Skocz do zawartości

bielik42

Forumowicze
  • Zawartość

    2636
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    19

Wpisy blogu napisane przez bielik42

  1. bielik42
    U źródeł szaleństwa ? Batman: Człowiek, który się śmieje






    Batman: Człowiek, który się śmieje/Batman: The Man Who Laughs (+ Made of wood)

    Scenarusz: Ed Brubaker
    Rysunek: Doug Mahnke, Patrick Zircher
    Gdy kilka lat temu zacząłem tworzyć osobistą kolekcję komiksów, moim pierwszym i najważniejszym celem było znalezienie i zaopatrzenie się w każdy komiks, w którym Joker jest ważną postacią bądź tematem całego komiksu. Powodem tego dziwnego fetyszu może być uwielbienie dla Jokera z filmu ?Mroczny Rycerz?, lecz bardziej skłaniam się ku faktowi, że całe szaleństwo zapoczątkował dla mnie Jack Nicholson i jego Joker w Burtonowskim ?Batmanie?. Niemniej dziś chciałbym przybliżyć wam komiks, którego wyczekiwałem z niemal takim samym napięciem, jak komiksowego ?Arkham Asylum?.



    ?Batman: Człowiek, który się śmieje? to komiks zawierający dwie opowieści autorstwa Eda Braubakera ? tytułową historię Jokera oraz mniej interesujący epizod, w którym Batman pomaga Zielonej Latarni w złapaniu tajemniczego mordercy z obsesją na punkcie drewna. Drugą opowieść możemy całkowicie pominąć, bowiem służy wyłącznie jako wypełniacz, żeby tylko album nie był zbyt cienki jak na cenę (17,5 euro). Jedyną rzeczą, za którą mogę pochwalić ?Made of Wood? są okładki zaprojektowane przez bardzo utalentowanego Tima Sale?a (The Long Halloween?), przejdźmy więc do ?głównego dania?.



    ?Człowiek, który się śmieje? dotyczy pierwszego starcia Batmana z Jokerem (jest też nawiązaniem do źródeł Jokera ? filmu ?Człowiek, który się śmieje? z 1927 roku), nieco chwiejnych relacji pomiędzy Mrocznym rycerzem a Gordonem oraz pierwszych ofiarach diabolicznego klauna. Pierwszym śladem, na który natyka się nasz detektyw w pelerynie jest opuszczona fabryka, w której policjanci znajdują obrzydliwie zdeformowane trupy o bladej cerze i z groteskowym grymasem na twarzach ? prawdopodobnie ofiary eksperymentów. Niedługo potem Joker po raz pierwszy ujawnia się Gotham, dążąc do chwały i sławy, poprzez obietnice zabicia Henry?ego Claridge?a, jednego z najbogatszych ludzi Gotham. Batman ? wciąż jeszcze plotka na ustach mieszkańców niźli faktyczny bohater ? musi powstrzymać Jokera, lecz to zadanie kompletnie go przerasta, albowiem po raz pierwszy spotyka się z wrogiem tak szalonym, lecz wciąż bystrym i doskonale zorganizowanym. W międzyczasie nasz bohater przypomina sobie potyczkę z Red Hoodem i postanawia sprawdzić raz jeszcze chemiczną fabrykę ACE, z którą pierwsze ofiary Jokera były dziwnie powiązane?



    Ogółem możemy stwierdzić, że ten album jest nieoficjalną kontynuacją retrospekcji, którą możemy znaleźć w ?Zabójczym żarcie? Alana Moore?a ? Jokerowi przydarzył się możliwie najgorszy dzień w życiu utracił rozum i na skutek pewnych niezbyt przyjemnych okoliczności wylądował w kontenerach z chemikaliami, co kompletnie zmieniło jego skórę i włosy. ?Batman: The Man Who Laughs? to jego pierwszy krok w dosyć pokaźnej misji uświadomienia światu, jak wiele szaleństwa się w nim znajduje. Fabułą jest całkiem niezła ? nie jest to może tak przejmujące dzieło, jak wspomniany ?Zabójczy żart? czy też ?Joker?, ale swoje zalety ma. Scenarzysta bardzo sprawnie wzbudził w Batmanie zwątpienie, czasami czyniąc go nawet bezbronnym wobec niezrozumiałego geniuszu bladego mordercy. Spodobał mi się też fakt, że w komiksie ludzie giną tu dziesiątkami, co jest w sumie prawdopodobne, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że w Gotham nigdy wcześniej nie szalał nikt podobny do Jokera.



    Przejdźmy zatem do rysunku ? trudno tu mówić o jakimś szczególnym stylu, aczkolwiek na pierwszy rzut oka wyodrębnia się nieco ?niechlujne? zastosowanie kreski (nie aż tak szaleńcze, jak w komiksach Franka Millera), co jednak nadaje komiksowi brudnego naturalizmu ? zwłaszcza Joker jest dobrze zaprojektowany, podobnie jak i wszystkie jego ofiary, obdarzone morderczym grymasem. Bardzo dużą zaletą jest zaskakująco dobra gra świateł oraz przyciemniona kolorystyka ? przez całą historię ani razu nie zobaczycie słońca, wszystko jest pogrążone w mroku.



    Po tym komiksie spodziewałem się całkiem wiele ? może ponownego wskoczenia w chaotyczny umysł Jokera, albo nieco więcej jego ?zaplecza?, lecz niestety nic takiego nie otrzymałem. Joker w tym komiksie to kompletnie nowa siła, z którą musi się mierzyć całe Gotham. Szaleniec ów przybiera pozę anioła śmierci, który w każdym momencie i bez najmniejszego problemu może odebrać żywot dowolnemu mieszkańcowi miasta i zdaje się, że absolutnie nikt nie jest w stanie go powstrzymać. Najciekawsze w tym komiksie jest zachowanie Batmana, zmuszonego do dostosowania swojego stylu zwalczania przestępczości do szalonych pomysłów klauna, co wcale nie jest proste ? podobnie zdezorientowany jest Gordon. Żałuję, że komiks jest taki krótki, na dodatek druga historia nie jest nawet trochę interesująca i raczej nuży niźli bawi (do tego ma w sobie nieco głupotek ? np. Buce Wayne unika rozpoznania doczepiając sobie kozią bródkę). Jeżeli kiedyś będziecie mieli okazję go kupić za mniej niż 50 zł, to z pewnością warto spróbować ? w innym przypadku raczej dla szaleńców, którzy muszą mieć wszystko, co należy do ?kanonu Jokera?.
  2. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - W szponach macierzyństwa (Dziecko Rosemary)







    Dziecko Rosemary/Rosemary?s Baby

    Rok: 1968
    Występują: Mia Farrow, John Cassavetes, Ruth Gordon, Sidney Blackmer, Maurice Evans
    Owszem, tekst o tym filmie już wcześniej pojawił się na tym blogu I w pierwotnym zamierzeniu miał się on tu ukazać ponownie (postąpiłem już w ten sposób w przypadku któregoś z ?Podążając za??), ale zerkając na ów tekst stwierdziłem, że dużo bardziej opłaca mi się napisać go od nowa. Podjąłem taką decyzję głównie dlatego, że obejrzenie wcześniejszych filmów Polańskiego znacząco zmieniło moje spojrzenie na ten film. W każdym razie zapraszam do lektury.
    Roman Polański to typowy oryginał nie tylko dlatego, że jako jeden z niewielu artystów w hollywoodzie dał się przyłapać na korzystaniu z usług nimfetek (od których zresztą się tam roi, skoro już macie Polańskiego za gwałciciela, to lepiej nie szukajcie szczerej biografii Jaggera?), ale również dlatego, że w jego twórczość możemy podzielić na kilka serii. Kłopot w tym, że Polański nie tworzył filmów kolejno, tylko skakał z tematu na temat ? biorąc ów fakt pod uwagę możemy stwierdzić, że ?Dziecko Rosemary? to kontynuacja ?Wstrętu? i druga część ?Trylogii apartamentowej?.




    Dlaczego powinniśmy przytaczać ?Wstręt?? Oba filmy dzielą ze sobą kilka istotnych elementów, które po kolei przyjdzie nam omówić, a zaczynamy od fabuły. Bohaterką ?Dziecka Rosemary? jest Rosemary Woodhouse (Mia Farrow), która wraz z mężem Guyem (John Cassavetes) postanowiła wprowadzić się do nowojorskiej kamienicy, by szczęśliwie rozpocząć pożycie małżeńskie i ? prawdopodobnie ? z czasem powiększyć rodzinę. Sielanka kończy się już po przybyciu do apartamentu ? okazuje się bowiem, że kilka dni po ich przybyciu młoda sąsiadka rzuca się z okna ? Rosemary z przerażaniem ogląda zgruchotane zwłoki młodej dziewczyny. Owo tragiczne zdarzenie przyniosło także jeszcze jedną zmianę ? państwo Woodhouse poznaje bliżej starsze małżeństwo ? Minnie i Romana, dosyć osobliwe, pełne serdeczności, lecz jednocześnie niepokojące osobistości.



    Groza, wywołana niezrozumiałym odebraniem sobie życia jedynie zaczyna prawdziwą lawinę niepokojów. Rosemary przestaje czuć się bezpiecznie w swym apartamencie, coraz częściej odwiedza je tajemnicze małżeństwo, z jakiegoś powodu wywołując u niej ciarki. Atmosfera się zagęszcza. Pewnej nocy Rosemary nawiedza okropny koszmar ? śni jej się, że jest gwałcona przez zakapturzonych kultystów, a następnie przez samego szatana we własnej, koziej osobie. Rosemary budzi się z krzykiem, a po pewnym czasie okazuje się, że została młodą matą. Jak możecie się domyślać ? sprawa ulega stopniowemu pogorszeniu, coraz więcej rzeczy przeraża dziewczynę, ona sama zaczyna się znacząco zmieniać, a jej apartament, mąż i świat stają się jakby? obce. No i pojawia się jeszcze wspomnienie o pewnym kultyście, który ponoć niegdyś żył w ich kamienicy.



    ?Dziecko Rosemary? to prawdopodobnie jeden z najbardziej znanych filmów Polańskiego z okresu lat 60-tych ? i nie odpowiada za to wcale zdobyty Oscar dla bohaterki drugoplanowej (co było dosyć dziwne, zważywszy na poświęcenie, które wykazała Mia Farrow), lecz raczej zdolności reżyserskie Polańskiego. W przypadku tego filmu Polański po raz pierwszy spotyka się z demonologicznym tematem, co oczywiście mocno go zainspirowało do dorzucenia do fabuły wielu satanistycznych wątków. Jednak to, co w tym filmie jest najcenniejsze, to absolutnie niepowtarzalny klimat ? atmosfera jest tak gęsta, że można ją kroić nożem. Jedynie kilka filmów zostało stworzonych w taki sposób, by nawet pozornie błahe sceny trzymały w napięciu widza. I nie jest to zwykłe uczucie typu ?chcę wiedzieć, co będzie dalej?, lecz raczej magnetyzujący, upiorny klimat pozornie pustego domostwa. Reżyser powtarza tu trik z ?Wstrętu? ? bohaterka jest osaczona przez własne myśli i obawy, które nadają pozornie pustym pokojom obecności, dlatego też widz nie może się rozluźnić ani na moment.



    Interesujący jest również fakt, że sytuacja Rosemary jest porównaniem faktycznej ciąży i jej rezultatów. Umysł kobiety, która po raz pierwszy jest w ciąży to jedna wielka zagadka dla nas ? facetów ? więc stanowi dosyć dobry podkład pod horror, jakkolwiek abstrakcyjnie by to nie brzmiało. Oczywiście tego aspektu sprawdzić nie mogę, więc przyjemności z tego filmu musiałem szukać gdzie indziej. Strach u Polańskiego zawsze jest subtelny i bardzo dobitny ? to jest ten sam typ przerażenia, jaki możemy znaleźć w ?Lśnieniu?, co prawda na mniejszą skalę, ale polega na tym samym. Boimy się rzeczy, na które nie mamy właściwie żadnego wpływu. Nie sposób też pozbyć się z głowy przerażającej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej - ponownie - przez Krzysztofa Komedę. Pewne jest również to, że ów film można kochać albo nienawidzić ? za to nie sposób się na nim nudzić.
    Zwiastun

  3. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - Strach, Wampiry i Kształtne Biusty (Nieustraszeni pogromcy wampirów)







    Nieustraszeni pogromcy wampirów/ Dance of the vampires

    Rok: 1967
    Występują: Jack MacGowran, Roman Polański, Alfie Bass, Jessie Robins, Sharon Tate
    Roman Polański nie bez kozery często jest porównywany do Stanleya Kubricka ? podobnie jak ów kinematograficzny geniusz, Polański radził sobie z niemal każdym gatunkiem filmowym, serwując widzom prawdziwą mieszankę różnorakich tytułów. Wśród jego dokonań możemy znaleźć film kostiumowy, szpiegowski, porno-parodię czy też dramat wojenny. Wydany w 1967 r. film również jest mieszanką, do tego dość nietypową, bo mamy do czynienia z komedio-horrorem.

    Profesor Abronsius (Jack MacGowran) wraz z młodym pomocnikiem Alfredem (Roman Polański) zajmują się dosyć nietypowym procederem ? w ramach świętej i naukowej walki ze złem polują na wampiry. Jeżeli w tym momencie wspomnieliście groźnego Hugha Jackmana w roli Van Helsinga i macie ochotę na podobną akcję, to lepiej zmieńcie swoje priorytety, bo Abronsius jest typowym kościstym profesorem z brodą i wąsem (książkowy Van Helsing był zresztą podobny), natomiast Alfred to Polański z krwi i kości ? wzrokiem szuka wyłącznie piersi, a ich w filmie nie zabraknie, gdyż nasz zabawny duet w pogoni za siłami zła zapuścił się aż do Transylwanii.



    Transylwania wygląda obco i posępnie, wśród przykrytych grubą warstwą śniegu gór czatują watahy groźnych wilków, ale to nie jedyne niebezpieczeństwo, czyhające na bogobojnych wieśniaków i nierozważnych podróżnych ? nad okolicą góruje posępna forteca Hrabiego von Krolocka (Ferdy Mayne), który oczywiście zaprzedał duszę szatanowi i wraz ze swym nieumarłym dworem organizuje bale, gdzie główną rozrywką jest inicjacja kolejnej porwanej młodej damy. Zanim jednak Profesor wraz z Albertem wyrusza na swą krucjatę, trafiają do miejscowej karczmy, obwieszonej grubymi pękami czosnku. Właściciele gospody są bardzo typowi ? gruba, gościnna żona, nieco zdziwaczały, kościsty karczmarz i bardzo hojnie obdarzona córka karczmarza ? właśnie ona, zażywając odświeżającej pienistej kąpieli zostaje porwana przez okrutnego hrabiego. Alfred, który już zdążył nieco zaznać uroków pięknego dziewczęcia niemal natychmiast wyrusza w pogoń wraz ze swym profesorem. Stawka jest duża, bo to aż dwie spore piersi córki karczmarza.

    Zamierzeniem Polańskiego było stworzenie parodii popularnych w tamtym czasie filmów o potworach, masowo tworzonych zarówno w Hollywood jak i w Europie, korzeniami sięgających lat 30?tych z ?Drakulą? i ?Frankensteinem? na czele, dlatego też cały film ?Nieustraszeni pogromcy wampirów? to groteska i bardzo dosadne przejaskrawienie. Główni bohaterowie są niesamowicie gapowaci jak na pogromców zła (np. profesor utyka w okienku od zamkowej kaplicy), natomiast hrabia jest tak dystyngowany, że aż śmieszny. Najciekawszymi momentami filmu są dzikie improwizacje w wykonaniu naszego duetu ? a to przejścia do grobowca strzeże tępy sługa hrabiego, a to w fortecy trwa bal i trzeba się w ten tłum wmieszać i na dodatek wciąż unikać bezpośredniej konfrontacji, chcąc jednocześnie wyrwać piękną dziewczynę z łap krwiopijcy.

    Polański nie byłby sobą, gdyby nie umieścił w filmie wystarczającej ilości młodych i kształtnych dziewcząt, na które zawsze miał ochotę. Jako widz płci męskiej ? muszę mu pogratulować trafnego wyboru aktorek, bowiem każda filmowa dama (pomijając żonę karczmarza) świeci tu biustem i kręci kuperkiem, co normalnie wziąłbym za próbę odwrócenia uwagi od słabego scenariusza, jednak w tym przypadku nic takiego nie występuje. Reżyser wciąż jest zdolny utrzymać napięcie ? a nawet grozę! ? pomimo oczywistej natury parodii, zapewniającej prawdziwe hektolitry humoru i zabawy: od nieudanych podrygów na wampirzym balu, po ekscytującej pogoni na sankach w kulminacyjnym momencie filmu. Do tego głównemu wątkowi towarzyszy rozbrajający wątek zamienionego w wampira karczmarza, próbującego dostać się do swego domostwa, czy też znaleźć miejsce wśród arystokratycznego towarzystwa innych krwiopijców.



    ?Nieustraszeni pogromcy wampirów? to jedna z najlepszych komedii o wampirach i w sumie najbardziej udana komedia Polańskiego, oparta na tradycyjnym stylu parodii. Polański oczywiście nie stracił humoru przez następne 40 lat, ale tematyki wampiryzmu już nie tknął. Jeżeli macie ochotę się pośmiać ? zobaczcie. Jeżeli macie ochotę pooglądać kształtne aktorki z końcówki lat 60-tych ? zobaczcie. Jeżeli chcecie zobaczyć najzabawniejszą rolę Polańskiego ? zobaczcie.
    Zwiastun

  4. bielik42
    All in all you?re just another brick in... ?The Wall? (film)







    ?Pink Floyd The Wall?

    Reżyseria: Alan Parker
    Rok: 1982
    Występują: Bob Geldof, Christine Hargreaves, James Laureson, Eleanor David, Kevin McKeon, Jenny Wright
    Przedmowa
    Jak sami zapewne zauważyliście ? ilość moich tekstów drastycznie spadła od ostatniego czasu, czego powodem jest rozpoczęcie studiów w Rotterdamie. Jak słusznie przewidywałem, trudno mi teraz znaleźć dość czasu, by zalewać was wpisami, więc teraz będą dużo rzadsze i nieco ograniczone. Postaram się ciągnąć serię ?Podążając za?? jak długo się da, ale Weekendowe Przeglądy Blogów niestety już się ukazywać nie będą (przynajmniej nie mojego autorstwa).
    Rok 1982 był ciężkim rokiem dla Polski ? stan wojenny i te sprawy. Nic więc dziwnego, że rada cenzorów, która decydowała wówczas za dobór filmów, puszczanych w polskich kinach, wolała raczej unikać filmów czysto inteligentnych, co by obywatelom przypadkiem w głowach się nie poprzewracało od tej wolności. O ile ?Brazil? Terry?ego Gilliama zdołał się przebić do polskich kin, to już arcydzieło duetu Alan Parker&Pink Floyd już nie miało tyle szczęścia i po dziś dzień nie znajdziecie owego filmu na polskich półkach. Czy warto wysupłać małą fortunkę na sprowadzenie filmu zza granicy? O tym przekonacie się poniżej.




    High Hopes*
    Od zawsze trzymałem się zasady, że zespołu ?Pink Floyd? można nie lubić, ale należy go szanować ? czy jesteś wysublimowanym amatorem Mozarta, czy też miłośnikiem hip-hopu. Osobiście mam już za sobą całą dyskografię tej grupy i rzec muszę, że jest to jeden z najbardziej zagmatwanych i szalonych zespołów, jaki kiedykolwiek tworzył na tej ziemi. Zaczynali od ostrej psychodeli, by potem przejść w kompletnie oryginalny pseudo-rock, na który nawet nie ma określenia. W 1973 roku podbili świat albumem ?Dark Side of The Moon?, zapewniającym trwały ?Brain Damage?, a 6 lat później zniszczyli Ścianę, zgarniając 23-krotną platynę! Artyści ci nieco różnili się od swoich kumpli po fachu i zamiast inwestować zarobioną górę pieniędzy w worki kokainy i kontenery prostytutek postanowili poszerzyć swoje wpływy artystyczne poprzez wejście na rynek filmowy. Wpierw sfinansowali klasyk komedii brytyjskiej ? ?Monty Python and Holy Grail?, a w 1982 roku na świat wyszedł ich najgłośniejszy krzyk ekstazy ? stworzone wspólnie z Alanem Parkerem (reżyser, który później dał nam perełkę ?The Commitments?), Bobem Geldofem (brytyjski piosenkarz, odpowiedzialny za głośną akcję ?Live Aid?) i Geraldem Scarfe (artysta odpowiedzialny za unikalne okładki albumów ?Pink Floyd) ?The Wall?, czyli kompletne arcydzieło.



    Another Brick In the Wall part II
    Interpretację filmu musimy zacząć stwierdzeniem, że to nie jest ?normalny? film ? dużo lepiej określić go jako ?Półtoragodzinny Teledysk?. Skąd takie określenie? Głównym powodem jest fakt, że niemal nie znajdziemy tu normalnych dialogów i znanej z pozostałych filmów budowy fabuły. Praktycznie cała historia jest opowiedziana poprzez utwory zespołu ?Pink Floyd? ? głównie z płyty ?The Wall?, a jakże ? czasami zdarzy się, że któryś z aktorów coś powie, lecz albo są to bardzo krótkie zdania, albo słowa podłożone pod melodię ? jak np. późniejsza przemowa na zgromadzeniu nazistów. Motywem przewodnim filmu jest Człowiek i Ściana ? znaczeń tej sytuacji jest bardzo wiele, ale najwygodniej dopasować ją do hitlerowskich Niemiec oraz burzy politycznej w Wielkiej Brytanii, która to m. in. wygnała z kraju Alana Moore?a i doprowadziła do stworzenia ikonicznego komiksu ?V jak Vendetta?. Tak więc Człowiek- Potwór i Ściana zbudowana z nienawiści. Do tego otrzymujemy też potężny przekaz o indoktrynacji, ale po kolei?



    Dogs of War
    Głównym bohaterem filmu jest niejaki ?Pinky? ? śledzimy jego karierę od narodzin aż do śmierci (?), a jest on wyjątkowo interesującym człowiekiem. Jego ojciec zginął na froncie II wojny światowej, gdy Pinky był jeszcze niemowlęciem, następnie chłopak trafia do szkoły (słynne ?Another Brick In the Wall part II), później znajduje miłość swojego życia, a dzięki zdolnościom muzycznym wyjeżdża do Stanów, gdzie doświadcza dekadenckiego życia gwiazdy rocka. Na skutek pewnych zdarzeń jego żywot przybiera raczej nieoczekiwany obrót, stawiając go w pozycji założyciela i dowódcy neonazistowskiej grupy ?Hammerskins?, zdobywającej szybko władzę na wyspach ? wówczas mamy do czynienia z muzyczną przemową, podobną do wystąpień Hitlera. Jak się kończy ta potworna transformacja człowieka w potwora? Tego wam nie zdradzę, ale mogę rzec, iż bardzo melodyjnie.



    Is there anybody out there?
    Gdy na początku podawałem tezę, jakoby ?The Wall? był jednym, wielkim teledyskiem, a nie filmem, miałem ku temu wyraźne powody. Po pierwsze ? nie oczekujcie tu rozbudowanych dialogów i dosłownego przesłania. Większość zdarzeń w filmie jest niesamowitą interpretacją kultowych utworów zespołu Pink Floyd, np. hipnotyzujący kawałek ?Comfortably Numb? z dodaną niesamowitą solówką przedstawia nam transformację Pinky?ego w żądnego krwi dyktatora, poczynając od prób ratunku umierającego artysty przez ratowników (z doskonale wymierzonym krzykiem), poprzez obrzydliwą deformację ciała naszego bohatera, po ostateczną wizytę w czarnej limuzynie. To tylko jeden przykład, a jest ich w tym filmie naprawdę wiele. Często się jednak zdarza, że pieśń Pink Floydów jest zbyt psychodeliczna ? czy po prostu dziwna ? by znaleźć dla niej odpowiedź w normalnym świecie ? wówczas do głosu dochodzi kolejny tytan sztuki?



    The Happiest Days of Our Lifes
    ? czyli Gerald Scarfe ? rysownik odpowiedzialny za tworzenie okładek płyt Pink Floyd. Jego charakterystyczny styl nie tylko umożliwił albumom tej grupy uzyskać niezwykła rozpoznawalność, ale znalazł także miejsce w omawianej tutaj produkcji pełnometrażowej. ?The Wall? jest poprzecinany bardzo szalonymi animacjami, wykonanymi właśnie ręką tego artysty. Niektóre z tych krótkometrażówek są absolutnie najwyższej jakości, dzięki użyciu niezwykle szybkiej metamorfozy przedmiotów, charakterystycznego, surrealistycznego stylu, płynnej animacji i oczywistym dostosowaniu ich do muzyki zespołu. Dzięki tym wszystkim czynnikom naprawdę trudno pozbyć się owych tworów z pamięci ? mówię tu głównie o zachwycającym tańcu dwóch kwiatów oraz fenomenalnym, zróżnicowanym i powalającym etapie ?The Trial. W animacjach Geralda powtarzają się trzy motywy ? znany z albumu biały mur z krzyczącą twarzą, młotki jako symbol człowieka w roli narzędzia oraz motyw seksu, który znajduje tu odzwierciedlenie wpierw w demonicznej postaci kobiety, by następnie w owym Procesie użyć zantropomorfizowanych genitaliów, co po prostu trzeba samemu zobaczyć.



    Hey you
    Jednak najpotężniejszą siła tego filmu jest Prawda ? czynnik, który przełożył się m. in. na kult tego filmu oraz reakcję środowiska filmowego. Jeżeli zerkniemy na nagrody, które ów film otrzymał, bardzo szybko zauważymy dziwną pustkę ? jedynie BAFTA przyznało mu nagrodę za dźwięk, co rozumie się samo przez się, ale dlaczego nie mamy tu żadnych prestiżowych nagród? Powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, że ten film jest z nami szczery ? nie tylko otwarcie krytykuje działania wojenne, lecz również bardzo wiernie oddaje faszystowskie nastroje, które panowały w Wielkiej Brytanii. Poza tym kompletnie niszczy ?amerykański sen?, ukazując nam prawdziwą ? zaćpaną ? stronę życia wielkich gwiazd muzyki, których zredukowano do jadącej na używkach maszynki do pieniędzy. Zespół Pink Floyd krytykuje także indoktrynacyjny system nauczania, tworzący z dzieci bezmyślne narzędzia oraz wchodzi w bardzo intymny temat seksu, zdrady i miłości, tworząc tym samym dość kontrowersyjny wizerunek bardzo brutalnej femme fatale. Całość jest też zapełniona ogromną różnorodnością metafor i dwuznaczności ? jak np. przerażające maski.



