Skocz do zawartości

bielik42

Forumowicze
  • Zawartość

    2636
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    19

Wszystko napisane przez bielik42

  1. To dobrze, że zachęciłem kilkoro z was, a pozostali i tak mieli iść. Dla mnie to murowany klasyk.
  2. [+18]Podążając za? Quetninem Tarantino ? Krew na Śniegu (Nienawistna Ósemka/Hateful Eight) Niemalże trzy lata temu, ze złamanym sercem i nieziemskim podnieceniem usiadłem przed komputerem. Me serce łkało, gdyż piękna kruczowłosa dziewoja nazwała mnie dziwakiem i nie wybrała się ze mną do kina. Lecz ja nie płakałem wraz z mą urażoną dumą ? byłem w zbyt wielkim szoku. Trzy lata temu, z wielkimi oczami i nieskończonym zachwytem wyszedłem z kina, by kilka dni potem opisać swe wrażenia i zyskać wartość. Trzy lata temu obejrzałem ?Django? i napisałem pierwszy wpis o filmie. Historia lubi się powtarzać. Niewiele filmów obecnie wzbudza we mnie potrzebę powiedzenia sobie i wszystkim dookoła ? ?Ten film jest genialny?. Jestem zmęczony taśmowym Marvelem, przydługą epiką, nieskończonymi wybuchami i komputerowymi sztuczkami. Rok 2015 dał nam Mad Maxa, który znacznie odświeżył me kinowe doświadczenie tylko po to, by 6 miesięcy potem pozwolić mi wpaść w depresję po obejrzeniu najnowszego odcinka interagalaktycznej telenoweli ze stajni Disneya. Ale. OTO STAŁ SIĘ CUD. Nie spodziewałem się niczego, a otrzymałem praktycznie wszystko, o czym marzyłem od momentu, gdy Jules powiedział: ?Does he look like a bitch??. ?Nienawistna Ósemka?, znana szerzej jako ?The Hateful Eight? (albo żartobliwie ?H8ful 8?) jest ósmym filmem Quentina Tarantino i szczerze mówiąc ? oczekiwania nie były wysokie. Po nieco dłuższej przerwie od kręcenia Tarantino uderzył w publikę zaskakująco dynamicznymi ?Bękartami Wojny?, by zabrać się za nieco zakurzony gatunek westernu wyśmienitym ?Django?. Teraz zaś wychodzi na to, że ?Django? było tylko rozgrzewką ? patrząc z perspektywy czasu ów film jest hołdem dla westernów klasy B, z typowo Tarantinowską akcją, dialogami i wieloma odniesieniami do klasyków. Oglądało się to świetnie, bo i przynosił on pewien rodzaj świeżości. Nie był jednak niczym nowym. Czym zaś jest ?Hateful Eight?? Bóg mi świadkiem ? sam się nad tym zastanawiam. Daisy Domergue ma zawisnąć ? tak postanowił łowca nagród zwany ?the Hangman? (Kurt Russel), i w mig wprowadził swój cel w życie ? niestety w trakcie dostarczania schwytanej do najbliższego miasteczka Red Rock los nie potraktował go łaskawie, nie tylko zsyłając ogromne zaspy śniegu i potężną zamieć za plecami, lecz także stawiając na jego drodze ?Majora? (Samuel L. Jackson) ? kolegę po fachu w potrzebie. Chcąc nie chcąc dwaj łowcy dzielą powóz, by z czasem zabrać po drodze kolejnego ?przechodnia? ? nowego szeryfa miasteczka Red Rock (czy na pewno?), którego koń potknął się na zaspie i połamał kopyto. W ten sposób nasza przyjemna czwórka (wraz z woźnicą) trafia do gospody w samym środku białej pustki, by przeczekać nadciągającą wichurę. Lecz nie będą tam sami? ? bowiem czekają na nich kolejni aktorzy tej krwawej sztuki ? nowy kat Red Rock (Tim Roth), tajemniczy Meksykanin, stary generał armii południa oraz kowboj, udający się w odwiedziny do starej matki (Michel Madsen). Brakuje jednak właścicieli przybytku, a mroźny wiatr i śnieg niemal całkowicie zakrywają tą stronę góry. Cała ósemka musi przetrwać noc pośród pustki, gdzie wyjście na zewnątrz oznacza śmierć, a pozostanie w środku wcale nie jest bezpieczniejszą opcją, odkąd jeden z łowców zaczyna podejrzewać, że ktoś w tej gromadzie jest wspólnikiem Daisy. Pytanie tylko ? kto? Szczerze mówiąc zapowiedzi mocno mnie zmyliły ? poszedłem na film oczekując, iż stawką krwawej rozgrywki będzie nagroda za parchatą głowę Daisy Domergue, lecz gdy akcja zaczęła nabierać tempa, reżyser wrzucił do rozgrywki czysty Hitchcockowski trik, a w pewnym momencie jest nam dane oglądać najzabawniejszy gejowski seks w historii kina ? straciłem swoją pewność. I straciłem ją na dobre. Dzięki temu oglądanie reszty filmu stało się prawdziwie emocjonującą jazdą bez trzymanki, gdzie nie ufamy absolutnie nikomu, gdyż każdy z ?bohaterów? budzi w nas obrzydzenie. Wszyscy w tym filmie są obrzydliwi, pozbawieni współczucia i jakiejkolwiek etyki. I tu zaczyna się geniusz. Widzicie ? ?Hateful Eight? przypomniało mi o czymś, co od dawna było dla mnie zapomnianą miłością. Owym czymś zaś jest ten wspaniały moment, gdy myślisz sobie ?tak być nie może?. Ale tak będzie. I tak jest. Ten moment, gdy Bruce Willis strzela przestraszony odgłosem tostera, ten moment gdy Michael Madsen odcina ucho policjantowi, ten moment gdy człowiek jest rozszarpywany przez psy. I to się dzieje. I nikt nie musi się z tego tłumaczyć. Ciężko jest mi wskazać jedną właściwą rzecz, którą nazwałbym powodem, dla którego powinno się ten film określić ?dziełem geniusza?. Wszystko jest doskonale złączone: wspaniałe zdjęcia, dużo spokojniejsze od wcześniejszych pokazów Tarantino, kapitalna ścieżka dźwiękowa Enio Morricone, brzmiąca bardziej jak ścieżka do horroru niż do westernu, przytłaczająca atmosfera zimna i buzującej krwi, doskonałe, wulgarne i wstrząsające aktorstwo całej ekipy, przesadzona brutalność i hektolitry krwi. To jest po prostu piękne, nie mogę przestać się zachwycać. I ten wicher, wyjący cały czas. Ten film przekroczył wszystkie moje oczekiwania, zaprezentował sceny i dialogi, o których nawet nie marzyłem. Kipiący humorem, kipiący brutalnością, kipiący wściekłością. I obrzydzeniem. Pierwszy film, w którym widok krwi sprawił, że poczułem się źle. To jest prawdziwy szczyt zdolności Tarantino. Jeżeli narzekaliście na brak nowinek w nowych Gwiezdnych Wojnach ? oto najlepsze lekarstwo. Przepiękny film, świetna historia, szok i niedowierzanie. Jestem oczarowany. Brawo. Prawdziwy ?Bad MotherFuc**r The Movie?. PS: Polecam oglądać w kinie typu IMAX, o ile macie tą możliwość ? film był kręcony na taśmie 70mm, przez co jest szerszy. W zwykłym kinie obraz będzie ucięty po bokach.
  3. A może by nad morze?

  4. bielik42

    League of legends

    Ja lubię grać w ślunską mobę
  5. to jakaś odmiana Kill a Kill? (nie oglądałem tego, lel)
  6. Podążając za... Timem Burtonem - Disney daje, Disney zabiera (Vincent, Frankenweenie) Wspomnienie Tima Burtona bez wzmianki o Disneyu byłoby czynem niegodnym i krzywdzącym, bowiem drogi tych dwóch gigantów kreacji wielokrotnie się przeplatały, tworząc coraz to zdziwniejsze i zdziwniejsze produkcje. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że Burton nie zawsze był dla Disneya kurą znoszącą złote jajka ? całkiem przeciwnie, Disney wyrzucił go na zbity pysk po zaledwie dwóch produkcjach. Vincent Rok: 1982 Występują: Vincent Price (głos) Kwintesencja i geneza Burtonowskiej twórczości ? tymi słowyma można określić Vincenta. Jest to pierwsza w pełni zrealizowana animacja krótkometrażowa w wykonaniu tego reżysera i do dziś pozostaje wyznacznikiem jego stylu. W jaki sposób ta zaledwie 6-minutowa produkcja pozostała w pamięci widzów? Vincent Malloy jest nietypowym chłopcem ? żyje w dwóch różnych światach. W jednym jest małym chłopcem, żyjącym gdzieś na przedmieściach, razem archetypową rodziną (rodzice, córka, syn, pies), natomiast w drugim świecie jest szalonym naukowcem, który tworzy potwory, wspomina zmarłą żonę, zna poezję i czyta Edgara Allana Poe. Przez 6 minut mamy przyjemność poznawać jego życie w takt niby-dziecięcego wierszyka, czytanego przez narratora. Oczywiście nie muszę wspominać, że całość jest wykonana w typowo mrocznym i jednocześnie kreskówkowym stylu? Podkrążone oczy, groteskowo wychudzone bądź otyłe postacie, zdeformowane potwory, paski, widma, zjawy i mary. Prawdziwa gratka dla amatorów posępnych klimatów. Warto się z tą animacją zapoznać, bo pokazuje początki nadchodzących produkcji, z których Burton jest już bardziej znany. Frankenweenie Rok: 1984 Występują: Joseph Maher, Jason Hervey, Shelley Duvall, Paul Bartel, Barret Oliver Nie mylić z wydaną nie tak dawno temu pełnometrażową animacją! ?Frankenweenie? to uroczy i bardzo przyjazny trybut do legendarnego ?Frankensteina? z 1931 roku z Borisem Karloffem w obsadzie. To również pierwszy pełnoprawny film krótkometrażowy Burtona. Całość rozpoczyna się dosyć oryginalną prezentacją ludzi odpowiedzialnych za ten film ? otóż nazwiska twórców są pokazane? na nagrobkach! Tim Burton powtórzył ten trik w latach 90?tych, ale już przy okazji tej krótkometrażówki robi to dość ponure, lecz jednocześnie zabawne wrażenie. W następnych minutach ?Frankenweenie? nadal nie przypomina czegokolwiek, co wcześniej wyszło z wytwórni Disneya. Mały chłopak o niezwykle znajomym imieniu i nazwisku (Victor Frankenstein) przeżywa pewnego ranka tragedię ? jego ukochany pies wpada pod samochód. Nie brzmi to jak typowe wprowadzenie do Disneyowskiej produkcji, czyż nie? Dalej jest jeszcze lepiej ? jesteśmy świadkami legendarnej amerykańskiej lekcji biologii, podczas której małe dzieci patrzą, jak nauczyciel puszcza prąd przez ciało martwej żaby. Zainteresowany tą ideą Victor postanawia sprowadzić swojego najlepszego przyjaciela z powrotem do świata żywych, czego rezultatem jest zgraja przerażonych sąsiadów, goniąca nieumarłego psa ? oraz chłopca ? na wzgórze z miniaturowym młynem, gdzie odbywa się znany lincz na potworze, choć w tej wersji dosyć odmienny? ?Frankenweenie? doczekał się nowszej wersji, na dodatek wykonanej we wspaniałym plastycznym stylu i ze zmienioną, poszerzoną fabułą. Film ten jest jeszcze przede mną, lecz i tą krótkometrażową wersję mogę polecić z całego serca. Nie trwa długo, jest całkiem zabawna i oryginalna. No i Tim Burton wyleciał z Disneya za sprawą tej produkcji, gdyż ?marnował czas i pieniądze Disenya, tworząc filmy nieprzeznaczone dla młodszej publiczności?.
