Skocz do zawartości

Grimmash

Forumowicze
  • Zawartość

    437
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Grimmash

  1. Doskonale zrozumiałeś o co mi chodzi. Cieszę się, że ktoś jeszcze na tym świecie ma podobne zdanie. Grafika pochodzi z komiksu Franka Millera - The Dark Knight Returns (Powrót Mrocznego Rycerza), klasyk.
  2. Przed pokazem specjalnym (przedpremierowym) pokazał się na srebrnym ekranie Zack Snyder, który prosił widzów o nierozpowiadanie wątków fabularnych i konkretnych zdarzeń, które mogą zepsuć innym zabawę. Pisząc, tekst myślałem o tym i starałem się omijać spoilery, a pisać jedynie o tym, co zostało ujawnione przed premierą. Ratując, świat przed zagładą Superman nie tylko zyskał pomnik w Metropolis i rzeszę zwolenników na całym świecie, zyskał przede wszystkim sławę. A sława ma swoje złe strony, pojawiają się przeciwnicy człowieka ze stali, w tym potężni ludzie, którzy zaczynają poważnie traktować go jako zagrożenie. Setki ofiar walki z ostatnimi wojownikami Kryptonu kosztowały wiele Bruce'a Wayne'a, który pędzi w sam środek walki po to, aby spróbować pomóc swoim pracownikom w biurowcu. Oczywiście nie jest w stanie nic zrobić, gdy się pojawia, zastaje zgliszcza, rannych pracowników, którym udzielenie pomocy nic nie zmieniło. Ktoś stracił matkę, ktoś stracił nogi, a Bruce jedynie zyskał nowe pokłady gniewu, które kazały mu ponownie przywdziać maskę nietoperza i ruszyć w noc na poszukiwanie odpowiedzi. Po obejrzeniu BVS zacząłem się zastanawiać, skąd bierze się taka ostra krytyka filmu? Czyżby ludzie na świecie tak mocno chcieli porażki DC? Nie, to nie to. Obecne pokolenie widzów wystawionych na pole rażenia amerykańskich block busterów w dużej mierze zostało wychowane przez widowiska Marvela i jeśli coś nie błyszczy się tym samym światełkiem, to znaczy, że jest gorsze? I chyba w tym tkwi sedno, bo ludzie w recenzjach często powołują się na Marvel, reszta myślę, robi takie porównania nieświadomie. Film DC nie sprostał standardom konkurencyjnej firmy? Oczywiście nie zamierzam tutaj odwracać kota ogonem i krytykować stajnię Avengers (kocham większość ich filmów), ale nie jestem w stanie pojąć zarzutów, które zresztą prawie w całości się nie potwierdziły. Tym bardziej jest to dziwne zjawisko, bo Marvel niedawno dokonał takiego szkaradztwa jak Age Of Ultron (wcześniej Iron Man 2 i sporny Iron Man 3), tamten film również kosztem domniemanej spójności i jakości fabularnej pokazał rzeczy, przygotowujące widza na kolejne projekty, o czym ludzie zdają się zapominać. Oba projekty uważam za bliskie sobie, pod paroma względami - rysowania szerszego świata, silnego wroga i śmierci. Dlaczego, zatem, gdy DC popełnia podobne błędy, jest bardziej atakowane? Jedyna odpowiedź, jaka mi przychodzi do głowy - to jest pierwszy film w ich uniwersum. Poza MOS nie było nic, co by przygotowało ludzi na świecie - projekt po projekcie - do Justice League, być może źle zrobiono, wybierając drogę odwrotną, gdyż mało kto pojmie wizję reżysera na świat, który jeszcze tak na dobrą sprawę nie powstał. Innym aspektem może być mroczniejsza wizja. Kolejna zagwostka! Może ten argument tu nie do końca pasuje, ale zarówno Daredevil oraz Jessica Jones należą do MCU, a są znacznie brutalniejsze i mroczniejsze od BVS. Obraz Snydera z pewnością nie jest zbyt ciężki w tonie - dla mnie nie ma takiego słowa, przynajmniej nie w negatywnym znaczeniu w odniesieniu do twórczości w popkulturze - moja ulubiona część Gwiezdnych Wojen to ta najmroczniejsza (Imperium Kontratakuje), to samo z Księciem Persji (Dusza Wojownika) Produkcja ma kilka błędów, ale nie przekreślają one w żadnym wypadku wielu wspaniałych rzeczy, które udało się wprowadzić ze znakomitym, wręcz z zaskakującym skutkiem. Po pierwsze film może być dla niektórych zawodem ze względu na mniejszą rolę Batman V Superman, a większą Dawn of Justice. Powody do walki z obu stron są, sama walka jest fenomenalna, przypomina komiks Franka Millera - bez taniej próby imitowania. Pokazuje zmysł taktyczny Bruce'a i dobro Clarka. Wynik walki jest taki, jak oczekiwałem - i to każdy Batfan doceni i o dziwo fan Supermana. Może wydać się za krótka, ale często takie perełki nie trwają długo, to świetna mini-opowieść, która posuwa fabułę do przodu i porozumienie między dwoma herosami ma prawdziwy sens. Szkoda, że od rozpoczęcia filmu do odbycia walki mija dużo czasu, który faktycznie zostaje spożytkowany na wiele innych wątków. Wprowadzenie Aquamana, Cyborga i Flasha (to żaden spoiler, te informacje były jasne na długo przed premierą) mogło się odbyć później, ale nie uważam, że wstawienie ich do tego filmu jest wymuszone. Inną sprawą jest to, jak te sceny w istocie wyglądają - Cyborg wymaga jeszcze pracy, tyle chyba mogę zdradzić. Nie odczułem jednak, aby obraz stał się zbyt tłoczny jak ostatni Spider-Man od Sony. Inną perłą tego filmu jest tzw. Nightmare, ponura wizja przyszłości, w której jałowa Ziemia przypomina świat Mad Maxa. Deborah Snyder (producent filmu) mówi w jednym z wywiadów, że dodano tę scenę, bo ma się potem opłacić, czyli to nie koniec dystopii z symbolem Omega. Nigdzie nie wychodźcie, gdy ta scena się pojawia na ekranie - jedna z lepszych. Pogłoski o Flashu okazały się prawdziwe i na tym się powstrzymam - jego wejście równie wspaniałe, co zaskakujące. O Wonder Woman mówią, że to cameo. Jak dla mnie jej rola jest trochę za bardzo rozbudowana, żeby uznać ją za zwykłe cameo. Gal Gadot nie tylko wypadała dobrze pod względem warsztatu aktorskiego, ale i fizycznie w scenach walki. Jej Diana Prince to rzeczywiście, tajemnicza, silna i mądra kobieta, gdy wreszcie możemy zobaczyć ją w kostiumie to chwila, na którą warto było czekać, w walce jest zapewne lepsza od Supermana. Nie jestem w stanie powiedzieć nic złego na temat jej występu w filmie, nie pokazała żadnego drewnianego aktorstwa. Apropo drewna, Ben Affleck krytykowany za Daredevila może odetchnąć z ulgą. Krytyka tego filmu nie ma nic wspólnego z jego rolą. Batman i Bruce Wayne w jego wykonaniu kradną widowisko. Tak, jak to widać było w materiałach promocyjnych, mroczny rycerz nie boi się zabijać kryminalistów. Na szczęście jest to sprawnie wytłumaczone. Stąd m. in. ponowne pokazanie śmierci jego rodziców i upadek do jaskini z nietoperzami na pogrzebie (znowu odniesienie do Franka Millera i Powrotu Mrocznego Rycerza, są też odniesienia do Year One). Potem widzimy katastrofę w Metropolis i kolejny cios wymierzony w Bruce'a. Stratę setek pracowników, pewnie wśród nich wielu przyjaciół, gdy ratuję małą dziewczynkę w gruzach i pyta się gdzie jest jej matka, a ona wskazuje na zgliszcza, coś w Waynie pęka. Jego motywacja do tego, by torturować ludzi i zabijać w razie potrzeby nabiera większego sensu, jeśli uwzględni się jeszcze kostium Robina, prawdopodobnie zabitego przez Jokera. Ilość tragedii, które spadły na jego barki złamałaby każdego, zresztą dzięki komuś udaje mu się wrócić na lepszą ścieżkę. Inscenizacja sceny śmierci Thomasa i Marthy oraz ich pogrzebu to majstersztyk zgodny z wizją Millera niemal z dokładnością 1 do 1. Mieszane uczucie można mieć względem Lexa Luthora, ale mnie Eisenberg przekonał. Jego Luthor to manipulant i socjopata, jego motywacje są najmniej jasne spośród wszystkich postaci, dopiero po jakimś czasie pojąłem, o co mu chodziło z dyktatorami. W strachu przed życiem pod dyktaturą innych sam woli stać się tyranem. Jego rola w walce Batmana z Supermanem jest znacząca, ale człowiek nietoperze i bez tego chciał z nim walczyć. Lex daje natomiast konkretny powód do walki Clarkowi i w tym jego postać nabiera sens, a to nie wszystkie parszywe czyny, jakich dokonał w filmie. Henry Cavill jako Kent i Superman to znowu bardzo dobre połączenie, widać to zwłaszcza w trzech scenach - w walce z Brucem, w rozmowie z Luthorem i finale filmu. O, tak finał filmu to największe zaskoczenie, które udało się utrzymać w tajemnicy przed premierą. Wielkie uznanie dla twórców za taką odwagę. Jeremy Irons jako Alfred to krok w zupełnie innym kierunku niż dotychczas i bardzo dobrze. Ma ciekawą relację ze swoim zwierzchnikiem, są jak stare zrzędy, które spędzają ze sobą zdecydowanie zbyt dużo czasu, ale lokaj chce dla Bruce'a tylko tego, co najlepsze i służy mu swoją radą i techniczną ekspertyzą. Perry White najprawdopodobniej stoi w centrum największych cięć w BVS, brak 30 minut, które ma się pojawić na DVD widać najbardziej w scenach w Daily Planet. Jest związany z tym wątek, który też ledwo się klei, ratuje go Bruce Wayne, tropiąc osoby zamieszane w pewien incydent, ale muszę przyznać produkcja mogła się obyć bez tych scen. Widowisko wbrew wielu opiniom ma dobre tempo i montaż. Mnie osobiście 2,5 godziny zleciało jak 90 minutowy seans. Jedyny przestój pojawia się około 30-40 minuty. W kinie parę razy się uśmiechnąłem, byłem bliski łez, pojawił