    Eclipse
    Podsumowanie jest proste ? ten film jest Sztuką! Dziś bardzo często korzysta się ze stwierdzenia, że ?wszystko jest sztuką?, ale to zwyczajna nieprawda, pozwalająca ?artystom? zgarniać ogromne kwoty za wystawianie na pokaz wiader z fekaliami albo innych śmieci, podczas gdy to brytyjskie arcydzieło łączy w sobie doskonałą, niezapomnianą muzykę, oryginalny styl graficzny i świetną pracę reżyserską. ?The Wall? jest kwintesencją Pink Floydów, których wszyscy znamy ? nawet pomimo częstych zarzutów, jakoby całe ?The Wall? było po prostu wredną komerchą. Ów zarzut traci na znaczeniu, gdy wchodzimy w kłębowisko pary, by po chwili zacząć wystukiwać niezrównany rytm ?Another Brick in the Wall?. To piękny film, w Polsce kompletnie nieznany, na świcie ? niemalże zapomniany, ale wciąż prawdziwy, wciąż aktualny, wciąż potrafiący zmienić nasze życie. To jeden z tych filmów, które po prostu trzeba zobaczyć, a co najważniejsze ? usłyszeć.
    Zwiastun:
    http://www.youtube.com/watch?v=f-5_mklCdXU
    Muzyka:

    (wrzuciłbym więcej, ale to praktycznie kawałki filmu, więc szkoda wam psuć zabawę)
    *Tytuły przed każdym akapitem to nazwy poszczególnych utworów ?Pink Floyd?
  5. bielik42
    Podążając za... Terrym Gilliamem - Grzechy naszych czasów (Teoria Wszystkiego)







    Teoria Wszystkiego/ The Zero Theorem

    Rok: 2013
    Występują: Christoph Waltz, David Thewlis, Melanie Thierry, Lucas Hedges, Matt Damon, Tilda Swinton
    Założę się, że tego się nie spodziewaliście ? na początku 8 sezonu ?Podążając za?? wracamy na sam start, by dopisać odcinek do serii poświęconej Terry?emu Gilliamowi. Wierzę, że nie po raz pierwszy się to dzieje (bracia Cohen, Tarantino), lecz ? to pierwszy raz. Dziwna okazja, dziwny film ? Terry Gilliam jest tak jakby Timem Schaferem branży kinowej, obdarzając każdą swą produkcję szczyptą geniuszu, co jednak niemal nigdy nie opłaca się producentom. Po kompletnej finansowej klapie (?Gabinet doktora Parnassusa) nikt już finansować produkcji Gilliama nie chciał, więc ten zwrócił się do pomniejszych wytwórni i kręcąc przy minimalnych środkach stworzył arcydzieło na miarę ?Brazil?.




    We are dying.
    Gilliam nie jest pierwszym (i z pewnością nie ostatnim) reżyserem, który na swej drodze napotkał problemy z realizacją własnych pomysłów ? taki Orson Welles walczył z producentami w trakcie realizacji ?Obywatela Kane?a?, czyli dla wielu najdoskonalszego filmu w historii. Nie możemy się oszukiwać ? zachwyty krytyków nie zawsze przekładają się na popularność w kinie, a tego typu ?zwycięstw intelektualnych, aczkolwiek niekoniecznie finansowych? historia kina zna na pęczki. Wszystko wskazuje na to, że ?The Zero Theorem? również czeka taki los, podobnie jak jego duchowego poprzednika ? ?Brazil?.



    We prefer not to be touched
    Fabuła uderza w wysokie tony, korzystając z technicznych niemożliwości gatunku science-fiction. Rzecz dzieje się w nieokreślonym mieście, w niezbyt odległej przyszłości, na co wskazuje dominacja apple-podobnych sprzętów, inwazyjnych reklam, minimalistycznych pojazdów i masowy atak kiczu. Nasz bohater ? Qohen Leth (Christoph Waltz) ? zajmuje się rozwiązywaniem problemów w kodzie różnorakich programów, co jednak nie wygląda tak, jak się do tego przyzwyczaiła nas rzeczywistość. Bohater bierze do ręki gigantyczny kontroler i siada przed równie imponującym ekranem, obitym w stylowe różowy plastik, rozwiązywanie kłopotów polega na manipulacji małymi sześciokątami w taki sposób, by te trafiły w odpowiednie miejsca gigantycznej kostki (przypomina to słynny projekt Petera Molyneux, tyle że działa w odwrotną stronę). Postępy pracownik zapisuje w fiolkach zapełnionych kolorowymi cieczami, które wędrują poprzez ukryte rury. Jak się szybko okazuje ? komputer stał się dominującym punktem życia, co umożliwiło mu opanowanie swej pracy do perfekcji.



    We are alone.
    Problem w tym, że Qohen nie jest szczęśliwy ? mieszka samotnie w ogromnej, nieco spopielonej katedrze, nie ma przyjaciół i jest skrajnym indywidualistą (mówi też o sobie w liczbie mnogiej), do tego opanowanym pewną zadziwiającą obsesją ? cały czas czeka na jeden, konkretny telefon, co w świecie pozbawionym Boga czyni go człowiekiem wierzącym. Łysy, blady, cichy i nieśmiały Qohen pewnego dnia udaje się na zabawę, by spotkać się z Zarządcą (Matt Damon, chyba jego pierwsza dobra rola), ponieważ pragnąłby pracować w domu, ograniczając tym samym przymus wychodzenia na zewnątrz. W trakcie nerwowego przeciskania się przez tańczące w rytm płynącej ze słuchawek muzyki, zagapione w lśniące białym blaskiem tablety tłumy Qohen poznaje Bainsley ? odzianą w pstrokate barwy blondynę o zwariowanym usposobieniu, ta zaś żywo interesuje się naszym bohaterem, on jednak nie zważa na to, bo następnego dnia uderza w niego wiadomość ? otrzymał nowy projekt.



    We are alone, but not lonely
    Owym projektem jest tytułowa ?Zero Theorem? (bądź jak chce polski wydawca ? ?Teoria wszystkiego?), czyli Teoria, według której Zero musi być równe stu procentom, czyli w języku ludzi ?Wszystko równa się niczemu?. Wielu przed nim próbowało, lecz Qohen jest wyjątkowy ? wkrótce w jego domu pojawiają się kompletnie obce osoby, gotowe pomóc mu w tym przedsięwzięciu. Jedną z nich jest wspomniana Bainsley, zabierająca Qohena w odległy raj wirtualnej rzeczywistości, gwarantując tym samym udany relaks, Bob z kolei to 15-letni komputerowy geniusz, będący pod protekcją dwóch odpychających klonów, dzięki kilkudniowym pobycie wraz z Qohenem pomiędzy młodym indywidualistą, a starym indywidualistą pojawia się zaskakująca więź, pełna zrozumienia i tęsknoty za czymś nieuchwytnym, czymś, co moglibyśmy nazwać? życiem. Z czasem okazuje się, że Teoria, nad którą Qohen pracuje nie ulega zmianie ? to on ulega zmianie.



    Another day?
    Aby w pełni zrozumieć sens tego filmu (czego obecnie znamienita część widzów nie potrafi, niestety) musimy znać sposób, w jaki Gilliam tworzy swe filmy ? emerytowany Python wykształcił bowiem własny, kompletnie niepowtarzalny styl, polegający na dekonstrukcji powierzchownych cech naszej kultury, by ukazać nam tkwiącą za powierzchnią fałszu prawdę, czasem piękną, czasem straszną*. Cóż takiego w człowieku zagnieżdża się najłatwiej? Odpowiedź jest prosta ? baśnie, a więc przekształcając tą swoistą nierzeczywistość (np. w ?Przygodach Barona Munchausena?) Gilliam pokazuje nam fakty, których nie widzimy, jak chociażby świadomość, że Baron Munchausen to stary człowiek, który nie może doczekać się śmierci. Hollywood szkodziło reżyserowi na wiele sposobów, nie dziwota więc, że jego filmy z czasem zaczęły nasiąkać depresją ? i tu zaczyna się nasza podróż w głąb ?Teorii wszystkiego?.



    Another day.
    ?Brazil? ukazało nam koszmar biurokracji, ?The Zero Theorem? podąża podobną ścieżką, ukazując nam świat, gdzie każdy człowiek jest narzędziem. Absolutnie każdy ? stopniowe uświadomienie sobie tej informacji należy do jednego z najpotężniejszych uczuć, z jakimi się spotkałem w kinie. Świadomość nadchodzącej beznadziei nowoczesności przytłacza nas od pierwszych chwil, gdy Qohen niepewnie otwiera potężne wrota na zewnątrz, wpuszczając ferię neonowych barw kontrastującą z zadymionym, szarym niebem, głośny huk i nieustanny jazgot reklam, podążających za przechodniem. Każdy człowiek ma w uszach słuchawki, a wzrok niemal nieustannie pozostaje wlepiony w tablet/smartfon. Moda charakteryzuje się śmieciowym układem, rażącym w oczy kiczem i prawdziwym koszmarem tradycjonalnego stylisty. Czy to realne wyobrażenie? A może to po prostu nasz bohater osłonił się tak wieloma barierami przed światem zewnętrznym, że my widzimy wraz z nim wyłącznie tępotę i brak gustu? Tego nie wiemy.



    We don?t have anything to hide
    Nie zdążyłem jeszcze wspomnieć o wielu inspiracjach z kanonu literatury ? na pierwszych trzech miejscach plasują się ?Biblia?, ?Rok 1984?(znów!) oraz ?Tako rzecze Zaratustra?. Pierwsza z tych ksiąg objawia nam się przede wszystkim w imionach bohaterów (choćby ?Qohen? oznacza ?Koheleta?), powtarzającym się symbolem Omegi i motywem telefonu, a więc i wiary. Jako równowagę do dzieła religii chrześcijańskiej Gilliam wybrał podglądy Nietzschego, świadczące o śmierci Boga i sensie istnienia, to dzięki temu filozofowi w filmie dominuje pytanie ? What?s the point of anything??. Z kolei arcydzieło Orwella odnajduje swoje odbicie w ogólnym wizerunku władzy nowoczesnej antyutopii. Gilliam umieścił kamery w niemal każdym zakątku, dając nam co jakiś czas smak tego, co widział tamtejszy Zarząd. Jego interpretacja inwigilacji Wielkiego Brata nie tylko zachwyca, lecz również przeraża ? najbardziej przejmującym obrazem w całym filmie, jest krzyż w katedrze, na którym wisi ciało Jezusa z odłupaną głową, na miejscu której dumnie tkwi kamera z czerwonym światełkiem.



    Enough is Never Enough
    Choć ?Teoria wszystkiego? miała nadzwyczaj mały budżet, to Gilliamowi udało się wykreować minimalistyczne arcydzieło, będące idealnym przeciwieństwem wszelkich dzisiejszych blockbusterów, rażących w oczy nadmiarem CGI i pędzącą (bo też nadzwyczaj pustą) akcją. Nie oznacza to, że film jest powolny, co to, to nie ? akcja wciąż się zmienia, tak jak i jej podstawowe koncepty. Właśnie ten element padł pod naporem krytyki, bowiem według oceniających ?scenariusz jest dziurawy, bo wiele pytań nie znajduje odpowiedzi? i tak też jest w istocie. Dlaczego nie możemy tego uznać za wadę? Ponieważ to efekt zamierzony ? film Gilliama traktuje o człowieku, który zajmuje się rozwiązywaniem problemów, co doskonale wychodzi mu na ekranie komputera, gdy zaś musi się z nimi zmierzyć w prawdziwym życiu ? pozostają nietknięte, powoli zanikają, choć nigdy do końca. Gilliam krzyczy nam w twarz, że technologia nas zniewala i zabiera nam człowieczeństwo. Ile czasu spędzam przy komputerze, gdy nie idę do pracy? Czym bym się zajął, gdybym nie miał internetu? Dostajemy pytania, ale odpowiedzi nie ma. I nie będzie, bo każdy musi je sobie stworzyć. Bierność nas zabija, pójście na łatwiznę nie przyspiesza, lecz wykrzywia charakter, czas ucieka, człowieczeństwo ginie, kreatywność pozostaje ratunkiem. Dominujący konsumpcjonizm, narastająca inwigilacja, potęga korporacji ? to wszystko zabiera nam wolność, a gdy wreszcie zdarzy się, że ktoś przejrzy na oczy ? odkryje swą prawdziwą ?wolność?.



    Nothing adds up.
    Najnowszy film Terry?ego Gilliama to majstersztyk nie tylko fabularny, lecz również techniczny. Kreacja świata zdobywa nasze uznanie poprzez częste zderzenia dwóch różnych styli, tworząc tym samym niespotykane nigdzie indziej obrazy ? jak na przykład blady człowiek w czerwonym stroju błazna, stojący pośród elektroniki wewnątrz bogato zdobionego kościoła. Warto uchwycić inspirację kulturą japońską. Do głosu dochodzi również jeden z najpotężniejszych elementów naszego nowoczesnego życia ? pornografia, stonowana przecudownym głosem piosenkarki Karen Souzy, której cover utworu ?Creep? wywołał we mnie zniewalającą falę ciepła, choć przecież największy zachwyt wywołuje u mnie Dio? - doskonałość, podobnie jak cała ścieżka dźwiękowa. Wstyd nie wspomnieć o świetnej obsadzie ? pod tym względem dominuje przede wszystkim nadzwyczajny Christoph Waltz (?Django?, ?Bękarty Wojny?), tworzący jedną z najbardziej przejmujących kreacji w kinie ? ogolony na łyso, blady i zmęczony. Całkiem nieźle radzi też sobie przeurocza Melanie Thierry (Babylon A.D.), której urodę określić mógłbym mianem ?młodej Umy Thruman?. Świetnie sobie radzi zarówno w roli seksbomby, jak i złamanej, zmarnowanej dziewczyny. Wspaniałą kreację zaliczyli również David Thewils ( Lupin z filmowych przygód Harry?ego Pottera), Lucas Hedges (wielki talent, jak na kogoś tak młodego) i Tilda Swinton (?Tajne przez Poufne?, ?Constantine?), cieszy również krótki występ brodatego Petera Stormare?a (?Tańcząc w ciemnościach?, ?Fargo?).



    I wish I was special
    So very special
    But I?m a Creep
    Arcydzieło, czy też nie? Z pewnością odpowiadam ? Arcydzieło! Będę się tego trzymał do końca, tak silny jest czar produkcji Gilliama. Nazwijcie mnie fanbojem, zaślepionym idiotą, głupcem i ślepcem, lecz oto pojawił się film, który mówi Prawdę, a Prawdę ciężko przeboleć, ciężko zaakceptować, ciężko zrozumieć. ?Brazil? mówiło i wciąż mówi Prawdę ? czy jeżeli zapytasz kogoś na ulicy, czy kojarzy ?Brazil?, to otrzymasz odpowiedź potwierdzającą? Nie? A spróbuj tego samego z ?Rambo?, ?Szklaną pułapką?, ?Gwiezdnymi wojnami?? Nasza kultura jest kłamliwa, a my sami często nie chcemy znać prawdy. Kreatywność naszym wybawieniem, technologia zniszczeniem. Osobiście spędziłem po tym filmie nieprzespaną noc, następnego ranka rzuciłem pracę w magazynie.
    Zwiastun

    Piosenka

    *- Owa koncepcja należy wyłącznie do mnie ? nie mam w zwyczaju kopiować czyichś wywodów recenzenckich. Jeżeli uważacie, że nie mam absolutnie żadnych predyspozycji do snucia poważnych teorii ? macie kompletną rację.
  6. bielik42
    Weekendowy Przegląd Blogów - Tydzień recenzji (i rosyjski łącznik)


    -by Prometeus
    W tym tygodniu nieco mniej wpisów (32), co jednak nie znaczy, że trafił nam się słabszy tydzień - wyraźnie zachęcony voda22 sklecił kolejny tekst, dostaliśmy kolejnego fana gier symulacyjnych, Aroniusz napisał tekst po dłuższej nieobecności itd. Spis poniżej:
    Gry
    Zaczynamy od wspomnianego Aroniusza i jego tekście o "grze-sztuce" pt. "Proteus" (TU), następnie 849 burzy mity o unikalności "Last of Us" (TU), a dla równowagi można zerknąć na opinię (czy coś) o GTAV od Bezloginu (TU). Skok w przeszłość - recenzja "Muri" od LaserGhosta (TU), przeskok do świata fantasy - recenzja "Castlevanii: Lords of Shadow" ode mnie (TU) no i mała przebieżka do pubu - "Pure Pool" od Ottona (TU). Zoldatorowi widocznie spodobało się pisanie, bo opublikował obszerną opinię o grze "Bioshock" i dlaczego dla niego nie jest ona świetna (TU), a także opisał dodatek do "Dark Souls II" (TU). Ponownie świat sztuki - tekst o "Mountain" autorstwa Sergiego (TU). Czyżby zabrakło tekstu o pociągach? Zamiast tego dostaliśmy tekst o samolotach, od łupucupu (TU).
    Kultura
    Temat zaczyna recenzja mało znanego komiksu "Requiem Vampire Knight" od CoriniCa (TU),
    następnie mamy kolejny odcinek "Podążając za..." - "Matnia" Romana Polańskiego (TU), a Strusiek opublikował opinię o serii książek "Millenium" (TU). Wracamy do komiksu - OriginalKondzio zdaje nam report z lektury komiksu opartego na "Last of Us" (TU), Śledziks recenzuje książkę "Mass Effect: Objawienie" (TU). Na koniec dwie różne recenzje albumów - Linkin Park - The Hunting od MrBroksa (TU) oraz Behemoth - The Satanist od Mawiego (TU). Byłbym zapomniał o recenzji "Blasku Fantastycznego" autorstwa Ghosta (TU).
    Trolling
    Po dobrą dawkę śmiechu zapraszam na blog vody22, który w tym tygodniu rozpatruje różne spisgi (TU).
    Inne
    Muszonik podejrzewa, że kultura słowiańska nie nadaje się jako podkład gry komputerowej - częściowo pisze o tym (TU). Z hukiem powraca MajinYoda, z kolejnymi kwiatkami wprost z profesjonalnej literatury o graczach (TU). Mała ciekawostka - raport inkwizycji od użytkownika AulusDemens (TU) oraz sprawy nieco poważniejsze - Rankin pisze o wciąż trwającej aferze "Quinngate" (TU), a Otton zastanawia się nad tym, czy warto czytać? (TU)
    YT
    Dużo mniej filmików w tym tygodniu - dwa filmiki o Hearthstonie od eliandira (TU i TU), również Rankin opublikował dwa Let's Play'e: Wizardy 8 (TU) oraz Ys: Fleghana (TU). Nowa seria kaftanna - "kaftann czyta" (TU), zoldator gra w Black Ops 2 (TU) iiiiiii.... Milven recenzuje jakiś film (TU). Tydzień możemy uznać za zamknięty.
  7. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - Zbir, Mysz i była prostytutka wchodzą do zamku... (Matnia)






    Matnia/Cul-de-sac

    Rok: 1966
    Występują: Donald Pleasence, Francoise Dorleac, Lionel Stander, Jack MacGowran
    ?Matnia? należy do tych mniej znanych filmów Polańskiego ? jest to jeden z niewielu jego filmów, który nie tworzy żadnego skandalu, nie szokuje i nie przeraża. Po dosyć klaustrofobicznym i onirycznym doświadczeniu, jakim był wyprodukowany w 1965 r. ?Wstręt? Roman Polański postanowił trochę spuścić z tonu i przenieść swój film do zamku na odludnej wysepce. Potencjalnie szykuje się kolejny horror, ale w praktyce ?Matnia? to dosyć dziwaczne połączenie dramatu z komedią.




    Na wyspę trafiamy razem z dwoma gangsterami ? jeden z nich jest ranny w rękę i pcha czarne auto po otoczonej piaszczystą pustką drodze, drugi zaś siedzi na siedzeniu i stęka, bowiem dostał kulkę w dużo gorsze miejsce. Albert ? siłacz w tym gangsterskim duecie ? postanawia opuścić na moment kompana, by poszukać najbliższego osiedla z zamontowanym telefonem, ponieważ należałoby poinformować szefa akcji o nieoczekiwanym rozwoju wypadków. Wędrując przez piaszczyste łachy Albert natrafia na wzniesiony na skale zamek, zamieszkiwany przez niezbyt dobraną parę. On ? łysy i niski, sprzedał swoją fabrykę by osiedlić się w tym zamku i zająć się malarstwem, ona ? silna i niezależna, płomienna blondynka o świetnej fryzurze z przeszłością na czerwonej ulicy. Oczywiście Albert bez problemu podporządkowuje sobie młode małżeństwo i razem sprowadzają jego towarzysza wraz z samochodem do zamku, następnie gangster kontaktuje się ze swoim pracodawcą i zaczyna się oczekiwanie na jego przyjazd. Następnego ranka pojawia się jednak ktoś inny ? na dodatek całą rodziną!



    ?Matnia? to drugi (po ?Nożu w wodzie? film Polańskiego, który najtrafniej określić jako ?komedia charakterów?. Tak jak w swym pierwszym filmie pełnometrażowym reżyser zestawił ze sobą bogate małżeństwo i bojowniczego studenta, tak i tutaj ukazuje nam zderzenie dwóch światów: prostego i brutalnego świata Alberta z chaotycznym, inteligenckim i luksusowym żywotem małżeństwa w zamku. W sumie główną atrakcją filmu jest sposób, w jaki gangster wpływa na obydwie osoby. George z osoby tchórzliwej, miękkiej i wrażliwej nagle zaczyna podejmować decyzje, a nawet stanąć na swoim, Teresa zaś zaczyna grać na nerwach obu mężczyzn, w pewnym momencie stając się nawet umysłowo dzieckiem. Punktem kulminacyjnym całego filmu jest przyjazd rodziny George?a, kiedy to Albert musi udawać lokaja, a małżeństwo mierzy się z krytyką członków rodziny ? bo jak wiadomo George zwariował, sprzedając fabrykę i kupując zamek, na dodatek biorąc sobie za żonę kogoś ?takiego?. Smaku dodaje rozpieszczony do granic możliwości bachor, grający wszystkim na nerwach.



    W tym filmie możemy też poznać talent reżysera do obsadzania charakterów ? Albert (Jack MacGowran) to zwalisty typ, idealnie pasujący do stereotypu gangsterskiego osiłka, lecz pod tą prostacką powłoką kryje się też zaskakujący ładunek sprytu. Kreacja George?a (Donald Pleasence) świetnie odzwierciedla miernotę, brak męskości i tchórzliwość ? widać w nim człowieka pomiatanego przez życie (aktor ten jest chyba najbardziej znany z roli Sama Loomisa z serii ?Halloween?), podobnie Teresa (Francoise Dorleac), ale Polański zawsze dobrze dobierał sobie aktorki, podobnie jak Hitchcock. Akcje dobrze tonuje klimatyczna muzyka Krzysztofa Komedy.



    Trzeci film Polańskiego nazwałbym dosyć udaną komedią, poprzetykaną dużo bardziej poważnymi elementami. Wiele w tym filmie w zamyśle powinno dać nam do myślenia ? jak choćby fakt oczekiwania na przyjazd szefa gangsterów, co z pewnością ma w sobie element popularnego wówczas motywu ?Czekając na Godota?. Takich wpływów kultury możemy znaleźć dużo więcej ? Polański wciąż wtedy szukał swojego ?konika?, tak więc porzucił motyw seksu (choć i tu znajdziemy element zdrady) na rzecz filmu dużo bardziej ?intelektualnego?, połączonego z ?najniższym typem kina? ? komedią. Jeżeli zerkniemy pobieżnie na twórczość Polańskiego, szybko okazuje się, że jego najlepszymi filmami są te, w których umieszcza kontrastujących bohaterów na ciasnej przestrzeni. Jeżeli więc podobała wam się niedawna ?Rzeź? czy też ?Wenus w futrze? ? możecie zerknąć.
    Zwiastun

  8. bielik42
    Powrót z kina ? Strażnicy Galaktyki







    Strażnicy Galaktyki/Guardians of the Galaxy

    Reżyseria: James Gunn
    Występują: Chris Pratt, Zoe Saldana, Dave Bautista, Vin Diesel, Bradley Cooper, Lee Pace, Michael Rooker
    Od dłuższego czasu zastanawiałem się, dlaczego rynek filmów animowanych ? zwłaszcza w wykonaniu Disneya ? tak bardzo ostatnimi czasy podupadł. Z czasów mej młodości wspominam wiele świetnych bajek ? ?Herkules?, ?Nowe Szaty Króla?, ?Lilo i Stich? itd. ? teraz zaś podobne im filmy można policzyć na palcach jednej ręki. Z jednej strony świat wyobraźni zaczął kształtować komputer, wzmacniając tym samym pozycję Pixara, z drugiej zaś strony nasi milusińscy wolą udawać, że są dorośli ? wtedy wybierają się do kin na kolejny film ze stajni Marvela.




    Marvel od przeszło sześciu lat wyrabia sobie pozycję najlepiej zarabiającego studia filmowego, a to wszystko dzięki corocznym filmom na podstawie różnych komiksów. Z doświadczenia wiemy, że niezwykle ciężko stworzyć film nie tylko dobry, ale i zadowalający fanów komiksu ? Marvelowi udało się to kilka razy, przebijając zarobki dużo bardziej poważnego Batmana od Nolana. W tym roku mieliśmy już nowego ?Kapitana Amerykę?, a teraz przyszła pora na tegorocznych ?Avengersów? (tylko jeszcze bardziej dla dzieci) ? ?Strażników Galaktyki?.



    Osobiście nigdy do czynienia z komiksem pod takim tytułem nie miałem, więc do filmu podchodziłem z ugruntowanym internetowo przekonaniem, że to film, w którym ?szalony szop pracz siedzi na ruszającym się drzewie i strzela z wielkiej pukawki? ? brzmiało interesująco. Głównym bohaterem jest samozwańczy ?Star-Lord? ? ziemianin Peter Quill, porwany niegdyś z Ziemi i wychowywany wśród Scavengerów (oglądałem angielską wersję), para się on zdobywaniem artefaktów z opuszczonych planet i sprzedawaniem ich na czarnym rynku. Jego następne zlecenie okazuje się być dość niecodzienne, bowiem w uzyskaniu tajemniczej kuli próbują mu przeszkodzić siły dowódcy ekstremistów z planety Kre ? demonicznego Ronana, będącego w pakcie z samym Thanosem (to taki zły Marvela), co gorsza paser odmawia wykupienia fantu, na planecie atakuje go Rocket Rackoon wraz z Grootem oraz pewna zielonoskóra wojowniczka (niestety to nie She-Hulk). Cała czwórka trafia do galaktycznego więzienia, gdzie poznają umięśnionego wojownika o imieniu Drax, pałającego rządzą zemsty do Ronana. W międzyczasie okazuje się, że można kulę sprzedam komuś innemu, ale wpierw trzeba zwiać z więzienia itd. itp. ? ostatecznie nasza piątka oryginalnych bohaterów staje w obronie całej Galaktyki ? jak sugeruje tytuł.



