Skocz do zawartości

Grimmash

Forumowicze
  • Zawartość

    437
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Grimmash

  1. Grimmash
    Przed pokazem specjalnym (przedpremierowym) pokazał się na srebrnym ekranie Zack Snyder, który prosił widzów o nierozpowiadanie wątków fabularnych i konkretnych zdarzeń, które mogą zepsuć innym zabawę. Pisząc, tekst myślałem o tym i starałem się omijać spoilery, a pisać jedynie o tym, co zostało ujawnione przed premierą.
    Ratując, świat przed zagładą Superman nie tylko zyskał pomnik w Metropolis i rzeszę zwolenników na całym świecie, zyskał przede wszystkim sławę. A sława ma swoje złe strony, pojawiają się przeciwnicy człowieka ze stali, w tym potężni ludzie, którzy zaczynają poważnie traktować go jako zagrożenie. Setki ofiar walki z ostatnimi wojownikami Kryptonu kosztowały wiele Bruce'a Wayne'a, który pędzi w sam środek walki po to, aby spróbować pomóc swoim pracownikom w biurowcu. Oczywiście nie jest w stanie nic zrobić, gdy się pojawia, zastaje zgliszcza, rannych pracowników, którym udzielenie pomocy nic nie zmieniło. Ktoś stracił matkę, ktoś stracił nogi, a Bruce jedynie zyskał nowe pokłady gniewu, które kazały mu ponownie przywdziać maskę nietoperza i ruszyć w noc na poszukiwanie odpowiedzi.
     

    Po obejrzeniu BVS zacząłem się zastanawiać, skąd bierze się taka ostra krytyka filmu? Czyżby ludzie na świecie tak mocno chcieli porażki DC? Nie, to nie to. Obecne pokolenie widzów wystawionych na pole rażenia amerykańskich block busterów w dużej mierze zostało wychowane przez widowiska Marvela i jeśli coś nie błyszczy się tym samym światełkiem, to znaczy, że jest gorsze? I chyba w tym tkwi sedno, bo ludzie w recenzjach często powołują się na Marvel, reszta myślę, robi takie porównania nieświadomie. Film DC nie sprostał standardom konkurencyjnej firmy?
    Oczywiście nie zamierzam tutaj odwracać kota ogonem i krytykować stajnię Avengers (kocham większość ich filmów), ale nie jestem w stanie pojąć zarzutów, które zresztą prawie w całości się nie potwierdziły. Tym bardziej jest to dziwne zjawisko, bo Marvel niedawno dokonał takiego szkaradztwa jak Age Of Ultron (wcześniej Iron Man 2 i sporny Iron Man 3), tamten film również kosztem domniemanej spójności i jakości fabularnej pokazał rzeczy, przygotowujące widza na kolejne projekty, o czym ludzie zdają się zapominać. Oba projekty uważam za bliskie sobie, pod paroma względami - rysowania szerszego świata, silnego wroga i śmierci. Dlaczego, zatem, gdy DC popełnia podobne błędy, jest bardziej atakowane? Jedyna odpowiedź, jaka mi przychodzi do głowy - to jest pierwszy film w ich uniwersum. Poza MOS nie było nic, co by przygotowało ludzi na świecie - projekt po projekcie - do Justice League, być może źle zrobiono, wybierając drogę odwrotną, gdyż mało kto pojmie wizję reżysera na świat, który jeszcze tak na dobrą sprawę nie powstał. Innym aspektem może być mroczniejsza wizja. Kolejna zagwostka! Może ten argument tu nie do końca pasuje, ale zarówno Daredevil oraz Jessica Jones należą do MCU, a są znacznie brutalniejsze i mroczniejsze od BVS. Obraz Snydera z pewnością nie jest zbyt ciężki w tonie - dla mnie nie ma takiego słowa, przynajmniej nie w negatywnym znaczeniu w odniesieniu do twórczości w popkulturze - moja ulubiona część Gwiezdnych Wojen to ta najmroczniejsza (Imperium Kontratakuje), to samo z Księciem Persji (Dusza Wojownika)
     

    Produkcja ma kilka błędów, ale nie przekreślają one w żadnym wypadku wielu wspaniałych rzeczy, które udało się wprowadzić ze znakomitym, wręcz z zaskakującym skutkiem. Po pierwsze film może być dla niektórych zawodem ze względu na mniejszą rolę Batman V Superman, a większą Dawn of Justice. Powody do walki z obu stron są, sama walka jest fenomenalna, przypomina komiks Franka Millera - bez taniej próby imitowania. Pokazuje zmysł taktyczny Bruce'a i dobro Clarka. Wynik walki jest taki, jak oczekiwałem - i to każdy Batfan doceni i o dziwo fan Supermana. Może wydać się za krótka, ale często takie perełki nie trwają długo, to świetna mini-opowieść, która posuwa fabułę do przodu i porozumienie między dwoma herosami ma prawdziwy sens. Szkoda, że od rozpoczęcia filmu do odbycia walki mija dużo czasu, który faktycznie zostaje spożytkowany na wiele innych wątków. Wprowadzenie Aquamana, Cyborga i Flasha (to żaden spoiler, te informacje były jasne na długo przed premierą) mogło się odbyć później, ale nie uważam, że wstawienie ich do tego filmu jest wymuszone. Inną sprawą jest to, jak te sceny w istocie wyglądają - Cyborg wymaga jeszcze pracy, tyle chyba mogę zdradzić. Nie odczułem jednak, aby obraz stał się zbyt tłoczny jak ostatni Spider-Man od Sony.
    Inną perłą tego filmu jest tzw. Nightmare, ponura wizja przyszłości, w której jałowa Ziemia przypomina świat Mad Maxa. Deborah Snyder (producent filmu) mówi w jednym z wywiadów, że dodano tę scenę, bo ma się potem opłacić, czyli to nie koniec dystopii z symbolem Omega. Nigdzie nie wychodźcie, gdy ta scena się pojawia na ekranie - jedna z lepszych. Pogłoski o Flashu okazały się prawdziwe i na tym się powstrzymam - jego wejście równie wspaniałe, co zaskakujące. O Wonder Woman mówią, że to cameo. Jak dla mnie jej rola jest trochę za bardzo rozbudowana, żeby uznać ją za zwykłe cameo. Gal Gadot nie tylko wypadała dobrze pod względem warsztatu aktorskiego, ale i fizycznie w scenach walki. Jej Diana Prince to rzeczywiście, tajemnicza, silna i mądra kobieta, gdy wreszcie możemy zobaczyć ją w kostiumie to chwila, na którą warto było czekać, w walce jest zapewne lepsza od Supermana. Nie jestem w stanie powiedzieć nic złego na temat jej występu w filmie, nie pokazała żadnego drewnianego aktorstwa.
     

    Apropo drewna, Ben Affleck krytykowany za Daredevila może odetchnąć z ulgą. Krytyka tego filmu nie ma nic wspólnego z jego rolą. Batman i Bruce Wayne w jego wykonaniu kradną widowisko. Tak, jak to widać było w materiałach promocyjnych, mroczny rycerz nie boi się zabijać kryminalistów. Na szczęście jest to sprawnie wytłumaczone. Stąd m. in. ponowne pokazanie śmierci jego rodziców i upadek do jaskini z nietoperzami na pogrzebie (znowu odniesienie do Franka Millera i Powrotu Mrocznego Rycerza, są też odniesienia do Year One). Potem widzimy katastrofę w Metropolis i kolejny cios wymierzony w Bruce'a. Stratę setek pracowników, pewnie wśród nich wielu przyjaciół, gdy ratuję małą dziewczynkę w gruzach i pyta się gdzie jest jej matka, a ona wskazuje na zgliszcza, coś w Waynie pęka. Jego motywacja do tego, by torturować ludzi i zabijać w razie potrzeby nabiera większego sensu, jeśli uwzględni się jeszcze kostium Robina, prawdopodobnie zabitego przez Jokera. Ilość tragedii, które spadły na jego barki złamałaby każdego, zresztą dzięki komuś udaje mu się wrócić na lepszą ścieżkę. Inscenizacja sceny śmierci Thomasa i Marthy oraz ich pogrzebu to majstersztyk zgodny z wizją Millera niemal z dokładnością 1 do 1.
    Mieszane uczucie można mieć względem Lexa Luthora, ale mnie Eisenberg przekonał. Jego Luthor to manipulant i socjopata, jego motywacje są najmniej jasne spośród wszystkich postaci, dopiero po jakimś czasie pojąłem, o co mu chodziło z dyktatorami. W strachu przed życiem pod dyktaturą innych sam woli stać się tyranem. Jego rola w walce Batmana z Supermanem jest znacząca, ale człowiek nietoperze i bez tego chciał z nim walczyć. Lex daje natomiast konkretny powód do walki Clarkowi i w tym jego postać nabiera sens, a to nie wszystkie parszywe czyny, jakich dokonał w filmie. Henry Cavill jako Kent i Superman to znowu bardzo dobre połączenie, widać to zwłaszcza w trzech scenach - w walce z Brucem, w rozmowie z Luthorem i finale filmu. O, tak finał filmu to największe zaskoczenie, które udało się utrzymać w tajemnicy przed premierą. Wielkie uznanie dla twórców za taką odwagę.
     

    Jeremy Irons jako Alfred to krok w zupełnie innym kierunku niż dotychczas i bardzo dobrze. Ma ciekawą relację ze swoim zwierzchnikiem, są jak stare zrzędy, które spędzają ze sobą zdecydowanie zbyt dużo czasu, ale lokaj chce dla Bruce'a tylko tego, co najlepsze i służy mu swoją radą i techniczną ekspertyzą. Perry White najprawdopodobniej stoi w centrum największych cięć w BVS, brak 30 minut, które ma się pojawić na DVD widać najbardziej w scenach w Daily Planet. Jest związany z tym wątek, który też ledwo się klei, ratuje go Bruce Wayne, tropiąc osoby zamieszane w pewien incydent, ale muszę przyznać produkcja mogła się obyć bez tych scen.
    Widowisko wbrew wielu opiniom ma dobre tempo i montaż. Mnie osobiście 2,5 godziny zleciało jak 90 minutowy seans. Jedyny przestój pojawia się około 30-40 minuty. W kinie parę razy się uśmiechnąłem, byłem bliski łez, pojawił się szok, ale żadnych negatywnych emocji względem reżyserskiej wizji nie miałem, bo ostatecznie, jeśli się skupić i uważać na to, co nam pokazują, to połączyć pewne fakty nie jest trudno. Tutaj nikt nie kładzie wszystkiego na srebrnej tacy jak to czasami w Marvelu. Można się przyczepić do wątku z Doomsdayem, który i tak mnie zaskoczył tym, że wszystkie elementy ważne dla wprowadzenia tej postaci się tu znalazły. Dobrze wiem, że inni widzowie mieli z tym problem i sam rozumiem dlaczego, ale mnie to nie ubodło. Mnie się nie podobał design postaci i dziwne, całkiem niepotrzebne (niewystępujące w komiksach) moce.
     

    Słuchałem muzyki jeszcze przed pójściem na pokaz przedpremierowy i jak to zwykle bywa dopiero po seansie, mogłem ją naprawdę docenić. Junkie XL i Hans Zimmer, który po raz kolejny pracuje już nad oboma herosami, poradzili sobie z zadaniem nie wzorcowo, ale wspaniale. Kilka utworów w filmie wzrusza i przyprawia o ciarki, niektóre są typowym zapełniaczem tła. Utwory Beautiful Lie i Is She With You to dla mnie dwa kawałki najłatwiej zapadające w pamięć. Ujawnienie postaci Wonder Woman po raz pierwszy w filmie z tą muzyką ma w sobie zaskakująco wiele energii zaś  utwór na początku filmu niesie w sobie małą dozę nostalgii, która powinna sprawić, że wielu fanów DC i Batman poczuje się jak w domu i to, iż po raz pierwszy widzimy tę inkarnację nietoperza, nie ma najmniejszego znaczenia. Ben Affleck szybko zjednuje widzów chyba najlepszym do tej pory wcieleniem zamaskowanego bojownika, to idealne połączenie  herosa znanego z gier i komiksów. Muzyka dwóch kompozytorów mu w tym bez wątpienia pomogła.
    Ogólnie dostrzegam pewien trend w kinie superbohaterskim, który sprawia, że DC ma obecnie pod górkę i jeśli chcą stworzyć własne uniwersum z sukcesem dorównującym sukcesowi Marvela muszą ciężej pracować. Problem filmu tkwi głównie w tym, że wiele rzeczy jest wyjaśnionych szybko. Montaż stara się nadrobić długość projekcji i część widowni mogła się nie połapać w kolejnych wątkach oraz w tym, w jaki sposób tworzą one całość. Wersja reżyserska mam nadzieje, usunie ten problem i dla wielu widzów obraz stanie się jaśniejszy. Poza tym jest kilka rzeczy, które z punktu widzenia fana komiksów mogą być kontrowersyjne:
    - pojawia się cały storyline z Doomsdayem na dobre i na złe (zaskakująca odwaga Snydera, ale z drugiej strony wygląd stwora i jego moce to nie najlepszy wybór + fani chcieli tę historię w MOS2)
    - wprowadzenie herosów tworzących Justice League
    - powyższe dwa punkty razem ewidentnie pokazują dwa różne scenariusze: Goyera MOS 2 i Terrio BVS.
    - Batman zabija złoczyńców, co fabuła filmu w pełni uzasadnia.
     

    Snyder widział zbyt wielu ojców komiksu, których chciałby zadowolić, uwzględnić lub uhonorować - ze strony Supermana i Batmana. Dzięki temu dostaliśmy obraz, który jest bliski duchowi komiksów. A za to nie jestem w stanie krytykować kogokolwiek. Dużą, chyba największą prezencję w BVS ma Frank Miller, ilość puszczonych oczek względem jego dzieł jest spora, sam wyłapałem około 10-11. W trakcie seansu śmiałem się, płakałem, podziwiałem i byłem w szoku. Produkcja ma wiele mocnych scen, treść zdecydowanie nie jest dla dzieci (są rozważania na temat istnienia Supermana, które pogłębiają znaczenie dzieła) i dzieciaki (poza akcją w drugiej połowie) raczej nie będą się dobrze bawić, to dzieło skierowane raczej do dorosłych, a nawet do dorosłych fanów komiksów. Negatywny odzew wobec filmu zbił mnie z tropu, nie wiem czemu tak jest. Mnie się twór Zacka Snydera spodobał.
     

    8/10
  2. Grimmash
    Wampir! Wilkołak? Nie, to już było! To może zombie? Ile można! Ghule? A cóż to takiego? Ghule lub gule w tym anime nie mają nic wspólnego z arabskimi wierzeniami lub współczesną fantastyką. Przedmuzłumańska Arabia mówi o tych stworzeniach - złe duchy pustynne, którym nieobce są również cmentarze. Napadały na podróżnych i rabowały groby ze zwłok. W fantastyce to nieumarłe kreatury żywiące się ludzkimi zwłokami - bardzo rzadko atakujące żywych.
    Samotnie żyjący w Tokio, Ken Kaneki prowadzi skromne studenckie życie. Ma wiernego przyjaciela imieniem Hide, dużo czyta i marzy o zdobyciu dziewczyny. W swojej ulubionej kawiarni Anteiku, gdzie serwują wspaniałą kawę dostrzega niewiastę czytającą tę samą książkę co on. Mimo sporej nieśmiałości udaje mu się przełamać pierwsze lody i wreszcie spędzają razem czas. Niczego nie podejrzewający młodzieniec odprowadza Rize do domu, ona, tymczasem wiedzie go w coraz bardziej ciemne zaułki miasta, gdy przychodzi czas rozstania Ken nieśmiale pyta o możliwość kolejnego spotkania, pozornie niewinna odpowiedź pięknej kobiety szybko zmienia się w horror. Oto ghul znalazł perfekcyjną, bezbronną ofiarę, kiedy miał już ostatecznie pożreć jego ciało rusztowanie z opustoszałego nocą terenu budowy spadło na oboje. Chłopak kończy w szpitalu z przeszczepionymi organami, wybudzony odkrywa, że coś jest z nim zdecydowanie nie tak.

    Sui Ishida stworzył mangę, która zakończyła się na 14 tomach, by powrócić pod nieco zmienionym tytułem "Tokyo Ghoul:re". Jej ekspozycja w świecie ruchomych obrazków powinna cieszyć, bo wreszcie anime dostało serial akcji w klimatach grozy, który nie powiela powszechnych trendów. Trupojady w serii mają szereg nadprzyrodzonych zdolności mogących się równać z wieloma stworzeniami (takimi jak wampiry i wilkołaki) z innych produkcji. Ilość nazw i pojęć jest spora, dlatego pozwoliłem sobie zamieścić na końcu recenzji mały słowniczek, który mam nadzieję pomoże części czytelników.
    Jak wspomniałem ilość nazw i pojęć jest spora, a jest tak, bowiem Tokio w tej serii jest bardzo bogatym w szczegóły miejscem. Po ulicach jeżdżą auta, są miejskie pociągi, przechodnie, sklepiki, linie energetyczne. Od strony wizualnej wisienką na torcie są szklane biurowce, przez ich szyby widać wnętrza, a ich powierzchnia odbija światło - można zobaczyć odbicia innych budynków oraz refleksje miejskiego oświetlenia. Za bogactwem wizualnym w parze idzie treść. Stąd pierwsza połowa anime jest znacznie spokojniejsza, akcja dzieje się w wolnym tempie, ale wcale nie przynudza. Twórcy postanowili skupić się na początku na głównym bohaterze i jego przejściu do nowego świata, obserwacji jego członków i doświadczania jego reguł. Zainwestowani w jego losy cały czas chcemy wiedzieć co się z chłopcem stanie. Stopniowo do serii wprowadzana jest coraz większa ilość postaci - tak aby nie przytłoczyć widza. Powoli zaczynamy poznawać protagonistę oczyma innych, wówczas następuje zmiana i z serialu napędzanego dialogami oraz tajemnicami Tokyo Ghoul zmienia się w serial zasilany akcją. Pierwsze 12 odcinków ma kilka starć tak jak drugie 12 ma sporo treści i mówionych kwestii, ale ich ogólny wydźwięk jest widoczny gołym okiem.

    Ten podział nie tylko okazał się skuteczny, bo nie pozwolił mi oderwać się od serialu, ale stał się czymś oczywistym - przecież innego sposobu na poprowadzenie akcji nie było, takie myśli krążą po głowie. Naprawdę dobra robota. Ale co dalej? Yutaka Yamada stworzył epicką ścieżkę dźwiękową, idealnie podszywającą się pod różnego rodzaju sceny. To jeden z lepszych OST-ów od początku 2014 roku. Sukces wielki ze względu na nikłe doświadczenie kompozytora. O obrazie już wspominałem, mogę dołożyć do tego: nastrojowe wnętrza, dokładne wykonane najmniejszej filiżanki kawy i innych przedmiotów, realistyczne pojazdy (samochody, ciężarówki, śmigłowce itp.). Kreska nie jest osiągnięciem sztuki, ot taka przyzwoita robota. Szkoda, iż często niedopracowana - czasami twarze bohaterów ulegają widocznym zniekształceniom. To, co w supernatural najważniejsze, czyli moce i walki też są bardzo przyzwoite. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony tym jak wiele na podstawie proponowanego konceptu mocy rasy ghuli można dokonać. Bardzo monotonny pomysł, który miał opierać się na walczeniu jakimiś mackami wyrastającymi z pleców okazał się bardzo owocny i twórczy. Początek ten urodzaj ma w różnych typach tej rasy stworzeń. Same walki dzielą się na dwa rodzaje, co łatwo można zauważyć - standardowe i specjalne. Standardowych jest więcej ich tempo oraz animacja nie należą do najintensywniejszych i kreatywnych, to bardziej typowe kadry i ruchy, na których mimo wszystko można zawiesić wzrok. Walki specjalne mają miejsce, gdy po pierwsze dana walka ma duże znaczenie dla fabuły i jej konsekwencje będą widoczne oraz po drugie, gdy walczy nasz mężny główny bohater.
    Produkcja nie jest dla osób wrażliwych. Sporo groteskowej przemocy i hektolitry przelanej krwi, która często tryska jak fontanna w upalny dzień to nie wszystko, na co trzeba zwrócić uwagę. Poważne, mroczne nawet są tutaj wątki fabularne. Nieszczęśliwa miłość gula do człowieka, utrata bliskich, zdemaskowanie gula żyjącego wśród ludzi, przemoc inspektorów CCG wobec guli, przemoc i kanibalizm wśród guli. Oprócz tych ogólnych motywów, pomagających określić posępność świata i panujące w nim realia, można odnaleźć motywy zaogniskowane wokół grona najważniejszych bohaterów. Gule o wyszukanym podniebieniu zbierają się w tajnej bazie, żeby posmakować mięsnych delikatesów, jeden z nich bardzo interesuje się Kanekim. Jest ghul z dwoma osobowościami - jedna z nich pomogła mu przetrwać tortury, gdy został złapany przez funkcjonariuszy CCG, teraz sam torturuje złapane przez siebie ofiary, zabija je, czasem je pożera. Prawdziwy psychopata. Jest wreszcie główny bohater, który przechodzi zmianę o 180 stopni. Z całkiem niewinnego, uroczego chłopca zmienia się w bezlitosną maszynę do zabijania. Miewa mroczne wizje, w których Rize prześladuje go i zmusza do bestialskich zachowań. Skonfliktowany Ken, typ bardziej rewolucjonisty niż ewolucjonisty (zmienia się gwałtownie, nie stopniowo) to jedna z najlepiej ostatnio napisanych głównych postaci.

    Wiele wątków i tematów, ale nad wszystkimi góruje jedna rzecz. Walka z własną naturą, działanie wbrew niej, igranie z nią, a nawet zabawa w Boga. Ghule nic nie mogą poradzić, aby przetrwać muszą jeść ludzkie mięso. Tak zostali stworzeni, więc większość pożera ludzi. Nie na darmo jednak mają umysł, wolną wolę i zdolność myślenia. Stąd znajdą się i tacy, którzy chcą żyć w pokoju z resztą społeczeństwa. Maskują się w nim - zawierają przyjaźnie, zakochują się i pracują jak zwykli ludzie. W swojej egzystencji posilają się kawą (jedynym ludzkim przysmakiem, który są w stanie normalnie strawić), a główne dania serwują jedynie ze zwłok samobójców, być może i ofiar wypadków. Ludzie na ogół zbyt przerażeni i słabi aby stanąć do walki z wybrykami natury mają policyjne CCG. Wśród ludzi i ghuli są dobre oraz złe jednostki. Spirala przemocy trwa, gdy pracownicy policji i ludojady mszczą się za śmierć bliskich. Różnica jest tylko jedna - w anime ludzie nie krzywdzą innych ludzi, tylko ghule nie mają żadnych hamulców. Główny bohater jednocześnie nie należy i przynależy do obu światów. Widzi w nich dobro i zło. Doskonale wie, że rozdźwięk między kochającymi pokój członkami rasy kanibali a resztą jest zbyt silny, by jego i innych sielanka mogła trwać. Dokonuje wyboru, żeby stać się silnym i obronić bliskich. A zakończenie pozwoli każdemu widzowi wyciągnąć z tej historii coś dla siebie.
    Wolniejszą pierwszą połowę wynagradza przedstawienie świata, niestety ma to swój poważny minus jest to pierwszy poważniejszy ark po odkryciu przez Kena społeczności ghuli. Nie tylko jest zupełnie nieistotny z punktu widzenia całej opowieści, ale co najważniejsze zawiera jedną z najbardziej denerwujących postaci jakie miałem okazje zobaczyć. Samo zawiązanie akcji, czyli początek drogi głównego bohatera jest przewidywalny, od przejścia operacji po pracę w Anteiku. Motywy ukrytego w społeczeństwie mniejszego społeczeństwa, organów specjalnej policji do walki z siłami nadprzyrodzonymi oraz tajnych organizacji należą do najbardziej popularnych klisz fabularnych. Kolejnym błędem jest miejscami chaotyczne prowadzenie akcji, wątki zdają się prowadzić donikąd. Wiele z nich nie zostaje rozwiązanych, ale to można jeszcze wybaczyć - zakończenie serialu nie jest końcem historii. Szczęśliwie twórcy o tym pamiętali, gdy postanowili w emocjonalny sposób zwieńczyć mentalną podróż bohatera i rzucić mu tuż potem kolejne wyzwanie.
    Choć początkowo to nie było moim skojarzeniem, ale przyznać muszę, iż seria żeruje na podobnym do "Shingeki no Kyojin" wykorzystaniu lęku, co na ekranie objawia się zupełnie inaczej, ale efekt końcowy jest ten sam - zjedzony człowiek. Tego akurat nie uważam za wadę, wręcz przeciwnie to duży plus. Tam są oni kontra my, tutaj pomiędzy nami i nimi jest pokaźnej wielkości szara strefa. Podział moralny nie jest tak jednoznaczny i bipolarny. Mnogości postaci też nie uważam za minus, bo przecież serial ten nie stanowi zamkniętej całości i czasu na poznanie enigmatycznych bohaterów jeszcze będzie czas (zawsze można zajrzeć do mangi). Oglądając wszystkie 24 odcinki, jeden po drugim wyraźne jest poczucie, że ten serial przynależy do większej całości, jego scenariusz został do tego odpowiednio zbudowany, pozostaje tylko czekać na kolejną część, która wyjaśni pozostałe tajemnice i odkryje kolejne karty.

    Nie jest najważniejsze jaki morał wysnujecie z tej historii, bo jak to się mówi to nie cel podróży jest istotny, lecz sama podróż. Anime z pewnością należy do przyjemnych podróży, mogących wbrew pozorom zaskoczyć tym co mają do powiedzenia. Empatyczne postacie, wciągająca mieszanka intrygi i akcji oraz fenomenalna muzyka to główne atuty tytułu. Dodatkowo piosenki w openingach i endingach tworzą odpowiedni nastrój, twórcy nie bali się ich użycia w trakcie akcji, no i postarali się o inne kawałki, dobrze słyszalne w ważnych momentach. Moda na nadprzyrodzone potwory, które żerują na ludzkim ciele trwa, na szczęście tym razem w wiodącej roli obsadziła rzadko widzianą w popkulturze rasę.
    Słowniczek pojęć:
    Anteiku
    Mała kawiarnia, do której regularnie przychodzili Kaneki i Hide. To tu Ken poznał Rize i przypieczętował swój los. Budynek to przede wszystkim serce organizacji ghuli z 20 okręgu. Zapewnia ona schronienie i pożywienie potrzebującym tego pobratymcom oraz zarządza terenami żywieniowymi.
    Aogiri
    Agresywna organizacja ghuli, która przejęła kontrolę nad 11 okręgiem. Kryje one wiele sekretów, planuje ekspansję na inne okręgi i nie boi się walki z CCG. Większość członków pochodzi z 2 okręgu, tam Aogiri powstało.
    CCG (eng. The Commission of Counter Ghoul)
    Organizacja założona w 1890 roku przez Daikichiego Washuu, która zajmuje się sprawami powiązanymi z ghulami. Siedziba główna znajduje się w pierwszym okręgu Tokio.
    Kagune
    To tak zwany drapieżny organ ghuli, którego używają do walki i polowania. Czasami zwane są płynnymi mięśniami, ale tak naprawdę są bardzo mocne, twarde i silne. Uwolnione wzmacniają siłę, szybkość, kondycję i regenerację ghula. W anime dla odróżnienia Kagune od siebie zastosowano różne kolory, chociaż przeważnie są to różne odcienie czerwieni. Organy składają się z komórek Rc, które płyną w ciele jak krew. Ich hardość i giętkość może być zmieniana w zależności od potrzeb ghula. Obrażenia zadane tym mięśniem innym przedstawicielom rasy goją się wolniej. Rodzajów i kształtów istnieje wiele, ale ich siła zależy od posiadacza, który może się wzmocnić pożerając swoich pobratymców.
    Kakugan
    To zwyczajnie oko ghula. Czerwona tęczówka i czarna twardówka przeważnie objawiają się, gdy ludojad uwalnia swoje Kagune. Oczy każdy może zmienić zgodnie z własną wolą, ale Kakugan pojawić się może z ekscytacji, silnego głodu lub gniewu. Normalnie ghule mają parę takich oczu, sprawa ma się inaczej w przypadku hybryd, które mają jedno. Nie wiadomo czy czarno-czerwone oczy mają jakiś wpływ na moce i siłę tych stworzeń.
    Kakuja
    To zmieniona forma ghula. Może powstać, gdy jeden przedstawiciel gatunku dopuszcza się wielokrotnego aktu kanibalizmu. Czasami transformacja nie jest kompletna, wówczas mówi się o pół-kakujy. Kanibalizm może doprowadzić do mutacji - wytworzenia dodatkowego, nowego Kagune. Przedstawiciele tej rasy oprócz drapieżnego organu posiadają organ ochronny. Zbroje chroniące ciało przed obrażeniami. Kakuja są silniejsi i bardziej niebezpieczni w walce, choćby ze względu na ilość organów, którymi dysponują. Używanie dodatkowych Kagune jest niebezpieczne dla tych stworzeń, część z nich traci rozum, im więcej nimi walczą, tym bardziej tracą panowanie nad sobą. Mówi się, że to jest objaw niekompletnej transformacji.
    Kakuja Quinque
    Specjalny rodzaj używanych przez inspektorów CCG Quinque, wzmacniający możliwości użytkownika, który może ich używać jak zbroi. Ta sztucznie stworzona broń przez dłuższy okres czasu nie może być używana z pełnią mocy, albowiem Quinque zacznie się wgryzać użytkownika i powoli pożerać jego ciało. Dzieje się tak, bo broń posiada duszę swojej poprzedniej formy pobranej od martwego ghula.
    Quinque
    Broń używana przez inspektorów CCG do walki z Ghulami. Wyprodukowane z mocy ghuli bronie za pomocą elektryczność zmuszają dawne kagune do posłuszeństwa. Quinque przybiera wiele form od broni miotających po najprostsze miecze i topory. Jako broń wyprodukowana ludzką ręką nie może przybierać na sile, gdyż ona zależy od ghula, dzięki któremu powstała. Istnieją egzemplarze stworzone z dwóch kagune, zdolne do transformacji. Tylko inspektorzy drugiej rangi mają pozwolnie na ich użycie, którzy noszą je ze sobą w walizkach, rzadziej torbach.
  3. Grimmash
    Pierwsza część sagi to bardzo dobra gra, jej solidność w opowiadaniu historii i świat fantasy na podstawie prozy Sapkowskiego wystarczyły, aby wynagrodzić graczom wszystkie wady i sprawić, że tamten RPG wart był świeczki. Druga część różni się od pierwszej tak jak trzecia od drugiej. Pisząc cokolwiek o drugiej części wiedźmińskiej przygody, nie można pominąć wyjątkowego prologu.
    Zamknięty w lochu Geralt, gdy tylko się budzi jest obijany pięściami przez strażników. Zmiękczony ciosami zostaje przeniesiony do pokoju przesłuchań, gdzie czekał nań Vernon Roche, członek temerskich oddziałów specjalnych. Zeznania wiedźmina opowiadają o oblężeniu zamku La Valettów i jego późniejszych konsekwencji. Kolejność zeznań jest dowolna i stopniowo odkrywa przed graczem kolejne karty, które jak dobry trop prowadzą do sytuacji w lochu. Wzorem dobrego kina Redzi zbudowali frapującą narrację, osobliwe oraz wyraziste postacie, które sprawiają, że historię pożera się wielkimi kęsami. Opowiadaniu wtóruje tutaj oprawa wizualna, która zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Ilekroć mogłem, rozglądałem się wokół i obserwowałem jak machiny wojenne, funkcjonują w czasie oblężenia (m.in. wielkie katapulty ciskające daleko w powietrze swoje wielkie pociski). Rozmachu całości nadaje wprowadzenie w te wojenne realia sporych rozmiarów smoka, nie kojarzę wielu lepszych potyczek z mitycznym gadem w innych erpegach. Na koniec trzeba dodać, iż imponujący prolog nie smakowałby tak dobrze, gdyby nie jego kulminacja - pierwsze spotkanie z Letho i śmierć Foltesta.

