula z pistoletu? Człowiek? Natura? Nic z tych rzeczy ? najwięcej tortur zapewniają Wyrzuty Sumienia. I choć tytuł grozi nam chodzącymi martwymi, to właśnie z własnym umysłem będziemy się w tej grze mierzyć. I to czyni ją wyjątkową.






    Pierwsze zwycięstwo jest gorzkie

    Jakoś nigdy nie miałem serca do przygodówek ? perspektywa spędzania czasu przy komputerze czytając, wędrując po statycznych lokacjach w poszukiwaniu ukrytego piksela, próbując setek kombinacji dziesiątek przedmiotów na innych przedmiotach, rzadko kiedy kogoś zabijając jakoś do mnie nie przemawiała. Rzecz zmieniła się niedługo przed maturą, gdy połączyłem przyjemne z pożytecznym, i zamiast wkuwać setek nudnych formułek postanowiłem rozruszać umysł grając w grę komputerową. A najlepiej na umysł działają gry przygodowe. I tak, po jakimś czasie ujrzałem zakończenie ?Sanitarium?, a trochę później ?Syberii II?. Potem cisza. Aż do któregoś listopadowego wieczoru, gdy z okazji halloween trafiłem na promocję wychwalanej produkcji od Telltale Games. Tydzień później trzęsły mi się ręce, gdy uruchamiałem ?The Walking Dead?.





    To właśnie Clem będzie na pierwszym miejscu w wielu sytuacjach

    A to wszystko za sprawą wspomnianego studia, które tworzy gry przygodowe niemalże maszynowo. Wcześniej spróbowałem ich przygód duetu Sam & Max i najlepsze co zapamiętałem, to kapitalny dubbing (Mann!). Następnie już tylko słyszałem o kolejnych ?Powrotach do przyszłości?, ?Parkach jurajskich? itd., a gdy ?The Walking Dead? zdobywało tytuł Gry Roku pukałem się ze zdziwieniem w czoło. Trudno! Trzeba zobaczyć, co takiego sprawiło, że nagle gra przygodowa przebijała rozgłosem wielkie tytuły AAA.





    Scenarzyści nie udają, że "będzie dobrze"

    Czy było to zaplecze fabularne? ?The Walking Dead? to seria komiksów, tworzona przez Roberta Kirkmana i Tony?ego Moore?a, której akcja jest osadzona w teraźniejszości, nieco udekorowanej modną ostatnio tematyką ?apokalipsy zombie?. Komiks ten wyróżniał się tym, że bardziej stawiał na stosunki międzyludzkie i realne przedstawienie prób przetrwania w nowym świecie, a korzeni tego możemy się doszukiwać w wydanym w 2003 roku ?The Zombie Survival Guide? imć Maxa Brooksa i później w ostatnio sfilmowanym ?World War Z? (2006 rok, komiks wystartował w 2005). Z komiksem miałem do czynienia (czytałem trzy zeszyty) i dosyć mi się podobał. Podobnie ekranizacja serialowa ? pierwszy sezon był reżyserowany przez samego Franka Darabonta (?Zielona Mila?, ?Ucieczka z Shawshank?) i gwarantował ogromne emocje. Z takim zapleczem podchodziłem do egranizacji komiksu.





    Każdego z nich możesz zawieść. Na wiele sposobów.

    I tu pierwsze zaskoczenie ? fabuła zupełnie odbiega od komiksowego oryginału. Świat jest ten sam, ale bohaterem okazuje się być czarnoskóry Lee Everett ? siedzący na tyle radiowozu były nauczyciel, udający się właśnie na odsiadkę. Z nieciekawej sytuacji ratuje go wędrujący po ulicy zombie, w którego trafia nieco rozgadany pan oficer policji. Kraksa, hałas, utrata przytomności. Właśnie z odzyskaniem przytomności powinna zacząć się gra właściwa, ale wcale tak nie jest ? gra nie zaczyna się nigdy ? ale nie uprzedzajmy faktów. Powracając do fabuły ? ranny Lee odnajduje i przygarnia ośmioletnią (na oko) Clementine, by później razem z nią i z innymi ocalałymi szukać ratunku. I tak przez pięć ok. dwugodzinnych epizodów, aż do wyciskającego łzy z kamienia zakończenia. Jaka jest jednak gra w tej grze?





    Ta kolacja zapadnie wam w pamięci na baaardzo długo

    Otóż niestety w tej grze nie ma typowej gry. Jest za to dziwna mieszanka serialu, cRPG i przygodówki point?n click. Naszym zadaniem jest: rozmawianie, wykonywanie niezwykle częstych QTE, wędrowanie po jednej lokacji i szukanie interaktywnych przedmiotów. No i podejmowanie decyzji. I właśnie decyzjami ?The Walking Dead? stoi. Przed rozpoczęciem każdego epizodu gra (nie)uczciwie informuje nas, że historia dostosowuje się do naszych wyborów, dzięki czemu tworzymy własną, oryginalną fabułę. Rzeczywistość niestety nie jest już tak różowa ? wiele wydarzeń (np. śmierć danej osoby) jest zaplanowana z góry i powiedzmy jedynie połowa z nich zmienia się pod wpływem naszej mniej lub bardziej trafnej decyzji. Co nie zmienia faktu, że decyzje podejmuje się na gorąco (mamy tu licznik odmierzający czas na odpowiedź/decyzję), a to podgrzewa atmosferę i klimat tak bardzo, że przez to emocjonalne piekło musiałem się już w czwartym i piątym epizodzie przed graniem specjalnie uspokajać. Uczciwie mówiąc ? to nie jest prawdziwa gra, a interaktywny serial. Ale serial z doskonałą fabułą, świetnymi postaciami i kapitalnym klimatem. Groza, przerażenie i niedowierzanie towarzyszy nam niemal cały czas, wprawiając dłonie w drżenie i wywołując ciarki na plecach.





    Jak widać - czasem trzeba walczyć twarzą w twarz

    Dobrym zagraniem ze strony Telltale Games było też zastosowanie grafiki cel-shadingowej, dzięki czemu oprawa potrafi zachwycić komiksowym smaczkiem, a biednie oteksturowane otoczenie kompletnie nie przeszkadza, najlepiej zaś twórcom wyszły modele postaci, obdarzone zręczną mimiką i naturalną grą ciała. Muzyka również należy do najwyższej półki. Zabawa trwa przez 5 epizodów ? każdy zajmuje około 2 godziny, co daje nam całkiem uczciwy czas gry, choć chciałoby się więcej i więcej, ale przez natłok emocji i decyzji nie wiem, czy gra nie wywoływałaby wtedy załamań emocjonalnych i fobii. Dzieje się bardzo wiele, sporo też jest niedopowiedzeń i domysłów, ale punkty kulminacyjne to klasa sama w sobie. Kulminacja epizodu drugiego przyprawiła mnie o takie ciarki, że niemal chciałem zatrzasnąć laptop z hukiem, a nieczęsto się to zdarza.





    Nie zabrakło "Tajemnicy"

    ?The Walking Dead? to pozycja niezwykle oryginalna i już teraz można powiedzieć, że szczęśliwe studio będzie odcinało kupony od sukcesu przez długi, długi czas, racząc nas ciekawymi opowieściami i grając na naszych emocjach (już w tym miesiącu ma się pojawić pierwszy odcinek drugiego sezonu ?The Walking Dead?. Pewne jest też to, że po ukończeniu pierwszego sezonu poczujecie się zagubieni i smutni. Wszechobecna pustka i żal. I inne tego typu uczucia ? tą opowieść o Zombie polecam gorąco.
    Ocena: 10/10
    Minusy:
    - To nie gra
    - Nie jest z nami do końca szczera
    Plusy:
    - ?Dlaczego moje ręce się trzęsą!? Muszę skończyć ten epizod!?
    - To nie jest ?kupka pikseli?
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  13. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz. XV - Stary, dobry powrót (Prawdziwe męstwo)







    Prawdziwe męstwo/True Grit

    Występują: Jeff Bridges, Hailee Steinfeld, Matt Damon, Josh Brolin, Barry Pepper,
    Najnowsza, mająca już trzy lata produkcja braci Coen jest na szczęście powrotem do tego, na czym bracia najlepiej się znają ? do czarnej komedii, poprzetykanej pasem nieszczęść i ciekawej akcji. Nie żeby był to ?wielki? powrót, ale jest to zawsze powrót. Co tym razem przyszykowali nam twórcy ?Fargo??




    ?Prawdziwe męstwo? pojawiło się w 2010 roku, gdy na ekranach kinowych zaczynała się moda na retro. Zmęczeni pękatym od metafor i filozofii ?Poważnym człowiekiem? widzowie pragnęli wreszcie otrzymać od Coenów to, co za dawnych czasów otrzymywali całkiem często ? dobrego thrillera lub dobrej, czarnej komedii. Coenowie sprostali obu wymogom, dając upust swej twórczej strony w? westernie. Bo tym właśnie ?Prawdziwe męstwo? jest. Nie był to film głośny jak ?Django?, czy chwalony niczym ?Zabójstwo Jessy?ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda?, ale z pewnością sycił fanów Coenów. Znajdziemy tu i komedię, i akcję, i nawet dramat, a zakurzony już warsztat Coenów na powrót odżył, wypuszczając naprawdę ładny film.



    A opowiada nam on o historii 14-letniej Mattie Ross (Hailee Steinfeld), której ojciec został zabity przez bandytów. Nieszczęsna wieśniaczka zbiera wszelkie oszczędności i napędzana ogniem zemsty pragnie wynająć człowieka od wymierzania sprawiedliwości. Szczęśliwie dla niej w miasteczku, do którego przybyła akurat przebywa emerytowany ?najtwardszy szeryf dzikiego zachodu?, obecnie zalany w trupa alkoholik, zmęczony życiem i przeszłością. Rooster Cogburn (Jeff Bridges) jednak zgadza się pomóc pannie, ale ona stawia warunek, by ten zabrał ją ze sobą. Ostatecznie dopina swego, pomimo wielu protestów i szwindli ze strony szeryfa, i razem ze starym zabijaką wyruszają w teren, a po drodze dołącza do nich tajemniczy LaBoeuf (Matt Damon) ? pochodzący z Teksasu wędrowiec, zgrabnie ukrywający swe sekrety.



    Jak można się domyślić z powyższego opisu ? na drodze naszej trójki staje bardzo wiele przeszkód i niespodziewanych zdarzeń, a scenarzystom naprawdę udaje się widzów zaskoczyć nagłymi zwrotami akcji. Wiele się tu dzieje, wiele przypadkowych scen staje przed oczami Mattie, co daje Roosterowi równie wiele okazji do prezentowania swego cynizmu i ciętego dowcipu. Do tego między dwoma panami w grupie wciąż się iskrzy od docinek i złośliwości, lecz jednak wreszcie poczucie odpowiedzialności za 14-latkę bierze górę. Bardzo dużo znajdziemy tu treści moralizatorskich ? o potrzebie zemsty, zaufaniu do innych i wierności ideałom, ale nie przeszkadza to, gdyż podano te treści w smacznym sosie z czarnego humoru, unikając jednocześnie patetycznego kiczu.



    ?Prawdziwe męstwo? nie jest kinem wybitnym, ale swoje zadanie wypełnia w stu procentach, zapewniając miłośnikom kina sporo napięcia i śmiechu, a przecież właśnie tego od Coenów się oczekuje, czyż nie? Aktorstwo jak zwykle plasuje się na niezwykle stabilnym poziomie, ścieżka dźwiękowa nie wadzi, a montaż potrafi pięknie podkreślić napięcie i dramat. Dobre kino na popołudnie, relaksujące, wynagradzające nam poświęcony mu czas. I choć w pamięci nie zostanie na długo, to przyjemność można z niego czerpać wiadrami, zwłaszcza, gdy ktoś lubuje się w westernach każdej klasy.



    Wraz z tym odcinkiem kończymy podążać za braćmi Coen, ale to z pewnością nie jest zamknięty cykl. Obaj panowie radzą sobie dobrze, pomimo straconej od roku dwutysięcznego formy. Obecnie na polską premierę czekają dwa filmy: ?Inside Llevyn Davis? (o muzyce rockowej, z rolą Goodmana) i ?Suburbicon?, tworzone na spółkę z Georgem Clooney?em. Wiadomo też o jakiejś produkcji telewizyjnej, ale ciężko o dobre informacje. Być może bracia Coen jeszcze zamieszają na rynku filmowym, kto wie? A tymczasem zagłosujcie na swój ulubiony Coenowski twór, a za dwa tygodnie opuścimy komediowe ramy, lecz pozostaniemy w Stanach Zjednoczonych.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  14. bielik42
    Powrót z kina ? Thor: Mroczny Świat





    Reżyser: Alan Taylor
    Występują: Chris Hemsworth, Natalie Portman, Tom Hiddleston, Anthony Hopkins, Christopher Eccleston
    Produkcje oddziału filmowego ?Marvel? zaczynają po trosze przypominać gigantyczne seriale ? każdy ich kolejny film jest w jakiś (i to dosyć mocno) sposób powiązany z poprzednikami i całkowicie zielony widz może niezbyt kojarzyć o co tu biega. No, ale jak na gigantyczny serial przystało wybrano odpowiedniego reżysera ? człowieka maczającego palce w samej ?Grze o Tron?. I jak tu odmówić pokusy?