    O ile fabuła nie wydaje się być zbytnio zaskakująca, ba ? ma w sobie ogromne możliwości do korzystania z wszelkich klisz i osłaniania się patosem - reżyser i scenarzyści zdołali stworzyć coś na kształt kosmicznych ?Piratów z Karaibów?, czyli filmu, w którym nawet poważne wydarzenia są przedstawione lekko i z dowcipem. Główne skrzypce gra tu wygadany Rocket (głosu udzielił Bradley Cooper) oraz jego kompletne przeciwieństwo ? dubbingowany przez Vina ?Riddicka? Diesela Groot, będący w istocie drzewopodobnym kosmitą, który mówi wyłącznie ?I am Groot? (Diesel będzie mógł włączyć do swej kariery fakt, że zagrał Drzewo). Grany przez Chrisa Pratta też stara się rzucać dowcipami z rękawa, niczym nowoczesna postać z powieści Płaszcza i Szpady, ale zbyt wiele Ważnych Wydarzeń i Ważnych Decyzji ma na głowie, by być zabawnym cały czas. Najmniej interesującymi postaciami są Gomora i Drax ? ta pierwsza to chodzący, wygimnastykowany biust, żeby główny bohater miał kogo ratować i z kim romansować, natomiast Drax robi bardzo głupie rzeczy i cały czas dostaje ostre wciry. Trochę szkoda, że znaczna część oddziału jest mało oryginalna, bo przez to najbardziej przywiązujemy się do duetu Groot/Rocket, niemniej nikt nas nie nudzi.



    Miałem trochę kłopotów z budową filmu ? zupełnie jakby reżyser nie bardzo wiedział jak długie powinny być pauzy pomiędzy kolejnym mordobiciem, na którym się przecież ten film opiera. Nie bez powodu przywołałem na początku Disneya ? ?Strażnicy Galaktyki? to sztandarowy przykład nowoczesnego filmu dla dzieci, ponieważ w sprytny sposób udaje produkcję dla dorosłych ? niby wszyscy się tu mordują, a w grę wchodzi życie miliardów istnień, lecz w ciągu całej historii zobaczysz może kapkę krwi ? efektowne zgony odbywają się głównie poprzez wybuchy połączone z dużą temperaturą, żeby przypadkiem jakieś ciało nie zostało, lepiej mieć proch. Film z zabawnych scen dialogów przeskakuje w zabawne sceny walki, często podkreślone zabawnym utworem (piosenki popowe z lat 80-tych), by następnie dać nam moment pompatyczny, przerwany brutalnie przez którąś z postaci w sposób dowcipny. Zabawa popędza zabawę.



    ?Strażnicy Galaktyki? to film przeznaczony właściwie dla każdego ? potrafi bawić zarówno dorosłych, jak i najmłodszych. Nie ma też zbyt wielkiej szansy, by został zapamiętany z jakiegokolwiek powodu, poza posiadaniem gadającego szopa i drzewa. Osobiście obstawiam, że w natłoku kolejnych filmów Marvelowskich ?Strażnicy Galaktyki? zostaną zapomniani, albo kontynuowani kilka razy, w imię większych pieniędzy. Z biegiem czasu dostaniemy coraz więcej tego typu produkcji i pewnie kiedyś zaczną nas nużyć. Ja o przygodach Quinna zapomnę za kilka dni, dzieciaki pewnie będą go wspominać kilka miesięcy, choć jest to mało prawdopodobne ? do kina iść warto, bo najlepiej tego typu przedstawienia smakują na wielkim ekranie. Film jest dobry, choć przewidywalny i zrobiony schematycznie.
    Zwiastun

  9. bielik42
    Kratos zakonnikiem ? recenzja ?Castlevania: Lords of Shadow Ultimate Edition"






    Castlevania: Lords of Shadow Ultimate Edition

    Studio: MercurySteam
    Gatunek: God of War
    Czy wspominałem już, że nie należę do szczęśliwej kasty graczy, którzy grają zarówno na konsolach jak i na komputerach? Podejrzewam, że owszem ? na całe szczęście dwa lata temu udało mi się skombinować domowe PS3, dla którego wcześniej byłem w stanie spieniężyć swój komputer i cały dorobek gier pudełkowych. Powód był jeden ? God of War. Cóż to była za przyjemność, rozerwać na strzępy cały Olimp, a następnie wpaść po szyję do groteskowego świata Bayonetty. Niestety konsola oddaliła się na czas nieokreślony, a mi pozostał ograniczony wybór gier ?kratosopodobnych? ? Castlevania: Lords of Shadow? była jedną z nich.






    Dzięki temu bydlakowi przerwałem grę na pół roku

    W sumie to nie mam pojęcia, jak się ów gatunek growy nazywa ? TPP hack?n?slash? TPP Brawler? Najszybciej chyba rzec ?to jest jak God of War? ? każdy skojarzy. O nowej ?Castlevanii? słyszałem sporo dobrego, zapewne dlatego, że zaskoczyła wszystkich dobrym wykonaniem (bądź zerżnięciem z przygód Kratosa, jak kto woli), co ostatnio rzadko zdarzało się w przypadku gier z serii Castlevania. Seria ta jest dla mnie równie czarną magią, co np. gry z serii Spyro, na dodatek wierni fani krzyczeli tak głośno, że w mig zorientowałem się czym ?Lords of Shadow? nie jest. A nie jest grą o podróży przez ogromny zamek, polegającej na tłuczeniu odradzających się stworów i zjadaniu kurczaków wmurowanych w ściany. Co nieco z owej serii zostało, lecz zacznijmy od wprowadzenia fabularnego, które serwuje nam nie kto inny, a Patrick ?Pickard? Stewart. Właściwie jego głos.



    Zagadki rzadko kiedy są aż tak łatwe

    Nasz protagonista ma na imię Gabriel i jest członkiem Bractwa, stojącego na straży równowagi pomiędzy dobrem i złem na świecie (przynajmniej tak mi się wydaje ? niewiele dowiadujemy się o samym Bractwie). Razem z resztą braci musi bronić ludzi przed zakusami złych sił, a że ostatnimi czasy potężni Władcy Cieni (spolszczenie moje?) znacząco urośli w siłę ? roboty jest dość. Ofiarą złego padła również żona Gabriela, co zmotywowało go do wyruszenia w podróż, której celem jest ostateczne starcie z powierzchni ziemi tytułowych Władców, przy okazji mordując wszystko co złe (i nie) po drodze. Razem z naszym żądnym krwi zakonnikiem (i Patrickiem Stewartem w roli jego towarzysza Zobeka, robiącym za naszego narratora w ekranach ładowania) wyruszymy w trwające XII rozdziałów wojaże (+ 2 rozdziały dodatkowe) poprzez świat Wilkołaków, Wampirów i Nieumarłych.





    They see me ridin' they dyin'

    Z jednej strony fabuła ?Lords of Shadow? wydaje się być niezmiernie schematyczna i pompatyczna ? oto bohaterski zakonnik staje naprzeciw złu całego świata i zamierza przyjąć wszystkich na klatę, byleby tylko pomścić swą ukochaną. Sprawa brzmi prosto i klarownie, z miejsca osobiście dopisałbym na kolanie zaplecze fabularne, traktujące o romantycznych porywach naszego bohatera, gdy akurat nie wbijał swego krucyfiksu w pierś jakiejś maszkary, ale na całe szczęście scenarzyści MercurySteam postanowili nieco bardziej się wysilić ? dali nam opowieść ze zwrotami akcji. Pierwszą nowinką jest fakt, że Gabriela nie napędza wyłącznie żądza zemsty ? według dawnej legendy Władcy Cieni mają w posiadaniu trzy części potężnego artefaktu, mogącego przywrócić zmarłych do życia, dlatego też nasz bohater ma ochotę wytłuc posiadaczy i zabrać im potrzebne elementy, do czego zresztą zachęca go towarzysz. Z czasem zaczyna się robić coraz ciekawiej, gdy tylko w nasze ręce trafia zdolność korzystania z magii Światła i Chaosu ? bohater nie jest pewien, czy zdoła utrzymać w ryzach taką potęgę, bowiem nadmiar chaotycznej mocy zmienia duszę człowieka, a on pragnie pozostać ?tym, co serce ma czyste jak łza?. Wewnętrzne rozterki bohatera nasilają się, gdy tylko przydarza mu się pewne dziwaczna ułuda, w całą sprawę miesza się starożytne bóstwo ? Pan, a potyczka z pierwszym z Władców rzuca na naszą podróż kompletnie nowe ? i dosyć gorzkie ? światło. Nie jestem może zachwycony fabułą, ale utrzymywała mnie w zaciekawieniu.





    Bossowie często giną w sposób bardzo efektowny

    Być może gra ta nie błyszczy pod względem fabularnym, ale jej prawdziwy blask ujawnia się, gdy tylko do tego świata trafiamy ? scenarzyści czerpali pełnymi garściami z dorobku kulturalnego człowieka, wsadzając do swej gry elementy z niemal każdego zakątka świata, tworząc istną międzynarodową wystawę koszmarów i legend ? nawet nie potrzebowałbym fabuły, by czuć się zachęconym do zwiedzania tego świata. Po pierwsze ? każdy z odwiedzonych światów znacząco różni się od pozostałych, tak otoczeniem, jak i bestiariuszem. Wyróżnić możemy trzy światy: Wilkołaków -wieś w środku lasu, dzika puszcza, bagna, stare ruiny, oparte na legendzie o Atlantydzie, czyli mieście mędrców, zniszczonego w trakcie kataklizmu. pozostały po nim jedynie giganty obronne i tajemnicza technologia. Wampirów ? pogrążone w śniegu miasteczko, katakumby, ponura twierdza i przerażający Zamek Carmilli, pełen dziwacznych mechanizmów autorstwa Frankensteina. Nieumarłych ? spowite zieloną mgłą martwe lasy z elementami voodoo, cmentarzysko tytanów i pustkowia, wyglądające jakby były skopiowane z budzących wewnętrzny niepokój dzieł polskiego malarza - Beksińskiego. Na dodatek kilka razy twórcy każą nam zrobić postój w jakimś niecodziennym (lecz opanowanym przez zło, a jakże) miejscu ? trafiamy chociażby do samotnej twierdzy na skale, w którym zadomowił się ogromny Ogr oraz przeklęta królowa kruków, czy też wykonamy ciekawe zadanie dla Baby Jagi, polegające wpierw na walce z morderczymi strachami na wróble, by następnie zostać pomniejszonym i wejść do najeżonej pułapkami pozytywki w poszukiwaniu błękitnej róży. W pewnym momencie zagramy nawet w wampirze szachy?





    Gotyckie katedry zawsze są w cenie

    Choć sam wystrój i budowa lokacji jest doskonały ? nie wystarczyłby do zapewniania nam rozrywki przez tą naprawdę długą podróż ? dlatego też niemal każdy świat roi się od wszelkiego tałatajstwa, często odrębnego dla danego poziomu. Wrogów możemy podzielić na kilka rodzajów, odpowiednich dla zwiedzanych przez nas światów ? i tak u wilkołaków walczymy głównie z wilkołakami, u wampirów z wampirami, a u nieumarłych z? gigantycznymi, łażącymi na korzeniowatych odnóżach trumnami? Eee? znaczy z zombiakami. W międzyczasie przyjedzie nam też walczyć z paskudztwem powtarzalnym ? do tej grupki zaliczamy upierdliwe gobliny, małe i duże trolle, impy i nazgule (wyglądają tak samo, więc co za różnica?). Do tego w niektórych miejscach mamy okazję złapać sobie wierzchowca ? wybierać możemy pomiędzy Wargiem, opancerzonym dzikiem, gigantycznym pająkiem czy niemniejszym trollem. Poza oczywistym wykorzystaniem ich do walki, częstokroć jesteśmy zmuszeni do użycia ich, by otworzyć sobie przejście, np. poprzez zaszarżowanie na drzwi dzikiem. Na tym jednak bestiariusz się nie kończy ? czasami walczymy z wybitnie unikatowymi wrogami ? np. podziemne zombie, odrywające sobie głowę, ?one hit ? one kill? zjawy czy Chupacabry. Te ostatnie to prawdziwe utrapienie ? owe paskudne stworki zabierają nam wszystkie moce, a my musimy je odnaleźć i złapać, by je odzyskać, zdarza się to dość często, co jest bardzo typowym wydłużeniem zabawy. Do tego dorzućmy szeroki wybór bossów ? od przeklętej machiny Frankensteina, po demonicznego grabarza ? a otrzymamy grę, w której naprawdę ciężko się nudzić. Warto wspomnieć, że każdy potwór ma osobną kartę w naszej księdze, tam zaś znajdujemy wszystkie jego słabości i bogaty opis pochodzenia, ozdobiony
    klimatycznym rysunkiem.





    W grze znajdziemy też trochę elementów humorystycznych

    A jak wygląda sama walka? Jest ona bardzo podobna do tej znanej z przygód Kratosa ? atak zwykły, obszarowy, blok, skok, chwyt, unik. Oczywiście możemy to wszystko łączyć w dosyć potężne kombosy, odblokowywane za punkty, które z kolei dostajemy w nagrodę za udany mord oraz rozwiązanie zagadki (o nich za moment). Wraz z postępami fabularnymi uzyskujemy kompletnie nowe możliwości, czy to poprzez odnalezienie ulepszenia dla naszego krucyfiksu (który zresztą działa jak ostrza Kratosa), czy poprzez szaber artefaktów po bossach. I tak uzyskujemy zdolność ?potężnego uderzenia? (doskonałe animacje ataków z powietrza), skakania wrogowi za plecy, morderczej szarży, bicia stworów anielskimi skrzydłami, kopania demonów w głowę (z rozpędu) itd. itp. Za zdobyte punkty wykupujemy też coraz to lepsze kombosy, ulepszamy też
    nasze posługiwanie się magią światła i chaosu.





    Śmiertelny uścisk

    I tu się zaczyna robić nieco odmiennie od Kratosa ? tu z potworków nie lecą zielone kulki, a nasz heros nie posiada żadnych napojów leczących, jak więc podreperować drastycznie zmniejszający się pasek życia? Z pomocą przychodzi nam magia światła ? po aktywowaniu jej lewym triggerem każdy cios zadany przez nas kradnie życie wrogowi (najdroższa umiejętność w grze opiera się właśnie na tej mocy ? nasz bohater wpada w szał, zamieniając się w błękitny wir śmierci), natomiast magia chaosu potęguje naszą moc. Obie magie trwają tak długo, jak w odpowiednich kolumnach posiadamy zapas many, manę zaś odnawia się poprzez zostawiane z wrogów złote kule, które trzeba ?wessać? wciskając odpowiedni grzybek na padzie. Jeżeli prowadzimy walkę idealną ? tj. korzystamy z synchronizowanego bloku, kontr i nie dajemy się zadrapać ? ładuje się specjalny pasek, jeżeli zaś uda nam się go zapełnić, wówczas każdy cios wytrąca z wroga dodatkowe złote kule, co znacząco zachęca nas do przemyślanej walki. W trakcie bitwy możemy też korzystać z kilku dodatkowych przedmiotów ? srebrnych sztyletów do rzucania, odciągających uwagę wrogów wróżek, zabójczej wody święconej i uwalniającemu potężnego demona kryształu. Większość z tych przedmiotów ma dodatkowy tryb podczas korzystania z magii (np. sztylety wybuchają). Walkę podsumowałbym stwierdzeniem, że jest nadzwyczaj satysfakcjonująca, choć ani tak brutalna jak Kratosa, ani tak giętka jak Bayonetty. Porządny system, nic więcej.





    Carmilla raczej nie należy do zbyt urodziwych

    Słówko o grafice ? pomimo odległej o 4 lata premiery gra wygląda zadziwiająco dobrze. Świeżość zachował doskonały projekt przeciwników i zapierający dech w piersiach świat, korzystający z dobrodziejstw dynamicznej kamery, czasem oddalającej się, a czasem przybliżającej. Co prawda świat nieumarłych staje się z czasem dość nudny i pusty, lecz podejrzewam, że stworzono go tak specjalnie. Walka wygląda płynnie i dynamicznie, zwłaszcza bardziej skomplikowane ataki robią potężne wrażenie swoim wpływem na otoczenie (podnoszące się chmury kurzu, płomienna burza itd.). Ciekawostką jest również fakt, że znamienita część cutscenek została stworzona w stylu CGI, na dodatek świetnie je wyreżyserowano, choć miejscami trochę szkoda, że ich poskąpiono (patrz. ostatnia walka). Poprawnie skomponowano ścieżkę dźwiękową ? takie typowo podniosłe tony, raczej niezapadające w pamięć.





    Podobnie jak i baba jaga

    Zanim przejdziemy do rzeczy złych ? chciałbym rzec słówko o dodatkach. Edycja komputerowa zawiera w sobie dwa dodatki (Reveire i Ressurection), dotyczące wydarzeń po zakończeniu podstawki. Pierwszy z nich to podróż po znanym już zamku Carmilli, ręka w rękę z wampirzym dzieckiem ? coś złego budzi się pod zamkiem i Gabriel musi to powstrzymać. Drugi dodatek to sama walka w więzieniu tego ?czegoś?, co zresztą okazuje się być ?Starszym? z prozy Lovecrafta. Oba dodatki są raczej biedne, z czego pierwszy cierpi na nadmiar zagadek, a drugi ? elementów platformowych. Zamieniono też wstawki CGI na komiksowe plansze, podobne do tych z
    ?Wiedźmina 2?.





    Dlaczego nigdzie nie ma screenów z walki? Bo na padzie nie ma F12

    A właśnie ? elementy platformowe i zagadki. Jak na grę z serii ?Castlevania? przystało ? często musimy wykazać się refleksem, nabytym podczas podróżowania wraz z Raymanem. Gabriel może skakać i korzystać z krucyfiksu, by łapać się pewnych części ścian, wiele razy musimy też łazić zaczepiając się o szpary i krawędzie murów, niczym jakiś średniowieczny książę Persji ? część z tych zabaw pozwala nieco ochłodzić emocje, część doprowadza do białej gorączki (pozytywka Baby Jagi, jezioro lawy w DLC), na całe szczęście kamera dobrze się sprawuje. Przechodząc do zagadek warto wspomnieć, że wszystkie możemy pominąć, uzyskując pisemne rozwiązanie logicznej przeszkadzajki. Znacznie częściej trafiamy na problemy typu ?układanka? niźli ciekawostki, aczkolwiek zdarzają się perełki, jak choćby wspomniane wampirze szachy, które na dodatek możemy rozegrać ze znajomym! Innym ciekawym bonusem do wykupienia za uciułane
    punkty są artworki ? prawdziwa masa i większość jest przepiękna.



    Ach ten szatan

    Pora na kości złości! Po pierwsze ? ta gra wymusiła na mnie zakup pada i zaopatrzenie się w symulator kontrolera do Xboxa360, bo sama nie wykrywa podłączonego urządzenia. Z początku radziłem sobie klawiaturą i myszką, ale w pewnym momencie (podczas walki z bossem) musimy zakręcić koło na klawiaturze, co oznacza błyskawiczne naciśnięcie kombinacji W-D-S-A-W! Chyba nie muszę rzec, że jest to niemal niemożliwe? Na dodatek blokowanie jest w bardzo odległym miejscu, więc przerzucenie się na pada było prawdziwą rozkoszą. Kolejną bolączką jest upierdliwa budowa lokacji ? przechodząc od ?pokoju? do ?pokoju? całkowicie blokujemy sobie możliwość powrotu, co oznacza, że jeżeli do wyboru mamy dwie drogi ? w tym jedna prowadząca do trupa z klejnotem (w trakcie gry zbieramy trójkolorowe klejnoty, przedłużające nasze słupki życia, magii światła i magii chaosu) ? nie możemy się cofnąć. Owszem, można (i warto, ze względu na system Trial, polegający na dodatkowym wyzwaniu na każdej mapie, np. zabij ileś goblinów itp.) wracać do raz odwiedzonych lokacji, ale nie zawsze chce się to robić w środku podróży. Kolejny problem ? port PC, i dotyczy to głównie sterowania. Otóż jeżeli nie gra się na padzie, to gra cierpi na koszmarny lag sterowania ? nie możemy przerwać wystukanych wcześniej ataków. Jedynym ratunkiem jest obniżenie grafiki niemal do minimum i zlikwidowanie całego dźwięku! Przerzucenie się na pada naprawia wszystko?





    I'm gonna kill that

    Do zarzucenia mam jeszcze sporo ? choćby dosyć głupie pojedynki z kolosalnymi bossami ? ale nie liczy się to aż tak bardzo, zważywszy na czas, który w grze spędziłem: 25 godzin! To tyle, ile zaoferował mi Deus Ex: HR przy jednym podejściu! Jeszcze lepiej, że gra niemal nieustannie oferuje nam coś nowego, przerzuca do innych światów, odblokowuje nowe moce itd. Do gry chce się wracać, a jeżeli na dodatek macie ochotę odblokowania absolutnie wszystkiego ? możecie spędzić tam nawet 70 godzin, rączą rzezając wraże hordy paskudztwa. ?Castlevania: Lords of Shadow UE? zapewniła mi masę zabawy, oferując przeżycie niemal tak przyjemne, jak trzeci ?God of War?? Kalka? Owszem, ale zrobiona z pomysłem i zacięciem. Polecam!



    Ocena: 9
    Plusy:
    + Zadowalający system walki
    + Cios rękawicą z góry powala nie tylko wrogów
    + Świetna grafika
    + Projekt artystyczny poziomów
    + Przebogaty bestiariusz
    + Wampirze szachy
    + Patrick Stewart w obsadzie
    + Gabriel ma głos Roberta Carlyle (Begbie z ?Trainspotting?!)
    + Ogromny i bogaty świat
    + Fabuła jest całkiem niezła
    + Bardzo filmowa akcja
    + Grafika
    + Setki nawiązań do dorobku kulturalnego (np. jeden z dowódców Carmilli ma na imię Orlok ? czyli tak samo, jak wampir z kultowego ?Nosferatu: Symfonia grozy? z 1918 roku)
    + Wygląda i gra się jak w egranizację ?Van Helsinga? z Hughem Jackmanem (a nawet lepiej)
    + Nie nudzi
    + Kupiłem dla niej pada, więc będę mógł zagrać w Metal Gear Rising: Revengance
    Minusy:
    - To nie Castlevania
    - To właściwie kalka ?God of War?
    - Fabuła ma przebłyski, ale z tego nie korzysta
    - Kiepskie i irytujące DLC
    - Skopany port PC
    - Musiałem kupić pada
    - Muzyka nie powala
    - Częste QTE
    Zwiastun
    http://www.youtube.com/watch?v=0cm6dhrkKD4
  10. bielik42
    Weekendowy Przegląd Blogów - Wciąż oglądamy




    -by Prometheus
    Następny tydzień i wciąż częściej zdarza nam się słuchać czyichś przemyśleń niźli je czytać - oto nadchodzi nowa era, w której liczą się tylko nagrywane recenzje, łączące płynny komentarz z jednoczesnym pokazaniem prawdziwego gameplayu. Oczywiście znajdziecie tu też inne rozrywki: filmy, komiksy, mangę i inne - jak co tydzień.
    Gry
    Zaczynamy od b3rta i jego wakacjach w Camp Omega - recenzja "Metal Gear Solid V: Ground Zeros (TU), następnie możemy zerknąć na cotygodniowy przegląd nowości ze świata Train Simulator od nano360 (TU), by szybko przejść do recenzji "Company of Heroes 2" autorstwa Darkstara181 (TU). Teraz lekkie zaskoczenie - znany z twórczości yt zoldator postanowił zaprezentować nam pisaną recenzję najnowszego dodatku do "Dark Souls 2" (TU), niespodzianką okazał się też porządny tekst na temat "Oddworld: Stranger's Wrath" od Kimahriego (TU). Schodzimy z wysokiej półki - LesniczyNiezliczy zrecenzował mało znaną platformówkę "Ultionus" (TU) iiiii... wracamz do b3rta i wrażeń z "Warface" (TU). Nowy blogopisarz - Rybol - zrecenzował grę typu f2p pt. "Unturned" (TU). Drugi tekst zoldatora (czyżby miał dość gadania?), tym razem o serii "Resident Evil" (TU). Ostatnim - i jednym z najciekawszych - tekstem jest rozprawa o wyborach moralnych w grach komputerowych od 849 (TU).
    Kultura
    Najwcześniejszym wpisem na mej liście jest recenzja komiksu Alana Moore'a "From Hell" (tylko dla dorosłych) mojego autorstwa (TU), kolejno mamy odcinek "Księgozbioru Iselora" o religioznawstwie, etnologii oraz literaturze orientu (TU). Pora na kino - recenzja "Strażników galaktyki" mojego autorstwa (TU), a także kolejny odcinek "Podążając za..." - "Wstręt" Romana Polańskiego (od 18 lat) (TU). Temat zamyka crouschynca recenzją filmu "Ostatni egzorcyzm 2" (TU).
    Manga
    Znów jeden wpis, ale za to jaki! W tym tygodniu świętujemy wpis vody22, który swym oryginalnym stylem "zaleca" zapoznanie się z "Hentai doskonałym" (TU). Rzadko się to zdarza, więc polecam każdemu.
    Inne
    Pozostajemy w klimacie japońskim - muszonik przedstawia "10 japońskich rzeczy, które akurat byłoby fajnie mieć w Polsce" (TU), następnie mamy kolejny wywiad w wykonaniu Cornica - tym razem o polskiej organizacji rodem z Star Wars (TU). Laveris prezentuje nam cztery gry RPG i kilka innych tekstów (TU), z kolei Deamonicus proponuje "revolucję blogową" (TU), a Strusiek publikuje swoje wiersze (TU). Podobną publikację znajdziemy u tybeka2 - opowiadanie "Moc" rozdział II (TU), ostatnim zaś tekstem są zwierzenie Mawiego (TU).
    YT
    A zaczynamy tradycyjnie od twórczości Rankina: Zagrajmy w Ys VI #14 (TU), Ys: the Oath in Felghana #1 (TU), Wizardy 9 #36 (TU) i Divinity: Original Sin (TU). Następnie dwa filmiki od Black Shadowa - duet w TF2 z Kathai_Nanjiką (TU) i reszta materiału (TU). Również dwa odcinki od HanPL - Gothic #17(TU) i #18(TU) i Qlinkjsza: Rayman - Przegląd gier z serii (TU) i Zwiastun serii (TU). Teraz pojedyncze odcinki - wpierw mamy polonizację zwiastuna autorstwa Sedinusa (TU), "zagrajmy w Hearthstone 002" eliandira (TU), tutorial do Dark Souls 2 od zoldatora (TU) i na koniec newsy RPG od KubiTheGamera (TU).
    No i to by było na tyle w tym tygodniu - na zakończenie filmik muzyczno-growy, temat przewodni: Half-Life 2.