    Grając w edycję rozszerzoną, nie dostrzegłem żadnych większych błędów w gameplayu. Patche z pewnością załatały, co było do załatania. Przyczepić się można jedynie do niedoskonałego zaprojektowania niektórych lokacji, w których napotkać można niewidzialne ściany - zwłaszcza przy wodzie. Rozgrywkę wzbogacono o stawianie pułapek i rzucanie petard oraz sztyletów (co w jedynce do głowy, by mi nie przyszło). Arsenał Geralta uległ urozmaiceniu, a walka większemu skomplikowaniu. Samouczek odpowiednio wprowadza w arkana nowego stylu - tym razem oba miecze mają szybki i silny styl, przeciwnika można kontrować oraz parować, a bełty i strzały odbijać w powietrzu. Największe problemy miałem z tym systemem w trakcie potyczki z Letho. Ostatecznie walkę uważam za element poprawiony, choć nie udoskonalony do stopnia satysfakcjonującego mnie w pełni. Z pewnością wypada lepiej od klikania w odpowiednim momencie.

    Potwory w serii takie, jak zgnilec i nekker zastąpiły wcześniejsze utopce. Pojawiły się endriagi, krabopająki oraz harpie. Polski produkt znów nie ustrzegł się nagłych wzrostów trudności, owszem czasami wystarczy porzucać srebrnymi sztyletami lub znaleźć jakieś zwężenie w terenie i można wygrać nawet z całym oddziałem żołnierzy, ale walki z kejranem i draugiem do przyjemnych nie należą. Zanim pojmie się jak te bestie pokonać, zginie się co najmniej kilka razy. Walka z tym pierwszym jest przeprowadzona z rozmachem, istnieje poczucie realności zagrożenia i jego powagi, a satysfakcja po jego pokonaniu jest wystarczającą nagrodą. Walka w upiornej mgle pewnie dla wielu miała swój niepokojący klimat i napięcie. Mnie ten etap nie przekonał, zwłaszcza wspomniany draug. Jego koncept wizualny i absurdalna siła nie są w moim guście. Na niego jest bardzo łatwy sposób, jeśli tylko wyściubi się nos poza domyślne miejsce pojedynku i dotrze w inne mniejsze. Przeciwnik, którego się obawiałem, czytając różne komentarze i opinie o grze, okazał się rozczarowaniem.

    Po idealnym prologu pierwszy rozdział trochę osiada pod względem napięcia i intensywności, taki dłuższy oddech to niemal konieczność i chociaż ciekawie przedstawiono na początku Zoltana i Jaskra, to tej sielanki było zdecydowanie za dużo. Starcie z kejranem, później z Letho oraz piękna intymna scena z Triss wynagradzają to z nawiązką. Drugi rozdział też ma imponujące pod względem opowiadania historii zabiegi - wcielanie się w inne postacie, Henselta i Egana. Jako całość trochę mnie rozczarował, za winowajcę uważam Roche'a, bo to jego ścieżką poszedłem i przez niego niedane było mi zobaczyć "bogactwa" Vergen. Ves w pewnym stopniu to wynagrodziła, ale główną lekcją z tego zamieszania była największa zaleta drugiej części przygód Geralta - nieliniowość. Nad wyborami w poprzedniczce długo się nie zastanawiałem, tutaj musiałem się dwukrotnie pomyśleć nad tym jaką decyzję podjąć. Ich wagę i szeroką gamę szarości można poczuć od początku do samego końca gry. Twórcy w zależności od podejmowanych decyzji przygotowali całkiem inne scenariusze, do tego w dwóch odcieniach - Iorwetha i Roche'a.

    Lokacje trzymają solidny poziom. Zaprojektowane miejsca nie są jednak perfekcyjne, a to z powodu niewidzialnych ścian. Najbardziej spodobały mi się: wijąca się jak muszla ślimaka droga ze stadem harpii (legowisko harpii), wąwóz pod mostem (tam, gdzie mieszka pijany troll), romantyczne elfie ruiny z aktu I, lochy z prologu. Do tego dodałbym jeszcze wieżę z trzeciego aktu i starcie ze smokiem. Miasta, lasy i jaskinie nie powalają, ale spełniają swoją funkcję. Generalnie wszystko jest lepsze we Flotsam. Grafika wcale nie jest taka niedopracowana, jak niektórzy twierdzą. Patrząc na projekty postaci, kostiumy, bronie i inne elementy świadczące o sile detali, które przekładają się na jakość oprawy wizualnej, nie ma w nich poważnych błędów. Przechodząc całą grę żadnych niedoróbek, nie dostrzegłem. Wiele gier, jeśli by się dokładnie przyjrzeć pewnie ma jakieś niedociągnięcia, ale jeśli nie można ich dostrzec bez przysłowiowego "mikroskopu" to nie warto o tym wspominać. Największe amerykańskie filmy mają błędy, które wyłapać można często jedynie, używając stopklatki. Łowca androidów takie ma, co wcale nie odbiera mu siły przekazu i genialnej oprawy wizualnej.

    Muzyka ponownie dobrze współgrała z wykreowanym światem, może trochę zabrakło epickich motywów z jedynki, ale ogólny ton ścieżki dźwiękowej był zgoła inny, dlatego łatwo można było to wybaczyć. To, co uległo zmianie na lepsze to bez wątpienia dialogi i ogólne prowadzenie postaci. Jaskier to nie ta sama gogusiowaty poeta z jedynki (znaczna poprawa), Triss stała się magnesem dla facetów, a wszystko to umożliwiły dobrze rozpisane historie i wątki wspierane non-stop dobrymi kwestiami. W RPG dobry scenariusz i dialogi to oczywista oczywistość, zatem ogromnie cieszy mnie rozwój CDPR na tym polu. Poważną wadą całego przedsięwzięcia dla mnie jest jego długość, jeden z krótszych role-playów, w jakie grałem. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że tym razem (wcześniej NWN) przygody Geralta zalatują osiągnięciami Mass Effect, zwłaszcza przy projektowaniu lokacji, ale może to tylko moje wrażenie.
    Drugą część wiedźmina zapamiętam głównie przez pryzmat prologu, kejrana, smoka i jednej z najlepszych scen erotycznych w grach - nie tylko RPG. I to wcale nie jest zła rzecz, mam wspomnienia, które zostaną ze mną po przejściu gry. Takich rzeczy w poprzedniej odsłonie trochę mi brakowało, wymieniałem je na potrzeby recenzji, bo byłem na świeżo po przejściu gry. Teraz, choć tekst był w większości gotowy tuż po przygodzie z zabójcą królów, dopisałem do niego kilka rzeczy i z perspektywy czasu miałem rację, wyszczególniające konkretne sceny i elementy. Jak już pisałem na początku - tak jak Wiedźmin 2 różni się od Wiedźmina 1, tak Wiedźmin 3 różni się od Wiedźmina 2. Nie mogę się doczekać chwili, w której będę mógł się zabrać za dziki gon na tym blogu.
    PS
    Szkoda, że trzecia część nie może się pochwalić podobną do Triss rozbieraną sesją, Yennefer jest na to zbyt modna?
    Ocena: 8,5/10
  4. Grimmash
    Na kolejną walkę z przebiegłym Skynetem poszedłem bez większej wiary. Moje nadzieje poszły w górę po 20-30 minutach filmu. Niestety tym dotkliwsze jest to, że nic wielkiego z tego ostatecznie nie wyszło.
    W niedalekiej przyszłości John Connor lider ruchu oporu walczącego z armią maszyn kontrolowanych przez Skynet zmierza do zakończenia wieloletniej wojny z potężnym przeciwnikiem. Niestety, jak się okazuje wróg ludzkości ma zabezpieczenie na taką ewentualność i używa swojej ostatecznej broni, podróży w czasie. Za T-800 wysłany zostaje Kyle Reese, prawa ręka dowódcy ma obronić jego matkę przed maszyną. Przenosząc się do roku 1984, odkrywa, iż przeszłość uległa zmianie.
    Seans rozpoczyna się w sposób, o którym wielu myślało i chciało zobaczyć. Swoiste kulisy wysłania przez Skynet T-800 do zabicia Sary Connor i Reese'a przez Johna do jej ocalenia. Przez dłuższą chwilę tak to właśnie wygląda, twórcy zadali sobie nawet trud, żeby odtworzyć kultowe sceny z pierwszej części. Tego efektu nie psują zmiany czasowe, wręcz przeciwnie jeszcze bardziej przykuwają uwagę i intrygują. Niestety w pewnym momencie produkcja zaczyna zjadać swój ogon i zmienia się w dobrze zrealizowane komercyjne widowisko. Aż tyle i tylko tyle.

    Pełen dziur i błędów film każe widzom o nich zapomnieć, ciskając w ich stronę kolejne sceny akcji i zmiany czasowe, owszem bardzo kreatywne i spektakularne, ale wrażenie niespełnienia nie opuściło mnie aż do samego końca. Jednym z większych problemów jest dla mnie okropna kampania reklamowa, w której zdradzono ważny zwrot fabularny (istotny dla przebiegu wydarzeń i dla całego uniwersum)... a ponieważ to jest w zwiastunie... UWAGA SPOILER... tak John Connor jest maszyną (koniec SPOILERA). Jakaś część rozrywki została widzom odebrana. Moda na alternatywne linie czasowe, które pomogą odkurzyć znaną z przeszłości markę, nie zawsze mogą być tak udane, jak w X-Men. Genisys jest pierwszą częścią zapowiadanej trylogii, ale niepokojących niedociągnięć fabularnych jest tu bez liku.
    Najbardziej irytującą z nich jest interwencja policji w niekoniecznie oczywistych momentach i jej brak, gdy zniszczenie sięga zenitu, a bohaterowie jak gdyby nigdy nic wielkiego się nie stało bez żadnego pościgu, znikają z miejsca zdarzenia. Inny problem to oparcie fabuły na (SPOILER) tatusiu Arnie'm, który to wychował Sarę jak córeczkę (koniec SPOILERA), posiadając wszystkie potrzebne informacje do jej obrony - wiedział wszystko, nawet o innych liniach czasowych - skąd, kto go wysłał? Pewnie zostanie to później wyjaśnione, ale na razie jest lichym pomysłem i usprawiedliwieniem obecności Schwarzeneggera. Niby to wszystko ma jakiś sens, ale już z daleka wydaje się być naciągane.

    Pamiętne one linery cedzone przez Arnolda może i się bronią, dopełniają je dwa-trzy nowe plus gag z wyszczerzonym w nienaturalnym uśmiechu Terminatorem, wielu w sali kinowej się śmiało - ja byłem zdegustowany. Te momenty pozostają na długo po seansie, co chyba źle świadczy o całym przedsięwzięciu. Elektroniczny mordulec to przecież sci-fi nie komedia. Jeśli ktoś czekał na staromodny powrót do przeszłości to poza odwołaniem się do wydarzeń z tamtych filmów i ich częściowym ponownym zainscenizowaniem będzie rozczarowany. Obraz wypruty jest z głębi wizji Camerona, a radę daje sobie jedynie jako wakacyjny blockbuster. Jako taki broni się całkiem zacnie.
    To, co film ma do zaoferowania to nowy rodzaj przeciwnika, który podobnie jak T-1000 może modyfikować i przekształcać swoje ciało. Pozbawiony jest jednak jego wady związanej z ciekłym metalem, co oczywiście nie przeszkadza bohaterom w znalezieniu jego słabego punktu. Bez wątpienia starym wyjadaczom spodobać się może początek projekcji, połączenie walk w przyszłości z powrotem do przeszłości i wreszcie (długo na to czekałem- SPOILER) walka Arnie kontra Arnie (koniec SPOILERA). Ten moment w filmie był naprawdę dobry, zupełnie jak odtworzony komputerowo T-800. Mimo wcześniejszego narzekania na komediowe wyczyny Arnolda, muszę przyznać, że to on spaja to widowisko i trzyma poziom. Obserwowanie ludzkiego zachowania przez tę maszynę cały czas wywołuje uśmiech - takiego mniej wymuszonego humoru też nie zabrakło. Do gustu przypadł mi powrót T-1000, odgrywany przez azjatę Byung-huh Lee, Terminator jak w Dniu sądu sieje strach i stwarza śmiertelne zagrożenie. Na chwilę kradnie show, gdy się pojawia na ekranie, przyciąga wzrok. Sceny akcji i efekty specjalne reprezentują godny poziom - nie ma się do czego pod tym względem przyczepić.

    Emilia Clark to bardzo dobra aktorka, fani pewnego serialu fantasy dobrze to wiedzą, jednakowoż żadna z niej Sara Connor. Wspomnienie po twardej Lindzie Hamilton prysło, gdyby nie jej kreacja w T1 i T2, to Clark wypadałaby bardzo pozytywnie... niestety, jeśli porównać obie... Jai Courtney, który zabłysnął w Spartacusie, nie może złapać tchu, biedaczek znowu będzie krytykowany za swoją grę. Wprawdzie wypadł lepiej niż w ostatniej Szklanej pułapce, ale kompletnie minął się ze swoją postacią, gdzieś na etapie castingu. To, że Michaela Biehna nie przebije było oczywiste. Na jego nieszczęście nawet bez porównań wypada blado. Jason Clarke pod względem aktorskim okazał się strzałem w dziesiątkę. Taki miszasz przebijający wizualnie wcielenie Sama Worthingtona i aktorsko Bale'a oraz Stahla. Problemem jest użycie tej postaci, nie każdy się zgodzi z tym, żeby z największego sprzymierzeńca ludzkości uczynić wroga. Gdybym nie oglądał zwiastunów, byłbym w szoku, tymczasem mając to w świadomości, zastanawiałem się jedynie dlaczego? Wciąż nie mogę się zdecydować, czy było to słuszne, czy złe posunięcie. Z pewnością pokazuje postać z innej strony, poszerza horyzont itp., chociaż nie wiemy dokładnie, jak to się stało (bo widzowie muszą uwierzyć twórcom na słowo, a strzelaniny, pościgi i wybuchy zamarzą te niedociągnięcia), to za sprawą aktora jesteśmy w stanie w to uwierzyć.

    Terminator Genisys spełnia oczekiwania, jeśli nikt nie nastawiał się na zbyt wiele lub oczekiwał jedynie komercyjnej popeliny. Dobry humor przebijający się echem przez cały seans wspierany pomysłowymi scenami walk, strzelanin i pościgów to za mało, żeby zakochanego w dwóch pierwszych częściach fana zaspokoić. Moda na alternatywną rzeczywistość, która pomaga usprawiedliwiać zmianę aktorów, fabuły i wymazanie niegodnych marki produkcji, trwa w najlepsze, ale czyżby ten Terminator był początkiem końca jej ery? Z odgrzewanych ostatnio starych legend kina to Mad Max wypada najlepiej. Nowe dinozaury i teraz jeszcze maszyny mają sporo lekcji do odrobienia. Najwięcej możliwości i pracy zarazem ma robot z przyszłości. Manipulacja linią czasową otwiera uniwersum na co najmniej kilka nowych filmów, pytanie tylko jak zostanie to spożytkowane i czy kolejne części sprawią, że ta będzie lepsza i bardziej kompletna? Czas pokaże, na razie jest tylko trochę ponad przeciętnością.
    Ocena: 6,5/10
  5. Grimmash
    Ten krótki wywód dotyczy ostatnich wydarzeń na rynku gier na przykładzie dwóch tytułów i tego, jak oraz w jakim stanie są one graczom sprzedawane. Mógłbym to nazwać określeniem "angry rant", zamiast tego nazwę to "soft rantem" lub "sad rantem", bo swój gniew ostatecznie powstrzymałem i z ostateczną opinią poczekam do momentu zainstalowania, a jak wszystko pójdzie dobrze przejścia obu gier (Arkham Knight i Dziki Gon).
    CD Projekt z okazji trzeciej części przygód Geralta przygotowało fanom specjalną edycję gry - figurka wiedźmin i gryf to według mnie jedna z najlepszych figurek przygotowanych na potrzeby wydawnicze jakiejkolwiek gry (Joker do Arkham Origins też był niczego sobie). Rocksteady i WB obiecali graczom dwie różne edycje wydania kolekcjonerskiego, z czego tuż przed premierą się wycofali. Wersja z Batmobilem okazała się zbyt złożona i problematyczna, wszyscy zamawiający stracili swoją szansę na edycję kolekcjonerską. Jestem pewien, że fanów Batmana zwrot pieniędzy wcale nie zadowolił, a oni sami poczuli się oszukani. Ja mogę się tylko uśmiechnąć, bo dobrze wybrałem edycję z Batmanem, ale... no właśnie... jeszcze jej nie dostałem. Jest spore opóźnienie i wysyłka gry jak poinformował mnie kochany sklep (nazwę z oczywistych względów pomijam) odbędzie się dopiero 14 lipca. Nie wydam kolejnych 150 zł na podstawkę, tylko po to, żeby pograć wraz z resztą zainteresownych, chociaż kusi mnie ogromnie. Może dobrze na tym wyjdę i otrzymam grę z lepszym portem na PC, czas pokaże.
    Mało tego wersja na PC od momentu premiery jest krytykowana z każdej niemal strony, ograniczenie klatek do 30 oraz pozostałości z wersji PS4 (okazjonalne krzyżyki i kwadraciki itp.) dowodzą jak mało wielkie firmy (mam na myśli WB) kierują się interesem swoich klientów. Wiedźmin z kolei krytykowany jest za downgrade, wynikający z faktu, że gra miała wyglądać (w stopniu, w którym było to możliwe) podobnie na każdej platformie. Jak tu nie mówić, iż konsole hamują rozwój technologiczny? Prostsza obsługa (bez martwienia się o komponenty) wynagradza mniejsze osiągi, a ich popularność usprawiedliwia całe zjawisko? Redzi do gry dołączają darmowe DLC i ścieżkę dźwiękową. Dodatkowo robią to w przystępnej cenie i gwarantują, że klienci dostaną tę samą wersję gry z tymi samymi DLC. Warner z kolei liczy na frajerów, którzy kupią różne wersje gry dla exclusivów. Ponad 100 godzin gry i większy otwarty świat kontra (jak podejrzewam) ok. 20-30 godzin spędzonych z Batmanem za wyższą cenę z większymi problemami przeszkadzającymi w rozgrywce.
    Fani mrocznego rycerza zostają więźniami wielkich firm, które dobrze wiedzą, że jeśli coś schrzanią to i tak głupi fan kupi, bo to Batman. Już wcześniej WB obrzydziło mi Batmana, był moment, że nie mogłem przejść gry z ich winy, teraz Rocksteady nie ustrzegło się podobnych problemów (z tego, co słyszę i czytam online). Chociaż po jakimś czasie udało się Origins ukończyć, to po wielu perypetiach danie nie smakowało już tak dobrze. Ostatecznie sama gra pod względem grywalności i fabuły jest niczego sobie, jednakże ostateczny produkt nie dorównał osiągnięciom Rocksteady. Na tym właśnie opierałem swoją wiarę w Arkham Knight. To przecież Rocksteady, oni tego nie sknocą...
    Skoro już wylałem swoje żale i napisałem, co mnie uwiera, a co boli, to na koniec tego wpisu dodam, że choć obie gry mają kilka wspólnych cech (Be The Batman, zostań wiedźminem; tryby drapieżnika i tropienie), to nie mogły bardziej reprezentować odmiennych praktyk i filozofii sprzedaży. Jedni stawiają na zadowolonego klienta, drudzy na pieniądz - mam nadzieję, że czas pokaże, kto ma rację.
    UPDATE
    Recenzja Wiedźmina 2 już wkrótce. Wiedźmin 3 się instaluje, chyba cały dzień ta instalka zajmie...
    echh...
  6. Grimmash
    Od premiery polskiego erpega z prawdziwego zdarzenia minęło kilka lat. Wszyscy szanujący się patrioci, fani tego gatunku gier oraz prozy Sapkowskiego już w nią zagrali i trochę pewnie zapomnieli. Ja jestem świeżo po przejściu edycji rozszerzonej, w której grałem z widokiem TPP, ten notabene spisywał się znakomicie. Po wybraniu pana Magistra zamiast Przerazy i przejściu do I rozdziału gra staje się trudna i nudna. Na tyle nieangażująca gracza w świat, że kilka lat temu po wyjściu wspomnianej edycji odbiłem się od Wiedźmina i nigdy więcej w niego nie zagrałem. Ponieważ chcę zagrać w Dziki Gon, nie mogłem sobie wyobrazić, żebym nie mógł przejść jedynki i dwójki (prolog niemal doskonały i ciekawszy, ale o tym innym razem). Postanowiłem, że podzielę się wrażeniami i doświadczeniami z grą, która robi się coraz lepsza po I rozdziale.
    Alchemia to jest coś, co według mnie nie jest potrzebne serii do życia i szczerze mówiąc może takie uproszczenie rozgrywki do znaków i mieczy lepiej, by się sprawdziło. Rozumiem, że to nawiązanie do książek i naprawdę szlachetny pomysł, ale wprowadzenie opcji wyboru - z alchemią lub bez - mogłoby okazać się złotym środkiem. Zbieranie składników i tworzenie Kotów, Jaskółek itp., jest czasochłonne i odbiera grze dynamikę. Innym rozwiązaniem byłoby kupowanie i znajdowanie gotowych eliksirów.

    Wiedźmińskie znaki natomiast bardzo przypadły mi do gustu, ich rozbudowa i użycie talentów pozostaje w klasycznym dla RPG guście. Efekty wizualne i dźwiękowe towarzyszące ich użyciu są bardzo dobre. Drzewka z atrybutami Geralta, ekwipunek, dziennik i mapa wszystkie są czytelne i funkcjonalne. Przydałby się odrobinę bardziej pojemny ekwipunek i tyle. Walkę urozmaicają bardzo dobrze, różne typy wrogów sprawiają, że często są niezbędne. Owszem poza okazyjnym użyciem Quen tak naprawdę istotne są tylko dwa - Igni oraz Aard - to jest jedyny niedopracowany mechanizm tego elementu rozgrywki.
    Po doświadczeniach z fenomenalną trylogią Mass Effect chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do systemu walki, to całe klikanie nie wydawało się najlepszym pomysłem, ale siłą rzeczy już po prologu przyzwyczaiłem się do tego. Style silny, szybki i grupowy x2, bo dwa miecze Geralt zwykł nosić, doskonale sprawdzają się na polu walki. Podział przeciwników podatnych na jeden ze styli oraz srebro na potwory, stal na ludzi - to nie tylko się sprawdza, ale i zmusza do minimalnego myślenia, planowania starć. Pomijając całe to dziwne klikanie w odpowiednim momencie, mechanizm walki na długo po premierze dobrze się sprawdza. Mało efektowny, za to całkiem efektywny.

    W grach RPG najważniejsza jest historia, zadania, dialogi i NPC. Zanim do tego przejdę, zatrzymam się przy Platige Image. Filmy CGI stworzone na potrzeby gry przez Bagińskiego już się zestarzały, nawet w czasach premiery widać było czasami sztywność ruchów, zwłaszcza strzygi. Na szczęście mają unoszącą się nad nimi aurę Sapkowskiego. Intro ma kilka niejasnych momentów np. gdy Geralt rzuca łańcuch na Strzygę, ta gdzieś wpada jakby dostała z bliskiej odległości sporego kalibru giwerą. Ja przynajmniej mam takie wrażenie, że nie poleciała w kierunku, w którym skakała. Poza tym należą się brawa, za wiele ciekawych ujęć, za dobrze poprowadzoną walkę i klimatyczną muzykę. Wideo na zakończenie gry jest znacznie lepsze pod jednym względem, wyłączając podstarzałą animację, nie ma żadnych błędów lub dziwności. Pojedynek na miecze jest dynamiczny i ma fenomenalną choreografię.
    Zadania poboczne w stylu zanieś, przynieś, znajdź itp., już zdążyły mi się znudzić. Wiedźmin niestety ma ich sporo. Wypełnianie kontraktów jest przyjemne jednakże po raz enty, walcząc z utopcami granie po jakimś czasie, przestaje być atrakcyjne. Bruxa, zeugl, strzyga, królowa kikimor i wilkołak to bardzo dobrze zrealizowane pojedynki. Chociaż z wilkołakiem nie walczymy, to zadanie i sceny walki w mieście należą do jednych z lepszych w grze. W pamięci wyryły mi się jeszcze (w kolejności przypadkowej): napad wiewiórek na bank, biała Rayla (moja ulubiona kobieca postać), Pani Jeziora, cmentarz na bagnach. Główny wątek fabularny jest naprawdę dobry, ale główni przeciwnicy Azar i Magister nie zrobili na mnie wrażenia, co innego Aldersberg. Samo zakończenie z przyzwoitym punktem wyjścia, który zostawił twórcom furtkę - w zależności, na co by się zdecydowali - nie należy do najlepszych, ale jak na pierwszą grę RPG redzi poradzili sobie zacnie.

    Postacie w grze łącznie z babulką krzyczącą na nas, gdy tylko się pojawimy w domu Shani, są różne. Truizm, ale dobrych NPC i złych NPC rzucających się w oczy jest sporo. Na plus: Foltest, Adda, Zoltan, Triss, Rayla, Pani Jeziora, Aldersberg, Vincent, Carmen, pamiętne wampirzyce w burdelu. Na minus: Shani, Jaskier, Azar, Magister, Alvin, Velerad, Kalkstein i Zygfryd. Największy żal do twórców mam za Jaskra, biedaczek wypada nad wyraz przeciętnie i do pięt nie dorównuje książkowemu pierwowzorowi. Jedną z przyczyn są dialogi, według mnie nie trzymają równego poziomu. Czasami pięknie odzwierciedlają styl Sapkowskiego, innym razem te książkowe naleciałości niekoniecznie się sprawdzają w przypadku gry. Zdarza się (rzadko, ale zawsze), iż dialogi są po prostu poniżej pewnego poziomu, co nie ma zupełnie nic wspólnego z prozą polskiego mistrza fantasy. Gdy głównie dialogi tworzą opowieść, nie ma litości: gracze nieznający książek mogą się poczuć rzuceni na głębokie wody, przeszłość i relacje postaci kuleją (jak w zbyt mocno okrojonej wersji kinowej dobrego filmowego widowiska). Brakuje więzi z głównymi drugoplanowymi bohaterami, brakuje wyjaśnień, a zarysowanie historie z nimi związane nie pozwoliły mi przejmować się ich losami jak w materiale źródłowym.

    W grze mimo wielu łatek (edycja rozszerzona) jest wiele niewidzialnych przeszkód, przez które nasz wiedźmak przejść nie chce. Zdarzają się miejsca, w których biedak nie może się ruszyć, a ja muszę wczytać zapisany stan gry. Ślady Neverwinter w polskiej grze są wszechobecne i widoczne nawet dla mnie, mimo że nie przeszedłem dzieła Bioware w całości. Osoby wyczulone na tym punkcie mogą żałować, że CD Projekt nie udało się już wtedy przejść na własne "papiery". Ten NWN nadaje rodzimej produkcji klasycznego szlifu, mnie to nie przeszkadza, ale twórcy (jak mi się zdaje) nie mogli pójść na całość, chociaż do dziś kilka lokacji robi wrażenie. Walka na pięści jest tragiczna i nie atrakcyjna, kościany poker mimo wliczonej losowości wciągnął mnie, jeśli przegrałem, od razu chciałem zagrać jeszcze raz, żeby udowodnić swoją wyższość.
    Ostatecznie jestem w stanie zrozumieć hype w momencie premiery i zawyżone oceny. Tak, pierwszy polski role play, gra z Geraltem, pierwsze polskie fantasy itp. Nie wiem, jaką ocenę sam bym dał Wiedźminowi w 2007 roku. Teraz nie będzie to nawet 8.
    Ocena: 7,5/10
  7. Grimmash
    W pamięci ciągle żywe są sceny z arcydzieła Hollywoodzkiej komercji w reżyserii Stevena Spielberga. Twórcy tego sequela, który pod dywan zamiata poprzednie dwa obrazy, nie mieli łatwego zadania. Podziw i narastająca z biegiem lat nostalgia czyni dokonanie twórcy Szczęk coraz bardziej kultowym i pod względem technicznym niestarzejącym się wcale. Jedno przed seansem było pewne, dostaniemy należną nam od lat ucztę z dinozaurami w rolach głównych, która nie będzie produkcja klasy D, robioną prosto na rynek DVD. Pytanie, czy twórcy w ogóle mogli się wyzbyć życia w cieniu wielkiego protoplasty. Ponieważ, nie było to możliwe, postanowili nie walczyć z prądem, dlatego porównania do oryginału nie tylko są nieuniknione, ale wręcz obowiązkowe.
    Achhh... te zwiastuny sporo krwi napsuły... ale... gdy wrota do jurajskiego świata się otwierają, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Niespodziewanie pojawia się nostalgia, twórcy bezczelnie wkradają się we wspomnienia i wgryzają się w aurę oryginalnej świętości. Po wielu zwiastunach, które były z tego wyprute, a obiecywały jedynie jatkę, w stylu walcz lub uciekaj (zdecydowanie częściej uciekaj), film całkiem słusznie zaskakuje. Fabuła, o dziwo została całkiem sensownie złożona i podzielona na logiczne elementy, poza samym zakończeniem, które nawiązuje do stylowego zakończenia pierwszej części.

    Wspomnienie dawnego dzieła Hammonda jest tylko tym - wspomnieniem. Widzimy sprawny park, który dziennie odwiedza 22 000 ludzi. Ta wersja parku to wyrachowana i zoptymalizowana na zysk instytucja. Nadzorująca codzienne działania parku, Claire Dearing jest tego personifikacją, dziewczyną, dla której najważniejsza jest praca nie rodzina. Tak dwóch malców, zamiast swojej ciotki skazanych jest na opiekunkę, której nie trudno uciec. Na przestrzeni lat właściciele parku zaczynają dostrzegać fatygę u ludzi, więc żeby podnieść zyski, tworzą dinozaura hybrydę. Owen Grady, który trenuje Velociraptory i bada ich inteligencję, zostaje poproszony o sprawdzenie nowego wybiegu dla śmiercionośnego gada pod kątem możliwych błędów. Przybywa w porę, albowiem Indominus Rex używa podstępu, żeby uciec z zamknięcia.