    Niestety świat Marvela nie obfituje w tak wiele zbereźności jak George?a R.R. Martina, ale już na wstępie muszę przyznać, że Taylor spokojnie dał radę wycisnąć ze scenariusza zadziwiająco smakowite danie. Zwłaszcza, jeżeli weźmiemy pod uwagę tragicznie-żałosny twór, jakim była pierwsza część przygód Człowieka-Boga (nie, nie mam na myśli ?Pasji? Gibsona). ?Thor: Mroczny świat? jest kontynuacją nie tylko ?Thora?, lecz także np. ?Avengers?, ale i z tego zaplątania udało się sprawnym filmowcom wyśliznąć. Sama historia zaczyna się nieco podobnie, jak ?Władca Pierścieni?, a to dlatego, że?



    ? obserwujemy wojnę totalną pomiędzy dzielnymi Asgardczykami, a przebrzydłymi Mrocznymi Elfami z demonicznym panem Malekithem (Christopher Eccleston) na czele. Elfy te są złe do szpiku kości, a ich głównym celem jest sprowadzenie ?aetheru?* (Eteru?) ? wszechpotężnej broni siejącej mrok ? na wszystkie Dziewięć Światów. Ojciec Odyna udaremnił tą próbę, złoczyńca uciekł, a złowroga broń została ukryta w czeluściach poza światami. Wiele, wiele lat później, gdy mroczne elfy stanowią jedynie bajkowy postrach asgardzkich dzieci, a Thor ze skrywanym cierpieniem miłosnym trzaska wszelkie złe charaktery wszechświata, pewna niefortunna Jane Foster (Natalie Portman) ? ukochana Thora ? przez przypadek trafia do ?pozaświata?, chłonąc tajemniczy ?aether? do swojego ciała. Dalej leci już z górki ? Malekith budzi się z wiecznego snu, dziewczyna trafia do Asgardu, a Thor (Chris Hemsworth) bierze ją w swoją opiekę, nie wahając się przy tym poprosić o pomoc swego bratniego złoczyńcę ? Lokiego (Tom Hiddleston).



    Zarówno wadą, jak i zaletą główną jest niezwykła szybkość, z jaką nowe wydarzenia wskakują nam przed oczy. Film trwa ok. 2 godziny, a ma w sobie dziesięć razy więcej akcji niż poprzedni ?Thor?. Z jednej strony dobrze ? brak tu przegadania, a najdłuższe dialogi trwają z pięć minut, dzięki czemu nuda nam nie grozi w żadnym razie. Z drugiej zaś strony ? wiele tu niedopowiedzeń, a czasem aż brak chwili na złapanie oddechu i zastanowienia. Dzięki nordyckim bogom nie trafiamy do Stanów Zjednoczonych ani razu ? akcja dzieje się przede wszystkim w Asgardzie, na ziemi zaś trafiamy do Londynu, a trochę czasu bohaterowie spędzą też na planecie Mrocznych Elfów. Ciekawostką jest też chyba pierwszy elf-murzyn (mogę się mylić czy pierwszy) ? w tej roli Adewale Akkinuoye-Agbaje. Dużo do powiedzenia ma też ulubieniec publiczności ? Loki. Jak przystało na swój boski odpowiednik jest on nadzwyczaj dowcipny i sarkastyczny. W sumie przez pewien czas widownia tylko czeka, żeby zobaczyć kolejny jego przekręt, a to dlatego, że razem z Thorem stają się drużyną przeciw Malekithowi.



    Zrezygnowałem już z sarkania na przesadne CGI, bo tego już się chyba pominąć w dzisiejszej twórczości nie da, a poza tym to jest jak czepianie się reżyserów fantasy lat 80-tych, że zamykali aktorów w gumowych strojach i bawili nas perspektywą. Walki wykonano dobrze, ale nie fenomenalnie (jak chociażby w ?Człowieku ze Stali?, gdzie czuć było każdy cios), a ilość elementów komediowych potrafi nieźle zaskoczyć, jak choćby scena w przedpokoju mieszkania Jane Foster. Smaczkiem są autentycznie wykonane stroje dla Mrocznych Elfów i Asgardczyków, co wygląda nico zabawnie na tle elektronicznego przepychu. No i sam władca mrocznych ostrouchych dziwnie przypomina mi arcyzłego z ?Kronik Riddicka? ? lecz cóż, mrok jest teraz w modzie.



    Aktorstwo nie daje nam żadnych powodów do narzekania, scenariusz jest lekki i sycący, a efekty godne podziwu. ?Thor: Mroczny Świat? jest z pewnością krokiem naprzód względem wczesnych produkcji Marvelowskich (pierwszy ?Thor?, nieciekawe ?Hulki?), ale poziom Nolana czy Snydera to to z pewnością nie jest. W każdym razie polecam się wybrać do kina, jeżeli szukacie relaksującej i absolutnie nieżenującej rozrywki.
    * - film oglądałem w oryginale, bez polskich napisów (uroki życia za granicą)

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  15. bielik42
    Powieść Topora i Gitary ? czyli \m/ po Brütal Legend






    Brütal Legend

    Studio: DoubleFine
    Gatunek: Zręcznościowa/RTS/rytmiczna/sandbox/muzyczna
    Rise up! Gather round!
    Rock this place to the ground!
    Burn it up, let?s go for broke
    Watch the night go up in smoke!
    ROCK ON! ? zanuciłem, spadając z nieba niczym płonący Zeppelin, prosto na głowy obleśnych, lubujących się w krwawych ofiarach i rytuałach Power-Metal-Demonach. I bawiłem się przy tym znakomicie. Już na wstępie muszę zaznaczyć, że przed spotkaniem z tą grą najostrzejszą muzykę grał dla mnie Jimi Hendrix, a za bogów muzyki uznawałem niepodzielnie Led Zeppelinów. Gdy zaś z opadającą na bruk głową Doviculusa odstąpiłem od zabawy, mój muzyczny Panteon nieco się powiększył, a odtwarzacz mp3 zakrztusił falą nowych plików. I bardzo dobrze!



    Manowar ? ?Die for Metal?
    Lecz po kolei ? o czym właściwie mówimy? ?Brütal Legend? to jeden z największych projektów docenianego, lecz niemal nigdy niezyskownego studia ?DoubleFine?, którą przewodzi charyzmatyczny Tim Schafer (znany ostatnio z rozpętania burzy Kickstarterowej, lub z LucasArts, albo z Psychonauts ? nieważne, powinniście go kojarzyć, jeżeli na co dzień raczycie się elektroniczną rozrywką). Po ciepło przyjętym, lecz słabo sprzedanym ?Pychonauts? ekipa Schafera nie ugięła się pod kolosalnymi wymogami rynku na bezmyślne i mało oryginalne produkcje, zamiast nich tworząc grę, przeznaczoną niemal dla jednego, wyłącznie jednego typu odbiorców. A wybrali ciekawie ? gra miała spodobać się miłośnikom muzyki Heavy Metalowej z przedziału lat 70-90. I w ten sposób powstało ?Brütal Legend? ? dziecko miłośników ciężkiej, lecz piekielnie szybkiej i porywającej muzyki. Ale czy sprawdzała się jako gra? Sprawdźmy.



    Black Sabbath ? ?Children of the Grave?
    ?Brütal Legend? ostatecznie wydano w 2009 roku, po licznych obsuwach i problemach z wydawcami. Kłopoty można jednak zrozumieć, biorąc pod uwagę rozmach przedsięwzięcia, bowiem zatrudniono tuzy świata metalowego, m. in. Lemmy?ego Kilmistera ? wokalistę zespołu ?Motörhead?, Ozzy?ego Osburne?a z ?Black Sabbath? i Jacka Blacka, gwiazdę ?Tenacious D? (w rolę głównego złego miał się wcielić nie kto inny, a sam Dio, ale nic z tego nie wyszło). Lecz to nie wszystko! Wykupiono licencje na ponad 100 hitów z niemal każdej odmiany muzyki metalowej, a także zamówiono kilka osobnych kawałków, skomponowanych na potrzeby produkcji! Jak więc widzicie - narzędzia i możliwości były potężne, pozostało jedynie dorobić grę do tej góry sentymentu i legendy. W ?Brütal Legend? wcielimy się w Eddiego Riggsa (głosem i wyglądem wykapany Jack Black) parającego się niezbyt głośnym zawodem ? był tzw. ?Roadie?. Ktoś taki podróżuje z każdą kapelą podczas ich światowych turnusów, dbając o scenę, instrumenty i ogólnie zaplecze techniczne. Jego rola zazwyczaj jest pomijana w historii wielkich zespołów. I tak też pracował Eddie, tak jak i jego ojciec. Sam tatko zostawił mu po sobie tajemniczą, srebrną klamrę do pasa, przedstawiającą stalową bestię.



    Motörhead ? Back to the funny farm
    Eddiego poznajemy tuż przed startem kolejnego koncertu. Nie jest on jednak najszczęśliwszym roadie, gdyż pracuje w wieku XXI, dla kapeli ?Kabbage Boy?, będącą, niech tylko zerknę, gatunkiem muzyki tytułowanym ?SWOATMRM? (czyli ?Second Wave of American Teen Melodic Rap Metal?). Brzmi strasznie? Wierzcie mi, tak jak i ich utwór ?Girlfirend?, którego nieprzyjemność mamy słuchać na początku. Lecz wtem wydarza się pewien wypadek, na skutek którego Eddie zostaje przygnieciony tonami gruzu, a skapująca z jego dłoni krew wpada prosto do pyska tajemniczej klamry. Ta zaś budzi uśpione, gigantyczne stalowe monstrum, ziejące ogniem i w straszliwy sposób mszczące swego właściciela (na członkach nieszczęsnego zespołu). Sam Eddie przenosi się do równoległego świata, w którym Heavy Metal jest religią, lecz sprawy mają się tam raczej kiepsko. Ludzkość tkwi w niewoli, a demoniczne sługusy z Tainted Coil czerpią z tego zyski. Aby utrzymać rodzaj ludzki w ryzach wysługują się siłami generała Lionwhyte (głos podkładał wokalista Judas Priest, a wyglądem przypomina samego Davida Bowiego), dowodzącego słuchaczami glam Metalu (poznacie ten gatunek po gigantycznych czuprynach, leginsach i zamiłowaniu do krzykliwych kolorów. Przykładowy zespół? Mötley Crüe). Na szczęście w dolinie Ironheade jest obóz powstańców. Właśnie na jedną z rebeliantek - równie uroczą, co zabójczą Ophelię ? natyka się Eddie, stawiając pierwsze kroki w świecie, gdzie to Metal kształtuje otoczenie. Przywódcą ruchu oporu jest charyzmatyczny Lars Halford (wykapany Robert Plant) wraz z uroczą siostrą Litą. I to by było na tyle, jeśli chodzi o rebeliantów. Na ich szczęście pojawia się Eddie, a wraz z nim nadzieja na odzyskanie wolności i dokopanie wpierw obciągniętych lateksem tyłkom glam metalowców, potem gnijącym półdupkom miłośników gothic metalu, by na końcu zasadzić kopniaka osmolonym zadkom demonów. I wiele, wiele więcej!

    Quiet Riot ? The Wild and the Young
    A buty będziemy brudzić na różne sposoby. Co najciekawsze początek rozgrywki może wprowadzać w poważny błąd, bowiem Eddie dostaje w swe ręce topór i gitarę. Tym pierwszym rozłupuje czaszki demonicznego ścierwa, a tym drugim przypala ich skórę Potęgą Metalu. Ciosy można oczywiście łączyć w dość proste kombinacje ? przed oczami stoi produkcja, w której osobiście, niczym Kratos, szerzymy mord i pożogę wśród wrogich oddziałów, ale tak (niestety) nie jest, bo trochę się ta koncepcja kłóci ze specyfiką zawodu roadie. Tak więc naszym zadaniem będzie raczej dbanie o zaplecze, a walką zajmie się kto inny ? właśnie w ten sposób będziemy przechodzić większość misji fabularnych. Jak to wygląda? Ano możemy ten tryb walki nazwać ?symulacją walki fanów przed sceną? ? jest to coś w rodzaju poczciwego RTS?a. Przeciw sobie stają dwie strony (oczywiście zawsze w kampanii prowadzimy wyznawców klasycznego Heavy Metalu, a przeciwko nam stanie Glam Metal, Gothic Metal i Power Metal), każda z nich posiada scenę-bazę. Podstawowym celem jest zniszczenie sceny przeciwnika, a możemy to zrobić dzięki wykupywanym z bazy jednostkom. Aby zaś za nie zapłacić musimy zdobyć rozmieszone tu i tam ?gejzery fanów?, co przypomina nieco tryb ?dominacji? z sieciówek, lub system znany z ?Warhammer 40k: Dawn of War?. Osobiście raczej rzadko użyjemy przemocy, będąc zbyt zajętymi wytyczaniem kolejnych celów i rozkazów dla podwładnych (podążaj, idź, atakuj, broń), a nad samym polem walki się unosimy, niczym gigantyczny kursor. Na osiągi naszych podopiecznych możemy też wpływać poprzez granie im solówek lub tryb ?double team? ? polega on na tym, że łączymy się z daną jednostką odblokowując nieco potężniejszą formę ataku. No i musimy się stykać z bohaterem przeciwnym, działającym w podobny sposób. Mnie ten tryb osobiście nieco rozczarował, bo jest niezwykle chaotyczny (przystosowana do pada strategia ? bleh), ale wyżyć się da.