  11. bielik42
    [+18]Podążając za? Romanem Polańskim ? Seksualny koszmar (?Wstręt?)







    Wstręt/Repulsion

    Rok: 1965
    Występują: Catherine Deneuve, Ian Hendry, John Fraser, Yvonne Furneaux, Patrick Wymark
    Nieczęsto się zdarza, by reżyserzy poświęcali niemal całą swą twórczość wyłącznie jednemu, konkretnemu zagadnieniu ? wydaje się, że jest to raczej ograniczenie niźli możliwość rozwinięcia swych umiejętności. Bywa jednak i tak, że konkretny reżyser pod płaszczem rozmaitych gatunków i fabuł uwypukla interesujący go element w taki sposób, że obeznany z jego twórczością widz natychmiast zorientuje się, co tak naprawdę autora w tym filmie kręci. Gdy Roman Polański przekroczył po raz pierwszy progi londyńskiego ?Compton Group? ? jego wybór stał się oczywisty, bowiem ta wytwórnia zajmowała się głównie filmami pornograficznymi?




    Roman Polański ? szerzej znany jako ?pedofil? i ?gwałciciel? ? w swych filmach podkreśla seks, a zauważyć to można mając za sobą co najmniej cztery filmy jego produkcji. Nic więc dziwnego, że będąc wciąż zaledwie ?obiecującym reżyserem? skierował kroki do wytwórni, która nie narzuci mu hollywoodzkiego jarzma. Nadmienić musimy, że nie jest to jego pierwsze powiązanie z produkcją porno ? jego ekranizację ?Makbeta? finansował właściciel Playboya, a wydane w 1972 roku ?Co?? w Ameryce trafiło wyłącznie do kin porno. Możemy Polańskiego nazwać świntuchem i zbereźnikiem, ale partaczem? Nigdy. ?Wstręt? to jego pierwszy poważny projekt zagraniczny, jest też filmem, który zapoczątkował tzw. ?Trylogię apartamentową?, do której należą jeszcze ?Dziecko Rosemary? oraz ?Lokator?.



    Główną bohaterką ?Wstrętu? jest Carol Ledoux ? zgrabna belgijka, pracująca w jednym z londyńskich salonów kosmetycznych. Będąc obdarzoną anielską urodą przyciąga naturalne zainteresowanie płci męskiej, lecz nie potrafi sobie z tym poradzić, obawiając się zalotników i jakichkolwiek interakcji ze światem mężczyzn. Z równym strachem i podejrzliwością traktuję kochanka swojej siostry, który odwiedza ich mieszkanie, rzucając cień na relacje pomiędzy siostrami ? z każdą nocą, gdy starsza siostra jest pieszczona przez swego partnera, Carol niespokojnie wierci się w swoim łóżku. Sytuacja pogarsza się, gdy jej siostra wyjeżdża w podróż do Europy, zostawiając Carol samą w mieszkaniu. Wtedy też zaczyna się istne piekło w umyśle młodej dziewczyny.

    Widzicie ? głównym motywem tego filmu jest tytułowy wstręt do uprawiania seksu, który odczuwa główna bohaterka. Jakkolwiek irracjonalne wydaje się być odrzucenie tak naturalnej rzeczy jak stosunek płciowy, zdarzają się w naszym społeczeństwie jednostki, odczuwające podobny wstręt. Powody mogą być różne ? molestowanie w okresie dzieciństwa, błędne wychowanie, czy też wrodzony strach przed odrzuceniem, co możemy uznać za spotęgowaną nieśmiałość. Carol jednak nie cierpi na żaden z tych przypadków ? brzydzi się kontaktu z mężczyznami, ponieważ jest chora psychicznie. Z odjazdem siostry młoda blondynka niemal z nikim nie rozmawia, zaczyna zapominać o podstawowych czynnościach, zamyka się w swoim świecie, stając się wrogiem wszystkiego, co jest poza jej mieszkaniem.



    Nie bez powodu ?Wstręt? jest nazywany horrorem ? tyle że bardziej opiera się na seksie niźli jakikolwiek inny film, niebędący oznaczonym plakietką ?porno?. Carol nocami przeżywa zwidy i koszmary, w których nieznany mężczyzna brutalnie ją gwałci, w dzień zaś jednocześnie brzydzi się symbolami męskości (brudna, spocona koszulka kochanka siostry) jak i je uwielbia, nieustannie się nimi interesując. Naturalny pociąg płciowy walczy ze skrzywieniem psychicznym, powodując w umyśle biednej dziewczyny chaos, który ostatecznie prowadzi ją do morderstwa i pełnego szaleństwa. Już w tym filmie możemy poczuć ten niesamowity, lepki i klaustrofobiczny klimat upiornego mieszkania, tak bardzo uderzającego w mistrzowskim ?Dziecku Rosemary?. Carol miewa koszmarne halucynacje, przekonywujące ją, że w mieszkaniu jest ktoś ?inny?, widzi też zmieniające się w czasie rzeczywistym ściany, pojawiające się w nich pęknięcia, a za nimi pulsujący, paskudny płyn. Najsłynniejszą sceną jest przeciskanie się przez korytarz, z którego ścian wystają męskie dłonie, dotykające szaloną Carol i zapewniające masochistyczną przyjemność.



    Pozostaje podstawowy problem ? komu ten film mógłbym polecić? Najbardziej oczywistą odpowiedzią byłoby: wielbicielom horrorów, gdyby nie to, że to nie jest zwyczajny horror. Celem tego filmu nie jest nas przestraszyć, lecz uświadomić wewnętrzną walkę w umyśle osoby aseksualnej. Straszna to podróż, pełna odrazy, dziwactw i szaleństwa, ale pewne sprawy naświetla lepiej niż wizyta u psychologa. Z pewnością polecam go każdemu, kto ma odrazę do seksu, bądź czuję pociąg do osoby posiadającej ów ?wstręt?. Sam wiem, że takie przypadki się zdarzają, co rani obie strony ? bo jedno jest odrzucane bez zrozumienia, a drugie jest nieszczęśliwe, bo samo nie wie, czego właściwie się obawia. Ciekawostką może być fakt, że to pierwszy film, w którym dane nam było usłyszeć kobietę przeżywającą orgazm. Polański zaczął seksem i temat ten będzie się powtarzał w jego następnych filmach, choć nie zawsze w roli głównej. ?Wstręt? zobaczyć warto, nawet w poszukiwaniu ciarek na plecach, a przede wszystkim dlatego, że takich filmów już się po prostu nie robi.
    Zwiastun

  12. bielik42
    [+18]Nowy, wspaniały wiek, okupiony krwią prostytutek - recenzja ?From Hell? Alana Moore'a






    From Hell/Prosto z piekła

    Scenariusz: Alan Moore
    Rysunek: Eddie Campbell
    Jesienią 1888 roku do posterunku Scotland Yardu w Londynie przysłano paczkę bez nadawcy ? zamiast niego widniał tam wyłącznie napis ?From Hell?. W środku policjanci znaleźli nerkę zamordowanej wcześniej prostytutki?




    Zapewne znane jest wam nazwisko ?Kuba Rozpruwacz?, czyż nie? A zastanawialiście się kiedyś, dlaczego po stu trzydziestu latach wciąż świat pamięta zbrodnie, które wstrząsnęły Londynem w 1888 roku? Być może ma to związek z faktem, że nigdy nikt nie odkrył prawdy o Rozpruwaczu, ów morderca pozostał bez kary. Co go do tego skłoniło? Jakie zmiany w społeczeństwie zapoczątkował? Czemu służyły morderstwa i dlaczego były tak brutalne? Na przestrzeni lat wielu próbowało znaleźć odpowiedzi na te pytania ? zwano ich Ripperologistami ? lecz tylko jeden zamienił owe poszukiwania w komiks, a jest nim uwielbiany przez nas arcymistrz komiksu Alan Moore.



    ?From Hell: Being a Melodrama in Sixteen Parts? (w dalszym ciągu preferuję czytanie komiksów w oryginale, choć wydanie polskie będzie dostępne podobno w grudniu) to zdecydowanie najgrubsze dzieło w dorobku Alana Moore ? wydanie w cienkiej oprawie (a więc zwyczajne) jest po prostu gigantyczne, przypominając raczej encyklopedię niźli komiks. Fabuła została nam przedstawiona w 14 rozdziałach o zróżnicowanej długości, następnie trafiamy na bardzo długi i pieczołowity spis sytuacji opartych na faktach, pochodzenia owych faktów oraz wyszczególnione domysły autora. Później dostajemy kilka map Londynu (mają spore znaczenie dla historii) i na końcu niedługi komiks, przedstawiający życie i osiągnięcia pozostałych poszukiwaczy prawdziwej tożsamości Kuby Rozpruwacza. Historia przenosi nas na wyspy brytyjskie XIX wieku ? społeczeństwo wciąż jest podzielone na klasy, po ulicach snują się nielegalne prostytutki, rynsztokiem płynie wszelkie świństwo, w szpitalu londyńskim rezyduje Człowiek Słoń, a Imperium Brytyjskim niepodzielnie rządzi Królowa Brytyjska. Cóż jednak z tego, skoro nie potrafi upilnować własnego syna?



    Zanim na scenę wkroczy Rozpruwacz, naszym zainteresowaniem cieszy się potomek rodziny królewskiej, przebywający incognito w Londynie, wraz z najlepszym przyjacielem ? malarzem Walterem Sickertem. W trakcie jednej z przechadzek obaj panowie wkraczają do sklepu z łakociami, gdzie pracuje przeurocza Annie. Zbiegiem okoliczności książę zakochuje się w młodej pracownicy i dzięki swym wpływom niedługo potem lądują w łożu, niekoniecznie małżeńskim. Problem pojawia się dziewięć miesięcy później, gdy na świat przychodzi niechciana kropla błękitnej krwi, czego nie można ukryć przed Królową. Matka nie stanowi problemu, bowiem szybko trafia do szpitala dla psychicznie chorych (bardzo dobry sposób na pozbywanie się niechcianych), a mała dziewczynka pod protekcję Polly ? jednej z wielu londyńskich prostytutek, znajomej Sickerta. Polly wraz z trzema koleżankami wpada w kłopoty finansowe, lecz szybko znajdują niemalże genialny sposób na rozwiązanie swych problemów ? postanawiają wysłać list do Sickerta, w którym grożą wyjawieniem prawdy o pochodzeniu dziecka. Władzom się to nie podoba, wcale a wcale.



    W międzyczasie na scenie pojawia się Sir William Withey Gull ? w drugim rozdziale śledzimy jego dzieciństwo na obrzeżach Londynu (w mieście szalała cholera), gdzie głęboko zainteresował się florą i fauną, a szczególnie padliną. Młody Will lubił krajać zdechłe szczury, więc wraz z dorastaniem postanowił zostać chirurgiem i udało mu się tego dokonać, stając się jednym z najlepszych w kraju. W trakcie rozwijania swej kariery Gull przyłączył się do Masonerii ? jak każdy liczący się arystokrata w tamtych czasach ? a następnie otrzymał awans do ranki Królewskiego Chirurga. William bardzo interesował się Masonerią, poszerzając swą znajomość owej ?sekty?, zagłębiając się w teologiczne i demonologiczne tomy, szukając prawdziwej istoty boga, skumulowanego w postaci Boga Słońca, walczącego z Księżycem ? obiektem kultu kobiet. Bardzo szybko został pochłonięty ideą, według której mężczyźni byli w dawnych czasach zniewoleni przez rodzaj żeński (czego ma dowodzić chociażby wojownicza królowa celtycka ? Boudika), ale dzięki wielu bataliom i charyzmatycznym przywódcom zdołali wyrwać się z oków, by zniewolić kobiety. Jako symbol zwycięstwa dumni mężczyźni wznosili wysokie słupy ? symbole erekcji ? by podkreślić swoją władzę. Niestety wraz z rozwojem działalności sufrażystek (bojowniczki o prawa do kobiet) w Europie dominacja mężczyzn zaczęła się chwiać, co zmotywowało Gulla do działania, a szantaż w wykonaniu Polly pojawił się w odpowiednim czasie?

    Wilhelm Gull dostał zdanie ? pozbyć się niewygodnych prostytutek. Do pomocy zatrudnił prostackiego woźnicę Netleya ? wspólnie wykonali pierwsze morderstwo na Brady Street. Następnego dnia poznajemy inspektora Abberline?a, na którego spadła sprawa zamordowanej prostytutki. Aktorzy na tej koszmarnej scenie są już niemal w komplecie ? później pojawiają się inni masoni, cwani dziennikarze, więcej policjantów, przypadkowa ofiara, mistyk, dziwak i pewien pechowy nauczyciel. Alan Moore odtworzył ze szczegółami klimat i społeczeństwo XIX-wiecznego Londynu, zachowując przy tym specyficzne słownictwo, modę, kulturę i klimat zamglonego miasta. Niewątpliwie autor spędził nad książkami setki godzin, jednocześnie łącząc, usprawniając, odrzucając i łatając wiele teorii, dotyczących Kuby Rozpruwacza. Teorię, według której mordercą miał być Gull, uznał za najbardziej prawdopodobną, więc to z niego uczynił swoim antybohaterem, stawiając go w szeregu innych, również historycznych postaci.



    Fabułę ciężko uznać za typowo komiksową ? to bardziej powieść historyczna, zinterpretowana we własny sposób przez autora. Oczywiście musimy zauważyć, że jest to powieść doskonała, dopięta w każdym miejscu i zawierająca masę szczegółów, możliwych do rozpoznania wyłącznie dla tych, którzy znają się na historii XIX wiecznej Europy, podstawach działania wolnej masonerii, zasadach w rodzinie Królewskiej itd. Moore stworzył tytaniczną pracę, która całkowicie spełnia swój cel ? potrafi przekonać czytelnika do racji autora. Osobiście nigdy się zbytnio tajemnicą Jacka Rippera nie interesowałem, lecz muszę przyznać, iż dzieło Alana Moore?a bardzo mnie tym zainteresowało, głównie dzięki zawartym w fabule wątkiem religijno-filozoficznym.



    Wśród 14 rozdziałów znajdziemy takie, które dotyczą wyłącznie jednego z pięciu morderstw oraz takie, gdzie bohaterowie głównie filozofują ? do tego rodzaju należy rozdział czwarty, w którym Gull przedstawia swoje racje Netleyowi. Cały rozdział to jeden, ogromny, rozbudowany monolog chirurga, przedstawiający nam jego wiarę i podejście do życia. Lektura to niezmiernie ciekawa lecz równocześnie przerażająca. Przebrnięcie przez połowę komiksu potrafi doprowadzić do niezłego mętliku, a poznanie całości wywołało u mnie przedziwny ?filozoficzno-teologiczno-naukowy? odlot, w czasie którego byłem pod ogromnym wrażeniem sfinalizowania wszystkich wątków. Alan ustami Gulla przekazuje nam niezmiernie interesujące domysły, dekonstruując m. in. religię chrześcijańską i ukazując nam jeden wielki Spisek, za którym stali wszyscy wielcy świata. Wierzyć?



    Nieszczególnie, ale z pewnością wątek zmiany, jakie wywołały pozbawione kary bestialskie morderstwa Gulla (prostytutki były masakrowane w tak obrzydliwy sposób tylko dlatego, ponieważ Gull traktował swoje działania w charakterze rytualnym, by zwiększyć potęgę Masonów) jest bardzo prawdopodobny i uderza w same podstawy człowieczeństwa. Trudno mi to jasno wyjaśnić, bowiem takimi rzeczami zajmuje się zaawansowana socjologia, ale w skrócie możemy przedstawić wpływ Kuby Rozpruwacza na zakończenie wieku poprzez nieokiełznany wybuch przemocy i okrucieństwa, którego kwintesencją była II wojna światowa i holocaust. Autor tej teorii ma swoje racje i warto się z nimi zapoznać, choćby z ciekawości do psychologicznej strony bestii w ciele człowieka.



    Czasami mówimy, że jakiś film, serial czy gra komputerowa miewa swoje ?momenty? ? podobnie jest w przypadku ?From Hell?, które poza doskonałą podstawową fabułą posiada jeszcze osobne epizody, wywołujące prawdziwe ciarki na plecach i szczere niedowierzanie. Szczegółowe masakrowanie ciała ostatniej prostytutki, połączone z podróżą Gulla do czasów nam współczesnych w rozdziale dziesiątym. Podróż kwintesencji duszy Gulla na końcu. Pierwsze morderstwo. Zwierzęcy zryw na czwartą prostytutkę. Rozmowy Gulla z Człowiekiem Słoniem ? te wszystkie epizody przerażają swoją dynamiką i ekspresją, wyrażoną poprzez jakże piękną w swej brzydocie kreską Eddiego Campbella. Cały komiks został narysowany przy pomocy piórka i tuszu, absolutnie bez koloru. Ograniczenie środków wyrazu nie umniejszyło jednak potęgi graficznej tego artysty, bowiem dzięki temu zabiegowi obrzydliwy naturalizm dziewiętnastowiecznej Anglii uderza w nas z wielokrotnym impetem. Zwłaszcza morderstwa przedstawiono tu z tak paskudnym, realistycznym zakresem, że mój Ojciec szybko odłożył komiks z powrotem na półkę, nie mogąc znieść takiej brzydoty. Tylko dla czytelników o mocnych nerwach!



    ?From Hell? to komiks Obrzydliwy, Koszmarny, Przerażający, pełen naturalistycznego, pozbawionego garstki erotyzmu seksu i? prawdziwy. Rzadko kiedy mam okazję czytać tak realistyczne komiksy, a ten na dodatek jest w miarę zgodny z prawdą historyczną! Choć jestem pod ogromnym wrażeniem potęgi tego komiksu, to ciężko jest mi go każdemu polecić, no i nie mogę rzec, że ?dobrze się przy nim bawiłem?. To jest specyficzne odczucie, wciągające czytelnika jak czarna dziura, problem w tym, że wciąga nas do cuchnącego bagna. Niemniej polecam dać jej szansę ? Alan Moore bardzo rzadko zawodzi, o czym przekonuję się z każdą kolejną pozycją sygnowaną przez tego autora.



    PS: Ten artykuł równie dobrze mógłby być Megarecenzją (patrz ? poprzednie recenzję komiksów Alana Moore?a), ponieważ w 2001 roku powstała ekranizacja z Johnnym Deppem w roli głównej, aczkolwiek mam już dość wylewania z siebie jadu na zmasakrowany potencjał komiksów. Pozostańmy przy opinii, że jedynym udanym filmem na podstawie komiksu Moore?a był ?Watchmen? Zacka Snydera.
  13. bielik42
    Weekendowy Przegląd Blogów - Videodominacja




    -by Prometheus
    Miesiąc z hakiem i żadnego Przeglądu (poza jednym genialnym pomysłem imć StealthBastarda) - po wykasowaniu setek PW z groźbami od moderatorów postanowiłem powrócić do przeglądania, mając w pamięci przyjemny urlop. Jak widzę - nie tylko ja wziąłem sobie wolne od pisania, bo w dzisiejszym wydaniu przeważają - i to bardzo - wpisy filmikowe.
    Gry
    Dwa wpisy od nano360 - pierwszym jest cotygodniowy "Przegląd nowości ze świata Train Simulator" (TU), drugi natomiast kompletnie nie dotyczy pociągów - TUTAJnano360 opisuje zauroczenie serią "Zeno Clash". Bardzo kompetentnym tekstem zaskoczył mnie LesniczyNiezliczy (z pierwszych wpisów podejrzewałem go o tanie trollowanie), recenzując retro-grę "Mercenary Kings". Kolejno ukazała się moja recenzja doskonałego "Rayman: Legends" (TU) - każdy gracz powinien spróbować zagrać, choćby w demo. Dla odmiany Bezloginu opublikował swoją opinię (czy coś) o Battlefield 3 (TU), a SerwusX szybko podsumował swoją przygodę z "Mirrors Edge" (TU).
    W międzyczasie Iselor zapragnął wszcząć starą jak dyskietki dyskusję - które RPG są najlepsze? - publikując swoje Top 10 RPG (ten wpis bardziej podpada pod yt, ale podejrzewam iż chodziło głównie o wymianę komentarzy, w każdym razie potwierdzić, że Planescape: Torment jest lepszy od Bloodline'a możecie TU). Kompletnym przeciwieństwem zajął się OriginalKondzio - zrecenzował komputerowy manifest lat 80-tych, czyli "Far Cry 3: Blood Dragon" (TU). Na zakończenie nasza droga (bo jedyna) blogerka - crouschynca - zrecenzowała darmową przygodówkę "Rosemary" (TU).
    Kultura
    Temat kulturalny rozpoczyna wpis Knockersa - poznajemy w nim jego opinię na temat "The Amazing Spider-Man 2" (TU), następnie poznajemy kolejnego reżysera, który trafia do mej serii "Podążając za..." - Roman Polański i jego Etiudy (TU). Jedyny czynny redaktor na blogosferze - Ghost - opublikował wrażenia z "Koloru Magii" Terry'ego Pratchetta, warto znać początek wielkiej serii Świata Dysku (TU), podobnie jak i historię rodziny Wasilewskich z książki "Droga przez piekło", którą zrecenzował ReadyToFall (TU). Kolejno Heisen wspomina swoje ulubione przygody agenta 007 (TU), a bartez13 siłuje się z psychologiczną "Lucy" (TU). Ostatnim wpisem z tej kategorii jest recenzja duchowego następcy genialnego "Brazil" - "the Zero Theorem" przyszło, pozamiatało i prawdopodobnie nic nie zarobi - naprawcie to! (TU).
    Manga/Anime
    Najwidoczniej forumowi wielbiciele japońskiej kreski nie uznają za potrzebne szerzenia owego stylu na blogosferze - w tym tygodniu wyłącznie Gavron88 zrecenzował mangę "Wojujące królestwa" (TU).
    Inne
    W dziale treści zróżnicowanych trochę się dzieje - wpierw Gedd3on chwali się swymi postępami w dubbingu (TU), Hakken wciąż dręczy nas matematyką (TU), a muszonik radzi, jak kupować książki na Allegro (TU). Nie mogło zabraknąć niezdrowej obsesji na temat teorii spiskowych - o tym pisze użytkownik Zdrowy (TU), swe rozdrażnienie walką konsol wyraża PS4Master, opowiadając o wykupieniu najnowszego Tomb Radiera przez Microsoft (TU). Dział pisany zamyka Cornic wywiadem z Michałem Pajkiem, którego tematem przewodnim jest organizowanie konwentów (TU)-
    Blogowe YouTube
    4...9...13! Trzynaście wpisów o zawartości głównie filmikowej! Szaleństwo.
    Zaczniemy od videogiganta - Rankina: w tym tygodniu tylko dwa wpisy, czyli Zagrajmy w Ys VI - część 13 (TU) oraz Wizardy 8 - część 35 (TU). Kolejne dwa wpisy - autorstwa kaftanna - traktują o DayZ standalone pt. "Szabrownik" (TU) i zapisu z dema nowego Silent Hilla (TU) (być może będzie to pierwszy SH, w którego zagram). Trochę więcej - bo aż trzy wpisy, tym razem użytkownika HanPL, wszystkie traktujące o Gothicu (#14, #15, #16). Dwa wpisy - zoldator - jeden o Asterbreed (TU), a drugi o Devil May Cry 3 (TU). Zgadnijcie co? Tak jest - dwa wpisy! KubiTheGamer i wieści z Gospody, pierwsze o Pillars of Eternity (TU), a drugie o grze pt. "Aegis Defenders (TU). Ufff, na zakończenie eliandir gra w Hearhstone (TU), Mariusz Saint recenzuje "FF: Adent Children (TU), a rzadko udzielający się na blogach BlackShadow opowiada o swoich pomysłach na kanał yt (TU).
    Skoro przegląd za nami, to możemy sobie pozwolić na chwilę refleksji - obawiam się, że przeglądy mojego autorstwa nie będą się zbyt długo pojawiać, a powodem są nadchodzące studia - zagraniczne, kierunek humanistyczny, co oznacza ogromne stery tekstu do czytania i masę prac do napisania. Mój blog też prawdopodobnie nie pociągnie zbyt długo, jeżeli będę chciał osiągnąć przeklęty próg punktowy. Z jednej strony przeglądy nie zabierają wiele czasu - 10 minut codziennie, żeby skopiować linki, godzinka-półtorej w piątek, żeby wszystko pokleić. W każdym razie jeżeli wpisy przestaną się pojawiać - będziecie wiedzieć dlaczego. Tymczasem - miłego weekendu

  14. bielik42
    ?Komiks erotyczny ? historia w obrazach
    Od narodzin do lat 70. XX wieku?





    Autor: Tim Pilcher
    Każdy ma w sobie zboczoną naturę ? tak wynika z nauk Freuda, którego ostatnio modnie jest obalać. Pomimo tego, że ten starszy, brodaty pan mógł nie mieć racji we wszystkim, to powyższe zdanie zdaje się być całkiem realistyczne, jeśli chodzi o tajemnicze mechanizmy wewnątrz człowieka. Ale kogo to obchodzi, skoro jeżeli to czytacie, to zapewne jesteście Polakami, a więc zgodnie z narodową naturą macie wybite w umysłach ? seks i erotyzm to brud! Czy aby na pewno?




    Muszę to przyznać ? nieczęsto widuje w empiku komiksy erotyczne, znacznie częściej natrafiałem na nie w bibliotecznych oddziałach dla dzieci (to nie żart!), lecz tym razem mamy do czynienia z pozycją wyjątkową, której celem jest ukazanie czytelnikom historii komiksu erotycznego/pornograficznego, który w Polsce - właściwie jak każdy komiks ? raczej nie występował. A szkoda! Bo to bardzo ciekawa część naszej kultury.
    ?Komiks erotyczny? to przede wszystkim świetnie wydany album w twardej oprawie i z lakierowanymi stronicami o wymiarach 247x247 mm, aby żyło i czytało się lepiej. Poza dosyć ogólnym omówieniem historii, która sięga czasów starożytnej Grecji, oraz biografii różnych autorów (głównie amerykańskich) znajdziemy tu to, na co czekał chyba każdy nabywca tej książki ? komiksy erotyczne!