    Twórcy wielokrotnie przywołują na ekran dawne obrazki. Odwołują się do konkretnych scen, konkretnych miejsc, a nawet postaci. Wszystkie wspominki starego filmu to miły dodatek, który tak naprawdę ma na celu ukrycie, faktu, że twórcy chcieli powtórzyć magiczną formułę oryginału, ukryć choćby odrobinkę. Pod wieloma względami to działa. Powtórzenie formuły dzieła Spielberga wielu przypadnie do gustu, ale takie starania nie mogą się obyć bez błędów i niedociągnięć.
    Zacznijmy jednak od tego, co dobre. Motywy rodzinne... oczywiście czymś trzeba wypełnić miejsca na salach, co jest lepszego od rodzinnego wyjścia do kina? Zatem dwaj bracia wspólnie walczący o przetrwanie mogą przeszkadzać, bo już to gdzieś widzieliśmy, ale oczekując po tym wątku tylko najgorszych rzeczy, zostałem pozytywnie zaskoczony. Scenarzyści całkiem dobrze radzą sobie z fabularnymi kliszami, a wiszący w powietrzu nad chłopakami rozwód rodziców też mi nie popsuł humoru. Wszystko zostało dobrze ułożone, pomaga fakt, iż aktorzy nie irytują.

    Zwiastun pokazywał scenę, w której Chris Pratt na motorze przewodzi raptorom. Otóż Velociraptory i Starlord w filmie bronią się całkiem dobrze. Jest jakaś ekranowa więź między Prattem a komputerowymi stworami, nie mogę tego określić dokładnie, ale na wielkim ekranie się to sprawdza. Chris udowodnił, że nie jest aktorem jednej produkcji i doskonale spawdza się w tego typu mieszankach postaci - humoru i akcji. Postaci Owena pod względem komediowym show kradnie Larry, które jednocześnie jest i nie jest stereotypowym informatykiem w okularach, wyróżnia go nietypowa osobowość i nietypowe, łamiące schematy tego typu bohaterów odzywki.
    To, co w filmie nie gra, to cała polityka korporacyjna. Zza kulisowe sprawy, które dzieją się poza krwawą akcją z dinozaurami. Były one miejscami wymuszone i za mało rozbudowane, aby były pozbawione fabularnych dziur. Mamy właściciela parku, który dba o uśmiechniętego klienta, o jego bezpieczeństwo. Jest militarny InGen, które chce wykorzystać w wojskowych realiach Velociraptory. Zarząd parku bardziej dba o dobry pr niż o bezpieczeństwo ludzi, stąd cała afera sama podcina sobie skrzydła. Większość błędów logicznych, które rodzą się w głowie w trakcie seansu, niemal chwilę później jest wytłumaczona i to jest ok. Ale korporacyjna afera w tle i spiskowa teoria (porzucona w połowie drogi) trochę ujmują całości jako atrakcyjnemu widowisku, które ma zbalansowane wszystkie elementy. Wyspa z krwiożerczymi dinozaurami nie ma właściwych środków do ich zabijania, gdyby stało się coś złego? Otóż wręcz przeciwnie! Nie są używane, bo nikt nie chce zabijać dinozaurów wartych miliony dolarów. Nikt nie chce wzbudzać paniki, więc nikt nie ewakuuje wyspy na początku, bojąc się medialnego skandalu. Na tym opiera się cała późniejsza "rozpierducha", jeśli jesteście w stanie przełknąć tę sprawę, będziecie się dobrze bawić. Kulminacją tego wątku jest wysłanie militarnej grupy z elektrycznymi laskami, na kilkumetrowego inteligentnego i agresywnego gada. Niby jak mieli oni przeżyć to starcie?

    Poza tym wywołanie takiego podziwu jak w filmie Spielbera zwyczajnie nie było możliwe, mimo to twórcy dokonali wszelkich starań, aby choć odrobinę tamtej magii przelać na ekran ponownie. To według mnie niemal w 100% się udało. Komercyjny sukces świadczy o tym najlepiej (pobił rekord Avengers i w weekend zarobił ponad 208 mln $ w USA, 549 na świecie). Także nie podzielam opinii recenzentów, dotyczących tego aspektu widowiska. Argument monster movie, nie Jurassic Park movie nie działa na mnie, gdy na ekran wkracza stary znajomy, czułem się jak w pierwszym filmie, a chwilę potem można zobaczyć na ekranie coś naprawdę ekstra.
    Powiem otwarcie, efekty komputerowe z Parku Jurajskiego nadal są niezwykle wiarygodne. W połączeniu z animatroniką powstał wówczas doskonały mariaż, który rzadko kiedy zostaje powtórzony w Hollywoodzkich block busterach. Chociaż Jurassic World nie jest tak dobry pod tym względem, to przyznać muszę jest bardzo blisko tamtego poziomu. Ku mojemu zdziwieniu w filmie posłużono się animatroniką, a dinozaury wykreowane przez komputery często są całkiem wiarygodne. Czasami jednak na ekranie jest tych komputerowych elementów zbyt dużo, co zabija trochę realistyczny klimat.

    Inną sprawą, którą chciałbym poruszyć, jest to, jak drastyczny jest to film jak na przyjazny całej rodzinie obraz. Poczucie cudowności i podziwu dla majestatu natury ponownie przemienia się w walkę o przetrwanie, krótko mówiąc survival horror. Tak jak w pierwszej części to może się podobać, trochę zabrakło podziwu, bo gdy już czujemy nostalgię, zamiast wielkich gadzich cielsk widzimy budynki i infrastrukturę parku wkomponowaną w krajobraz tropikalnej wyspy.
    Świat Jurajski ma wiele momentów wzbudzających zachwyt, garstkę zaskakujących i sporo dobrych elementów humorystycznych. Intryga dziejąca się w tle między ludźmi nie została dobrze poprowadzona ani pewnie dobrze rozpisana w scenariuszu. Wybrednych widzów dotknie klątwa rodzinnego widowiska, którą z ledwością wynagrodzą prehistoryczne gady. Mnie się film podobał, ma zdecydowanie więcej plusów niż minusów.
    Ocena: 7,5/10
  8. Grimmash
    Potwierdzamy.
    Rozpoczęliśmy przygotowania do produkcji pełnometrażowego aktorskiego filmu fabularnego ?Wiedźmin?, za który odpowiedzialny będzie Tomek Bagiński i ekipa Platige Films. Scenariusz powstanie w oparciu o prozę Andrzeja Sapkowskiego.
    Projekt jest obecnie w fazie developmentu.


    ~Platige Image

    Sukces gry to jedna rzecz, film, co oczywiste, całkiem inna. Sukces fantastyki na wielkim ekranie poza adaptacją prozy J.R.R. Tolkiena jest niewielki (Harry Potter jest nie dla mnie). Pojedyncze próby, raz śmielsze innym razem skromne, nie zawsze się sprawdzały. Upadła wizja Narnii, po bardzo dobrym pierwszym filmie każda kolejna odsłona była gorsza. W zasadzie, z czystym sumieniem, polecić mogę tylko Labirynt Fauna. Dużo zależy od nadchodzącego Warcrafta. Może rynek przesunie się nieco w stronę dobrego fantasy. Wieść o fabularnej próbie adaptacji prozy Sapkowskiego do dziś mnie szokuje. Tym bardziej mając na względzie poprzedni projekt z panem Żebrowskim. Tematyka bardzo trudna, zatem czemu Bagiński się na tę górę próbuje wspiąć?

    Widząc sukces Gry o tron i piękna zawartych tam scen sricte fantasy (ze smokami, olbrzymami itp.), widzę szansę na dobrze zrobiony polskimi rękoma film aktorski, który pozbawiony będzie Hollywoodzkiego budżetu. Proza Sapkowskiego, zwłaszcza opowiadania, są idealnie skrojone dla atrakcyjnej konwencji, jaką z pewnością jest serial. Zatem, dlaczego film? Z drugiej strony patrząc na graficzną pracę Platige Image, widzę ogromny potencjał w dziedzinie animacji. A night to remember pokazuje, że technologia, w której tworzone są filmowe CGI do gier, jest wreszcie na poziomie godnym wielkiego ekranu.

    Od czasów pamiętnego intra ze Strzygą, które swego czasu również robiło spore wrażenie, minęło sporo czasu. Filmik stworzony na potrzeby drugiej części, według mnie był właściwie typowo gamingowy. Ładny, kolorowy, bardzo dobry, ale pozbawiony tej magii z pierwszej gry. Teraz wszystkie promocyjne wideo do najnowszej części mają tę samą magię. Prowadzenie kadrów jest poetycko kinowe, nastrój bardzo surowy, mroczny i żywcem wyjęty z książek. Jakość tekstur, projektów postaci i tła razem sumuje się na krótkie złudzenie, że w tym wideo biorą udział aktorzy. Reakcje na A night to remember zamieszczone na Youtubie dobrze o tym świadczą. Wysoka jakość grafiki i filmowy szlif całości popycha mnie w stronę produkcji opartej w całości na osiągnięciach Platige Image na polu CGI.

    Wracając do Gry o Tron, świat, w którym Geralt żyje, jest do niego zbliżony. Mroczny, poważny, surowy - słowem stworzony dla dorosłych odbiorców. To opowieść o ludzkich emocjach, okropnościach i morałach pięknie przykryta kurtyną fantastyki. Etyczne dylematy, szeroka gama szarości wśród bohaterów i spory rasowe zawarte w prozie Sapkowskiego mają taką ilość subtelności, że mogą przekazać ją jedynie dobrzy aktorzy. Doborowa obsada adaptacji książek George'a R. R. Martina umożliwia napędzanie akcji relacjami i rozwojem postaci, które od czasu do czasu przerywają epickie walki na miecze i ostatnio jeszcze lepsze bitwy. Ich konstrukcja, tak doskonale rozplanowana, mydli oczy widzom na całym świecie i ani razu nie daje im powodów do zwątpienia, że te cuda równie dobrze mogliby obejrzeć na srebrnym ekranie. Współpraca z HBO chyba nie wchodzi w rachubę, zbyt skromny budżet może być twórczym zabójcą wiedźmińskiej fantastyki. Polskie realia dalekie są od budżetów produkcji z zachodu, mniejszy budżet wymaga niezwykłej kreatywności i jeszcze lepszego rozplanowania, co znowuż popycha mnie w stronę animacji komputerowej.

    Nie ma gwarancji, że nawet świetny scenariusz uda się przenieść z sukcesem na duży ekran. No i jaka jest polityka studia? Chcą zawojować świat, czy jedynie stworzyć coś na polski rynek? Casting - tylko Polacy czy mieszanka etniczna? Przecież Wiedźmin podbija teraz społeczność gamingową na niemal wszystkich kontynentach, inwestycja w język angielski byłaby wskazana. Ja sam chciałbym mieć wreszcie powód do dumy również w zakresie kinematografii, to najważniejsza ostoja współczesnej popkultury, której Polacy nie podbili (z pewnością nie komercyjnie). Język polski to z punktu widzenia finansowego kiepska inwestycja, a kręcenie w dwóch językach może być uciążliwe, że nie wspomnę o dubbingu w studiu. Nie ma osób tak dobrych, które wpasowałyby angielski w polski lub odwrotnie. Mało tego, ograniczającym szanse na zyski z filmu aspektem jest sex i przemoc, a i cenzura oraz spory o kategorie (PG czy R) to klasyczny problem dla fanów.

    Mutanci mają być pozbawieni emocji. Zostali stworzeni do zabijania potworów, nie powinni się bać, nie powinni kochać. Geralt na takiego był właśnie wychowywany, lecz nie wyzbył się tych cech całkowicie. Z tego względu, gdy jest jedyną osobą, która może pomóc słabszym i uciśnionym, robi to. Dla tej profesji, emocje to słabość, bo jak ma taki zabójca zjaw i utopców walczyć, jeśli czuje strach? Wiedźmin traktowany jest jak trędowaty, przez wielu uważany za potwora, gdyby nie to, że ludzie go potrzebują, sami by go zabili, jak zabijano czarownice w średniowieczu. Czuje się inny, bo ludzie dookoła mu o tym przypominają, ale ta percepcja jest złudna, bowiem w książkach dobrze widać, iż to ludzie często bywają potworami. To monstrum potrafi być bardziej ludzkie od człowieka.
    Wkurza go to, że wie, iż zależy mu na ludziach, a mimo to próbuje sobie wmówić, że wcale go nie obchodzą. Jeden ze zwiastunów do Dzikiego Gonu dobrze wgryzł się w tę tematykę (Killing monsters), co zresztą sama gra dobrze podchwytuje - Geralt nie powinien opowiadać się za jedną ze stron, powinien być neutralny, stąd biorą się różne odcienie moralnej szarości, a podejmowane wybory mogą mieć różne skutki.

    Kod profesjonalnych łowców ludojadów mówi o pozostawaniu neutralnym, niewtrącaniu się w ludzkie sprawy. Ten sam kod mówi o niezabijaniu inteligentnych istot, jedynie tych, które zagrażają populacji, ale nawet najbardziej krwawe czyny wobec ludzi to dla monstrów sposób na przetrwanie, jedyny, jaki znają. Ludzie nie mają tego komfortu, znają inne metody, posługują się pojęciem dobra i zła, co czyni ich prawdziwymi potworami powieści. Nadprzyrodzonym stworzeniom zależy jedynie na przetrwaniu. Kołysanka z A night to remember to przestroga dla małych nocnych kreatur i drapieżników, przestroga przed złym wiedźminem, który dybie na ich życie. Człowiek kontra bestia, kto jest większym potworem?

    Abstrahując od technicznych spraw, jeśli opisane wyżej moralne motywy pojawią się w filmie, to nie obchodzi mnie czy będzie to dokonane za pomocą CG, czy aktorów. Najważniejsze jest pozostanie w zgodzie z materiałem źródłowym, zawarcie swojskiej słowiańszczyzny. Oddanie tego, kim są postacie, oddanie relacji między ludźmi i innymi rasami, między wiedźminami i ludźmi i oczywiście to, co czyni gry atrakcyjnymi, czyli polowanie na potwory. Komercyjny potencjał twór Sapkowskiego ma ogromny, ale szanse na jego spełnienie są osnute gęstą mgłą.
  9. Grimmash
    Prowadzący samotniczy tryb życia Max przemierza pustkowia swoim Interceptorem. Mimo swojej ostrożności zostaje schwytany przez sługusów Immortan Joe'ego, który wraz z liczną populacją zajął rejon wokół wysokich, cylindrycznych skał. Wydobywa tam spod ziemi duże ilości wody, na problem amunicji i benzyny znalazł odpowiedź, wydobywając drugie i produkując pierwsze. Podczas gdy Max jest używany jako bank krwi, podwładna szefa, Furiosa wyrusza z konwojem po uzupełnienie zapasów. Gdy okazuje się, że zdradziła swojego dowódcę, Immortan wraz z całym legionem podwładnych w stalowych rumakach ruszają w pogoń. Jeden z trepów, Nux zabiera ze sobą Rockatansky'ego, żeby mieć nieprzerwany dostęp do jego krwi. Co się stanie, gdy ścieżki jednorękiej i byłego policjanta zejdą się ze sobą?
    Takiego poczucia ogromu świata i namacalnej skali brakowało poprzednim filmom sygnowanym tytułem Mad Max. Tylko ten element, zapewniony przez duży budżet prosto z Hollywood, był nieobecny w produkcjach z Melem Gibsonem. Ludzie odpowiedzialni za zrealizowanie storyboardów na pustynnych terenach Namibii wykonali kawał ciężkiej roboty. W skwarze ukończyli samochodową orgię pościgów i kraks. Ilość nowych ciekawych rozwiązań zachwyca. Ruchome maszty przymocowane do samochodów pozwalające na pustynną wersję pirackiego abordażu to doskonały przykład. Nowy projekt George'a Millera spełnił wysokie oczekiwania, które niewątpliwie przed seansem były największą moją obawą. Na szczęście już pierwsza sekwencja rozwiała wszelkie wątpliwości i pozwoliła gapić się na wielki ekran aż do samego końca.

    Pomagają w tym wymyślne projekty wielu pojazdów, które nie tylko różnią się od siebie, ale i mają pewne wspólne atrybuty, pomagające odróżnić auta jednego plemienia od drugiego (np. Buzzardzi mają małe pojazdy najeżone metalowymi kolcami). Same wehikuły napędzane benzyną mogą stanowić dość materiału na pokaźnej grubości ilustrowany przewodnik po samochodach z filmu*. Wisienką na torcie jest gitarzysta z wielką gitarą, która jednocześnie jest miotaczem płomieni - dźwięki rocka rozchodzą się echem po opustoszałych równinach, zwiastując nadchodzące zagrożenie i śmierć przyszłym ofiarom. Pomysł odjechany, ale ma swoje uzasadnienie, nawet we Władcy Pierścieni armia Orków miała swoje wojenne bębny.
    Na początku XXI wieku produkcja Fury Road spaliła na panewce. Po upływie tylu lat było już zdecydowane za późno dla Mela Gibsona, by mógł powrócić do skórzanego odzienia i ukochanego V8. Jeśli, jednak jesteście gotowi zawierzyć reżyserkiej wizji, zgodzicie się na pewien rodzaj niepisanej umowy, to Tom Hardy nie będzie dla was żadną przeszkodą w dobrym odbiorze filmu i co najważniejsze dobrej zabawie. To bardzo dobry aktor, ale żaden z niego Mel. Wiem-truizm. W jego obronie muszę powiedzieć, że starał się uchwycić ducha postaci. Te starania mu się udały, może poza dwoma krótkim scenami. Droga furii okazała się bardzo udana dla filmowej bestii z X-Men (Nicholas Hoult). Aktor niespodziewanie według mnie trochę skradł widowisko przewodniej parze, przynajmniej w kilku scenach. Mając to na uwadze Charlize Theron, wreszcie odnalazła spełnienie w roli pełnoprawnej wojowniczki, która swoją zawziętością nie odstępuje Rockatansky'ego na krok. Jej portret Furiosy, na początku bardzo stanowczy i stonowany, zamienia się w nowoczesnego wojownika - odważnego, żywiołowego, silnego, ale i bystrego oraz inteligentnego. Relacja między Hardy'm a Theron ewoluuje wraz z posuwaniem się fabuły do przodu, co w jednostajnym świecie bardzo pomaga widzowi odnaleźć emocje i człowieczeństwo. Przeciwnicy w tej produkcji, choć troszczą się o siebie do pewnego stopnia (część z nich jest rodziną), to nie myślą w kategoriach czułości i miłość, ich głowy zaprząta kalkulacja, chłodne zadanie. Z kolei Immortan Joe balansuje na krawędzi logiki i emocji - słowa Maksa z początku stają się w jego świetle bardzo żywe (coś w stylu -kto jest bardziej szalony ja czy reszta).

    Intensywne kolory podkręcone w postprodukcji atakują widza od pierwszych chwil. Fetyszysta czuwający nad kolorystyką swoich filmów nie poszedł drogą czarno-bieli, wiedząc, że finansowo taki zabieg może się nie opłacić. Obiecana już wersja na Blue-Ray ma zawierać film w odcieniach szarości. Artystyczną wizję udało się wprowadzić w niewielkim stopniu, dzięki podbiciu kolorów. Wysoki kontrast działa na podświadomość i pomaga sprzedać widzowi postnuklearny świat. Niedawno ponownie obejrzałem The Road Warrior i na początku musiałem się przyzwyczaić do palety barw w filmie, ale zobaczywszy bardzo kreatywnie stworzoną Cytadelę (baza Immortan Joe), dostrzegłem sens tak podanych kolorów. Wśród pustkowi, wyjałowionej ziemi, kurzu, pyłu i rdzy, gdy pojawia się zieleń i woda, nałożony filtr dodatkowo pomaga pokazać ich piękno, rzadkość oraz wagę i nadzieję, którą niosą ze sobą w tym świecie.
    Odpowiedzialny za całe zamieszanie reżyser na festiwalu w Cannes stwierdził, że wszystkie obrazy z serii specjalnie nie przywiązują wagi do chronologii wydarzeń i powiązań między filmami. Jeśli ktoś się zastanawia czy jest to reboot, prequel czy sequel, Miller ma dla Was odpowiedź - to epizod z życia Maxa Rockatansky'ego w tym szalonym świecie (choć sam przyznał, że wydarzenia z Fury Road mają najprawdopodobniej miejsce po Thunderdome/pod Kopułą Gromu).

    Niektórzy czepiają się (całkiem słusznie), że w świecie, gdzie drogocenny jest każdy litr paliwa i każda kula się liczy, nikt nie ma kłopotów ani z jednym, ani z drugim. Po pierwsze ta problematyka doskonale była pokazana w Wojowniku szos, nie na tych motywach z takim budżetem Miller chciał się skupiać. Po drugie twórca zadał sobie minimalny trud, żeby ten stan rzeczy wyjaśnić. Immortan Joe i jego armia mają pokaźne zapasy obu tych drogocennych zasobów, co nie znaczy, że mają ich niekończące się ilości, w trakcie filmu jeden z jego podwładnych oburza się marnotrawstwem paliwa, pocisków i samochodów.
    Były policjant, o polskich korzeniach w rękach australijskiego reżysera stał się ikoną popkultury. Nie ma bardziej szlachetnego kina akcji, od tego, w którym lubuje się ten twórca. Kreator osobliwego świata z jeszcze bardziej osobliwymi bohaterami (kapitan żyrokoptera, dziki chłopiec ze śmiertelnym bumerangiem, kobieta z mechaniczną ręką, olbrzym z piłą mechaniczną, gitarzysta z instrumenatalnym miotaczem płomieni itp.). Dziwactwa mnożą się tutaj na ekranie w podobnym do Wojownika szos wydźwięku, ale nie są autokomentarzem do poprzedniego materiału, ani nie jawią mi się jako rodzaj jakiegoś hołdu. To po prostu próba pokazania światu, jak tamte dzieła mogłyby wyglądać z lepszym dofinansowaniem. Taka druga szansa na przeobrażenie własnej wizji, gdzie czyny świadczą o charakterze bohatera, nie słowa. Kolejne pościgi jak artyleryjskie pociski szturmujące ekran przerywane są emocjonalnymi scenami - w ich trakcie postacie odrobinę obnażają się przed widzem, dając wgląd w swoje dusze. W filmie nie ma długich scen dialogów, bohaterowie są małomówni, ale inscenizacja scen akcji pomaga wydobyć z nich coś więcej. Pozwolenie na to, by akcja opowiadała historię, okazało się strzałem w dziesiątkę. No i oczywiście jest na co popatrzeć, wszystkie starcia w nowym Mad Maksie to małe dzieła sztuki.

    Na drodze gniewu to nowoczesny obraz z przemyconą z minionej epoki wrażliwością na kino. Produkcja daleka od ideału, ale jakże satysfakcjonująca dla widza. W świecie bez nadziei, gdzie każdy ryk silnika jest jak łóżkowe doznanie, a benzyna, piach, rdza i krew stanowią kamień węgielny surowej opowieści, można dostrzec udoskonalony sposób na stworzenie wysoko-oktanowego kina akcji. Przygotujcie się na ekscytujący festiwal pokracznych samochodów, za których kierownicami siedzą nigdzie indziej niespotykane indywidualności.

    *Link dla ciekawych
    Fury Road Cars
  10. Grimmash
    Komiks z 1989 roku, opowiadający o początkach Hala Jordana jako członka kosmicznego korpusu pilnującego porządku we wszechświecie to nie jedyna historia portretująca superbohaterską genezę jednej z najpopularniejszych postaci srebrnej ery graficznych powieści. Nie jedyna, ale na tyle ciekawa, że powiązana z unwiersum stworzonym lata później przez Geoffa Johnsa. Wraz z postacią Harolda rozpoczęła się dla komiksu Green Lantern całkiem nowa era. Nowa geneza i koncept świata widziane oczyma tego herosa dały w 1959 roku początek tego, co znamy dziś (m.in. czerwoni, niebiescy, żółci i pomarańczowi latarnicy), jako emocjonalne spektrum. Tak jak w 59, tak później w 89 GL mógł cieszyć się bogactwem kreatywności na długie lata.
    Kapitan Harold Jordan zaprzepaścił karierę wojskową, stracił pozwolenie na latanie w Ferris Aircraft i swoją kobietę Carol. Prześladowany wspomnieniami heroicznej śmierci ojca coraz bardziej traci kontrolę nad swoim życiem. Zwolniony, potem przygarnięty z powrotem przez córkę szefa, Hal dostaje 1/3 pensji, a latać może jedynie w symulatorach. Zapija, więc swoje żale z bratem Jackiem, kumplem Andym i dziewczyną Dee, po czym siada za kierownicę Jeepa. Kręta droga powrotna z baru wiedzie paczkę prosto na billboard postawiony tuż przy jezdni, Jordanowi udaje się go ominąć, ale tym samym dachuje i wpada na jadący z naprzeciwka samochód. Eskapada kończy się w szpitalu, przyjaciel Andy jest sparaliżowany, a jego samego poszukuje policja. Skoro nic mu nie pozostało w życiu, postanawia chwycić się jedynej rzeczy, której może i wsiada do symulatora w bazie Ferris.

    Niespodziewanie niewidzialna siła pcha całą kabinę do nieprawdopodobnego lotu przez ścianę aż na odległą pustynię, jakiś głos przemawia do niego, chociaż nikogo nie ma w pobliżu. Nie mając pojęcia, co się dzieje bohater, ląduje przed statkiem kosmicznym, jego oczom ukazuje się nierealna zjawa. Maszyna nie z tego świata należy do Abin Sura, Zielonego Latarnika i obrońcy sektora 2814. Umierający przybysz z kosmosu wyjaśnia, że Jordanowi, że to wielki honor zostać wybranym na członka latarników, a jego zdolność do pokonania strachu jest główną przyczyną, dla której został wybrany. Jego słowa nie wiele znaczą dla zwykłego ziemianina, ale w chwili, w której założy pierścień, jego życie zmieni się diametralnie. Nowy artefakt daje mu niebywałe moce, nie znając ich granic, będzie musiał stawić czoło Legionowi, pozostałości jednej z kosmicznych ras, która obrała sobie za cel członków korpusu Zielonych Latarni. Z chwilą założenia pierścienia Hal stał się jego kolejnym celem. Nieświadomy niczego będzie musiał stoczyć heroiczną walkę i odnaleźć w sobie odwagę, o której istnieniu zdążył zapomnieć.
    Emerald Dawn to opowiedziana od nowa historia tego, jak Hal Jordan stał się Zielonym Latarnikiem, tzw. retcon, czyli sytuacja, w której nowa fabuła wyjaśnia lub zmienia poprzednie wydarzenie bądź dodaje do niego nowe znaczenie. Jordan to dodatkowe znaczenie z pewnością zyskał. Opowiadanie uczłowiecza go, pokazując jak utalentowany pilot, stacza się na samo dno, by ostatecznie się od niego oderwać dzięki interwencji kosmity. Pijany kierowca, nielatający pilot, rzucony przez miłość swojego życia obwinia się za wypadek i paraliż przyjaciela. Sam oddaje się w ręce policji i trafia do aresztu. Chociaż praca Jima Oswleya i M. D. Brighta została przekreślona późniejszą pracą Geoffa Johnsa, to jej istnienie dla wielu fanów postaci pozostaje bardzo istotne.

    Drugi numer otwiera Jordan pilotujący samolot wspinający się na wysokość dotąd nietkniętą przez żadnego pilota, zdaje swoisty test silnej woli i opanowania. Bardzo prędko sukces zamienia się w piekło, wszystko idzie źle. Samolot obraca się wokół własnej osi i spada w stronę Ziemi, wtem Hal słyszy głos zmarłego ojca. Oznajmia mu, że nie jest dumny z poczynań syna. Samolot kieruje się dziobem w stronę wielkiej latarni i uderza w nią, a pilot budzi się ze snu. Właśnie takie sceny, zagłębiające się w psychikę postaci (swoją drogą bardzo podobne stylem do scen z Imperium Kontratakuje), czynią ten komiks wyjątkowym. Wzbogaca on świat latarników, pokazując, jak ludzki jest Jordan. Szmaragdowy świt pogłębia jego osobowość i daje czytelnikom wgląd we wnętrze bardzo interesującej postaci, która na przestrzeni lat w wielu kręgach zyskała miano kwint esencjonalnego Green Lanterna. Nawet zaakcentowane drobnostki robią wrażenie - Hal sam decyduje się stworzyć maskę, aby ukryć swoją tożsamość, nie jak to było w filmie, gdzie pierścień sam decydował o tym, kiedy tożsamość władającego jest zagrożona. Poza tym w tej fabule pojawia się godny przeciwnik dla korpusu. Całkiem zresztą ekskluzywnie, bo po tym występie nie pojawił się w żadnym kolejnym komiksie. Co biorąc pod uwagę liczbę równoległych światów, wznowień i tym podobnych spraw mnie osobiście bardzo dziwi (wolę Legiona od Atrocitusa i kilku innych). Legion to postać zapomniana, ale jakże interesująca, nawet w dzisiejszych realiach.


  11. Grimmash
    Moje życie gaśnie, obraz się zaciera. Pozostają jedynie wspomnienia. Pamiętam czas chaosu, zburzone marzenia, wyjałowioną ziemię, ale najbardziej pamiętam wojownika szos. Człowieka, którego nazywaliśmy Max. Aby zrozumieć kim był trzeba cofnąć się do innego czasu, gdy świat napędzany był czarnym paliwem a na pustyniach rosły miasta zbudowane z rur i stali... teraz przepadły, zniknęły z powierzchni ziemi. Z przyczyn od dawna zapomnianych, dwa wojownicze plemiona stanęły do wojny. Bez paliwa były niczym, zbudowały dom ze słomy. Grzmiące maszyny krztusząc się, stanęły. Przywódcy długo rozmawiali i rozmawiali i rozmawiali... ale nic nie mogło powstrzymać lawiny. Ich świat się walił. Miasta wybuchły. Trąba powietrzna grabieży, ognista burza strachu. Ludzie zaczęli zjadać się nawzajem. Przeżywał tylko ten, kto był dość mobilny, aby grzebać w odpadach i dość brutalni, aby rabować. Gangi przejęły autostrady, gotowe rozpętać wojnę o bak paliwa. W tych potwornych czasach rozkładu zwykli ludzie byli poniewierani i niszczeni. Ludzie jak Max, wojownik Max. W ryku silnika stracił wszystko i stał się cieniem człowieka, wypalonym, zrozpaczonym człowiekiem. Człowiekiem prześladowanym przez demony własnej przeszłości. Człowiekiem, który przybłąkał się na tę pustynię i to tutaj w tych krwawych czasach ponownie nauczył się żyć.