    Slayer ? Metal Storm Face the Slayer
    Oczywiście nie tylko tym możemy się zająć ? czeka na nas otwarty świat, pełen znajdziek, wędrujących tu i tam wrogów i zadań pobocznych. Tym trzecim trzeba poświęcić osobny akapit, lecz wpierw nadmienię, że na piechotę jesteśmy dosyć powolni, co możemy zlikwidować wygrywając na gitarze odpowiedni riff, przywołujący poczciwego Deuce ? najwierniejszego kompana z niezwykle zawodnym systemem prowadzenia. A propo riffów ? odgrywamy je z osobnego menu, a polega to na tym, że musimy w odpowiednim momencie nacisnąć odpowiedni przycisk, co przypomina nieco serię Guitar Hero. Riffów mamy trochę, a zdecydowanie najciekawszymi są: przyzwanie bestii (gigantyczne zwierzaki), roztopienie twarzy (bez komentarza) i spuszczenie z nieba gigantycznego, płonącego Zeppelina(kocham tą grę za ten gest szacunku)! Ale wracając do zadań pobocznych ? odblokowują się one wraz z postępami fabularnymi. Najczęstszym zadaniem jest po prostu krótka bitewka z małym oddziałem wroga, sporo jest też wyścigów z brzydkim demonem (gadającym ze szkockim akcentem!), etapów strzelanych z nieruchomej platformy i potem nakierowywania artylerii. Są tam jednak i przyjemne perełki, jak np. dowiezienie piwa na imprezę, wyczyszczenie jaskini z potworów dla gadającego nietoperza, odgrywanie ?skrzydłowego? i najśmieszniejsze ? zawody w polowaniu, polegające na rozjeżdżaniu szwendających się tu i tam elementów fauny. Jeżeli ukończymy wszystkie zadania poboczne, to czeka na nas niemała nagroda, za same zaś misje otrzymujemy punkty ?zadowolenia bogów medalu? ? wydajemy je u Strażnika Metalu (w tej roli niezastąpiony Ozzy ?pożeracz nietoperzy?) na nowe struny do gitary, ulepszenia topora, kombosy i tunning Deuce?a. Do tego na po całym świecie rozmieszczone są uwięzione posągi smoków, ukryte artefakty (odblokowujące piosenki w odtwarzaczu naszego pojazdu) i najważniejsze ? Legendy, zawierające w sobie pięknie rysowane i klimatyczne fragmenty z bogatej historii Świata Ciężkiego Metalu. Istne dzieła sztuki.




    Tenacious D ? Master Exploder
    Oczywiście najwięcej zabawy doświadczą ci, którzy światek metalowy znają od podszewki. Masa bardziej lub mniej oczywistych nawiązań cieszy nawet takiego laika jak ja ? bo jak tu się nie uśmiechnąć, gdy siadamy na grzbiet gigantycznego kocura z makijażem w stylu KISS, a na dodatek ziejącego ogniem? A patrzenie na siejącego spustoszenie Ognistego Barona ? wyciętego wokalistę z Judas Priest ? Roba Halforda? Już nie wspominając o typowym dla DoubleFine uroczym humorze, którego też znajdziemy tu prawdziwe kopy, poczynając od karykaturalnych postaci poprzez dowcipne dialogi i ukryte smaczki tu i tam. Za wspomniany już ?Zeppelinowy? riff ktoś powinien dostać nagrodę specjalną. Ale nad tym wszystkim kładzie się jeden poważny cień, lecz wpierw ? o multiplayrze, który w pewien sposób na ten cień wpłynął.




    Judas Priest ? Battle Hymn/One Shot of Glory
    Tryb wieloosobowy ? nowość dla studia Double Fine ? został zrealizowany w całkiem ciekawy sposób. Polega on głównie na tym samym, co większość misji fabularnych w kampanii dla pojedynczego gracza, czyli na zniszczeniu sceny przeciwnika, z tą różnicą, że mapy są specjalnie do tego celu zaprojektowane, a my możemy wskoczyć zarówno w skóry demonów z The Tinted Coil, jak i w emo-gothik Black Tears. Każda z tych stron ma własne wady i zalety ? Ironheade (HeavyMetal) jest zróżnicowane i pełne możliwości strategicznych, demony są niezwykle silne, lecz mało liczne, a do tego większość z ich jednostek robi za mobilne koszary (mogą z siebie wyprodukować inne jednostki), a wielbiciele cięcia się po łapach i żałobnych rytmów idą w ilość i strategię ?kupą, mości panowie!?. Zabawa potrafi być wciągająca, a przez rozmach i ilość punktów do przejęcia często jesteśmy zmuszeni do ganiania się przez całą mapę w kółeczko. Niestety tryb multiplayer wydaje mi się być czymś martwym, jakby DoubleFine stwierdziło na początku produkcji, że musi mieć coś, co ?przedłuży żywot gry?, albo kochane EA postawiło wymóg, nie mam pojęcia ? w każdym razie tryb ten jest jakby wyrwany z całości i spreparowany podany graczom do nóg, z napisem ?bawcie się?. Jeden tryb, trzy strony, kilka map. Nie twierdzę, że jest on kiepski i nudny ? otóż wcale nie. Grając z kumplem bawiłem się bardzo dobrze, choć chaosu i tak uniknąć się nie dało, ale nie ma w tym niczego, co by mnie przyciągało do grania znów, i znów i znów i znów itd. Rzemiosło na średnim poziomie.




    M.S.G. ? Assault Attack
    I tu pora zmierzyć się z wspomnianym wcześniej cieniem ? ?Brütal Legend?, ten niesamowity misternie wykuty w stali pomnik przemocy, krwi i hardości, jest niedorobiony. Tak. Niestety. I nie chodzi mi wcale o kiepską fizykę, tragiczny model jazdy, wnikanie ciał w teren i mało żywy świat ? o nie, to jest całkiem normalne i wybaczyć mogę wiele, ale nie to, że widać gołym okiem, że otrzymaliśmy jedynie ¾ prawdziwej rozgrywki. Patrząc na obsuwy tytułu ? trudno się dziwić, że producent starał się jak najszybciej dokończyć produkcję i wreszcie wydać produkt finalny, ale sposób, w jaki to zrealizowano woła o pomstę do nieba. Musze tu lekko zaspoilerować, wybaczcie więc. Otóż na początku lądujemy we wspomnianym Ironheade ? piękna, całkiem spora wyspa, ze zróżnicowanymi krajobrazami, ciekawymi miejscówkami i świetnym leveldesignem. Myślałoby się, że wraz z rozwojem fabuły przeniesiemy się do innych, równie rozległych światów, bo przecież zakryty teren na mapie aż przeraża ogromem, czyż nie? Niestety ? nic z tego. Po przebiciu się przez siły glam Metalu trafiamy do świata lodowego, który jest niezwykle ściśnięty, pusty i nudny. Aby przejechać go wszerz i wzdłuż (jedna droga!) potrzeba ok. 1,5 minuty, do tego brak tu jakichkolwiek ciekawostek. Potem jest nieco lepiej, gdy trafiamy do KISS-puszczy, ale i tam ścieżek wiele nie ma, a jedynym urozmaiceniem są wodospady i bagna. Z bagien jedziemy do krainy Emo ? tu jest już o wiele lepiej. Szeroka, zróżnicowana połać terenu z kapitalnymi miejscówkami, jak martwe drzewo na wzgórzu gałek ocznych, opuszczony kościół, zakręcone korzenie wiekowego drzewa obwieszonego całunami ? wszystko to tworzy niepowtarzalny klimat, ale teren ten jest nadzwyczaj pusty i jednostajny kolorystycznie. A gdy wreszcie trafiamy na bossa Gotyku, już zacierając ręce na odwiedziny w ojczyźnie demonów otrzymujemy? nic. Ostateczne zło samo (!) do nas przylatuje, żeby dostać po mordzie. W kapitalnym stylu, ale? nie. Po prostu nie. Ja się na to nie godzę. Kuriozalna jest sytuacja, gdy zaraz po pobiciu Lionwhyte?a nasze Ironheade zajmują demony i to jest jedyne (!) miejsce, gdzie możemy się pobić z nimi. A w fabule nie ma ani jednej bitwy z demonami! Żeby było jeszcze gorzej ? Eddie sam obiecuje, że będziemy uwalniać Ironheade, zaraz po walce w nekropoliach. I nic takiego nie występuje. Krótki filmik końcowy z ?tajemnicą? w stylu ?BG&E? i tyle. Na szczęście ekipa Schafera i w tym aspekcie zrezygnowała z powagi i dała nam dostęp do swobodnego wędrowania po świecie po zabiciu ostatniego bossa. I żeby było śmieszniej, zagadywane postacie poboczne narzekają, że chciałyby jeszcze walczyć? Śmiać się, czy płakać?




    Ozzy Osbourne ? Mr. Crowley
    No ale trudno, należy się cieszyć tym, co dostaliśmy ostatecznie. A jest tego bardzo wiele, dużo więcej niż typowa produkcja AAA naszych czasów. Osobiście w kampanii spędziłem 18 bitych godzin, ale doliczając do tego szukanie znajdziek i wykonywanie zadań pobocznych, więc źle wcale nie jest, a i tak wszystkiego nie odblokowałem. Co do grafiki ? styl niezmiennie przypomina wcześniejsze dzieło Schafera, a więc cieszy oczy kolorami i oryginalnością. Zastosowano tu cały cykl zmiany pogody i doby. Bardzo miło zaskoczył mnie niesamowity filtr nocny, gdy nad Ironheade pojawia się kolorowa łuna, a wszystkie jasne kolory stają się gryzące (jak podczas koncertu). Do tego na niebie wisi kapitalna, wybuchająca gwiazda, ciesząca oko. Ścieżka dźwiękowa jest jak dla mnie najlepszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek w grach słyszałem, bo jak tu nie odmówić kunsztu, gdy z głośnika leci: Motörhead, Dragonforce, Slayer, Riot, Def Leppard, Judas Priest, Iron Maiden, Diamond Head, Black Sabbath, Brocas Helm i wiele, wiele więcej. Pochwalić musze zamysł twórców, by w fantastycznej formie przedstawić Heavy Metal, walczący z własnymi dziećmi-odmianami. A dzieci tych wiele poznamy ? jeżeli nic nie mówią wam takie nazwy, jak Pirate Metal, Melodic Death Metal, NWOBHM, Epic Fantasy Metal, a nawet Comedic Death Metal to przed wami jeszcze sporo do odsłuchania.




    Brocas Helm ? Cry of the Banshee
    Cokolwiek bym jeszcze tu dopisał, to i tak nie będzie znaczyło nic, bowiem czerpałem z tej gry autentyczną frajdę. O tak, ma ona swoje ?momenty?. Gdy w radiu leciało ?Die for Metal? zespołu Manowar, to mogłem wybaczyć kiepskie sterowanie, i z rytmem masakrowałem kochanym Deucem pałętających się po drodze wrogów, odpalając do rytmu błyskawice spod kół. Gdy do ?Marszu krabów? Anvil wykonywałem doskonały wślizg z toporem, krzesząc płomienie kolanami. Gdy po krótkiej, acz niezwykle mięsnej i żywej solówce z nieba spadał płonący Zeppelin, miażdżący uciekających w popłochu wrogów. Gdy w rytmie ?Through the Fire and Flame? Dragonforce uciekałem przed szarżującymi gigantami, wyglądającymi jak wynik chorych eksperymentów. Gdy do kapitalnej nuty ?Cry of the Banshee? Brocas Helmu walczyłem z Metalową Królową. Te wszystkie momenty były niezwykle piękne i zachwycające w swej istocie. Ekipie DoubleFine udało się złapać ducha Heavy Metalu i otoczyć go niezwykłym szacunkiem, dzięki czemu poznajemy Metal w najlepszej postaci ? nie w hardkorowym typie, gdy wokalista jedynie warczy i burczy nieznane słowa, a rytm jest taki szybki, że nie można go wyczuć. Nie w żałosnym, mdłym klimacie, zachęcającym jedynie do skoczenia z przepaści z szubienicą na szyi i przeciętymi żyłami. Poznajemy piękno, stalowe wnętrze, pełne ognia i melodii. Aż nie mogę się tą muzyką zachwycać. I choć pomnik to niedorobiony, to jednak niezwykle oryginalny i przepiękny. Drugiej takiej gry nie ma i nie będzie (bo szanse na sequel są mniejsze niż żadne), a jeżeli w swym biednym zakłamaniu sądzicie, że ?Guitar Hero III: Legend of Rock? jest najlepszy, jeśli chodzi o tego typu muzykę, to polecam podchodzić do ?Brütala? ze stalową wolą, bo ta muzyka po prostu was zmiecie. Będę bronił pamięci tej gdy po wsze czasy. Chyba, że rzucę Metal na rzecz? innego gatunku? Ormagödenie chroń!
    They can?t stop us, let them try!
    For Heavy Metal we will Die!
    They can?t stop us, let them try!
    For Heavy Metal we will Die!
    Ocena(absolutnie obiektywna) - \m/ 9+ \m/
    Plusy
    +Motorhead
    +Manowar
    +Slayer
    +Scorpions
    +Brocas Helm
    +Judas Priest
    +Riot
    +107 utworów!
    +Gra i tak jest miodna, a jej świat piękny!
    Minusy
    -Kabbage Boy
    -Gdzie reszta gry?
    -Powinno być więcej!
    -Jakieś tam pierdoły.
    Kącik muzyczny:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  16. bielik42
    MEGArecenzja ? Miłość do Anarchii (V for Vendetta komiks + film)







    Remember, remember, the fifth of November
    Gunpowder, treason and plot.
    I see no reason, why gunpowder, treason
    Should ever be forgot?

