Prowadzący samotniczy tryb życia Max przemierza pustkowia swoim Interceptorem. Mimo swojej ostrożności zostaje schwytany przez sługusów Immortan Joe'ego, który wraz z liczną populacją zajął rejon wokół wysokich, cylindrycznych skał. Wydobywa tam spod ziemi duże ilości wody, na problem amunicji i benzyny znalazł odpowiedź, wydobywając drugie i produkując pierwsze. Podczas gdy Max jest używany jako bank krwi, podwładna szefa, Furiosa wyrusza z konwojem po uzupełnienie zapasów. Gdy okazuje się, że zdradziła swojego dowódcę, Immortan wraz z całym legionem podwładnych w stalowych rumakach ruszają w pogoń. Jeden z trepów, Nux zabiera ze sobą Rockatansky'ego, żeby mieć nieprzerwany dostęp do jego krwi. Co się stanie, gdy ścieżki jednorękiej i byłego policjanta zejdą się ze sobą?
Takiego poczucia ogromu świata i namacalnej skali brakowało poprzednim filmom sygnowanym tytułem Mad Max. Tylko ten element, zapewniony przez duży budżet prosto z Hollywood, był nieobecny w produkcjach z Melem Gibsonem. Ludzie odpowiedzialni za zrealizowanie storyboardów na pustynnych terenach Namibii wykonali kawał ciężkiej roboty. W skwarze ukończyli samochodową orgię pościgów i kraks. Ilość nowych ciekawych rozwiązań zachwyca. Ruchome maszty przymocowane do samochodów pozwalające na pustynną wersję pirackiego abordażu to doskonały przykład. Nowy projekt George'a Millera spełnił wysokie oczekiwania, które niewątpliwie przed seansem były największą moją obawą. Na szczęście już pierwsza sekwencja rozwiała wszelkie wątpliwości i pozwoliła gapić się na wielki ekran aż do samego końca.
Pomagają w tym wymyślne projekty wielu pojazdów, które nie tylko różnią się od siebie, ale i mają pewne wspólne atrybuty, pomagające odróżnić auta jednego plemienia od drugiego (np. Buzzardzi mają małe pojazdy najeżone metalowymi kolcami). Same wehikuły napędzane benzyną mogą stanowić dość materiału na pokaźnej grubości ilustrowany przewodnik po samochodach z filmu*. Wisienką na torcie jest gitarzysta z wielką gitarą, która jednocześnie jest miotaczem płomieni - dźwięki rocka rozchodzą się echem po opustoszałych równinach, zwiastując nadchodzące zagrożenie i śmierć przyszłym ofiarom. Pomysł odjechany, ale ma swoje uzasadnienie, nawet we Władcy Pierścieni armia Orków miała swoje wojenne bębny.
Na początku XXI wieku produkcja Fury Road spaliła na panewce. Po upływie tylu lat było już zdecydowane za późno dla Mela Gibsona, by mógł powrócić do skórzanego odzienia i ukochanego V8. Jeśli, jednak jesteście gotowi zawierzyć reżyserkiej wizji, zgodzicie się na pewien rodzaj niepisanej umowy, to Tom Hardy nie będzie dla was żadną przeszkodą w dobrym odbiorze filmu i co najważniejsze dobrej zabawie. To bardzo dobry aktor, ale żaden z niego Mel. Wiem-truizm. W jego obronie muszę powiedzieć, że starał się uchwycić ducha postaci. Te starania mu się udały, może poza dwoma krótkim scenami. Droga furii okazała się bardzo udana dla filmowej bestii z X-Men (Nicholas Hoult). Aktor niespodziewanie według mnie trochę skradł widowisko przewodniej parze, przynajmniej w kilku scenach. Mając to na uwadze Charlize Theron, wreszcie odnalazła spełnienie w roli pełnoprawnej wojowniczki, która swoją zawziętością nie odstępuje Rockatansky'ego na krok. Jej portret Furiosy, na początku bardzo stanowczy i stonowany, zamienia się w nowoczesnego wojownika - odważnego, żywiołowego, silnego, ale i bystrego oraz inteligentnego. Relacja między Hardy'm a Theron ewoluuje wraz z posuwaniem się fabuły do przodu, co w jednostajnym świecie bardzo pomaga widzowi odnaleźć emocje i człowieczeństwo. Przeciwnicy w tej produkcji, choć troszczą się o siebie do pewnego stopnia (część z nich jest rodziną), to nie myślą w kategoriach czułości i miłość, ich głowy zaprząta kalkulacja, chłodne zadanie. Z kolei Immortan Joe balansuje na krawędzi logiki i emocji - słowa Maksa z początku stają się w jego świetle bardzo żywe (coś w stylu -kto jest bardziej szalony ja czy reszta).