    Nim Max Rockatansky wyruszył na drogę gniewu mścił się na gangu motocyklowym i pomagał bronić rafinerii przed gangiem Humungusa. Mad Max stworzył modę na postnuklearną rzeczywistość, ma patent na świat futurystycznej dystopii. We własnym zakresie zbudował arcyciekawe uniwersum, które zainspirowało wielu innych twórców (gier, komiksów, książek) i to bez pokaźnego budżetu (2mln $). Kontynuacje to trudny orzeszek do zgryzienia, recepta więcej i lepiej nie zawsze się sprawdza, żeby przebić pierwowzór trzeba mieć szczęście, trzeba stworzyć coś magicznego. Dobrze, że produkcja z 1979 roku okazała się być jedynie pierwszym krokiem do znacznie ciekawszego świata, stała się częścią gry wstępnej dla prawdziwej kochanki Goerge'a Millera, czyli zakręconej motoryzacyjnej akcji w zniszczonym świecie. Pierwszy obraz miał jeszcze w sobie resztki prawa i porządku, które zginęły ostatecznie wraz z nim. Policja przestała istnieć, rządzi prawo dżungli. Tym razem reżyser zamiast skupiać się na budowaniu suspensu i odpowiedniej aury postanowił podkręcić tempo akcji i pozwolić jej wybrzmieć, dać jej, szansę na stworzenie klimatu.
    Świat, w którym przyszło Rockatanskiemu żyć opanował totalny chaos. Ludzkość po atomowej zagładzie powróciła do społeczeństwa plemiennego. Garstka ludzi operująca rafinerię musi bronić się przed zakusami dzikiego gangu Humungusa, człowieka kryjącego swą twarz za maską. Ludzi z rafinerii uratować może tylko wojownik szos. Jeśli sam opis fabuły nie oddaje tego, jak komiksowa jest to opowieść, to z pewnością da wam to odczucie sam obraz. Paliwo jest tu na wagę złota, a kule trzeba liczyć. Pustynny krajobraz ciągnie się w nieskończoność, czasem ruiny i wraki dawnej cywilizacji przypominają dawną potęgę. Ludzie zaczęli żyć na drodze, mało kto próbuje się osiedlić, bowiem liczne gangi natychmiast ograbiłyby niechronione osady.

    Miller znany jest z ekscentrycznego podejścia do swoich wizji, dla niego ogromną rolę do odegrania ma kolorystyka. Tworzy ona estetykę świata, buduje niepowtarzalną aurę rysującą jego surowość. Dlatego The Road Warrior dostępny jest również w wersji czarno-białej, co całkowicie zmienia odbiór filmu. Dean Semler odpowiedzialny za zdjęcia nie tylko pomógł stworzyć intensywne, pełne ekscytującej akcji sceny pościgów, ale i wpisał się do historii kina swoim kultowym ujęciem stojącego pośrodku drogi Mela Gibsona z psem u boku. Mało, który obraz z filmu może się pochwalić taką afiszową estetyką. Australijscy twórcy poprawili kostiumy, scenografię, pojazdy i przede wszystkim montaż. Film bawi się tandetą kina lat '80 i komiksowymi kliszami. To prawdziwy kamień milowy dla kina akcji.
    Wprowadzając do fabuły dzikiego chłopca ze śmiertelnym stalowym bumerangiem, homoseksualnego członka gangu, Bruce'a Spenca jako kapitana żyrokoptera i wytresowanego psa, scenarzysta pokrył produkcję grubą warstwą osobliwości. Indywidualność i charakter rzadko spotykany na ekranie pomaga sprzedać widzowi ponurą wizję świata, pokrytego kurzem, piaskiem i rdzą. Sprawia, że ciężko jest wyzbyć się jej z głowy. Apropo psa, scena, w której trzyma na muszce kapitana i spuszcza z niego wzrok, by spojrzeć na hasającego za oknem samochodu królika nie przestaje mnie cieszyć, zaś rozkręcająca się turbina futurystycznego Interceptora (stuningowany Ford Falcon GT) ciągle przyprawia mnie o gęsią skórkę. To plus stalowy bumerang w powietrzu i głowie jednego z członków gangu, to tylko te najpopularniejsze momenty, które pomagają określić cały projekt. Celuloidowy świat postapokaliptycznego kina zyskał na znaczeniu między innymi dzięki takim ryzykownym posunięciom - wszystkie wypaliły i zagrały na wszystkich cylindrach głośnego V8.

    Wirtuozeria rozplanowania, zrealizowania i zmontowania scen pościgów wbija w fotel. Widz znajduje się w samym centrum całego zamieszania od samego początku seansu. Twórcy upewnili się, żeby w tym centrum pozostał aż do samego końca, przecież mało jest takich scen jak szaleńcza ucieczka z rafinerii, której przewodzi Max prowadzący cysternę. Scenami kraks samochodowych z Blues Brothers i pościgiem z Bullitta można się zachwycać po dziś dzień, ale nikt tak nie fetyszyzuje aut jak George Miller. Motoryzacja w stanie czystym, w której liczy się ryk silnika, a nie piękna karoseria. Co z resztą jest logiczne, biorąc pod uwagę, że w tej twardej przyszłości wygrywają jedynie szybcy, silni i bezwzględni. Jednostka ludzka wyzbyła się zasad moralnych i została sprowadzona do poziomu walczącego o przetrwanie zwierzęcia.
    To, co czyni Mad Maxa wielkim jest właśnie w tym filmie. The Road Warrior jest jednym z wielu przykładów na to, że druga część w filmowej serii lub trylogii jest często tą najlepszą (Jaws 2, Empire Strikes Back, The Dark Knight, Back To The Future II, Rocky II, Terminator 2 Judgement Day, Oldboy, Spider-Man 2, nawet X-Men 2 - jeśli liczyć pierwsze trzy jako jedną trylogię). Nie tak często, jak pierwsze odsłony, ale warto o tym wspomnieć pisząc o wizji Millera. Wojownik szos dowodzi niemal na każdym kroku, że to projekt w swej naturze inny, różniący się od pierwszej części. To wystąpienie przed szereg i osobliwy charakter z pewnością coś znaczą, bowiem ten obraz błyszczy na tle pozostałych (przynajmniej do czasu Fury Road). Gdyby nie Mel Gibson i postać Mad Maxa ciężko byłoby stwierdzić, że to sequel. Maskaradzie pomagały plakaty, gdzie pojawiał się jedynie napis - The Road Warrior.

    Napędzana fenomenalnymi charakterami historia pełna wysokooktanowej akcji ciągle prezentuje się absolutnie bezbłędnie. Od czasu jej premiery realizacja scen pościgów się zmieniła, powstał gatunek postapokaliptycznej przyszłości (konkretnie postnuklearnej), sci-fi zyskało nowe znaczenie pozbawione nowoczesnych technologii, androidów, statków kosmicznych, kosmitów, klonowania czy implantów. Zamiast szczytu ludzkiej cywilizacji zobaczyliśmy jej rozkład, ostateczny koniec. Świat wymyślony przez reżysera zdaje się nie mieć widocznych granic, jest tak realny i duży, że ma się wrażenie jakby ekipa wparowała do niego i kręciła dokument, będący małym wycinkiem większej całości. Kultowa klasyka i już.
  12. Grimmash
    Kilka dni temu ukazał się pierwszy chapter mangi zatytułowanej po angielsku ?Rebirth of F?. Fani DBZ wiedzą, co oznacza F. Dla niewtajemniczonych to pierwsza litera imienia najlepszego (według mnie i wielu innych) nikczemnika w całej serii, Friezy (Frezera, Freezy ? jak, kto woli). Normalnie, gdy mam do czynienia z krótką serią potrafię się powstrzymać i poczekać do końca. Tym razem to jest coś, na co czekałem od dawna i miałem nadzieje, że się stanie, więc powstrzymać się nie mogłem... i napisałem ten tekst. Oto Odrodzenie F.
    Zanim przejdziecie dalej warto zapoznać się z pewnymi faktami. Zwiastuny nowej produkcji są w Internecie do wglądu, manga dzięki staraniom fanów również jest dostępna (w języku angielskim):
    http://readms.com/r/...h_of_f/1/2705/1



    Cały projekt zawdzięczamy piosence Maximum The Hormone, japońskiej kapeli grającej bardzo ostre kawałki (słynne openingi z Death Note). Wieść niesie, że sam Akira Toriyama usłyszał ich piosenkę zatytułowaną F (część tekstu tego utworu jest w obrazku na górze) i zainspirowany nią wpadł na pomysł ściągnięcia Friezy z powrotem do świata żywych. W ramach hołdu dla zespołu w tytule pozostała litera F.
    Manga składająca się z trzech rozdziałów ma stanowić wstęp do filmu pt. ?Revival of F? lub ?Resurrection of F? (15 film serii), to oczywiście angielskie tłumaczenie? wybaczcie. Tytuł w oryginale brzmi tak: Doragon B?ru Zetto Fukkatsu no "F". Mówiąc konkretniej trzy chaptery to sam początek wspomnianej produkcji, która będzie mieć premierę w Japonii 18 kwietnia. Akira Toriyama odpowiada za historię, rysunkiem zajął się, natomiast Toyotar?. Rysownik wcześniej zajmował się fanowską serią AF, by w 2012 oficjalnie stać się mangaką zatrudnionym przez Shueishę. Doskonale potrafi naśladować styl Akiry. Akcja ma miejsce po wydarzeniach z poprzedniego filmu (Battle of Gods ? pisanie angielskich tytułów jest mnie wyczerpujące), kiedy to Goku zmierzył się z Billsem. Krótko mówiąc, nadal jesteśmy w okresie czasowym między 517 a 518 rozdziałem oryginalnej mangi.

    Sorbet (mrożony deser) i Tagoma (od japońskiego tamago, znaczy jajko) to pozostałości po wielkim gwiezdnym imperium Friezy. Interesy idą źle, brakuje im lidera, który siałby strach w najdalszych zakątkach kosmosu. Postanawiają zatem użyć smoczych kul, aby przywrócić mu życie. Niestety, nie mogą odnaleźć planety, na której żyją teraz Nameczanie. Muszą zaryzykować podróż na Ziemię. Dzięki Shenlongowi i najnowocześniejszej technologii Frieza wraca i natychmiast planuje swoją zemstę. Jak to sam ujął musi stać się silniejszy od Goku, który ponoć pokonał Majin Buu. Łotr nigdy nie kłopotał się treningiem, bo też nie musiał ciekawe co, by się stało, gdyby spróbował.
    W sieci można wyczytać, że autor serii nie tylko zajął się scenariuszem i projektami postaci do filmu, ale i wcześniej tego nie planując, kłopocze się najmniejszymi nawet kwestiami dialogowymi. Obiecuje więcej scen walki i drażni, że całość będzie bardzo zabawna. Miarką jego starań ma być jego pierwszy edytor z czasów prac nad mangą, jest on ponoć bardzo krytyczny wobec pracy Toriyamy, a tym razem go pochwalił. Kończąc te ploteczki kolejnym projektem w tym uniwersum ma być film poświęcony Vegecie.

    Jak zwykle film już zdążył podzielić fandom na przeciwników i entuzjastów, zupełnie jak Battle of Gods, chociaż nowe dziecko Akiry nie miało swojej premiery. Największą "ością" niezgody stał się nowy wygląd Friezy. Hype miesza się z rozczarowaniem, w dobie internetu te uczucia są bardzo krzykliwe, jeśli czyta się komentarze. Ja się powstrzymam z ocenami. Ocenię za to dostępny już chapter mangi.
    Sposób przywrócenia F do życia jak na realia DBZ jest w miarę logiczny, zupełnie mnie nie przejął (w negatywnym sensie). Jako, że czekałem na powrót tej postaci od dawna, to jestem zadowolony z tego jak został on przedstawiony na kolejnych stronach, bo ten rozdział jest właściwie tylko o tym. Frieza wraca i zaczyna snuć plan swojej zemsty, który na całe szczęście wiąże się z treningiem. Jego brat Cooler miał jedną transformację więcej, stąd uzasadnienie jego większej mocy, chociaż spodziewałem się podobnego obrotu spraw w przypadku Frezera, to wszystko co do tej pory widziałem wskazuje na inne rozwiązanie. Złoty kolor w DBZ nigdy nie będzie dla mnie powodem do krytyki. Ponieważ ciało F zmasakrował Trunks nie nadawało się ono na to, by jego dusza do takiego ciała. Sorbet mimo to chce żeby smok spełnił jego życzenie, bowiem dzięki nowej technologii regeneracyjnej gwiezdny dyktator odzyska swoją dawną formę, bez cybernetycznych usprawnień.

    Ogółem mangowy powrót DB wypadł więcej niż poprawnie, dla fanów wystarczająco dobrze, aby patrzeć na to przedsięwzięcie z uśmiechem na ustach. W rozdziale widzimy Krilana jako policjanta. Pojawia się Pilaf, Piccolo, Gohan, Tenshin i kilka innych postaci. No cóż, nie pozostaje mi nic innego jak czekać na więcej. Odżył we mnie fan starego, dobrego DBZ.
    Piosenka Maximum The Hormone - F
    https://www.youtube....h?v=hgFlQq3jfWU
    No i, co wy na to?
  13. Grimmash
    Kino lubi wracać do nieco przebrzmiałych już historii i opowiadać je na nowo. Ostatnio na srebrnym ekranie próbowano wskrzesić stare kino szpiegowskie. Mortedecai zawiódł, natomiast Kingsman...
    Rok 1997, środkowy wschód, czterech napastników w czarnych przebraniach rodem ze służb specjalnych szturmuje arabski pałac, po czym przesłuchuje jednego z rezydentów nie zauważając, że przesłuchiwany miał granat. Jeden z żołnierzy poświęca swoje życie i rzuca się na jeńca, by przykryć wybuch własnym ciałem. Tym samym do organizacji Kingsman dołącza jeden nowy agent, jego alias to Lancelot. Obwiniający się za całą sytuację starszy agent odnajduje rodzinę zmarłego i wręcza jego synkowi medal, z numerem telefonu na odwrocie. W razie kłopotów wystarczy zadzwonić i powiedzieć tajny zwrot. Po latach Eggsy ląduje w więzieniu, zamiast zadzwonić do matki, dzwoni pod ten numer, jego życie wywróci się do góry nogami.

    ... natomiast Kingsman w reżyserii Matthew Vaughna we wspaniałym stylu składa hołd starym filmom o Bondzie. Bawi się znanymi z tamtych produkcji schematami, pokazuje gadżety, sekretne bazy, kryjówki oraz plany złoczyńcy stworzenia nowej rzeczywistości na Ziemi. Nie zapomina o tym nawet promując obraz, jeden z plakatów przypomina stary ?For Your Eyes Only?. Dzieło wykorzystuje znane portrety postaci z produkcji o agencie 007 i uwspółcześnia je, dodając im humorystycznych akcentów. Główny zły nie znosi przemocy, na sam widok krwi wymiotuje, ale nie ma problemu z zabiciem co najmniej połowy populacji. Jego prawa ręka (raczej noga... proteza) jak wielu przed nią ma pewną fizyczną abnormalność (jak np. trzeci sutek) i zamiast nóg ma metalowe ostre jak brzytwa protezy.
    Kingsman to tajna organizacja szpiegowska, powstała na wzór króla Artura i rycerzy okrągłego stołu. Każdy agent ma alias zgodny z imionami bohaterów mitu o Ekskaliburze (Galahad, Artur, Merlin, Lancelot itp.). Członkowie są jak rycerze, ich garnitury są jak zbroje, a efektywny trening jest jak najostrzejszy miecz ? śmiertelny do wrogów. Pod przykrywką szewców najwyższej jakości ?garniaków? kryje się agencja, która dba o tradycję (ukryty w obrazie na ścianie ekran, rażące prądem sygnety, parasolki jak kuloodporne tarcze, breloki-granaty itp.). Wszystkie zaawansowane technologie kryją się pod wizerunkiem staromodnych albo używanych codziennie przedmiotów. Ten styl zamożnych, dobrze ubranych, arystokratów wśród szpiegów nadaje filmowi unikalny wygląd. Eggsy musi przejść trudne testy, misje i szkolenie, aby zostać jednym z nich. Ten wątek filmu bardzo zgrabnie łączy się z główną osią fabularną.

    Użycie ciekawych kątów kamery pięknie portretuje świat przedstawiony. W scenach akcji kamera podąża za nią jak w filmie ?John Wick?, tyle że tutaj ujęcia są krótsze i widać w nich pracę montażysty, mimo to wszystko dzieje się klarownie, a choreografia jest efektowna. Drugą stroną medalu jest brutalność, pod tym względem dzieło Vaughna zaskakuje i osoby z wrażliwszym żołądkiem nie od razu się do tego przyzwyczają.
    Motywy; od zera do bohatera, tragiczne zdarzenie w dzieciństwie, przejmę władzę nad światem, zabiję większość populacji, będę członkiem tajnej organizacji; wszyscy kinomaniacy znają dobrze. Oglądanie ich w wykonaniu Vaughna nie jest nudne, bowiem wykonane stylowo, przy użyciu nowej perspektywy. Jak wspomniałem, reżyser przeniósł konwencje ze starych dzieł z Connery?m i Moore?m do współczesności. Zabił w tym filmie bardzo wielu ludzi, dzięki czemu człowiek wychodzi z kina dziwnie usatysfakcjonowany. W jednej ze scen igra z samym Tarantino, gdy w kościele dochodzi do ekstremalnej wersji sceny przemocy i nie ma się ani krzty żalu wobec zamordowanych tam ludzi (wszystko będzie jasne, gdy wybierzecie się do kina, nie chcę psuć zabawy spoilerami). Dzieło niewątpliwie samo kolejnymi scenami podnosi sobie poprzeczkę w epatowaniu brutalnością (spokojnie nic przesadnie gorszącego). Dochodzi do momentu, w którym przemoc staje się hyper-realistyczna, z czasem zmienia się dosłownie w fajerwerki eksplodujących...

    Samuel L. Jackson jako sepleniący czarny charakter wypada bardzo dobrze, nie jest to pełno-wymiarową postacią, ale ma wystarczającą ilość głębi aby uczynić go przyjemnym w oglądaniu. Jeśli ktoś nie wierzył, że Colin Firth może poradzić sobie jako gwiazda kina akcji ten mylił się srodze. Występ Marka Hamilla jako angielskiego profesora poszerza uśmiech. Tak, ze swoim zabawnym angielskim akcentem kradnie uwagę widza, przynajmniej osób znających go z innych ról. Miło go w końcu zobaczyć po tylu latach na wielkim ekranie. Mark Strong wreszcie zagrał pozytywnego bohatera, jednego z mentorów w organizacji i nie wyszedł na tym źle. Michael Caine nie ma wiele czasu ekranowego, ale jego manieryzmy w odniesieniu do postaci Artura sprawdziły się wyśmienicie. Taron Egerton gra klasycznego ?underdoga?. Osobę, która wbrew wszystkiemu staje się bohaterem. Przechodzi trening, wiedząc, że tylko jedna osoba na końcu zostanie agentem, choć początkowo wydaje się, że przegrał to jego podróż od zera do bohatera dzięki zwrotom akcji jest wiarygodna. Ja sam bardzo lubię filmy, w których główny bohater musi przejść trening, pokonać wszelkie przeciwności, uratować ukochanych, niewiastę albo świat z rąk nikczemników i jeszcze na koniec zmierzyć się ze swoim lokalnym nemezis. Dla Eggsy?ego jest to ojczym znęcający się nad jego matką.

    W tym filmie nietrudno przewidzieć co się stanie i ta wiedza sprawia, że nie możemy doczekać się tego co się wydarzy i jak się wydarzy. O dziwo Kingsman nie jest wcale taki przewidywalny, kilka razy bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Zabawa konwencją (żarty z Martini i pozycjonowania produktu ? pojawia się McDonalds, a zamiast Hainekena jest Guiness) temu sprzyja, a sam początek filmu bardzo przyjemnie nastraja i przygotowuje umysł na pełen zabawy metraż. Gagi z uśmiechem wspominające ?stare Bondy? i subtelna sugestia przełamania czwartej ściany (bohaterowie nie wiedzą, że występują w filmie, ale pojawia się dialog, który sprawia, iż film jest świadomy tego, że jest filmem (jeśli ma to jakikolwiek sens)). To właśnie dlatego ewidentna krzyżówka Bonda z Men In Black pozostaje świeża.
    Piękne zdjęcia dzięki pozycjonowaniu kamery i choreografii skutkują wysoką ilością trupów i przypływem adrenaliny. Efekty specjalne bardzo często specjalnie są tanie i stanowią mrugnięcia reżysera do widzów. Nowe podejście do kina szpiegowskiego jest satysfakcjonującym doświadczeniem. Nie należy zapominać, że jest to adaptacja komiksu Marka Millara, wprawdzie nie jest wiernym przeniesieniem oryginału na ekran, ale pozostaje w zgodzie z jego duchem. Mieszanka komedii i akcji, kontrastujących ze sobą światów bogatych arystokratów i krwawych walk sprawdza się rewelacyjnie, polecam.
  14. Grimmash
    Oskary tuż, tuż? czas zatem na zestawienie najlepszych filmów 2014 roku. Ostatnim razem na liście znalazło się 21 pozycji. Tym razem jest ich 28, co tylko dowodzi jak udany był to rok dla kina, z pewnością lepszy od poprzedniego. No i tym razem obejrzałem wszystko, co miałem do obejrzenia, więc, jeśli czegoś brakuje to dlatego, że uznałem, iż jest 28 lepszych filmów.
    28. Deliver Us From Evil
    Film mnie zaskoczył, Eric Bana mnie zaskoczył. Na chwilę scenarzystom udało się mnie zwieść, gdyż zapomniawszy o tytule w kontekście fabularnym myślałem, że będzie to tradycyjny film policyjny - śledztwo i strzelaniny. Bardzo szybko się to zamieniło w film o posmaku nadnaturalnego horroru z udziałem egzorcyzmu. Może nie udało się wydobyć ze scenariusza głębi i pełnego potencjału, ale klimatyczne wodotryski wizualne i mięsista gra aktorska w zupełności zaspokoiły moje gałki oczne.
    27. Robocop
    Remake klasyka w żadnym wypadku nie może się równać z oryginałem, ale okazał się przyjemnym doświadczeniem. Twórcom należą się brawa za godne wprowadzenie Robocopa w XXI wiek. Bohater nie wyzbył się tego co miał w sobie wartościowe, dyskusji o tym jak daleko można się posunąć w ratowaniu człowieka aby potem jeszcze można było go nazwać człowiekiem. Wspomniana niejednoznaczność, problemy etyczne, kilka dobrych strzelanin, okropny widok tego co kryje się pod zbroją robota oraz rewelacyjni Michael Keaton, Gary Oldman i Samuel L. Jackson to główne zalety odświeżonej opowieści.
    26. The Lego Movie
    Nie chciało mi się oglądać tego filmu wcale, klocki lego się ruszają, gadają i z tego ma być film? Nie moja bajka. Po obejrzeniu musiałem wszystko odszczekać, produkcja ma nieodparty i niewymuszony optymizm, który bije z ekranu. Wiele śmiesznych gagów i dowcipów, wiele wcale nie śmiesznych, ale postać Batmana i piosenka "Everything is Awesome" przechylają szalę na korzyść klocków.
    25. Godzilla
    Film po pierwszym obejrzeniu w kinie zrobił na mnie spore wrażenie, pisząc recenzje ciągle trwałem w zachwycie. Tworzony suspens, finałowa walka oraz ciekawa praca kamery tak bardzo mi się spodobały, że umniejszałem wady filmu o królu potworów. Na szczęście nie byłem daleki od prawdy. Hołd złożony pierwszej produkcji o jaszczurze słusznie skupiał się bardziej na katastroficznym aspekcie historii aniżeli na potwornym. Ludzie oczekiwali tego drugiego, gdyby tylko postawiono na inną promocję Godzilli można byłoby tego uniknąć.
    24. Chef

    Urocza historia niezrozumianego kucharza, który musiał stracić pracę, żeby zrozumieć co jest w życiu najważniejsze. Jon Favreau dał widzom Iron Mana i w konsekwencji wielki boom na kino superbohaterskie. Przede wszystkim jednak dowiódł, iż jest dobrym reżyserem, osobą zdolną do opowiadania ciekawych historii. Tym razem zabrał się za tematykę kulinarno-rodzinną, która dostarcza zaskakująco sporo refleksji życiowych. Ciepłe kino z bardzo optymistycznym przesłaniem to efekt starań sprawnego reżysera, który wie jak stworzyć na ekranie chemię.
    23. John Wick
    Kolejne miłe zaskoczenie 2014 roku. Długie ujęcia w trakcie scen akcji - podobnie jak praca kamery w Birdmanie - zmieniają film w coś lepszego. Keanu Reeves skończywszy 50 lat nadal dobrze się rusza, w pewnego typu rolach jest po prostu niezastąpiony. Twórcy doskonale wiedzieli jaki film robią, wiedzieli jak go sprzedać i dzięki temu potrafili przemycić w nim kilka mrugnięć do widza. Produkcja nie udaje dramatu, to kino akcji w czystej postaci - taka szczerość wobec widzów się opłaciła. Brak częstych cięć wymusił zaplanowanie choreografii walk w bardzo skrupulatny sposób, co widać na ekranie. Na korzyść tego dzieła przemawiają dodatkowo takie nazwiska jak Willem Dafoe, Ian McShane i Michael Nyqvist oraz intrygujący pomysł hotelu dla płatnych zabójców.
    22. Million Dollar Arm
    Disney zafundował widzom kolejny wciągający film sportowy. Mniej znany w Polsce, bo też nie miał u nas swojej premiery. J. B. Bernstein i jego wspólnik Ash rozpoczynają własną działalność zakładając agencję sportową, niestety brakuje im klientów, chociażby jednej gwiazdy sportu. Po wielu porażkach postanawiają sami wykreować taką gwiazdę. Oglądając mecz krykieta Bernstein wpada na pomysł, że przyszłe gwiazdy baseballu znajdzie w Indiach, gdzie sportem numer 1 jest krykiet ? tam przecież też rzucają piłką. Ogłasza, więc konkurs rzutów, w którym nagrodą ma być wyjazd do USA i kariera w MLB. Wzruszająca opowieść o sięganiu śmiałych marzeń, pokonywaniu strachu i przeszkód, aby je osiągnąć.
    21. Miasto 44

    Ta superprodukcja (jak na polskie realia) była dla mnie wielką niewiadomą. Obawa, że będzie to kolejne nieudane podejście do powstania była spora. Na szczęście film dostarcza rozrywki i jednocześnie zachowuje szacunek wobec historii. Takie komercyjne podejście do tematu to jest coś czego Polakom brakuje. Najwyższy czas żebyśmy byli w stanie podejmować trudne tematy historyczne z taką werwą jak robił to, chociażby Spielberg. Obraz traktuje historię z dystansem - jest w nim wiele wizualnych fajerwerków (golizny, strzelaniny i wybuchów). Efektowne sceny w produkcji Komasy są bardzo często brutalne i nie pozbawiają złudzeń, co do rzeczywistości tamtego okresu. Dobrze, że udało się ten ważki temat zapakować w kolorowe opakowanie bez rozsadzenia pudełka i zniszczenia zawartości.
    20. Unbroken

    Film cierpi na syndrom nazwiska reżysera. Angelina Jolie już wcześniej udowodniła, że talent do reżyserowania ma, a ponieważ nazwisko Jolie jest na topie nie trudno krytykować jej dzieło. Mnie przejęła ta niesamowita, oparta na faktach historia olimpijczyka, Louisa Zamperiniego. W trakcie II wojny światowej więziony przez Japończyków, w obozach jenieckich biegacz musiał wiele wycierpieć, nawet, zanim trafił w japońskie ręce. Jest to hołd dla jego przetrwania w takim samym stopniu jak Pianista był świadectwem przetrwania Władysława Szpilmana. Różnica tkwi w jakości. Faktem jest, że takie nazwiska jak Fincher i Inarritu wydobyłyby ze scenariusza więcej głębi, ale mnie narracja i inne elementy prezentowanych narzędzi kinematografii nie raziły. Mimo, że zabrakło tego czegoś, to Niezłomny ciągle jest bardzo dobrym filmem.
    19. Jack Strong
    Pod względem technicznym film bezbłędny, od Pasikowskiego wielu filmowców wciąż może się uczyć. Reżyser miał jednak tym razem szczęście i znalazł aktorów zaangażowanych i utalentowanych (np. Dorociński i Ostaszewska). Poza tym udało mu się nakręcić sceny w Waszyngtonie i zatrudnić byłego Strażnika (Nocnego puchacza ? Patrick Wilson), męża Dagmary Domińczyk. Film niewątpliwie zyskuje na autentyczności. Nie brakuje w nim suspensu i akcji godnych najlepszych thrillerów szpiegowskich. W Polsce ciągle brakuje kina gatunkowego, Jack Strong to jeden z nie wielu przykładów tego rodzaju dzieł. U nas albo robi się komedie albo dramaty, głównie dlatego ten film to odświeżające doświadczenie.
    18. The Judge

    W stanach dużo się mówi o porażce tego filmu, że oprócz słabych wyników finansowych nie sprostał wysokim oczekiwaniom. Aktorstwo Downeya Jr. i opowiadana historia rozczarowały swoją jakością. Mając te opinie w głowie przed seansem, po seansie nie dowierzałem ? jak można takie rzeczy mówić o tak poruszającym filmie. Historia o ojcu i synu, którzy po wielu latach konfliktu dostają od losu szansę na pojednanie i rozliczenie z przeszłością nie ustępuje tegorocznym nominowanym do Oskara filmom zupełnie w niczym. Akcja toczy się o najwyższą stawkę, w grę wchodzą upokorzenie, utrata szacunku i niechybna śmierć, gdy stary i schorowany człowiek trafi do więzienia.
    17. Big Hero 6

    Hiro Hamada jest młodym geniuszem, który traci starszego brata w pożarze. Jedyne co po nim mu zostało to niezdarny medyczny pomocnik Baymax. Wiążąca się na ekranie więź między oboma zżywa widza z filmem. Obrazowi brakuje polotu i subtelności Toy Story 3, ale jego wpływ na uczucia ciągle jest spory. To kino familijne przekonwertowane z komiksu o tej samej nazwie łączy to, co Disney i Marvel mają najlepszego do zaoferowania. Nie zabrakło zatem humoru, wspaniałej akcji i poruszającej opowieści.
    16. American Sniper

    Amerykański Snajper to twarda historia, którą polubić mogą i kobiety. Wojna to doskonały dla filmowców temat, tym razem nie ma wielkich bitew, holocaustu i tym podobnych. Film skupia się na prawdziwym bohaterze i jego najbliższym otoczeniu. Chris Kyle (Bradley Cooper) najlepszy snajper w historii Ameryki musiał radzić sobie z utratą kolegów, z podejmowaniem trudnych decyzji (zabić dziecko, które może mieć schowaną bombę i zagrażać życiu wielu amerykańskich żołnierzy, czy nie strzelać, bo to tylko dziecko potencjalnie niewinne i bezbronne), swoim osobistym nemezis (snajperem-olimpijczykiem) oraz z problemami rodzinnymi pozostawionymi w USA. Aspekt ważny dla bohatera jako snajpera, czyli podejmowanie trudnych decyzji często w kilka sekund został według mnie najlepiej pokazany. To ten element odróżnia dzieło Eastwooda od innych wojennych produkcji.
    15. Captain America The Winter Soldier
    Nowa odsłona przygód Kapitana Ameryki okazała się bardzo owocna. Połączenie adaptacji superbohaterskiego komiksu z thrillerem szpiegowskim było zaskakująco odświeżające i udane. Ekscytujące walki z użyciem broni palnej, noży, rąk oraz tarczy dodały całości ostateczny szlif. Do tego miksu wystarczyło dorzucić przekonującego, groźnego wroga oraz zwroty akcji, aby otrzymać jeden z lepszych filmów w uniwersum Marvela. Wszystkie części układanki współgrają ze sobą bardzo gładko, a dodatek w postaci Roberta Redforda zwyczajnie oszałamia, gdy aktor tego kalibru mówi ?Hail Hydra? jasne staje się, że gatunek superhero movie osiągnął status absolutnie pierwszoligowy.
    14. Bogowie