  7. Podążając za... Timem Burtonem - chichoczący w ciemnościach (krótkometrażówki) Tim Burton W obecnym światku kina nie brakuje dziwaków, pomyleńców, snobów i skończonych artystów, aczkolwiek najczęściej większość z nich kończy swoje twórcze działania po stworzeniu pierwszej produkcji, która to wywiera na producentach tak wielkie wrażenie, że reżyser wylatuje za drzwi z hukiem. Kiedyś, ci wariaci i pomyleńcy nie potrzebowali producentów, a świat kina był kształtowany wyłącznie wyobraźnią i poczuciem stylu. Tak było około 100 lat temu. Tim Burton jest reliktem. Całkiem żwawym zresztą. Tim Burton ? któż nie zna tego pana? Jego filmy są tak zróżnicowane, że zapewne każdy kinoman lubi co najmniej jeden jego film. Przy czym musimy wspomnieć o tym, iż Burton nie jest Kubrickiem ? każde z jego dzieł cechuje pewien charakterystyczny styl, rozpoznawalny po zadziwiającej mieszance stylistyki gotyckiej z surrealizmem, do tego przyprawione porządną porcją czarnego humoru. Przez długi czas Burton był uznawany za jednego z największych wizjonerów, a przynajmniej najbardziej oryginalnych reżyserów współczesnego kina. Dziś jego gwiazda nieco przygasła, co zresztą sami zobaczycie w kolejnych odcinkach tej serii. Zaczniemy jednak od pierwszej fali produkcji krótkometrażowych. Mówimy o dekadzie pomiędzy rokiem 1971 a 1982 (premiera ?Vincenta?). W tym czasie Burton dał się poznać jako dosyć oryginalny reżyser filmów amatorskich i niedokończonych animacji. Podobnie jak inni twórcy filmów rysowanych jego wczesne dzieła również posiadają ten mroczny urok, który czujemy w następujących głośniejszych produkcjach. Niestety nie mogę tego powiedzieć o jego pierwszej produkcji, zatytułowanej ?Wyspa Doktora Agora?, bowiem film ten nie jest dostępny w dystrybucji bądź internecie. Według dostępnych danych jest to animacja na podstawie słynnej książki ?Wyspa Doktora Moreau?, stworzona przez zaledwie 13-letniego Burtona wraz z kolegami. Temat ten (szalony naukowiec i jego kreacje) został zresztą wielokrotnie przez Burtona powielony. Houdini: The Untold Story Rok: 1976 Występują: Tim Burton Pierwszy (możliwy do obejrzenia) film Burtona jest raczej mało spektakularny ? młody Tim Burton gra w nim Houdiniego, który w magiczny sposób uwalnia się z więzów i ucieka przed nadciągającym pociągiem, by następnie uderzyć złoczyńcę i tym samym wybawić damę w opałach. Całość trwa mniej niż minutę i jest w pewnym sensie hołdem dla filmów z początku XX wieku. King and the Octopus Rok: 1978 Krótki wycinek z nigdy niedokończonej animacji. Ten filmik również trwa krócej niż minutę, ale za to prezentuje nam charakterystyczny styl Burtona w ruchu, bez kolorów i wyłącznie za pomocą linii. Urocze, nawet jeśli pozbawione jakiegokolwiek sensu. Doctor of Doom Rok: 1979 Występują: Brad Bird, Chris Buck, Cynthia Price Pięknie dzieło, trwające nieco ponad 10 minut. Burton wreszcie dorwał się do kamery z prawdziwego zdarzenia i postanowił stworzyć krótkie i do bólu amatorskie przedstawienie. Całość jest przesiąknięta typowo Burtonowskim humorem ? mamy więc chudego szalonego naukowca o przyciemnianej oczach, który pewnego wieczoru pojawia się na kolacji u przyjaciela. Przyjaciel ów ma siostrę (córkę?), w której się nasz naukowiec podkochuje, lecz ta ma już narzeczonego. Po bardzo obfitym posiłku (taco) Doktor Doom opuszcza wieczerzę z zamiarem pozbycia się rywala przy pomocy stworzonego potwora. Plan niestety nie wypala, bowiem potwór pada na deski i opuszcza dom ze wstydem, ale Rosita (ukochana) wciąż jest w niebezpieczeństwie. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że jakość obrazu i dźwięku jest tragiczna, aktorstwo przerysowane, a dialogi niezrozumiałe, wciąż warto się z tym filmikiem zapoznać, bowiem posiada pewne cechy, które powtarzają się w późniejszych, znacznie bardziej popularnych, dziełach Burtona. Po pierwsze mamy wysokiego i chudego szalonego naukowca, z cieniami pod oczami, i z przetłuszczonymi włosami. Następnie mamy Rositę ? dziewczę o wielkich oczach i jeszcze większej fryzurze, wydające z siebie dziwaczne, niemal nieludzki piski. Ostatecznie zaś mamy potwora, którego jedyną potwornością jest gumowa maska, wyglądająca jak skrzyżowanie biedronki ze słoniem, co wychodzi zresztą niezwykle śmiesznie. Burton próbuje stworzyć napięcie poprzez zastosowanie szybkich ujęć i ?strasznego? podświetlenia (czyt. światło od dołu), ale sama akcja jest zbyt bezsensowna, by wykrzesać jakieś poważne uczucia u widza. Najlepszym momentem filmu jest scena w pokoju Rosity, gdzie w lustrze odbija się kamerzysta. Stalk of the Celery Monster Rok: 1979 Pierwsza porządnie wyglądająca animacja spod Burtonowskiego znaku ? całość zachowała się wyłącznie w fragmentach, ale wciąż pozostaje rozpoznawalna. Burton przenosi nas do pracowni szalonego naukowca, który przy pomocy swego zmutowanego służącego przeprowadza szereg stomatologicznych eksperymentów na zniewolonej kobiecie, drącej się w niebogłosy. Akcja nie jest zbyt rozbudowana (bo trwa zaledwie 2 minuty), ale całość wciąż śmieszy, a kreska Burtona pozostaje charakterystyczna. Hansel and Gretel/Jaś i Małgosia Rok: 1982 Występują: Jim Ishida, Michael Yarna, Andy Lee, Alison Hong Bardzo interesująca adaptacja słynnej baśni braci Grimm pt. ?Jaś i Małgosia?. Co ją wyróżnia na tle setek tysięcy innych adaptacji? Po pierwsze: Tim Burtona za kamerą i scenografią, po drugie ? zastosowanie wyłącznie japońskich aktorów. W tym niepozornym filmie, wyprodukowanym dla telewizji po raz pierwszy możemy zobaczyć czysty styl Burtonowski, a to za sprawą zastosowanej w filmie scenografii. Jaś i Małgosia mieszkają razem z rodzicami w małym domku w środku głębokiego lasu. Brzmi jak sielanka, lecz życie w uroczym zakątku uprzykrza wszystkim Macocha ? paskudna, ubierająca się na czarno baba (grana przez faceta), zmuszająca dzieci do jedzenia zielonej papki, a ojca do niewolniczej pracy nad zabawkami. Owe zabawki właśnie są wyznacznikiem Burtonowskiego stylu ? zdeformowane zwierzęta o ogromnych oczach i wyszczerzonych ustach, pomalowanych na czerwono-białe paski. Słonie, świnie, kaczki i inne dziwaczne stwory kręcą się po domu, a wyglądają tak cudacznie, że aż dziw, iż Jaś i Małgosia nie mają koszmarów sennych od samego przebywania w tym samym domu co twory ich Ojca. Macocha dzieci nie znosi, więc wyprowadza je do lasu, by się zgubiły. Na szczęście Jaś zostawia za sobą szlak różowych pianek(?), dzięki czemu dzieci wracają do domu jak po sznurku. Niestety nie udaje się to im kolejnym razem i zagubione rodzeństwo trafia do domku Czarownicy, zrobionego w całości z niesłychanie słodkich łakoci. Co następuje później ? wie każdy. Właśnie domek z ?Czegoś? (bo piernikiem bym tego nie nazwał) jest kolejnym typowo Burtonowskim cudem ? stoły z białej piany z zielonym syropem w środku, ludki z piernika z maniakalnym uśmiechem i wytrzeszczem, długie, pasiaste łapy, chwytające dzieci (łapy te powróciły w słynnym ?Soku z żuka?) ? wszystko śmieszy i przeraża, a zwłaszcza miękkie, pękate ściany, które po przekłuciu wypluwają z siebie kolorowy syrop, co przypomina wyciśnięcie pryszcza. Sam film nie jest zbytnio odkrywczy, ani dobrze zagrany, ale wywołuje uśmiech na twarzy, a mroczna estetyka tylko dodaje mu uroku. Czy jest to film, który musicie zobaczyć? Raczej nie, ale jeśli mało wam burtonowskich klimatów, to polecam z całego serca. Luau Rok: 1982 Występują: Brian McEntee, Harry Sabin, Tim Burton, Ben Burgess, Susan Frankenberger Ten film to amatorskie dziwadło ? brak mu jakiegokolwiek ładu i składu, a całość przypomina szalone wakacje z dziwacznym tematem ?zróbmy jak najgłupsze skecze, bawiąc się przy tym wyśmienicie?. Podejrzewam, że w przypadku tego filmu Burton wraz z przyjacielem Jerrym Reesem wybrali się na wakacje na jedną z tropikalnych hawajskich wysp i przy okazji nakręcili ?film?. Jest to najdłuższy projekt z całego początkowego okresu twórczości Burtona (31 minut), ale też najbardziej pokręcony i w sumie pozbawiony Burtonowskiego smaku. Obserwujemy grupę przyjaciół. Chyba. Grupa przyjaciół poszukuje zagubionego przyjaciela Kahuny, którego nigdzie nie ma (wyczuwam nawiązania do surferskiego slangu). Jest też tropikalna piękność, nieudane zaloty i zdrada. Jest parodia i groteska. Jest w tym filmie wiele, ale praktycznie nic nie ma wartości. Znaczna część produkcji to nieudane naśladownictwo absurdalnego poczucia humoru, kojarzonego zazwyczaj z Monty Pythonem, kiepskie aktorstwo i świadomość, że Ci ludzie mieli więcej zabawy w ciągu jednego tygodnia niż 75% mieszkańców polskiej wsi przez całe życie. Dlaczego tropiki są tak daleko? W każdym razie najciekawszym momentem w filmie jest pojawienie się tajemniczej głowy istoty absolutnej, potrzebującej nowego ciała. Głowa wyzywa jednego z bawiących się imprezowiczów na pojedynek surferski? Tak, głowa ?wsiada? na deskę i ujeżdża fale. Nie wychodzi to jednak jej najlepiej, więc korzystając ze swych mistycznych mocy przejmuje kontrole nad zabójczym krabem, który atakuje drugiego surfera. Cała sekwencja jest warta zobaczenia, ale to tylko jedna sekwencja na przestrzeni całego 31-minutowego filmu. Kończąca film bójka jest mało interesująca.