się szok, ale żadnych negatywnych emocji względem reżyserskiej wizji nie miałem, bo ostatecznie, jeśli się skupić i uważać na to, co nam pokazują, to połączyć pewne fakty nie jest trudno. Tutaj nikt nie kładzie wszystkiego na srebrnej tacy jak to czasami w Marvelu. Można się przyczepić do wątku z Doomsdayem, który i tak mnie zaskoczył tym, że wszystkie elementy ważne dla wprowadzenia tej postaci się tu znalazły. Dobrze wiem, że inni widzowie mieli z tym problem i sam rozumiem dlaczego, ale mnie to nie ubodło. Mnie się nie podobał design postaci i dziwne, całkiem niepotrzebne (niewystępujące w komiksach) moce. Słuchałem muzyki jeszcze przed pójściem na pokaz przedpremierowy i jak to zwykle bywa dopiero po seansie, mogłem ją naprawdę docenić. Junkie XL i Hans Zimmer, który po raz kolejny pracuje już nad oboma herosami, poradzili sobie z zadaniem nie wzorcowo, ale wspaniale. Kilka utworów w filmie wzrusza i przyprawia o ciarki, niektóre są typowym zapełniaczem tła. Utwory Beautiful Lie i Is She With You to dla mnie dwa kawałki najłatwiej zapadające w pamięć. Ujawnienie postaci Wonder Woman po raz pierwszy w filmie z tą muzyką ma w sobie zaskakująco wiele energii zaś utwór na początku filmu niesie w sobie małą dozę nostalgii, która powinna sprawić, że wielu fanów DC i Batman poczuje się jak w domu i to, iż po raz pierwszy widzimy tę inkarnację nietoperza, nie ma najmniejszego znaczenia. Ben Affleck szybko zjednuje widzów chyba najlepszym do tej pory wcieleniem zamaskowanego bojownika, to idealne połączenie herosa znanego z gier i komiksów. Muzyka dwóch kompozytorów mu w tym bez wątpienia pomogła. Ogólnie dostrzegam pewien trend w kinie superbohaterskim, który sprawia, że DC ma obecnie pod górkę i jeśli chcą stworzyć własne uniwersum z sukcesem dorównującym sukcesowi Marvela muszą ciężej pracować. Problem filmu tkwi głównie w tym, że wiele rzeczy jest wyjaśnionych szybko. Montaż stara się nadrobić długość projekcji i część widowni mogła się nie połapać w kolejnych wątkach oraz w tym, w jaki sposób tworzą one całość. Wersja reżyserska mam nadzieje, usunie ten problem i dla wielu widzów obraz stanie się jaśniejszy. Poza tym jest kilka rzeczy, które z punktu widzenia fana komiksów mogą być kontrowersyjne: - pojawia się cały storyline z Doomsdayem na dobre i na złe (zaskakująca odwaga Snydera, ale z drugiej strony wygląd stwora i jego moce to nie najlepszy wybór + fani chcieli tę historię w MOS2) - wprowadzenie herosów tworzących Justice League - powyższe dwa punkty razem ewidentnie pokazują dwa różne scenariusze: Goyera MOS 2 i Terrio BVS. - Batman zabija złoczyńców, co fabuła filmu w pełni uzasadnia. Snyder widział zbyt wielu ojców komiksu, których chciałby zadowolić, uwzględnić lub uhonorować - ze strony Supermana i Batmana. Dzięki temu dostaliśmy obraz, który jest bliski duchowi komiksów. A za to nie jestem w stanie krytykować kogokolwiek. Dużą, chyba największą prezencję w BVS ma Frank Miller, ilość puszczonych oczek względem jego dzieł jest spora, sam wyłapałem około 10-11. W trakcie seansu śmiałem się, płakałem, podziwiałem i byłem w szoku. Produkcja ma wiele mocnych scen, treść zdecydowanie nie jest dla dzieci (są rozważania na temat istnienia Supermana, które pogłębiają znaczenie dzieła) i dzieciaki (poza akcją w drugiej połowie) raczej nie będą się dobrze bawić, to dzieło skierowane raczej do dorosłych, a nawet do dorosłych fanów komiksów. Negatywny odzew wobec filmu zbił mnie z tropu, nie wiem czemu tak jest. Mnie się twór Zacka Snydera spodobał. 8/10
  3. Grimmash

    Tokyo Ghoul

    Wampir! Wilkołak? Nie, to już było! To może zombie? Ile można! Ghule? A cóż to takiego? Ghule lub gule w tym anime nie mają nic wspólnego z arabskimi wierzeniami lub współczesną fantastyką. Przedmuzłumańska Arabia mówi o tych stworzeniach - złe duchy pustynne, którym nieobce są również cmentarze. Napadały na podróżnych i rabowały groby ze zwłok. W fantastyce to nieumarłe kreatury żywiące się ludzkimi zwłokami - bardzo rzadko atakujące żywych. Samotnie żyjący w Tokio, Ken Kaneki prowadzi skromne studenckie życie. Ma wiernego przyjaciela imieniem Hide, dużo czyta i marzy o zdobyciu dziewczyny. W swojej ulubionej kawiarni Anteiku, gdzie serwują wspaniałą kawę dostrzega niewiastę czytającą tę samą książkę co on. Mimo sporej nieśmiałości udaje mu się przełamać pierwsze lody i wreszcie spędzają razem czas. Niczego nie podejrzewający młodzieniec odprowadza Rize do domu, ona, tymczasem wiedzie go w coraz bardziej ciemne zaułki miasta, gdy przychodzi czas rozstania Ken nieśmiale pyta o możliwość kolejnego spotkania, pozornie niewinna odpowiedź pięknej kobiety szybko zmienia się w horror. Oto ghul znalazł perfekcyjną, bezbronną ofiarę, kiedy miał już ostatecznie pożreć jego ciało rusztowanie z opustoszałego nocą terenu budowy spadło na oboje. Chłopak kończy w szpitalu z przeszczepionymi organami, wybudzony odkrywa, że coś jest z nim zdecydowanie nie tak. Sui Ishida stworzył mangę, która zakończyła się na 14 tomach, by powrócić pod nieco zmienionym tytułem "Tokyo Ghoul:re". Jej ekspozycja w świecie ruchomych obrazków powinna cieszyć, bo wreszcie anime dostało serial akcji w klimatach grozy, który nie powiela powszechnych trendów. Trupojady w serii mają szereg nadprzyrodzonych zdolności mogących się równać z wieloma stworzeniami (takimi jak wampiry i wilkołaki) z innych produkcji. Ilość nazw i pojęć jest spora, dlatego pozwoliłem sobie zamieścić na końcu recenzji mały słowniczek, który mam nadzieję pomoże części czytelników. Jak wspomniałem ilość nazw i pojęć jest spora, a jest tak, bowiem Tokio w tej serii jest bardzo bogatym w szczegóły miejscem. Po ulicach jeżdżą auta, są miejskie pociągi, przechodnie, sklepiki, linie energetyczne. Od strony wizualnej wisienką na torcie są szklane biurowce, przez ich szyby widać wnętrza, a ich powierzchnia odbija światło - można zobaczyć odbicia innych budynków oraz refleksje miejskiego oświetlenia. Za bogactwem wizualnym w parze idzie treść. Stąd pierwsza połowa anime jest znacznie spokojniejsza, akcja dzieje się w wolnym tempie, ale wcale nie przynudza. Twórcy postanowili skupić się na początku na głównym bohaterze i jego przejściu do nowego świata, obserwacji jego członków i doświadczania jego reguł. Zainwestowani w jego losy cały czas chcemy wiedzieć co się z chłopcem stanie. Stopniowo do serii wprowadzana jest coraz większa ilość postaci - tak aby nie przytłoczyć widza. Powoli zaczynamy poznawać protagonistę oczyma innych, wówczas następuje zmiana i z serialu napędzanego dialogami oraz tajemnicami Tokyo Ghoul zmienia się w serial zasilany akcją. Pierwsze 12 odcinków ma kilka starć tak jak drugie 12 ma sporo treści i mówionych kwestii, ale ich ogólny wydźwięk jest widoczny gołym okiem. Ten podział nie tylko okazał się skuteczny, bo nie pozwolił mi oderwać się od serialu, ale stał się czymś oczywistym - przecież innego sposobu na poprowadzenie akcji nie było, takie myśli krążą po głowie. Naprawdę dobra robota. Ale co dalej? Yutaka Yamada stworzył epicką ścieżkę dźwiękową, idealnie podszywającą się pod różnego rodzaju sceny. To jeden z lepszych OST-ów od początku 2014 roku. Sukces wielki ze względu na nikłe doświadczenie kompozytora. O obrazie już wspominałem, mogę dołożyć do tego: nastrojowe wnętrza, dokładne wykonane najmniejszej filiżanki kawy i innych przedmiotów, realistyczne pojazdy (samochody, ciężarówki, śmigłowce itp.). Kreska nie jest osiągnięciem sztuki, ot taka przyzwoita robota. Szkoda, iż często niedopracowana - czasami twarze bohaterów ulegają widocznym zniekształceniom. To, co w supernatural najważniejsze, czyli moce i walki też są bardzo przyzwoite. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony tym jak wiele na podstawie proponowanego konceptu mocy rasy ghuli można dokonać. Bardzo monotonny pomysł, który miał opierać się na walczeniu jakimiś mackami wyrastającymi z pleców okazał się bardzo owocny i twórczy. Początek ten urodzaj ma w różnych typach tej rasy stworzeń. Same walki dzielą się na dwa rodzaje, co łatwo można zauważyć - standardowe i specjalne. Standardowych jest więcej ich tempo oraz animacja nie należą do najintensywniejszych i kreatywnych, to bardziej typowe kadry i ruchy, na których mimo wszystko można zawiesić wzrok. Walki specjalne mają miejsce, gdy po pierwsze dana walka ma duże znaczenie dla fabuły i jej konsekwencje będą widoczne oraz po drugie, gdy walczy nasz mężny główny bohater. Produkcja nie jest dla osób wrażliwych. Sporo groteskowej przemocy i hektolitry przelanej krwi, która często tryska jak fontanna w upalny dzień to nie wszystko, na co trzeba zwrócić uwagę. Poważne, mroczne nawet są tutaj wątki fabularne. Nieszczęśliwa miłość gula do człowieka, utrata bliskich, zdemaskowanie gula żyjącego wśród ludzi, przemoc inspektorów CCG wobec guli, przemoc i kanibalizm wśród guli. Oprócz tych ogólnych motywów, pomagających określić posępność świata i panujące w nim realia, można odnaleźć motywy zaogniskowane wokół grona najważniejszych bohaterów. Gule o wyszukanym podniebieniu zbierają się w tajnej bazie, żeby posmakować mięsnych delikatesów, jeden z nich bardzo interesuje się Kanekim. Jest ghul z dwoma osobowościami - jedna z nich pomogła mu przetrwać tortury, gdy został złapany przez funkcjonariuszy CCG, teraz sam torturuje złapane przez siebie ofiary, zabija je, czasem je pożera. Prawdziwy psychopata. Jest wreszcie główny bohater, który przechodzi zmianę o 180 stopni. Z całkiem niewinnego, uroczego chłopca zmienia się w bezlitosną maszynę do zabijania. Miewa mroczne wizje, w których Rize prześladuje go i zmusza do bestialskich zachowań. Skonfliktowany Ken, typ bardziej rewolucjonisty niż ewolucjonisty (zmienia się gwałtownie, nie stopniowo) to jedna z najlepiej ostatnio napisanych głównych postaci. Wiele wątków i tematów, ale nad wszystkimi góruje jedna rzecz. Walka z własną naturą, działanie wbrew niej, igranie z nią, a nawet zabawa w Boga. Ghule nic nie mogą poradzić, aby przetrwać muszą jeść ludzkie mięso. Tak zostali stworzeni, więc większość pożera ludzi. Nie na darmo jednak mają umysł, wolną wolę i zdolność myślenia. Stąd znajdą się i tacy, którzy chcą żyć w pokoju z resztą społeczeństwa. Maskują się w nim - zawierają przyjaźnie, zakochują się i pracują jak zwykli ludzie. W swojej egzystencji posilają się kawą (jedynym ludzkim przysmakiem, który są w stanie normalnie strawić), a główne dania serwują jedynie ze zwłok samobójców, być może i ofiar wypadków. Ludzie na ogół zbyt przerażeni i słabi aby stanąć do walki z wybrykami natury mają policyjne CCG. Wśród ludzi i ghuli są dobre oraz złe jednostki. Spirala przemocy trwa, gdy pracownicy policji i ludojady mszczą się za śmierć bliskich. Różnica jest tylko jedna - w anime ludzie nie krzywdzą innych ludzi, tylko ghule nie mają żadnych hamulców. Główny bohater jednocześnie nie należy i przynależy do obu światów. Widzi w nich dobro i zło. Doskonale wie, że rozdźwięk między kochającymi pokój członkami rasy kanibali a resztą jest zbyt silny, by jego i innych sielanka mogła trwać. Dokonuje wyboru, żeby stać się silnym i obronić bliskich. A zakończenie pozwoli każdemu widzowi wyciągnąć z tej historii coś dla siebie. Wolniejszą pierwszą połowę wynagradza przedstawienie świata, niestety ma to swój poważny minus jest to pierwszy poważniejszy ark po odkryciu przez Kena społeczności ghuli. Nie tylko jest zupełnie nieistotny z punktu widzenia całej opowieści, ale co najważniejsze zawiera jedną z najbardziej denerwujących postaci jakie miałem okazje zobaczyć. Samo zawiązanie akcji, czyli początek drogi głównego bohatera jest przewidywalny, od przejścia operacji po pracę w Anteiku. Motywy ukrytego w społeczeństwie mniejszego społeczeństwa, organów specjalnej policji do walki z siłami nadprzyrodzonymi oraz tajnych organizacji należą do najbardziej popularnych klisz fabularnych. Kolejnym błędem jest miejscami chaotyczne prowadzenie akcji, wątki zdają się prowadzić donikąd. Wiele z nich nie zostaje rozwiązanych, ale to można jeszcze wybaczyć - zakończenie serialu nie jest końcem historii. Szczęśliwie twórcy o tym pamiętali, gdy postanowili w emocjonalny sposób zwieńczyć mentalną podróż bohatera i rzucić mu tuż potem kolejne wyzwanie. Choć początkowo to nie było moim skojarzeniem, ale przyznać muszę, iż seria żeruje na podobnym do "Shingeki no Kyojin" wykorzystaniu lęku, co na ekranie objawia się zupełnie inaczej, ale efekt końcowy jest ten sam - zjedzony człowiek. Tego akurat nie uważam za wadę, wręcz przeciwnie to duży plus. Tam są oni kontra my, tutaj pomiędzy nami i nimi jest pokaźnej wielkości szara strefa. Podział moralny nie jest tak jednoznaczny i bipolarny. Mnogości postaci też nie uważam za minus, bo przecież serial ten nie stanowi zamkniętej całości i czasu na poznanie enigmatycznych bohaterów jeszcze będzie czas (zawsze można zajrzeć do mangi). Oglądając wszystkie 24 odcinki, jeden po drugim wyraźne jest poczucie, że ten serial przynależy do większej całości, jego scenariusz został do tego odpowiednio zbudowany, pozostaje tylko czekać na kolejną część, która wyjaśni pozostałe tajemnice i odkryje kolejne karty. Nie jest najważniejsze jaki morał wysnujecie z tej historii, bo jak to się mówi to nie cel podróży jest istotny, lecz sama podróż. Anime z pewnością należy do przyjemnych podróży, mogących wbrew pozorom zaskoczyć tym co mają do powiedzenia. Empatyczne postacie, wciągająca mieszanka intrygi i akcji oraz fenomenalna muzyka to główne atuty tytułu. Dodatkowo piosenki w openingach i endingach tworzą odpowiedni nastrój, twórcy nie bali się ich użycia w trakcie akcji, no i postarali się o inne kawałki, dobrze słyszalne w ważnych momentach. Moda na nadprzyrodzone potwory, które żerują na ludzkim ciele trwa, na szczęście tym razem w wiodącej roli obsadziła rzadko widzianą w popkulturze rasę. Słowniczek pojęć: Anteiku Mała kawiarnia, do której regularnie przychodzili Kaneki i Hide. To tu Ken poznał Rize i przypieczętował swój los. Budynek to przede wszystkim serce organizacji ghuli z 20 okręgu. Zapewnia ona schronienie i pożywienie potrzebującym tego pobratymcom oraz zarządza terenami żywieniowymi. Aogiri Agresywna organizacja ghuli, która przejęła kontrolę nad 11 okręgiem. Kryje one wiele sekretów, planuje ekspansję na inne okręgi i nie boi się walki z CCG. Większość członków pochodzi z 2 okręgu, tam Aogiri powstało. CCG (eng. The Commission of Counter Ghoul) Organizacja założona w 1890 roku przez Daikichiego Washuu, która zajmuje się sprawami powiązanymi z ghulami. Siedziba główna znajduje się w pierwszym okręgu Tokio. Kagune To tak zwany drapieżny organ ghuli, którego używają do walki i polowania. Czasami zwane są płynnymi mięśniami, ale tak naprawdę są bardzo mocne, twarde i silne. Uwolnione wzmacniają siłę, szybkość, kondycję i regenerację ghula. W anime dla odróżnienia Kagune od siebie zastosowano różne kolory, chociaż przeważnie są to różne odcienie czerwieni. Organy składają się z komórek Rc, które płyną w ciele jak krew. Ich hardość i giętkość może być zmieniana w zależności od potrzeb ghula. Obrażenia zadane tym mięśniem innym przedstawicielom rasy goją się wolniej. Rodzajów i kształtów istnieje wiele, ale ich siła zależy od posiadacza, który może się wzmocnić pożerając swoich pobratymców. Kakugan To zwyczajnie oko ghula. Czerwona tęczówka i czarna twardówka przeważnie objawiają się, gdy ludojad uwalnia swoje Kagune. Oczy każdy może zmienić zgodnie z własną wolą, ale Kakugan pojawić się może z ekscytacji, silnego głodu lub gniewu. Normalnie ghule mają parę takich oczu, sprawa ma się inaczej w przypadku hybryd, które mają jedno. Nie wiadomo czy czarno-czerwone oczy mają jakiś wpływ na moce i siłę tych stworzeń. Kakuja To zmieniona forma ghula. Może powstać, gdy jeden przedstawiciel gatunku dopuszcza się wielokrotnego aktu kanibalizmu. Czasami transformacja nie jest kompletna, wówczas mówi się o pół-kakujy. Kanibalizm może doprowadzić do mutacji - wytworzenia dodatkowego, nowego Kagune. Przedstawiciele tej rasy oprócz drapieżnego organu posiadają organ ochronny. Zbroje chroniące ciało przed obrażeniami. Kakuja są silniejsi i bardziej niebezpieczni w walce, choćby ze względu na ilość organów, którymi dysponują. Używanie dodatkowych Kagune jest niebezpieczne dla tych stworzeń, część z nich traci rozum, im więcej nimi walczą, tym bardziej tracą panowanie nad sobą. Mówi się, że to jest objaw niekompletnej transformacji. Kakuja Quinque Specjalny rodzaj używanych przez inspektorów CCG Quinque, wzmacniający możliwości użytkownika, który może ich używać jak zbroi. Ta sztucznie stworzona broń przez dłuższy okres czasu nie może być używana z pełnią mocy, albowiem Quinque zacznie się wgryzać użytkownika i powoli pożerać jego ciało. Dzieje się tak, bo broń posiada duszę swojej poprzedniej formy pobranej od martwego ghula. Quinque Broń używana przez inspektorów CCG do walki z Ghulami. Wyprodukowane z mocy ghuli bronie za pomocą elektryczność zmuszają dawne kagune do posłuszeństwa. Quinque przybiera wiele form od broni miotających po najprostsze miecze i topory. Jako broń wyprodukowana ludzką ręką nie może przybierać na sile, gdyż ona zależy od ghula, dzięki któremu powstała. Istnieją egzemplarze stworzone z dwóch kagune, zdolne do transformacji. Tylko inspektorzy drugiej rangi mają pozwolnie na ich użycie, którzy noszą je ze sobą w walizkach, rzadziej torbach.
  4. Mass Effect 3 według mnie wspomnianą poprzeczkę przeskoczył z dużą rezerwą. Jedyne zastrzeżenia można mieć do nałożonej na koniec narracji, która nakłada na serię perspektywę czasu, historii odległej i niemal mitycznej. Poza tym ME3 to epicka przygoda, której nigdy nie zapomnę.