    Przerabiałem już porównanie dzieła Alana Moore?a z adaptacją tegoż (patrz ? ?Who watches Watchmen??), przyszedł wiec czas na inny, równie głośny, co ?Strażnicy? komiks znanego rysownika. Od ?V jak Vendetty? Moore rozpoczął swą karierę, a porcelanowa maska, uśmiechająca się do nas z okładki stała się ważnym symbolem współczesnego świata. Chcecie wiedzieć, o czym ona nam mówi? Zapraszam do czytania.


    V for Vendetta





    Scenariusz: Alan Moore
    Rysunki: David Lloyd
    The Villain
    Jeżeli człowiek obyty w dzisiejszej kulturze zerknie na specyficzną maskę Guya Fawkesa, to zapewne skojarzy ją z: filmem od twórców Matrixa z łysą Nicole Kidman, albo z tajemniczą grupą hackerów, którzy wypłynęli w czasie prób przeforsowania ustaw ACTA. Natomiast człowiek oczytany będzie miał skojarzenia z: samym Guyem Fawkesem ? człowiekiem odpowiedzialnym za nieudany spisek prochowy, mający na celu zabicie króla Anglii i Szkocji w 1605 r. lub właśnie z dziełem Alana Moore?a. ?V for Vendetta? swego czasu wzbudziła prawdziwą falę, i to nie tylko krytyki, bo scenariusz w pewien specyficzny sposób nawiązuje do Wielkiej Brytanii, ale o tym za chwilę?



    Violence
    ? bo pora napisać, o czym właściwie ten komiks opowiada. Oto mamy nieciekawą przyszłość lat 90?tych XX wieku. Świat pogrążył się po wojnie nuklearnej, wiele kontynentów po prostu wyparowało razem z mieszkańcami. Wielka Brytania przetrwała. Jakim cudem, zapytacie? Cóż, po upadku rządu wiele równych organizacji próbowało przejąć władzę, lecz z miernym skutkiem. Na ulicach panował chaos, ale oto pojawiła się prężna organizacja faszystowska, potrafiąca siłą zaprowadzić w ogarniętej wojennym płomieniem Anglii. Akcja się udała, organizacja zyskała władzę, na czele stanął charyzmatyczny lider, budujący po kolei swe filary władzy, obejmujące media, prasę i policję. Powołano specjalne biura śledcze, rozpoczęła się masowa inwigilacja społeczeństwa. Przeciwników nowej władzy brutalnie mordowano, bez pardonu i sądów. Tak samo postępowano z homoseksualistami, wyznawcami innej wiary niż anglikanizm i ?kolorowymi?. Ludzie dostali pracę, dostali jedzenie, dostali telewizję, religię i cel. Dostali też zakazy. Masa zamilkła, godząc się na potworność i brak prywatności w zamian za spokój. Ale jeden z nich się nie zgodził.



    The Vision
    A swą twarz ukrywał za maską, ciało za peleryną, a imię za pięknym, krótkim V. Jego przeszłość była tragiczna, a przyszłość ? wymagająca. Pewnej nocy, błądząc wśród dachów smętnego Londynu natknął się na okazję ? oto młoda, 16-letnia dziewczyna próbuje sprzedać swe ciało po raz pierwszy. Pech chciał, że trafiła na klienta, będącego ?palcem? ? agentem tajnej komórki rządowej. A oni łapią takie osóbki jak ona. I mają prawo je zabijać. Szczęśliwie w pobliżu był V, więc wyratował biedną, mordując brutalnie kilku z oprawców. Postanawia się też nieszczęśliwą duszyczką zaopiekować, zaprowadził ją do swojej ?cienistej galerii?, ukrytej przed światem i edukował, wpajając jej tezy groźne dla rzeczywistości, w międzyczasie osłabiając pozycję władzy poprzez likwidowanie kluczowych osób i podkładanie ładunków pod niektóre budynki. Z czasem wychodzi na jaw, że V chce poderwać masy do zrywu, aby zniszczyć oplatające ludzi macki władzy, siejące strach i spustoszenie. I do tego się przygotowuje przez dwa tomy, by później rozpętać piekło w UK.



    Vestiges
    Ale nie tylko jego historię poznajemy. Poza samym V i Evey (bo tak dziewczyna ma na imię) śledzimy poczynania Lidera rządzącej partii i jego ?generałów? odpowiedzialnych za poszczególne komórki wywiadowcze. Dużą rolę odgrywa tu detektyw Finch, Conrad od monitoringu wraz z żoną, szkocki morderca, dowódca służb policyjnych Mr. Creedy , niejaka Valerine i kilka innych, pomniejszych lecz wciąż ważnych ról. Jak na debiut autorski Moore zaskakuje różnorodnością charakterów. Oczywiście na samym przodzie jest tu charyzmatyczny V, zaraz po nim nasza bohaterka dynamiczna ? Evey, kolejno większość stojących u władzy ma swoje własne cechy, przy czym sam wielki Lider rozmawia z miastem, jakby było kobietą. Ważna jest też Rosemary ? żona jednego z popleczników władzy, którego zabił V w pierwszym tomie. Przez kolejne tomy Rosemary ewoluuje, ukazując nam poboczny wynik działań V, zupełnie niezamierzony, a może tylko się tak wydaje? W każdym razie kobieta popada w rozpacz, panikę, histerię, tęsknotę, by na końcu odegrać kluczową rolę przewrotu, ale to musicie zobaczyć sami.



    Vengance
    Jak już wspomniałem ? ?V for Vendetta? składa się z trzech tomów, ozdobionych pięknymi rysunkami układania czarnego domino. Rysownik David Lloyd, choć do legend nie należy, to i tak ma niesamowicie oryginalny styl. Świetnie wyszły tu wspaniałe wizje, które V serwuje kilku osobom, prolog trzeciego tomu z Uwerturą 1847 Czajkowskiego, strony z nutami do piosenki ?Vicious Cabaret?, czy ostateczny zryw ludzki. Nie mogłem wyjść z podziwu widząc doskonale ukazany moment, gdy masa ludzka przestaje stać obojętnie, a zaczyna krzyczeć i niszczyć. Fascynujące twarze i zjawiskowe cienie to najlepsze z osiągnięć rysownika. Kolorystyka i wszechobecny brud nadają komiksowi mroczny styl, barwy zdają się być wyprane, lecz nie sprawiają wrażenia szaroty. Niektóre z obecnych w tym tomie rysunków to prawdziwe perełki sztuki. Dodatkowo w moim wydaniu na końcu dodano kilka szkiców początkowych.



    The Valediction
    Czegokolwiek bym się nie starał napisać o ?V for Vendetta?, to i tak na pierwszy plan wypłynie tylko i wyłącznie postać w masce. Nie sposób rozerwać tego tworu, szukać w nim części składowych, rozkładać na czynniki i oddzielać idei. Historia V jest spięta i przejrzysta. Jest niczym płynny mrok, niemożliwa do przejrzenia i wyczucia. Ale wpływa na umysł niesamowicie. Charyzma V, jego wyrachowanie, zdolności walki i plan ? to wszystko czyni z niego niemal istotę nadludzką, zrodzoną z największych zbrodni, by zniszczyć raka totalitaryzmu. Wspomniany ?moment krzyku? jest powalający, niszczący nasze wyobrażenie o wolności. Alan Moore pokazuje nam pręty naszej klatki, stara się też pokazać wyjście, lecz delikatnie, bez przymusu. Wszakże cała sytuacja może zakrawać o absurd, idiotyzm czy groteskę ? bo czy zwykłe życie jest więzieniem? Tego dowiecie się z tego komiksu, a także i tego, że idei nie można zranić, bo jest potężniejsza od człowieka. Można tu przywołać kanoniczne stwierdzenie ? ?wstyd nie znać?, albo ?polecam z całego serca?, ale to nie pasuje ? ?V for Vendetta? powinna być lekturą światową, tak jak i ?Watchmen?. Każdy powinien znać i zrozumieć na swój sposób. Być może i pewnego dnia sami będziemy musieli założyć maskę?





    V for Vendetta





    Reżyseria: James McTeigue (scenariusz ? bracia Wachowscy)
    Występują: Hugo Weaving, Natalie Portman, Stephen Rea, John Hurt, Stephen Fry
    Jak plotka głosi ? twórcy ?Matrixa?, bracia Wachowscy, są wielkimi fanami komiksowego ?V for Vendetta?. Nic więc dziwnego, że postanowili złożyć hołd Moore?owi poprzez adaptację jego debiutu. Zrobili to jednak w dosyć dziwny sposób, bowiem nie tylko sami nie usiedli na fotelu reżyserskim, ale co gorsza podjęli się próby ?usprawnienia? tej historii! A może ?unowocześnienia?? Sam nie wiem co gorsze. W każdym razie ? mamy 2005 rok, czy świat był gotów ponownie spojrzeć w porcelanowe lico V?




    There is no court in this country for men like Prothero
    Aby nie serwować nam alternatywnej rzeczywistości minionej (wszakże lata 90?te już za nami), scenarzyści przenieśli akcję filmu do 2020 roku, pozostając na szczęście w mrokach Londynu, które wydają się jak na mój gust zbyt sterylne. Film zaczyna się niemal identycznie jak komiks ? w tym samym momencie Evey i V zakładają swój ?makijaż?. Lecz różnica jest potężna ? Evey ma 19 lat, nie jest już niewinnym dzieckiem. Niby nie jest to wielka sprawa, lecz uwierzcie mi ? wpływa na cały film, skutecznie niszcząc część podpór fabularnych oryginału. Wracając do fabuły ? Evey wpada w tarapaty, V się pojawia i ją ratuje, potem zabierając ją do swej Cienistej Galerii. I tak się będzie toczyć ? aż do kumulacji. Wprowadzono kilka postaci, kilka usunięto. Nie znajdziemy tu karania Lewisa (choć sam się pojawia we wspomnieniach), ani szkockiego wspólnika Creedy?ego. Zmieniono zupełnie postać Gordona Deitricha, wbijając go w ramy komedianta telewizyjnego. Brakuje wątku Rosemary. Bardzo wiele brakuje, a co nam za to dano?



    Ideas are bulletproof
    W sumie twór dziwny, oparty na rdzeniu, lub sercu ?V for Vendetty?, bowiem chce nam powiedzieć to samo ? warto krzyczeć, stojąc w szeregu milczących. Ale do tego dodano zupełnie nowy styl, który zdeformował postać V. Nie twierdzę, że Hugo Weaving źle V zagrał ? chodzi o coś innego. Otóż przez to, że Envey ma teraz 19 lat i nie jest niewinna, możliwe było wprowadzenie romansu(!) pomiędzy V i nią. Przez to poczciwy V staje się symbolem, niemalże bohaterem romantycznym, który na końcu swej wędrówki musi podjąć decyzję: czy wybrać miłość czy ludzkość? Jest to koszmarna wada, gdyż obdziera V z mistyki, zbliża go do nas, odbierając jakąkolwiek aurę ?nadczłowieka?, którą roztaczał w komiksie. Niewiele ma też do powiedzenia zły Lider, potraktowany tu po macoszemu. Zabrakło też bardzo wielu legendarnych już scen, w stylu zalotów V do Sprawiedliwości, czy karze dla Lewisa.