  8. Gdy Indie, których nie mogę się za żadne skarby pozbyć I ? Duck Game Nowa (i raczej krótka) podseria, traktująca o grach od niezależnych twórców, które z jakiegoś powodu wciąż tkwią na moim dysku i co jakiś czas je odpalam, zamiast jak normalny człowiek próbować ukończyć Wiedźmina 3. Duck You ? czyli Kacza Gra Duck Game W latach 2000-2006 miałem niesłychaną (nie)przyjemność uczęszczania do jednej z publicznych szkół podstawowych, w niewiele znaczącej mieścinie, nieprzekraczającej liczebnością 20 tysięcy mieszkańców, gdzieś na zachodnim krańcu Polski. Szkoła jak szkoła ? klasa zróżnicowana, były dupki, byli ludzie cisi, były dziewczęta i kilka lekcji na krzyż ? nic szczególnego. Jednak pewien dzień w tygodniu był specjalny ? dzień z informatyką w rozkładzie. Wtedy to zblazowana pani nauczyciel miała okazję zająć się swoimi sprawami, gdy tymczasem 30 wrzeszczących dzieciaków biegało od stolika do stolika (komputerów było 10), by wepchnąć się w kolejkę do zagrania w ?króliki?. Kilka lat później na własnym komputerze grałem z braćmi w ?Robaki?. Dziś gram z nieznanymi mi ludźmi w ?Kaczki?. Jazz JackRabbit 2 - Worms World Party - Duck Game ? ciąg gier, które wyznaczają dla mnie szczyt możliwości rozrywki wieloosobowej. W pierwszej człowiek biegał jak oszalały, próbując zdobyć flagę i uniknąć morderczych pocisków innych królików, w drugiej zaś liczyła się taktyka i wyczucie, w ostatniej liczy się tzw. ?pure skill?, czyli po prostu umiejętności. ?Duck Game? to wydana nie tak dawno temu produkcja, o której mało kto słyszał, bowiem znaczna część graczy pochłonięta była wielkimi wydarzeniami, no i E3 na karku. Z tego też powodu jestem zmuszony promować tą grę, by nie stała się kolejnym przeoczonym majstersztykiem, jakich wiele znajdziemy w otchłani internetu. Musimy jednak trzymać się natury tej gry ? będzie więc szybko, zwięźle i zabójczo: ?Duck Game? to gra, której w żadne ramy wpisać się nie da, bowiem jest to zarówno platformówka, strzelanina wieloosobowa, i gra taktyczna. Styl tej gry przypomina środek lat 90-tych, gdy na komputerach królowały takie gry, jak Jazz JackRabbit czy Earthworm Jim. Oznacza to, że grafika ma już mocno wyeksploatowany styl pixelowy, ale na szczęście jest to styl wysublimowany, a nie leniwy, muzyka zaś jest jeszcze lepsza ? porządna elektronika/rock, również stylizowane. W Kaczej Grze wcielamy się w ? niespodzianka ? kaczkę i stajemy przed możliwością zagrania trybu single (podobnego do wyzwań z Wormsów, który ma za zadanie szkolić nas w różnorakich trikach) oraz głównym i dominującym trybem wieloosobowym. Tam to stajemy w szranki z czterema innymi kaczorami (można łączyć się w drużyny), by zwyciężyć międzygalaktyczne zawody na najlepszego kaczego wojownika. W jaki sposób przeprowadzone są zawody? Cztery kaczki w głupich czapkach (gracz sam je wybiera, by łatwiej odróżnić swoją postać) trafiają na różnych rozmiarów areny, a ich głównym celem jest zlikwidowanie oponentów i pozostanie przy życiu minimum 2 sekundy po ostatnim fragu, by zaliczyć punkt. Rund jest 10 i zależnie od ustawień zakładającego do zwycięstwa potrzeba 10 wygranych map. Mapy są mocno zróżnicowane pod względem dostępnego uzbrojenia, potrzebnego do eliminacji kaczek ? a broni tych jest mnóstwo (broń biała, granaty, miny, pistolety, karabiny laserowe, snajperki, bazooki, miotacze ognia etc.), większość z map ma też własną tematykę, jak np. mapa z instrumentami muzycznymi na środku, malutka mapa pełna broni zamrażającej, mapa z pilami łańcuchowymi, mapa świąteczna? Cóż więc jest tak ekscytującego w tej grze? Wszakże wszelkie powyższe słowa nie zdradzają żadnej rewolucji, wszystko to zostało już sprawdzone i zaprezentowane graczom. Sekret Kaczek polega na tym, iż w tej grze to wszystko zostało zmieszane i doskonale pomyślane. Rozgrywka jest szybka, satysfakcjonująca i miejscami chaotyczna. Zginąć można na wiele sposobów ? wypaść za krawędź mapy, wysadzić się granatem, trafić samego siebie granatnikiem, spłonąć ? i na tym polega zabawa, by nie zginąć zbyt szybko, ale przyspieszyć śmierć innych graczy. Dzięki dostępnemu wachlarzowi uzbrojenia oraz całej gamie różnych ruchów wprawiony gracz jest w stanie wyczyścić całą mapę w pół minuty, a zmiana mapy trwa jeszcze mniej, dzięki czemu emocje nie spadają ani trochę. Gracze mogą skakać, szybować, ślizgać się, udawać trupa i kwakać ? trzeba opanować każdą z tych opcji, jeśli chce się zwyciężać w Kaczej Grze. To, co cenię najbardziej w ?Duck Game? to połączenie nostalgii z emocjonalną rozgrywką ? nasze umiejętności zostaną sprawdzone, każda porażka przynosi minimalną poprawę u każdego gracza, bo tu zasada ?co nas nie zabije, to nas wzmocni? zamienia się w ?co nas zabije, to nas nauczy tego unikać w przyszłości?. Do sterowania trzeba się przyzwyczaić (powrót do ?strzałeczek?, aż mi się Rayman 3 przypomniał), na drodze do kaczego pucharu staną wprawieni wrogowie, potrafiący się ślizgać, unikać pocisków w locie i zabijać nas w najmniej oczekiwanym momencie, ale sama rozgrywka jest tego warta. Tak jak i ten moment, gdy w kompletnie przypadkowy sposób wygrywasz rundę i z nieustanną dumą pozwalasz sobie na dwusekundowy festiwal kwakania. TL;DR: + Zabij cztery kaczki zanim zabiją ciebie + Coś jak wormsy/jazz jack rabbit 2 + Masa odniesień do klasycznych gier + Głupie czapki, kwakanie, humor + Diabolicznie szybka rozgrywka + Świetna muzyka - Do sterowania trzeba się przyzwyczaić - Problemy z kodem sieciowym (co jakiś czas) - Niewielu graczy
  9. Bardzo dobrze wspominam pierwszego wieśmaka, głównie dlatego, że spalił mi zasilacz i skończyłem go z 6 razy. Bardzo miło mi się w to grało.
  10. Witam, dziś będzie krótko - postanowiłem tłumaczyć na angielski moje stare wpisy, żeby nieco poćwiczyć zagraniczne pisanie. Do tekstów dorzucam też krótkie komiksiki. możecie tam czasem zajrzeć - wildsid.weebly.com
  11. Moim zdaniem Bagiński powinien raczej celować w rynek światowy niźli Polski, bowiem polska kinematografia oraz widownia absolutnie nie jest przyzwyczajona do produkcji fantasy. Dla naszych aktorów byłaby to nowość i z pewnością większość ról wypadła by drętwo (brak doświadczenia zawsze widać), podobnie z językiem polskim - choć piękny i złożony, znacząco obniżyłby popularność filmu za naszymi granicami. Niech Platige stworzy film hollywoodzki, ale z europejskim klimatem - zatrudnienie aktorów choćby z "Gry o Tron" byłoby świetnym pomysłem (gorzej z realizacją). Trzymam kciuki za tą produkcję.
  12. To jest jedna z tych gier, których nie można zrozumieć bez spróbowania
  13. Dzięki za wsparcie, jest bardzo potrzebne w tym przypadku. Może i nie jestem drugim Kałużyńskim, ale o filmach pisać lubię Wajda nie jest złym wyborem, ale jeśli sobie przypomnę "Brzeziny"... brrr
  14. @crouschynca Problem w tym, że niewielu ludzi czyta dłuższe wpisy na blogosferze. Nie wiem, czy to się zmieni, a czasu tracić nie lubię. Ostatnio wpadłem na pomysł, żeby tłumaczyć wpisy na angielski i wysyłać do gazetki uniwersyteckiej, ale nie jestem pewien czy to wypali. Odnośnie Tima Burtona - w praktyce mam obejrzanych ok. 70% jego filmów, więc mógłbym z łatwością go przedstawić. Problem w tym, że zachciewa mi się klasyka bądź udziwnienia serii (tak jak np. sezon o Miyazakim), a najlepszym materiałem na taki sezon są filmy braci Marx, pierwszy z nich powstały jeszcze w latach 1920', a pomimo to znajdujący się w ścisłej czołówce komedii.