  5. Pierwsza część sagi to bardzo dobra gra, jej solidność w opowiadaniu historii i świat fantasy na podstawie prozy Sapkowskiego wystarczyły, aby wynagrodzić graczom wszystkie wady i sprawić, że tamten RPG wart był świeczki. Druga część różni się od pierwszej tak jak trzecia od drugiej. Pisząc cokolwiek o drugiej części wiedźmińskiej przygody, nie można pominąć wyjątkowego prologu. Zamknięty w lochu Geralt, gdy tylko się budzi jest obijany pięściami przez strażników. Zmiękczony ciosami zostaje przeniesiony do pokoju przesłuchań, gdzie czekał nań Vernon Roche, członek temerskich oddziałów specjalnych. Zeznania wiedźmina opowiadają o oblężeniu zamku La Valettów i jego późniejszych konsekwencji. Kolejność zeznań jest dowolna i stopniowo odkrywa przed graczem kolejne karty, które jak dobry trop prowadzą do sytuacji w lochu. Wzorem dobrego kina Redzi zbudowali frapującą narrację, osobliwe oraz wyraziste postacie, które sprawiają, że historię pożera się wielkimi kęsami. Opowiadaniu wtóruje tutaj oprawa wizualna, która zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. Ilekroć mogłem, rozglądałem się wokół i obserwowałem jak machiny wojenne, funkcjonują w czasie oblężenia (m.in. wielkie katapulty ciskające daleko w powietrze swoje wielkie pociski). Rozmachu całości nadaje wprowadzenie w te wojenne realia sporych rozmiarów smoka, nie kojarzę wielu lepszych potyczek z mitycznym gadem w innych erpegach. Na koniec trzeba dodać, iż imponujący prolog nie smakowałby tak dobrze, gdyby nie jego kulminacja - pierwsze spotkanie z Letho i śmierć Foltesta. Grając w edycję rozszerzoną, nie dostrzegłem żadnych większych błędów w gameplayu. Patche z pewnością załatały, co było do załatania. Przyczepić się można jedynie do niedoskonałego zaprojektowania niektórych lokacji, w których napotkać można niewidzialne ściany - zwłaszcza przy wodzie. Rozgrywkę wzbogacono o stawianie pułapek i rzucanie petard oraz sztyletów (co w jedynce do głowy, by mi nie przyszło). Arsenał Geralta uległ urozmaiceniu, a walka większemu skomplikowaniu. Samouczek odpowiednio wprowadza w arkana nowego stylu - tym razem oba miecze mają szybki i silny styl, przeciwnika można kontrować oraz parować, a bełty i strzały odbijać w powietrzu. Największe problemy miałem z tym systemem w trakcie potyczki z Letho. Ostatecznie walkę uważam za element poprawiony, choć nie udoskonalony do stopnia satysfakcjonującego mnie w pełni. Z pewnością wypada lepiej od klikania w odpowiednim momencie. Potwory w serii takie, jak zgnilec i nekker zastąpiły wcześniejsze utopce. Pojawiły się endriagi, krabopająki oraz harpie. Polski produkt znów nie ustrzegł się nagłych wzrostów trudności, owszem czasami wystarczy porzucać srebrnymi sztyletami lub znaleźć jakieś zwężenie w terenie i można wygrać nawet z całym oddziałem żołnierzy, ale walki z kejranem i draugiem do przyjemnych nie należą. Zanim pojmie się jak te bestie pokonać, zginie się co najmniej kilka razy. Walka z tym pierwszym jest przeprowadzona z rozmachem, istnieje poczucie realności zagrożenia i jego powagi, a satysfakcja po jego pokonaniu jest wystarczającą nagrodą. Walka w upiornej mgle pewnie dla wielu miała swój niepokojący klimat i napięcie. Mnie ten etap nie przekonał, zwłaszcza wspomniany draug. Jego koncept wizualny i absurdalna siła nie są w moim guście. Na niego jest bardzo łatwy sposób, jeśli tylko wyściubi się nos poza domyślne miejsce pojedynku i dotrze w inne mniejsze. Przeciwnik, którego się obawiałem, czytając różne komentarze i opinie o grze, okazał się rozczarowaniem. Po idealnym prologu pierwszy rozdział trochę osiada pod względem napięcia i intensywności, taki dłuższy oddech to niemal konieczność i chociaż ciekawie przedstawiono na początku Zoltana i Jaskra, to tej sielanki było zdecydowanie za dużo. Starcie z kejranem, później z Letho oraz piękna intymna scena z Triss wynagradzają to z nawiązką. Drugi rozdział też ma imponujące pod względem opowiadania historii zabiegi - wcielanie się w inne postacie, Henselta i Egana. Jako całość trochę mnie rozczarował, za winowajcę uważam Roche'a, bo to jego ścieżką poszedłem i przez niego niedane było mi zobaczyć "bogactwa" Vergen. Ves w pewnym stopniu to wynagrodziła, ale główną lekcją z tego zamieszania była największa zaleta drugiej części przygód Geralta - nieliniowość. Nad wyborami w poprzedniczce długo się nie zastanawiałem, tutaj musiałem się dwukrotnie pomyśleć nad tym jaką decyzję podjąć. Ich wagę i szeroką gamę szarości można poczuć od początku do samego końca gry. Twórcy w zależności od podejmowanych decyzji przygotowali całkiem inne scenariusze, do tego w dwóch odcieniach - Iorwetha i Roche'a. Lokacje trzymają solidny poziom. Zaprojektowane miejsca nie są jednak perfekcyjne, a to z powodu niewidzialnych ścian. Najbardziej spodobały mi się: wijąca się jak muszla ślimaka droga ze stadem harpii (legowisko harpii), wąwóz pod mostem (tam, gdzie mieszka pijany troll), romantyczne elfie ruiny z aktu I, lochy z prologu. Do tego dodałbym jeszcze wieżę z trzeciego aktu i starcie ze smokiem. Miasta, lasy i jaskinie nie powalają, ale spełniają swoją funkcję. Generalnie wszystko jest lepsze we Flotsam. Grafika wcale nie jest taka niedopracowana, jak niektórzy twierdzą. Patrząc na projekty postaci, kostiumy, bronie i inne elementy świadczące o sile detali, które przekładają się na jakość oprawy wizualnej, nie ma w nich poważnych błędów. Przechodząc całą grę żadnych niedoróbek, nie dostrzegłem. Wiele gier, jeśli by się dokładnie przyjrzeć pewnie ma jakieś niedociągnięcia, ale jeśli nie można ich dostrzec bez przysłowiowego "mikroskopu" to nie warto o tym wspominać. Największe amerykańskie filmy mają błędy, które wyłapać można często jedynie, używając stopklatki. Łowca androidów takie ma, co wcale nie odbiera mu siły przekazu i genialnej oprawy wizualnej. Muzyka ponownie dobrze współgrała z wykreowanym światem, może trochę zabrakło epickich motywów z jedynki, ale ogólny ton ścieżki dźwiękowej był zgoła inny, dlatego łatwo można było to wybaczyć. To, co uległo zmianie na lepsze to bez wątpienia dialogi i ogólne prowadzenie postaci. Jaskier to nie ta sama gogusiowaty poeta z jedynki (znaczna poprawa), Triss stała się magnesem dla facetów, a wszystko to umożliwiły dobrze rozpisane historie i wątki wspierane non-stop dobrymi kwestiami. W RPG dobry scenariusz i dialogi to oczywista oczywistość, zatem ogromnie cieszy mnie rozwój CDPR na tym polu. Poważną wadą całego przedsięwzięcia dla mnie jest jego długość, jeden z krótszych role-playów, w jakie grałem. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że tym razem (wcześniej NWN) przygody Geralta zalatują osiągnięciami Mass Effect, zwłaszcza przy projektowaniu lokacji, ale może to tylko moje wrażenie. Drugą część wiedźmina zapamiętam głównie przez pryzmat prologu, kejrana, smoka i jednej z najlepszych scen erotycznych w grach - nie tylko RPG. I to wcale nie jest zła rzecz, mam wspomnienia, które zostaną ze mną po przejściu gry. Takich rzeczy w poprzedniej odsłonie trochę mi brakowało, wymieniałem je na potrzeby recenzji, bo byłem na świeżo po przejściu gry. Teraz, choć tekst był w większości gotowy tuż po przygodzie z zabójcą królów, dopisałem do niego kilka rzeczy i z perspektywy czasu miałem rację, wyszczególniające konkretne sceny i elementy. Jak już pisałem na początku - tak jak Wiedźmin 2 różni się od Wiedźmina 1, tak Wiedźmin 3 różni się od Wiedźmina 2. Nie mogę się doczekać chwili, w której będę mógł się zabrać za dziki gon na tym blogu. PS Szkoda, że trzecia część nie może się pochwalić podobną do Triss rozbieraną sesją, Yennefer jest na to zbyt modna? Ocena: 8,5/10