    Who was he?
    Nie zrozumcie mnie źle ? film tragiczny nie jest, ale opowiada nam zupełnie inną historię. To nie jest arcydzieło adaptacyjne w stylu ?Watchmena?, a raczej lekka adaptacja. V rzadko kiedy zdobywa się to na prawdziwą subtelność, by pod koniec wymordować tuzin uzbrojonych ludzi przy pomocy noży. Kilka ujęć jest typowo ?Matrixowych? ? to nie jest wada, bowiem podkreśla artyzm brutalności świata. Ale jest ich mało. Natalie Portman gra bardzo dobrze, z tym, że nie jest niewinna, a seksowna, nawet po zgoleniu włosów. Przyciąga, nie daje nam tej nieszczęsnej ?zwykłości?. Widzicie ? sensem komiksowej ?V for Vendetty? było ukazanie, że każdy z nas może nałożyć maskę Gua Fawkesa, a kultura to klucz do wolności i mądrości. Film też nam pokazuje, że każdy może założyć maskę. I działać. Ale to nie było to samo. W komiksie V skierował wściekłość ludu na ciemiężycieli. W filmie V zachęcił wszystkich do założenia maski i peleryny, po czym udania się na popisowe fajerwerki. Jest chęć, zabrakło czynu.



    He was all of us.
    Bardzo mnie ?V for Vendetta? filmowa zawiodła, lecz nie mogę odmówić jej odrębnego stylu i wciąż pewnych zalet komiksu. Niektóre błędy i niedopatrzenia względem oryginału są karygodne, lecz i kilka dobrych pomysłów (Stephen Fry jako Gordon) się znalazło. Ale dla człowieka prostego, to będzie to jedynie przesadnie wygadany film, z fajnymi momentami akcji i z wariatem w roli głównej, bo nie wiadomo po co on zamknął tą uroczą dziewczynę i ją torturował. Szkoda, czekam na lepszą adaptację. Ale zobaczyć można, jeżeli macie wstręt do komiksów, lub nie macie dostępu do komiksu. Symbol V zyskuje na sile i kto wie, czy to nie jego twarz będzie przewodzić następnej rewolucji?

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  17. bielik42
    Kultowe Komiksy (o których się nie pamięta) ? Szninkiel [+18]





    Rysunki: Rosiński
    Scenariusz: Van-Hamme
    Sztuka komiksu w naszym kraju nigdy nie była szczególnie chwalona i propagowana, a co dopiero w czasach, gdy zamiast w poczciwej Polsce mieszkaliśmy w mniej poczciwym PRL. Wtedy to oczy czytelników mógł cieszyć najwyżej Kajko i Kokosz, lub bujający się z bandą harcerzy Tytus, bowiem wszelka krew, przemoc i dorosłość była tematem zakazanym. No bo przecież tylko dzieci czytają te komiksy, co nie? Sytuacja zmieniła się nieco w 1982 roku, gdy pojawił się magazyn ?Fantastyka? ze swoim Funky Kovalem, ale prawdziwą perłę tej sztuki otrzymaliśmy dopiero w 1988 r. Teraz zaś jest zakurzona.




    Nad planetą Daar nieustannie lśnią trzy słońca, lecz gdy tylko nadejdzie moment pełnego zaćmienia na rozległych polach spotykają się trzy armie: zakuci w stal Ernowie, prowadzeni przez Barrfinda ?Czarną rękę?, latający, dwupłciowi łucznicy pod przewodnictwem Jargota Pachnącego oraz jednookie, pędzące na koniach wojowniczki oddane Zembrii ?Cyklopki?. Na dodatek każda armia jest wspomagana przez zniewolonych Szninkli (myszopodobna, słaba rasa) i tępe Tawale, podobne do goryli. Trójka dowódców jest nieśmiertelna, przez co ta koszmarna rzeź odbywa się od wielu, wielu lat, tracąc nawet sens. Lecz oto wszystko miało się zmienić, bowiem po tej, najświeższej bitwie stało się ?coś??



    ? a ?coś?, nie przebierało w słowach, gdy wygrzebywało się spod zwaliska cuchnącego truchła. Wychudzony, mizerny szninkiel o imieniu Y?On jakimś sposobem przetrwał rzeź, a teraz próbuje uciec przed padlinożernym ptactwem. Gdy wreszcie poddaje się i nie widzi już drogi ucieczki poza powrotem do niewoli objawia mu się tajemniczy, czarny monolit (wprost wycięty z ?2001: Odysei kosmicznej? Kubricka) podający się za stwórcę i pana tego świata. Jest on lekko zirytowany ciągłą rzezią na planecie Daar, więc wybiera nic nieznaczącego Y?Ona i powołuje go do misji, obdarzając jednocześnie boską mocą o nieznanym działaniu. A sama misja nie należy do najprostszych ? musi on zakończyć tę wojnę w ciągu pięciu okresów od zaćmienia. I tyle. Monolit znika, a Y?On sam nie wie, kim jest i co ma ze sobą teraz zrobić.



    Choć pachnie to tanim chwytem ?wybrańca? to uwierzcie mi ? fabuła całkowicie umyka schematowi. Y?On jest wybitnie niechętny swej mocy i roli, obawia się tego, co zostało mu powierzone i często bywa lekkomyślny. Z pomocą poznanych po drodze towarzyszy (zabawny Tawal Bom-Bom) i wiernej wyznawczyni G?Wel odwiedzi wiele zakątków planety Daar, w tym te najbardziej dziwaczne. Fabuła pędzi i nie pozwala przystanąć przez wszystkie dziesięć zeszytów, stawiając biednego szninkla nie tylko przed mędrcami i chciwymi Koldami, a także przed trójką groźnych nieśmiertelnych. Nie sposób nie poznać też odwołania historii niepozornego wybrańca do religii chrześcijańskiej, bowiem Y?On całkiem szybko doczekuje się grupki wyznawców (podobnych do apostołów Jezusa), głoszących jego chwałę i nadchodzące wyzwolenie rasy Szninkli. Nawet zakończenie nie pozostawia po sobie złudzeń co do inspiracji, a jeżeli dodamy do tego czystą wymowę ateistyczną i bardzo buntowniczą wobec religii i panowania postawę scenarzysty, otrzymamy prawdziwie wciągające dzieło. Nie brakuje też w nim wzmożonej przemocy, tortur i seksu.



    Oczywiście okraszone doskonałym rysunkiem. Pierwotnie ?Szninkiel? został wydany we Francji, ale laury i chwała, jakie spadły między innymi na naszego rodaka Rosińskiego (odpowiedzialnego za rysunek) pozwoliła podbić mu także rynek polski. Na tanim, cienkim papierze w kiepsko klejonym wydaniu, ale to nieważne ? pojawiło się coś. I choć sam nigdy wielkim fanem twórczości Rosińskiego nie byłem, to w tym przypadku nie mogę mu odmówić kunsztu ? fantazyjne, dopracowane z najmniejszym detalem postacie, kapitalne tła i gra cieni, a także znaczna umiejętność oddawania piękna kobiecego ciała ? to wszystko, oraz więcej, znajdziemy w ?Szninklu?. O ile mi wiadomo można znaleźć na rynku edycję pokolorowaną, ale osobiście polecam czytać czarno-biały oryginał.

    Na temat ?Szninkla? powstało pewnie wiele prac, a mądre głowy parowały od interpretacji zaskakującej fabuły, lecz nie powinno was to zniechęcić, bowiem dzięki brutalnemu, lecz przyswajalnemu klimatowi dark-fantasy, kapce wyśmienitego humoru, na jaki stać w komiksach tylko francuzów ?Szninkla? czyta się doskonale i z zapartym tchem. A zakończenie? prawdziwe mistrzostwo, zaskakuje, wyciska łzy i zmusza do refleksji. To już stary komiks, ale przesłanie wciąż w nim jest żywe, tętniące i przejmujące. Wstyd nie znać tej produkcji ? być może wasi ojcowie mają go w swych szafach, być może sami mieliście okazję go wtedy kupić, ale i teraz jest dostępny w internecie dzięki wznowieniom. Sięgnijcie i dowiedzcie się, czym jest wojna w swej obnażonej istocie.
  18. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz. XII - Fryzura Mordercy (To nie jest kraj dla starych ludzi)






    To nie jest kraj dla starych ludzi/ No Country for Old Men

    Występują: Tommy Lee Jones, Javier Bardem, Josh Brolin, Woody Harrelson, Kelly MacDonald
    Powrót do dawnej, gawędziarskiej formy zajął braciom Coen całkiem sporo lat. Czasy dobrych, trzymających w napięciu kryminałów w stylu ?Fargo? wydawały się zniknąć bezpowrotnie, zastąpione eksperymentami artystycznymi i komercyjnymi komedyjkami. Ale oto, trzy lata po wydaniu ?Ladykillers? (w międzyczasie zrobili jeszcze krótkie epizody do dwóch filmów zbiorowych: ?Kocham kino? i ?Zakochany Paryż?) na światowych ekranach pojawił się ?To nie jest kraj dla starych ludzi?. I historia Coenów powróciła na dobre tory.




    Bez wątpienia o tym filmie było głośno. Zdobywca wielu Oscarów i innych, nie mniej prestiżowych nagród. Głośny, brutalny i przenikliwy. Krytycy piali z zachwytu, a widzowie oglądali z zapartym tchem. I to wszystko jest bardzo zaskakujące, ponieważ jest to tylko i wyłącznie? powrót do tego, co było przed ?Człowiekiem, którego nie było?. To jest po prostu typowo Coenowski film, zrobiony z wyjątkowym pazurem i pomyślunkiem, ale rewolucji nie było w nim żadnej. Zresztą ? przyjrzyjmy się.



    Josh Brolin gra tu człowieka szarego, jakich wiele. On się wyróżniał tym, że nie należał nawet do średniej klasy, a całą jego rodzinę stanowiła młoda żona, mieszkająca w przyczepie kempingowej gdzieś na zachodzie Stanów Zjednoczonych (przypomina się ?Raising Arizona?). Lecz pewnego dnia nasz bohater trafia na masakrę ? pośród suchych wzgórz rozegrał się pojedynek mafijny, kończący się wyrżnięciem obu stron. Niedaleko, pod drzewem leżał jeszcze jeden trup, lecz ten był ciekawszy ? miał ze sobą walizkę pełną równo poukładanych banknotów. Nie wierząc w swe szczęście Brolin zagarnia kasę i oddala się. Ale jak pamiętamy z poprzednich Thrillerów Ceonowskich ? pieniądze szczęścia nie dają.



    A to dlatego, że jego tropem rusza maniakalny morderca Anton, grany przez Javiera Bardema, któremu uczyniono krzywdę niezwykłą ? dano mu absolutnie najgorszą z możliwych fryzur. Być może to była jedna z przyczyn, dla których ten człowiek mordował napotkanych ludzi narzędziem do ubijania bydła w rzeźni (miotacz metalowych bolców). Morderstwa są krwawe i nierzadko przypadkowe. Pech chciał, żeby tego oto jegomościa wynajęła jedna z mafii, których to członkowie wymordowali się na pustyni. I tym samym za pieniędzmi podąża śmierć.



    Jest tu i trzeci bohater ? sam narrator (występujący w niemal każdym filmie Coenów), tym razem w skórze charyzmatycznego Tommy?ego Lee Jonesa. Jego rolą jest nieco już podstarzały miejscowy szeryf, na którego właśnie spada zadanie odnalezienia mordercy i rozwikłania zagadki (niemal jak w ?Fargo?). Ciekawostką jest fakt, że trójka bohaterów ani razu nie pojawia się cała w jednej scenie. Śledzimy ich zazwyczaj osobno i to właśnie jest siłą tego filmu. To uczucie rozdzielenia ? zupełnie, jakbyśmy oglądali zamiast jednego trzy filmy. Patrząc na sytuację oczami znalazcy pieniędzy czujemy na początku jego radosną euforię i podniecenie, by później razem z nim bać się i denerwować, gdy morderca jest blisko, a jedyną bronią przeciwko niemu pozostaje spryt. Moss, w którego Brolin się wciela, nie jest wcale bohaterem pozytywnym, ale da się go polubić. Kocha swoją żonę ponad życie i dba o nią, ale i z tym będzie miał kłopot, którego nie zdradzę.



    Jeżeli zaś przyjrzymy się mordercy, to poznamy człowieka cichego, pewnego siebie i zdecydowanego. Posiada on swój ?kodeks? i pewien rodzaj honoru, który sprawia, że zawsze dotrzymuje słowa. Ludzi morduje z zimną krwią, przez co właściwie nie wiemy, czy sprawia mu to radość czy nie. Czuć za to wszechobecną wściekłość, jakby uwięzioną w nim samym. To właśnie ta emocja go napędza, czyni zabójczym, przez co jego ofiary musi oglądać ostatni z bohaterów ? Szeryf Bell. Jako że jest on jednocześnie narratorem, to właśnie on może być tym ?głównym? bohaterem. Do całej sprawy odnosi się cynicznie, chłodno, z opanowaniem. Nie ma już w nim ognia człowieka, który o sprawiedliwość gotów był walczyć. Z nim najłatwiej się utożsamić.