  15. Podążając za? Romanem Polańskim ? Sadystyczny urok oraz przerwa na reklamy (A Therapy & Wenus w futrze) [KONIEC SEZONU - podsumowanie] A Therapy Rok: 2012 Występują: Ben Kingsley, Helena Boham-Carter Ten od dawna przekładany odcinek należy zacząć od małej anomalii w reżyserskiej karierze Romana Polańskiego. Ów wielki twórca i nietuzinkowy artysta w roku 2012 nie pogardził sytą ofertą słynnej marki ?Prada? i nakręcił 4-minutową reklamę z udziałem dwóch znanych gwiazd kina. ?Terapia? to doskonały przykład artystycznej i wysublimowanej reklamy ? do terapeuty (Ben Kingsley) przychodzi urokliwa pacjentka (Helena Boham-Carter) odziana w wystawne futro z najdroższej kolekcji domu Prada. Gadatliwa, pełna wewnętrznych problemów kobieta pozwala terapeucie na zdjęcie płaszcza ze swych ramiom i natychmiast rzuca się na kanapę, gdzie egzaltowanym głosem cierpiącej damy zalewa wnętrze potokiem słów. Kobieta jest tak bardzo zainteresowana swoimi problemami, że nie zauważa, że jej terapeuta zupełnie nie przejmuje się jej gadaniną ? zamiast tego z uczuciem dotyka futro pacjentki, po czym zupełnie niespodziewanie je wdziewa, wydając przy tym pomruki zadowolenia. Reklama to krótka, ładnie skręcona, dobrze zagrana i uroczo zabawna. Jeżeli macie dość chamskiego reklamowania produktów dr dre i adidasów w filmach Marvela i Michaela Baya ? oto produkcja, która przywraca harmonię. Teraz zaś pora na główne danie, czyli? Wenus w futrze/La Venus a la fourrure Rok: 2013 Występują: Emmanuelle Seigner, Mathieu Amalric [uWAGA] W związku z erotycznym tematem i wątkiem sado-maso film ów jest odpowiedni tylko dla dojrzałych widzów![uWAGA] Przebyliśmy z Polańskim długą drogę ? pierwszy wpis pojawił się niemalże rok temu (8 sierpnia 2014) i bardzo wiele się w trakcie tej podróży zmieniło, zarówno w twórczości reżysera, jak i w życiu piszącego te słowa autora. Na całe szczęście pozostał nam jeden film, by podsumować całość, jeden film, by zakończyć serię, lecz nie definitywnie, bowiem Polański wciąż żyje i walczy. Jeden film ? ale za to jaki. ?Wenus w futrze? najlepiej jest postawić tuż obok ?Rzezi? i ?Śmierci i dziewczyny? ? reżyser zastosował podobne podejście do materiału, koncentrując się na najlepszych aspektach teatralnych pierwowzorów, jednej scenerii i małej liczbie aktorów, lecz przy tym wciąż zaufanych i należących do najwyższej półki. ?Wenus w futrze? to kwintesencja twórczości Polańskiego, pełna erotycznych wyznań, sado-masochistycznych perwersji i ciętych dialogów. Całość jest adaptacją sztuki teatralnej Davida Ivesa, napisanej na podstawie powieści XIX-wiecznego pisarza Leopolda von Sacher-Masocha. Ten ostatni to ciekawy przypadek, bowiem jego najsłynniejsza książka ? ?Wenus w futrze? ? była na poły? autobiograficzna! Być może nie byłby to szokujące, gdyby nie fakt, iż w wymienionej książce Leopold opisuje wrażenia z półrocznego eksperymentu, polegającego na tym, iż przez owe 6 miesięcy Leopold miał być niewolnikiem baronowej von Pistor. Rodzaj owego niewolnictwa przestaje być zagadką, gdy jasne staje się, że od nazwiska owego pisarza utworzony został termin ?masochizm?? Na podobnych nutach rozpoczyna grę Polański, gdy pewnego deszczowego wieczoru do małego teatru wpada zdyszana Vanda (Emmanuelle Seigner). Teatr ten jest niemalże opustoszały ? pozostał w nim wyłącznie reżyser Thomas (Mathieu Amalric), pracujący obecnie nad sztuką na podstawie książki von Sacher-Masocha, tego wieczoru zaś zmęczony i zdruzgotany, bowiem żadna aktorka nie odpowiadała jego wizji baronowej von Pistor. Wtedy właśnie w teatrze pojawia się Vanda, zmoknięta, pełna energii blondyna o wybujałej figurze i wesołym usposobieniu. Reżyser, choć pierwotnie niechętny propozycji Vandy, by przeprowadzić próbę również dla niej, choć przyszła spóźniona, zgadza się na krótkie przedstawienie, które z czasem zamienia się w erotyczno-aktorski huragan uczuć, przekonań i instynktów, niszczący bariery pomiędzy sztuką a światem przedstawionym. Roman Polański dokonał w tym filmie czegoś niesamowitego ? w trakcie filmu zacierają się granice pomiędzy sztuką a rzeczywistością, nie tylko dla aktorów grających w filmie, lecz również i dla widzów. Osobiście nie mogłem wyjść z podziwu, gdy przepiękny chaos kompletnie mnie zmieszał, przeraził i zachwycił. Wszystko zaczyna się w miarę normalnie, gdy Vanda prezentuje swoją rolę baronowej von Pistor. Z braku reszty aktorów, w Leopolda musi się wcielić sam reżyser, co z czasem zamienia się w podejrzanie realistyczny związek pomiędzy reżyserem i aktorką, przerywany co jakiś czas przez samą Vandę, gdy pragnie ona przerwy, bądź wtrąca własne uwagi odnośnie scenariusza. W takich momentach Thomas powraca do rzeczywistości, choć z czasem staje się to dla niego znacznie trudniejsze, gdy Vanda zaczyna dominować nie tylko na scenie pustego teatru, lecz także w umyśle ? naszym i reżysera. Wspaniałe wydaje się też wrażenie podróży w czasie. Poprzez zastosowanie szczególnych fantów (jak np. XIX-wiecznego płaszcza, przyniesionego przez Vandę) oraz ruchomej scenografii teatru całość zamienia się w dziwaczną wizję, w której dwójka aktorów jest zawieszona w pustce, stojąc na scenie otoczonej mrokiem i głośnymi krzykami. Napięcie seksualne pomiędzy dwójką bohaterów staje się tak intensywne, że można je niemal dotknąć ? tak doskonale Polański skomponował scenę, słowa i myśli. ?Wenus w futrze? to erotyczny ewenement ? niezależnie od tego, czy będąc w roli widza postanowicie podjąć próbę odnalezienia metafor zawartych w filmie, bądź podejdziecie do całości raczej jako zekranizowanej sztuki teatralnej, wciąż pozostaniecie zmieszani i zdruzgotani strukturą tego filmu. Sposób, w jaki ów ten film został zbudowany, pozostaje tajemnicą dla widza nawet po parokrotnym oglądaniu, a całość jest napędzana potężną ludzką namiętnością ? erotyzmem. Żaden inny film tak dobitnie nie pokazuje relacji kobieta-mężczyzna i zawartego w tym związku uwielbienia dla boskości postaci kobiecej. Od zarania dziejów mężczyzna tworzył pomniki, malowidła i słowo, byle by tylko pokazać i utrwalić piękność i niesamowitość kobiecej natury. Ten film nie ?pokazuje? nam czegoś ? on sprawia, że coś ?czujemy?. Oczywiście nie każdy związek jest związkiem z jedną połową dominującą, nie każdy stosunek ma podtekst masochistyczny, nie każda kobieta jest boginią i nie każdy mężczyzna jest niewolnikiem. A jednak? gdzieś tam, w głębi umysłu, pozostaje to jedno uczucie wobec tej drugiej płci. To piękne, nieznane, chaotyczne okrucieństwo, klujące nas w serce i wprawiające umysł w stan szaleństwa. Ta gorączka ciała, ten wbudowany w nas popęd i podziw dla drugiej osoby. To, co na wierzch wydobywa perwersja, a co pozostaje dla wielu ukryte. Wieczna rozkosz i zagadka. Miłość. Seks. Uwielbienie. I tymi oto słowami kończymy kolejny sezon ?Podążając za??. Przykro mi z powodu tego, że tak długo się ów koniec odwlekał, lecz wraz z gromadzącymi się obowiązkami i chęcią usprawnienia innych umiejętności, jako autor wpisów straciłem wiele wolnego czasu na rzecz rysunku, studiów, kobiet, pieniędzy i filmów. Wpierw jednak powiedzmy coś o Polańskim, zanim przejdziemy do mnie. Pierwszym filmem Polańskiego, jaki widziałem i zapamiętałem, był ?Pianista? ? wtedy to dziwiłem się, że reżyser jest ?Polakiem?, a jednak po polsku nie kręci. W tym tkwi największa siła twórczości Polańskiego ? kosmopolityczny styl. Reżyser opuścił Polskę zaraz po studiach filmowych, więc z jego twardych nawyków depresyjnej polskiej szkoły filmowej mogło wyrosnąć coś innego ? i tak też się stało, gdy we Francji nabył poczucie erotycznego smaku, w Anglii poznał pornograficzną, brudną stronę kina, w Ameryce postawił na dosadność i nauczył się budowy akcji, by wreszcie wytworzyć własny styl, poświęcony nie jednej szkole, lecz Sztuce w ogóle. Oglądając filmy Polańskiego nie możecie uznać, że ?ten film jest jak z Hollywood?, albo ?to przykład kina francuskiej nowej fali? ? Polański nie wpada pod żaden opis, dzięki czemu jego filmy zawsze się od siebie różnią. Do tego większość z jego tworów to prawdziwa gratka dla znawców kultury (choćby zastosowanie psychologicznych sztuczek w ?Chinatown?, czy klaustrofobicznych koszmarów w ?trylogii apartamentowej?. Reżyser, który chciał być aktorem, który chciał być reżyserem. Geniusz i Zboczeniec. Niewyżyty erotyk. Artysta bez żadnych granic. Tak wiele tytułów, a najlepsze (być może) przed nami. Roman Polański liczy sobie obecnie 81 lat, w tym roku zaś ma się pojawić jego tworzona w bólach produkcja, zatytułowana ?D.?, traktująca o słynnej ?sprawie Dreyfusa?, która wstrząsnęła Europą na przełomie XIX i XX wieku. Podobno film ów ma problemy ze zgromadzeniem odpowiednich funduszy. Osobiście życzę Polańskiemu, by tworzył najdłużej jak tylko będzie chciał i mógł i by po jego śmierci nie został zapamiętany jako ten, który ?zgwałcił nastolatkę?, lecz raczej jako artystyczny geniusz, równy takim sławom jak Stanley Kubrick czy Franz Lang. O mnie: Witam, mam na imię Konrad i jestem socjopatą z zacięciem artystycznym. Obecnie przebywam na terenie krainy trawą i whisky płynącą (czyt. Holandia), gdzie studiuję kierunek ekonomiczno-artystyczno-socjologiczno-kulturowy na uniwersytecie Erazma w Rotterdamie. Powyższy wpis należy do serii ?Podążając za?? ? najbardziej popularnej serii na tym blogu, odwiedzonym dotychczas 371004 razy i skomentowanym 1427 razy. Kocham język polski i uwielbiam pisać o grach, filmach, komiksach i sztuce, ale nie ma w tym przyszłości, więc porzuciłem owe hobby na rzecz nauki rysunku i malowania. Z całego serca chciałbym kontynuować publikowanie, ale sytuacja na blogach nie należy do najlepszych. Jeżeli podoba się wam to, co robię ? proszę, dajcie mi o tym znać. Bez tej motywacji ten blog umrze, a ja zapomnę, jak się pisze ?gżegżółka?. Obecnie rozważam start kolejnej serii, wszystko jest zależne od popularności tego wpisu. Mam już obejrzane filmy braci Marx oraz Woody?ego Allena. Czy któryś z tych typów wam pasuje, czy może pragniecie kogoś innego? Dzięki za czytanie i do następnego.