  6. Na kolejną walkę z przebiegłym Skynetem poszedłem bez większej wiary. Moje nadzieje poszły w górę po 20-30 minutach filmu. Niestety tym dotkliwsze jest to, że nic wielkiego z tego ostatecznie nie wyszło. W niedalekiej przyszłości John Connor lider ruchu oporu walczącego z armią maszyn kontrolowanych przez Skynet zmierza do zakończenia wieloletniej wojny z potężnym przeciwnikiem. Niestety, jak się okazuje wróg ludzkości ma zabezpieczenie na taką ewentualność i używa swojej ostatecznej broni, podróży w czasie. Za T-800 wysłany zostaje Kyle Reese, prawa ręka dowódcy ma obronić jego matkę przed maszyną. Przenosząc się do roku 1984, odkrywa, iż przeszłość uległa zmianie. Seans rozpoczyna się w sposób, o którym wielu myślało i chciało zobaczyć. Swoiste kulisy wysłania przez Skynet T-800 do zabicia Sary Connor i Reese'a przez Johna do jej ocalenia. Przez dłuższą chwilę tak to właśnie wygląda, twórcy zadali sobie nawet trud, żeby odtworzyć kultowe sceny z pierwszej części. Tego efektu nie psują zmiany czasowe, wręcz przeciwnie jeszcze bardziej przykuwają uwagę i intrygują. Niestety w pewnym momencie produkcja zaczyna zjadać swój ogon i zmienia się w dobrze zrealizowane komercyjne widowisko. Aż tyle i tylko tyle. Pełen dziur i błędów film każe widzom o nich zapomnieć, ciskając w ich stronę kolejne sceny akcji i zmiany czasowe, owszem bardzo kreatywne i spektakularne, ale wrażenie niespełnienia nie opuściło mnie aż do samego końca. Jednym z większych problemów jest dla mnie okropna kampania reklamowa, w której zdradzono ważny zwrot fabularny (istotny dla przebiegu wydarzeń i dla całego uniwersum)... a ponieważ to jest w zwiastunie... UWAGA SPOILER... tak John Connor jest maszyną (koniec SPOILERA). Jakaś część rozrywki została widzom odebrana. Moda na alternatywne linie czasowe, które pomogą odkurzyć znaną z przeszłości markę, nie zawsze mogą być tak udane, jak w X-Men. Genisys jest pierwszą częścią zapowiadanej trylogii, ale niepokojących niedociągnięć fabularnych jest tu bez liku. Najbardziej irytującą z nich jest interwencja policji w niekoniecznie oczywistych momentach i jej brak, gdy zniszczenie sięga zenitu, a bohaterowie jak gdyby nigdy nic wielkiego się nie stało bez żadnego pościgu, znikają z miejsca zdarzenia. Inny problem to oparcie fabuły na (SPOILER) tatusiu Arnie'm, który to wychował Sarę jak córeczkę (koniec SPOILERA), posiadając wszystkie potrzebne informacje do jej obrony - wiedział wszystko, nawet o innych liniach czasowych - skąd, kto go wysłał? Pewnie zostanie to później wyjaśnione, ale na razie jest lichym pomysłem i usprawiedliwieniem obecności Schwarzeneggera. Niby to wszystko ma jakiś sens, ale już z daleka wydaje się być naciągane. Pamiętne one linery cedzone przez Arnolda może i się bronią, dopełniają je dwa-trzy nowe plus gag z wyszczerzonym w nienaturalnym uśmiechu Terminatorem, wielu w sali kinowej się śmiało - ja byłem zdegustowany. Te momenty pozostają na długo po seansie, co chyba źle świadczy o całym przedsięwzięciu. Elektroniczny mordulec to przecież sci-fi nie komedia. Jeśli ktoś czekał na staromodny powrót do przeszłości to poza odwołaniem się do wydarzeń z tamtych filmów i ich częściowym ponownym zainscenizowaniem będzie rozczarowany. Obraz wypruty jest z głębi wizji Camerona, a radę daje sobie jedynie jako wakacyjny blockbuster. Jako taki broni się całkiem zacnie. To, co film ma do zaoferowania to nowy rodzaj przeciwnika, który podobnie jak T-1000 może modyfikować i przekształcać swoje ciało. Pozbawiony jest jednak jego wady związanej z ciekłym metalem, co oczywiście nie przeszkadza bohaterom w znalezieniu jego słabego punktu. Bez wątpienia starym wyjadaczom spodobać się może początek projekcji, połączenie walk w przyszłości z powrotem do przeszłości i wreszcie (długo na to czekałem- SPOILER) walka Arnie kontra Arnie (koniec SPOILERA). Ten moment w filmie był naprawdę dobry, zupełnie jak odtworzony komputerowo T-800. Mimo wcześniejszego narzekania na komediowe wyczyny Arnolda, muszę przyznać, że to on spaja to widowisko i trzyma poziom. Obserwowanie ludzkiego zachowania przez tę maszynę cały czas wywołuje uśmiech - takiego mniej wymuszonego humoru też nie zabrakło. Do gustu przypadł mi powrót T-1000, odgrywany przez azjatę Byung-huh Lee, Terminator jak w Dniu sądu sieje strach i stwarza śmiertelne zagrożenie. Na chwilę kradnie show, gdy się pojawia na ekranie, przyciąga wzrok. Sceny akcji i efekty specjalne reprezentują godny poziom - nie ma się do czego pod tym względem przyczepić. Emilia Clark to bardzo dobra aktorka, fani pewnego serialu fantasy dobrze to wiedzą, jednakowoż żadna z niej Sara Connor. Wspomnienie po twardej Lindzie Hamilton prysło, gdyby nie jej kreacja w T1 i T2, to Clark wypadałaby bardzo pozytywnie... niestety, jeśli porównać obie... Jai Courtney, który zabłysnął w Spartacusie, nie może złapać tchu, biedaczek znowu będzie krytykowany za swoją grę. Wprawdzie wypadł lepiej niż w ostatniej Szklanej pułapce, ale kompletnie minął się ze swoją postacią, gdzieś na etapie castingu. To, że Michaela Biehna nie przebije było oczywiste. Na jego nieszczęście nawet bez porównań wypada blado. Jason Clarke pod względem aktorskim okazał się strzałem w dziesiątkę. Taki miszasz przebijający wizualnie wcielenie Sama Worthingtona i aktorsko Bale'a oraz Stahla. Problemem jest użycie tej postaci, nie każdy się zgodzi z tym, żeby z największego sprzymierzeńca ludzkości uczynić wroga. Gdybym nie oglądał zwiastunów, byłbym w szoku, tymczasem mając to w świadomości, zastanawiałem się jedynie dlaczego? Wciąż nie mogę się zdecydować, czy było to słuszne, czy złe posunięcie. Z pewnością pokazuje postać z innej strony, poszerza horyzont itp., chociaż nie wiemy dokładnie, jak to się stało (bo widzowie muszą uwierzyć twórcom na słowo, a strzelaniny, pościgi i wybuchy zamarzą te niedociągnięcia), to za sprawą aktora jesteśmy w stanie w to uwierzyć. Terminator Genisys spełnia oczekiwania, jeśli nikt nie nastawiał się na zbyt wiele lub oczekiwał jedynie komercyjnej popeliny. Dobry humor przebijający się echem przez cały seans wspierany pomysłowymi scenami walk, strzelanin i pościgów to za mało, żeby zakochanego w dwóch pierwszych częściach fana zaspokoić. Moda na alternatywną rzeczywistość, która pomaga usprawiedliwiać zmianę aktorów, fabuły i wymazanie niegodnych marki produkcji, trwa w najlepsze, ale czyżby ten Terminator był początkiem końca jej ery? Z odgrzewanych ostatnio starych legend kina to Mad Max wypada najlepiej. Nowe dinozaury i teraz jeszcze maszyny mają sporo lekcji do odrobienia. Najwięcej możliwości i pracy zarazem ma robot z przyszłości. Manipulacja linią czasową otwiera uniwersum na co najmniej kilka nowych filmów, pytanie tylko jak zostanie to spożytkowane i czy kolejne części sprawią, że ta będzie lepsza i bardziej kompletna? Czas pokaże, na razie jest tylko trochę ponad przeciętnością. Ocena: 6,5/10
  7. b3rt To co chciałem już napisałem we wcześniejszych komentarzach...
  8. Cieszę się, że wpis okazał się taki owocny i obrodził w komentarze, ale jak pisałem we wstępie to był wywód napisany pod wpływem emocji, rozczarowania przesunięciem daty wysyłki kolekcjonerskiej edycji, więc wszystko się może jeszcze zmienić. Cytowanie krótkich fragmentów wyjętych z kontekstu jest co najmniej nie fair. Otton Zwalasz na Warnera, ok. WB mając tyle lat na karku spędzonych w tej branży nie powinno popełniać takich błędów. CD Projekt wydało dopiero 3 pełnoprawny tytuł, ich osiągnięcie, patrząc na brak doświadczenia jest niesamowite. Zresztą nigdy nie zrozumiem krytyki czegoś co jest polskie i odnosi sukces na zachodzie (to takie polskie, żeby Polacy innych Polaków sukces umniejszali i wysypywali jad - to moja odpowiedź na stawianie redów na piedestale), zamiast się z go cieszyć ludzie próbują strącać ich z piedestału, na który ja ich nie wniosłem, nawet nie rodacy, to zachód ich wniósł. Poza tym co masz do pijaru, że ma u ciebie taką negatywną konotację? To normalna i powszechna część każdego biznesu w XXI wieku. A Redzi wykazali inicjatywę, zapraszając do siebie choćby vlogerów. Ja daleki jestem od deklaracji gloryfikujących (staram się pisać o faktach i moich opiniach na ich temat), zwłaszcza przed przejściem gry, ten wpis to moja reakcja na to, co się dzieje i działo wokół tych dwóch tytułów. Wycofanie wersji z Batmobilem, opóźnienie drugiej edycji daje mi prawo do odreagowania. Swój pre-order kolekcjonerskiej edycji złożyłem jeszcze w październiku zeszłego roku, na blogu zamieszczam serię wpisów o Batmanie, który jest moją ulubioną postacią komiksową i pierwszy napiszę jak dobry jest Arkham Knight, o ile rzeczywiście gra taka będzie, Arkham Origins mocno nadszarpnął dobrą opinię tej marki. Do Witchera dali DLC, które można przejść w parę minut - co z tego - patrząc na Warnera i za to musiałbym u nich zapłacić. Za muzykę też osobno trzeba zabulić, Polacy dali ją za darmo. Za 119 zł dostaję znacznie więcej niż za 129 zł. Nie wnikam w jakość gier, o tym się jeszcze przekonam, ale sama lista rzeczy jest dłuższa przy wiedźmińskim tytule i ubolewam nad tym, że choć trochę podobnie nie jest z Batmanem. Tu nawet nie chodzi o samą grę, tylko podejście do klienta. Mnie nawet 10 zł robi różnicę. Wszystko sprowadza się do pieniędzy, ale troska o klienta może przynieść ich więcej na dłuższą metę. Nie mogę się doczekać 14 lipca i oby było tak, jak piszesz Otton - bezproblemowo, bo za dużo kasy zainwestowałem, żeby było inaczej. Nie jestem kasiasty. To moja pierwsza kolekcjonerka i pewnie ostatnia, w końcu przygoda Rocksteady z gackiem dobiegła końca - wypadało to jakoś uczcić. Tego samego swego czasu nie mogłem powiedzieć o Wiedźminie. Nie czułem potrzeby, żeby uczcić to zakończenie trylogii.
  9. b3rt Odpowiedź brzmi dobry PR, ale tak serio różnice widać gołym okiem. To nie o to chodzi, że inni nie mogą a Redzi mogą. Chodzi o to jak to robią.
  10. b3rt Expansion Pass mi umknął, ale to przecież i tak w porówaniu do różnych DLC i passów do Batmana nic szczególnego. Drangir Wolałbym kupować pre-ordery i nie narzekać. Tak jak czeka się na premiery filmów i chodzi na nie, żeby wreszcie obejrzeć to, na co się czekało, tak samo jest w przypadku gier z season-passem. Przecież w kinie (przynajmniej mi nigdy się nie zdarzyło) nie pojawiają się wybrakowane kopie itp.
