Moje życie gaśnie, obraz się zaciera. Pozostają jedynie wspomnienia. Pamiętam czas chaosu, zburzone marzenia, wyjałowioną ziemię, ale najbardziej pamiętam wojownika szos. Człowieka, którego nazywaliśmy Max. Aby zrozumieć kim był trzeba cofnąć się do innego czasu, gdy świat napędzany był czarnym paliwem a na pustyniach rosły miasta zbudowane z rur i stali... teraz przepadły, zniknęły z powierzchni ziemi. Z przyczyn od dawna zapomnianych, dwa wojownicze plemiona stanęły do wojny. Bez paliwa były niczym, zbudowały dom ze słomy. Grzmiące maszyny krztusząc się, stanęły. Przywódcy długo rozmawiali i rozmawiali i rozmawiali... ale nic nie mogło powstrzymać lawiny. Ich świat się walił. Miasta wybuchły. Trąba powietrzna grabieży, ognista burza strachu. Ludzie zaczęli zjadać się nawzajem. Przeżywał tylko ten, kto był dość mobilny, aby grzebać w odpadach i dość brutalni, aby rabować. Gangi przejęły autostrady, gotowe rozpętać wojnę o bak paliwa. W tych potwornych czasach rozkładu zwykli ludzie byli poniewierani i niszczeni. Ludzie jak Max, wojownik Max. W ryku silnika stracił wszystko i stał się cieniem człowieka, wypalonym, zrozpaczonym człowiekiem. Człowiekiem prześladowanym przez demony własnej przeszłości. Człowiekiem, który przybłąkał się na tę pustynię i to tutaj w tych krwawych czasach ponownie nauczył się żyć.
Nim Max Rockatansky wyruszył na drogę gniewu mścił się na gangu motocyklowym i pomagał bronić rafinerii przed gangiem Humungusa. Mad Max stworzył modę na postnuklearną rzeczywistość, ma patent na świat futurystycznej dystopii. We własnym zakresie zbudował arcyciekawe uniwersum, które zainspirowało wielu innych twórców (gier, komiksów, książek) i to bez pokaźnego budżetu (2mln $). Kontynuacje to trudny orzeszek do zgryzienia, recepta więcej i lepiej nie zawsze się sprawdza, żeby przebić pierwowzór trzeba mieć szczęście, trzeba stworzyć coś magicznego. Dobrze, że produkcja z 1979 roku okazała się być jedynie pierwszym krokiem do znacznie ciekawszego świata, stała się częścią gry wstępnej dla prawdziwej kochanki Goerge'a Millera, czyli zakręconej motoryzacyjnej akcji w zniszczonym świecie. Pierwszy obraz miał jeszcze w sobie resztki prawa i porządku, które zginęły ostatecznie wraz z nim. Policja przestała istnieć, rządzi prawo dżungli. Tym razem reżyser zamiast skupiać się na budowaniu suspensu i odpowiedniej aury postanowił podkręcić tempo akcji i pozwolić jej wybrzmieć, dać jej, szansę na stworzenie klimatu.
Świat, w którym przyszło Rockatanskiemu żyć opanował totalny chaos. Ludzkość po atomowej zagładzie powróciła do społeczeństwa plemiennego. Garstka ludzi operująca rafinerię musi bronić się przed zakusami dzikiego gangu Humungusa, człowieka kryjącego swą twarz za maską. Ludzi z rafinerii uratować może tylko wojownik szos. Jeśli sam opis fabuły nie oddaje tego, jak komiksowa jest to opowieść, to z pewnością da wam to odczucie sam obraz. Paliwo jest tu na wagę złota, a kule trzeba liczyć. Pustynny krajobraz ciągnie się w nieskończoność, czasem ruiny i wraki dawnej cywilizacji przypominają dawną potęgę. Ludzie zaczęli żyć na drodze, mało kto próbuje się osiedlić, bowiem liczne gangi natychmiast ograbiłyby niechronione osady.
Miller znany jest z ekscentrycznego podejścia do swoich wizji, dla niego ogromną rolę do odegrania ma kolorystyka. Tworzy ona estetykę świata, buduje niepowtarzalną aurę rysującą jego surowość. Dlatego The Road Warrior dostępny jest również w wersji czarno-białej, co całkowicie zmienia odbiór filmu. Dean Semler odpowiedzialny za zdjęcia nie tylko pomógł stworzyć intensywne, pełne ekscytującej akcji sceny pościgów, ale i wpisał się do historii kina swoim kultowym ujęciem stojącego pośrodku drogi Mela Gibsona z psem u boku. Mało, który obraz z filmu może się pochwalić taką afiszową estetyką. Australijscy twórcy poprawili kostiumy, scenografię, pojazdy i przede wszystkim montaż. Film bawi się tandetą kina lat '80 i komiksowymi kliszami. To prawdziwy kamień milowy dla kina akcji.