    Sprawy techniczne filmu pozostają jak zazwyczaj na najwyższym poziomie ? ale aktorstwo to już prawdziwe mistrzostwo. Zwłaszcza gra Bardema i Brulina (temu drugiemu w dostaniu roli pomagał Roudrigez i Tarantino!) to pokaz naturalności i mistrzostwa. Wszystko tu gra i toczy się w niezwykłej spójności. Brak tu niedopowiedzeń, a nad wszystkim dominuje cień pytania: ?Czy sprawiedliwość i prawo właściwie istnieją?. ?To nie jest kraj dla starych ludzi? pokazało, że można w ciekawy i zajmujący sposób poznać zbrodnię z trzech różnych stron, ale?



    ?To wciąż typowo Coenowskie kino ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Duet reżyserski tak długo głodził miłośników tego typu kina, że ich najnowsza produkcja wydała się być czymś niesamowitym, jakby minionym. Skarb odkopany, albo odkryty na nowo cieszy ponownie. I nie będę z tego powodu zbytnio narzekał. Napięcie w tym filmie działa genialnie, nie odpuszczając nam ani na chwilę. Brakowało takiego kina, a ten film odnowił nieco wizerunek Coenów. Oczywiście na korzyść.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  19. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz XIII. - Miłość nic nie wybaczy (Tajne przez poufne)







    Tajne przez poufne/Burn after reading

    Występują: John Malkovich, George Clooney, Frances McDormand, Brad Pitt, Tilda Swinton
    Ciężko było nie dawać braciom Coen sporego kredytu zaufania po fenomenalnym powrocie do formy sprzed lat za sprawą opisywanego w poprzednim odcinku ?To nie jest kraj dla starych ludzi?. Dziwi jednak fakt, że bracia nie wykorzystali tego oddanego zaufania na stworzenie kolejnego thrillera, który wprawiłby nas w konsternację, a w mieszankę komedii romantycznej z filmem kryminalnym.




    Ci, którzy czytają tą serię od dłuższego czasu, lub po prostu znają filmografię Coenów wiedzą, że to nie jest pierwszyzna dla tych reżyserów ? pod podobny, choć dużo bardziej lekki opis podpadało ich wcześniejszy ?Okrucieństwo nie do przyjęcia?. Było to dzieło na wskroś komercyjne i niezapadające w pamięć. Tym razem sprawa jest nieco inna, choć łączy te filmy nie tylko tematyka, a dodatkowo aktor ? George Clooney, pałający do twórczości Coenów szacunkiem. Podobnie jak reszta, w tym filmie występująca. Musicie bowiem wiedzieć, że każda rola w tym filmie została napisania specjalnie dla wybranego aktora, więc podpadała w jak najbardziej naturalny styl gry. Wyszło to dosyć dziwacznie.



    Cała historia opiera się na fobiach i stereotypach amerykańskich ? Malkovich gra tu świeżo pozbawionego pracy agenta CIA z problemami twórczymi i alkoholowymi. Jego małżeństwo jest gorzej niż kiepskie, a życie szarawe, pełne zmarnowanych nadziei i nudnego dobrobytu. Pieniędzy mu nie brak, ale czuje się pusty w środku, a w dodatku oszukiwany. Postanawia więc napisać książkę. W międzyczasie poznajemy jego żonę, graną przez dystyngowaną Tildę Swinton (tylko jej rola nie była pisana pod nią) ? chłodną i silną kobietę, gardzącą swym otoczeniem i lubiącą dominować swoich partnerów. Nie jest najprzyjemniejszą osobą, mówiąc łagodnie.

    Ale dość przyjemną, by związał się z nią nie kto inny, a George Clooney ? biznesman, mąż wziętej pisarki dla dzieci. Prowadzi romans z Tildą w ukryciu, ale pragnie pod wpływem jej namów wyjść z ukrycia i rozwieść się. Gadatliwy, ciepły i wybitnie przyjacielski. Łatwo nawiązuje kontakt, ale działa żywiołowo, często panikuje, lecz wciąż jest porywczy. Bardzo bogaty charakter. Cała powyższa trójka przez przypadek nawiązuje dziwaczny kontakt z dwoma osobami z pobliskiej siłowni. Pracuje tam McDormand i Pitt. McDormand ma obsesję na punkcie własnego wyglądu, pragnie przeprowadzić kilka(naście) operacji plastycznych, by przywrócić sobie dawny blask. Jest silna, zdecydowana i pomysłowa, do tego naiwna. Jej najlepszym przyjacielem jest trener grany przez Brada Pitta ? jeszcze bardziej naiwny, rozgadany, nieco tępy młodziak z przesadną dbałością o formę. On właśnie przez przypadek dostaje w ręce płytę CD, będącą własnością Malkovicha, a na niej znajduje informacje FBI. McDormand postanawia wykorzystać sytuację, lecz gdy szantaż zawodzi udaje się do? rosyjskiej ambasady. W międzyczasie ona rozpoczyna także przygodny romans z Clooneyem, a sieć powiązań się zwęża i zaczyna cisnąć. W pewnym momencie pada strzał.



    Dziwny jest ten film. Gdybym miał go określić jako filmowe danie, to stwierdziłbym, że jest to mieszanka wspomnianego ?Okrucieństwa[?]? z ?To nie jest kraj[?]?, gdyż ma w sobie i dylematy miłosne i rosnące, wciąż pulsujące napięcie. Do tego jest komedią, ale tak niezwykle czarną, że aż niebywałą. Częściej się dziwiłem bohaterom, niż się z nich śmiałem, co wcale komedii uroku nie dodaje, o ile mi wiadomo. Aktorzy dzięki zabiegom reżyserów grają niezwykle naturalnie i przekonywująco, co się chwali, bo kreacja Malkovicha i Clooneya, a zwłaszcza Pitta to prawdziwy majstersztyk aktorski. Z przyjemnością obserwuje się ich poczynania. Ale czy polecam? Wielbicielom czarnej komedii ? jak najbardziej.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  20. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz. XI - Jak zabić starszą panią? (?Ladykillers, czyli zabójczy kwintet?)







    Ladykillers, czyli zabójczy kwintet/The Ladykillers

    Występują: Tom Hanks, Irma P. Hall, Marlon Wayans, J. K. Simmons, Tzi Ma, Rayan Hurst
    Po nie najlepiej przyjętym ?Okrucieństwie nie do przyjęcia? bracia Coen nie przerazili się napływu krytyki i postanowili znów stworzyć obraz mało ambitny, będący przeznaczonym prosto pod niewymagającą publikę, wtórny, bazujący na kompletnie innym filmie z kompletnie innym stylem, a na to wszystko wykorzystując głośne nazwisko. W ten właśnie sposób powstało zwyczajne dzieło pt. ?The Ladykillers?.




    I niestety ten film, jak już możecie wnioskować ze wstępu, nie przywrócił Coenom minionej sławy perfekcjonistów własnego stylu. Doprawdy prosto jest domyślić się genezy tego filmu ? a jest nim brak pomysłu. A gdy artyście brakuje pomysłu, to zrzyna z czyjegoś pomysłu. Pożycza wenę, mógłbym tak rzec. W tym przypadku nieco podupadli artystycznie bracia zaczerpnęli z kina brytyjskiego, a konkretnie z filmu ?Jak zabić starszą panią? z 1955 r., w reżyserii Mackendricka. Do tego tytuł mógł być wtedy na topie, bo w pamięci widzów wciąż jaśniały takie tytuły jak ? Ocean?s Eleven? (jego kontynuacja wyszła w tym samym roku co ?The Ladykillers?) czy ?Casino? ? a nasz opisywany film jest zwyczajną parodią tychże. Lecz o co w nim chodzi, zapytacie?



    Rzecz przedstawia się prosto ? na południu Ameryki działa potężne kasyno, pełne pięknych, cudownych banknotów w skarbcu. Tymi ślicznotkami interesuje się pewien profesor, grany przez samego Toma Hanksa (wspomniana ?gwiazda okładkowa?), ale dobrze wie, że sam nie da rady ich zdobyć. Zbiera więc z całych Stanów czterech kolejnych ?zawodowców?, by wraz z nimi podjąć próbę kradzieży mamony poprzez wykopanie tunelu, prowadzącego do skarbca. Do tego oczywiście była potrzebna piwnica. A najbliższą kasynu piwnicę posiadała niejaka Marva Munson (Irma P. Hall) ? stereotypowa Afroamerykanka w podeszłym wieku (przy kości, przesadnie religijna, naiwna). Do jej piwnicy wprowadza się nasz ?zabójczy kwintet? udając, że jest to doskonałe miejsce na ćwiczenie gry na instrumentach muzycznych.



    Oczywiście cała sytuacja robi się z czasem coraz śmieszniejsza, pomijając już zabawne sytuacje wynikające z faktu, że pięciu ludzi kopie tunel w piwnicy staruszki, starając się jednocześnie zachować pozory prowadzenia próby orkiestry. Potem jest jeszcze śmieszniej, gdyż lokatorkę domu wraz z piwnicą będzie trzeba odesłać do lepszego miejsca. I nie piszę tego z jakimkolwiek sarkazmem. Bynajmniej! ?The Ladykillers? jest naprawdę śmieszną komedią, a to dlatego, że oryginał pełen był wybitnego, typowo brytyjskiego humoru, który jest tak silny, że i Coenom udało się nieco go uszczknąć, barwiąc go jednocześnie czernią. Gagi, żarty, sytuacje ? to wszystko tu śmieszy, a największy uśmiech wywołuje tytułowy kwintet ? zbieranina nieudaczników i partaczy. I to nawet pomimo drewnianej gry Hanksa, zupełnie nieprzypominającej jego dobrych ról, czy braku przekonywujących kreacji w ogóle.



    Bracia Coen postanowili jednak choć trochę wrócić do swych dawnych dzieł, więc i tu możemy się doszukać jakiejś racji, motta lub czegoś na kształt morału. Ciężko ten film nazwać gawędą, jeszcze ciężej przypisać go do typowego kina Coenowskiego, ale coś w sobie ma, bardzo kruchego. Ciekawi zwłaszcza powtarzająca się scena zrzucania zwłok nieszczęśników z mostu, prosto na płynący statek, pełen wszelkiego śmiecia. Można to odczytać jako alegorię smutnego losu, czekającego na każdego, ale to już podpada pod nadinterpretację. Ścieżkę dźwiękową warto pochwalić ? miła dla ucha i chwytliwa. O świetnych ujęciach i montażu nawet wspominać nie będę, bo to jest norma w absolutnie każdym filmie Coenów.



    Ale czy warto po ten film sięgnąć? Bez wątpienia należy do tego typu filmów, które bawią, cieszą, a po dwóch minutach od napisów końcowych wylatują z pamięci i nigdy więcej się do nich nie wraca. A jeżeli zachodzi tak potrzeba, to widz nudzi się jak mops, bo stare żarty już nie działają. Niestety ? wciąż nie powala, ale na nudne popołudnie/wieczór? Jak najbardziej.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  21. bielik42
    Budowałem mosty w przestrzeni ? Bastion





    Studio: Supergiant Games
    Gatunek: Hack?n?slash
    Pustka. Mrok. I ty. Budzący się na lewitującym urywku twej dawnej sypialni. Nie możesz zrozumieć, co się stało. Stawiasz niepewne kroki w stronę krawędzi, gdy nagle powietrze wypełnia sieć głazów, desek, cegieł i innego śmiecia, kształtującego się w korytarz pośród pustki. To twoja szansa. I gdy w twojej głowie rozbrzmiewa ciepły głos nieznanego starca pędzisz przed siebie. Kilkanaście kroków dalej znajdujesz swojego jedynego przyjaciela ? dwuręczny młot.




    A Proper Story*
    Tak zaczyna się jedna z głośniejszych gier Indie ostatnich lat. I zarazem jedna z przystępniejszych. ?Braid? potrafił odrzucić poziomem trudności, a ?SuperMeatBoy? wymaganą zręcznością, podczas gdy opisywana w tej recenzji gra nie powinna sprawić trudności nikomu. ?Bastion? zyskał sławę nie tylko dzięki przystępności, lecz głównie dzięki fenomenalnej ścieżce dźwiękowej, narracji i oprawie graficznej. Ale o tym później, wpierw zajrzyjmy w sens tej produkcji, będącej zabawną wariacją ?Diablo?.



    Twisted Streets
    ?Bastion? pozwala nam wskoczyć w skórę nieznanego z imienia chłopca o białych włosach. Zgodnie z kanonem gier komputerowych ? jest on swego rodzaju wybrańcem. Na plecach targa koło zębate, odgrywające w całej historii ważną rolę, lecz prosta droga do finału nie prowadzi. Miasto Caledonia, w którym niegdyś żył chłopak uległo koszmarnej tragedii, nazywanej tutaj ?Calamity?. Tragedia sprawiła, że cały świat rozpadł sięł na wiele małych części, zamieniając jednocześnie większość mieszkańców w pomniki z popiołu. Na szczęście istnieje sposób, by naprawić całe to zło ? jest nim tytułowy Bastion ?wyspa w przestrzeni, na której mieszka sam? narrator.