    Tomasz Kot staje się naczelnym specjalistą od kreacji biograficznych w naszym kraju. Najpierw Skazany na bluesa i lider zespołu Dżem, Ryszard Riedel; teraz Bogowie i Zbigniew Religa, kardiochirurg, wizjoner, późniejszy senator i minister zdrowia. Gra aktorska Kota wygląda na gładką i bez wysiłkową, co zazwyczaj jest indykatorem tego, że było dokładnie odwrotnie. Aktor podobny do bohatera filmu fenomenalnie przywdziewa maskę odwzorowując manieryzmy i mimikę doktora. Obraz od pewnego momentu trzyma w napięciu i nie puszcza. Dobry montaż oraz aktorstwo pomagają w obejrzeniu całości bez znużenia, pomimo poważnej i dla wielu nudnej tematyki, o której widzowie nie mają pojęcia (pomaga w tym humor i zrozumienie celu protagonisty oraz problemów jakie musi pokonać, aby ten cel osiągnąć). Pochlebne opinie wydają mi się jednak być nieco na wyrost, nie odczułem niczego nowego w trakcie seansu, nie zobaczyłem nic co, by wywarło na mnie niezapomniane wrażenie jednocześnie mam duży szacunek do filmowców za zrobienie tak przystępnego filmu na podstawie życia wybitnego człowieka.
    13. Nightcrawler

    Podczas projekcji uczucie niepokoju trwa nieprzerwanie, co jest zasługą odtwórcy głównej roli. Talent Jake?a Gyllenhaala pozwolił mu na przeistoczenie się w prawdziwie inteligentnego, zimnego drania i dziwaka. Jego bohater jest bystry, szybko się uczy i nie zawaha się przed niczym, aby osiągnąć pożądany efekt. Zdradza też pewne socjopatyczne skłonności, które odnajdą swoją drogę na powierzchnię nim ten film się skończy. Bezrobotny Lou Bloom para się drobnymi kradzieżami i przekrętami, gdy trafia wreszcie na coś w czym jest dobry. Zaczyna rozkręcać biznes kręcenia wypadków i zbrodni, które potem sprzedaje stacji telewizyjnej. Obcowanie ze światem przestępczym jeszcze wydobywa z niego mroczną stronę, a kontakt ze profesjonalistami ze stacji uczy go jak dobrze się urządzić, im lepsze ujęcia tym lepsze pieniądze. Jak daleko można się posunąć, żeby uzyskać dobry materiał?
    12. The Imitation Game

    Złamanie kodu Enigmy, pierwszy komputer i problem homoseksualizmu. To całkiem sporo jak na jeden film. Akcja dzieje się równolegle w dwóch okresach życia bohatera, w trakcie II wojny światowej i po wojnie. Maszyna Turinga stała się zalążkiem informatyki, pomogła złamać Enigmę, kto wie, co jeszcze, by osiągnęła dzięki umysłowi twórcy, gdyby nie kuracja hormonalna, przez którą odsunięto go od prac nad komputerem i dostępu do poufnych informacji, w skutek czego ostatecznie popełnił samobójstwo. Produkcja ewidentnie skrojona pod oskarową publiczkę broni się bardzo dobrze ? jedno nie przeszkadza drugiemu, bowiem ostatecznie liczy się, jak dobry jest ostateczny produkt. A ten się udał m. in. dzięki Benedictowi Cumberbatchowi i partnerującej mu Keirze Knightley.
    11. Gone Girl

    Prawdziwy popis maestrii Davida Finchera i dowód na to, że Ben Affleck jednak grać potrafi. Rosamund Pike i Ben zagrali wzorcową parę, która pod powierzchnią kryje wiele sekretów i wiele z nich nie należy do przyjemnych. Największym atutem dzieła jest niewątpliwie reżyseria, Fincher wydobywa z adaptacji książki Gillian Flynn tkwiący w niej potencjał, a ze swoich aktorów ostatnie poty. Brak nominacji do Oskara dla niego w tym roku jest bardzo krzywdzący, bo oceniając tylko pracę reżysera to właśnie jemu należałaby się statuetka. Po przeprowadzce Amy i Nick przeżywają kryzys małżeński. W rocznicę ich ślubu małżonka znika bez śladu, nie mija wiele czasu, gdy podejrzenia zaczynają padać w stronę męża. Intryga dreszczowca została utkana perfekcyjnie. Precyzja, z którą Fincher buduje napięcie godna jest samego Hitchcocka.
    10. X-Men Days of Future Past

    Bryan Singer po raz kolejny sprostał wyzwaniu i stworzył najlepszy film w całej serii. Kto wie czy nie radzi sobie lepiej z liczną obsadą bogatą w gwiazdy od Whedona. Program strażników ostatecznie doprowadził do eksterminacji sporej części populacji. Pozostali przy życiu mutanci żyją w ukryciu. Profesor X i Magneto odnajdują Icemana, Kitty i kilku innych, wkrótce rodzi się plan cofnięcia w czasie Wolverina, aby ta przyszłość nigdy nie nadeszła. Fenomenalne efekty specjalne, akcja i aktorstwo w konwencji podróży w czasie umożliwiły godne spotkanie na ekranie dwóch pokoleń X-Menów, starszego na czele z Patrickiem Stewartem i Ian McKellenem z młodszą ekipą z Pierwszej klasy. Współpraca Magneto z profesorem i patrzenie na to, jak Singer naprawia filmowe uniwersum mutantów dają dodatkową satysfakcję. No i ta scena z Quicksilverem, nie do zapomnienia.
    09. Edge of Tomorrow

    Jedno z największych zaskoczeń roku. Zwiastuny mylnie sugerowały kolejny Oblivion, tymczasem film jest rewelacyjną wersją Dnia świstaka w klimacie wojennego sci-fi. Hasło reklamowe ?Live. Die. Repeat.? nie jest rzucone na próżno, produkcja osiągnęła ten posmak znany z gier wideo, w których po śmierci zaczyna się misję od nowa. Przybysze z kosmosu tzw. mimicy opanowali kontynentalną Europę, w Londynie zebrały się międzynarodowe siły zbrojne, aby zakończyć konflikt. Bill Cage specjalista armii od kontaktów z mediami ma walczyć na froncie z obcymi, Cage odmawia za co zostaje siłą wcielony do oddziału i uznany za dezertera. Nie wiedząc nic o egzoszkielecie, cudem zabija jednego z mimików, co sam przypłaca życiem, a przynajmniej tak mu się wydawało. Tom Cruise jest w najwyższej formie i wraz z Emily Blunt tworzą ciekawą parę na ekranie. Powiedzmy sobie szczerze Emily pozostając dziewczynką szlachcianką o dobrych manierach wydobywa z siebie jednocześnie twardą babkę, istną żyletę, z którą lepiej nie zadzierać. Postać Cruise?a, natomiast powoli staje się niezwyciężonym wojownikiem, który ma ocalić ludzkość. Brzmi trochę nieświeżo, ale masa efektów specjalnych w harmonii z fabułą, narracja trzymająca się z daleka od scen z filmu Murraya, sporo komedii i romans oraz pętla czasowa tworzą razem film rozrywkowy najwyższych lotów. I jeszcze to zakończenie...
    08. Raid 2

    Film akcji, który można postawić w jednym zestawieniu z najlepszymi obrazami gatunku. Walki wręcz, strzelaniny i pościgi zrealizowano na najwyższych obrotach. Wysokie tempo i ekscytująca akcja jest wynikiem ciężkiej roboty aktorów, choreografów i operatorów. Praca kamery robi wrażenie nadążając za akcją i jednocześnie obierając ciekawe i nie oczywiste kąty do jej sportretowania. Tym razem Rama trafia do więzienia, żeby szpiegować lokalnego bossa, prawdziwego kryminalnego barona. Produkcja może wydawać się nieco przydługa, ale Evans odpowiedzialny za cały projekt nie pozwala aby, choć jedna minuta ekranowego czasu poszła na marne. Drugą część Raidu poprowadził znakomicie, unikając powtórzenia konwencji znanej z jedynki. Na pewno wielu twórców próbując powtórzyć sukces wróciłoby do sprawdzonej formuły z paroma usprawnieniami, za to należy się szacunek Garethowi i wiara, że stworzy kolejną część cyklu.
    07. Dawn of the planet of the Apes

    Pierwsza część nowej serii o małpach przejmujących kontrolę nad planetą nie podobała mi się prawie wcale. Druga część okazała się zupełnie inna, nie powieliła logicznych błędów pierwszej części i okazała się być najinteligentniejszym komercyjnym filmem roku. Nienaganne aktorstwo i efekty motion capture sprawiające, że małpy wyglądają realistyczniej od niebieskich ludzi z Pandory dodają filmowi nieosiągalny dotąd w tego typu kinie autentyzm. Druga część świetnie buduje na swoim chronologicznym poprzedniku, opowiada o problemach współczesnego świata ? przemocy z użyciem broni palnej, terroryzmie, rasizmie oraz naszym uzależnieniu od technologii. Poruszane kwestie stanowią komentarz do współczesnej rzeczywistości bez wdawania się polemikę z jedną albo drugą stroną. Czasem zwyczajnie przypadek lub nieporozumienie stają się przyczynkiem do powstania koszmarnego ciągu wydarzeń. Największym wygranym małp jest Andy Serkis, który już Gollumem dowiódł, że aktorstowo z motion capture nie tylko nie stanowi zagrożenia dla normalnej gry przed kamerami, ale jest techniką z przyszłością (Gollum i Azog w Hobbicie, Ultron i Hulk w Avengers). Kto wie, może kiedyś doczekamy się kategorii dla takich ról podczas gali rozdania Oskarów.
    06. Guardians of the Galaxy

    Dzieło James Gunna z przytupem opanowało kina. Spontanicznie stało się wielkim hitem, filmem dostarczającym największą ilość czystej frajdy w roku 2014. Stało się to możliwe dzięki doskonałemu balansowi między akcją, komedią i dramatem. Wykreowany na potrzeby produkcji świat, a nawet muzyka są tutaj pełnoprawnymi bohaterami. Gunn stworzył coś, co dalece wykroczyło poza standardowe ramy gatunku adaptacji komiksów. Zabawne gagi, fenomenalna akcja, niesamowite efekty, barwne i wyraziste postacie wraz z wieloma scenami godnymi zapamiętania stały się rozrywką dla całej rodziny, nie tylko dla fanów papierowego pierwowzoru. Poza tym to rewelacyjne podejście do połączenia space opery z kinem nowej przygody. Film z gadającym szopem praczem i żywym, chodzącym drzewem musiał się przecież udać. Można spokojnie stwierdzić, że Groot, Starlord, Rocket Racoon, Drax i Gamora stanowią taką mniejszą wersję Avengers, zresztą jak cały film, który o dziwo dzieje się przecież na większą skalę, bo międzyplanetarnie.
    05. Interstellar

    Z pewnością najbardziej ambitny projekt ostatnich lat. Owszem, nie jest doskonały, ale braki filmu nie przysłaniają całości. Większość z nich wynika ze złego postrzegania koncepcji filmu, bowiem spora część wynika zwyczajnie ze scenariusza. Dzieło najmniej ?Nolanowskie? z dotychczasowych jego filmów - wpływanie na emocje, więcej luk fabularnych, wszystko po to, aby stworzyć coś nowego. Porównania do Odysei kosmicznej są nietrafne, może poza ogólnym charakterem produkcji próbującej dokonać czegoś przełomowego. Jedynie czas pokaże, jak w przypadku tworu Kubricka, czy to się udało. Ziemia usycha, rośliny uprawne umierają wypierane przez pył i piasek. NASA opracowuje program lotu eksploracyjnego w celu odnalezienia nowego domu dla ludzkości. Mimo wielkiego budżetu, ogromnej przestrzeni jaką jest kosmos, obraz ogląda się, jak spektakl teatralny. Spora część scen dzieje się w zamkniętych przestrzeniach - pokojach domu, wąskich pomieszczeniach statku kosmicznego itp. Gdy jednak pojawiają się wizualizacje kosmosu, robią niewiarygodne wrażenie, wówczas widać, na co poszły pieniądze z budżetu. Matka natura nie jest okrutna i zła, to są pojęcia stworzone i kultywowane przez człowieka. Obok wielu takich moralnych prawideł dzieło Chrisa stało się miejscem dla naukowego żargonu, bowiem Nolan nie lubi udawać czegoś przed widzami, chce pozostać wobec nich szczery. Robi wszystko, aby pokazać tak realistyczne widowisko, jak to tylko możliwe. Konflikt między wizualnym, a aktorskim aspektem filmu działa na jego korzyść. Dualizm jest tu zresztą wszechobecny: realizm i ambicja, wielkie kino i teatr, przeszłość i przyszłość, serce i umysł, nauka i emocje itp.
    04. Fury

    Największe nieporozumienie filmowe tego roku, czyli brak nominacji dla tego filmu w którejkolwiek kategorii. Obok braku większego uznania przez akademię dla Gone Girl to największy jej błąd, tym bardziej gorszący, że nikt o tym nie mówi. Dramaturgia wojenna pokazana oczyma załogi czołgu ze szczególnym uwzględnieniem nowego w niej członka wraz ze wspaniale pokazanymi starciami między czołgami przypominać może czasami wojenne dokonania Polańskiego, czasami Spielberga. Tutaj dobry Niemiec, to martwy Niemiec. Niewinni są tylko bezbronni, dzieci i kobiety. Trudy służenia w armii jako czołgista niby błahe, bo przecież żołnierze siedzą bezpieczni w opancerzonej bestii, dalekie są od takowych. Scena finałowa robi szczególne wrażenie, bo za wszelką cenę zdaje się unikać udawanej pompatyczności, patriotycznych przemówień i tym podobnych. Żołnierze mają w oczach strach, giną w bólu z dala od fanfar i odznaczeń państwowych, przypominając, że w II wojnie światowej nie ma prawdziwych bohaterów, wszyscy są przegrani, bo ich udziałem stała się największa wojna w historii świata, niszcząca miasta i miliony istnień. Dlatego, gdy młody członek załogi zostaje nazwany bohaterem milczy ze zdziwieniem na twarzy. Choć czyny wielu żołnierzy pomogły uratować setki istnień to odbyło się kosztem setek innych, obcych istnień, za takie ciekawe podejście (niejednoznaczne) bez potępiania i gloryfikowania czynów swoich bohaterów David Ayer powinien dostać nominację.
    03. Powstanie Warszawskie

    Kolejny obraz bez nominacji do Oskara. Fabularyzowany dokument jest pierwszym filmem wojennym non-fiction, protoplastą nowego gatunku, niezależnie od tego, czy ten pomysł chwyci umysły międzynarodowej społeczności filmowej, to jest to spore dokonanie. Warte zapamiętania, bowiem na ekranie osiągnięto realizm niedostępny największym superprodukcjom wojennym. Cyfrowe odrestaurowanie materiałów i kolorowanie bardzo w tym pomogło. Dodanie projektowi narracji prowadzonej z offu przez dwóch braci kamerzystów z początku wydawało mi się sztuczne, ale ostatecznie okazało się nie mieć negatywnego wpływu na odbiór całości. Jan Komasa znakomicie poradził sobie na planie filmowym Miasta 44 i w montażowni pracując nad tym projektem. Oba filmy godnie pokazują wydarzenia Warszawskiego piekła, gdzie rodzice zostawiali własne dzieci, aby przeżyć, gdzie młodzi ludzie zawierali małżeństwa po, to by chwilę potem zginąć. Niezapomniane wrażenia gwarantowane.
    02. Birdman

    Riggan Thomson chce udowodnić światu, że nie jest tylko wytrenowanym pieskiem z jedną sztuczką w łapach, chce zerwać z łatką Birdmana i otworzyć sztukę teatralną Raymonda Carvera. Aktor, scenarzysta i reżyser spektaklu zmaga się z trudami produkcji, problemami życia prywatnego, kontaktami z mediami oraz w szczególnym stopniu z własnym ego, bardziej alter ego ? gburowatym, prostolinijnym Birdmanem. Michael Keaton po kilku udanych występach m. in. w Need for Speed i Robocopie na pewno czekał na taki projekt. Teraz nie ma żadnych wątpliwości, co do jego aktorskiego talentu. Stary Batman wrócił na dłużej w roli, która po części jest dla niego rozliczeniem z przeszłością. Chociaż to nie przeszłość jest determinantem jego roli, ego jest. Ego jest tyranem sabotażującym jego starania, odciągającym go od szczęścia. Dlatego, gdy odlatuje ponad ludzkie troski, wolny od problemów nikogo nie dziwi, że spada sparzony wysokim mniemaniem o sobie, jak Ikar z greckiej mitologii. Gra aktorska i praca kamery są tutaj jak para taneczna, której układ choreograficzny powala na kolana. Ciasnota pomieszczeń teatralnych wymusza bliskie śledzenie bohaterów, a długie ujęcia nie pozostawiają wiele marginesu na błędy i zabierają wolność w montażu. To ryzyko artystyczne się opłaciło, kamera stała się integralną częścią opowieści. Sprawia, że widz czuje się jakby był w środku akcji, a długie klaustrofobiczne ujęcia pozwalają dostrzec emocje wyrażane przez aktorów. Trochę przypomina to reality show w świecie teatru. Film staje się sztuką opowiadającą o sztuce bez bycia w praktyce sztuką, bo jak mówi mędrzec ? rzecz jest tym, czym jest, a nie tym co jest o niej mówione. Dzieło Inarritu otwiera dyskusję o kinie superbohaterskim, czy powinno sięgać poważnych, ambitnych tonów, czy może w ekranowej rozwałce nie ma nic złego. Birdman to jeden z ciekawszych przykładów wielowarstwowego kina, które ożywia umysł na długo po seansie.
    01. Whiplash

    Film od początku do końca doszczętnie pochłania uwagę. Trzyma w napięciu dzięki silnej ekranowej chemii Miles?a Tellera i J.K. Simmonsa. Ich gra aktorska wzajemnie się uzupełnia, nietypowa relacja między mistrzem a uczniem wzmaga apetyt na więcej. Świat muzyków okazuje się, że może być okrutny i bezwzględny. Terence Fletcher tworzy i niszczy muzyków, Andrew Neimann przekona się o tym na własnej skórze, gdy dołącza do orkiestry pod batutą tego człowieka jako perkusista. Obsesja perfekcyjną grą i pragnienie zadowolenia maestra przejmują kontrolę nad jego życiem, wszystko podporządkowuje temu aspektowi swojego życia. Fletcher to mistrz manipulacji i gry na emocjach młodych adeptów, wyrzuca muzyków z zespołu za najbardziej błahe pomyłki. Nieprzewidywalny nauczyciel, nadużywający swojego autorytetu pragnie perfekcji, chce dać światu kolejnych wielkich muzyków, ale czy cel uświęca środki? Czy taka wyniszczająca relacja może przemienić się w przyjaźń? Ostatecznie uczeń zyskuje szacunek mistrza, a mistrz pewnego rodzaju rozgrzeszenie. Finałowa scena to nieprawdopodobnie długa gra Tellera na perkusji (5 minutowe solo), doskonale puentuje film.
  15. Grimmash
    Billy Batson to kłopoty. Ale kłopoty są rzeczą relatywną. Od stuleci nauka rządziła światem teraz powraca magia i antyczne, brutalne zło wraz z nią. Jeśli świat ma przetrwać plagę horroru rysującą się na horyzoncie, Billy Batson musi zaakceptować swoje największe życzenie i nauczyć się swojej największej lekcji. Billy musi stać się Shazamem.
    Scenarzysta Geoff Johns doskonale zna uniwersum DC, jego dokonania z Green Lantern, Aquamanem i właśnie omawianym Shazamem w New 52 są godne podziwu. Johns potrafi pleść wciągające historie. Sprawia, iż przewracanie kolejnych stron przychodzi łatwo, bowiem uczucie znużenia nie występuje w jego dziełach, czasem kosztem głębi, ale o tym później. Pewne jest, iż autor nie powinien się zabierać za filmy (fiasko Green Lantern z Ryanem Reynoldsem), bo to komiksy wychodzą mu najlepiej.

    Postać kapitana Marvela po raz pierwszy pojawiła się w 1940 roku w Whiz Comics, w uniwersum DC znalazła się w 1972 roku. Między innymi dlatego zupełnie nie rozumiem sporu o tego superbohatera, konkurent ze stajni Marvela o tej samej nazwie powstał dopiero w 1967 roku. Tym bardziej dziwi cicha zmiana dokonana przez Johnsa w 2011, od tamtej pory heros określany jest mianem Shazam, Kapitan Marvel odszedł na razie w zapomnienie. Może w samą porę, bo konkurencja planuje film fabularny ze swoją wersją postaci (obie poza wspólnym mianem nie mają ze sobą nic wspólnego). Billy Batson powstał w umyśle Billa Parkera, a narysował go Charles Clarence Beck. Początkowo było to sześć różnych postaci o konkretnych mocach, ówczesny wydawca Ralph Daigh odrzucił tak skonstruowany projekt. Zmiana na jednego bohatera oraz jego pseudonimu z Captain Thunder (ten koncept można zobaczyć w animowanym filmie Liga Sprawiedliwych: Zaburzone kontinuum) na Captain Marvel ostatecznie się przyjęła.

    Nie będę sięgał tutaj początków postaci i różnych zmian na przestrzeni lat. Liczy się podstawa. Sierota Billy Batson (William Joseph ?Billy? Batson) trafia na stację metra, która zabiera go do tajemniczego miejsca zwanego ?Rock of Eternity". Tam otrzymuje magiczne moce od tajemniczego czarownika. Swoje nowe zdolności może przywołać wypowiadając zaklęcie Shazam, co stanowi akronim imion sześciu bogów i bohaterów starożytnych krain: Salomon (mądrość), Herkules (siła), Atlas (wytrwałość), Zeus (moc), Achilles (odwaga), Merkury (szybkość). Po wypowiedzeniu magicznego słowa błyskawica zmienia chłopca w potężnego, umięśnionego wojownika. Pomysł bardzo zgrabny, lepszy od wielu opowieści przedstawiający narodziny superbohatera. Batson jest zresztą wyjątkowy z innego względu ? to krnąbrny, humorzasty gówniarz, który chowa przed światem swoje dobre serce. Patrzenie na herosa zachowującego się, jak dziecko, który dorównuje Supermanowi poziomem mocy, jest odświeżające.

    Ten komiks prezentuje pewną wariację oryginalnej historii. Oto ona: 15 letni Billy Batson po raz kolejny ma okazję, aby opuścić sierociniec i trafić do kochającej rodziny. Rodzina Rosy i Victora Vasquezów przyjmuje młodzieńca do swojego domu, gdzie jest już kilkoro adoptowanych dzieci - Mary, Freddy Freeman, Pedro, Eugene i Darla. Gdy Billy zapoznaje się z nowymi warunkami życia (dom i szkoła) 45 mil od Bagdadu Doktor Sivana, próbujący za wszelką cenę odnaleźć magię na planecie wreszcie odkrywa coś w ruinach. Przypadkiem oszpeca sobie twarz traci oko, otrzymuje bliznę i dar widzenia magii. Batson staje w obronie przybranych braci i sióstr, obija oprawców, synów najbogatszego mieszkańca Filadelfii Bryera i trafia do gabinetu pani dyrektor. Bryer domaga się wyrzucenia go ze szkoły, potem na zewnątrz dochodzi do rękoczynów. Po awanturze w domu chłopak wymyka się nocą do Zoo, podąża za nim Freddy. Po rozmowie o życiowych problemach obaj planują małą zemstę na rodzinie bogaczy prześladujących słabszych. Tymczasem Sivana dostrzegając teraz magię, otwiera miejsce spoczynku Black Adama wypowiadając magiczne słowo Shazam. Uwolniony czempion zabija współpracowników doktora i mamrocze coś o czarowniku. Tymczasem plan chłopców spala na panewce i zostają przyłapani, Batson wpycha Freddy?ego w krzaki, a sam ucieka przed pogonią do metra. Drzwi do wagonu się zamykają i nagle okazuje się, że jest w nim sam. Wagon zatrzymuje się przy wejściu do starożytnej komnaty. W niej przebywa czarownik (znany wcześniej jako Shazam) ostatni z dawnej rady czarodziejów i strażnik ?Rock of Eternity?, największej magicznej fortecy w egzystencji. Młodzian otrzymuje w darze moc żywej błyskawicy, jego przeznaczeniem jest przełamać klątwę i pokonać dawnego czempiona czarownika, znanego z legendy o Black Adamie. Mówi ona, że kiedyś był on niewolnikiem, do czasu, gdy znalazł się w ?Rock of Eternity" i został wybrany przez radę czarowników. Wyzwolił swoją ojczyznę Kahndaq spod jarzma siedmiu grzechów głównych, po czym zniknął. Czy dziecko, może powstrzymać mające setki lat wcielenie zła?

    Shazama czyta się przyjemnie, prace Gary?ego Franka są plastyczną rewelacją dla oczu. Czasami miałem problem w poprzednich komiksach z odróżnieniem Adama od Marvela (chodzi o twarz), ale nie tym razem. Ich twarze różnią się od siebie w charakterystyczny sposób, a efekt żywej błyskawicy jest zwyczajnie kolejnym elementem graficznym opowieści ani razu nie prezentuje się sztucznie. Nie ma może takich rysowniczych fajerwerków jak w Aquamanie, ale to głównie dlatego, że akcja ma miejsce w Filadelfii. Brakuje ilości szczegółów na planszach znanych z przygód Artura Curry?ego, często są to jednolite tła, lecz to tylko drobny szkopuł. Fakt ten wynagradza mimika dzieci. Widzieć występ małych ludzi w takiej ilości w superbohaterskim tytule jest, jeszcze raz zaznaczę, bardzo miło. Najważniejszy aspekt historii, czyli zachowanie Billy?ego w dorosłym ciele, został wzorcowo uchwycony ? tego oczekuję od nadchodzącego filmu z Dwayne Johhnsonem.

    Geoff Johns porusza się między przyziemnymi problemami rodzin zastępczych i osieroconych dzieci, a magicznym światem cudów i koszmarów w sposób w jaki robił to wcześniej w Green Lanternie i Aquamanie (obaj mieli problemy rodzinne, zmarłych ojców i matki ? tak jak Billy). Jego sposób na akcję często polega na testowaniu protagonisty poprzez przeciwstawianie mu co najmniej dwóch wrogów na raz. Ich ataki często zazębiają się ze sobą w interesujący sposób, który mógłby być uciążliwy i wytrącający z równowagi, co nie stanowi problemu, jeśli wie się co robić aby uniknąć przesady i upychania wszystkiego w zbyt krótkim czasie. Autor rewelacyjnie przedstawia kontrast między dwoma różnymi światami (Ziemia i międzyplanetarni strażnicy kosmosu z planety Oa, powierzchnia planety i Atlantyda, świat realny i świat magii), jednocześnie nie zapomina o wiarygodnym portrecie dwóch skrajnie różniących się od siebie miejsc.
    Relacje Batsona ze swoją nową rodziną zastępczą dodają emocji fabule, narracja odpowiednio buduje nić powiązań między dzieciakami, co przynosi potem efekt w kulminacyjnej scenie. Jednakże czasami próba utrzymania uwagi widza jest trochę zbyt oczywista, widoczna i wymuszona. Wiele akcji odrywa komiks od głębi, którą wcześniej tak skrzętnie budowano. To kolejna wada, ostatecznie nie mająca znaczenia dla odbioru tej publikacji. To tylko coś, co doświadczony czytelnik wychwyci nie zastanawiając się nad tym dwa razy.

    Na koniec wypada powiedzieć, że Shazam w wersji New 52 to doskonała okazja na zapoznanie się z postacią herosa, który spokojnie może stanąć w szranki z Supermanem i wygrać. Komiksy opowiadające o narodzinach superbohatera potrafią być często ciekawsze od ich późniejszych przygód, ale rzadko są tak dobrze skrojone na miarę filmu. Nie zdziwię się, jeśli w dużej mierze nadchodząca produkcja będzie w znacznej mierze opierać się na tej wersji popkulturowego mitu Shazama. DC może zyskać wiele na przygodach dziecka stającego się superbohaterem, przecież teraz w Hollywoodzkiej dobie mody na adaptację komiksu to marzenie musi być jeszcze silniejsze w dzieciakach niż to było kiedyś w moim pokoleniu, którego oknem na świat były komiksy TM-SEMIC i kilka seriali animowanych. Jeśli nie chcecie sięgać lata wstecz, aby zacząć czytać coś od nowa i momentalnie wkręcić się w nieznany Wam wcześniej superbohaterski świat, to ten tom o przygodach Shazama nadaje się do tego idealnie. Dziecko w ciele wielkiego mięśniaka i magia to kombinacja świeża, bo też podana we właściwy sposób.
  16. Grimmash
    Zamknięte w określonym czasie lub zjawisku dzieła często wykraczają poza sale kinowe. Stają się ponadczasowe. Czasami ich triumf na wielkim ekranie od razu wyznacza pewne trendy, czasami jednak ten sukces zastępuje przeniknięcie produkcji filmowej do domowego zacisza i tym samym do świadomości społecznej. W odróżnieniu od Princess Bride, Point Break w jakimś stopniu zawojował kina (83 mln.), ale największy sukces odniósł, gdy zakończył swój żywot na srebrnym ekranie.
    Świeżo po akademii Johnny Utah (Keanu Reeves) trafia do wydziału FBI w Los Angeles, sekcji zajmującej się napadami na banki. Jego partnerem zostaje doświadczony Angelo Pappas (Gary Busey). Tylko w ostatnim roku w mieście aniołów były 1332 rabunki, oddział rozpracował 1000 z nich. Przez federalne palce prześlizgnęła się samozwańcza grupa Ex-prezydentów, rabusiów w maskach byłych prezydentów USA. Obrobili 27 banków w 3 lata, każdy zajął 90 sekund. Młody przedstawiciel prawa zaintrygowany sprawą chce ich złapać, Pappas z 22 letnią pracą w terenie prowadził śledztwo i opracował teorię ? prezydenci to surferzy. Tak oto Utah zaczyna naukę surfingu, chce znaleźć kogoś, kto pomoże mu przeniknąć do środowiska i dzięki temu namierzyć potencjalnych podejrzanych, a rozgrywka może się zacząć.