Wprowadzając do fabuły dzikiego chłopca ze śmiertelnym stalowym bumerangiem, homoseksualnego członka gangu, Bruce'a Spenca jako kapitana żyrokoptera i wytresowanego psa, scenarzysta pokrył produkcję grubą warstwą osobliwości. Indywidualność i charakter rzadko spotykany na ekranie pomaga sprzedać widzowi ponurą wizję świata, pokrytego kurzem, piaskiem i rdzą. Sprawia, że ciężko jest wyzbyć się jej z głowy. Apropo psa, scena, w której trzyma na muszce kapitana i spuszcza z niego wzrok, by spojrzeć na hasającego za oknem samochodu królika nie przestaje mnie cieszyć, zaś rozkręcająca się turbina futurystycznego Interceptora (stuningowany Ford Falcon GT) ciągle przyprawia mnie o gęsią skórkę. To plus stalowy bumerang w powietrzu i głowie jednego z członków gangu, to tylko te najpopularniejsze momenty, które pomagają określić cały projekt. Celuloidowy świat postapokaliptycznego kina zyskał na znaczeniu między innymi dzięki takim ryzykownym posunięciom - wszystkie wypaliły i zagrały na wszystkich cylindrach głośnego V8.
Wirtuozeria rozplanowania, zrealizowania i zmontowania scen pościgów wbija w fotel. Widz znajduje się w samym centrum całego zamieszania od samego początku seansu. Twórcy upewnili się, żeby w tym centrum pozostał aż do samego końca, przecież mało jest takich scen jak szaleńcza ucieczka z rafinerii, której przewodzi Max prowadzący cysternę. Scenami kraks samochodowych z Blues Brothers i pościgiem z Bullitta można się zachwycać po dziś dzień, ale nikt tak nie fetyszyzuje aut jak George Miller. Motoryzacja w stanie czystym, w której liczy się ryk silnika, a nie piękna karoseria. Co z resztą jest logiczne, biorąc pod uwagę, że w tej twardej przyszłości wygrywają jedynie szybcy, silni i bezwzględni. Jednostka ludzka wyzbyła się zasad moralnych i została sprowadzona do poziomu walczącego o przetrwanie zwierzęcia.
To, co czyni Mad Maxa wielkim jest właśnie w tym filmie. The Road Warrior jest jednym z wielu przykładów na to, że druga część w filmowej serii lub trylogii jest często tą najlepszą (Jaws 2, Empire Strikes Back, The Dark Knight, Back To The Future II, Rocky II, Terminator 2 Judgement Day, Oldboy, Spider-Man 2, nawet X-Men 2 - jeśli liczyć pierwsze trzy jako jedną trylogię). Nie tak często, jak pierwsze odsłony, ale warto o tym wspomnieć pisząc o wizji Millera. Wojownik szos dowodzi niemal na każdym kroku, że to projekt w swej naturze inny, różniący się od pierwszej części. To wystąpienie przed szereg i osobliwy charakter z pewnością coś znaczą, bowiem ten obraz błyszczy na tle pozostałych (przynajmniej do czasu Fury Road). Gdyby nie Mel Gibson i postać Mad Maxa ciężko byłoby stwierdzić, że to sequel. Maskaradzie pomagały plakaty, gdzie pojawiał się jedynie napis - The Road Warrior.
Napędzana fenomenalnymi charakterami historia pełna wysokooktanowej akcji ciągle prezentuje się absolutnie bezbłędnie. Od czasu jej premiery realizacja scen pościgów się zmieniła, powstał gatunek postapokaliptycznej przyszłości (konkretnie postnuklearnej), sci-fi zyskało nowe znaczenie pozbawione nowoczesnych technologii, androidów, statków kosmicznych, kosmitów, klonowania czy implantów. Zamiast szczytu ludzkiej cywilizacji zobaczyliśmy jej rozkład, ostateczny koniec. Świat wymyślony przez reżysera zdaje się nie mieć widocznych granic, jest tak realny i duży, że ma się wrażenie jakby ekipa wparowała do niego i kręciła dokument, będący małym wycinkiem większej całości. Kultowa klasyka i już.
5 Comments
Recommended Comments