    (Co za zboczuch, zabierzcie mu klawiaturę!) Słucham? Zupełnie nic nie słyszę, mój wybitnie wysmakowany i konserwatywny guście, nic ci do tego! (Po co demoralizować ludzi? To mogą czytać dzieci!) Niech czytają, wszakże seks nie jest czymś złym, a erotyka tym bardziej. Wszystko zależy od wychowania i umiejętnego dawkowania odpowiednich informacji młodemu umysłowi. (Heretyk, perwert!) Taaak, taaak ? tym właśnie jestem, ale wstydzić się nie ma czego, a żeby kłótniom było zadość, to oświadczam z czystym sumieniem, że moje wydanie nie ucierpiało w żadnym wypadku. Ani trochę. Nic. (Wiem co myślicie, i się nie mylicie). Przejdźmy może do zawartości, dobrze? (Niech będzie, skoro musisz?)



    Na przeszło 192 stronach, podzielonych 5 poszczególnych rozdziałów znajdziemy nie tylko tekst, ale i obrazki, masę obrazków, a pomiędzy nimi zarówno krótkie paski komiksowe, jak i prawdziwe arcydzieła ołówka. Co ciekawe ? nie znajdziemy tu samych ?szemranych? twórców wprost ze zgniłego środowiska, również słynne tuzy świata komiksu miały etapy tworzenia tego typu ?dzieł?, w tym chociażby nagrodzony Pultizerem Art Spiegelman ? twórca kanonicznego ?Mausa? ? a tu mamy jego historyjkę o fizycznym pociągu do martwych kobiet. Tego się kompletnie nie spodziewałem. Warto też nieco zaspoilować (bo i wiele do spoilowania tu nie ma) finalnym stwierdzeniem, że artyści wysublimowani w tego typu rysunkach bardzo rzadko kończyli dobrze. O ile pamiętam, to większość z nich popełniła samobójstwo, zapiła się na śmierć lub znarkotyzowała, co niezbyt dobrze o ich życiu świadczy. Ale czy można od nich wymagać racjonalności, gdy starali się tworzyć piękno tam, gdzie było to niemal absolutnie zakazane? Konflikt z kościołem to tylko jedna z przeszkód, pamiętajmy o tym. Całe życie w stresie, być obrzucanym obelgami, nikt otwarcie nie pochwali pracy takiego artysty, a większość z jego odbiorców ogląda je tylko dla instynktownej satysfakcji. I bądź tu artystą?

    Większość albumu dotyczy kraju najbardziej (zgniłego) wyzwolonego ? Stanów Zjednoczonych, ale znajdziemy tu też akcenty europejskie, i to całkiem sporo. Samego świntuszenia też jest tu nie aż tak wiele, cóż za strata, ale za to mamy naprawdę pokaźny przekrój tej sztuki. Od lekko dwuznacznych pocztówek, po zakazane sado-maso i zupełnie zdziwaczałe perwersje. Jest tu tez wiele humoru ? przed oczami staje mi tu najbardziej subtelna ?pocztówka?: w wannie siedzi uśmiechnięta kobieta i trzyma w rękach naburmuszonego kota, a nad nią widnieje napis ?Zawsze myję swojego kociaka mydłem jakimśtam?, dowcip polega na słowie ?kociak? (z ang. ?pussy?). Mam też krótkie archiwum artystów tworzących dla Playboya i Hustlera. Jak na album ?świński? to uśmiać się można całkiem nieźle.



    Przejdźmy do meritum ? czy warto się tym albumem zainteresować? Aby to ustalić musicie odpowiedzieć sobie na następujące pytania:
    1) Czy lubisz komiksy?
    2) Czy lubisz piękno kobiecego ciała?
    3) Czy nie obawiasz się erotyzmu?
    4) Czy cię to interesuje?
    Jeżeli na większość z powyższych pytań odpowiedź brzmiała ?tak?, to inwestuj w ten produkt z pewnością, jeżeli nie, to szkoda twojego czasu.
    (I co, jesteś zadowolony?) Z czego? (Z opisania tak obelżywych treści). Tak. (Co? Przecież to jest ohydne!). I co z tego? (Rezygnuję). I bardzo dobrze, zostawcie mnie z moimi świńskimi pisemkami. I niech ktoś mi spróbuje wmówić, że to nie jest sztuka!





    Notka dla Xerbera:
    Ocena Cyckowa - 12/10


  15. bielik42
    Czar francuskiej kreski - Megarecenzja ?Rayman: Legends?







    Rayman: Legends

    Studio: Ubisoft
    Gatunek: Platformówka
    Za każdym razem, gdy zasiadam przed produkcją syngowaną nazwiskiem Michaela Ancela (ojca takich serii, jak ?Beyond Good & Evil? oraz ?Rayman?) mam wrażenie, że uczestniczę w czymś niesamowitym. Nie sposób tego określić? kapka dziecięcej magii, bajkowych kolorów, szczypta pasji i artystycznej miłości, garść niepowtarzalnego piękna i potężna dawka twórczego geniuszu. Tego wszystkiego spodziewałem się po ?Rayman: Legends?, a otrzymałem? znacznie więcej!






    Rayman czaruje od pierwszych chwil

    Nie jestem konsolowcem ? w czasie dzieciństwa nie przeżywałem przygód z Crashem Bandicootem, Jakiem i Daxterem czy Ratchetem i Clankiem, o Spyro nawet nie wspominając. Będąc przywiązanym do poczciwego blaszaka pozostawały mi dwuwymiarowe platformówki, takie jak chociażby ?Jazz Jackrabbit 2?. Pewnego razu spróbowałem platformówki w 3D ? nie byle jakiej, bowiem do dziś pamiętam wspaniałą przygodę z Raymanem, podczas wędrówki po krainie Lumków. Wpierw potyczka ze Stalowobrodym, potem czarodziejskie perypetie z Andre ? gry z serii ?Rayman? do dziś są dla mnie świadectwem artystycznego geniuszu Michaela Ancela (choć ma ufność nieco zgasła, gdy pewne uszate stwory zaczęły dominować w serii). Kilka lat temu Rayman powrócił w glorii i w chwale pod postacią ?Rayman: Origins? ? cudownie malowanej platformówki, sięgającej do korzeni serii. ?Origins? to gra miejscami trudna i staroszkolna, lecz urokiem zdobywała serce każdego (zwłaszcza na wielkim ekranie). Rok temu wydano kontynuację, szczęśliwym trafem na wszystkie platformy (docelowo miała się ukazać wyłącznie na Wii U).





    FIESTA

    Zanim przejdziemy do głównych zmian, jakie zaszły w mechanice, poświęćmy chwilkę fabule ? ta jest raczej niewiele znacząca i nie oferuje nam zbyt wielu konkretów, aczkolwiek opiera się na tym samym pomyśle, co ?Origins?. A więc rolę Żwawych Umarlaków zajmują tu koszmary ? zaatakowały one światy w malowidłach, więżąc radosne, błękitne ?Teensies?(przyjaciół Raymana). Co ciekawe ? na stronie głównej gry możemy się dowiedzieć, że nasi bohaterowie wędrując przez las natrafili na tajemniczy namiot, w którym znaleźli niemniej tajemnicze malowidła, te zaś wciągnęły ich do swojego świata. Cóż, z gry się o tym nie dowiedziałem, poza tym na początku nasi herosi jedynie chrapią, zamiast wędrować gdziekolwiek. Nieważne ? i tak będziecie chcieli śledzić historię, wierzcie mi.





    DISCO

    Przechodzimy więc do zmian ? część z nich została zainicjonowana poprzez opinie fanów ?Origins?, którzy pieczołowicie wytykali problemy i irytujące elementy, upraszczając twórcom skierowanie produkcji na dużo przyjemniejsze tory, pozostałe różnice wynikają z ?docelowej? platformy, czyli Wii U. Nowa konsola Nintendo wprowadziła do użytku rodzaj tabletu, służącego za dotykowy kontroler, co wpłynęło na pewne elementy ?Rayman: Legends?. Na całe szczęście pozostałości po tym oryginalnym kontrolerze mamy na PC niewiele ? etapy, na których gracz korzystający z dotykowego sterowania wcielał się w Murphy?ego (latająca żaba) zostały specjalnie oskryptowane, by gracze preferujący klawiaturę również byli w stanie zagrać. Poza tym zamaskowanym elementem absolutnie nic nie wskazuje na konsolowe preferencje nowych przygód Bezszyjnego.





    MEEETAAAL

    Dużo ciekawsze są zmiany w mechanice, lecz wpierw ? o jakiej mechanice mowa? Jeżeli dotąd nie mieliście styczności z ?Rayman: Origins? lub z platformówkami 2D w ogóle (cóż za straszna koncepcja!) musicie znać tylko kilka faktów ? gracz kieruje płaskim bohaterem w płaskim świecie, może nim skakać, bić z piąchy, kopać, atakować z góry, szybować, ślizgać się i (po przytrzymaniu przycisku ataku) uderzać z potęgą posępnego czerepu, czy jakoś tak?. Naszym zadaniem jest przebiegnięcie planszy, pozbycie się przeciwników i zebranie skarbów, przynajmniej w teorii, bo w praktyce wszystko wygląda zgoła inaczej. W każdym razie ? zmiany! Najważniejsza zmiana względem Origins ? przeciwnicy nie zamieniają się w balony po uderzeniu! To był jeden z najbardziej irytujących elementów poprzedniczki, bowiem wymuszał na nas podwójne atakowanie wrogów, przy czym za drugim razem nadmuchane stwory leciały powoli w górę, z czasem uciekając poza nasz zasięg, co oznaczało stracenie lumka, teraz zaś złote kuleczki dostajemy natychmiast. I bardzo dobrze, bo nic nie wybija nas z rytmu tak, jak przymus zatrzymania się na planszy.





    They could take our limbs away, but they cannot take our FREEEEDOOOM

    Kolejną monumentalną zmianą jest system zbierania lumków. Czym są lumki, zapytacie? To takie urocze, złote stworzonka, unoszące się w powietrzu, chowające się w krzakach i w przeciwnikach. Aby uzyskać dobry wynik na koniec etapu, musimy zebrać odpowiednią ilość lumków, przekroczenie określonych pułapów daje nam w nagrodę puchary i losy (o nich za chwilę), a zdobycie ostatniego limitu sprawia, że w tle zaczyna grać urokliwe disco, a nasza postać tańczy do rytmu, my zaś bujamy się z radości wraz z nią. W każdym razie w ?Origins? lumki można było zebrać na dwa sposoby ? w postaci ?normalnej? (dają jeden punkt) i ?imprezowej?, odpalonej po zebraniu króla Lumków (wtedy każdy Lumek daje dwa punkty), jak już możecie się domyślać ? aby zdobyć najwięcej punktów należało odpalić w odpowiednim momencie ?króla? i zebrać wszystkie lumki w ściśle określony sposób, by nie uronić ani sekundy (efekt ?króla? trwa wyłącznie przez chwilę), co potrafiło naprawdę irytować i chcących odblokowywać wszystko zmuszało do powtarzania wielokrotnie każdego poziomu. Czy coś takiego irytuje nas w ?Legends?? Nic a nic! Pozbyto się ukoronowanych Lumów, zamiast nich dostaliśmy jednego wesołego lumka na początku każdego dłuższego szeregu lumków ? jeżeli zbierzemy go jako pierwszego, to dostajemy za niego dwa punkty, a następny za nim również zmieni kolor. Jeżeli więc chcemy zebrać cały szereg z maksymalną wartością, musimy kierować celnie i często z odpowiednim wyczuciem rytmu, co jest znacznie przyjemniejsze od walki z czasem. Poza tym autorzy wykorzystali fruwające lumki, by wyznaczać nam drogę, lub miejsca, w których musimy odbić się od ściany, by uniknąć przeszkody.





    El Loco

    Zmieniła się także większa część projektu światów ? w poprzedniczce powtarzaliśmy schemat (poziom kilka razy, pościg za uwięzioną wróżką, kolejny świat, ewentualnie boss dla wytrwałych), natomiast kontynuacja podniosła projektowanie leveli do rangi mistrzostwa. Do odblokowania za zdobyte w rozgrywanych poziomach Teensies (każdy zwykły poziom ma ich 10 + króla i królową w specjalnych komorach) otrzymujemy 5 światów ? fantastyczny, bagienny, podwodny, meksykański i olimpijski (oraz jeden dodatkowy). Każdy ze światów dzieli się na 6 etapów zwykłych, 1 muzyczny, 2 etapy z księżniczkami i 6 dodatkowych wyścigów z czasem. Zacznijmy od tych ?zwykłych? poziomów.





    Jeden z najładniejszych etapów w grze

    6 poszczególnych obrazów skonstruowano tak, by gracz mógł zapoznać się z kompletnie nową mechaniką, dzięki czemu gra nie nuży i praktycznie ciągle odkrywa się coś nowego. Przykładowo w pierwszym świecie dostajemy możliwość ciskania pięścią (jak za czasów starego dobrego Raymana 3), a w trzecim zamieniamy się? w kurczaka! Gra wymusza na nas umiejętne korzystanie z nabytego doświadczenia i szybkie zapoznawanie się z nowinkami. Ten swoisty trening przydaje się w końcowych dwóch z 6 etapów. W piątym gonimy uciekającego złego Teensie (podobnie jak goniło się uwięzione wróżki, a w szóstym stajemy do walki z bossem. Każdy Szef posiada określony szereg ruchów, więc na gorąco musimy odkryć na niego ?sposób?. Niektóre walki (jak np. z gigantycznym Luchadorem) pozostają w pamięci równie długo, co niesamowite potyczki w ?Rayman 3: Hoodlum Havoc? i należą do najlepszych elementów gry. Jest tu jednak coś jeszcze lepszego?





    Później zwiedzimy wnętrze stwora na drugim planie (nawiązanie do Earthworm Jima 2 i fretki w jelitach)

    Musicie sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy pod koniec pierwszego świata, wchodząc do ostatniego obrazu, usłyszałem znany rytm ?Black Betty? Ram Jamu ? Ubisoft zaimplementował lepszy sposób na zakończenie każdego świata niźli walka z bossem, a uczynił to poprzez wbudowanie specjalnych etapów muzycznych, gdzie musimy skakać, bić i biec z prędkością płynącej z głośników muzyki i w takt rytmu. Pomysł ten należy do najlepszych, z jakimi się spotkałem w platformówkach ? uczucie, gdy nasze akcje podkreśla tak wspaniała melodia jest nieporównywalna z niczym innym. A to nie koniec! Wspomniany dodatkowy świat jest w całości zapełniony etapami muzycznymi! Dostajemy w nim jeden nowy kawałek oraz 6 tych wcześniejszych, ale w doskonały sposób przerobiony na styl 8-bit. I nie chodzi tu tylko o muzykę, która brzmi jakby leciała z syntezatora ? zmianie uległ również wygląd planszy np. poprzez nadmierną pikselizację (co dodaje grze i tak nadmiernego uroku) czy zastosowanie efektu ?rybiego oka?, odwrócenie ekranu, wprowadzenia zakłóceń i wszelkich innych przeszkadzajek, czyniąc każdy znany nam etap zupełnie nowym i niesamowitym przeżyciem! Wśród samych utworów znajdziemy m. in. przerobione ?Eye of the Tiger? (którego wersja 8-bit wpada w ucho i nie chce nas opuścić) czy wariację na temat ?Throught the fire and flames? Dragonforce?u (co prawda to nie jest ta melodia, ale dodano podobnie przepełniony gitarowymi solówkami utwór, składając tym samym hołd znanemu faktowi, że w grach rytmicznych najtrudniej gra się wspomniany kawałek Dragonforce?a, który po raz pierwszy w grach video pojawił się w trzeciej i najlepszej części Guitar Hero).





    Piękno w ruchu

    ?Rayman Legends? zapamiętam także ze względu na fakt, że nie grałem w nim Raymanem, a to dlatego, że twórcy poza znanymi nam bohaterami (Rayman, Globox i Teensies w różnych wariacjach) dodali do swej produkcji grywalną płeć piękną, głównie poprzez urokliwą Barbarę the Barbarian i szereg jej sióstr. Każdy ze światów oferuje nam dwa etapy, polegające na współpracy z Murphym ? my biegniemy do przodu, a Żabol usuwa przeszkody z naszej drogi, porusza platformy itd. Rozgrywka jest nieco trudniejsza, bo musimy dodatkowo obsługiwać jedną postać (co prawda opisaną skryptami, ale to i tak jeden przycisk więcej), ale całkowicie się opłaca, bo nagroda jest przeurocza. Choć w grze znajdziemy wiele wariacji Barbary (najbardziej wyeksponowany biust, o ile ma to znaczenie w tak bajkowej grze, ma podwodna Urszula ? przy okazji smaczek dla miłośników Disneya), ale to oryginał ze szramą na policzku i bez jednego zęba zdobył me serce całkowicie. Animacja wszystkich postaci jest świetna, podobnie jak i ich udźwiękowienie, a zasłyszany zawadiacki, nieco dziecięcy rechot walczącej Barbary był dla mnie największa przyjemnością.





    Boss, który nie jest bossem

    Jeżeli myślicie, że 7 światów to i tak dosyć sporo, to wiedzcie, że jeszcze nic nie wiecie na temat bogactwa RL. Wspominałem wcześniej o zdrapkach, zdobywanych za zebrane lumki ? każda taka zdrapka ma sześć pól, a my dostajemy z nich to, co powtórzy się częściej niż 3 razy. Mogą to być lumki, mogą też być Teensies, Stworki (za moment) i malowidła Origins, nas najbardziej interesują te ostatnie. Jak się szybko okazuje ? twórcy zrobili dla swych fanów niespodziankę i przerobili znane z ?Origins? plansze na modłę ?Legends?, umieszczając w grze 5 światów z poprzedniczki, każdy po 8 etapów z wymagającym starciem z bossem na końcu każdej. W glorii i chwale powróciły pościgi za skrzynią oraz ujeżdżanie komara (no i możemy posłuchać muzyczki ze poprzednika). Poza zwyczajnymi etapami mamy dostęp do pewnego rodzaju multi i tu zaczyna się ujawniać demoniczna natura ?Rayman: Legends?.





    Tak wygląda część etapów 8bit

    Jak się szybko okazuje ? pracownicy Ubisoftu z uwaga obserwowali wszelkie nowinki na rynku gier, w tym także produkcje mobilne i stosowane w nich techniki, które sprawiają, że gracz nie może się oderwać. Szczwani twórcy zapożyczyli sobie kilka takich mechanizmów i umieścili w swej produkcji, by przygody Raymana i spółki zasysały jeszcze bardziej. Pierwszą z takich nowinek jest system wyzwań: każdego dnia pojawiają się dwa nowe wyzwania (zwykłe i profesjonalne), polegające albo na ?nieskończonym biegu? (bieg przez tor przeszkód) albo na zbieraniu lumków na czas, na króciutkich planszach, do wyboru są też wyzwania tygodniowe. Co w nich jest takiego wciągającego? Przede wszystkim fakt, że cały czas rywalizujemy w nich z innymi graczami i staramy się podbić swój wynik, by otrzymać najlepszy możliwy puchar. W opcjach możemy włączyć sobie duchy innych graczy, a każde podbicie wyniku choćby o sekundę czy lumka skutkuje w wesołej informacji, że właśnie wgnietliśmy w piach wynik jakiegoś innego gracza. Te ?nieustanne zwycięstwa? motywują nas do grania w wyzwania i próbowania pobicia wyniku znowu, i znowu, i znowu, iż nowu? raz utonąłem nawet na trzy godziny przy jednym etapie! Innym rodzajem multika jest lokalne granie w gałę ? najlepiej grać w zespołach 2 na 2 (w grze jest zaimplementowany system kooperacji do czterech graczy jednocześnie, co czyni z niej doskonały wybór na imprezy, albo rodzinną rozrywkę). Gracze muszą kopać piłkę tak, by wpadła do bramki przeciwnika, przy okazji trzepiąc się po mordach i robiąc niesamowity burdel. Szkoda, że tylko lokalnie. Ostatnim elementem z piekła rodem jest system stworków ? podczas używania zdrapek może się zdarzyć, że trafi nam się stworek, wówczas jeden taki dziwak trafia do naszego pokoju Stworków, gdzie stoi 6 piedestałów na 6 różnych rodzajów stworków. Potworki dzielą się różne rodzaje i każdego dnia będą nam generować lumki, co jest oczywistym zachęceniem gracza, by wpadał do Raymana codziennie, choćby na odwiedziny do stworków, a może i zagranie wyzwania? może chwilkę, jeden raz? do diaska.





    Gramy w piłkę

    W grze znajdziemy trzy rodzaje waluty ? lumki, Teensies oraz puchary. Pierwsze nabijają nasza kabzę wyłącznie po to, by odblokowywać nowe skórki dla bohaterów w pokoju Herosów, drugie zaś odpowiadają za odblokowywanie kolejnych etapów w malowidłach (dodatkowy świat muzyczny otwiera się po przekroczeniu bariery 300 na 700 możliwych), natomiast trzeci służy do pewnej nowości. Otóż w menu naszgo bohatera możemy znaleźć nie tylko statystki, nowe wydarzenia i porównanie naszych osiągów ze znajomymi ? jest tam również coś nazywanego ?Level of Awesomess? i podbija się go zdobywaniem pucharów. Im puchar lepszy (brąz, srebro, złoto i platyna), tym więcej punktów dostajemy. Puchary zdobywamy w etapach za zebrane lumki i Teensies, ale najdroższe ? platynowe ? dostajemy wyłącznie za wymaksowanie każdego świata do cna, co nie należy do najprostszych zadań. Każda kolejna ranga ?Fajności? daje nam potężny zastrzyk lumków oraz satysfakcję.





    Kurza stopa!

    Choć wszystko w tej grze jest doskonałe, przyjemne i urocze, największą zaletą ?Rayman: Legends? jest jej śliczna oprawa, wykrzesana przy pomocy UbiArt Framework (ponoć ma zostać wykorzystany również przy produkcji wciąż wyczekiwanej BG&E 2). Ten niezwykle elastyczny silnik pokazał swą krasę w ?Origins?, a ostatnio w ?Child of Light? i przyznać trzeba, że jego możliwości są ogromne ? przepięknie wykreowany świat Raymana to najlepszy przykład. Każde malowidło ma tu inny styl, posługuje się odmienną paletą kolorystyczną, tworząc niesamowity klimat i niepowtarzalne uczucia. Po tonących w zieleni Bagnach trafiamy prosto pod wodę, do skrytych w mroku laboratoriów, pełnych laserów, alarmów i tajemniczych przejść (tłuczemy także żaboludy z trzema zielonymi lampkami na głowie). Każdy bohater i przeciwnik ma osobny szereg animacji, odgłosów i reakcji, do tego pod koniec mamy do czynienia z prawdziwą masą mroklumów, które da się odpędzać wybuchającymi niczym fajerwerki grzybami. Uczta dla oczu!





    W głębinach

    I uszu. Ścieżka dźwiękowa pełna jest zachwycających kompozycji, żwawych i z łatwością wpadających w ucho. Za utwory odpowiedzialni Christophe Heral oraz Billy Martin ? ich arcydzieła to najlepszy przykład francuskich melodii, lekkich niczym puch, lecz jednocześnie ciepłych, przyjemnych i po prostu miłych. Znajdziemy tu gwizdanie, chór, dramatyczne bębny, banjo, gitary elektryczne, mruczenie, meksykańską kapelę i wiele, wiele innych. Dostępny na appstore album wart jest każdej ceny, pomimo braku utworów licencjonowanych, czyli Castle Rock (Black Betty) i Mariachi Madness (Eye of the Tiger), ale te znajdziecie bez kłopotu na YT. Nie sposób zapomnieć o świetnie podłożonych krzykach, piskach, śmiechach, mrukach i mlaskach ? oprawa audio-video to arcydzieło twórcze (dla każdego miłośnika szkoły francuskiej, zarówno muzycznej, malarskiej, jak i gamingowej).





    Świat olimpu opływa w ciepłe kolory

    Piąta strona ? nie pisałem z takim zachwytem od czasu ?Planescape: Torment?. Sam jestem zdziwiony, że najnowsza część przygód Raymana przyniosła mi tak wiele radości i przyjemności. Natchniony przez ciepły styl gry czuję w sobie potrzebę polecenia tej produkcji absolutnie każdemu, dlatego też rani mnie fakt, że media tak mało miejsca poświęciły tej produkcji ? już nawet słabujące ?Child of Light? wywołało więcej szumu niźli kolorowe perypetie Raymana (w moim przypadku Barbary). Czy ta gra w ogóle ma wady? Owszem, ma, ale właściwie żadne. Poza czystym złem w postaci zabierania mi kilku godzin z życia przy okazji wyzwań niemal każdego dnia (powoli się z tego kuruję) nadmienić muszę problemy z rankingami, na których niepodzielnie rządzą oszuści, kończący wyzwanie w 0 sekund i tym podobne duperele. Mógłbym jeszcze narzekać na fakt, że ostateczne zebranie okrągłej sumki 700 Tensies nie daje nam w sumie niczego specjalnego, brak ?Mariach Madness 8 bit? w oficjalnej ścieżce dźwiękowej czy też fakt, że twórcy umieścili w grze potwory wymodelowane w 3D, więc dlaczego nie zrobią Raymana 4?! (Naprawdę, Ci przeciwnicy są niemal wycięci z trójki ? zostali stworzeni w identycznym stylu, patrz screen z Luchadorem).





    Żaby-spadochroniarze nucą motyw z Wagnerowskiej opery "Lot Valkirii"

    Ukończenie większości etapów i powalczenie w wyzwaniach zabrało mi łącznie 21 godzin, a może zabrać i więcej, bo do tej gry chce się wracać cały czas, pożerać jej doskonały styl i chłonąć prześliczną muzykę. Arcydzieło, ideał, dla mnie najprzyjemniejsze 21 godzin w grze komputerowej od czasów mego dzieciństwa. Absolutnie powinniście to mieć.