    Film z pewnością na zawsze pozostanie w pamięci wielu widzów głównie dzięki roli Patricka Swayze, choć przecież nie byłby taki sam bez Keanu Reveesa. Obie wiodące role czynią ten film interesującym, prowadzą fabułę, wyznaczają ton filmu, a ich rozwijające się relacje doprowadziły do powstania co najmniej jednego efektu ubocznego, jakim z pewnością była kultowa scena pieszego pościgu zakończona oddaniem serii strzałów w powietrze i ucieczce złodzieja. Utah wciągnięty w świat surfingu nie jest w stanie strzelić do swojego ?przyjaciela? Bodhiego. To nie jest zwykła relacja stróża prawa i złodzieja, młody agent po raz pierwszy pracuje pod przykrywką. Świat surfingu go wciąga, a Bodhi intryguje go swoją filozofią. Między nimi rodzi się nić porozumienia, bez potrzeby używania słów. Pokrewne dusze po przeciwnych stronach prawa darzą się wzajemnym szacunkiem, pewnie w innym wcieleniu mogliby zostać po prostu przyjaciółmi. Bodhi nie napada na banki dla pieniędzy, nie cierpi przemocy, chce być wolny i żyć według własnych zasad. Pragnie być dowodem na to, że w pętającym ludziom nogi systemie prawnym ludzki duch ciągle żyje. Utah to wie, ale według niego nic nie usprawiedliwia kradzieży. Rozumie jednak poszukiwanie doskonałej fali, jedynej szansy w życiu na jej odnalezienie. Rozumie, że niezłomny duch nie zniesie zamknięcia, dlatego spełni jego ostatnie życzenie, a gdy sprawa prezydentów się skończy wraz z ich przywódcą Johnny porzuci pracę agenta i pozbędzie się swojej odznaki, która trafi do wód oceanu. Rozczarowany pracą w FBI doświadczył tego, co prawo potrafi robić z ludźmi takimi jak jego ?compadre?.

    Obaj aktorzy znali się od dawna, bowiem spotkali się wcześniej w jednym z pierwszych obrazów Keanu, ?Youngblood? o hokeju. Według Patricka młody aktor miał ten błysk w oku ? ?he?s going places?. Johnny Depp i Charlie Sheen byli brani pod uwagę do roli Utah, ale reżyserka przywiązała się do Keanu, mówiąc, że zrobi z niego gwiazdę kina akcji. Jak pokazała przyszłość udało jej się. Swayze z kolei od samego początku był Bodhim. Był fizyczny, duchowy i intelektualny. Jak sam przyznał miał wiele wspólnego z granym przez siebie bohaterem, dlatego tak dobrze zlał się z rolą. Na ekranie widać, że aktor takich hitów jak ?Ghost? i ?Dirty Dancing? był w najlepszej formie fizycznej w życiu. Odkryte zamiłowanie do skoków z samolotu przelewa się z ekranu.
    Gary Busey w roli Angelo Pappasa doskonale uzupełnia spokojniejszego partnera, jest jak hałas w kontraście do ciszy Keanu. Lori Petty, natomiast jest głównym motorem napędowym romantyzmu Point Break. Nie jest typową dziewczyną dla głównego bohatera, nie jest też stereotypową kalifornijską blondynką. Jest wysportowana, zrobi to, co każdy facet potrafi, a jednocześnie pozostaje bardzo kobieca. Miłym dodatkiem dla produkcji jest występ Anthony?ego z zespołu Red Hot Chili Peppers.

    Katryn Bigelow pokochała scenariusz ze względu na paradoks dwóch światów istniejących w opozycji do siebie. Świat surfingu przeciwstawiony światu systemu karnego. System kontra antysystem. Reżyserka dodała subtelności i głębi projektowi, który mógł okazać się zwyczajnie kolejnym sensacyjniakiem, na szczęście jej kobieca ręka dobrze ujęła poetykę filmu, pokazała jego niuanse, pomógł też fakt, że Katryn uwielbia kręcić sceny akcji. Pieszy pościg uczyniła emocjonującym jak pościg samochodowy. Bigelow swoim stylem pracy i kunsztem reżyserskim przykryła niedoskonałości scenariusza. Mało wiarygodne elementy fabuły (np. skok Utah bez spadochronu z bronią w ręku w końcówce filmu) nie przeszkadzają wcale w odbiorze filmu. Muzyka Marka Ishama podkreśla urok dzieła, wydobywa z wizualnego doświadczenia coś więcej, tę subtelność i łagodność oceanu, który w jednej chwili może zmienić się w groźne i nieprzyjazne dla ludzi miejsce.
    W kontakcie z naturą ważna jest duchowość. Surferzy mówią o energii oceanu, oczyszczającym doświadczeniu. Bycie w jedności z oceanem, który może zmiażdżyć człowieka w sekundę jest bardzo poetyczne. Film jest ponadczasowy w dużej mierze właśnie dzięki surfingowi, który nie był wówczas jeszcze tak popularny. Na fali pomogło w uczynieniu z niego zjawiska kulturowego (nawet jeśli tylko odrobinę). Energia z planu przelała się do umysłu widzów. Cała poetyka, romans i adrenalina zawarta w surfingu, napadach na banki oraz skokach spadochronowych nie jest sednem tego projektu. Tak naprawdę film opowiada o przemianie głównego bohatera, z chłopaka w mężczyznę. Drugim istotnym elementem jest przyjaźń, wspomniane milczące porozumienie. Ono pozwala na sympatyzowanie z obiema postaciami, bez żadnego faworyzowania. Racje rozłożone są po równo. Fenomenalne numery kaskaderskie, wciągająca akcja, praca kamery to tylko apetyczne dodatki.

    Wiara Hollywoodu w górnolotność pewnych zjawisk nie jest trudna do sprzedania, gdy widzi się blond atletów ujeżdżających fale jak jacyś bogowie. Kolekcja kinowych motywów (agent pod przykrywką, relacje mistrz i uczeń, policjanci i złodzieje itp.) współgra ze sobą doskonale, tworząc coś świeżego nawet po upływie 23 lat. Wszystko dzięki wszczepionej do flimu filozofii surfowania. Ujeżdżanie fal daje dziełu Bigelow atrakcyjną formę, fascynującą treść oraz możliwość pokazania dobrego warsztatu filmowego. W niektórych regionach świata surfing jest religią i zastrzykiem adrenaliny w jednym. Wiem, iż produkcja z 1991 roku nie jest idealna, mimo to obraz ma to do siebie, że gdy się do niego wraca ciężko jest poprzestać tylko na jednym seansie. Może, rzeczywiście coś jest w duchowości zaklętej w falach.

  17. Grimmash
    Witam w nowej serii na moim blogu, nie wiem z jaką częstotliwością będę pisać (pewnie, gdy najdzie mnie uczucie nostalgii wobec któregoś z dzieł kina), ale mogę zagwarantować, że kolejne wpisy się pojawią. Filmów ponadczasowych przez lata uzbierało się ?kilka?, jednym z nich z całą pewnością jest ?Narzeczona dla księcia?. W tym jednym obrazie znalazło się sporo scen i dialogów, które po dziś dzień są pamiętane na całym świecie m. in. pojedynek między Montoyą a Westleyem (uważany za jeden z lepszych w historii), kwestie takie jak ?As you wish?, ?Inconceivable? ?Hello my name is Inigo Montoya you...? i wiele, wiele więcej.
    Tę klasyczną produkcję rozpoczyna scena bardziej współczesna, w której dziadek czyta książkę początkowo nie przekonanemu do książek wnuczkowi. Co czyta zaczyna pojawiać się na ekranie. Historia pokazuje miłość ubogiego, ale odważnego młodzieńca i pięknej dziewczyny. Sądząc, że ukochany nie żyje dziewczyna zostaje narzeczoną księcia. Pewnego dnia przyszłą księżniczkę porywa szajka łotrów, na jej ratunek przybywa tajemniczy mężczyzna w czerni, nim będzie mógł jej pomóc będzie musiał się zmierzyć z mistrzem szpady Montoyą, który poszukuje człowieka o sześciu palcach u jednej ręki. Pragnie pomścić zabitego ojca. A to jest dopiero początek...

    W roku 1987 o tym filmie nie wiele można było powiedzieć, no może poza tym, że obraz powstał. Studio nie wiedziało jak zareklamować to dzieło widzom, więc zaraz po pojawieniu się w kinach narzeczona zniknęła z srebrnego ekranu. Komedia, baśń, film dla dzieci, dla dorosłych. W tamtych czasach ciągle silne było kino gatunkowe. Obrazy, których przynależność gatunkowa była klarowna dominowały w branży. Na szczęście na rynku była dostępna nowinka techniczna zwana VHS. Film szybko zaczął się rozprzestrzeniać w domowych zaciszach, ludzie pożyczali go sobie, kupowali kasety jako prezenty dla najbliższych. Wkrótce potem można było usłyszeć jak ktoś cytuje dialogi z filmu, po latach również w Polsce. To był jeden z tych magicznych seansów z dzieciństwa, obok ?Gwiezdnych Wojen?, ?Rocky?ego?, ?Indiany Jonesa?, ?Powrotu do przeszłości?, czy ?Przygody barona Munchausena?, zapadających w pamięć.
    Dlaczego 28 lat od premiery ciągle się mówi o tym filmie? Jak powiedział Billy Crystal (Max): klasyk... wspaniały scenariusz, doskonała obsada i doskonały reżyser. Nie mógł mieć większej racji. Cary Elwes jako Westley/mężczyzna w czerni, Mandy Patinkin jako Inigo Montoya, Robin Wright jako Buttercup, Chris Sarandon jako książę oraz Wallace Shawn i André The Giant w rolach Vizziniego i Fezzika. Ostatni z wymienionych członków obsady zmarł przedwcześnie w 1993 roku. André był znanym zapaśnikiem, olbrzymem o olbrzymim sercu. O jego gołębim serduchu świadczą aktorzy w wywiadach, zainteresowani znajdą też kilka zabawnych historii z planu. Poza właściwymi ludźmi we właściwych rolach produkcja porusza uniwersalne motywy. Pokazuje jak dziadek i wnuk pokonują różnicę pokoleniową i zbliżają się do siebie, pokazuje historię syna chcącego pomścić śmierć ojca, pokazuje siłę prawdziwej miłości i robi to bez popadania w przesadyzm lub kicz.

    Historia rezonuje ciągle w młodszych widzach, bo nawet tak mroczny wątek, jak ten Inigo okazuje się nauczką, że pałanie rządzą zemsty nie popłaca. Motyw, może dla niektórych zbyt ckliwy, Westley?a i Buttercup pokazuje siłę uczucia dwojga ludzi, miłości absolutnej, pokonującej wszystko. Te wszystkie podstawowe nauki dla najmłodszych uzupełniają gesty w stronę starszych widzów. Pojedynki na szable, gagi i komedia sytuacyjna igrają z motywami bajek. Dla przykładu, choćby czyniąc z niezwykłych rozmiarów gryzoni najstraszliwsze potwory na wzór demonów, smoków i innych mitycznych stworzeń dybiących na życie bohatera. Bohatera, którego gra Elwes u szczytu swojej aktorskiej kariery. Cary nie tylko po mistrzowsku odegrał pamiętną scenę pojedynku ze złamanym palcem u nogi, ale i stworzył kreacje tak wyrazistą, charyzmatyczną i komiczną, że poniekąd dzięki niej znalazł pracę u Mela Brooksa, głównie dlatego, iż rola była bardzo podobna - romantyczny i odważny bohater ratuje niewiastę, dokonując kilku wspaniałych czynów po drodze i rozbawiając przy okazji widownię na całym świecie (na koniec może wreszcie odejść szczęśliwy za linię zachodzącego słońca). Poza tym miło zobaczyć blondyna w kostiumie przypominającym Zorro, bez ani jednej kwestii dialogowej na ten temat. Inną ciekawostką jest książę Humperdinck, wydaje się być protoplastą jednej z postaci ze ?Shreka? (pewnego Lorda), obrazu, który równie dobrze bawi się konwencją baśni i fantazji. Kreacja Patinkina zbudowana została dwoma scenami, no właściwie jedną, która ma dwa elementy wykorzystywane potem w trakcie trwania filmu, po pierwsze wspomnianej sceny pojedynku i po drugie kwestii, którą wówczas po raz pierwszy wypowiada. Aktor zagrał ją tak dobrze, że skończyła ona na tysiącach memów, gifów oraz innych formach fanowskiej twórczości, przebijając moim zdaniem kwestię Elwesa. Mandy zagrał ją bardzo dobrze warsztatowo, ale i od serca, bowiem głęboko utożsamiał się ze swoją postacią ? jego ojciec też zmarł przedwcześnie, dzięki temu mógł przekonująco powiedzieć ?I want my father back you son of a b**ch?.



    Scenografia wygląda jak scenografia filmowa, ale nie przeszkadza to w oglądaniu. Przerośnięte szczury może nie wyglądają tak realistycznie, jak kiedyś, ale poza tym produkcja trzyma się nad wyraz dobrze. Być może regułą ponadczasowości pewnych obrazów jest ich zamknięcie w określonym lub bliżej nieokreślonym czasie, bo wówczas wszystko jest na swoim miejscu jak w Matriksie - symulacji rzeczywistości 1999 roku (z wykorzystaniem odpowiednich technik w tworzeniu efektów specjalnych). Wzruszająca, urocza muzyka Marka Knopflera pomaga w osiągnięciu ostatecznego efektu ? historii opowiadanej dzieciom na dobranoc, historii, której bohaterami dorośli chcieliby być. Jest tu odrobina dla każdego gustu, coś dla facetów (akcja, piękna kobieta), coś dla pań (przystojny bohater, prawdziwa miłość), coś dla dzieci (szczęśliwe zakończenie, dobro zwycięża itp.). Według mnie filmowcy nieświadomie poszli drogą, która w przeszłości i w przyszłości okazała się być najlepszą drogą do sukcesu ? dobre, zrównoważone prowadzenie opowieści (tempo), poruszanie się między gatunkami oraz empatyczne, wyraziste postacie i sceny, które zachodzą w pamięć dzięki temu, że są dobrze rozłożone w czasie, nie krótkie, nie długie ? zwyczajnie satysfakcjonujące.

    Oto film, który pokonał bariery pokoleniowe i po dziś dzień pozostaje obrazem bliskim serc widzów na świecie. Wiele scen stało się scenami kultowymi, wiele dialogów jest cytowanych aż do teraz. Dzieło wzbudza nostalgię, przywołuje wspomnienia jak największe filmowe hity, no właśnie... narzeczona jednocześnie do takich hitów nie należy, to film bardzo popularny, ale ciągle gdzieś w tle, za kulisami wielkiego Hollywoodu. Fani filmu spotykają się na konwentach, tych mniej popularnych, gdzie obustronne uwielbienia fanów i twórców pokazuje prawdziwą wartość tego dzieła. Kolejne pokolenia mają właściwe popularne wzorce póki produkcje takie jak ta pozostają w świadomości i pamięci kinomaniaków na całym świecie. Doświadczenie jakiego nie da się powtórzyć po pierwszym razie, ale za każdym razem chce się spróbować (za każdym razem jest blisko).


    Montoya: I admit you?re better than I am.



    Man in black: Then why you?re smiling?



    Montoya: Because I know something you don?t know.



    Man in black: And what is that?
    Montoya: I am not left handed.


  18. Grimmash
    Powstała na kanwie mangi Rei Hiroe seria anime z 2006 roku zagląda do tajemniczych rejonów Azji południowo wschodniej, miejsca na ziemi rzadko uczęszczanego przez turystów czy ekipy filmowe. Świeżość produkcja w dużej mierze zawdzięcza rzadko widzianemu w filmach, serialach i animacjach światu setek pokrytych gęstą dżunglą wysepek, w których roi się od piratów. Miasto Roanapur jest jeszcze gorszym miejscem do wypoczynku, a to za sprawą takich organizacji jak: Kościół przemocy, Hotel Moskwa, triada Changa, kartele narkotykowe, służby specjalne, czy tytułowa Black Lagoon Company. Jakby tego było mało w mieście roi się od wolnych strzelców i pozostających w cieniu większych graczy organizacji. Jak zatem może sobie poradzić w takim egzotycznym miejscu biały kołnierzyk z Japonii?



    Rokuro Okajima to pracownik jednej z największych korporacji w Japonii. Zostaje wysłany w delegację, ale podczas rejsu na morzu statek napadają piraci. Załoga Black Lagoon okrada pasażerów statku i porywa Okajimę dla okupu. Jego firma odmawia zapłaty, gdyż dokumenty zrabowane przez piratów, które miał przy sobie są zbyt kompromitujące, a japończyk musi zdać się na łaskę załogi torpedowego statku. Wkrótce zrywa z przeszłością, przyjmując imię nadane mu przez piratów (Rock) i dołącza do szajki ? Benny?ego informatyka, Revy strzelca wyborowego i Dutcha szefa jednocześnie kapitana statku. W mieście Roanapur, gdzie grupa Lagoon przybija do portu, młodzianin staje się świadkiem wielu potwornych czynów, nielegalnych aktywności i innych okropieństw przestępczego świata. Teraz zaczyna mierzyć się z obawą, że pewnego dnia stanie się podobny do otaczających go kryminalistów.
    Rei Hiroe nie należy do skromnych jegomościów, zawsze z humorem lubi pochwalić się swoimi dokonaniami. Każdy skończony tom mangi to prawdziwe święto zupełnie jak Olimpiada, bo występuje co 4 lata. Mangaka ma więcej powodów do zadowolenia, jego twórczość znalazła swoją drogę na ekrany i nie bez powodu spotkała się z gorącym przyjęciem wśród fanów. Anime stworzone zostało z wielkim polotem i jak wielu polskich widzów wie należy do czołówki najlepszych produkcji ostatnich lat.



    Autor papierowej wersji poszedł sprawdzonym tropem i rzucił w pewien, określony świat postać zupełnie tam nie pasującą, a czytelnikowi wystarczy obserwowanie, jak ten bohater będzie wchodził z nim w interakcje. Tak często robią inne serie ? Psycho-Pass. Tym razem padło na japońskiego biurokratę, zwykłego białego kołnierzyka, handlowca wielkiej korporacji. Jak często można usłyszeć prostota jest często najlepszą oznaką wysublimowania. Tak jest z serią Reia, jego prosty pomysł działa bardzo dobrze. W czym tkwi sukces? Oczywiście w postaciach, to one są motorem napędowym, dla nich ryzyko jest chlebem powszednim, a dzień bez narażania życia to dzień stracony. Miasto Roanapur wypełnione jest po brzegi typkami spod ciemnej gwiazdy. Załoga ścigacza torpedowego to wielokulturowa zbieranina: Revy pochodzi z nowojorskiego Chinatown, Dutch to afroamerykanin, ekskomandos i weteran wojny w Wietnamie, Benny jest żydem oraz geniuszem komputerowym, który kiedyś zadarł z niewłaściwymi ludźmi. Główny bohater dla przeciw wagi jest bardziej osobą, która lubi pociągać za sznurki i układać kolejne elementy tworzące wyrafinowany plan. Zdemoralizowany ośrodek dla przestępców kryje triadę z Hongkongu z Changiem na czele (postać nawiązuje do Cho Yun Fata i jego słynnych roli m. in. policjanta Tequili), mamy eks-wojaków z Rosji pod przewodnictwem Balalaiki, jest tajemniczy kościół z Edą i wolni strzelcy z wiodącą prym zabójczynią Shenua. Chemia w interakcjach między nimi jest pokaźna jak spluwy, których używają. Rozstrzał osobowościowy jest spory (szalone pokojówki, handlarze narkotyków, zakonnice), przez co seria zyskuje kolorytu i urozmaicenia. Zderzenie kultur (dosłowne i w przenośni), które wiedzą jak strzelać z broni palnej sprawia, że całość to jeden wielki hołd wobec Johna Woo (mistrza kina akcji). W dialogach można dostrzec Tarantinowski sznyt ? la Pulp Fiction. Paradiowane są takie klasyki jak Desperado czy Terminator, serial nie przestaje tylko na tym - laguna to też kino drogi, zemsty, kino gangsterskie oraz przygodowe. Hiroe potrafi wpleść do historii dowcipy o Polakach i żarówkach, zgrabnie oddać ponętność kobiecej sylwetki, a nawet, gdzie niegdzie przemycić goliznę, która jest tak skrzętnie ulokowana, że kryje się na drugim planie nie rzucając się w oczy. Jest trochę horroru w epizodzie z bliźniętami, Hansel i Gretel (oczywiste nawiązanie do twórczości braci Grimm). Jako całość produkcja niejednokrotnie pokazuje zalety znane z Cowboy Bebop, które mieszają się z brutalnością znaną z Hellsinga. Dopełniając listę w anime są: mafijne porachunki, polowanie łowców nagród, poszukiwanie skarbów, piractwo i wiele, wiele strzelanin oraz walk z użyciem broni wszelakiej.

    Epizodyczna formuła anime pozwala jej na manewrowanie pomiędzy różnymi gatunkami. Oś fabularna opiera się na kolejnych misjach otrzymywanych przez załogę, ta epizodyczność nie przeszkadza w przemianie bohaterów, zmienionych ostatnimi wydarzeniami. W przypadku Revy są one przeważnie znikome, ale relacje między postaciami wciąż ewoluują zupełnie jak w przypadku pójścia drogą jednolitej fabuły zmierzającego do ostatecznego celu. Bardzo dobrze prezentują się architektura, pojazdy, - łodzie, okręty podwodne (U-234 Typ VII C), śmigłowce ? a także broń. Poza dokładnym rysunkiem efekt dopełniają i wzmacniają takie detale jak dźwięk spadających łusek. Wizualnie styl rysowania postaci to największa zaleta graficzna serii. Faceci jak w rzeczywistości to wychudzone, grube i przypakowane typy, kobiety zaś są zazwyczaj smakowitej i często śmiertelnej urody. Styl pozostaje w zgodzie z mangowym oryginałem, co przekłada się również na ilość detali i realistyczny portret fikcyjnego miasta.

    Black Lagoon ma swój niepowtarzalny, brudny i gęsty klimat, który w znacznej mierze zawdzięcza pokaźnej galerii łobuzów oraz psychopatów. Realistyczny portret płd. wsch. Azji w szatach popkulturowych konwencji zawsze jest gorący, nieprzerwanie trwa w nim rewolucja, a śmierć czai się za każdym rogiem. Efekciarskie strzelaniny i pościgi w rytmach fenomenalnej muzyki, która dopasowuje się swoim energicznymi, ostrymi rytmami do stylu animacji. Klimatyczna czołówka z nagłówkami gazet i afiszowymi kadrami z niezapomnianym kawałkiem Mell ? ?Red Fraction? ? przedstawia portret załogi, natomiast rozważny ending z przygrywającym w tle utworem ?Don?t Look Behind?, pokazując kolejne kroki bohaterki (spadające łuski i magazunek) przypomina osobowość Revy - osamotnioną, niezależną, wreszcie więzioną przez spiralę przemocy. Tą dojrzałością i zabawą gatunkami przypomina Cowboy Bebop. Gęsty klimat unoszący się nad serią nie rzednieje, koncentracja na mieszaninie gatunków stawiających na ostrą akcję zadowoli fanów starego sensacyjnego kina. Black Lagoon jest serią dla dojrzałych widzów, serią akcji w najlepszym guście.


    Manga od Waneko

    Nowy tom Black Lagoon przeszedł obok mojego radaru niepostrzeżenie, a całkiem niesłusznie. Cóż tym razem przygotował swoim czytelnikom autor w 10 tomie i jaki w ogóle jest komiks o załodze przemierzającej niebezpieczne wody?



    W ostatnich trzech tomach (7,8.9) podążaliśmy tropem Roberty, pałającej rządzą zemsty za morderstwo swojego pana. Teraz do akcji (w tomie 10) powraca Jane. Dziewczyna od razu rzuca się w ramiona swojego chłopaka, Benny?ego i knuje nowy plan. Nie przyjeżdża jednak sama. Chwilę później zjawia się Feng Yifei, programistka. Całkiem nowa postać, która staje się kimś na wzór postaci wiodącej. Cały tom tym razem odchodzi od częstych strzelanin i skupia się bardziej na świecie wirtualnym, włamywaniu się do serwerów korporacji, gdzie prym wiedzie Jane. Polityczne gierki i komputerowe przekręty to główny motyw nowego tomu wydanego niedawno przez Waneko, które jak do tej pory świetnie traktuje tę serię.
    Aspekty techniczne mangi tworzą przykuwającą oko całość. Do rozmieszczania paneli na stronie można szybko się przyzwyczaić, a ponętnie rysowane kobiety i liczne strzelaniny czynią z Black Lagoon publikację wartą grzechu (każdy facet powinien być zadowolony z lektury). Jak w przypadku anime - fani militariów, wszelkiego rodzaju transportu oraz architektury będą zachwyceni. Wszystkie te elementy mangaka odwzorował dokładnie, dbając przy tym o jednorodny styl. Od ilości kadrów na jednej stronie czasami może się zakręcić w głowie, dodatkowo Rei nie szczędzi dialogów, które często są prawdziwym popisem grubiańskiego języka wyłożonego przekleństwami. Swoje nieskromne miejsce mają w jego twórczości śmieszne gagi.

    Polskie wydanie błyszczy w wielu aspektach bardzo pozytywnie. Po pierwsze tłumaczenie ani razu nie przebija balonu wypełnionego niepowtarzalnym klimatem. Po drugie w dymkach pojawiają się liryki piosenek (Electric Head Pt. I ? Rob Zombie, Run Through The Jungle - Creedence Clearwater Revival), a kwestie wypowiadane w takich językach jak rosyjski, hiszpański, niemiecki i angielski są umieszczane w oryginale z jednoczesnym umieszczeniem w dymku polskiego tłumaczenia mniejszą czcionką. Po trzecie przypisy znajdują się na tej samej stronie, co treść. Uwielbiam to, że mogę sobie wrócić do tego po przeczytaniu całości albo zaintrygowany przeczytać od razu i dowiedzieć się czegoś, bowiem wyjaśnienia dotyczą wielu mało znanych powszechnie faktów np. najkrwawsza bitwa wojny wietnamskiej to Khe Sanh.


    Bonus z okazji 2 lat działalności i powyżej 50 tys. wyświetleń




  19. Grimmash
    Riggan Thomson, niegdyś wielka gwiazda wcielająca się w postać superbohatera zwanego Birdmanem, dziś walczy o swoje imię i godność aktora. Pisząc, reżyserując i grając w sztuce teatralnej Raymonda Carvera, Riggan chce zostawić po sobie coś więcej poza superprodukcjami z lat ?90. Jak to często bywa zadanie zaczyna go przerastać, musi znaleźć nowego aktora i poradzić sobie z nieprzychylnym głosem najważniejszego krytyka w mieście.



    Nie podoba mi się fakt, że polscy ?znawcy? jako główną zaletę gry Keatona w filmie ? może nie zaletę, a wartość ? uważają jego rozprawienie się ze swoim wizerunkiem, ze swoją przeszłością jako aktora itp. Ta rola jest według mnie czymś więcej. Owszem, spore znaczenie ma Batman, który przecierał szlak późniejszym filmom superhero. Do tego stopnia, że teraz patrząc na Downey?a Jr. zarówno bohater jak i aktor mogą mu pozazdrościć ? aspekt gry aktorskiej jest wiarygodniejszy. Postać Riggana chce coś osiągnąć, pozostawić po sobie, chce być kochanym, gdy jako aktor i reżyser w swojej brodwayowskiej sztuce zastanawia się nad tym, czym jest miłość, on sam zmaga się z tym problem. Jest rozwiedziony, jego córka Sam wraca z odwyku (Emma Stone), a aktualna dziewczyna oświadcza, iż jest w ciąży (Andrea Riseborough), musi dogodzić nowo zatrudnionej gwiazdce, Mike?owi (Edward Norton), a on sam jest postrzegany przez pryzmat jednej roli z lat ?90. To, że był to wielki hit podpowiada nam sam bohater, jego ego przemawia do niego głosem Birdmana i jest wiecznie niezadowolone z prowadzonego przez niego życia, z tego co obaj teraz robią i pragnie wrócić przed kamerę, nakręcić kolejny sequel. Zatem przeszłość Michaela nie jest głównym (jedynym) determinantem jego roli, ego nim jest. Ego jest tyranem, który odciąga go od szczęścia, takiego dyktatora ma niemal każdy. Birdman jak Ikar potrafi latać. Dlatego nie razi to, iż Thomson odlatuje wysoko ponad ludzkie troski, wolny od problemów, zgiełku i krytyki. Uważając się za kogoś, kto jest ponad społeczeństwem ostatecznie spada na samo dno, sparza się własnym mniemaniem o wielkości jak bohater z mitu.

    Pod względem zdjęć produkcja jest dziełem rzadko dziś spotykanym. Kamera jest blisko aktorów, jest w środku akcji zupełnie jakby była jedną z postaci. Wynika to z ograniczonej, zamkniętej przestrzeni teatru, w którym dzieje się większość akcji. Jest tam tak ciasno, że ekipa nie mogła nakręcić jednej ze scen dialogowych z bohaterami siedzącymi na krzesłach, dlatego Keaton pojawia się w jednej z nich leżąc na ladzie- co sprawiło, że tamta scena autentycznie jest ciekawsza. Gra aktorska i praca kamery są podyktowane lokacją zdjęć i w organiczny sposób przekładają się na prawdziwy taniec składający się z bardzo długich ujęć. Ten sposób kręcenia nie pozostawia dużego wyboru w trakcie montażu. Choreografia jest nie tyle fantastyczna, co zrozumiała, gdyż reżyser postanowił opowiedzieć historię poprzez sztukę Raymonda Carvera. Sztuka ta jest powodem, dla którego możemy doświadczyć tego filmu, dla którego Riggan pracuje, dla którego pracuje ekipa oraz aktorzy. To dzięki niej reżyser, I?árritu miał wymówkę, by opowiedzieć fascynującą, wielowarstwową historię. Ryzyko artystyczne podjęte pod względem sposobu opowiadania historii poprzez długie ujęcia w klaustrofobicznej przestrzeni wyzwala emocje aktorów, widoczne z bliska. Przypomina trochę reality show w świecie teatru, ukazuje kulisy itp. Film staje się sztuką opowiadającą o sztuce bez bycia w praktyce sztuką, bo jak mówi pewien mędrzec rzecz jest tym, czym jest, a nie tym co jest o niej mówione.