  16. Podążając za... Romanem Polańskim - diabeł siedzi w salonie (Rzeź) Rzeź/Carnage Rok: 2011 Występują: Jodie Foster, Kate Winslet, Christoph Waltz, John C. Reilly, Elvis Polanski Powoli zbliżamy się do nieuchronnego końca kolejnego sezonu ?Podążając za??. Zdaję sobie sprawę z tego, iż ostatnio wpisy pojawiają się raczej rzadko, lecz wierzcie mi ? ja cierpię na tym najbardziej. W każdym razie w tym odcinku przyglądamy się twórczości Romana Polańskiego, która to po raz kolejny zatoczyła koło, wracając do pomysłów reżysera z 1994 roku. Warto jednak wspomnieć, iż film ten z pewnością został odpowiednio zatytułowany? Czego oczekujemy, zasiadając do filmu zatytułowanego ?Rzeź?? Zapewne najbardziej odpowiednim gatunkiem dla filmu z takim tytułem byłby horror, najlepiej zaś typ ?gore?. Problem w tym, iż Polański nigdy nie słynął z przedstawiania makabry w sposób uwydatniający (poza filmem ?Wstręt? oraz kilkoma scenami z ?Dziecka Rosemary?), na dodatek w momencie premiery nasz reżyser miał już zgoła 80 lat, więc raczej nie był w formie do tworzenia krwawych horrorów. Stąd też bierze się pierwsze zaskoczenie, gdy w otwierających scenach jedynym przejawem brutalności jest moment, gdy jedno dziecko uderza drugie dziecko kijem. Tyle by było, jeśli chodzi o przemoc. Rzeź zaczyna się trochę później i jest to? nieco odmienny rodzaj rzezi. Wspomniana bójka pomiędzy dzieciakami spowodowała, że doszło do spotkania pomiędzy rodzicami ? dwie nowojorskie pary, które nigdy wcześniej się nie spotkały, zastanawiają się nad oficjalnym raportem odnośnie zaistniałej przemocy pomiędzy ich dziećmi. Spotkanie to z pewnością jest krępujące, skoro jedna para oskarża drugą parę o złe wychowanie dziecka, podczas gdy druga para oskarża pierwszą parę o to samo, lecz wszyscy pozostają na cywilizowanym poziomie, głos nie unosi się ponad normalny ton, emocje utrzymujemy w stopniu chłodnym i całość wygląda jak dość mało rozrywkowe spotkanie biznesowe. Przyjrzyjmy się obu parom ? małżeństwa te są niemal identyczne. Mężowie pracują w branży biznesowej (czyt. sprzedają i kupują), żony są zaś zainteresowanymi sztuką kobietami sukcesu. Wszystko jest idealne. Pierwsza wyrwa w tej skrycie prowadzonej grze pozorów pojawia się przez samo wydarzenie ? obie strony twierdzą, że mają rację i żadna z nich się tego nie wyprze. Argumentacja zaczyna się spokojnie, lecz czas ? główny czynnik budujący napięcie, bowiem nikt w nowoczesnym społeczeństwie nie ma go dość ? nieustannie ucieka, a obie strony zbijają argumenty, schodząc na coraz bardziej dyskusyjne rejony. Maski zaczynają się kruszyć. Jesteśmy w połowie filmu i już znamy naszych bohaterów niczym bliskich znajomych. Ich charaktery, tak pięknie zróżnicowane, kłócą się ze sobą, wyciągając na wierzch brudy i okropności, głęboko zakryte kłamstwa i przekonania. Akcja nabiera rozpędu, choć kamera nie opuszcza tego samego pokoju niemalże ani na moment. Napięcie potęgowane jest poprzez zastosowanie genialnych rekwizytów pokroju feralnego ciasta, zbioru rzadkich albumów, żółtych tulipanów i wnerwiającego telefonu, który za każdym razem odciąga postać graną przez Waltza od konwersacji. Bohaterowie nabierają przekonań o swych przeciwnikach w kłótni, tak jak i widzowie, by w końcu uczestniczyć w tytułowej rzezi, gdy każdy jest przeciw każdemu i nie ma żadnej wspólnej racji. To, co dzieje się na ekranie w ciągu zaledwie osiemdziesięciu minut, jest czymś prawdziwie niesamowitym. ?Rzeź? Polańskiego to adaptacja sztuki teatralnej (podobnie jak wydana w 1994 roku ?Śmierć i dziewczyna?) pod tytułem ?Bóg rzezi?. Fascynacja teatrem Polańskiego jest zrozumiała, patrząc na jego styl prowadzenia charakterów, ale w przypadku ?Rzezi? przechodzi wszelkie granice. Do filmu zaangażowano czworga wybitnych aktorów ? Jodie Foster (Milczenie Owiec), Christopha Waltza (Bękarty Wojny), Kate Winslet (Titanic) i Johna C. Reilly?ego (Aviator). Każdy i każda odgrywa swoją rolę w sposób perfekcyjny, tworząc prawdziwie genialny pokaz aktorstwa, który na długo pozostaje w pamięci. Jest to rezultat ograniczenia ilości bohaterów oraz zamknięcia ich w tym malutkim pokoju, no i świetnego prowadzenia ze strony Polańskiego, którego charaktery prawie zawsze były na wysokim poziomie (?Co?? - patrzę na ciebie). Jednak to, co pozostaje w pamięci widza najdłużej, to nieustannie rosnące, dotkliwe napięcie, towarzyszące tej ? z początku ? uprzejmej sprzeczce. Emocje narastają z czasem, by z czasem przerodzić się w prawdziwy festiwal pozorów i nieprzewidywalnych wydarzeń. Bohaterowie są splatani siecią małych i wielkich złośliwości, wpływających na ich zachowanie w sposób dość szczególny. To prawdziwa symfonia zdrady, nienawiści i bezpodstawnych oskarżeń. Ta jedna, zgoła błaha sytuacja spowodowała tak wielki burdel, tak zaskakujące zmiany w charakterach, że nie sposób oderwać się od seansu, patrząc weń niczym zahipnotyzowany. ?Rzeź? była dla mnie najlepszym spektaklem teatralnym na srebrnym ekranie aż do czasu ?Wenus w futrze? i ?Birdmana?. Dla lubiących inteligentne i wartkie kino w jednym ? pozycja obowiązkowa. Zwiastun:
  17. Spark in the Dark ? recenzja Dark Souls II (PC) Dark Souls II Rok wydania: 2014 Studio: From Software Gatunek: ?Souls-like? Dokładnie rok temu opublikowałem na łamach tego bloga tekst podsumowujący mą przygodę z arcydziełem szatana ? ?Dark Souls: Prepare to Die Edition?. Wrażenia były jak najbardziej pozytywne ? choć skażone nieskończona irytacją ? i z radością przyjąłem fakt, iż zaledwie 3 tygodnie po owej recenzji na świat wyszło ?Dark Souls II?. Z zakupem jednak czekałem i wreszcie, wczoraj wieczorem, ostatni boss padł, ponownie dając mi wybór. Cóż takiego wybrałem? Światło? Ciemność? A może coś innego? Pierwszy "Poważny" Boss Druga część serii ?Dark Souls? jest oczywistym dzieckiem ogromnego sukcesu części pierwszej, zaistniałej w 2011 roku na konsolach, a jakiś czas później na PC. Osobiście z serią zetknąłem się dosyć późno, lecz nie umniejszyło to niezwykłego uroku i cierpienia, którymi nas pierwsza część obdarza. Nie byłem jedynym graczem, opętanym masochistyczną żądzą częstego ginięcia, więc Japończycy z From Software kuli żelazo póki gorące, tworząc kolejne części serii. Zanim świat dowiedział się o niedawno wydanym ?Bloodborne?, to ?Dark Souls II? rozgrzewało nadzieje graczy. Druga część miała wytłumaczyć więcej, zapewnić więcej, zawierać więcej i dać więcej. Czy jednak sprostała młodej legendzie pierwszej części? ...i po sprawie Po raz kolejny trafiamy do umierającego świata Lordranu, konsumowanego plagą Mrocznego znaku ? człowiek z takim piętnem skazany jest na nieśmiertelność, co ? jak wiemy od czasów ?Planescape: torment? ? nie jest wcale doskonałą sytuacją. Gdy tylko napiętnowana osoba zginie, odradza się przy jednym z ognisk, pozbawiona człowieczeństwa. Człowieczeństwo można odzyskać, choć wpierw należy je posiadać. Nasz heros/heroina jest właśnie jednym z tych nieszczęśników, dotkniętych plagą mrocznego znaku. Aby odnaleźć lekarstwo na nieśmiertelność przybywamy do krainy zwanej jako Drangleic. Ponoć gdzieś na rubieżach owego spustoszonego lądu czeka na nas wybawienie od klątwy. Niegdyś żyzna, władana przez mądrego króla Vendricka kraina, dziś straszy pustotą, ruiną i ogromną ilością potworów, nieumarłych i mutantów. Na naszej drodze trafimy na kilkanaście innych postaci, niektóre z nich szukające wybawienia, inne zwykłego zysku. W tym dziwacznym, podzielonym na kilkanaście rejonów państwie przyjdzie nam walczyć i ginąć? przeważnie ginąć, choć może nieco mniej niż ostatnio. Jako że jestem fanem (choć nie psychofanem) pierwszej części, uniknąć porównań nie mogę, gdyż wspomnienia związane z przygodami w Anor Londo wciąż są żywe i palące. Dlatego też ta recenzja będzie w głównej mierze bazować na porównaniach. Trochę mi szkoda takiej formuły, gdyż ?Dark Souls II? ?czuć? kompletnie inaczej niż pierwszą część, no ale From Software same się o porównania prosiło, dodając do ?Dark Souls? cyferkę ?II?, zamiast ich zwyczajem zmienić pierwszy człon tytułu. Na pierwszy wieczny ogień idzie historia przedstawiona, czyli coś, czego znaczna część graczy zdaje się nie zauważać. Call me... Sunbro! Podobnie jak w przypadku pierwszej części ? ?dwójka? stara się opowiedzieć nam historię posługując