    Spike in the Rail
    Tak, jest, nie kto inny, a właśnie narrator o imieniu Rucks. Ten charyzmatyczny starzec, choć nie rusza się z Bastionu, towarzyszy nam przez całą rozgrywkę, komentując nasze poczynania, zupełnie jakby opowiadał dzieciom gawędę o przygodach białowłosego bohatera. Zabieg sam w sobie jest bardzo ciekawy i znacznie urozmaica rozgrywkę. Rucks prosi nas, byśmy przy pomocy powietrznych mostów wędrowali po zniszczonej Caledonii w poszukiwaniu Rdzeni, aby uruchomić naprawczą rolę Bastionu. Chłopak nie ma zbyt wiele do powiedzenia, więc rusza na łowy, a my razem z nim.



    Pale Watchers
    Choć bezimiennego chłopca z wiedźminem Geraltem łączy kolor włosów, to jednak styl jego walki jest dużo mniej wirtuozyjny. ?Bastion? to dosyć uproszczony hack?n?slash. W jednej chwili mamy do wyboru jedną broń białą i jedną broń dystansową. Dodatkowo zawsze mamy na wyposażeniu tarczę, specjalną umiejętność i fiolki z życiem. Zbieramy też xp, ale kolejne poziomy jedynie zwiększają nasze zdrowie i pozwalają na przypisanie swojej postaci większej ilości magicznych fiolek, w jakiś sposób wpływających na naszą postać (np. zwiększając szansę na trafienie krytyczne). Zebrane w czasie podróży rdzenie wykorzystamy do usprawnienia Bastionu ? dzięki nim na wyspie pojawi się kuźnia, zbrojownia, sklepik, świątynia i kilka innych budynków. Każdy z tych obiektów ma swoje przeznaczenie ? zbrojownia pozwala nam ulepszyć oręż dzięki zbieranym tu i ówdzie śmieciem oraz punktom, otrzymywanym z powalonych przeciwników i niszczonego otoczenia. Z kolei w zbrojowni wybierzemy sobie sprzyjający nam set uzbrojenia. I trzeba tu nadmienić, że oręż można zmienić tylko tam, a jedynie w niektórych misjach możemy liczyć na znalezienie zbrojowni.



    The Mancer?s Dillemma
    Sama walka jest dosyć prosta do ogarnięcia ? lewym przyciskiem myszki zadajemy cios bronią białą, a prawym strzelamy. Shiftem możemy się obronić, lub nawet skontrować wroga, a kierunek+spacja skutkuje całkiem niezłym unikiem. Wrogów jest całkiem sporo, choć szkoda, że niektórzy występują tylko w pewnych rejonach, przez co będziemy z nimi walczyć przez powiedzmy godzinę, by następnie widzieć ich okazjonalnie. Na dodatek możemy naszych wrogów uczynić groźniejszymi poprzez umieszczenie w świątyni na Bastionie odpowiednich posążków. Każdy posążek wzmacnia przeciwników, jednocześnie zapewniając nam większy procent zdobywanego xp. Do każdej broni, a jest ich całkiem sporo, istnieje też osobna wyspa, będąca wyzwaniem, polegającym na zmierzeniu naszych umiejętności w posługiwaniu się nią. Niektóre z tych wyzwań są diabelnie trudne. Ogółem warstwa gameplayowa jest bardzo ciekawa i satysfakcjonująca. Choć dla niektórych być może okaże się zbyt łatwa.



    The Sole Regret
    Przejdźmy więc do warstwy technicznej, a jest po co! ?Bastion? to absolutnie najpiękniejszy hack?n?slash z jakim miałem do czynienia. Żywe, ciepłe barwy, zróżnicowane lokacje, w większości podatne na zniszczenia. Dodatkowo do wędrówki i do walki przygrywa nam wprost kapitalna muzyka, za którą odpowiedzialny jest kompozytor Darren Korb. Znajdziemy tu kawałki odgrywane na instrumentach strunowych, smyczkowych, trochę elektroniki i kapitalny utwór ?Build That Wall? , zapadający w pamięć na długo. Niejedna produkcja AAA może pozazdrościć Bastionowi ścieżki dźwiękowej. Do tego oczywiście należy też wspomniany wyżej Narrator.



    From Wharf to Wilds
    Jeżeli zaś chodzi o warstwę fabularną, to zupełnie ona nie zawodzi, gdyż trzyma w napięciu i czasem zaskakuje, lecz jednocześnie brak jej jakichś głębszych emocji, czegoś, co pozwoliłoby mi poczuć coś wyjątkowego (jak w ?To the Moon?). Napotkamy tu NPCty, z którymi możemy pogadać, ale relacja z nimi jest ograniczona, przez co ciężko się wczuć w rolę. Romans pomiędzy naszym bohaterem, a odnalezioną na pustkowiach Zią nie należy do najlepiej napisanych w historii. Owszem, w trakcie naszych podróży możemy znajdować specjalne ?pamiątki? ? obiekty z historią ? czy poprzez rozmowy z innymi i słowa Narratora poznawać historię Caledonii, ale jest tego za mało. Aby poznać historię naszego bohatera musimy skorzystać z magicznej fajki, przenoszącej nas na arenę. Tam, odpierając kolejne fale przeciwników słuchamy o przeszłości. Całkiem ciekawe zagranie.



    The Pantheon
    Ukończenie ?Bastionu? zabrało mi jedynie siedem godzin życia, a i nie odkryłem wszelkich sekretów, nie przetrwałem niektórych wyzwań oręża, nie uruchomiłem trybu ?new game+? i nie starałem się wchodzić na szczyty zawartych w grze rankingów światowych. Dla mnie przygoda z ?Bastionem? zakończyła się wraz z pierwszym ukończeniem linii fabularnej. Grać można dłużej, chociażby ze względu na ilość steamowych osiągnięć (24), ale jeżeli nie ciągną was tego typu sprawy, to raczej pokusy nie będzie. Ostatecznie czasu spędzonego z ?Bastionem? nie żałuję ? to niezwykle relaksujące przeżycie, opatrzone doskonałą muzyką, która prawdopodobnie będzie dźwięczeć w moim odtwarzaczu przez długi czas. Lecz czy było to przeżycie ponadczasowe? Raczej nie, serduszko mi się nie poruszyło pod wpływem wydarzeń na ekranie (ale pod wpływem muzyki już tak!). Ale zagrać warto, a ode mnie solidna dziewiątka, bo ta gra nas wynagradza za spędzony z nią czas.
    Ocena: 9
    Plusy:
    - Niesamowita oprawa graficzna i dźwiękowa
    - Uczciwy hack?n?slash
    - Sporo przedmiotów do odnalezienia
    - Narrator
    - Zróżnicowane uzbrojenie i system ?świątynny?
    - Jest i NG+, Rankingi, Wyzwania, Osiągnięcia
    - Świat jest ciekawy?
    Minusy:
    - ? ale nie przejmujący
    - Słabo prowadzony romans
    - Ciężko się wczuć w rolę naszego bohatera
    - Trochę za krótka
    *- śródtytuły są tytułami poszczególnych piosenek z oficjalnego soundtracku
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Kącik muzyczny

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  22. bielik42
    Podążając za... braćmi Coen cz. X - Miłość Prawnicza (Okrucieństwo nie do przyjęcia)






    Okrucieństwo nie do przyjęcia/Intolerable Cruelty

    Występują: George Clooney, Catherine Zeta-Jones, Geoffrey Rush, Cedric the Entertainer, Edward Herrmann
    Od jakiegoś czasu czuję niepokojące wpadanie w pięknie ułożoną formę, co dla recenzenta jest jednym z najgorszych grzechów do popełnienia. Na szczęście formułę zawsze można usprawnić, więc porzućmy wszelkie konwenanse, otrzaskane formułki i wszelkie inne nudy, a ja o dziesiątym filmie braci Coen wypowiem się w sposób odpowiedni - gawędząc recenzencko.
    Zacznijmy od tego, że w twórczości braci znacząco dominują komedie, do tego ze spodziewanym plotem "nieudanego planu, wykonywanego przez zwykłych ludzi". I jego komplikacji oczywiście. Tym razem jednak mamy do czynienia z prawdziwą kulminacją . "Okrucieństwo [...]" jest nie dość że komedią, to jeszcze przepełnioną nieudanymi planami! Ilość niewypałów, oszustw, omyłek, potknięć, zawodów itd. jest iście przerażająca, a cały ten bałagan potrafi zawrócić w głowie. I być może byłaby to zaleta, gdyby nie fakt, że ów film jest komedią prostacką. Romantyczną. I nawet prostszą od "Hudsucker Proxy".



    Rzecz cała kręci się wokół procederu, z którego "zgniły zachód" słynie, a konkretnie - z rozwodu. Clooney - jedna z bardziej uwodzicielskich twarzy Hollywood - gra tu wyjątkowo utalentowanego prawnika, którego specjalnością są rozwody. Cwany, wyrachowany, pozbawiony uczuć - idealny biurokrata, a do tego sprawnie przeszukuje wszelkie kruczki i znajduje brudy w najtrudniej dostępnych miejscach. Poznajemy go dzięki początkowej scence komediowej, na której sam Geoffrey Rush (Kapitan Barbossa, jeśli ktoś nie wie) przyłapuje żonę na zdradzie i zostaje przez nią dźgnięty w tyłek swoją nagrodą telewizyjną. Zrozpaczona niewiasta szuka pomocy właśnie u Clooneya i na tym właściwie wątek się kończy, a młody prawnik dobiera się do pierwszych skrzypiec.



    Zakładam, iż w założeniach Coenowie pragnęli głęboko skrytykować niecny proceder seryjnego stawania na kobiercach w celach zarobkowych, ale niestety przesłanie zostało przesłonięte koszmarną komerchą. Nie powiem, że jest to nowość u Coenów (bo przecież skądś pieniądze brać musieli), ale tu jest to wybitnie przesadzone, a marki znanych produktów w niektórych ujęciach to tylko małe niedogodności - zdarzają się dużo poważniejsze wpadki. Na szczęście widzimy, że reżyserzy też nie są zadowoleni z pakowania hurtowego reklam do swych dzieł, bowiem starają się zasłonić to wszystko świetną grą aktorską. Na przykład pyzaty Cedric gra tu kapitalnego łowcę "osobników zdradliwych" - czyli pracuje na zgłoszenie jednej ze stron rozwodowych. Bierze w ręce kamerę i śledzi wytypowanego jegomościa, by potem przyłapać go na "gorącym" uczynku krzycząc przy tym charyzmatycznie "I'm gonna nail yo ass!" ("Przyszpilić czyjąś dupę" po polskiemu).



    A właśnie, wróćmy do samego Clooneya, który z własnego życia nie jest zadowolony. Czuje się znudzony, zakupy nie dają radochy, pieniądze męczą, brak w tym uczucia. Rzecz się zmienia, gdy do jego biura trafia przepiękna Catherine Zeta-Jones, mająca oczywiste problemy z niesfornym mężem. Clooney łapie wybitnie obfitą przynętę i sam stara się uwieść klientkę, pomimo rezolutnych porad swojego asystenta tak przesyconego prawniczym zajęciem, że nie ufa już nikomu poza swoim szefem. Mąż Zety-Jones to też całkiem niezłe ziółko, zapewne właśnie od niego czerpał pomysły niejaki TomSka tworząc postać "I like trains". Za dźwięk odpowiada ten sam facet (Carter Burwell) co w poprzednich dziewięciu tytułach i nie zawodzi (znów). Montaż typowo Coenowski. Cóż dodać więcej?



    Całkiem sporo. "Niepotrzebne okrucieństwo" nie zawodzi pod względem formy, ale zawodzi pod względem treści - nie niesie ze sobą niczego ciekawego, przejmującego. Jest to po prostu kolejna opowieść o człowieku zakochanym, dla którego pieniądze stają się przeszkodą do miłości. Owszem, znajdziemy tu czarny humor, dobre ujęcia, wybitne aktorstwo, ale zero w tym nowatorstwa, iskierki, czegokolwiek nadzwyczajnego. Skutkuje to tym, że film oglądamy bez znudzenia, ale zupełnie o nim po seansie nie pamiętamy. Nie ma żadnej puenty, więc i ja nie żadnej nie stworzę. No chyba że lubicie Clooneya - wtedy warto po ten film sięgnąć.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  23. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz. IX - Czarno-biała naiwność fryzjera (?Człowiek, którego nie było?)







    Człowiek, którego nie było/The Man Who Wasn?t There

    Występują: Billy Bob Thorton, Frances McDormand, Michael Badalucco, Adam-Alexi Malle, Katherine Borowitz.
    Po dwóch kapitalnych komediach rodzeństwo reżyserów postanowiło zmienić nieco klimaty I przejść do mrocznych uliczek dramatyczno-kryminalnych. Zmieniła się więc powaga, ale nie zmieniło miejsce ? bo to znów opowieść o Stanach Zjednoczonych, tym razem powojennych, a konkretniej w 1949 r. Do zmian możemy też dopisać małą drobnostkę ? film jest czarno-biały.