    Ocena: 10+

    Plusy:
    - Piękny, kolorowy, doskonale brzmiący, bajkowy, soczysty, bogaty świat
    - Czterech bohaterów w kilkunastu wariacjach do wyboru
    - Barbara jest przeurocza
    - Zmiany względem Origins
    - Ogrom i zróżnicowanie etapów
    - Poziomy muzyczne
    - ?Mariach Madness? w wersji 8bit
    - Walki z bossami
    - El pollos diablos!
    - Stworki, wyzwania, kopanie gały
    - Przerobione poziomy z ?Origins?
    - Przepiękny soundtrack
    - Stosunkowo długa i pozbawiona nudy
    - Wciąga jak diabli
    - Pozornie łatwa, na końcu (8bit muzyczne) trudna
    - Duch francuskiej sztuki na twoim monitorze
    Minusy:
    - Chciałoby się jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze więcej
    - Kiepska kampania marketingowa, brak większego zainteresowania ze strony graczy
    - Oszuści w Rankingach
    - Glu Glu słabuje w porównaniu do reszty etapów muzycznych
    - Wyzwania to dzieło szatana
    - Wymaga Uplaya
    Zwiastun


    Ścieżka Dźwiękowa

  16. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - Studia i inspiracje (Etiudy)







    Etiudy

    Kubrick Europy, Reżyser bez ojczyzny, utalentowany kosmopolita ? to tylko kilka z wielu przeróżnych tytułów, którymi obsypuje się Romana Polańskiego przy każdej możliwej okazji. Twórczość tego polskiego(?) reżysera doczekała się ogromnego uznania, a sam Polański tworzy nieprzerwanie od 1955 roku, obecnie zaś stuknęła mu 80-ka. W zeszłym roku do kin trafiła jego ?Wenus w futrze?, my zaś w tej serii podążymy jego szlakiem, starając się zrozumieć i ocenić poszczególne etapy tej barwnej wędrówki po świecie X muzy.
    Romana Polańskiego ciężko określić typowo ?polskim reżyserem?, albowiem w trakcie drugiej wojny światowej wyemigrował na zachód, gdzie nabrał swoistej kosmopolitycznej natury, stając się tym samym obywatelem świata niźli jednego państwa. Czując w sobie powołanie reżyserskie, młody Roman rozpoczął naukę w Łódzkiej filmówce pod przewodnictwem Andrzeja Munka (twórcy jednych z najlepszych polskich filmów, jak chociażby ?Pasażerki? czy ?Zezowatego szczęścia?). Roman nie był normalny nawet jak na artystę, co poskutkowało problemami już w szkole, ale po kolei?


    ?Rower?





    Rok: 1955
    Występują: Adam Fiut, Roman Polański
    Pierwsza krótkometrażówka Polańskiego należy do tej kategorii filmów, których nie sposób dziś obejrzeć. Podobnie jak w przypadku omawianego wcześniej Quentina Tarantino ? taśma z filmem zaginęła, nie została jednak zniszczona (jak w przypadku pierwszego filmu twórcy ?Kill Billa?), ale przez przypadek wysłana na teren ZSSR, gdzie ostatecznie zniknęła. Dziś ? o ile wciąż istnieje ? pewnie kurzy się w jakichś archiwach?
    Choć filmu zobaczyć nie możemy sam reżyser w swej biografii zdradził, że był to film oparty na prawdziwym zdarzeniu, kiedy to w czasach młodości chciał zakupić rower, lecz bardzo szybko ów pojazd został skradziony. Ciekawostką jest również fakt, że za zdjęcia odpowiadał Nikola Todorow, z którym Polański współpracował przy jednej z kolejnych etiud.


    ?Rozbijemy zabawę??





    Rok: 1957
    Występują: Studenci Łódzkiej Filmówki, miejscowi chuligani
    Dwa lata po niefortunnej próbie Polański wraz z pozostałymi studentami otrzymał od Andrzeja Munka zadanie nakręcenia krótkiego filmu dokumentalnego. Roman jak to Roman ? normalnie tego zrobić nie mógł, więc zorganizował huczną imprezę dla swych towarzyszy i stwierdził, że zrobi dokument o imprezie studenckiej! Ryzykowny pomysł ? tak stwierdził Munk, podchodząc do idei młodego reżysera z umiarkowanym zapałem. Na szczęście doświadczony artysta nie miał pojęcia, jaki diabeł w Polańskim siedzi, bowiem ten postanowił swój dokument nieco ubarwić?
    Efekt zainteresowania widza reżyser ?Rozbijemy zabawę?? uzyskał poprzez najęcie miejscowej bandy chuliganów, by ci włamali się na imprezę i rozpoczęli porządną, staropolska burdę. Gromada wystylizowanych na młodego Cybulskiego chłopaków wdarła się do posiadłości i zaczęła obijać mordy bawiącym się. Efekt przerósł oczekiwania Polańskiego ? dziewczęta piszczały, pięści szły w ruch, stoły i krzesła latały w powietrzu, a na ziemi jęczeli znokautowani. Pech chciał, że w trakcie najciekawszej części bijatyki skończyła się taśma i w tym 9-minutowym filmie widzimy w sumie dopiero początek burdy.
    Film z jednej strony skończył się dla Polańskiego kiepsko ? naganą od dziekana, a nawet możliwością wydalenia reżysera z uczelni. Na całe szczęście wykładowcy poznali się na ciekawej formie krótkometrażówki i nie dopuścili do wyrzucenia młodego artysty. Co ciekawe film ten wyprzedził o cztery lata nurt kina ?cinéma-vérité?, a za dźwięk odpowiadał Krzysztof Komeda ? czołowy polski wykonawca jazzowy, z którym Polański nawiązał długą współpracę.


    ?Uśmiech zębiczny?





    Rok: 1957
    Występują: Roman Polański, Nikola Todorow
    Krótki ? bo zaledwie 2-minutowy ? filmik o człowieku, który schodząc po schodach przypadkiem zerknął przez okienko jednego z sąsiadów. Okienko prowadziło do łazienki, gdzie akurat koszulkę ściągała młoda kobieta. Film jest prosty, czarno-biały i niemy, część krytyków przyznaje mu ukryte znaczenia feministyczne i obarcza komentarzem o uprzedmiotowiane kobiety w męskim społeczeństwie. Dla mnie nic szczególnego, aczkolwiek zobaczyłem kobiecy biust, więc nie straciłem dwóch minut?


    ?Morderstwo?




    Rok: 1957
    Występują: ?
    W tym przypadku można zażartować, że Romański sprawdzał, jak zrobić najkrótszy film. W trwającej niecałe półtorej minuty krótkometrażówce otwierają się drzwi, wchodzi facet, przebija nożem śpiącego faceta,facet wychodzi, drzwi się zamykają. Krótkie, proste, ma w sobie coś z Hitchcocka i jest najprostszym ćwiczeniem używania kolistej struktury. Ciekawe, że w tym filmiku my podglądamy akcje, zupełnie jak bohater ?Uśmiechu zębicznego? podgląda kobietę w łazience?


    ?Dwóch ludzi z szafą?





    Rok:1958
    Występują: Jakub Goldberg, Henryk Kluba, Andrzej Kondratiuk, Roman Polański, Stanisław Michalski
    15-minutowe rozszerzenie wcześniejszych pomysłów Polańskiego, wzbogacone o humor slapsticku i szczyptę surrealizmu. Dwóch ludzi wychodzi z morza, dźwigając szafę z lustrem, następnie przechadzają się po mieście, napotykając na swej drodze niemal wyłącznie problemy. A to chcą wejść do restauracji, albo zamówić pokój w hotelu, porozmawiać z dziewczyną? Niestety w każdym z tych przedsięwzięć przeszkadza im toporna szafa, dźwigana niczym krzyż chrystusowy. Dziwny to film, pełen niedomówień, metafor i podwójnych znaczeń. Polański przywrócił znaną z ?Morderstwa? strukturę kolistą oraz aspekt podglądania.
    ?Dwóch ludzi z szafą? to też pierwsze zwycięstwo Polańskiego ? film trafił do dystrybucji kinowej oraz zgarnął szereg nagród na zagranicznych festiwalach. Czuć tu wpływ Bu?uela, co dziwne można też podpatrzyć technikę komedii Bustera Keatona. Jeżeli lubicie takie smaczki, to polecam się zapoznać ? ogląda się bardzo lekko i przyjemnie


    ?Lampa?




    Rok: 1959
    Występują: Roman Polański
    Dosyć ciekawa, 8-minutowa miniatura filmowa. Wraz z kamerą podglądamy (znów) pracownię lalkarza, tworzącego urocze kukły przy świetle lamp gazowych i świec. Wszystko się zmienia, gdy artysta zakłada w pracowni lampę elektryczną, świecącą kompletnie nowym blaskiem, ukazującym odmienny wygląd wystruganych lalek. Elewacja elektryczna wywołuje pożar i warsztat lalkarski ginie w płomieniach, wraz z armią drewnianych kukiełek. Komentarzy można zrobić całkiem sporo, osobiście zaś polecam ze względu na bardzo ładne zdjęcia.


    ?Gdy spadają anioły?





    Rok: 1959
    Występują: Barbara Kwiatkowska, Andrzej Kondratiuk, Jakub Goldberg, Henryk Kluba
    Pierwsze dzieło Polańskiego w kolorze (miejscami) traktuje o tzw. ?babci klozetowej?, pilnującej porządku w jednej z podziemnych toalet publicznych w bliżej nieokreślonym mieście. Siedząc w ciasnym, urządzonym w stylu secesyjnym pomieszczeniu staruszka zerka często na sufit, gdzie światło zapewniają zadymione szybki. Klienci przychodzą i odchodzą, a babcia wspomina piękne czasy, gdy w młodości uwiodła ułana i kochali się wspólnie w sielankowej scenerii. Dobre wspomnienia szybko zostają zastąpione bolesnymi ? odebranie jej kochanka, wstąpienie syna do pruskiej armii na czas I wojny światowej, śmierć syna na froncie? Wreszcie widzimy tytułowego anioła, spadającego z nieba.
    Ta krótkometrażówka jest w sumie jedną z najciekawszych z wczesnego dorobku Polańskiego. Dobrze prowadzona narracja, świetne zdjęcia, interesująca fabuła, piękna aktorka w obsadzie (Barbara Kwiatkowska) i wiele niedomówień i kontrowersji. W jednej ze scen do toalety schodzi zniewieściały mężczyzna, a za nim podąża widocznie zdenerwowany towarzysz, który w ostatnim momencie decyduje się nie podążać za znajomym, który wszedł do toalety. Czyżby nutka homoseksualizmu? Na to wygląda. Na uwagę zasługuje też dobrze zainspirowana filmem ?Na zachodzie bez zmian? scena wojenna. Polecam.


    Gruby i chudy/Le Gros et le maigre





    Rok: 1959
    Występują: Roman Polański, Andre Katelbach
    Pierwszy film Polańskiego, stworzony za granicą, konkretnie ? we Francji. W niecały kwadrans poznajemy historię grubego i chudego (mały jest grany przez faktycznie mizernego Polańskiego) i symbolizuje ludzką tyranię. Gruby siada sobie w plenerze, a Chudy mu usługuje na wszelki sposób, tańcząc, grając i żartując. W pewnym momencie Gruby przykuwa Chudego do wędrującej po okolicy kozy, zwiększając tym samym groteskę i mizerny los swego podwładnego.
    Film ten właściwie całkowicie jest poświęcony tyranii i wykorzystywaniu innych. Ma w sobie trochę z filmu muzycznego, trochę z komedii i trochę z moralitetu. Nie jest to kiepski film, aczkolwiek dalece mniej interesujący niźli poprzednia etiuda tego reżysera.


    ?Ssaki?





    Rok: 1962
    Występują: Michał Żołnierkiewicz, Henryk Kluba, Voytek Frykowski
    Ostatnia* ?duża? krótkometrażówka Polańskiego jest nieoficjalną kontynuacją ?Dwóch ludzi z szafą?. Po raz kolejny bohaterów mamy dwóch (jeden z nich także grał we wspomnianych przygodach szafowych) i obaj znajdują się w dziwacznej sytuacji ? wędrują przez pogrążony w śniegu teren. Jeden siedzi na sankach, a drugi je ciągnie, co jakiś czas zmieniając miejsca. Polański nie tylko w tym temacie sięga po sprawdzone tematy, pożyczając z ?Grubego i Chudego? motyw wykorzystywania bliźnich. I tak z czasem każdy z panów imituje coraz to inne kontuzje, pragnąc zaprząc drugiego do ciągnięcia sań i tak w kółko.
    Amatorzy szukania podwójnego dna i ukrytych metafor jak zwykle mogą się nieźle ?Ssakami? nasycić, pozostali zaś znajdą kilka powodów do śmiechu, chociażby pomysł na owijanie części ciała bandażem, co sprawia, że nasi bohaterowie znikają na tle śniegu, albo biegają bez nóg itp. Ciekawostka.
    No i to by było na tyle, a w przyszłym tygodniu przechodzimy do konkretów, czyli pierwszego polskiego filmu, nominowanego do Oscara.
    *Polański wyreżyserował fragment francuskiego filmu ?Najpiękniejsze oszustwa świata?, ale zgodnie z tradycją ? nie opisuję filmów, które mają zbyt wielu reżyserów (?Cztery Pokoje? to wybitny wyjątek).
    Link do playlisty z etiudami:
  17. bielik42
    W ludzkiej skórze - recenzja ?Wolf Among Us?







    ?Wolf Among Us?

    Gatunek: Awangarda point?n click/interaktywny serial
    Studio: Telltale Games
    [+18]
    Nigdy nie przypuszczałem, by kiedykolwiek poczciwe przygodówki wywołały u mnie emocje, które określić mógłbym jako ?burzliwe?. Monkey Island mnie bawił, Syberia smuciła, Sanitarium dawało odlot po wsze czasy, a najnowsze produkcje Telltale Games doprowadzają mnie na skraj załamania nerwowego. Na całe szczęście tym razem obyło się bez nadmiernie trzęsących się rąk?*




    Po wielce traumatycznym przeżyciu, jakim była opieka nad nieletnią Clem w pierwszym sezonie ?The Walking Dead? z przerażeniem (i odpowiednią szczyptą masochizmu emocjonalnego) przyjąłem fakt, że studio tworzy kolejny sezon. Szczęśliwym trafem twórcy poznali się na jakości swego dzieła i uporczywie stoją przy dosyć wysokiej cenie za wciąż niekompletny drugi sezon, co nabywcy takiemu jak ja (czyt. rozpuszczonemu natłokiem promocji i ofert wszelakich sklepów internetowych) skutecznie obrzydza zakup. Czując jednak głód dobrej i równie silnej fabuły skierowałem wzrok na inną produkcję owego studia ? opartej na licencji komiksowej serii ?Fables? produkcji pt. ?Wolf Among Us?. Opinia środowiska graczy była co najmniej pozytywna, a cena nieco przystępniejsza, zwłaszcza przy okazji premiery czwartego odcinka (obecnie dostępne są wszystkie pięć). Darowanemu wilkowi nie patrzy się w kły, zwłaszcza gdy potrafi solidnie chwycić nas za gardło, jak to już Telltale potrafi.



    Niekoniecznie popularny w Polsce komiks ?Fables? cieszy się całkiem sporą renomą bardziej na zachód od naszego kraju, a szkoda, bo jest to dzieło co najmniej ?dobre?. Komputerowe ?Fables? przemianowało się na ?Wolf Among Us?, podkreślając tym samym nie tylko odrębność prezentowanej w serii historii względem kanonu, lecz jednocześnie dużo większe skupienie fabuły na perypetiach jednego z wielu mieszkańców Fabletown ? szeryfa Bigby Wolfa. Pomysł na nękanie dziecięcych baśni wcale nie jest nowy (na gamingowym grajdołku zajmuje się tym głównie American Mcgee, a w filmowym Tim Burton i Terry Gilliam), ale w przypadku ?Wolf Among Us? jest stanowczo dużo bardziej stonowany niźli oniryczne przygody Alicji z krainy horrorów. Całość opiera się na odległej inwazji sił potężnego Adversary (Adwersarza?) na szczęśliwą krainę Baśni, w wyniku której bohaterowie znanych nam bajek zostali zmuszeni do ucieczki wprost do naszego świata. Aby nie siać chaosu nadnaturalnym wyglądem i potęgą Baśni w środowisku ?mundys? (potoczne określenie zwykłych ludzi) część uciekinierów założyła w Nowym Jorku ?Fabletown?, gdzie mogą zamieszkać Baśnie i wmieszać się w tłum ludzi, po uprzednim zakupieniu ?glamour? (czar pozwalający na przybranie ludzkiej postaci). Bajki, których nie stać na kosztowny urok, trafiają na Farmę, by wieść tam spokojny żywot bez żadnych kłopotów ze strony tubylców. Problemy pojawiają się w obu lokacjach, lecz my ? w skórze wspomnianego Bigby?ego ? będziemy robić za szeryfa w Fabletown.



    Cóż może mieć do roboty szeryf w baśniowej społeczności? Okazuje się, że całkiem dużo. Jako jeden z wielu wydziałów ogólnej administracji miasteczka, nasz bohater podlega pod jurysdykcję King Cole?a (obecnie nieobecnego), następnie niejakiego Crane?a, a wreszcie wciąż musi znosić czujne oko uroczej Snow(Śnieżka). Wydawałoby się, że Bigby będzie musiał jedynie pilnować, by każdy mieszkaniec Fabletown był wyposażony w glamour i zbytnio nie rozrabiał, lecz zakres jego obowiązków szybko się zwiększa, gdy w pierwszym z pięciu odcinków stawia kroki w apartamencie Woody?ego Drwala. Zapijaczony brodacz urządza w swym mieszkaniu kanonadę, kłócąc się z osobliwą prostytutką, zaś na słowa wilczego szeryfa odpowiada wściekłością powiązaną z wspomnieniem dawnych porachunków. W wyniku bójki Drwal ucieka, a panna o negocjowalnych afektach szepcze kilka ciepłych słówek do ucha naszego poobijanego bohatera. Na tym problemy się niestety nie kończą ? głowa wspomnianej dziewczyny z fioletową wstążką w ustach trafia na próg budynku, w którym mieści się administracja, biuro szeryfa Wilka i apartamenty bardziej zamożnych mieszkańców. Ktoś popełnił straszliwą zbrodnię i to właśnie Bigby będzie musiał odkryć, kto taki morduje mieszkańców Fabletown. Zapewniam was, że na jednym trupie się nie skończy, a my zmierzymy się nie tylko z zagadką zabójstwa, lecz również z podziemną organizacją i m. in. koszmarem z lustra. Dzieje się sporo.



    I w sumie właśnie ta pędząca na łeb na szyję akcja nie pozwala nam na oderwanie się od komputera. Sezon Pierwszy zamyka się w okolicach 7 godzin, co jest niecałą połową trwania pierwszego sezonu ?The Walking Dead? wraz z dodatkiem ?400 Days?. Jak sami widzicie ? długość rozgrywki raczej zawodzi, a i iluzorycznych wyborów jest jakby mniej, bowiem dużo częściej skupiamy się na detektywistycznej robocie, co w przypadku tego typu gry jest nieco niewygodne. Dlaczego? Elementem kluczowym jest załapanie skryptów, pchających akcję do przodu. Tego typu skrypt zazwyczaj odpala się po wejściu w interakcję z odpowiednim przedmiotem, przez co często klikając na szereg dostępnych opcji może się zdarzyć, że natychmiast klikniemy na ten odpowiedni, co zazwyczaj skutkuje zmianą scenerii i brakiem możliwości pieczołowitego przebadania wszystkich wskazówek. Możecie się domyślać, jak bardzo człowieka może zdenerwować taki ?szczęśliwy traf??



    System rozmowy i walki nie uległ zbytnio zmianie od pierwszego odcinka przygód Lee Everetta ? pogaduszki popędzane są przez kurczący się limit czasowy, a walka opiera się na odpowiednio dostosowanym systemie QTE, w miarę sprawnie oddającym czyny naszego bohatera (tj. unik w bok wymaga przytrzymania odpowiedniego klawisza kierunkowego, siłowanie się szybkiego stukania itd.). Obydwa rozwiązania nie gryzą i ułatwiają nam smakowanie wybitnego klimatu tej produkcji, utrzymanego w neonowych, soczystych barwach, zmieszanych z typowym dziełem typu noir. Kryminalny posmak czuć tu na każdym kroku, a podkreślająca go doskonała gra świateł i fenomenalna ścieżka dźwiękowa wspaniale dopełnia całość, tworząc jeden z najbardziej interesujących światów w grach komputerowych.



    Czy poza długością rozgrywki mam coś tej produkcji do zarzucenia? Kilka rzeczy się znajdzie ? choćby w przypadku wykreowanych postaci. Nie chodzi mi oczywiście o desing i wykonanie bohaterów, bo ten podpada pod mistrzostwo (wystarczy jeden rzut oka, by określić charakter każdej postaci, lecz wyłącznie powierzchownie, bowiem okazują się być wielowymiarowe), lecz raczej ich deformowanie ? powiedzmy, że nasz bohater w postaci wilczej (Bigby ma kilka form, przy czym ostatnia razi nas swoją potęgą) kogoś ostro zadrapnął. Rezultatem jest oczywiście rana, ale graficy widocznie mają problemy ze zmianą nałożonych już na bohaterów tekstur, bowiem świeża szrama wygląda paskudnie i nie na miejscu, nieprzyjemnie wytrącając nas z immersji. Prowadzi to do tego, że choć wierzymy w człowieczeństwo bohaterów, to jednak na jakiekolwiek zmiany cielesne reagują niczym pnie drzewa. Dodajmy do tego małe lokacje, wspomnianą iluzoryczność wyborów i praktyczny brak powodów do powtórnego przechodzenia produkcji, by uzyskać brzydką skazę na tym pięknym diamencie. Gra stara się nas utrzymać systemem osiągnięć i odblokowywanych w trakcie wpisów w Księdze Baśni (przeważnie historia poszczególnych bohaterów, również tych niewystępujących osobiście w fabule), ale jest to stanowczo za mało.



    ?Wolf Among Us? urzekło mnie klimatem, bardziej kameralną fabułą i dużo większym stonowaniem wydarzeń. Gdy w skórze Everetta trząsłem się ze strachu i obrzydzenia w finale drugiego odcinka, jako Bigby zachowywałem stoicką i nieco cyniczną postawę protegowanego. Dzięki temu znacznie lepiej chłonąłem świat Baśni, wsiąkając weń nadzwyczaj silnie. Polecam tą podróż każdemu, zwłaszcza tym uczulonym na nieświeże zombie, a lubujących się w sprytnej deformacji dziecięcego świata baśni.
    Ocena: 9+
    Plusy:
    - Charyzmatyczny główny bohater
    - Pełna tajemnic fabuła
    - Rozbudowane relacje pomiędzy bohaterami
    - Doskonała gra świateł, urokliwy cel-shading
    - Kapitalne modele postaci
    - Częste zwroty akcji, czyli praktycznie brak nudy i monotonii
    - Fenomenalna ścieżka dźwiękowa
    - Brutalność świata gry
    - Demoralizacja dziecięcych baśni
    - Sprawny system dialogów i walki
    - Bigby pali i nikomu to nie przeszkadza**
    Minusy:
    - Dużo mniej rozbudowana niż ?The Walking Dead?
    - System szukania poszlak zawodzi
    - Iluzoryczne wybory
    - Kiepskie oddziaływanie na modele postaci
    - Miejscami brzydkie tekstury tła (dlatego duża część lokacji skrywa się w cieniu)
    - Mało zaakcentowany cliffhanger
    - Kończy się zbyt szybko i nie ma po co do niej wracać
    *-od trzeciego sezonu ?The Walking Dead? uporczywie trzęsły mi się dłonie podczas gry. Ech, moje nadmiernie emocjonalne serce?
    **- serialowy Constantine nie będzie palił, bo to niezdrowe(CO ZA PROFANACJA!)
    Zwiastun

    Ścieżka dźwiękowa

  18. bielik42
    There's always a little light in the dark - recenzja ?The Darkness II?







    The Darkness II

    Studio: Digital Extremes
    Gatunek: FPS
    Strzelaniny nie mają łatwego życia na rynku gier wideo ? nie dość, że gatunek został zdominowany przez właściwie zaledwie dwie marki (mowa o CoD i BF), to jak na złość gracze wcale nie lubią innowacji w prostej mechanice ?naciśnij przycisk, żeby strzelać?. Jednakże czasami zdarza się, że gra różni się od innych, kusi czymś odmiennym, czymś świeżym i interesującym. Taki był ?Bioshock?, takie były ?Kroniki Riddicka? i wreszcie taki jest ?The Darkness II?.




    Jeżeli nie jesteś maniakiem komiksów, to powinieneś wiedzieć, iż recenzowana tu gra jest oparta na serii komiksowej autorstwa trójki artystów, opublikowanej przez raczej nieznane u nas wydawnictwo ?Top Cow Productions?. Skąd zaś w tytule numerek ?::?? Najprościej byłoby stwierdzić, że jest to kontynuacja wydanej w 2007 roku produkcji ?The Darkness?, lecz tu rzecz robi się zawiła ? za ową produkcję odpowiada kompletnie inna ekipa ? ?Starbreeze Studios?, czyli twórcy wspomnianych (i wybitnych) ?Kronik Riddicka: Ucieczka z Butcher Bay? i całkiem świeżego ?Syndicate?. Dlaczego marka zmieniła studia? Tego nie wiadomo, aczkolwiek obie gry różnią się od siebie dosyć diametralnie.



    Od wydarzeń z pierwszej części minęło już trochę czasu, a nasz protegowany ? Jackie Estacado ? ukrył w sobie drzemiące moce ciemności, wciąż opłakując śmierć ukochanej Jenny. Jako głowa włoskiej mafii trafiamy do restauracji, by przeżyć kolejny, nudny wypełniacz czasu i może złagodzić nieco cierpienie dzięki dwóm urokliwym bliźniaczkom. Niestety rutynę przerywa szaleńczy atak nieznanego ugrupowania, w trakcie którego nasz bohater jest ciężko ranny, a jego ?rodzina? próbouje odeprzeć napastników. Doprowadzony do ostateczności Jackie wyzwala z siebie Ciemność ? potężną moc, przenoszącą się między poszczególnymi ?marionetkami? od początków historii ? by przy jej pomocy zrobić rzeź w szeregach wroga. Tajemniczy atak był jednak dopiero początkiem i problemy dopiero zaczną się pojawiać, a wśród nich starożytne bractwo, tajemnicze artefakty i? odkupienie Jenny. Fabuła nie traci impetu ani na moment, wciąż dając nam kolejne powody, byśmy rozrywali tych wszystkich strzelających do nas nieszczęśników. Absolutnie największą zaletą fabuły są elementy ?zwątpienia? (jak ja je nazywam), które polegają na pokazaniu nam historii Jackiego z nieco innej perspektywy. O co dokładnie chodzi nie zdradzę, aczkolwiek mogę rzec, iż miłośnicy twórczości Milosa Formana mają powody do zadowolenia.