się bardziej tłem niż widoczną ekspozycją. Większość fabuły poznajemy poprzez krótkie, nieintegralne rozmowy z różnorakimi NPCtami, czytanie zagadkowych opisów przedmiotów, analizę poszczególnych lokacji i badanie wyglądu i dusz wielu bossów, stojących na naszej drodze. Niestety, w trakcie przeszło 40-godzinnej przygody ani razu nie poczułem dreszczyku ekscytacji, związanego z odkryciem kolejnego elementu historii, bowiem tym razem opowieść uderza w nieco inne tony. Ponownie jesteśmy jednym z setek tysięcy śmiertelników, dotkniętych plagą czarnego znamiona. Ponownie, gdzieś w tle przewija się przepowiednia o jednym nieumarłym, zdolnym do odwrócenia klątwy bądź ostatecznego zniszczenia świata ? tu za metaforę służy mistyczny tron, niegdyś należący do wspomnianego wcześniej Vendricka. Do tego dochodzi wiele wątków związanych z podróżnikami z innych krain, zawiłości czasowych, odniesień do pierwszej części, poprzedniej rasy Gigantów, żyjącej na tych terenach i wiele, wiele innych pomniejszych tragedii i romansów. Trudno nie doceniać dobrej warstwy fabularnej, szkoda tylko, że nie posiada ona ani jednego porządnego łącznika z naszymi przygodami. O co mi chodzi? Na tym zdjęciu widzimy, jak walczę z bossem Już tłumaczę ? gdy po ucieczce z Undead Asylum w pierwszej części trafiamy do Kaplicy Firelink, siedzący obok ognia NPC daje nam jedną wyraźną wskazówkę odnośnie naszych wojaży ? mamy zabić w dwa dzwony i coś się stanie. Oczywiście nie wiemy czym są te dzwony i gdzie są te dzwony, ale z samej Kaplicy mamy kilka dróg i szybkość, w jakiej giniemy od napotkanych przeciwników pozwala nam określić dobrą drogę. W drugiej zaś części, gdy opuszczamy klaustrofobiczny samouczek w mrocznym lesie, trafiamy do Majuli ? wiecznie słonecznego miejsca, zawierającego kilka niezależnych postaci i wiele dróg, zazwyczaj prowadzących donikąd (na razie). Po przepytaniu pobliskich postaci i drastycznej śmierci z ręki trzech małych świnek, nadal nie wiemy, co my tu właściwie robimy. Stojąca przy ognisku panna mówi zagadkami, kowal nie ma zbytnio nic do powiedzenia, kupiec jeszcze mniej, a siedzący w jednym z domów kot raczej się z nas nabija. Jedynie zrezygnowany rycerz, medytujący na najwyższym punkcie wybrzeża może dać nam niewiele wyjaśniającą wskazówkę typu: ?widzisz to przejście o tam? Prowadzi tam i tam, ale nie idź za daleko tam, bo jeszcze nie wrócisz?. Dobra rada jest nie do pogardzenia, ale nadal nie wiemy, co my do jasnego słońca mamy zrobić! Łuk jest zadziwiająco przydatny. Co gorsza podróżowanie głębiej w krainę Drangleic niczego nam nie wyjaśnia. Wiele drzwi pozostaje zamkniętych, tu i tam przejście blokują zamienione w kamień statuy, a w jednym miejscu dowiadujemy się jedynie, że ?nie zgromadziliśmy wystarczającej ilości wielkich dusz?. Wychodzi więc na to, że naszym głównym zajęciem jest wybicie wszystkich okolicznych bossów ? nie można tak było od razu? Dopiero gdzieś w ostatnich 15 godzinach gry wychodzi na jaw, że naszym głównym celem jest zajęcie tronu Vendricka, co w porównaniu z pierwszą częścią i jej punktową strukturą (dzwony ? Forteca Sena ? Soul Vessel ? wybicie 4 Panów ? zastąpienie Gwyna) jest mało jasne i pozbawione sensu. Lubię podróżować po Drangelic i lubię nieustannie ginąć, ale chciałbym mieć w tym jakiś cel! Ach, starzy znajomi. Przejdźmy więc do samej podróży. Dangelic to dosyć rozległa kraina, dzieląca się na kilkanaście zróżnicowanych miejsc ? od podziemnych tuneli Szczurzego Króla, przez opuszczony zamek Drangleic, aż po gęsto zasiedlone przez smoki Dragon Aerie. Lokacje to jeden z dwóch powodów do przypuszczania, że panowie z From Software mieli trochę mało pomysłów, odnośnie dokładania nowych idei do starego świata Lordranu. Około 75% lokacji w ?Dark Souls II? to mniej lub bardziej kopie krain z jedynki. I tak Blighttown jest niemal identyczne z The Gutter (choć mniej wnerwiające), Iron Keep przypomina Zagubione Izalith, Castle Dranglic to praktycznie nieco ciemniejsze Anor Londo, Katakumby są te niemalże te same i jeszcze kilka innych przykładów by się znalazło. Z całego tego świata zapamiętam zaledwie kilka robiących wrażenie miejscówek ? podziemne jezioro Shrine of Amana (patrz pod nogi, bo się utopisz), owiane obłokami trucizny Harvest Valley i? hmmm. Czasami resztki bossów są bardziej przerażające niż oni sami! O ile lokacje są bardzo podobne, to już struktura świata znacząco się różni od poprzedniczki. Jeżeli długo graliście w pierwszą część, to z pewnością pamiętacie wiele skrótów i tajemnych przejść, łączących poszczególne lokacje w jedną, gigantyczną sieć, pozwalająca omijać niechciane rejony, zaludnione przez nieszczególnie przyjaznych mieszkańców. Takie rozwiązanie pozwoliło poczuć jedność całego Lordranu, wolność wyboru i sens istnienia pewnych miejsc obok innych miejsce. Tego w dwójce nie ma ? zazwyczaj idzie się przez ciąg lokacji, by na końcu zabić bossa i rozpalić Pierwotny Ogień, cofający nas wprost do Majuli. To właśnie to rozwiązanie sprawiło, że słabiej czułem atmosferę umierającego świata ? nie widziałem krainy, widziałem poszczególne lokacje, do których rzadko kiedy musiałem wracać. Backtracking został zresztą ograniczony natychmiastową możliwością teleportacji pomiędzy ogniskami ? z jednej strony oszczędza nam to masę czasu, z drugiej zaś ? nie zapoznajemy się ze starymi lokacjami. Większej części krain brakuje też podniosłości i posępności, która tak cechowała jedynkę. Do tego Szatan stracił stanowisko jako projektant i przez całą grę nie trafiłem na ani jeden moment, w którym przebycie pewnej odległości zależało od czystego szczęścia ? żadnej szerokiej na pół metra kładki z ogrem z wielką pałą, ani wspinania się na jedno z żeber katedry, będąc pod ostrzałem spychających w przepaść pocisków. Czy to dobrze, czy źle ? oceńcie sami. Znów "ja" walczący Pora na trzeci element świata przedstawionego ? przeciwników. Każdy wie, że przeciwnicy to podstawa gier z serii ?Souls? (a ostatnio i ?borne?). W przypadku ?Dark Souls II? widzimy, że artyści odpowiedzialni za pierwszą część mieli określoną wizję i raczej ciężko było im dodawać więcej wymyślonych stworów do świata przedstawionego, dlatego też znaczna część naszych wrogów w dwójce, to starzy znajomi z jedynki. Powracają podstawowi zombie-wojownicy, teraz nieco lepiej opancerzeni, bazyliszki z wielkimi oczami i bez, szczury, smok(albo wiwerna), szybcy wojownicy w zwiewnych szatach, wielcy rycerze z wielkimi łukami, wielcy rycerze z młotami, wielcy rycerze z wielkimi tarczami i grzyby. Nowych przeciwników zbyt wielu nie ma ? mamy ogry, wydające śmieszne dźwięki, jakieś plugastwo z uniwersum WH40k, piekielne ogary, łapy z kałuż, duże robaki, skalne giganty, salamandry i jakieś dziwne jaszczuro-człeki (nie wężo-ludzie). Sporo pająków. Tyle jeśli chodzi o podstawowych przeciwników, na których zawsze jest inna strategia i nadal rządzi zasada ?byle nie w kupie i będzie git?, jak zaś wygląda sprawa bossów. Bossów mamy znacznie więcej niż w pierwszej części, głównie dlatego, iż cwani projektanci poziomów powsadzali bossów również na środku lokacji, karząc nam walczyć z wielkimi bydlakami częściej. Jest też znacznie więcej opcjonalnych bossów, z którymi krzyżować szpad nawet nie trzeba. Trochę gorzej jest z pomysłami na bossów ? mniej więcej do połowy gry najczęściej jesteśmy zmuszeni walczyć z wielkimi kolesiami w wielkich pancerzach, będących wariacją tematu ?duży pancerz i duża broń?. Czasami taki boss ma dzidę, czasami płonący miecz, a czasami nie wystarczy go tylko dźgać w dupsko i cała walka się kończy. Na szczęście im głębiej, tym ciekawiej, bowiem gra każe nam walczyć z takimi paskudztwami, jak: - gigantyczna twarz w ciele żaby - pulpa złożona z kręcących się w agonii ciał - wielka larwa z ogromnym jęzorem - dwugłowy pająk Nie jest więc aż tak powtarzalnie, szkoda iż twórcy skopiowali część ruchów bossów z jedynki, np. wielki szczur porusza się i walczy jak wielki wilk, pulpa z ciał przypomina Nito, a z trzech ostatecznych bossów tylko jeden jest czymś oryginalnym. Wprowadzono także nowy system odnawiania przeciwników ? otóż po zabiciu wroga przeszło 12 razy nie będzie się on już pojawiał w świecie gry, co ma uniemożliwić grind. Osobiście mi to nie przeszkadzało, a grind jest i tak możliwy