  11. Ten krótki wywód dotyczy ostatnich wydarzeń na rynku gier na przykładzie dwóch tytułów i tego, jak oraz w jakim stanie są one graczom sprzedawane. Mógłbym to nazwać określeniem "angry rant", zamiast tego nazwę to "soft rantem" lub "sad rantem", bo swój gniew ostatecznie powstrzymałem i z ostateczną opinią poczekam do momentu zainstalowania, a jak wszystko pójdzie dobrze przejścia obu gier (Arkham Knight i Dziki Gon). CD Projekt z okazji trzeciej części przygód Geralta przygotowało fanom specjalną edycję gry - figurka wiedźmin i gryf to według mnie jedna z najlepszych figurek przygotowanych na potrzeby wydawnicze jakiejkolwiek gry (Joker do Arkham Origins też był niczego sobie). Rocksteady i WB obiecali graczom dwie różne edycje wydania kolekcjonerskiego, z czego tuż przed premierą się wycofali. Wersja z Batmobilem okazała się zbyt złożona i problematyczna, wszyscy zamawiający stracili swoją szansę na edycję kolekcjonerską. Jestem pewien, że fanów Batmana zwrot pieniędzy wcale nie zadowolił, a oni sami poczuli się oszukani. Ja mogę się tylko uśmiechnąć, bo dobrze wybrałem edycję z Batmanem, ale... no właśnie... jeszcze jej nie dostałem. Jest spore opóźnienie i wysyłka gry jak poinformował mnie kochany sklep (nazwę z oczywistych względów pomijam) odbędzie się dopiero 14 lipca. Nie wydam kolejnych 150 zł na podstawkę, tylko po to, żeby pograć wraz z resztą zainteresownych, chociaż kusi mnie ogromnie. Może dobrze na tym wyjdę i otrzymam grę z lepszym portem na PC, czas pokaże. Mało tego wersja na PC od momentu premiery jest krytykowana z każdej niemal strony, ograniczenie klatek do 30 oraz pozostałości z wersji PS4 (okazjonalne krzyżyki i kwadraciki itp.) dowodzą jak mało wielkie firmy (mam na myśli WB) kierują się interesem swoich klientów. Wiedźmin z kolei krytykowany jest za downgrade, wynikający z faktu, że gra miała wyglądać (w stopniu, w którym było to możliwe) podobnie na każdej platformie. Jak tu nie mówić, iż konsole hamują rozwój technologiczny? Prostsza obsługa (bez martwienia się o komponenty) wynagradza mniejsze osiągi, a ich popularność usprawiedliwia całe zjawisko? Redzi do gry dołączają darmowe DLC i ścieżkę dźwiękową. Dodatkowo robią to w przystępnej cenie i gwarantują, że klienci dostaną tę samą wersję gry z tymi samymi DLC. Warner z kolei liczy na frajerów, którzy kupią różne wersje gry dla exclusivów. Ponad 100 godzin gry i większy otwarty świat kontra (jak podejrzewam) ok. 20-30 godzin spędzonych z Batmanem za wyższą cenę z większymi problemami przeszkadzającymi w rozgrywce. Fani mrocznego rycerza zostają więźniami wielkich firm, które dobrze wiedzą, że jeśli coś schrzanią to i tak głupi fan kupi, bo to Batman. Już wcześniej WB obrzydziło mi Batmana, był moment, że nie mogłem przejść gry z ich winy, teraz Rocksteady nie ustrzegło się podobnych problemów (z tego, co słyszę i czytam online). Chociaż po jakimś czasie udało się Origins ukończyć, to po wielu perypetiach danie nie smakowało już tak dobrze. Ostatecznie sama gra pod względem grywalności i fabuły jest niczego sobie, jednakże ostateczny produkt nie dorównał osiągnięciom Rocksteady. Na tym właśnie opierałem swoją wiarę w Arkham Knight. To przecież Rocksteady, oni tego nie sknocą... Skoro już wylałem swoje żale i napisałem, co mnie uwiera, a co boli, to na koniec tego wpisu dodam, że choć obie gry mają kilka wspólnych cech (Be The Batman, zostań wiedźminem; tryby drapieżnika i tropienie), to nie mogły bardziej reprezentować odmiennych praktyk i filozofii sprzedaży. Jedni stawiają na zadowolonego klienta, drudzy na pieniądz - mam nadzieję, że czas pokaże, kto ma rację. UPDATE Recenzja Wiedźmina 2 już wkrótce. Wiedźmin 3 się instaluje, chyba cały dzień ta instalka zajmie... echh...
  12. Up Już wyżej pisałem, że nie to miałem na myśli.
  13. Pod względem liczby gier masz rację, ale grając w Wiedźmina 2 teraz muszę powiedzieć, że to wielki sus naprzód. Jakościowo W2 a W1 to zupełnie dwa inne zwierzęta - jakość a ilość?. Jeśli wychodzi gra tak popularna i inni boją się z tego powodu wchodzić w rynek RPG to nie jest wina Wiedźmina, tylko innych firm. Efekt Władcy Pierścieni, po którym dobre filmowe fantasy to rzadkość nie jest winą Jacksona. Moim zdaniem jest wręcz odwrotnie. Geralt pokazał, że Polacy potrafią dobre gry rpg robić, to powinna być zachęta.
  14. Rankin odpowiedź na twoje pytanie - dokładnie tak. Sergi Masz sporo racji, ale w ostatecznej ocenie się nie zgadzam. Widzę tu pewną tendencję w komentarzach, pierwsze kroki w tytule nie znaczą, że to jest 1 gra RPG zrobiona nad Wisłą (specjalnie liczba mnoga). Dobrze wiem, że były inne próby i nigdzie nie napisałem, że Wiedźmin był faktycznie i oficjalnie 1 - piszę w kontekście tego, co pamiętam z tamtego okresu, w którym o grze mówiło się wszędzie. Hype wśród fanów kazał im zapomnieć o faktach - to chciałem przekazać w krótkim zakończeniu. Myślałem, że tym bardziej podkreślę, iż ta gra jest daleka od wysokich ocen, które dostała. W moim mniemaniu 7,5 jest adekwatne. Mimo wielu niedociągnięć to ciągle dobra gra.
  15. Nawet jeśli pamiętają, to tamte gry nie są tej samej jakości i nie miały szansy się tak przebić na zachodzie jak Wiedźmin, taka jest smutna prawda.
  16. Od premiery polskiego erpega z prawdziwego zdarzenia minęło kilka lat. Wszyscy szanujący się patrioci, fani tego gatunku gier oraz prozy Sapkowskiego już w nią zagrali i trochę pewnie zapomnieli. Ja jestem świeżo po przejściu edycji rozszerzonej, w której grałem z widokiem TPP, ten notabene spisywał się znakomicie. Po wybraniu pana Magistra zamiast Przerazy i przejściu do I rozdziału gra staje się trudna i nudna. Na tyle nieangażująca gracza w świat, że kilka lat temu po wyjściu wspomnianej edycji odbiłem się od Wiedźmina i nigdy więcej w niego nie zagrałem. Ponieważ chcę zagrać w Dziki Gon, nie mogłem sobie wyobrazić, żebym nie mógł przejść jedynki i dwójki (prolog niemal doskonały i ciekawszy, ale o tym innym razem). Postanowiłem, że podzielę się wrażeniami i doświadczeniami z grą, która robi się coraz lepsza po I rozdziale. Alchemia to jest coś, co według mnie nie jest potrzebne serii do życia i szczerze mówiąc może takie uproszczenie rozgrywki do znaków i mieczy lepiej, by się sprawdziło. Rozumiem, że to nawiązanie do książek i naprawdę szlachetny pomysł, ale wprowadzenie opcji wyboru - z alchemią lub bez - mogłoby okazać się złotym środkiem. Zbieranie składników i tworzenie Kotów, Jaskółek itp., jest czasochłonne i odbiera grze dynamikę. Innym rozwiązaniem byłoby kupowanie i znajdowanie gotowych eliksirów. Wiedźmińskie znaki natomiast bardzo przypadły mi do gustu, ich rozbudowa i użycie talentów pozostaje w klasycznym dla RPG guście. Efekty wizualne i dźwiękowe towarzyszące ich użyciu są bardzo dobre. Drzewka z atrybutami Geralta, ekwipunek, dziennik i mapa wszystkie są czytelne i funkcjonalne. Przydałby się odrobinę bardziej pojemny ekwipunek i tyle. Walkę urozmaicają bardzo dobrze, różne typy wrogów sprawiają, że często są niezbędne. Owszem poza okazyjnym użyciem Quen tak naprawdę istotne są tylko dwa - Igni oraz Aard - to jest jedyny niedopracowany mechanizm tego elementu rozgrywki. Po doświadczeniach z fenomenalną trylogią Mass Effect chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do systemu walki, to całe klikanie nie wydawało się najlepszym pomysłem, ale siłą rzeczy już po prologu przyzwyczaiłem się do tego. Style silny, szybki i grupowy x2, bo dwa miecze Geralt zwykł nosić, doskonale sprawdzają się na polu walki. Podział przeciwników podatnych na jeden ze styli oraz srebro na potwory, stal na ludzi - to nie tylko się sprawdza, ale i zmusza do minimalnego myślenia, planowania starć. Pomijając całe to dziwne klikanie w odpowiednim momencie, mechanizm walki na długo po premierze dobrze się sprawdza. Mało efektowny, za to całkiem efektywny. W grach RPG najważniejsza jest historia, zadania, dialogi i NPC. Zanim do tego przejdę, zatrzymam się przy Platige Image. Filmy CGI stworzone na potrzeby gry przez Bagińskiego już się zestarzały, nawet w czasach premiery widać było czasami sztywność ruchów, zwłaszcza strzygi. Na szczęście mają unoszącą się nad nimi aurę Sapkowskiego. Intro ma kilka niejasnych momentów np. gdy Geralt rzuca łańcuch na Strzygę, ta gdzieś wpada jakby dostała z bliskiej odległości sporego kalibru giwerą. Ja przynajmniej mam takie wrażenie, że nie poleciała w kierunku, w którym skakała. Poza tym należą się brawa, za wiele ciekawych ujęć, za dobrze poprowadzoną walkę i klimatyczną muzykę. Wideo na zakończenie gry jest znacznie lepsze pod jednym względem, wyłączając podstarzałą animację, nie ma żadnych błędów lub dziwności. Pojedynek na miecze jest dynamiczny i ma fenomenalną choreografię. Zadania poboczne w stylu zanieś, przynieś, znajdź itp., już zdążyły mi się znudzić. Wiedźmin niestety ma ich sporo. Wypełnianie kontraktów jest przyjemne jednakże po raz enty, walcząc z utopcami granie po jakimś czasie, przestaje być atrakcyjne. Bruxa, zeugl, strzyga, królowa kikimor i wilkołak to bardzo dobrze zrealizowane pojedynki. Chociaż z wilkołakiem nie walczymy, to zadanie i sceny walki w mieście należą do jednych z lepszych w grze. W pamięci wyryły mi się jeszcze (w kolejności przypadkowej): napad wiewiórek na bank, biała Rayla (moja ulubiona kobieca postać), Pani Jeziora, cmentarz na bagnach. Główny wątek fabularny jest naprawdę dobry, ale główni przeciwnicy Azar i Magister nie zrobili na mnie wrażenia, co innego Aldersberg. Samo zakończenie z przyzwoitym punktem wyjścia, który zostawił twórcom furtkę - w zależności, na co by się zdecydowali - nie należy do najlepszych, ale jak na pierwszą grę RPG redzi poradzili sobie zacnie. Postacie w grze łącznie z babulką krzyczącą na nas, gdy tylko się pojawimy w domu Shani, są różne. Truizm, ale dobrych NPC i złych NPC rzucających się w oczy jest sporo. Na plus: Foltest, Adda, Zoltan, Triss, Rayla, Pani