Intensywne kolory podkręcone w postprodukcji atakują widza od pierwszych chwil. Fetyszysta czuwający nad kolorystyką swoich filmów nie poszedł drogą czarno-bieli, wiedząc, że finansowo taki zabieg może się nie opłacić. Obiecana już wersja na Blue-Ray ma zawierać film w odcieniach szarości. Artystyczną wizję udało się wprowadzić w niewielkim stopniu, dzięki podbiciu kolorów. Wysoki kontrast działa na podświadomość i pomaga sprzedać widzowi postnuklearny świat. Niedawno ponownie obejrzałem The Road Warrior i na początku musiałem się przyzwyczaić do palety barw w filmie, ale zobaczywszy bardzo kreatywnie stworzoną Cytadelę (baza Immortan Joe), dostrzegłem sens tak podanych kolorów. Wśród pustkowi, wyjałowionej ziemi, kurzu, pyłu i rdzy, gdy pojawia się zieleń i woda, nałożony filtr dodatkowo pomaga pokazać ich piękno, rzadkość oraz wagę i nadzieję, którą niosą ze sobą w tym świecie.
Odpowiedzialny za całe zamieszanie reżyser na festiwalu w Cannes stwierdził, że wszystkie obrazy z serii specjalnie nie przywiązują wagi do chronologii wydarzeń i powiązań między filmami. Jeśli ktoś się zastanawia czy jest to reboot, prequel czy sequel, Miller ma dla Was odpowiedź - to epizod z życia Maxa Rockatansky'ego w tym szalonym świecie (choć sam przyznał, że wydarzenia z Fury Road mają najprawdopodobniej miejsce po Thunderdome/pod Kopułą Gromu).
Niektórzy czepiają się (całkiem słusznie), że w świecie, gdzie drogocenny jest każdy litr paliwa i każda kula się liczy, nikt nie ma kłopotów ani z jednym, ani z drugim. Po pierwsze ta problematyka doskonale była pokazana w Wojowniku szos, nie na tych motywach z takim budżetem Miller chciał się skupiać. Po drugie twórca zadał sobie minimalny trud, żeby ten stan rzeczy wyjaśnić. Immortan Joe i jego armia mają pokaźne zapasy obu tych drogocennych zasobów, co nie znaczy, że mają ich niekończące się ilości, w trakcie filmu jeden z jego podwładnych oburza się marnotrawstwem paliwa, pocisków i samochodów.
Były policjant, o polskich korzeniach w rękach australijskiego reżysera stał się ikoną popkultury. Nie ma bardziej szlachetnego kina akcji, od tego, w którym lubuje się ten twórca. Kreator osobliwego świata z jeszcze bardziej osobliwymi bohaterami (kapitan żyrokoptera, dziki chłopiec ze śmiertelnym bumerangiem, kobieta z mechaniczną ręką, olbrzym z piłą mechaniczną, gitarzysta z instrumenatalnym miotaczem płomieni itp.). Dziwactwa mnożą się tutaj na ekranie w podobnym do Wojownika szos wydźwięku, ale nie są autokomentarzem do poprzedniego materiału, ani nie jawią mi się jako rodzaj jakiegoś hołdu. To po prostu próba pokazania światu, jak tamte dzieła mogłyby wyglądać z lepszym dofinansowaniem. Taka druga szansa na przeobrażenie własnej wizji, gdzie czyny świadczą o charakterze bohatera, nie słowa. Kolejne pościgi jak artyleryjskie pociski szturmujące ekran przerywane są emocjonalnymi scenami - w ich trakcie postacie odrobinę obnażają się przed widzem, dając wgląd w swoje dusze. W filmie nie ma długich scen dialogów, bohaterowie są małomówni, ale inscenizacja scen akcji pomaga wydobyć z nich coś więcej. Pozwolenie na to, by akcja opowiadała historię, okazało się strzałem w dziesiątkę. No i oczywiście jest na co popatrzeć, wszystkie starcia w nowym Mad Maksie to małe dzieła sztuki.
Na drodze gniewu to nowoczesny obraz z przemyconą z minionej epoki wrażliwością na kino. Produkcja daleka od ideału, ale jakże satysfakcjonująca dla widza. W świecie bez nadziei, gdzie każdy ryk silnika jest jak łóżkowe doznanie, a benzyna, piach, rdza i krew stanowią kamień węgielny surowej opowieści, można dostrzec udoskonalony sposób na stworzenie wysoko-oktanowego kina akcji. Przygotujcie się na ekscytujący festiwal pokracznych samochodów, za których kierownicami siedzą nigdzie indziej niespotykane indywidualności.
*Link dla ciekawych
6 komentarzy
Rekomendowane komentarze