w kilku miejscach. Tak, to też ja tam walczę Pora na najważniejszy składnik gry ? system walki. Bicie i obrywanie stanowiło trzon roz(g)rywki już od czasów ?Demon?s Souls? i jest to jedna z mechanik, za którą ta seria jest tak wielbiona. Broń dobieramy sobie z szerokiego wachlarza dostępnych narzędzi mordu, wśród których znajdziemy piki, halabardy, Ultramiecze, topory, kostury, kusze, łuki, bicze, dwu-ostrza, sztylety itd. Każda broń wymaga innych statystyk, które z kolei rozwijamy wydając ciężko zarobione dusze. Na dodatek większość przedmiotów można ulepszyć korzystając z tytanitu, a następnie nasycić wybranym żywiołem/efektem (ogień, trucizna, czarna magia?). Bronie możemy trzymać w jednej ręce lub oburącz, warto zaopatrzyć się też w różnorakie tarcze, przydatne zależnie od sytuacji. W czasie walki możemy zadać atak szybki, silny, z doskoku, szarżę, sparować i blokować ataki wroga, jednocześnie należy mieć na uwadze poziom staminy oraz zdrowia. Podczas walki musimy też wziąć pod uwagę schemat ataków wroga (by unikać jego ciosów turlając się w lewo i prawo), obciążenie naszego bohatera (zbyt duże obciążenie spowalnia nasze ruchy), otoczenie (rozpadliny, ogień, głębiny i inni wrogowie czyhają wszędzie), działające na nas efekty (możemy zostać otruci, wykrwawiać się, albo mieć nałożoną klątwę), ilość posiadanych estusów i kryształów, trwałość wyposażenia, liczbę pozostałych do wykorzystania zaklęć i przede wszystkim ? ilość wrogów. Najlepsza broń w DSII - DRZWI! Z powyższego opisu wynika, że walka w DSII to tak naprawdę gra logiczna ? mamy szereg dostępnych ruchów oraz przeciwnika, dysponującego odmiennym schematem. Nasza w tym głowa, by poprzez dostępne wyposażenie, zaklęcia bądź przedmioty specjalne pokonać stojących na naszej drodze przeciwników. Podstawowych wrogów zazwyczaj można atakować ulubionym zestawem, ale na bossów czasami trzeba się porządnie uzbroić. Oczywiście taka walka, w której nie tyle liczy się, jak często klawisz zostanie kliknięty, co raczej w którym momencie kliknięcie musi nastąpić, jest nadzwyczaj satysfakcjonujący i przyjemny. Wielu graczy zarzuca DSII zepsute sterowanie, kiepskie hitboxy i ogólną upierdliwość level design, lecz prawda jest taka, iż brak tym graczom intelektu bądź cierpliwości, by wyuczyć się odpowiedniej strategii walki. Bardzo często grę możemy też oszukać, choćby poprzez zwabianie wielkich wrogów do drzwi i kłucie ich z drugiego pokoju, ze swojego łuku korzystałem zaś przy każdej okazji, gdy tylko wrogów można było ubić z daleka. To bydle teraz nie siedzi nad mostem System ten dał mi wiele frajdy, zapewniając nie tylko wyzwanie dla refleksu, ale i dla umysłu, lecz pewien problem skutecznie zepsuł mi część zabawy. Sterowanie ? oto koszmar każdego gracza na PC, który nie posiadając pada (najlepiej do Xboxa) musi znęcać się nad biedną myszką i klawiaturą. W pierwszej części gra nie wspierała tych urządzeń niemal wcale, pozostając koszmarem dla ludzi, niewiedzących gdzie znaleźć odpowiednią pomoc (mody). Druga część zaś jest zaledwie odrobinę lepsza. Podstawowy układ klawiszy pozwala nam atakować przy pomocy myszki i poruszać się klawiaturą, ALE silny cios zadajemy klikając przycisk myszki dwukrotnie, przedmiotów podręcznych używa się przyciskając shift+ppm, a wchodzenie w interakcję z otoczeniem to jakaś mordęga. Szybko przekonałem się, że sterowanie najzwyczajniej nie działa, gdy w trakcie walki zdarzało mi się zatrzymać i wypić estusa zamiast podnieść tarczę do obrony. Na całe szczęście problem częściowo naprawia fanowska łatka, lecz gdy ona działała, niemożliwym było dla mnie użycie silnego ciosu oraz skakanie, co nadzwyczaj mnie irytowało. Co prawda miewałem gorsze rzeczy rok temu, gdy całą rozgrywkę w Dark Souls przeszedłem bez używania silnych ciosów i namierzania wrogów? Lokacja pokazowa Niestety rzec muszę, iż prawdą okazały się pogłoski jakoby druga część serii DS była łatwiejsza niż jej poprzedniczka. Na wstępie powinienem zaznaczyć, iż tchórzem jestem strasznym, więc całą grę przechodziłem z solucją (tak, jak i jedynkę), lecz nie z powodu trudności, a raczej oszczędzenia czasu ? gdybym zagubił się w tej krainie, wówczas tą recenzję najprawdopodobniej czytalibyście za dwa lata. Problem w tym, że jedynkę też tak przechodziłem, a była dużo trudniejsza (i to bynajmniej nie przez sterowanie). Cóż więc jest tego powodem? Odpowiedź prosta ? naprawa i zmiany. Zmieniono kilka rzeczy, przede wszystkim poza estusami (napoje leczące) mamy dostęp do kryształów życia ? te małe kryształki przywracają życie w niezbyt szybkim tempie, lecz można z nich korzystać w biegu, co jest ogromną zaletą w trakcie walk z bossami, gdy musimy ruszać się niemal cały czas. Zmieniono też budowę poziomów, które teraz są dużo mniej nieprzyjazne dla gracza ? rzadko kiedy można upaść, pułapek śmiertelnych niemal brak, podobnie jak i ciasnych korytarzy. Można rzec, iż sama Forteca Sena z pierwszej części była dwa razy trudniejsza niż cały Dragnelic. Kolejną sprawą jest naprawa zabawy sieciowej ? w jedynce przywołanie kogokolwiek do pomocy graniczyło z cudem przez spartolony port sieciowy, w dwójce zaś 80% bossów zatłukli za mnie inni gracze. ?Ależ jest to opcjonalne!? ? powinno się dodać. Owszem, nie musiałem nikogo do pomocy wołać, ale gdy się staje po raz 5 do tego samego przeciwnika irytacja sięga zenitu, a opcja ?na łatwiznę? kusić nie przestaje. Do pomocy możemy przywołać maksymalnie dwóch graczy/NPC i każdy z nich sprawia, iż boss ma więcej życia, co jednak nie robi wielkiej różnicy. My również mamy możliwość pomagania innym graczom, dużo rzadziej zdarza się, by inny gracz nas nawiedził i zabił, ale to może tylko w pierwszej części gry? Shrek znowu trzęsie mostem! Interakcja z innymi graczami jest ważną częścią rozgrywki ? na ziemi czasami można zobaczyć napisy zostawiane przez innych graczy (gdy skrzynię otaczają napisy, to jest 90% szansy na to, że to paskudny Mimik), tu i tam leżą też plamy krwi, które po aktywowaniu pokazują w jaki sposób ich właściciel zginął straszliwą śmiercią. Czasami szare duchy same przebiegają koło nas, nie zwracając na nas zbytniej uwagi, co znacząco zagęszcza klimat. Najważniejszym elementem multiplayer są Przymierza ? w świecie gry znajdziemy znaczną ilość zróżnicowanych przymierzy, do których możemy dołączyć. Każde przymierze posiada inny cel (w znacznej większości polegają na mordowaniu innych graczy) i wypełnianie go skutkuje w uzyskiwaniu rang oraz otrzymywaniu nowych przedmiotów. Osobiście nie miałem ochoty nikogo atakować, więc zostałem ?Sunbro? (Przymierze Słońca, skupiające się na wspólnym biciu bossów). Gdy tylko ma się ochotę (i jest się człowiekiem) można najechać świat innego gracza i uprzykrzyć mu dzień. W świecie gry znajdziemy też dwie specjalne lokacje, gdzie wrogowie atakują nasz świat praktycznie cały czas, na szczęście nie jest wymagane, byśmy tam zaglądali. Zdecydowałem się raz najechać czyjś świat ? wylądowałem w lesie, gdzie pięciu różnych gości okładało się wielkimi mieczami po głowach. Gdy tylko zwrócili na mnie uwagę, przezornie przeturlałem się w przepaść. Z tym to nawet walczyć nie musiałem Pora na warstwę technologiczną ? od dnia ogłoszenia kontynuacji serii Dark Souls, jednym z głównych tematów był ulepszony silnik graficzny, dzięki któremu gra nie miała już wyglądać jak dziecko zeszłej generacji. Przez dwa lata wysyłano nam zwiastuny z pięknie falującą wodą, zmiennym światłocieniem, wspaniałymi efektami cząsteczkowymi i całą resztą niesamowitych ficzerów, by na koniec dać nam produkt wyglądający mniej więcej w połowie tak dobrze, jak miało to być. Trochę niemiłe zagranie ze strony developerów, lecz mody fanowskie nieco poprawiają wygląd i inne bajery graficzne. Najważniejsze jest to, że ? w odróżnieniu do jedynki ? na grę da się patrzeć bez krwawienia z oczu bez modowania. Grafika nie jest sama w sobie zła, lecz do jakości chociażby Wiedźmina 2 to jej nieco brakuje. Ścieżka dźwiękowa jest raczej oszczędna ? w czasie podróżowania najczęściej nie słyszymy nic poza odgłosami otoczenia (wyjątkiem jest jedna lokacja, gdzie cały czas słyszymy śpiew), a muzyka odpala się zazwyczaj podczas starć z bossami. Nie powiem, bym pamiętał jakikolwiek utwór. Swoje odłożyłem W sumie wyszła nam