Jeziora, Aldersberg, Vincent, Carmen, pamiętne wampirzyce w burdelu. Na minus: Shani, Jaskier, Azar, Magister, Alvin, Velerad, Kalkstein i Zygfryd. Największy żal do twórców mam za Jaskra, biedaczek wypada nad wyraz przeciętnie i do pięt nie dorównuje książkowemu pierwowzorowi. Jedną z przyczyn są dialogi, według mnie nie trzymają równego poziomu. Czasami pięknie odzwierciedlają styl Sapkowskiego, innym razem te książkowe naleciałości niekoniecznie się sprawdzają w przypadku gry. Zdarza się (rzadko, ale zawsze), iż dialogi są po prostu poniżej pewnego poziomu, co nie ma zupełnie nic wspólnego z prozą polskiego mistrza fantasy. Gdy głównie dialogi tworzą opowieść, nie ma litości: gracze nieznający książek mogą się poczuć rzuceni na głębokie wody, przeszłość i relacje postaci kuleją (jak w zbyt mocno okrojonej wersji kinowej dobrego filmowego widowiska). Brakuje więzi z głównymi drugoplanowymi bohaterami, brakuje wyjaśnień, a zarysowanie historie z nimi związane nie pozwoliły mi przejmować się ich losami jak w materiale źródłowym. W grze mimo wielu łatek (edycja rozszerzona) jest wiele niewidzialnych przeszkód, przez które nasz wiedźmak przejść nie chce. Zdarzają się miejsca, w których biedak nie może się ruszyć, a ja muszę wczytać zapisany stan gry. Ślady Neverwinter w polskiej grze są wszechobecne i widoczne nawet dla mnie, mimo że nie przeszedłem dzieła Bioware w całości. Osoby wyczulone na tym punkcie mogą żałować, że CD Projekt nie udało się już wtedy przejść na własne "papiery". Ten NWN nadaje rodzimej produkcji klasycznego szlifu, mnie to nie przeszkadza, ale twórcy (jak mi się zdaje) nie mogli pójść na całość, chociaż do dziś kilka lokacji robi wrażenie. Walka na pięści jest tragiczna i nie atrakcyjna, kościany poker mimo wliczonej losowości wciągnął mnie, jeśli przegrałem, od razu chciałem zagrać jeszcze raz, żeby udowodnić swoją wyższość. Ostatecznie jestem w stanie zrozumieć hype w momencie premiery i zawyżone oceny. Tak, pierwszy polski role play, gra z Geraltem, pierwsze polskie fantasy itp. Nie wiem, jaką ocenę sam bym dał Wiedźminowi w 2007 roku. Teraz nie będzie to nawet 8. Ocena: 7,5/10
  17. Uwielbiam tę grę, ciekawe jakby wyglądała dzisiaj... ekhm... zwłaszcza Delphi .
  18. Grimmash

    Jurassic World

    W pamięci ciągle żywe są sceny z arcydzieła Hollywoodzkiej komercji w reżyserii Stevena Spielberga. Twórcy tego sequela, który pod dywan zamiata poprzednie dwa obrazy, nie mieli łatwego zadania. Podziw i narastająca z biegiem lat nostalgia czyni dokonanie twórcy Szczęk coraz bardziej kultowym i pod względem technicznym niestarzejącym się wcale. Jedno przed seansem było pewne, dostaniemy należną nam od lat ucztę z dinozaurami w rolach głównych, która nie będzie produkcja klasy D, robioną prosto na rynek DVD. Pytanie, czy twórcy w ogóle mogli się wyzbyć życia w cieniu wielkiego protoplasty. Ponieważ, nie było to możliwe, postanowili nie walczyć z prądem, dlatego porównania do oryginału nie tylko są nieuniknione, ale wręcz obowiązkowe. Achhh... te zwiastuny sporo krwi napsuły... ale... gdy wrota do jurajskiego świata się otwierają, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Niespodziewanie pojawia się nostalgia, twórcy bezczelnie wkradają się we wspomnienia i wgryzają się w aurę oryginalnej świętości. Po wielu zwiastunach, które były z tego wyprute, a obiecywały jedynie jatkę, w stylu walcz lub uciekaj (zdecydowanie częściej uciekaj), film całkiem słusznie zaskakuje. Fabuła, o dziwo została całkiem sensownie złożona i podzielona na logiczne elementy, poza samym zakończeniem, które nawiązuje do stylowego zakończenia pierwszej części. Wspomnienie dawnego dzieła Hammonda jest tylko tym - wspomnieniem. Widzimy sprawny park, który dziennie odwiedza 22 000 ludzi. Ta wersja parku to wyrachowana i zoptymalizowana na zysk instytucja. Nadzorująca codzienne działania parku, Claire Dearing jest tego personifikacją, dziewczyną, dla której najważniejsza jest praca nie rodzina. Tak dwóch malców, zamiast swojej ciotki skazanych jest na opiekunkę, której nie trudno uciec. Na przestrzeni lat właściciele parku zaczynają dostrzegać fatygę u ludzi, więc żeby podnieść zyski, tworzą dinozaura hybrydę. Owen Grady, który trenuje Velociraptory i bada ich inteligencję, zostaje poproszony o sprawdzenie nowego wybiegu dla śmiercionośnego gada pod kątem możliwych błędów. Przybywa w porę, albowiem Indominus Rex używa podstępu, żeby uciec z zamknięcia. Twórcy wielokrotnie przywołują na ekran dawne obrazki. Odwołują się do konkretnych scen, konkretnych miejsc, a nawet postaci. Wszystkie wspominki starego filmu to miły dodatek, który tak naprawdę ma na celu ukrycie, faktu, że twórcy chcieli powtórzyć magiczną formułę oryginału, ukryć choćby odrobinkę. Pod wieloma względami to działa. Powtórzenie formuły dzieła Spielberga wielu przypadnie do gustu, ale takie starania nie mogą się obyć bez błędów i niedociągnięć. Zacznijmy jednak od tego, co dobre. Motywy rodzinne... oczywiście czymś trzeba wypełnić miejsca na salach, co jest lepszego od rodzinnego wyjścia do kina? Zatem dwaj bracia wspólnie walczący o przetrwanie mogą przeszkadzać, bo już to gdzieś widzieliśmy, ale oczekując po tym wątku tylko najgorszych rzeczy, zostałem pozytywnie zaskoczony. Scenarzyści całkiem dobrze radzą sobie z fabularnymi kliszami, a wiszący w powietrzu nad chłopakami rozwód rodziców też mi nie popsuł humoru. Wszystko zostało dobrze ułożone, pomaga fakt, iż aktorzy nie irytują. Zwiastun pokazywał scenę, w której Chris Pratt na motorze przewodzi raptorom. Otóż Velociraptory i Starlord w filmie bronią się całkiem dobrze. Jest jakaś ekranowa więź między Prattem a komputerowymi stworami, nie mogę tego określić dokładnie, ale na wielkim ekranie się to sprawdza. Chris udowodnił, że nie jest aktorem jednej produkcji i doskonale spawdza się w tego typu mieszankach postaci - humoru i akcji. Postaci Owena pod względem komediowym show kradnie Larry, które jednocześnie jest i nie jest stereotypowym informatykiem w okularach, wyróżnia go nietypowa osobowość i nietypowe, łamiące schematy tego typu bohaterów odzywki. To, co w filmie nie gra, to cała polityka korporacyjna. Zza kulisowe sprawy, które dzieją się poza krwawą akcją z dinozaurami. Były one miejscami wymuszone i za mało rozbudowane, aby były pozbawione fabularnych dziur. Mamy właściciela parku, który dba o uśmiechniętego klienta, o jego bezpieczeństwo. Jest militarny InGen, które chce wykorzystać w wojskowych realiach Velociraptory. Zarząd parku bardziej dba o dobry pr niż o bezpieczeństwo ludzi, stąd cała afera sama podcina sobie skrzydła. Większość błędów logicznych, które rodzą się w głowie w trakcie seansu, niemal chwilę później jest wytłumaczona i to jest ok. Ale korporacyjna afera w tle i spiskowa teoria (porzucona w połowie drogi) trochę ujmują całości jako atrakcyjnemu widowisku, które ma zbalansowane wszystkie elementy. Wyspa z krwiożerczymi dinozaurami nie ma właściwych środków do ich zabijania, gdyby stało się coś złego? Otóż wręcz przeciwnie! Nie są używane, bo nikt nie chce zabijać dinozaurów wartych miliony dolarów. Nikt nie chce wzbudzać paniki, więc nikt nie ewakuuje wyspy na początku, bojąc się medialnego skandalu. Na tym opiera się cała późniejsza "rozpierducha", jeśli jesteście w stanie przełknąć tę sprawę, będziecie się dobrze bawić. Kulminacją tego wątku jest wysłanie militarnej grupy z elektrycznymi laskami, na kilkumetrowego inteligentnego i agresywnego gada. Niby jak mieli oni przeżyć to starcie? Poza tym wywołanie takiego podziwu jak w filmie Spielbera zwyczajnie nie było możliwe, mimo to twórcy dokonali wszelkich starań, aby choć odrobinę tamtej magii przelać na ekran ponownie. To według mnie niemal w 100% się udało. Komercyjny sukces świadczy o tym najlepiej (pobił rekord Avengers i w weekend zarobił ponad 208 mln $ w USA, 549 na świecie). Także nie podzielam opinii recenzentów, dotyczących tego aspektu widowiska. Argument monster movie, nie Jurassic Park movie nie działa na mnie, gdy na ekran wkracza stary znajomy, czułem się jak w pierwszym filmie, a chwilę potem można zobaczyć na ekranie coś naprawdę ekstra. Powiem otwarcie, efekty komputerowe z Parku Jurajskiego nadal są niezwykle wiarygodne. W połączeniu z animatroniką powstał wówczas doskonały mariaż, który rzadko kiedy zostaje powtórzony w Hollywoodzkich block busterach. Chociaż Jurassic World nie jest tak dobry pod tym względem, to przyznać muszę jest bardzo blisko tamtego poziomu. Ku mojemu zdziwieniu w filmie posłużono się animatroniką, a dinozaury wykreowane przez komputery często są całkiem wiarygodne. Czasami jednak na ekranie jest tych komputerowych elementów zbyt dużo, co zabija trochę realistyczny klimat. Inną sprawą, którą chciałbym poruszyć, jest to, jak drastyczny jest to film jak na przyjazny całej rodzinie obraz. Poczucie cudowności i podziwu dla majestatu natury ponownie przemienia się w walkę o przetrwanie, krótko mówiąc survival horror. Tak jak w pierwszej części to może się podobać, trochę zabrakło podziwu, bo gdy już czujemy nostalgię, zamiast wielkich gadzich cielsk widzimy budynki i infrastrukturę parku wkomponowaną w krajobraz tropikalnej wyspy. Świat Jurajski ma wiele momentów wzbudzających zachwyt, garstkę zaskakujących i sporo dobrych elementów humorystycznych. Intryga dziejąca się w tle między ludźmi nie została dobrze poprowadzona ani pewnie dobrze rozpisana w scenariuszu. Wybrednych widzów dotknie klątwa rodzinnego widowiska, którą z ledwością wynagrodzą prehistoryczne gady. Mnie się film podobał, ma zdecydowanie więcej plusów niż minusów. Ocena: 7,5/10
  19. Nie wiemy, czy to będzie polski film z polskimi aktorami z polskimi funduszami, operatorami, kaskaderami itp. Ryzykowne zgadzam się, bo animacja to nie jest współpraca z aktorami. Bagiński może się na tym przejechać, ale kto nie ryzykuje ten nie wygrywa.