    Jak już wspomniałem ? powojenna Ameryka ? czas wielkich możliwości, czas naprawy po wojnie i czas imigrantów. W salonach rozwijają się małe intrygi, różne korporacje mają swoje małe grzeszki, a niektórzy prowadzą iście zjawiskowe życie. Ale nie Ed Crane (Billy Bob Thorton). A to dlatego, że nie czuje się kimś wyjątkowym. Jest za to zwyczajnym fryzjerem, pracującym razem z bratem w salonie fryzjerskim, odziedziczonym po ojcu. Jest żonaty ? lecz jak sam mówi nie był to wynik namiętności, a kompromisu i sprzyjającej okazji. Nie uprawia sztuki kochania ? jego małżeństwo nie jest do tego zdolne. Nie posiada wielkich pieniędzy i wielu przyjaciół. Nie lubi ludzi. Ale los toczy się i tak.



    Pewnego dnia w salonie fryzjerskim pojawia się energiczny biznesmen (Jon Polito), zarażający swą energią Eda poprzez opowieść o niezwykłej okazji założenia interesu. Ed wykazuje zainteresowanie i angażuje się w sprawę załatwiając potrzebne pieniądze poprzez szantaż szefa swojej żony. Niestety po czasie znika biznesmen, znikają pieniądze, a firma, w której pracuje jego żona Doris (fenomenalna Frances McDormand) chyli się ku upadkowi. Pewnej nocy sprawa komplikuje się na tyle, że życie staje się dla Eda aż nadto ciekawe. I dąży dalej, ładując się w coraz gorsze kabały, m. in. w sprawę niezwykłego talentu muzycznego córki swojego starego przyjaciela. Co też ma finał zaskakujący.



    ?Człowiek, którego nie było? pokazuje nam życie przeciętnego ?szaraka?, uwikłanego w przerastające go sprawy. Ed jest bierny, nie wykazuje inicjatywy, nie przedstawia nam emocji, nie zmienia wyrazu twarzy. Nie jest złym człowiekiem, ale dobrym też ciężko go nazwać. Przez niemal cały film słyszymy jego głos, komentujące bieżące zdarzenia w monotonnym tonie człowieka zrezygnowanego. Ale to nie nuży, ba, jest nawet całkiem wciągające! Zapewne dzięki temu, że jest to coś zupełnie odmiennego od poprzednich filmów. Brak tu napięcia. Są tu momenty pełne emocji, ale trwają chwilę, bowiem monotonny głos narratora zaraz nas tych uczuć pozbawia.



    Dzieło Coenów działa z pewnością od strony aktorskiej ? Thorton jest niczym skała, a McDormand z zaciętą miną asystuje jego poczynaniom. Ciekawie przedstawiono kontrast introwertyzm/ekstrawertyzm poprzez konflikt kilku bohaterów. Postawa głównego bohatera zaskakuje chłodem i brakiem jakiegokolwiek zaangażowania ? nawet wieść o zdradzie nie wywołuje na nim wielkiego wrażenia. A gdy w jego domu zabraknie małżonki, to ledwo czuje wyrzuty sumienia ? tkwi w tym samym, wciąż i wciąż. I tu pojawia się dylemat ? żałować go czy raczej karcić?



    Jednocześnie czarno-biała stylistyka filmu idzie w parze z cichą muzyką i właściwie depresyjną wymową. Co ciekawe ? wszystkie wątki ostatecznie się zamykają, wyjaśniając nam wszelkie zwątpienia ? nawet te, o których można już w środku filmu zapomnieć, gdyż zostają przesłonięte przez znacznie bardziej doniosłe wydarzenia. Oglądając ten film można zapaś w pewien rodzaj transu, przyjmując jednocześnie wszelkie fabularne twisty z podobną obojętnością jak główny bohater. Osobę wrażliwą może zasmucić, czasem potrafi zaskoczyć, ale to jest? takie? minimalistyczne. Jeżeli jakikolwiek film można nazwać całkowitym zaprzeczeniem doniosłości, to ten film właśnie nim jest. Spokojny. Opanowany. Prawdziwy. Oryginalny eksperyment.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  24. bielik42
    Podążając za... Braćmi Coen cz. VIII - Odyseja Południowo-Amerykańska (?Bracie, gdzie jesteś??)







    Bracie, gdzie jesteś?/ O Brother, Where Art Thou?

    Występują: George Clooney, John Turturro, Tim Blake Nelson, John Goodman, Holly Hunter, Charles Durning, Chris Thomas King
    Mając za sobą około siedem doskonałych, wielokrotnie nagradzanych produkcji bracia Coen wreszcie mogli się szczycić tytułem ?czołowych gawędziarzy Ameryki?. Nie spoczęli jednak na laurach, a zamiast tego postanowili opowiedzieć kolejną historię, tym razem próbując dorównać największemu gawędziarzowi w historii ? samemu Homerowi.




    ?Odyseja? i ?Illiada? to tytuły, które w Ameryce mogą coś mówić wyłącznie tym bardziej ambitnym mieszkańcom, którzy nie gardzą swymi europejskimi korzeniami i z chęcią sięgają po klasykę literatury. Aby nieco mieszkańców ?pierwszego? świata zachęcić do poznania historii starożytnej Grecji nasi gawędziarze filmowi zdecydowali się przenieść ?Odysję? na grunt poczciwej ziemi Amerykańskiej, a dokładniej ? na jej południe. Liczbę bohaterów nieco ograniczono, bo zamiast pełnej załogi statku Odysa mamy tu trzech zbiegłych więźniów: Pete?a (John Turturro), Delmara O?Donella (Tim Blake Nelson) i Everetta ?Ulyssesa? McGilla (George Clooney), przy czym ten ostatni odróżnia się od swych kolegów ponadprzeciętnym sprytem, nienaganną fryzurą i celem. On też skusił ich do wspólnej ucieczki (cała trójka była spięta kajdanami u nóg) wizją ukrytej na południu furgonetki z ogromną ilością pieniędzy do podziału. No i odyseja się zaczęła.



    Oczywiście łatwo być nie może, bowiem wciąż ścigani przez demonicznego szeryfa uciekinierzy natrafiają na coraz to nowe przeszkody, graniczące nieraz z absurdem. Na ich drodze staje ślepy przewoźnik (dałbym głowę, że to Charon), przepowiadający im ogromną nagrodę, ale w innej postaci niż się spodziewają, kuszące praczki-nimfy, po spotkaniu których jeden z byłych więźniów zamienia się w? żabę; wielkiego człowieka z jednym okiem pod opaską (cyklop) (kapitalna rola Johna Goodmana), szalonego przestępcę George?a ?Baby Face? Nelsona, zaprzyjaźniają się z czarnoskórym gitarzystą, który sprzedał swą duszę szatanowi za umiejętności muzyczne, a do tego wszystkiego nagrywają kawałek country, zdobywający szczyty list przebojów (o czym nie wiedzą zresztą). Samo zakończenie również jest zaskakujące.



    Klimat tej komedii jest zaskakująco inny od pozostałych dzieł braci Coen i to właściwie jest w nim najlepsze ? to zupełnie odmienne przeżycie, łączące w sobie radość ze znajdowania powiązań fabuły z ?Odyseją?, śmiech z przeróżnych gagów i dialogów, a także unikalne doznania muzyczne ? soundtrack tej produkcji to kawał dobrej roboty. I wydawałoby się, że dla nas ? Europejczyków ? film ten będzie czymś zupełnie nie do zrozumienia, gdyż miesza w sobie ten patetyczny styl Amerykański, te ciągłe pragnienie posiadania własnej historii i własnych korzeni, zupełnie odrębnych od tych ze starego kontynentu z? właśnie korzeniami z Europy, z jej literaturą i z jej historią. Coenowie tworzą tu własny mit, przerabiają to, co doskonale znane i nieco już podupadłe w coś nadzwyczaj świeżego i zabawnego. Alternatywna mitologia ? bardzo miło się to ogląda.



    Duża w tym zasługa kapitalnej gry aktorskiej ? dominuje oczywiście Clooney, a Turturro również wznosi się na swoje wyżyny. Reżyserzy wykorzystali większość już sprawdzonych aktorów ? od tych jeszcze świeżych jak Charles Durning (?Hudsucker Proxy?) aż po tych z samego początku, jak Holly Hunter (?Arizona Junior?). Doskonale oddano klimat czasów Wielkiego Kryzysu, zadbawszy o odpowiednie stroje, wystrój wnętrz, wymowę, a nawet i rasizm (to ostatnie za sprawą ?plotu? KKK). ?Bracie, gdzie jesteś?? należy do kręgu najlepszych komedii wszechczasów ? głównie dzięki niezwykle ciepłemu klimatowi i swoistym ?pokrzepieniu serc? na skutek filmowych wydarzeń. Czysta, filmowa przyjemność.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Kącik muzyczny

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  25. bielik42
    Grałem w Demo ? Fran Bow





    Dziś wpis będzie niedługi, bo wszakże niedziela, więc byczyć się trzeba, ale dla mnie dzień bez pisania jest dniem straconym. Dlatego też dziś pokrótce opowiem wam o demie gry, do którego zachęciła mnie 9kier w którymś z poprzednich CDA. Na dodatek demo to było też na piśmiennej płytce, więc z ciekawości sięgnąłem po małe dziełko, zatytułowane ?Fran Bow?.




    One pill makes you larger
    Zaznaczyć muszę, że nieczęsto po dema sięgam ? w ostatnie grałem z dobre 2 lata temu, ale jak już wspominałem we wstępie ? tym razem byłem zaciekawiony. Gra zajmuje minimalne przestrzenie dysku, a oferuje nam za to ślicznie malowaną grafikę 2D i pełne udźwiękowienie. Wszystko to pomaga nam w przekazaniu historii małej dziewczynki, która pewnego dnia zobaczyła za oknem strasznego potwora. Tej samej nocy jej rodzice zostali zmasakrowani, a ona sama trafiła do zakładu psychiatrycznego, znaleziona w lesie w pobliżu ośrodka. Niestety uciekł jej kot, o unikalnym imieniu ?Midnight?, a dołączenie do niego w lesie będzie naszym pierwszym zadaniem w tym niezbyt krótkim kawałku ciekawej rozgrywki.





    Tak gra wygląda normalnie

    And one pill makes you small
    Historia małej Fran jest nam przekazana w prześliczny sposób ? styl rysunku i kreska są niezwykle przyjemne. Sam prolog opowieści, czyli powody dla których znalazła się w szpitalu psychiatrycznym, a my razem z nią, zostały przekazane w czerni i bieli, kreską przypominając wczesnego Tima Burtona. Później jest jeszcze lepiej, bo pojawiają się kolory, obraz czasami się trzęsie, a animacja przypomina nam poruszanie się papierowych kukiełek. Również muzyka jest niezwykła, dopracowana i zapadająca w pamięć. Ale najciekawszy jest pomysł.





    A tak po "Wspomagaczach"

    And the ones that mother gives you
    Zapowiedź niezastąpionej 9kier przywołała mi pamięć o innej, psychodelicznej przygodówce ? kultowym ?Sanitarium?, I to głównie dlatego po ?Fran Bow? sięgnąłem. Rozgrywka jednak nieco się różni, a to dzięki pigułkom, które nasza bohaterka musi zdobyć na początku rozgrywki. Te niewinne medykamenty oddziałują na umysł Fran w bardzo destrukcyjny sposób, zmieniając jej świat przed oczami w pełen krwi, śmierci i czarnych cieni, towarzyszących każdemu w zakładzie. Biorąc jedną pastylkę nasza Bohaterka zamiast czystych ścian widzi pokrwawione i popisane potworności, martwe zwierzęta i podpowiedzi co do licznych zagadek logicznych, będących przeszkodą dla rezolutnej dziewczynki. Z większością postaci pobocznych możemy pogadać, aczkolwiek niewiele mają do powiedzenia. Zagadki wymagają od nas właściwie tylko kojarzenia faktów, no i korzystania z leków.



    Don?t do anything at all
    ?Fran Bow? zaskoczyło mnie w pozytywny sposób, oferując niezwykle sugestywny klimat i łącząc w sobie motywy ?Alicji w krainie czarów? i ?Sanitarium?. Tym bardziej dziwi fakt, że za produkcję odpowiadają wyłącznie dwie osoby. Projekt ostatecznie został sfinansowany na kickstarterze, a datę premiery wyznaczono na lipiec 2014. Nie wiem jak wy, ale ja chyba się skuszę na produkt finalny, choć przygodówki nigdy nie były moim ulubionym gatunkiem.
    Zwiastun

    Youtube Video -> Oryginalne wideo

    Strona produkcji (można pobrać stamtąd demo)
×
×
  • Utwórz nowe...