    Co czyni ?The Darkness II? oryginalną strzelaniną? Przede wszystkim tytułowa ?Ciemność?, czyli nadludzka moc Jackiego. Jej głównym elementem są wyrastające z pleców (anty)bohatera macki z dobrze uzębionymi końcami. Przy pomocy owych ?macek? możemy łapać elementy otoczenia (pręty, opony, skrzynki) i ciskać nimi we wrogów, uderzać nimi jak biczem, przeprowadzać egzekucje i wreszcie pożerać serca. Zwłaszcza dwie ostatnie umiejętności są bardzo ważne w trakcie rozgrywki. ?Egzekucje? to cztery różne sposoby (każda ma dwa wariacje, co daje równe osiem) krwawego rozprawienia się z wrogiem schwytanym żywcem. Każdy ?styl? nie tylko różni się od siebie wykonaniem (przebijanie się przez klatkę piersiową w stylu ?Obcego?, wyrywanie kręgosłupa przez gardło, wyrywanie kręgosłupa przez odbyt, odgryzienie głowy i inne tego typu widoczki gore) lecz również uzyskiwanym przez niego bonusem ? jeden odnowi nam część życia, inny nieco amunicji, kolejny da tarczę, a ostatni przyspieszy regenerację mocy specjalnych. W porównaniu do tego systemu, ?pożeranie? jest raczej proste ? otóż z każdego zabitego wroga możemy wyrwać i pożreć serce, co odnawia nam nieco zdrowia i zapewnia dodatkowe punkty.



    O co chodzi z punktami? W ?The Darkness II? możemy znaleźć sposób oceniania stylu walki, który teraz najbardziej kojarzy się z ?Bulletstormem?. Każde zabójstwo jest odpowiednio zatytułowane i daje nam określoną liczbę punktów ? najmniej za zwykłe zastrzelenie wroga, najwięcej za zabójstwa masowe i egzekucje. Punkty te możemy wydawać w odrębnych miejscach, zyskując tym samym nowe umiejętności lub ulepszając już te posiadane. Drzewko umiejętności zostało przedstawione w stylu koła podzielonego na cztery różne sekcje: egzekucje, moce ciemności, strzelanie i ciemność ?ogólna?. W pierwszej ulepszamy korzyści z przeprowadzanych egzekucji i odblokowujemy nowe, druga odpowiada za moc wypuszczania z siebie roju much, ogłuszającego pobliskich wrogów i moc opętania ciemnością naszej broni, co zwiększa jej obrażenia i szybkostrzelność, trzecie to różne zwiększanie magazynków i tego typu pierdoły, natomiast ostatnia jest najciekawsza, bo obfituje w takie cudeńka jak: unieruchomienie przeciwnika w powietrzu, pancerz z ciemności czy ciskanie czarnymi dziurami, które czasami zostają w ciałach wrogów zamiast serc. W tej sekcji możemy też odblokować ciskanie darklingiem ? zabawnym stworem z równie zabawnym akcentem (jako czapkę nosi skórę z rudego kota!). Jeden darkling to poważna zmiana w stosunku do poprzedniczki, gdzie tych stworów mieliśmy aż cztery i na dodatek mogliśmy je kontrolować. Tym razem naszego towarzysza kontrolujemy wyłącznie okazjonalnie (może podrzynać wrogom gardła) albo ciskać nim we wrogów. Poza tymi elementami stworek ciemności biega i wskakuje na wrogów, czasami pomaga nam w pokonaniu przeszkód albo ochoczo oddaje mocz na ciała pokonanych niemilców. Uroczo.



    Strzelanie? A po co to komu? Nieść możemy cztery rodzaje broni ? pojedynczy pistolet/karabinek uzi/rewolwer (można je też trzymać w obu dłoniach, co jednak utrudnia celowanie), strzelba i karabin. Zero snajperek, granatników, wyrzutni rakiet, łuków i innego tego typu badziewia. Po prawdzie strzelać będziemy tylko po to, by osłabić wrogów, ponieważ tylko wtedy można ich łapać i przeprowadzać na nich egzekucje. Broń palna przydaje się także w momencie, gdy musimy pozbyć się świateł, skutecznie blokujących nasze nadludzkie możliwości. AI wroga jest raczej głupie, problemy możemy mieć dopiero w późniejszych etapach, gdzie głupotę wrogowie nadrabiają wyposażeniem ? przenośne latarki o ogromnym zasięgu, granaty błyskowe i potężna broń palna (dodajmy, że grałem na najtrudniejszym poziomie). Osobiście najbardziej ceniłem sobie sytuacje, gdy mogłem dojść do wrogów blisko i szerzyć popłoch przy użyciu macek, bo jest to po prostu nadzwyczaj satysfakcjonujące przeżycie, tak wyrwać komuś kręgosłup z d*py. Dodajmy do tego kilka potyczek z bossami, polegającymi na typowym ?unikaj ataków ? wal ile fabryka dała? i dostajemy całkiem typową, lecz jednak interesującą strzelaninę.



    Osobnym akapitem warto obdarzyć oprawę audio-wizualną, ponieważ należy do tych bardziej ?oryginalnych?, co w epoce dominującej szarości wojennej należy cenić i nagradzać. ?The Darkness II? zostało stworzone w stylu znanym z chociażby ?XIII?, czyli przypominającym puszczony w ruch komiks. Na uwagę zasługuje przede wszystkim świetna gra światła i cieni, tekstury też są całkiem niezłe, choć modele postaci mogłyby wyglądać dużo lepiej. Grafice kroku dotrzymuje udźwiękowienie ? broń brzmi doskonale, a głos Jackiego i Ciemności to klasa sama w sobie. Co prawda szkoda, że twórcy nie wtłoczyli do swej produkcji kilkunastu metalowych kawałków (jak w poprzedniczce), ale cóż ? inne studio. W kontekście technicznym nie można się właściwie do niczego bardziej przyczepić.



    Największym niedopatrzeniem ze strony twórców jest? długość kampanii single ? zaledwie 5 godzin to akurat tyle, by człowiek zaczął się poważnie wciągać, a tu nagle koniec. Żywotność gry miał przedłużyć tryb ?New Game +? (trudniejsi przeciwnicy, zachowujemy swoje moce) oraz ? Vendettas? czyli tryb co-op, w którym mamy do wyboru cztery postacie z różniącymi się artefaktami ciemności. Bohaterowie są całkiem interesujący (azjata z kataną, szkot z toporem, dama z obrzynem i czarnoskóry z ?czymś?) czego jednak nie mogę rzec o samym trybie, bo to po prostu korytarz z wyskakującymi na nas przeciwnikami. Do tego każdy bohater jest dużo gorzej zbalansowany niż Jackie, przez co gra się dużo wolniej i ostrożniej. Możemy też w trakcie kampanii szukać artefaktów, które potem opisuje nam nasz zwariowany kolega .Wnioskując z opcji w menu głównym ? miały pojawiać się DLC, lecz gra okazała się klapą finansową i nadzieje nie tylko na DLC, ale i na kontynuacje zniknęły bezpowrotnie.



    W momencie, gdy ten tekst został opublikowany, dostępne jest ?2K bundle? na humblebundle.com, a w nim można dostać właśnie ?The Darkness II? wraz z innymi, równie dobrymi grami za niemalże grosze. W takiej cenie grzech nie spróbować, zwłaszcza że daje nam to szaleńcze poczucie bycia potężnym. Jak się okazuje ? ciemność jest straszna, ale wyłącznie dla naszych wrogów.
    Ocena: 7
    Plusy:
    - Grafika i dźwięk (Jaaaaaaaaaaaaaaaaackieeeeeee)
    - Postacie
    - Moce ciemności
    - Interesująca fabuła
    - Egzekucje
    - Elementy ?Przebudzenia?
    - Krwawa, soczysta, satysfakcjonująca
    Minusy:
    - Długość kampanii
    - Kiepski tryb ?Vendetty?
    - Łatwa nawet na najtrudniejszym poziomie
    - Okazjonalne błędy (spróbujcie cisnąć darklinga wysoko w niebo)
    - Ma problem z połączeniem się ze Steamem (przez co nie mogłem cykać screenów)
    - Przewidywalny zwrot akcji na zakończenie
    - Gdzie kontynuacja?
    Zwiastun

    PS: W tym tygodniu nie dałem rady z przeglądem, sorka
  19. bielik42
    Nigdy wcześniej nieopowiedziana historia o sześciu i pół mężczyznach i dziewczynie w drodze! (Monty Python Live! Special 400th Anniversary Book)







    Monty Python Live! Special 400th Anniversary Book

    Autorzy: Graham Chapman, John Cleese, Terry Gilliam, Eric Idle, Terry Jones, Michael Palin
    Gatunek: Biografia(chyba)
    Już w przyszłym tygodniu (+ dwa dni) będę miał okazję obejrzenia Ostatniego Wystąpienia (prawie) Na Żywo ?Latającego Cyrku Monty Pythona?. Z tego też powodu postanowiłem odświeżyć sobie nieco znajomość legendarnej trupy komików poprzez wygrzebanie z półki książki, którą kupiłem przy okazji wyprzedaży. Jest ona na rynku całkiem długo (wydana w 2009 roku) i dostępna wyłącznie w języku angielskim. Szybkie przekartkowanie niezbyt grubej książki dało mi nieszczególnie interesujące wrażenie stronic zapełnionych przedrukowanymi scenariuszami najbardziej znanych skeczy Pythonów, lecz ? jak to bywa z Monty Pythonem ? powierzchowna opinia często bywa mylna. Ni!
    ?Monty Python Live!? to niegruba książka w miękkiej okładce, zapełniona zdjęciami, Gilliamowską sztuką, skeczami i wspominkami poszczególnych Pythonów. Całość została podzielona na odrębne akty i - w zależności od naszego zaznajomienia z twórczością grupy i jej historią ? część z nich jest bardziej interesująca od pozostałych. Pierwszy akt, zatytułowany ?Pythons on the Road: an Oral Story? dotyczy pierwszych występów na żywo. Wspomnienia te są podzielone na poszczególne trasy i w znacznej większości tętnią dowcipem i ciekawostkami(dowiadujemy się o problemach alkoholowych Chapmana i katordze poruszania się w limuzynie prowadzonej przez niejakiego Sida). Pierwszym punktem jest trasa UK w 1971, później trasa w Kanadzie (1973), kończąc zaś na występach w Nowym Jorku i ostatecznie w ?Hollywood Bowl?. Każda z tych tras ma wyodrębnione niespodzianki i zaskakujące wspomnienia, których nie przytoczę, bo nie chcę wam psuć zabawy z czytania. Warto jednak wspomnieć, że najbardziej szalone przygody Pythoni przeżyli w USA, gdzie pobyt umilali im m. in. Beatelsi czy też Stonesi, wciągając biednych komików w wir szalonych polewanych imprez, tak kojarzonych z popularnymi grupami rockowymi. Problem w tym, że Monty Python nie był grupą muzyków, a? pisarzy i komików, więc ich zderzenie z wybuchowymi rockowcami wypadło wręcz zabójczo.
    Wspomnienia te są poprowadzone w sposób przedstawiania kolejnych wpisów komików. Czasami Pythoni przygryzają sobie nawzajem, ujawniają stare zwady, przykre zdarzenia (Cleese został obrobiony w Nowym Jorku przez dwie prostytutki) i wybitne momenty, nieznane szerszej publiczności. Wiele w tym sentymentu i zapewne koloryzowania, lecz czyta się to nadzwyczaj miło. Najśmieszniej wypada Michael Palin ? nieśmiały wobec dam komediant, niespodziewanie stał się obiektem westchnień szalonych fanek z Ameryki. Przytoczona została sytuacja, gdy Palin mocząc nogi w basenie na przyjęciu u Steve?a Martina niespodziewanie stał się świadkiem wyłaniającej się z wody młodej nimfetki (bez stanika). Z wspominających najmniej udziela się Cleese (bo nigdy nie lubił tego typu popularności) i Chapman (bo jest martwy). Wspomnienia udekorowano niewielką ilością zdjęć, szkoda, że część z nich jest stanowczo zbyt mała.
    Część druga to podzielone na dwa akty scenariusze skeczy, które pojawiły się na występach w Hollywood Bowl. Dla miłośników MP nie jest to może zbyt interesująca część (bo przecież każdy zna na pamięć ?Skecz z papugą?), aczkolwiek jest tu też kilka przyjemnych szczegółów, jak choćby przedruk z absurdalnego planu przedstawienia występu w Hollywood Bowl ? rzecz warta uwagi. Dużo ciekawsze jest następna część książki, zatytułowana ? In Their Own Words?, w której znajdziemy krótkie (bo maksymalnie dwustronicowe) wspomnienia każdego z Pythonów (łącznie z Chapmanem) oraz ich producenta Neila i aktorki Carol Cleveland. Do tego dołączone zostało ogromnie zabawne sprawozdanie z pobytu w Nowym Jorku, napisane przez Michela Palina ? doskonały dowcip, świetne żarty i sytuacje. Na tym ciekawostki się nie kończą, bo zaraz za kartami z dziennika Palina znajdziemy krótki kawałek publikacji ?How to be a Great F*cking Actor by James Lipton Teabag?, czyli ?zostań doskonałym aktorem w trzech prostych krokach.
    Na tym właściwie kończy się książka, lecz w tym przypadku byłaby stanowczo za cienka jak na cenę dwudziestu-pięciu dolarów, więc edytor dorzucił kilkanaście stron bardziej i mniej znanych skeczy. Na koniec zaś krótkie ?znajdź pięć różnic na obrazkach i w nagrodę wygraj weekend we dwojga z Hughem Jackmanem? i krótki przegląd innych arcydzieł literatury pióra Pythonów (albo i nie). Jaki jest mój werdykt ostateczny? Książka została napisana bardzo przyjemnym, typowo Pythonowskim stylem, ma w sobie bardzo wiele specyficznego dowcipu i naprawdę interesujących ciekawostek na temat tej legendarnej grupy. Problem w tym, że znamienitą większość książki stanowią scenariusze znanych numerów, zdjęć wcale nie jest wiele i część z nich jest raczej kiepskiej jakości, a i nie wszyscy Pythoni są równie wylewni we wspominkach, zwłaszcza Cleese i Gilliam (czyli potencjalnie najciekawsi). Jakkolwiek lektura mi się opłaciła i wielokrotnie śmiałem się rubasznie z pomysłów i niesłychanych improwizacji Pythonów. Dla fanów ? ciekawostka, dla reszty ? chyba też. Byle do przyszłego tygodnia.
  20. bielik42
    Historia Kina - Średniowieczna pasja (Męczeństwo Joanny d'Arc)







    Męczeństwo Joanny d?Arc/La passion de Jeanne d?Arc

    Reżyseria: Carl Theodor Dreyer
    Rok: 1927
    Występują: Maria Falconetti, Eugene Silvan, Andre Berley, Maurice Schutz, Antonin Artaud
    Niektórzy twierdzą, że prawdziwego piękna należy szukać w ubóstwie ? odrzucić cały przepych, wszystkie ozdoby i zbytki, powrócić do samej genezy. Przekonanie to wiele razy pojawiło się w naszej historii, prowadząc do zmian w sztuce, tworzenia się osobnych szkół malarskich i podsycania wiecznej wojny między Przepychem, a Skromnością. W filmie bogactwo wyraża scenografia, kostiumy i efekty specjalne, wciąż odkrywane w oszałamiających latach 20-tych ubiegłego wieku. Istniały jednak filmy odrzucające wszelkie zbytki, stawiając w centrum wywodzącą się z teatru sztukę pięknego aktorstwa. Dla miłośników tego typu kina ?Męczeństwo Joanny d?Arc? jest jak klejnot w koronie króla ubogich.



    Stworzone w 1927 roku arcydzieło kina pt. ?Męczeństwo Joanny d?Arc? do dziś dziwi konceptem, na którym zostało oparte. Otóż scenariusz w głównej mierze bardzo mocno opiera się na średniowiecznym manuskrypcie, zawierającym opis sądu nad Joanną d?Arc ? bohaterką wojny stuletniej, działającą ? jak sama twierdziła ? ?z polecenia Boga?. Temu zapewnieniu nie dowierzał zbytnio sąd kościelny, skazując ją na spalenie żywcem, co z kolei potępił po 25 latach inny papież, ogłaszając ów czyn jako ?sprzeczny z prawem?. Joanna została pośmiertnie uniewinniona, a na początku 20-stego wieku dano jej tytuł ?świętej?, lecz nas to nie interesuje ? naszym głównym tematem jest wspomniany ?sprzeczny z prawem? sąd kościelny, będący osią fabularną filmu.
    Każdy, kto choć trochę orientuje się w zawiłych potokach historii zdaje sobie sprawę, że Joanna nie została skazana za ?herezję?, lecz z przyczyn czysto politycznych ? tak było na rękę królowi (bo nie dość, że kobieta w zbroi, to na dodatek z biedy) i kościołowi (podważała autorytet ówczesnych władz kościelnych). Aby się problemu świętej bojowniczki o Francję pozbyć, został zwołany ?sąd?, czyli zbiorowisko różnych dostojników kościelnych, mających jednomyślnie określić winę i karę dla Joanny. Wszystko to brzmi dosyć nieciekawie, aż do momentu, gdy na salę wchodzi eskortowana Joanna.



    Niska, ogolona, blada i koścista. Jej twarz okrywa szpecący grymas przerażenia, oczy drżą, zerkając nerwowo na spowite chłodem twarze zakonników. Usta rozchylone, jakby Joanna szeptała wciąż cichą modlitwę, która rozgoni tą koszmarną wizję, potworność sytuacji, w której ona ? wybrana przez Boga ? jest osądzana przez najzagorzalsze sługi Boże. Każdy krok sprawia jej trudność, każde słowo wymaga wysiłku. Nie rozumie, nie chce zrozumieć, mówi prawdę i pragnie prawdy, ale tego nie znajdzie na tym procesie. Czy ten film miał na celu skrytykowanie religii chrześcijańskiej? Absolutnie nie, bowiem ukazuje nam prawdziwą twarz wiary, skonfrontowaną z fałszywymi maskami rządzy pieniędzy i władzy, przyodziewanych przez zakonników. ?Męczeństwo[?]? ma wiele wątków i interpretacji, dzięki czemu każdy może ten film zrozumieć inaczej.



    Reżyser, mając do dyspozycji wyłącznie oficjalne sprawozdanie z sądu, spisane przez mnicha ponad 400 lat wstecz, wiedział doskonale, że na tej podstawie absolutnego arcydzieła nie stworzy, dodał więc sporo od siebie. Na początek pośród wrogo nastawionych do Joanny zakonników umieścił młodszego sługę Bożego, aby jako jedyny stanął po stronie skazanej ? dzięki temu mamy świadomość, że kler nie jest ?złem absolutnym? filmu. Kolejną ciekawostką są intrygi i przekręty, mające na celu wyciągnąć z Joanny prawne przyznanie się do wielbienia Szatana zamiast Boga ? tu też możemy podziwiać geniusz reżysera, gdyż wszelkie sztuczki słowne, paradoksy i fałszywe zapewnienia, którymi karmiona jest bezbronna Joanna są bardzo dobrze skonstruowane, wystawiając skazaną na ciężkie próby, które my ? widzowie ? oglądamy z zapartym tchem, zastanawiając się, czy biedna Joanna zdoła dostrzec ukryte w słowach pułapki.



    Skoro mamy tu takie bogactwo, to gdzie jest ten wspomniany w pierwszym akapicie ascetyzm? Objawia się nam przede wszystkim w scenografii i konstrukcji filmu ? fabuła krąży wyłącznie wokół rozprawy, nie oddalając się ani na moment, by pokazać nam np. co się dzieje w państwie, jak na przetrzymywanie Joanny reaguje lud, co ma do powiedzenia na ten temat papież itd. ? wszystko ogranicza się do zimnych murów klasztornych, będących jednocześnie właściwie jedyną scenografią przez znaczną część filmu. Jedynie pod koniec, gdy uderza w nas mistrzowska sekwencja umierającej na stosie Joanny i rozgorzałej z tego powodu bitwy możemy dostrzec nieco większe zaangażowanie w stworzenie odpowiedniego klimatu, zastępując przerażający chłód kościoła wrzącym gniewem, skierowanym na katów i sędziów.



    Dlaczego ten film warto obejrzeć? Głównie ze względu na niezapomnianą kreację Marii Falconetti, do dziś zresztą stawianą w ścisłej czołówce wyczynów aktorskich. Jej styl, jakość, maniera, mimika, głos ? wszystko jest po prostu doskonałe! Już widząc ją pierwszy raz, nietrudno poczuć w sercu głęboki żal i współczucie dla tej biednej, przerażonej dziewczyny. Maria gra na uczuciach widzów jak na harfie, wydając z nich absolutnie każdy możliwy ton i zostając w pamięci już na zawsze. Nie można się jej pozbyć, nie można o niej zapomnieć. Od momentu, gdy zobaczyłem ten film po raz pierwszy, za każdym razem, gdy przekraczam progi kościoła, jej twarz staje mi przed oczyma. I zawsze ma łzy w oczach.



    Pierwotnie film został nakręcony bez żadnego podkładu muzycznego ? to nie nowość w epoce kina niemego ? i tak miało pozostać zgodnie z wolą reżysera. Na całe szczęście jedna z reedycji filmu uzyskała zrobioną od nowa ścieżkę dźwiękową, dodatkowo potęgującą wrażenia z filmu. To właśnie jest najcenniejsze w ?Męczeństwie? ? wrażenie. Im dłużej patrzyłem na ekran, tym bardziej przyciągał mnie do siebie, niemalże hipnotyzował surowym, lecz jakże doskonałym światem, ukrytym pod grubą warstwą męki, cierpienia i kłamstwa pięknem i perfekcją. W końcowych partiach film staje się tak intensywny, tak przejmujący, tak doskonały, że gdy w pewnym momencie przerwano mi seans, to wprost wybuchłem gniewem, oderwany od tego cudownego świata ognia i łez. Piękne. Doskonałe. Warte każdej ceny. Jeżeli nie obejrzycie tego filmu, to wasze życie nigdy nie będzie kompletne, zapewniam was o tym.

  21. bielik42
    Weekendowy Przegląd Blogów - Różne różności





    -by Prometheus
    Jak się okazuje - nie tak łatwo prowadzić Weekendowe Przeglądy! Możecie mi wierzyć na słowo - opuściłem już dwa, zapewne nie po raz ostatni, lecz na szczęście w tym tygodniu udało mi się zgromadzić wszystkie wpisy w jednym miejscu. Zaczynamy dosyć późny przegląd!
    Gry
    Kącik komputerowej rozrywki otwiera recenzja jednego z niedawnych pełniaków CD-Action - "Alan Wake" okiem Wysokiegoandrzeja (TU), następnie krótką opinię o nowym "SimCity" opublikował użytkownik Bezloginu (TU). Trochę więcej do powiedzenia ma Demonir o "Star Wars: Force Unleashed II" , szkoda, że w większości raczej gorzkich słów (TU). Z dużo większym entuzjazmem nano360 dzieli się z nami wieścią, że Train Simulator przechodzi na Unreal Engine 4, wszyscy konduktorzy klaszczą (TU). Mała nowość - poradnik do "Sniper Elite V2"! Jeżeli chcecie nauczyć się strzelać poprawnie, to wejdźcie na blog TimeX'a (TU). Snajperów nie zostawiamy, bo oto przed nami obszerna recenzja "Sniper Elite III" od Ottona (TU). Równie dużo do powiedzenia, lecz o "Watch Dogs", ma Lesniczyniezliczy (TU), nortalf wspomina zaś pomysł na grę "Survivor" - czyli to, czym nie jest "I am Alive" (TU). Temat gier zamyka Elano, wpisem na temat "Harvest Moon: A New Beginning" - rolnik sam w kraterze (TU).
    Kultura
    Wpierw recenzja książki od autora "na czasie" - czyli niewybaczalny George R. R. Martin i jego "Rycerz Siedmiu Królestw" od 9kier (TU). Skaczemy wraz z Luke13 do sali kinowej, na "Transformers: Wiek Zagłady 3D" (TU), a tu zaraz inny temat - Top dziesięć komiksowych par od CorniCa (TU). Wracamy do filmu - kolejny odcinek Historii Kina i w temacie gigant filmowy - "Metropolis" Fritza Langa, zajrzyjcie, jeśli nie znacie (TU). Drugi wpis od redaktora - Ghost spisuje wrażenia z "Świat według Clarksona część 4" (TU), o książce również rozpisała się crouschynca - "Time Riders: Kod apokalipsy" do waszej dyspozycji (TU) i to by było na tyle.
    Anime
    Raczej niewiele, aczkolwiek ciekawie - Grimmash daje nam sprawozdanie z tworzonego całkiem długo "Redline" - warto (TU).
    Sprzęt
    MasterThief i wszystko jasne - przegląd laptopów biznesowych (TU).
    Inne
    W tym dziale się dzieje - rethray tworzy sobie własną religię (TU) w dwóch częściach (TU), Majin Yoda rutynowo nabija się z Prof.S.Jonalistki (TU), Repartee komentuje wyniki tegorocznej matury (TU), a także rozważa nową politykę tolerancji w amerykańskich szkołach (TU). Kordgorn opublikował kolejny odcinek serii "GameDev Diary" (TU), a Knight Marius pochwalił się opowiadaniem "Innej Apokalipsy nie będzie" (TU), na zakończenie zaś Knockers dzieli się z nami przemyśleniami na temat kampanii reklamowej Pepsi (TU).
    Youtube
    Uch, chyba wszyscy zaczęli tworzyć dla wielkiego boga yt (bo ma piniondz). Zacznijmy może od starych wyjadaczy:
    Rankin
    - Let's play Wizardy 8 (#21, #22 i 1,5)
    - Zagrajmy w Ys VI (#3, #4, #5)
    (chyba ma za dużo czasu )
    Mariusz Saint
    - Zagrajmy w Final Fantasy VII (#40, #41)
    Lecimy dalej - KubiTheGamer zgotował dla nas zapowiedź Wasteland 2 (TU), natomiast zoldator stara się dorównać Rankinowi - trzy różne filmiki: Left 4 Dead 2 (TU), Devil May Cry 4 (TU) i Risen 2: Mroczne Wody (TU). Kolejno dwa filmiki od upadłegoBankowca - DayZ (TU) i Smite (TU). Jeszcze raz DayZ - czyli kaftann w formie (TU) i na koniec Qulinkjsz w Among the Sleep (TU), ufff.
    Patrząc na te ilości filmików aż wstyd się przyznać swoją "twórczością jutubową" (
    )No i muzyczka na koniec, dobrej nocy

  22. bielik42
    Wędrówka przez światło i mrok ? recenzja Metro: Last Light







    Metro: Last Light

    Gatunek: FPS
    Studio: A4tech
    Jak często zdarza się, by książka doczekała się przeniesienia na ekrany komputerów? Właśnie ? raczej nieczęsto. ?Egranizacji? zazwyczaj doczekują się bardzo głośne serie fantasy (?Diuna?, ?LOTR? czy ?Gra o Tron?) lub książki wcześniej zekranizowane i dopiero niesione falą popularności trafiają do komputerowego światka. Owszem, zdarzają się małe perełki, jak np. cykl przygodówek za Świata Dysku Terry?ego Prathetta czy wciąż świeża produkcja pt. ?Metro 2033?. Książka znana, doceniana, gra podobnie ? osobiście oceniłem ją raczej jako dziwaczną hybrydę książki z grą, głownie przez liniowość i ciągły przymus podążania za kimś, lecz klimat było czuć i można go pokochać. Rok temu zeszliśmy do moskiewskiego Metra ponownie, w poszukiwaniu Ostatniego Światła?