  20. Jeszcze nie widziałem, ale same założenie fabularne współgra z mistrzowskim opanowaniem przez Polańskiego małych przestrzeni, w których tworzy akcję. Recenzja tylko mnie zachęciła powtórzenie, które rzuciło mi się w oczy
  21. Sergi dlaczego od razu odcinanie kuponów? Nie sądzisz, że Wiedźmin zasługuje na dobry film? PS danke za spoiler - poprawione.
  22. Jakieś chochliki mi się wkradły do tekstu przy jego przerzucaniu na stronkę - poprawione. bielik42 - mam podobne zdanie, kciuki trzymam, ale uwierzę w sukces, gdy zobaczę. Wiedźmin to nie Katedra.
  23. Potwierdzamy. Rozpoczęliśmy przygotowania do produkcji pełnometrażowego aktorskiego filmu fabularnego ?Wiedźmin?, za który odpowiedzialny będzie Tomek Bagiński i ekipa Platige Films. Scenariusz powstanie w oparciu o prozę Andrzeja Sapkowskiego. Projekt jest obecnie w fazie developmentu. ~Platige Image Sukces gry to jedna rzecz, film, co oczywiste, całkiem inna. Sukces fantastyki na wielkim ekranie poza adaptacją prozy J.R.R. Tolkiena jest niewielki (Harry Potter jest nie dla mnie). Pojedyncze próby, raz śmielsze innym razem skromne, nie zawsze się sprawdzały. Upadła wizja Narnii, po bardzo dobrym pierwszym filmie każda kolejna odsłona była gorsza. W zasadzie, z czystym sumieniem, polecić mogę tylko Labirynt Fauna. Dużo zależy od nadchodzącego Warcrafta. Może rynek przesunie się nieco w stronę dobrego fantasy. Wieść o fabularnej próbie adaptacji prozy Sapkowskiego do dziś mnie szokuje. Tym bardziej mając na względzie poprzedni projekt z panem Żebrowskim. Tematyka bardzo trudna, zatem czemu Bagiński się na tę górę próbuje wspiąć? Widząc sukces Gry o tron i piękna zawartych tam scen sricte fantasy (ze smokami, olbrzymami itp.), widzę szansę na dobrze zrobiony polskimi rękoma film aktorski, który pozbawiony będzie Hollywoodzkiego budżetu. Proza Sapkowskiego, zwłaszcza opowiadania, są idealnie skrojone dla atrakcyjnej konwencji, jaką z pewnością jest serial. Zatem, dlaczego film? Z drugiej strony patrząc na graficzną pracę Platige Image, widzę ogromny potencjał w dziedzinie animacji. A night to remember pokazuje, że technologia, w której tworzone są filmowe CGI do gier, jest wreszcie na poziomie godnym wielkiego ekranu. Od czasów pamiętnego intra ze Strzygą, które swego czasu również robiło spore wrażenie, minęło sporo czasu. Filmik stworzony na potrzeby drugiej części, według mnie był właściwie typowo gamingowy. Ładny, kolorowy, bardzo dobry, ale pozbawiony tej magii z pierwszej gry. Teraz wszystkie promocyjne wideo do najnowszej części mają tę samą magię. Prowadzenie kadrów jest poetycko kinowe, nastrój bardzo surowy, mroczny i żywcem wyjęty z książek. Jakość tekstur, projektów postaci i tła razem sumuje się na krótkie złudzenie, że w tym wideo biorą udział aktorzy. Reakcje na A night to remember zamieszczone na Youtubie dobrze o tym świadczą. Wysoka jakość grafiki i filmowy szlif całości popycha mnie w stronę produkcji opartej w całości na osiągnięciach Platige Image na polu CGI. Wracając do Gry o Tron, świat, w którym Geralt żyje, jest do niego zbliżony. Mroczny, poważny, surowy - słowem stworzony dla dorosłych odbiorców. To opowieść o ludzkich emocjach, okropnościach i morałach pięknie przykryta kurtyną fantastyki. Etyczne dylematy, szeroka gama szarości wśród bohaterów i spory rasowe zawarte w prozie Sapkowskiego mają taką ilość subtelności, że mogą przekazać ją jedynie dobrzy aktorzy. Doborowa obsada adaptacji książek George'a R. R. Martina umożliwia napędzanie akcji relacjami i rozwojem postaci, które od czasu do czasu przerywają epickie walki na miecze i ostatnio jeszcze lepsze bitwy. Ich konstrukcja, tak doskonale rozplanowana, mydli oczy widzom na całym świecie i ani razu nie daje im powodów do zwątpienia, że te cuda równie dobrze mogliby obejrzeć na srebrnym ekranie. Współpraca z HBO chyba nie wchodzi w rachubę, zbyt skromny budżet może być twórczym zabójcą wiedźmińskiej fantastyki. Polskie realia dalekie są od budżetów produkcji z zachodu, mniejszy budżet wymaga niezwykłej kreatywności i jeszcze lepszego rozplanowania, co znowuż popycha mnie w stronę animacji komputerowej. Nie ma gwarancji, że nawet świetny scenariusz uda się przenieść z sukcesem na duży ekran. No i jaka jest polityka studia? Chcą zawojować świat, czy jedynie stworzyć coś na polski rynek? Casting - tylko Polacy czy mieszanka etniczna? Przecież Wiedźmin podbija teraz społeczność gamingową na niemal wszystkich kontynentach, inwestycja w język angielski byłaby wskazana. Ja sam chciałbym mieć wreszcie powód do dumy również w zakresie kinematografii, to najważniejsza ostoja współczesnej popkultury, której Polacy nie podbili (z pewnością nie komercyjnie). Język polski to z punktu widzenia finansowego kiepska inwestycja, a kręcenie w dwóch językach może być uciążliwe, że nie wspomnę o dubbingu w studiu. Nie ma osób tak dobrych, które wpasowałyby angielski w polski lub odwrotnie. Mało tego, ograniczającym szanse na zyski z filmu aspektem jest sex i przemoc, a i cenzura oraz spory o kategorie (PG czy R) to klasyczny problem dla fanów. Mutanci mają być pozbawieni emocji. Zostali stworzeni do zabijania potworów, nie powinni się bać, nie powinni kochać. Geralt na takiego był właśnie wychowywany, lecz nie wyzbył się tych cech całkowicie. Z tego względu, gdy jest jedyną osobą, która może pomóc słabszym i uciśnionym, robi to. Dla tej profesji, emocje to słabość, bo jak ma taki zabójca zjaw i utopców walczyć, jeśli czuje strach? Wiedźmin traktowany jest jak trędowaty, przez wielu uważany za potwora, gdyby nie to, że ludzie go potrzebują, sami by go zabili, jak zabijano czarownice w średniowieczu. Czuje się inny, bo ludzie dookoła mu o tym przypominają, ale ta percepcja jest złudna, bowiem w książkach dobrze widać, iż to ludzie często bywają potworami. To monstrum potrafi być bardziej ludzkie od człowieka. Wkurza go to, że wie, iż zależy mu na ludziach, a mimo to próbuje sobie wmówić, że wcale go nie obchodzą. Jeden ze zwiastunów do Dzikiego Gonu dobrze wgryzł się w tę tematykę (Killing monsters), co zresztą sama gra dobrze podchwytuje - Geralt nie powinien opowiadać się za jedną ze stron, powinien być neutralny, stąd biorą się różne odcienie moralnej szarości, a podejmowane wybory mogą mieć różne skutki. Kod profesjonalnych łowców ludojadów mówi o pozostawaniu neutralnym, niewtrącaniu się w ludzkie sprawy. Ten sam kod mówi o niezabijaniu inteligentnych istot, jedynie tych, które zagrażają populacji, ale nawet najbardziej krwawe czyny wobec ludzi to dla monstrów sposób na przetrwanie, jedyny, jaki znają. Ludzie nie mają tego komfortu, znają inne metody, posługują się pojęciem dobra i zła, co czyni ich prawdziwymi potworami powieści. Nadprzyrodzonym stworzeniom zależy jedynie na przetrwaniu. Kołysanka z A night to remember to przestroga dla małych nocnych kreatur i drapieżników, przestroga przed złym wiedźminem, który dybie na ich życie. Człowiek kontra bestia, kto jest większym potworem? Abstrahując od technicznych spraw, jeśli opisane wyżej moralne motywy pojawią się w filmie, to nie obchodzi mnie czy będzie to dokonane za pomocą CG, czy aktorów. Najważniejsze jest pozostanie w zgodzie z materiałem źródłowym, zawarcie swojskiej słowiańszczyzny. Oddanie tego, kim są postacie, oddanie relacji między ludźmi i innymi rasami, między wiedźminami i ludźmi i oczywiście to, co czyni gry atrakcyjnymi, czyli polowanie na potwory. Komercyjny potencjał twór Sapkowskiego ma ogromny, ale szanse na jego spełnienie są osnute gęstą mgłą.
×
×
  • Utwórz nowe...