    Poza tym film otwiera dyskusję na temat rządzących ostatnio Hollywoodem superhero movies. Sam projekt można powiedzieć jest kinem superbohaterskim bez bycia takim w praktyce. Produkcje o herosach w maskach i pelerynach coraz częściej starają się być głębokie, ale przecież w porządku jest to, że są jakie są, a są rozrywką. Gdy protagonista udziela wywiadów chce mówić o czymś poważniejszym, ale ciągle słyszy od rozmówców wzmianki o Birdmanie (scena pokazuje ten aspekt produkcji superhero), zostaje wówczas sprowadzony na ziemię, że być może nie robi tu nic wielkiego. Jego ego staje się silniejsze. Głos samej postaci człowieka ptaka jest fascynujący, wywołuje we mnie jawne skojarzenie z głosem Bale?a jako Batmana oczywiście ten głos jest bardziej subtelny, a to co mówi (same okropieństwa) z kolei przywołuje mi na myśl Jokera. Może to wypaczenie wywołane moimi zainteresowaniami, ale Keaton dokonał czegoś, czego nikt wcześniej nie zrobił, czego ja się nie spodziewałem wcale, połączył przeciwieństwa - dobro i zło w jedno, Batmana i Jokera. Wtrącenia o Robercie Jr., Jeremy?m Rennerze, członku Avengers, jedna ze scen akcji, sam bohater ze swoim alter ego i niespodziewany Spider-Man na ulicy są środkami nie tyle powierzchownych wtrąceń, lecz przypomnień dla głównego bohatera, tego kim był, jego dawnych dni sławy. Stanowią udrękę, drogę do super realizmu i omamów jeszcze bardziej wzmacniających ciemną stronę duszy aktora. Także próbując odnaleźć szczęście poprzez miłość w sztuce, równocześnie szuka jej dla siebie prywatnie.

    Ten film jest wielowarstwowy, to dramat ukazujący wolność artystyczną w klaustrofobicznej przestrzeni, emocje aktorów widziane są z bliska, warsztatowo nie można znaleźć w filmie sekundy fałszu. Alejandro poza wspomnianymi wyżej kwestiami porusza wewnętrzny konflikt aktorów pracujących w USA, Broadway vs Hollywood. Postrzeganie zamierzeń reżysera ukazującego nowojorski świat teatru, jako rozdźwięk między aktorami a celebrytami jest mylne. Aktor w roli superbohatera nie staje się automatycznie celebrytą. Tutaj chodzi o dwie rasy jednego gatunku, dwa typy aktora ? komercyjnego z filmów i ambitnego z teatru. Teatr sam w sobie brzmi ambitnie i dramatycznie, podczas gdy kino pokonuje granice państw i dzięki temu zarabia. Prawda i ułuda stają się koleżankami, płyną nieprzerwanie, zlewając się jedną całość za sprawą nieprzerwanych ujęć, zupełnie jakby cięcia przestały istnieć. Riggan doświadcza rzeczy prawdziwych i stworzonych w swoim umyśle. Shiner przez całe życie gra, tylko na scenie jest szczery. Bohaterowie są autentyczni, a kamera zaprasza widza do ich poznania. Właściwe tempo i inscenizacja wciągają bez reszty. Ścieżka dźwiękowa zaopatrzona w perkusję staje na wysokości zadania... to zabawne, że dwa najlepsze według mnie filmy roku polegają na perkusji, oba wykorzystują ją inaczej ? w Whiplash perkusja jest częścią fabuły, bohaterem perkusista.

    Michael Keaton jak wcześniej Robert Downey Jr., powraca w glorii i chwale zakładając i nie zakładając kostium. Jest odważny, obnaża się fizycznie i mentalnie przed widzami, dlatego nie wyobrażam sobie, żeby mógł nie dostać w tym roku Oskara od Akademii. Obraz otwiera dyskusję na temat kina superbohaterskiego, sam zresztą jest filmem superbohaterskim bez superbohatera i filmem ambitnym z superbohaterem, jest sztuką w filmie i filmem w sztuce. Świat ambitnego kina aktorskiego (dramatu z prawdziwego zdarzenia) miesza się z komercyjnym postrzeganiem kina. Alejandro González I?árritu stworzył coś zupełnie nowego, odwołując się do innych ruchomych obrazów odnalazł odskocznię od fizycznych ograniczeń na planie, kamerę uczynił bohaterem i nieskrępowanie rozliczył się ze swoim własnym ego. Ta produkcja, choć osobista dla reżysera i aktora w głównej roli traktuje o wielu, większych niż ich życie sprawach. Dlatego uważam, że dobrem zawartym w tym projekcie można, by obdzielić kilka innych, a to zawsze jest całkiem niezłą wskazówką do rozpoznania nadzwyczaj fenomenalnego i inspirującego kina.
  20. Grimmash
    Joker... tak... ciężko przedstawiać postać, którą każdy komiksowy entuzjasta znać powinien, przynajmniej nie łatwo zrobić to w sposób oryginalny i pozbawiony sztampy. Kryminalista o białej karnacji i zielonych włosach nie jest łatwy do precyzyjnego zdefiniowania, owszem jest szaleńcem albo osobnikiem najlepiej przystosowanym do życia w XXI wieku w wielkim mieście, ale... nieważne... oto on w pełnej krasie...



    Portret postaci to zamysł ogólny ukazany poprzez pryzmat komiksów, w których się pojawiła. Często może się zatem zdarzyć, że spore fragmenty tekstu nie będą go wcale dotyczyć. Wszystko tylko po to, aby przybliżyć Wam czym te komiksy są. Dodać szerszą perspektywę, przecież Joker nie byłby taki sam bez szlachetnego adwersarza.
    Od pierwszego pojawienia się nietoperza na stronach Detective Comics w 1939 nie upłynęło wiele czasu, gdy Batman zyskał własny komiks, w którego pierwszym numerze z kwietnia 1940 roku pojawił się Joker. Można zatem powiedzieć, że nadworny klaun był w Gotham od samego początku. Jego pierwszą ofiarą był Henry Clardige. Milioner mimo protekcji policji wraz z wybiciem północy padł na podłogę z groteskowym uśmiechem na twarzy. Co zresztą powtórzono w opisanym niżej The Man Who Laughs, ale nie uprzedzajmy faktów. Zawiązki pochodzenia zwariowanego mordercy można było odkryć dopiero w 1951 roku. Numer 168 z lutego po raz pierwszy pokazał jak czarny charakter w kostiumie Red Hooda skacze do silnie wzbogaconej chemią wody i zmienia kolor skóry oraz włosów. Wyglądał jak żartownisie z cyrku, co skłoniło go do przyjęcia imienia znanego z talii kart. Napisany przez Billa Fingera i narysowany przez L. S. Schwartza numer potraktował 13 stron z konceptem Red Hooda bardzo poważnie, niestety lata później komiks dotknęła cenzura i czytelnicy stali się świadkami zmian, które uniemożliwiły dalszą mroczną eksplorację tej postaci.
    We wspomnianej opowieści z 1951 roku Batman był zafascynowany prawdziwą tożsamością człowieka zwanego czerwonym kapturem, parał się tą zagadką od wielu lat. Gdy złoczyńca zniknął w chemicznych odpadach uznano go za martwego. Superbohater bez trudu odkrył kim naprawdę był czerwony rabuś, sam zainteresowany wyjawił, że był pracownikiem laboratoryjnym, dopóki nie postanowił ukraść milion dolarów i przejść na emeryturę. Zabawne jak to ostatecznie się potoczyło, wątek doskonale rozwinięty w The Killing Joke.

    Książe zbrodni w 88 numerze Worlds Finest (wspólnego tytułu Batmana i Supermana) po raz pierwszy połączył siły z Lexem Luthorem, zaś w 163 numerze Batmana schwytał bohatera i jego ?słynnego? pomocnika Robina po to, aby urządzić im proces sądowy ? on sam był sędzią, byli też Joker prokurator okręgowy i cała banda w ławie przysięgłych. Werdykt oczywiście mógł być tylko jeden ? winni. Ten przykład to chyba jedna z najlżejszych w twórczą głupotę opowieści, która powinna dać do zrozumienia jak ważna była poważna geneza Batmana i Jokera. W tej kampowej erze świr o bladej cerze posiadał nawet samochód z własnym motywem, prawdziwy Jokemobil. Dopiero w 251 numerze Batmana postać wróciła do swoich morderczych korzeni. Z nieszkodliwego figlarza ponownie stała się osobowością wzbudzającą strach. O?Neil i Adams zaczęli intrygującą historię od trupa, gdy Gordon pokazuje go herosowi. Okropnie wykrzywiona twarz, zatrzymana w czasie w chwili szerokiego i paskudnego uśmiechu (przypomina to późniejszą publikację The Man Who Laughs). Prowadzący śledztwo mroczny rycerz odkrył, że jego nemezis zabijał swoich dawnych podwładnych. Zdołał zabić 4 z 5 dawnych współpracowników, gdy bohater w końcu do niego dotarł znalazł się w zamkniętym akwarium, żeby uratować życie piątej ofiary sam dobrowolnie zgodził się skoczyć do zbiornika z rekinem. Po zabiciu drapieżnika Batman gonił złoczyńcę po plaży, gdy ten poślizgnął się na plamie oleju... oj te środowiskowe morały. Szaleniec o urokliwym uśmiechu bez trudu ponownie mógł cieszyć się popularnością, po raz kolejny zaskarbiając sobie uwagę nowych fanów. Ich baza rosła, aż wreszcie w 1975 roku, gdy obrońca Gotham stał się postacią mroczną i poważną pojawił się pierwszy numer komiksu zatytułowanego The Joker. Co prawda było to tylko dziewięć numerów, jednakże seria ta wyraźnie zaznaczyła, iż czarne charaktery również mogą mieć własne serie, które mogą odnieść sukces.

    Przeszłość określona tytułami Detective Comics i Batman nie ima się jednak do kilku bardzo wyjątkowych publikacji, z których każda wniosła coś nowego do postaci Jokera, pogłębiając jego i tak już chaotyczny profil psychologiczny. Złotą erą dla klauna stały się lata ?80, gdy Frank Miller w 1986 opracował The Dark Knight Returns wszystko się zmieniło. Sportretowany tam geniusz zła był jego ekstremalną wersją, gotową zakończyć swoją relacje z superbohaterem nawet kosztem własnego żywota. Choć jest to bardzo niezależna i zamknięta historia to zrodziła wiele pomysłów odnośnie tego, co można z wyszczerzonym psychopatą jeszcze zrobić. Świat przekonał się o tym fakcie w 1988, gdy prawdziwy potencjał postaci wyszedł na wierzch wraz z ukazaniem się niezapomnianego The Killing Joke.
    Po wyżej wymienionych wydaniach i innych takich jak ?Watchmen? i ?V for Vendetta? pojawiła się całkiem nowa energia w komiksach, które stały się wartościowymi dziełami literatury nowoczesnej. Nastały czasy noweli graficznych, które zresztą ciągle trwają. Niestety i nowele dotknął ten sam problem jak wszystko, co dobre i się sprzedaje ? komercjalizacja. Ale wracając do wydawanego wówczas w zeszytach Zabójczego żartu poruszane tam wątki rozwijają powstałe dekady wcześniej pomysły ? Red Hood, chemikalia itp. - jednocześnie z łatwością zaskakując czytelnika nowatorskim i wcześniej niespotykanym podejściem do narracji prowadzonej tym razem z perspektywy tego złego. Zabójczy żart pokazał nowe możliwości tkwiące w historiach o superbohaterach.

    Ponieważ Killing Joke opisywałem już osobno przejdę do kolejnej, nie mniej ważnej opowieści zwanej ?Arkham Asylum: A Serious House on Serious Earth? (1989). W niej Joker jest przewodnikiem Batmana po ośrodku. Osobą, która wskazuje drogę (czyli względnie pojawia się w roli pasterza, obrońcy, czyli osoby postrzeganej w dobrym świetle) i w pewien pokręcony sposób staje się jedynym buforem bezpieczeństwa dla nietoperza. Wspominałem już kiedyś, że Kevin Conroy podchodził do swojej roli uważając, że to Batman jest prawdziwą osobowością, a Bruce Wayne jest fałszywym przebraniem. Tutaj ta idea objawia się w ekstremalnej postaci, gdyż eksploruje tę tezę zadając pytanie czy ten bohater nie jest przypadkiem bardziej szalony od swoich wrogów? Skoro Batman to jego prawdziwa osobowość, to znaczy, że jest szalony?
    Fabuła prezentuje się następująco. Oto azyl Arkhama zostaje opanowany przez niestabilnych psychicznie przestępców. Wariatkowo domaga się, by dołączył do nich największy szaleniec, czyli Batman.

    Najistotniejszym elementem wśród groteskowych, malowniczych i szaleńczych kadrów jest wspomniane poddanie w wątpliwość poczytalności mrocznego rycerza, który musi się zmierzyć z obecnym w posiadłości demonem. Stwór ten ma postać nietoperza dla czytelników to może nowy przeciwnik, ale nie dla bohatera. Autor znalazł najlepszego adwersarza dla herosa i użył nietoperza przeciw nietoperzowi. Walka z takim przeciwnikiem tylko pozornie jest nowa dla rycerza. Komiks, bowiem daje do zrozumienia, że starcie z tym stworzeniem nocy w umyśle Batmana trwa od dawna. Ponieważ jest już doświadczony latami działalności i potyczek z księciem zbrodni nie poddaje się szaleństwu, a gdy patrzy w czarną otchłań wie, iż otchłań odpowiada mu spojrzeniem, czekając na chwilę słabości, czekając na odpowiedni moment, aby go pochłonąć.
    Wracając do Jokera, widząc go w wariatkowie ma się wrażenie, że jest tam najbardziej trzeźwo myślącą istotą, także pomysł tzw. ?super sanity? (super zdrowia psychicznego) wydaje się być naturalnym krokiem i logiczną częścią tego świata. Klaun codziennie wymyśla siebie na nowo, by dopasować się, jak najlepiej do otoczenia i sytuacji, w której się znalazł. Czasem jest nieszkodliwym figlarzem (nawiązanie do lat cenzury i całkowicie nieziemskich lat Batmana z tamtych czasów), żeby w jednej chwili zmienić się w morderczego maniaka.

    Dla scenarzysty Granta Morrisona to była pierwsza praca nad historią ze świata Batmana. Zainspirowany dziełem Millera, Grant chciał stworzyć swoją własną wersję ikonicznych postaci, poprzez gęste użycie symboliki. Jak w kręgach piekielnych tak i w Arkham bohater zapuszcza się coraz głębiej, by odkryć prawdę kryjącą się za Amadeuszem Arkhamem i jego pracą. Symbol, symbol goni a całość zanurzona jest w niewyjaśnionym nadprzyrodzonym fenomenie, który wypełnia sale i korytarze przybytku. Spotykając wielu swoich wrogów, poznając ich szaleństwo odkrywa siebie samego. Podróż pełna szaleństwa prowadzi do jądra ciemności, którym tak naprawdę jest sam Batman. Kluczowa jest jego motywacja do walki ze złem, jego bliskość względem zła, bowiem aby skutecznie je pokonać musi je najpierw zaakceptować w samym sobie. Zresztą to mroczne alter ego właśnie wielokrotnie Joker próbował wydobyć z niego w grze o tym samym tytule. Obsesja psychopatycznego mordercy, który pragnie nawracać innych na swoje wyznanie jest zapisana wielkimi zgłoskami w wielu mediach, poczynając od Zabójczego żartu a na wspomnianej, słynnej serii gier kończąc (która zresztą nie mogłaby powstać bez tego wyjątkowego albumu). Także w AA Joker pragnie upadku bohatera, by poddał się szaleństwu, tym razem nie jest to wynik jego zmyślnego planu, lecz obcowania z szaleńcami, zobaczenia społecznego zwyrodnienia z bliska. Witając nietoperza wita go jak gościa we własnym domu. Jest to tym dziwniejsze, że sam autor przyznał, że konstrukcja tej historii jest jak konstrukcja domu.
    Zrealizowany stylem rysownika zamysł miał odzwierciedlać inność projektu, jego eksperymentalizm jakże daleki od kryminalnych przygód w Gotham wpasował się w styl filmu Burtona i modę na bohatera wywołaną Hollywoodzką produkcją. Historia zastygła na granicy między snem a jawą stała w opozycji do realistycznej pracy Franka Millera. Da się jednak zauważyć, iż powieść pogłębia jego koncept, który można dostrzec w TDKR ? człowiek nietoperz ma obsesję na punkcie walki ze złem. Psychodeliczne rysy twarzy, przerażająco jaskrawe kolory potęgują wrażenie, że superbohater równie dobrze mógłby być jednym z osadzonych w tym wariatkowie. Mieszanka malowideł, rysunków, fotografii stworzyła wyjątkowy stylistycznie kolarz, portretujący w bardzo głośny i klaustrofobiczny sposób ośrodek dla chorych psychicznie przestępców. Efekt wizualny wzmaga typografia Gaspara Saladino. Jego przypisanie różnych czcionek każdej z postaci stało się trendem wykorzystywanym później w wielu innych komiksach, także tych ze stajni Marvela. Inne chmurki dialogowe, typ czcionki i kolor pomagały rozróżnić między sobą występujące tam postacie, wprowadzały pozorny ład w tym osobliwym chaosie. Batman miał czarną chmurkę z białymi literami, Maxie Zeus dostał niebieską chmurkę z Grecką czcionką, a Joker nie miał żadnej, jedynie czerwoną przypominającą graffiti na murach czcionkę. Co tylko podkreślało charakter postaci niepodległy żadnemu autorytetowi i rządom innych, nawet w postaci przestrzeni zamykającej jego słowa.

    Nie podoba mi się jeden element pokazany w Arkham Asylum. Mianowicie wątek Jokera niejako zakochanego w Batmanie, czytając między wierszami homoseksualny podtekst jest widoczny i wykorzystany potem w ?Death of the Family?. Na szczęście tylko na tym się skończyło, bowiem jacyś ważni ludzie uważali, że czytelnicy odbierając go jako geja mogą uznać granego przez Nicholsona Jokera w filmie jako postać transwestyty (Morrison chciał nieco ubarwić jego ciuszki w stylu Madonny tamtych lat). Innych seksualnych przesłanek w AA (ciekawy i może nieprzypadkowy skrót?) nie brakuje ? Mad Hatter był pedofilem, Clayface był postrzegany jako ?AIDS z dwoma nogami?.
    Praca McKeana i Morrisona bardzo szybko stała się częścią mitu mrocznego strażnika. Do 2004 roku sprzedano blisko pół miliona kopii, teraz według strony Granta Morrisona ponad 600 tys., to oznacza, że jest to najlepiej sprzedająca się w historii oryginalna powieść graficzna. W osiągnięciu tej liczby z pewnością pomogła posiadana również przeze mnie wersja z 2005 roku, wydana w 15 rocznicę ukazania się oryginału edycja zawiera scenariusz z dodatkowymi notami, wyjaśniającymi użytą w albumie symbolikę. Komiks nie łatwy w odbiorze, ale jego przeczytanie daje wielką satysfakcję.
    Kolejnym tytułem na mojej skromnej liście jest ?The Man Who Laughs? z 2005 roku. Fabuła komiksu rozpoczyna się parę miesięcy (3 miesiące) po opisanym w Killing Joke wypadku, który zmienił niedoszłego Red Hooda w Jokera. Nikt jeszcze nie wie o jego istnieniu, to jest jego pierwsza zbrodnia ? w sprzeczności do Killing Joke.

    Policjanci znajdują 9 ciał w opuszczonym budynku fabryki. Ciała są oszpecone, twarze trwale zastygłe w grymasie śmiertelnego uśmiechu, ktokolwiek to zrobił ćwiczył na swoich ofiarach. Bruce Wayne spotyka się z Henrym Clardigem w Gotham Gentleman Club, gdy nagle na ekranie tv reporterka zaczyna się krztusić, po czym wybucha śmiechem i pada. Na ekranie pojawia się klaun ubrany w fioletową marynarkę i zapowiada śmierć jednego z bardziej prominentnych mieszkańców miasta - Clardige?a. Bogacz ma zginąć tej samej nocy o północy. Gordon i Batman łączą siły, by go powstrzymać. Policja zjawia się w miejscu zamieszkania milionera, wszystkie pokoje, okna wejścia i wyjścia są pilnowane, a i tak Henry ginie zanosząc się śmiechem. Szaleniec wyznacza kolejną ofiarę na antenie ? Jay W. Wilde. Gdy wydaje się, że Joker nie ma żadnego motywu poza sianiem terroru Batman wpada na trop Chemical Breakdown, ale czy aby na pewno to wystarczy, żeby zrozumieć szaleńca, by powstrzymać Jokera? Zbrodniarz nie jest łatwy do rozpracowania. Sprawy komplikują się bardziej, gdy ogłasza on, że następnym celem jest Bruce Wayne.
    Historię oparto na pierwszym występie nikczemnika w Batman nr 1 (1940), a tytuł biorąc pod uwagę wygląd postaci oczywiście bardziej odniosi do filmowej adaptacji powieści Victora Hugo aniżeli samej książki. Grany przez Conrada Veidta tytułowy człowiek, który się śmieje stał się inspiracją dla postaci Jokera. W tym samym wydaniu, oprócz historii z klaunem zamieszczono przygody Batmana i Alana Scotta (Green Lantern).

    Ed Brubaker i Doug Mahnke wykonali kawał przerażającej roboty. Wygląd oraz uśmiech księcia zbrodni i jego ofiar rzadko wygląda tak niesmacznie, podniośle okropnie i jednocześnie tak klasycznie. Ta subtelnie anonsowana realistyczna groteska to w dużej mierze zasługa filmu z 1928 roku, Joker chyba nigdy tak bardzo nie przypominał Veidta z filmu.
    Fabuła prowadzona jest rozsądnie bez przedwczesnego zdradzania wszystkich kart w trakcie gry. Ciąg zdarzeń najbardziej służy rozwojowi postaci i ich motywów, osobowości itp. Wspomaga to suspens i utrzymanie uwagi czytelnika aż do samego końca. Batman pośrednio tworzy Jokera, gdy Red Hood w pośpiechu ucieka przed Batmanem i wpada do zbiornika pełnego chemikaliów. Batman Burtona tak właśnie tłumaczył przybycie do Gotham największego superłotra, oprócz części dotyczącej Red Hooda. Joker jest w tym komiksie przestępcą psychopatą o nierozpoznanym potencjale. Drapieżnikiem o dzikiej, trudnej do przewidzenia naturze. Tworzy zagrożenie z nikomu nieznanych motywów. Wiele osób ginie, żeby jego zbrodniczy plan mógł się powieść. W tajemniczy sposób zabija publicznie rozpoznawalne osoby, co stanowi spore wyzwanie dla policji, Gordona i mrocznego rycerza. Jego prawdziwym celem jest odwrócenie uwagi stróżów prawa i kierowanie się oryginalnym planem, który ujął w krótkim poemacie własnej próby:
    One By One
    They?ll Hear My Call
    Then This Wickied Town
    Will Follow My Fall
    Dziełu Brubakera nie można odmówić pomysłowości i klimatu. W bardzo dobry sposób nawiązuje on do początków szaleńca w komiksie, łącząc jego pierwszy występ z opowieścią zawartą w Zabójczym żarcie. Jest naturalnym następcą swoich poprzedników i godnym tytułem do wymienienia z nimi w jednym zdaniu. Uczucie autentyzmu, który wzbudza tutaj król żartu wpasowuje się w klasyczne jego postrzeganie, dodając własną cegiełkę do współczesnego mitu, tę chłodną naturę szaleństwa i gorący temperament mordu.

    Ostatnią pozycję na liście ważnych komiksów z punktu widzenia samej postaci jest dzieło Briana Azarello zatytułowane banalnie ? Joker. Pod względem fabularnym nie jest to najlepsza opowieść, zdecydowanie odstaje od swoich poprzedników, ale na swoje szczęście ma Lee Bermejo. Rysownik jak rzadko, kiedy pozwolił wydobyć ze scenariusza to, co najlepsze i w pełni ukazać światu jego potencjał. Nowoczesna wersja wyglądu psychopaty stała się inspiracją dla twórców filmu ?The Dark Knight?, Ledger (nie)przypadkowo wyglądem przypomina tę właśnie iterację naczelnego wariata Gotham. Sam Bermejo nie jest pewien czy filmowcy pod wpływem jego pracy poszli w właśnie tym kierunku, mogli posłużyć się opublikowanym szkicem artysty z 2006 roku.
    Joker tym razem nie ucieka z AA, lecz zostaje z niego zwolniony. Sam twierdzi, że nie jest już szalony. Tymczasem pod jego nieobecność koledzy po fachu zostawili go na lodzie, dzieląc między sobą pozostawiony przez pana J biznes. Historia opowiadana jest z perspektywy Johnny?ego Frosta drobnego rzezimieszka o łagodnej naturze, który przyjeżdża podwieźć słynnego mistrza zbrodni. Jak łatwo można się domyśleć klaun nie jest z tego powodu zadowolony. Między tymi dwoma rodzi się nić porozumienia.

    Nowoczesna wizja przestępczego świata portretuje Killer Croca jako sporych rozmiarów, czarnoskórego osiłka, zresztą także inni kryminaliści przywdzieli nowocześniejsze szaty ? Riddler, Penguin, Two-face. Joker stał się zarazą, na którą nie ma lekarstwa Batman zaś jest jedynie postacią tła, strachem na wróble, jego obecność jedynie wyczuwana przez przestępców.
    Nawet tytułowy (anty)bohater postrzegany jest odrobinę z boku, z perspektywy Frosta. Chociaż tak naprawdę ten komiks jest o nim, to jest tak tylko do pewnego stopnia,. Efektem tych starań jest inny od dotychczasowych portretów Jokera. W niemal każdym komiksie był niepoczytalny, nieobliczalny i niebezpieczny. To się zmieniło, gdy czytelnicy dostali od Brubakera darmowy wgląd w zwyczajny dzień kochanka Harley Quinn. Nowe sytuacje ordynarnego dnia dają wiele nowych możliwości, kontekstów i zachowań. Wprawdzie już bez podglądu do jego przeciętnego życia (gdy nic nie planuje) fascynował czytelnika swoim zachowaniem, ukrytą w sobie głębią i filozofią. Tym razem jest psychicznie i fizycznie odpychający, czyny dnia codziennego wzmacniają jego ohydną obskurność ponad wszystko inne. Kreska w osiągnięciu tego efektu wyjątkowo pomaga.
    Niepokojąca praca dała wytrącający z równowagi efekt, jako jedna z nie wielu zdołała przedostać się pod powierzchnię enigmatycznej psychiki Jokera. Wprawdzie trochę zaprzecza jego życiowej filozofii, w której pieniądze są jedynie środkiem do celu - przecież tak naprawdę nie dba o nie - nie wiem, czy to jest zwyczajnie sprawa honoru między przestępcami, ale zielonowłosemu ewidentnie w tej powieści zależy jedynie na kasie. Nie zostaje to wyjaśnione, tak jak twórcy nie borykali się kwestią ? dlaczego został zwolniony, ale ostatecznie pisząc teraz o tej postaci nie wypada nie wspomnieć o tej noweli.

    Niezależnie od autora, niezależnie od wizji Joker to postać bardzo podatna na wielowymiarowość, zmiany i rozmaite style rysownicze... no może poza Jimem Lee (jego Joker jest okropny). Psychopatyczny przestępca, którego wyznaniem jest chaos, a śmierć obsesją zdążył zafascynować czytelników na całym świecie. Robił to od samego początku swojego istnienia, w latach ?50 i ?60 zdążył złagodnieć tylko po, to by wrócić w latach ?80 i przypomnieć sobie o swojej ulubionej kochance ? morderstwie. W obrębie samego komiksu mieliśmy już wiele ciekawych historii z jego udziałem, a gdy otworzy się oczy na inne media jak animacje, gry i filmy okaże się, że to tylko jedna porcja większego tortu.
  21. Grimmash
    Witam w kolejnej dorocznej odsłonie mojego ulubionego zestawienia, czyli najlepszych scen z 2014 roku. Jest to oczywiście lista bardzo subiektywna i pisząc najlepsze mam na myśli najbardziej efektowne, zabawne, epickie i dramatyczne (rzadko) sceny. Lista stworzona jest dla funu, z pewnością każdy ma inne wspomnienia kinowe z zeszłego roku ? te są moje. Enjoy!
    33. Robocop
    Pojawia się Lew MGM, ale zamiast ryku słyszymy dziwny dźwięk, oto Samuel L. Jackson ćwiczy język i struny głosowe przed wejściem na antenę.
    32. The Lego Movie
    Piosenka Everything is awesome. Jedna z pierwszych scen w filmie i od razu tak dobra. Utwór łatwo wpada w ucho i nie łatwo je opuszcza.
    31. 47 Ronin
    Pojedynek Kaia na statku z przerośniętym i okropnie wyglądającym przeciwnikiem.
    30. Robocop
    Robocop kontra maszyny kroczące Omnicorpu, scena kulminacyjna filmu.
    29. The Lego Movie

    Urocza piosenka Batmana o tym, że jest sierotą... Darkness... no parents. Naprawdę klawa scena parodiująca superherosa w jeden z najlepszych możliwych sposobów.
    28. Teenage Mutant Ninja Turtles
    Scena pościgu na zaśnieżonym zboczu była zaskakująco dobra.
    27. John Wick
    Strzelanina w klubie.
    26. Godzilla
    Czołówka filmu, niezapomniana muzyka autorstwa Alexandra Desplata (bardzo klimatyczna) w połączeniu z tajnymi dokumentami, nagłówkami gazet o tajemniczych wypadkach, rysunkami prehistorycznych stworzeń, testami broni nuklearnej tworzy według mnie bardzo smakowitą scenę, którą docenią fani innych słynnych czołówek np. Se7en i Watchmen.
    25. Captain America: The Winter Soldier
    Kapitan kontra najemnik Georges Batroc na statku.
    24. 300 Rise of an Empire

    Pełnia księżyca, Temistokles zmierza na statek Artemizji, na jego pokładzie dochodzi do wulgarnej sceny erotycznej, oboje próbują się zdominować w przysłowiowym łóżku, jednocześnie oceniając wroga. Tutaj walka między grekami a persami miesza się z uczuciami obojga przywódców, a Eva Green jest boska.
    23. X-Men Days of Future Past

    Magneto podnosi stadion i upuszcza go odgradzając Biały Dom.
    22. Edge of Tomorrow
    Na skraju jutra to nie tylko fenomenalna bitwa na plaży. Próbując odnaleźć Verdaski główny bohater ginie pod kołami ciężarówki, a sierżant Farell na to - what the hell were you thinking? Fajnych śmierci w filmie jest jeszcze kilka. Ta była najbardziej zabawna.
    21. The Amazing Spider-Man 2
    Walka na Times Square z Electro, w jej trakcie Spidey ratuje kilkoro osób przed porażeniem prądem.
    20. Dawn of the Planet of the Apes
    Koba strzela do Ceasara i przekonuje resztę małp, że to sprawka ludzi. Maurice, orangutan mówi do ludzi pomagających do tej pory wodzowi, żeby uciekali. Scena nie szokująca, ale całkiem niespodziewana w momencie, w którym się zdarzyła. Zmieniła bieg całego filmu bardzo gładko.
    19. The Hobbit The Battle of the Five Armies
    Smaug niszczy miasto na jeziorze i zostaje pokonany przez Barda.
    18. Fury
    Collier próbuje zmusić nowego członka załogi, Ellisona do zabicia nieuzbrojonego niemieckiego jeńca.
    17. Raid 2