megarecenzja. Nie oczekiwałem od ?Dark Souls 2? zbyt wiele ? pragnąłem jedynie znów poczuć irytację przemieszaną z satysfakcją po pokonaniu diabelnie ciężkich etapów. Miałem nadzieję, że otrzymam to samo, a okazało się, że dostałem nieco mniej, ale ładniej zapakowane. Gra jest przyjazna dla nowych użytkowników i nie wymaga od nas tak wiele poświęcenia jak poprzedniczka (przynajmniej przy pierwszym podejściu). Nie jest to ani krok w przód, ani w tył. 41 godzin spędzone przy tym tytule nie było stracone w żadnym razie, ba, zapewne wycisnąłbym z tego 3 razy tyle, gdybym chciał pograć kimś szybkim, albo rzucającym czary/cuda, lecz na swą kolej czekają inne gry, a ja jestem niecierpliwy. DSII to iskra w nocy ? nie daje nam zbyt wiele, ale jest czymś, co ma ogromny potencjał. W tym przypadku jest to potencjalne zaproszenie graczy do znacznie cięższych gier z serii ? Dark Souls II to idealny początek dla nowych graczy, ale niewielkie wyzwanie dla stałych bywalców. Praise the Sun! Ocena: 8/10 Plusy: - To wciąż stare, koszmarnie irytujące Dark Souls - Poprawiona grafika - Nieco lepsze sterowanie - Ogrom wyposażenia/czarów/pancerzy - Dużo więcej możliwości PVP - Kilku bossów jest świetnie zaprojektowanych - Niektóre lokacje mają na siebie pomysł - Historia nie jest zła Minusy: - Szatan stracił pracę - Downgrade graficzny względem zapowiedzi - Po części spartolone sterowanie na PC - Część bossów/mobów to kalki z poprzedniczki - Nie czuć przytłaczającej atmosfery - Człowieczeństwa w nadmiarze* - Brak konkretnego celu fabularnego do pewnego momentu - Inna struktura świata ze ślepymi zaułkami - Po co mi te wszystkie noże do rzucania? - Legendarne bronie nie są zbyt legendarne** *- I o tym też nie wspomniałem ? w poprzedniczce człowieczeństwo było jednym sposobem na rozpalenie ogniska, czyli stworzenie checkpointa. W dwójce nie są już do tego wymagane, przez co całą grę ani razu nie zabrakło mi człowieczeństw do skonsumowania. **- kolejna rzecz, o której nie wspomniałem ? tym razem bronie z dusz bossów możemy zwyczajnie kupić u sprzedawców, zamiast po mozolnym ulepszaniu broni do +10 wybrać swój typ. Rozwiązanie dużo prostsze i przyjemniejsze, ale frajda jakby mniejsza? (szczery)Zwiastun:
  18. Podążając za... Romanem Polańskim ? Pamiętniki Pomyłek (Autor widmo) Autor widmo / The Ghost Writer Rok: 2010 Występują: Ewan McGregor, Pierce Brosnan, Kim Cattrall, Olivia Williams, Tom Wilkinson, Timonthy Hutton ?Powrót do formy?, ?Koniec złej passy?, ?Geniusz wraca na ekrany?, ?Zaskoczenie roku? ? takimi to sloganami pięć lat temu ogłaszano premierę siedemnastego pełnometrażowego filmu w reżyserii Romana Polańskiego. Sam pamiętam, gdy w poczciwej ?jedynce? w każdej przerwie na reklamy ukazywał się specyficznie mglisty zwiastun nowego filmu, a po nim informacja, że w sobotni wieczór TVP1 wyświetli ?Chinatown? albo inny klasyk Polańskiego. Czym ?Autor widmo? tak się wyróżniał? Co jest w nim przełomowego? Jak się okazuje ? nic! Ale zacznijmy od początku? O Polańskim nie było tak głośno przez zgoła 8 lat, od premiery i obsypania laurami ?Pianisty?. Potem pojawił się niezbyt dobrze przyjęty ?Oliver Twist?, a następnie Polański nakręcił epizod do filmu ?Kocham kino?, który jest złożony z 33 etiud najpopularniejszych reżyserów (epizody w tym filmie mieli też inni nasi znajomkowie ? choćby David Lynch i Joel Coen). Wychodzi więc na to, że na kolejny film czekaliśmy około 5 lat, co jest nadzwyczaj długim okresem jak na Polańskiego (zazwyczaj przerwy liczyły około 3 lata). Kiedy zaś film się pojawił ? w recenzjach i kinach rządziła ekstaza. Film na samym początku uderza w nas chłodną atmosferą ? głównym bohaterem jest autor Widmo (Ewan McGregor), czyli pisarz, który usprawnia teksty innych autorów. Nasz bohater otrzymuje dość proste, lecz jednocześnie kontrowersyjne zadanie ? musi napisać (a raczej naprawić napisany już tekst) pamiętniki Adama Langa ? byłego premiera Wielkiej Brytanii (Pierce Brosnan). Wydawałoby się, że to nie jest niebezpieczna praca, ale w przypadku Langa dochodzi do wszystkiego element kontrowersji, bowiem za jego kandydatury żołnierze byli wysyłani do walki na bliskim wschodzie w wojnie wywołanej przez USA, a na dodatek tu i ówdzie słyszy się szepty, że rząd za kadencji Langa był jak najbardziej rządem marionetkowym, kierowanym przez władze amerykańskie. Na dodatek poprzedni pisarz, który został przydzielony do tego zadania, został znaleziony martwy na wybrzeżu posępnej wyspy ? rezydencji byłego premiera. Autor widmo szybko zostaje pochłonięty pracą ? tekst zostawiony przez poprzednika roi się od błędów i pomyłek, a rozmowy z byłym premierem nie zawsze wszystko wyjaśniają. W międzyczasie nasz pisarz nawiązuje dość bliski kontakt z żoną byłego premiera i zastanawia się nad losem nieszczęsnego pisarza, znalezionego na wybrzeżu. Życie na wyspie zdaje mu się dziwaczne i nieco tajemnicze ? z czasem zaczynają się pojawiać pytania: czy śmierć poprzednika była przypadkiem, czy może kryje się za tym coś większego? Co znajduje się na nośniku USB, który jest tak pieczołowicie chroniony w biurze byłego prezydenta? Dlaczego cały kompleks jest tak ściśle chroniony? I co znaczy ta tajemnicza wiadomość, przylepiona do dna jednej z szuflad w pokoju pisarza? Pytania zaczynają się mnożyć, więc Widmo postanawia odnaleźć choć kilka odpowiedzi, co bardzo szybko przeradza się w śmiertelnie niebezpieczną grę, której stawką jest większa prawda. Istnieje jedno słowo, idealnie nadające się do opisania całego filmu ?Autor widmo?, a jest nim ?Fatalistyczny?. Ów film Polańskiego posiada tą samą cechę, co pozostałe filmy reżysera ? bardzo silne charaktery ? lecz jednocześnie Polański wraz z Robertem Harrisem (autor powieści, której film jest adaptacją) postanowili zrzucić na wszystkich bohaterów filmu niesamowicie skomplikowaną sieć kłamstw, pomyłek i zrządzeń losu. Widmo trafia na wyspę, w której skryta jest tajemnica, pieczołowicie chroniona przez część mieszkańców, a niewiadoma dla całej reszty świata. Wraz z postępami w pisaniu pamiętników, Widmo zdaje się zbliżać ku prawdzie, lecz jednocześnie nie mamy pewności, czy prawda skrywana przez te kilka starannie zatajonych obiektów ? jak wspomniany nośnik USB czy prawdziwa przyczyna zgonu poprzedniego pisarza ? nie jest jednocześnie kłamstwem. Oszustwa i przeinaczenia otaczają naszego bohatera z każdej strony, kolejne odpowiedzi rodzą nowe kłamstwa, progres wydaje się być nijaki. Sytuacja autora widmo jest identyczna z rolą ogrodnika na wyspie ? za każdym razem, gdy ów nieszczęśnik zgrabi liście w jedno miejsce, potężny wiatr od morza rozwiewa całą jego pracę. Taka sama potężna siła zwodzi autora i niejednokrotnie próbuje go zbyć, gdy tylko zdaje się, że jest na odpowiednim tropie. Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? ?Autor widmo? to właściwie jedyny film polityczno-szpiegowski w karierze Polańskiego, a mimo to posiada klasę i napięcie równe najlepszym dziełom z tego gatunku. Intryga w filmie jest zaiste interesująca, a stały, choć pełen problemów, postęp głównego bohatera w odkrywaniu prawdy trzyma widza w fotelu. Reżyser zastosował też jeden z najbrudniejszych trików kina intrygi, dając zarówno bohaterowi jak i widzowi do zrozumienia, że rozwiązanie całego skomplikowanego supła kłamstw mają pod samym nosem ? dlatego też oglądając ten film mamy wrażenie, jakbyśmy wraz z Widmem rozwiązywali tą niesamowitą zagadkę. Siedemnasty film Polańskiego posiada też inne, typowe dla większości jego filmów cechy ? doskonałe ujęcia, nastrojowa muzyka, sączący się z obrazu gęsty klimat i bardzo porządne aktorstwo. Ewan McGregor udowadnia, że potrafi wcielić się w dowolną postać, Pierce Brosnan w niczym nie przypomina bondowskiego charakteru, a Olivia Williams uwodzi nie tylko filmowego bohatera. ?Autor widmo? nie jest jednak czymś wyjątkowym ? dlatego też nie był dla mnie zrozumiały cały szum, który narósł z okazji premiery tego filmu. To porządna, rzemieślnicza robota, z interesującym scenariuszem, mocnym ?plot-twistem? , gwiazdorską obsadą i świetnym zapleczem technicznym. Dla reżysera klasy B byłoby to arcydzieło, dla Polańskiego zaś ? to tylko kolejny bardzo dobry film. Warto zobaczyć, choć życia w żaden sposób wam nie zmieni. Zwiastun:
×
×
  • Utwórz nowe...