    Walka, którą widać na zamieszczonym zdjęciu.
    16. Dawn of the Planet of the Apes
    Ceasar wraca do dawnego domu i ogląda stare nagrania z Willem. (Who was that on the video? A good man like you).
    15. Fury
    4 czołgi aliantów kontra niemiecki Tiger, tylko tytułowy czołg wychodzi z tej próby ognia w miarę cało, bez strat w ludziach.
    14. Edge of Tomorrow
    Zakończenie filmu skwitowane piosenką Johna Newmana, w kontekście zdarzeń w całym filmie i kolejnym zresetowaniu dnia, główny bohater znów będzie musiał rozkochać w sobie Ritę ? will you
    love me again. Nie wiem czemu, ale mnie to bierze .
    13. Miasto 44
    W Warszawie zaczyna padać czerwony deszcz oraz grad złożony z części ludzkich ciał, nie spodziewałem się tak realistycznej inscenizacji w polskim filmie, która robiłaby równie piorunujące wrażenie (przynajmniej nie w tym roku).
    12. Dawn of the Planet of the Apes

    Atak małp na ludzkie osiedle w zniszczonym San Francisco. Małpy na koniach i z karabinami w ślepej furii początkowo dostają lanie, ale przebijają się w dużo bardziej wiarygodny sposób aniżeli w scenie na moście z poprzedniej produkcji.
    11. Miasto 44
    Końcówka filmu, makabryczna scena wybuchu czołgu na ulicy Kilińskiego. Więcej takich filmów w Polsce, bo dobrych scen M44 ma jeszcze kilka w zanadrzu.
    10. Fury
    Ostania walka załogi w unieruchomionym i zepsutym czołgu z całym batalionem SS, ma ona w sobie wiele dobrych momentów i całe szczęście nie jest zwieńczona epicką przemową dowódcy, jak to się umiera z honorem za ojczyznę, zamiast tego postać grana przez Pitta oznajmia podwładnemu, że się boi.
    09. Captain America: The Winter Soldier

    Pojedynek Steve?a Rogersa z zimowym żołnierzem/dawnym kolegą na ulicy.
    08. Guardians of the Galaxy

    Tańczący mały Groot sprawia wiele przyjemności za każdym razem.
    07. Raid 2

    Scena pościgu, w której pojmany bohater w samochodzie atakuje swoich oprawców, pomaga mu kolega po fachu inny policjant pod przykrywką złoczyńcy. Niezwykle dynamiczna akcja stłuczki, sztuki walki, broń palna, motocykle i samochody ? niczego tu nie zabrakło.
    06. The Hobbit The Battle of the Five Armies
    Oj tak, sam się zastanawiam jaką scenę wybrać, ale sporo z nich to typowe nawalanki, więc musiałem wybrać tę, która jednoznacznie mi się podobała ? Galadriela kontra czarownik z Angmaru. Niesamowita scena ukazująca potęgę elfiej wiedźmy. Ja chcę jeszcze raz.
    05. The Wolf of Wall Street
    Faza po zażyciu przeterminowanych narkotyków i ?bezpieczny? powrót do domu.
    04. Godzilla

    Godzilla zabija Muto, chwyta za szczęki i zamiast je rozerwać jak zrobił to niegdyś King Kong z Tyranozaurem, otwiera paszcze wroga i strzela promieniem w przełyk.
    03. Guardians of the Galaxy

    Come and get your love i taniec Starlorda.
    02. X- Men Days of Future Past

    Quicksilver pomaga w ucieczce Magneto z Pentagonu i dobrze się przy tym bawi. Scena porównywalna z tą z Nightcrawlerem w Białym Domu z drugiej części serii, ale na pewno bardziej zabawna. Kolejna część Avengers ma poprzeczkę postawioną bardzo wysoko.
    01. The Wolf of Wall Street

    Hyhy hyhyhoohuuum hoohuuummm hooo hooum hooo hoouuummm .. the money comes in.
  22. Grimmash
    Romdo jest miastem opartym na wizji utopii. W mieście istnieje model pełnowartościowego mieszkańca. Jest to niedościgniony wzór, do którego każdy dąży. Żeby bardziej pchnąć opowieść w futurystkę wprowadzono roboty asystujące ludziom tzw. Autoreivy. Spotkamy tu też inne klasyczne rozwiązania jak, choćby kontrola populacji. Wśród robotów szerzy się wirus zmieniający ich zachowanie na bardziej ludzkie, często przejmują się własnymi problemami zamiast słuchać i usługiwać ludziom. Żeby było ciekawej wirus nazywa się Cogito - myśleć.
    Roboty w teorii pełnią rolę osobistych asystentów, chroniących życie ludzi. Wprowadzono też ich specjalną odmianę rodzinną ? te roboty mają postać małych dzieci i zabawiają prawdziwe ludzkie dzieci, które z kolei przyznawane są z urzędu. ?Produkowane? są w sztucznym łonie. Jest to jedyny sposób na kontrolę populacji w ograniczonym miejscu jakim jest miasto pod kopułą. Dzięki zaawansowanej technologii chroni ona życie społeczeństwa przed trudnymi warunkami panującymi na zewnątrz ? szerzy się tam inny wirus śmiertelny dla ludzi. Romdo zarządzane jest przez radę, w której naczelną funkcję zdaje się sprawować Donov Mayer. Rada kontroluje wszystkie Autoreivy mając tym samym podgląd i podsłuch na całe miasto.

    Prócz urodzonych pod kopułą ludzi w Romdo są również imigranci. Żyją w specjalnie wybudowanej dla nich dzielnicy. Jednym z nich jest Vincent Law. Pracuje on w centrum kontroli Autoreivów. Jakby wirus Cogito to było mało z jednego z podziemnych laboratoriów medycznych ucieka obiekt eksperymentów. Podczas jednej z ekspedycji wywiadowczych Re-l (jest kimś w rodzaju detektywa) trafia do dzielnicy imigrantów i tam zostaje zaatakowana przez dziwną kreaturę (ów eksperyment) i postanawia przeprowadzić śledztwo na własną rękę. Im głębiej drąży sprawę tym mniej zadowolone są władze miasta. Stwór zwany Proxy staje się dla Re-l priorytetem i celem, co gorsza blisko zbrodni kręci się wspomniany Vincent.

    Słowa Kartezjusza ?myślę, więc jestem? często goszczą w tej serii ? w sposób dosadny i metaforyczny. Wspomniany wirus ?cogito? i człon tytułu ?Ergo? pokrywają się z tymi słowami. Nawiązań do starożytności jest tu sporo. Romdo to wizja utopii, o której mówił Platon. A, ponieważ takie społeczeństwo to mrzonka scenarzyści anime postanowili podążyć za tą myślą. Kolejne odcinki odsłaniają coraz więcej rys na kopule miasta. Postać Dedala w oczywisty sposób nawiązuje do mitu o Dedalu i Ikarze (marzeniu o lataniu), poza tym mamy odniesienia do Pinokia, Frankensteina czy detektywa Colombo. Anime wielokrotnie porusza współczesne problemy społeczne i polityczne ? terroryzm, wirusy komputerowe, państwa totalitarne, monitoring i kontrola obywateli (sytuacja po 11 września w Ameryce).

    Opening szczerze mówiąc, jeśli chodzi o animację nie jest arcydziełem. Jest jednak bogaty w różnego rodzaju formy animacji, krótko mówiąc jest takim ruchomym kolażem. Narzuca już od pierwszych chwil pewnego rodzaju mroczną aurę. Dobrze wprowadza w klimat, jaki seria z sobą reprezentuje. Ciekawym motywem w całym tym zamieszaniu jest utwór zespołu Monoral, gdy wszystko wokół jest ponure głos Anisa śpiewa o przeznaczeniu, miejscu jednostki w świecie, śpiewa ?przybądź i uratuj mnie?. Tym samym daje widzowi do zrozumienia, że nie wszystko stracone. Oczywiście również w odniesieniu do akcji serialu. Zresztą to naprawdę wciągająca piosenka, zdarza mi się w niej zasłuchiwać od czasu do czasu. Monoral wydał dotąd 5 albumów, ich popularność po zamieszczeniu piosenki w tej produkcji rzecz jasna wzrosła.

    Ergo Proxy bogate jest w mroczny klimat, melancholię i smutek. Ten poważny ton jest, jednakże mylący, gdyż twórcy nawiązując do wielu innych tworów popkultury puszczają nam oko. Wszystkie nawiązania tworzą właściwie cały dodatkowy przekaz anime a skomplikowana fabułka dopełnia wysiłek umysłowy. Chociaż zawiłości fabularne gęstnieją a pytania narastają wszystko ostatecznie staje się jasne. Serial może obejrzeć każdy, ale w pełnej krasie docenić go można, jeśli jest się doświadczonym widzem, który zdążył obejrzeć niejedną zachodnią i wschodnią produkcję.
    Tła, architektura i efekty w anime są zrobione bez zarzutu. Dlatego też niesmak pozostawia miejscami niedopracowana kreska. To boli, bo przeważnie postaci są rysowane dokładnie i dość drobiazgowo. Pochmurne niebo świata zewnętrznego, pustkowia lodu i sztuczne niebo Romdo nie dają bohaterom jakichkolwiek przesłanek do chwytania chwili, mimo to wiele razy widzimy jak patrzą z przejęciem w dal. Mimo wszechobecnej szarości wyczekują jutra z nadzieją na zmianę. Tym samym animatorom udało się z obrazu stworzyć kolejne nawiązanie do filozofii.

    Jak na sci-fi XXI wieku przystało nie zabrakło tu efektownej akcji. Dzięki niej umysł odpoczywa od skomplikowanej fabuły i licznych nawiązań. Jednakże dynamicznych walk i strzelanin nieco brakuje, nie żebym narzekał na to, że scenarzyści postawili na fabułę, ale japońska animacja w końcu zdążyła mnie już nie raz pod względem akcji rozpieścić. Anime byłoby lepsze, gdyby za ciekawą opowieścią nadążała efektowna akcja, a tak seria zdaje się być nieco zamknięta na szeroką publikę. Oddając sprawiedliwość serii muszę powiedzieć, że gdy już jednak jakiś pojedynek znajdzie się na ekranie, to jest naprawdę efektowny.
    Nie jest to pierwsza i ostatnia produkcja w postapokaliptycznym świecie z wizją utopii. Znalazło się w niej wiele schematycznych dla tego podgatunku kina sci-fi elementów, które użyto jednak w oryginalny i frapujący sposób. Dzięki czemu serial jest niebanalny, pozwala na spokojne i przyjemne wytrwanie do samego końca. Efektem ubocznym jest semantyczna niemożliwość zaszufladkowania tego dzieła jako tylko i wyłącznie obrazu postapokaliptycznego. W Ergo Proxy można odnaleźć kino drogi, groteskę, komedię oraz motyw bohatera bez przeszłości (tak licznie wykorzystywany w grach RPG). Polecam gorąco.
    Ocena: 8,5/10
  23. Grimmash
    The Killing Joke - Było sobie dwóch szaleńców w ośrodku dla obłąkanych, pewnej nocy...


    Ta i następna odsłona serii ?W cieniu nietoperza? dotyczyć będzie jednej postaci: księcia zbrodni, klauna, szaleńca, wiernego wyznawcę chaosu, seryjnego mordercę i psychopatę w jednym. Ów karciany żartowniś doczekał się komiksu, który trafił do historii jako jeden z najważniejszych w świecie Batmana i komiksu superbohaterskiego w ogóle. Przed wami Zabójczy żart- wydany po raz pierwszy na miesiąc przed moimi narodzinami jest klasyką gatunku, o której każdy szanujący się entuzjasta papierowych historii powinien wiedzieć. Dlatego żadnej z informacji w tym tekście nie traktuję jako spoiler ? dajcie spokój minęło 26 lat.
    Alan Moore odkrywa przed czytelnikami przeszłość nikczemnika, jego komediowe starania na scenie, podczas gdy w czasie teraźniejszym Joker zabawia się kosztem rodziny Gordonów. Jego kryminalne początki w przebraniu Red Hooda nie są bynajmniej wynalazkiem tego komiksu, wpadnięcie złoczyńcy do chemikaliów też nie. W 168 numerze Batmana (1951 rok) odpływając z sceny swojego ostatniego skoku zanurzony w chemikaliach zmienił kolor skóry, włosów i na stałe postradał zmysły. Wypaczony, o nikczemnym poczuciu humoru umysł i wygląd klauna zmusił go do przyjęcia imienia znanego z talii kart. Komiks napisany przez Billa Fingera i narysowany przez L. S. Schwartza przedstawił koncept tajemniczego Red Hooda, którego sam Batman nie mógł złapać od paru lat. Po ostatnim spotkaniu Mroczny Rycerz myślał, że tajemniczy przestępca zginął na dobre. Bohater w końcu odkrył jego tożsamość, a sam Joker wyjawił, że pracował w laboratorium, dopóki nie postanowił ukraść milion dolarów i przejść na emeryturę.

    Wracając do Killing Joke - w szalonym umyśle zbrodniarza rodzi się pewna teza, która przywraca garść wspomnień. Według niego wystarczy jeden zły dzień, aby zwykłego człowieka zmienić w przestępcę, w szaleńca i mordercę. Do udowodnienia tezy posłuży się Jimem Gordonem i jego córką. Wspomniana teza nie jest obca popkulturze, ponoć wystarczy stworzyć odpowiednie warunki zwykłej osobie, żeby odkryć do czego tak naprawdę jest zdolna. Zbiegły z Azylu Arkham żartowniś gra na tym motywie z godną siebie gracją. To tutaj strzela Barbarze w kręgosłup i czyni z niej kalekę, a jej ojca wystawia na tortury pokazując mu nagie zdjęcia zakrwawionej córki.
    Joker nie zawsze był taki, był zwyczajnym człowiekiem, którego największymi problemami było utrzymanie żony i nienarodzonego dziecka. Pewnego wieczoru wszystko się zmienia, życie traci sens, ale wcześniejsze zobowiązania nie pozwalają mu wymigać się z zaplanowanego przez innych przestępstwa. Policjanci z łatwością odkrywają obecność złodziei, a po chwili na scenę wkracza sam Batman, przerażony mrocznym wyglądem bohatera, Red Hood skacze do cieczy o niezidentyfikowanym składzie chemicznym. Czy zamaskowany mściciel powstrzyma nowy plan swojego arcywroga i nie dopuści do tego, by komisarz Gordon oszalał? Czy dwóm wrogom uda się zakończyć odwieczny pojedynek, zanim będzie za późno?

    Legendarny scenarzysta Alan Moore w dziełach ?Strażnicy? i ?V jak Vendetta? (oba uwielbiam i polecam) stworzył nową jakość komiksu superbohaterskiego. W albumie Batman: Zabójczy żart ukazując genezę największego komiksowego łotra ? Jokera ? na zawsze zmienia świat Batmana. Po raz pierwszy w Polsce z nowymi kolorami, zgodnymi z autorską wizją rysownika Briana Bollanda. Album zawiera przedsłowie, posłowie, galerię szkiców prezentujących różne etapy pracy nad graficzną opowieścią oraz krótką historyjkę, w której Brian Bolland podobnie jak wcześniej Frank Miller, fantazjuje na temat zabicia Batmana w sposób dosłowny, ale i nie pozbawiony abstraktu.
    Publikacja Zabójczego żartu znalazła się w Polsce dzięki serii Mistrzowie komiksu, w twardej oprawie znalazły się 64 kolorowe strony. Z technicznego i praktycznego punktu widzenia jedynie papier nie przypadł mi do gustu ? wyjątkowo podatny na odciski palców. Tę małą wadę wynagradza niska cena jak na taką publikację ? 45 zł (tyle zapłaciłem w Empiku). Już od chwili zapoznania się z historią w wersji angielskiej zastanawiał mnie napis na aparacie fotograficznym trzymanym przez Jokera, ów napis ?Kawalarz? zmusza mnie do myślenia, kto z dwójki Bolland, Moore wpadł na ten pomysł posłużenia się językiem polskim.
    Rysunki jak na Bollanda przystało są złowieszcze i oddają ciężki, acz subtelny klimat napisanej przez Moore?a historyjki. Czasami czytając komiks bywa tak, że nie od razu dostrzega się wszystko, co zamieszczono w kadrze, dopiero za 3 podejściem zobaczyłem, że odbicie w tafli wody (tuż przed planowanym skokiem) głównego bohatera tej noweli jest zaskakująco podobne do przyszłego księcia zbrodni. Rysownik z wielką troską o klimat wypełnia kadry licznymi detalami, aby oddać brudy i mroki samego miasta nie mogło być inaczej.

    Jest to chyba jedna z najkrótszych pod dziś dzień opowieści, która miała tak duży wpływ na całe uniwersum związane z Gotham. Przemowy Jokera, o przypadkowej niesprawiedliwości, zmienieniu życia zwykłego osobnika w szaleńca bez najmniejszych skrupułów wykorzystał Nolan w filmie Mroczny Rycerz, tam bardziej chodziło o morderstwo aniżeli szaleństwo, ale zbieżność myślenia i sam koncept wcale nieprzypadkowo są tak zbieżne. Dziwi mnie też jedna rzecz, w Zabójczym żarcie jest jeden mało powtarzany przez znawców i fanów motyw ? Batman zastanawia się nad przyszłością swojej relacji z swoim nemezis. Czy w końcu jeden zabije drugiego ? ta myśl nie opuszcza umysłu zamaskowanego herosa, który zrobi wszystko, żeby uniknąć tego zdawałoby się nieuniknionego losu. Wątek nabiera silniejszego znaczenia, gdy okazuje się, że szaleniec tym razem mógł przesadzić i nadwyrężył cierpliwość nietoperza budząc w nim niepohamowaną wściekłość. Znający postać na wylot czytelnicy bez znajomości zakończenia dobrze wiedzą, że Batman nie zabija.
    Killing Joke jest jak żart Jokera na końcu ? przewrotny, ale dosadny - zresztą dowcip doskonale puentuje całą historię (nieprzypadkowo użyłem jego fragment w tytule tego tekstu) i jest ? o dziwo ? całkiem podatny na różne interpretacje. Obcując z Moorem zawsze ma się poczucie ważności tego co się czyta, jego wywrotowe, antyrządowe myślenie w tym wypadku znalazło inny kierunek, tym sprzeciwem stał się klaun. W świecie Strażników był surowy Nixon i nie wygasła zimna wojna, w V jak Vendetta był system totalitarny. W każdym z tych komiksów główni bohaterowie musiał walczyć z systemem, jakąś formą reprezentującą prawo i porządek, Alan w tym wydaniu nie zmienił tego konceptu wcale. Choćby z tego powodu (jeśli nie przepada się za komiksem albo superbohaterami) autorom należy się szacunek. Krótko i trywialnie mówiąc ? klasyka gatunku.


    Było sobie dwóch szaleńców w ośrodku dla obłąkanych...




  24. Grimmash
    Dla miłośników tego gatunku sceny akcji będą bardzo wytrawnym daniem, nie sposób nie dostrzec powiewu świeżości. Ciekawe ujęcia i choreografia wnoszą coś nowego do kina pełnego przemocy, w którym od dawna nie było wietrzenia magazynów.
    Przeszedłszy na emeryturę John zażywa spokojnego życia, którego - jak to często bywa - nie jest mu dane zaznać. Żona umiera i zostawia mu jako prezent pożegnalny psa, parę dni później synalek mafioza zabija psa i kradnie Mustanga z 1969 roku nie wiedząc z kim ma do czynienia. Wick kończy żałobę i rozpoczyna krwawą zemstę.

    Gra aktorska nie jest tu najważniejsza, ale Keanu Reeves w roli profesjonalnego zabójcy sprawdza się bardzo dobrze, zupełnie jakby założył dobrze skrojony garnitur. Adrianne Palicki nie znam ? na szczęście nie tylko ładnie wygląda. Fanom amerykańskiego wrestlingu do gustu przypadnie cameo Kevina Nasha, zaś fanom dobrego widowiska aktorskiego wystarczą Willem Dafoe i Ian McShane - jak zwykle bezbłędni, dodają filmowi dodatkowego posmaku, który choć odrobinkę poprawia ambitność projektu. Filmowcy dobrze znali swój materiał i już na etapie scenariusza postanowili zabawić się z widzami. Obraz wie czym jest i daje widzowi znać, że wie, iż jest prostym tytułem z dużą ilością akcji. Twórcy postanowili pobawić się konwencją i wpisać w akcję naturalnie z niej wynikający humor. Świat przedstawiony postanowili włożyć między bajki takie jak Baba Jaga (ksywa Wicka, bo był tym, którego posyłało się, żeby zabijał ?potwory?). Jego imię budzi grozę w sercach przestępców, bo to on zapewnił im byt i głębokie kieszenie. Grany przez Michaela Nyqvista boss mafii, Viggo Tarasova nie ma konkurencji w mieście właśnie dzięki niemu, a teraz jego syn odebrał Johnowi wszystko co było mu drogie na tym świecie, jeszcze raz podkreślę facetowi, który dał mu wszystko. To musiało Wicka lekko wkurzyć. Swoją drogą Nyqvist pozbawiony większej możliwość lepszego pokazania swojego talentu w "Mission: Impossible - Ghost Protocol" zagrał wreszcie gęstego od złych intencji złoczyńcę i nikczemnika.

    Wick jest zbyt doświadczony i profesjonalny żeby rzucić otwarte wyzwanie mafii, swój gniew wyraża metodycznym zabijaniem, sprytem. Pozostaje w cieniu, by potem zaatakować jak tygrys. Viggo próbuje wszystkiego (gróźb, odszkodowania, próśb itp.), mimo że dobrze wie, iż na nic to się zda. Jak mówił klasyk główny bohater dokonuje zemsty w imię zasad.
    Za reżyserkę zabrała się para kaskaderów-weteranów, to samo w sobie powinno sugerować, że film nie powstał po to, aby stworzyć ambitny dramat. Właśnie taka uczciwość opłaciła się. Od początku do końca chodzi o fenomenalnie zrealizowaną akcję, strzelanin i kopniaków od groma. Prawdziwa karuzela rozpędza się powoli, film buduje suspens, żeby potem było jasne, że stawka jest wysoka, zarówno dla protagonisty jak i jego oponentów. W mojej opinii realizacja akcji zawieszona jest, gdzieś między baletem Johna Woo, a agresywnym stylem Roberta Rodrigueza z "Desperado".

    Dobry nastrój oprócz dialogów i czarnego humoru pomaga osiągnąć muzyka w rytmach Castle Vanii, scena w dyskotece dzięki nim przypomina tę z filmu "Zakładnik" (Michael Mann). Na ścieżce dźwiękowej znalazło się miejsce dla M86 i Kaleidy. Precyzyjny styl walki jest elegancki jak garnitury, które Wick nosi. Największa zaleta w całej tej mieszance ? duża ilość mastershotów. Nie ma wielu cięć w trackie walk i strzelanin, a kamera nie trzęsie się jak osika. Nikt nie musiał ukrywać braków choreografii i operatorki, główny w tym zasługa samego Reevesa, po 50-tce ciągle dobrze się rusza i dotrzymuje kroku Danielowi Bernhardtowi. John i Keanu wydają się być dla siebie stworzeni.

    Poza akcją spodobał mi się wątek hotelu (The Continental) dla profesjonalnych hitmanów, w którym nikomu na jego terenie nie wolno zabić. Jeśli ktoś spróbuje zabić innego gościa pensjonatu spotka go okrutny los. Stworzona więź z pieskiem o imieniu Daisy wielu miłośników czworonogów zasmuci, a potem wkurzy, gdy go zabijają - od tego momentu cała krwawa rozwałka staje się w pełni usprawiedliwiona. Przecież tylko marna i okrutna śmierć należy się oprawcom bezbronnej psiny. Spięta klamrą konstrukcja filmu to mój jedyny zarzut wobec tego projektu, pokazanie na początku, co się stanie na końcu nie należy do moich ulubionych sztuczek. Poza tym, jeśli szukacie przedświątecznego relaksu z posmakiem adrenalinki i niewymuszonego humoru to lepiej w grudniu nie mogliście trafić.
    Moja ocena:
    Jako film: 7/10
    Jako film akcji: 8,5/10
  25. Grimmash
    Świat cierpi, jedzenie staje się towarem wielce pożądanym, uprawy giną pośród tumanów pyłu. Ludzie zajmują się uprawianiem ziemi, przestali marzyć, bawić się i rozwijać. Pewien przypadek kieruje Coopera, byłego pilota i jego córkę w pewne ściśle tajne miejsce. NASA opracowuje program eksploracji kosmosu w celu odkrycia zamieszkiwalnej planety, zdolnej podtrzymać życia i zapewnić mu przyszłość. Gdy planeta, Ziemia daje znać, że ludzkość powinna się pakować i odlecieć wszystko jest w rękach astronautów. Gotowych zostawić wszystko, by nas ratować. Ale czy, aby na pewno zjawienie się bohatera w tajnej placówce NASA było przypadkiem?
    Produkcja jest bardzo teatralna, a mimo to ciągle bardzo komercyjna. Film ogląda się jak sztukę w teatrze, tylko fenomenalne wizualizacje przestrzeni kosmicznej dają znać, że mamy do czynienia z wysoko budżetową produkcją. To intymne podejście i zestawienie ze sobą przeciwstawnych wartości wystarczy, żeby przyciągnąć moją uwagę. Twórca w wywiadach i konferencjach wspominał o swoich inspiracjach. Ja widzę Inspiracje Odyseją kosmiczną, która dla mnie przejawia się w dwóch formach ? postaci robotów i motywu ciszy jako środka przekazu. Porównywanie obrazu Nolana do Grawitacji jest uzasadnione, bowiem jest to najświeższy film w pamięci widzów, który wbrew pozorom nie jest podobny do niego tematycznie, jedynie konwencjonalnie. Sam film jest o tyle lepszy od Grawitacji, że za produkcją jako przeżyciem, pewnym doświadczeniem stoją emocje, dramat, fabuła, odważna wizja i wspomniane starcie przeciwności. Starcie racjonalnego z nieracjonalnym, teatru z kinem komercyjnym, umysłu z sercem, nauki z wiarą ciszy i dialogów, efektów specjalnych i gry aktorskiej itp.

    Jestem szczęśliwy bo wiem, że kino nie zatraciło swoich wartość. Wciąż jest w nim wiele poszukiwań nieznanego, nowego i znaczącego. Interstellar jest właśnie taki, choć zobaczycie w nim parę inspiracji ?Odyseją kosmiczną 2001? lub ?Gwiezdnymi Wojnami?, to wcześniej takiego filmu nie było. Jest w nim wiele nauk ścisłych, ale i artystycznej abstrakcji. Fabuła nie wiedzie nas tam, gdzie byśmy się tego spodziewali lub gdzie myśleliśmy, że będzie się kierować. Dramat, gra aktorska, efekty, fabuła ten film jest kompletny. Przeszkadzać mogą jedynie krótkie momenty nudy, ale to tyczy się widzów młodszych mniej zapoznanych z filmowym rzemiosłem. Krótkie chwile nudy i abstrakcyjna propozycja twórców 5 wymiarów, tego czym jest nieznane i jak w praktyce wygląda teoria fizyki. Nie wmówię nikomu, że znam się na tym całym naukowym żargonie, swoją drogą to nie przeszkadza w oglądaniu, nie atakuje widza agresywnie i jest całkiem przystępne, ale wiem jak szybko seans zlatuje zupełnie jak czas dla bohaterów produkcji w różnych zakątkach kosmosu. Dobrze się ogląda, bo się go przeżywa, ale jest o tyle lepiej od Grawitacji, że za nim nie stoi prosta fabuła, wręcz przeciwnie i mimo to Nolan ciągle wie jak stworzyć doskonały konduktor emocji.
    Christopher Nolan przywiązuje wielką wagę do szczegółów, do tego, żeby jego filmy nie udawały czegoś, by były szczere wobec widza i nie sprzedawały taniej rozrywki. Stąd w trakcie seansu wiele naukowych terminów, które zostają specjalnie dla nas w miarę przystępnie wytłumaczone. Jednocześnie wcale nie atakują widza, są subtelne i nie przeszkadzają w ostatecznym odbiorze. Reżyser wie jak używać zwroty akcji i wie jak wywrotowo całą produkcję zakończyć. Jest to najtrudniejszy dla niego film do sprzedania widzom, bowiem jego kredo robienia realistycznego kina ściera się z abstrakcją i wywrotowym myśleniem. Jednak jeśli jesteście w stanie przełknąć drobne niedociągnięcia i błędy fabularne, to jest to film naprawdę znakomity. Część pytań, które mogą się pojawić w trakcie seansu, rzeczy, które można uznać za wady, tak naprawdę są częścią scenariusza. Luki i błędy są uzasadnione dalszym rozwojem akcji.

    Interstellar to produkcja ambitna, która jest jeszcze obrazem science-fiction. Jeśli można pogodzić się z istnieniem, w naszym układzie słonecznym, dziury czasoprzestrzennej, to czemu nie można przejść spokojnie obok innych założeń filmu? Oto w wykreowanym świecie, wszystkie zbędne zawody przerzuciły się na uprawę roli i specjalistów brakuje. Kiedy postać Caine?a mówi do postaci Matthew, że nie mają nikogo innego, to znaczy, że nie mają nikogo innego. On jest jedynym pilotem, który spędził czas w przestrzeni, nie w symulatorze. Wątek ocalenia ludzkiej cywilizacji to sprawa pilna, nie ma zatem znaczenia z perspektywy fabularnej konstrukcji filmu czy i kiedy postać Matthew przeszła ponowne szkolenie. Kiedy dom się pali, czy sprawdzamy ponownie plany ucieczki i wyjścia ewakuacyjne czy też może uciekamy w walce o życie? Tylko tego typu zarzuty wobec tego tytułu mogą popsuć jego odbiór. Byłaby wielka szkoda rujnować sobie taki seans, gdyż film ma w sobie wiele nowości i wiele rzeczy do przekazania. Robi to bezbłędną grą aktorską, pięknymi wizualizacjami czarnej dziury, momentami ciszy, dialogami i zwrotami akcji. Że nie wspomnę o wzruszeniu najprostszą wartością, najprostszą emocją jaką jest miłość ojca i córki.
    A co tak naprawdę stara się nam przekazać reżyser? Ostatecznie to sprawa bardzo indywidualna i subiektywna. Moim zdaniem chodzi o to, że będąc czasem bardzo daleko od domu zdarza się, że jesteśmy bardzo blisko czegoś innego ? prawdy, bliskich (doceniamy ich obecność i pragnienie kontaktu z drugą osobą) itp. Pomijając oczywiste przesłanie poszanowania naszej planety, jej zasobów i środowiska, twórca uświadamia nas, że natura nie jest zła, lew rozszarpujący gazelę nie jest zły, taka jest jego natura, to samo tyczy się klęsk żywiołowych. Tylko ludzie są źli, o czym zresztą bohaterowie przekonają się na swojej własnej skórze. Główny wątek i te ważniejsze poboczne rozwiązują się same, rozsiane w filmie puzzle łączą się zgrabnie w jedną całość. Czy uronimy łzę, gdy córka nie chce żegnać ojca wyruszającego w nieznane, czy zachwyci nas widok czarnej dziury, to kino prezentowane przez Nolana jest jedyne w swoim rodzaju. Banał, wiem, ale jest tak na dobre i złe. Film polecam, bo to jeden z lepszych w ostatnim czasie. Przepowiadam mu kilka nominacji i parę statuetek na gali Oskarów.

    Ps Tak, jestem Nolanistą!
×
×
  • Utwórz nowe...