    Heil Hynkel!

    Wydana w 2013 roku produkcja ?Metro: Last Light? jest bezpośrednią kontynuacją gry ?Metro 2033?, ta zaś z kolei swą genezę ma w powieści Dmitrija Głuchowskiego z 2005 roku z tym samym tytułem, dziś rozrośniętej do całego uniwersum, wykorzystywanego przez niemalże sztab różnorakich pisarzy. I nic dziwnego, bo jest to doskonały podkład pisarski ? postapokaliptyczny świat, w którym Ziemia została spustoszona przez atomowy blitzkrieg. Niedobitki ludzkości schroniły się w metrze pod Moskwą, lecz wraz z upływem czasu do ostatniego bastionu człowieka zaczynają dobijać się dzieci nuklearnej wojny, czyli mutanty, anomalie i wszelkie inne twory promieniowania, w tym także? Czarni.





    W metrze są też przytulne zakamarki

    Wspomniani Czarni zaczęli pojawiać się na stacji WOGN-u, co doprowadziło oczywiście do wybuchu paniki i początku rozpaczliwej walki o przetrwanie, walki straszliwej ? bo przeciwko nieznanemu. Z tajemniczym wrogiem musi zmierzyć się Artem (lub Artiom) ? bohater zarówno książki, jak i gry. Jego walka z nieznanymi potworami toczy się w pierwszej części, my zaś bierzemy pod lupę część drugą, czyli kolejną wyprawę Artema. Od wydarzeń z pierwszej części minął rok, a ludzkość wciąż powoli sama się wybija w bezpiecznych tunelach metra. Jak każdy znawca książki i pierwszej części wie ? Ogród Botaniczny zniknął z powierzchni ziemi, zmieciony namierzonymi przez Artema rakietami. Problem w tym, że ta czynność nie tyle rozwiązała problem, co go rozpoczęła, albowiem Czarni wcale nie byli tak groźni, jak mogłoby się wydawać. Pożerany przez poczucie winy Artem wyrusza z powrotem na powierzchnię, by znaleźć ostatniego żyjącego Czarnego i go zlikwidować/uratować ? zależy od punktu widzenia. Razem z bohaterem do walki ruszą bohaterowie znani z książek i z poprzedniej gry, jak chociażby Chan, Młynarz i Ulman, ważną rolę odgrywa tu także wspomniany Czarny oraz Anna (wątek romansu musi być).



    Na powierzchni

    Historia jest zbudowana w podobny sposób, jak w poprzedniej części, co oznacza, że większość czasu spędzimy podążając za kimś, by przy okazji posłuchać owej osoby, przekładającej nam podstawy uniwersum Metro 2033. Zabieg ten jest dość natrętny (zaledwie 30-40% gry przechodzimy bez nieśmiertelnego kompana, sterowanego przez AI), lecz całkowicie zrozumiały ? twórcy kochają uniwersum, w którym tworzą i nie istnieje żaden inny sposób, by formalnie przedstawić graczom historię i bohaterów Metra, bo jak wiadomo ? niemal nikt nie czyta znajdowanych w FPS-ach dokumentów, czując na karku oddech przeciwnika, a główny bohater odzywa się wyłącznie podczas ekranów ładowania. Mimo nieco uporczywej wiecznej obecności, czasami zdarza nam się wędrować na własną rękę, zwiedzając przy okazji zakamarki opuszczonych tuneli bądź zrujnowanej Moskwy i właśnie te fragmenty najlepiej oddają klimat produkcji.





    Po faszystach - czerwoni

    Bez wątpienia ?Metro: Last Light? to jeden z najbardziej klimatycznych FPS?ów, z jakimi miałem do czynienia. Od początku do końca poznajemy zróżnicowane stacje i tajemne, opuszczone przez bogów i ludzi miejsca, jak faszystowskie kazamaty, dawne katakumby, zalane tereny przed Cerkwią, opuszczone centrum handlowe, martwe miasto, Linia Czerwona itd. Różnorodności mamy dość sporo, choć dominują oczywiście tereny zamknięte i mocno ograniczone, jeśli chodzi o wolność wyboru. Co jakiś czas możemy nieco zboczyć z drogi, by natknąć się na interesujący skrypt i zgarnąć nieco cennych nabojów. Największe wrażenie robi oczywiście zniszczona powierzchnia, po której również poruszamy się raczej tunelami, ograniczeni wodą bądź pękającym lodem, a szkoda, bo widoczki są wprost przewspaniałe.





    Pan zżył się ze swoim bagażem
    (żartuję, jest martwy - wbiłem mu nóż w brzuch)

    Czy zmienił się system walki? Raczej nieszczególnie ? wciąż najlepiej polegać na cichym załatwianiu różnorakich przeszkód. Co prawda można wpaść z latarką i odblokowanym karabinem w kłębowisko wrogów, lecz wtedy rośnie szansa na to, że cofniemy się o kilka minut do wcześniejszego checkpointa, by zastanowić się dobrze nad swoim postępowaniem. Walka w stylu głośnym jest raczej mało ciekawa ? staramy się strzelać w głowę i nie wystawiać na otwarty ogień. AI zbytnio nas nie zaskakuje, częściej pchając się kolejno pod lufę niż korzystać chociażby z dynamitu, by wygnać nas zza bezpiecznej osłony. Dużo ciekawszy jest styl cichy, polegający na systematycznym pozbywaniu się źródeł światła, omijaniu strażników, likwidowaniu ?nieomijalnych? nożem zwykłym bądź rzucanym i sprytne korzystanie z elementów otoczenia. Jeżeli mamy do skradania choćby minimalną cierpliwość, to większa część gry, stawiająca nas przeciwko ludziom, raczej nie sprawi nam problemu ? dobrze złożony rewolwer z tłumikiem i lunetką potrafi zdziałać prawdziwe cuda, likwidując pół stacji w kilka minut. Rzecz się zmienia, gdy stajemy naprzeciwko mutantów, a więc pora na mały przegląd wrogów.





    Atrakcje turystyczne

    Poza typowymi dla metra faszystami/komunistami/bandytami, których możemy likwidować dziesiątkami, co jakiś czas zdarza nam się stawić czoło nowo-powstałej lokalnej faunie i florze. Podstawowym typem wroga na powierzchni są zmutowane psy (albo chomiki, kto wie), poruszające się zazwyczaj w stadach, i tylko grupowo są w stanie zrobić nam krzywdę. Zanim jednak odetchniemy napromieniowanym powietrzem, będziemy mieli nielichą przyjemność walki z pajęczakami ? nowym rodzajem mutantów, nieobecnym w poprzedniczce. Wydaje mi się, że pajączki dostaliśmy jako rekompensatę za Bibliotekarzy ? podobnie jak w przypadku małpowatych koszmarów z bibliotek musimy mieć oko na tych wrogów niemal cały czas, ponieważ stwory te są niewrażliwe na pociski tak długo, jak nie pada na nie światło naszej latarki, co prowadzi z kolei do dosyć stresujących sytuacji, zawierających takie atrakcje, jak mozolne przedzieranie się przez gęste pajęczyny, szaleńczo obracając się w każdą możliwą stronę, by pajączki nas nie zaszły od tylca. Osobiście trzymałem się taktyki ?ściana to mój przyjaciel, a kąt ? zbawca?. Boleśnie odczułem, że latające Demony straciły trochę na grozie, ponieważ atakowały mnie niemal wyłącznie na bagnach, gdzie byłem zajęty strzelaniem do wyłażącego z wody tałatajstwa, bardzo irytującego zresztą. Kilka razy natkniemy się na bossów, lecz każda walka wygląda tak samo ? omijamy ich ataki i ładujemy w nich wiele, wiele nabojów.





    'Eyooooo

    Samo strzelanie czuć całkiem nieźle, broń brzmi realistycznie, lecz strzelbom brak siły! Bardziej przypominają wyrzutnie pestek od arbuzów, na szczęście morderczych. Ponownie mamy okazję nie brać pod uwagę miotacza kulek pod ciśnieniem i broni, która strzela jakimś rodzajem bełtów. Każdą broń możemy odpowiednio zmodyfikować u napotykanych co jakiś czas handlarzy, płacąc nabojami, bo jeśli nie wiecie, to w Metrze za pieniądz służą właśnie naboje, co prawda są te ?lepsze? i te ?gorsze?. Możemy też załadować magazynek walutą i nią pruć we wrogów, zyskując tym samym całkiem pokaźny bonus do obrażeń. Sama modyfikacja jakaś szczególnie rozbudowana nie jest ? do wyboru mamy kilka rodzajów celowników, dokręcane lufy/tłumiki (tłumik do strzelby!), powiększoną kolbę i większe magazynki. Trochę to wszystko kosztuje, aczkolwiek wcale nie trzeba się tym przejmować ? część wrogów również pozostawia po sobie zmodyfikowane pukawki, a w świecie gry jest sporo poukrywanych pokojów z wszelkiego rodzaju dobrami ? od nabojów, przez medykamenty, aż po drogą i użyteczną broń, co skutecznie zachęca do myszkowania po kątach.





    Piękne zastosowanie światła

    Gra wygląda znakomicie ? właśnie grafiką, a nie fabułą najbardziej chełpi się A4tech. Trzeba im przyznać rację ? wszystko wygląda tu po prostu pięknie, światło jest nadzwyczaj plastyczne i zróżnicowane, a wszelkie efekty cząsteczkowe robią ogromne wrażenie. Przepych ten jest tak wyczuwalny, że mój gamingowy laptop, kupiony zaledwie rok temu, nie wyrabiał ponad ustawienia ?średnie?, co zresztą zaowocowało paskudnymi sprite?ami ognia. Również dźwięk nie pozostawia wiele do życzenia, choć chłopiec podkładający głos Czarnemu potrafił mnie mocno zdenerwować. Oprawa graficzna lśni najbardziej podczas typowych dla tej serii Wizji (snów?) ? krótkich, skryptowanych etapów, pełnych symboliki i surrealistycznego wystroju. Ze smutkiem muszę zakomunikować, że jest ich dużo mniej niż w poprzednim tytule studia, ale nadrabiają rozmachem i wykonaniem.



    Jak mam zakończyć tą recenzję gry, która właściwie nie jest grą? Seria ?Metro? nie jest typową serią wśród gier komputerowych ? jej korzenie zbyt mocno tkwią w literaturze, by mówić tu o ?pełnoprawnym uczuciu grania?. Gracz jest tu prowadzony za rączkę niemal przez cały czas, słucha setek poleceń bez zająknięcia, a ciężkie decyzje moralne kwituje absolutną ciszą. Owszem, mamy okazję poczytać jego dziennik, posłuchać go co jakiś czas, lecz grając czułem dziwne przekonanie, że ja tu bardziej film oglądam niźli gram. ?Metro: Last Light? jest piękne, dorosłe (uczestniczymy tu chociażby w słynnym pokazie umiejętności striptizerkim, ale także i w pełnoprawnym przedstawieniu teatralnym!) i soczyste. Szkoda, że pod koniec wszystko dzieje się zbyt szybko, i ostatnie poziomy pokonujemy właściwie w biegu. Niemniej warto zagłębić się w moskiewskie metro po raz drugi, lecz tym razem raczej już do niego nie wrócę?



    Ocena: 8
    Plusy:
    - Grafika
    - Klimat
    - Modele bohaterów i wrogów
    - Duża różnorodność lokacji
    - Sporo broni do wyboru
    - Świetne udźwiękowienie
    - Walka z pajęczakami
    Minusy:
    - Ciągle za kimś łazimy, zero wolności w tym Metrze!
    - Od połowy zdaje się, że ekipa tworząca pracowała w pośpiechu
    - Miejscami dziwaczny ragdoll
    - Ciała wrogów wciąż wydają się być lekkie jak puch
    - Dosyć głupawe AI
    - Irytujący głos Czarnego (w angielskim dubbingu)
    - Poziom Trudny nie jest trudny
    - Powtarzalne walki z bossami
    - Nieprzyjemne praktyki z DLC*
    *- Swego czasu ?Metro: Last Light? znalazło się w dosyć ? o ironio ? kiepskim świetle, a wszystko za sprawą płatnego ?Ranger Mode?, dołączonego do pre-orderów, a dla reszty w cenie pięciu euro. Patrząc na dosyć niewielką trudność na poziomie ?Hard? można się skusić na ten mod, by poczuć to typowe dla Metra zaszczucie. Problem w tym, że powinien być w grze za darmo?
    Poza nim stworzono jeszcze kilka DLC, w których możemy pokierować bohaterami drugoplanowymi, szeregowcami, a także obejrzeć szczegółowo elementy uniwersum Metro 203(3/4) i ?Tryb Wieży? ? każdy kosztuje około pięciu euro.
  23. bielik42
    Historia Kina ­­? Serce musi być pośrednikiem między głową a rękami (Metropolis)







    Metropolis

    Reżyseria: Fritz Lang
    Rok: 1927
    Występują: Alfred Abel, Gustav Frohlich, Brigitte Helm, Rudolf Klein-Rogge, Fritz Rasp, Theodor Loos
    Od pewnego czasu w serii ?Historia Kina? wciąż poznajemy filmy stworzone na Starym Kontynencie ? i nie bez powodu, bo gdy w Stanach Zjednoczonych dominował slapstick oraz kino propagandowe, w Europie rządzili niemieccy mistrzowie ekspresjonizmu, delikatni i ciepli (lub szaleni) reżyserzy francusko-hiszpańscy, operowi twórcy z Włoch i surowe, lecz potężne kino Pięści Eisensteina. Prawdę mówiąc lata 20-te były najbardziej zróżnicowanym okresem w historii kina, gdy nowe pomysły powstawały jak grzyby po deszczu i co roku pojawiało się jakieś niesamowite zjawisko filmowe. I właśnie w tym okresie, niemal kończąc lata 20-te, zasłużony niemiecki twórca ekspresjonistyczny ? Fritz Lang ? stworzył film, który stał się nieśmiertelną legendą.




    ?Metropolis? to zasłużone arcydzieło kina, trafiające na szczyty rankingów i list od dawien dawna ? można to wyjaśnić faktem, że mało który film posiada tak niesamowitą żywotność. Film przenosi nas do futurystycznej utopii ? tytułowego Metropolis ? gdzie żyją obok siebie dwie kategorie ludzi: Głowa i Ręce. Ten pierwszy typ to ludzie wykształceni, siedzący na pozycjach kierowniczych, wynalazcy, naukowcy i architekci, Ręce zaś oznaczają klasę robotniczą ? szarą masę ludzi, pracujących w podziemnych poziomach Metropolis, by napędzać nowoczesne miasto cenną energią elektryczną. Gdy na najwyższych poziomach kwitnie idylliczne życie, pełne piękna, alkoholu i kobiet, na niższych piętrach trwa ciężka, mozolna praca pomiędzy gigantycznymi maszynami autorstwa Rotwanga (głównego wynalazcy). Po zakończeniu zmiany zmęczeni ludzie wracają do wyższego, lecz wciąż podziemnego sektora, gdzie mieszkają w kanciastych blokach, ustawionych blisko siebie. Sytuacja ta trwa w najlepsze, ale pewne rzeczy dążą ku zmianie?



    Pewnego dnia do ?podziemia? trafia jeden z klasy myślicieli ? nie byle kto, bowiem syn samego Johna Fredersena, pełniącego główną rolę dowódcy w Metropolis. Młody Fredersen z przerażeniem poznaje zakamarki niższych sektorów, obserwując przypadkowo awarię przy jednej z maszyn, w wyniku której wielu ludzi ulega poparzeniom, kilku ginie. Osłupiały młodzieniec wraca na powierzchnię, gdzie zwraca się do ojca o pomoc dla podziemia, co jednak niczym szczególnym nie skutkuje. W akcie buntu syn zamienia się miejscami z jednym z pracowników dolnego sektora, następnie zaś poznaje i natychmiast się zakochuję z wzajemnością w Marii ? religijną przywódczynią zmęczonych pracą robotników, namawiającą towarzyszy do cierpliwego czekania na nadchodzącą ugodę z ?górą?, bowiem na dole panują nastroje rewolucyjne. O Marii dowiaduje się John Fredersen i chcąc zniszczyć rosnące zagrożenie ze strony Rąk zwraca się do naukowca Rotwanga(doskonała rola Rudolfa Klein-Rogge ? znanego nam doktora Mabuse), ostatnio pracującego nad tajemniczym wynalazkiem.



    Owym zagadkowym urządzeniem okazuje się być kobieta-Robot, zdolna przybrać dowolną postać. Na polecenie Fredersena Rotwang porywa Marię i zastępuję ją jej ?złą wersją?, lecz naukowiec ma też własne plany ? pożerany od środka przez nienawiść do Fredersena za to, iż ten odebrał mu ukochaną, postanowił stworzyć mechaniczną Femme Fatale, biblijną Prostytutkę Babilonu, niosącą rozpustę i zepsucie w każdy zakątek Metropolis, doprowadzając je na skraj zguby. Czy romantyczny syn Fredersena rozpozna podmienioną ukochaną, zatrzyma pędzący jak lawina kataklizm i przywróci Metropolis do ładu? O tym przekonujemy się w dwu i pół-godzinnej historii, będącej tak naprawdę i tak skróconą wersją oryginału.



    Dlaczego ?Metropolis? zasługuje na nieśmiertelność? To pytanie zadawało sobie wielu krytyków, próbując rozebrać film na poszczególne czynniki, tworzące razem pełne arcydzieło. Najprościej ?przyczynę doskonałości? możemy określić, podając szereg nowinek, które w tym filmie pojawiły się po raz pierwszy, lub nigdy wcześniej nie posiadały tak ogromnej mocy przekazu. Zacznijmy więc od fabuły ? tu niegdyś dominowało przekonanie, iż ?Metropolis? było filmem proroczym, tj. zapowiadało nadchodzące ambicje Trzeciej Rzeszy do stworzenia państwa składającego się z ?rasy Panów? i ?podludzi?. To co dziś jest faktem historycznym (zamierzenia Hitlera i zamienianie ich w czyn), wtedy mogło być banialukami ? swego oburzenia scenariuszem nie krył chociażby nasz Antoni Słomiński, w ostrych słowach krytykując ?Metropolis? za ?głupotę?, podejrzewam że podobnie na ów film patrzyło wielu ludzi, przez co okazał się być finansową klapą, co zaś doprowadziło do tego, iż producenci pokroili film, niszcząc więcej niż połowę nakręconego materiału. Z filmu 3-godzinnego zrobił się 1,5-godzinny, część udało się odzyskać, część zastąpić planszą z opisem akcji, lecz więcej niż 30 minut zginęło bezpowrotnie.



    A szkoda, bo film kompletnie się nie zestarzał. Ogromna w tym zasługa aktorów ? co prawda główna rola młodego Fredersena, za którą odpowiadał niejaki Gustav Frohlich, raczej nie jest powalająca, budząc uśmiech politowania dziwną manierą i brakiem jakiegokolwiek charakteru ? syn nie ma wpływu prawie na nic, jego ojciec zaś ? kreacja doskonała, zimny, wyniosły i inteligentny, w dzisiejszych czasach najbliżej jego postaci możemy postawić Andrew Rayana z pierwszego ?Bioshocka?, jednak prawdziwymi gwiazdami filmu były dwie postacie ? Rudolf Klein-Rogge i Brigitte Helm. Ten pierwszy był już przez Langa wypróbowany w dwuczęściowej serii ?Mabuse?, gdzie dał pokaz jako pozbawiony skrupułów zbrodniarz z nadzwyczajną charyzmą. W tym filmie dostał rolę podobną ? na wpół szalonego naukowca, geniusza zmagającego się z uczuciami. Wyśmienita charakteryzacja i niezapomniany styl grania powodują, że ciężko o jego postaci zapomnieć, czyniąc z niej niemalże ikonę szalonych naukowców. Jeśli zaś chodzi o Brigitte Helm, to wzbudza w nas podziw przeplatanym stylem gry ? wszakże gra nie tylko Marię, ale i jej złą kopię. Jako Maria jest typową bohaterką kobiecą kina niemego ? czułą, powabną i niemalże bezużyteczną, natomiast gdy wciela się w robota, wtedy poznajemy jej szalone oblicze. Zła Maria jest rozpustna, lubieżna i pełna wściekłości. Aby uwydatnić fakt, iż jest robotem, aktorka zdecydowała się na szybkie, dynamiczne zmiany pozycji, niemalże nerwowe obracanie głową, stalowy wzrok i nieustanne działanie. Jest w tym filmie taka scena, gdzie Maria wyłania się w samej bieliźnie siedząc na ogromnej statule dziewięcioigłowego smoka, wyjeżdżającego spod ziemi ? rzecz niezapomniana.



    ?Metropolis? dominuje także w aspekcie scenografii ? mało który film ekspresjonistyczny był zrobiony z tak ogromnym rozmachem. Gigantyczne makiety, ruchome maszyny, setki różnych świateł i ciemnych uliczek, dym, para i hektolitry wody w końcowej scenie zniszczenia ? to wszystko cieszy oko do dziś, nie sprawiając wrażenia sztuczności ani przez chwilę, co jest osiągnięciem dosyć znacznym (skoro taka amerykańska ?Godzilla? z lat 90-tych kłuje nas w oczy topornym CGI). Muzykę trzeba było nagrać od nowa, lecz nie tworzy to żadnego problemu ? ścieżka dźwiękowa dzielnie towarzyszy pędzącej akcji, a ta nie zwalania prawie wcale!



    Gdy mówimy o ?nieśmiertelności? filmu, to ciężko konkretnie określić, czego my właściwie szukamy? Symbolu? Legendy? ?Metropolis? trwa w najlepsze, gnieżdżąc się spokojnie w umysłach artystów, dzięki czemu znajdujemy je w tak niespodziewanych miejscach jak komiksy (?Liga Niezwykłych Dżentelmenów?) czy anime (?Metropolis? z 2001 roku). Coś w tym filmie jest takiego, co zaraziło filmowców i widzów, po obejrzeniu tego filmu coś w nas zostaje, pewna myśl, świadomość, przesłanie. Czy chodzi o normy etyczne, albo wartości artystyczne ? nie mogę stwierdzić. Ważne, że do dziś ten film pozostaje arcydziełem i absolutnie każdy powinien się z nim zaznajomić.
    Zwiastun

  24. bielik42
    [+18]MEGARECENZJA: Liga Niezwykłych Dżentelmenów cz. II (Czarne Akta, Film)

    Poprzedni odcinek ? TU
    Uwaga: Komiks zawiera przemoce, seksy i inne takie. Resztę już znacie, więc lecimy:


    The League of Extraordinary Gentleman: The Black Dossier/Liga Niezwykłych Dżentelmenów: Czarne Akta





    Scenariusz: Alan Moore
    Rysunki: Kevin O?Neil
    Niemal każdy fan twórczości szalonego Alana Moore?a musiał uronić łezkę, gdy na ostatnim pasku drugiego tomu sławetna Liga przestaje właściwie istnieć ? czyżby to miał być koniec najbardziej urzekającej grupy w dziejach komiksu? Jak się na szczęście okazało ? niespecjalnie, bowiem Moore na przekór samemu sobie postanowił kontynuować serię, co zdarza się w jego przypadku nad wyraz rzadko ? ostatnie prequele ?Watchmen? powstały bez błogosławieństwa twórcy. Najprawdopodobniej scenarzysta i rysownik się dobrze dobrali, bo do dziś pojawiło się kilka kontynuacji ?Ligi[?]?, a ?Czarne akta? są właściwie najważniejszą z nich.



    Pierwsza i najważniejsza informacja ? ?Czarne akta? są przeznaczone tylko i wyłącznie dla tych czytelników, którzy zapoznali się już z dwoma podstawowymi tomami ?Ligi Niezwykłych Dżentelmenów?. Jeżeli ktokolwiek zasiądzie do tego komiksu bez tej znajomości, to najzwyczajniej w świecie się znudzi i zagubi w co prawda nieskomplikowanej, lecz silnie bazującej na oryginale fabule, albowiem komiks ten jest jedną, wielką sentymentalną wyprawą do przeszłości i przyszłości ?Ligi?. Główna oś fabularna zaczepia o dwóch pozostałych przy życiu znanych nam z poprzedniczek członków ligi ? Allana i Miny, w nieco innych wcieleniach, lecz z wciąż tymi samymi cechami. Ich głównym zadaniem jest wykradzenie z brytyjskich biur tytułowych Czarnych Akt, dotyczących historii wszystkich Lig, które powstały na terenie Wielkiej Brytanii. Kradzież przebiega bezproblemowo na samym początku i przez całą resztę komiksu śledzimy ucieczkę naszej dwójki przed pogonią zorganizowaną przez nowy rząd Anglii. Nie jest to jednak historia długa, więc w ramach przedłużenia komiksu do w miarę normalnej długości dostajemy także cała zawartość Czarnych Akt, przekopiowaną na stronice komiksu i to właśnie te strony są największą zaletą całości.



    Jak to już bywa w komiksach Moore?a ? bardzo dużo uwagi poświęcono historii świata przedstawionego oraz bohaterom. Ten pierwszy aspekt zbudowano oszczędnie, lecz z pieczołowitością ? nowa, powojenna Anglia została przejęta przez faszystowską partię z Wielkim Bratem na czele (nawiązanie do ?roku 1984?, podobnie jak w ?V jak Vendetta?). Lider co prawda już wącha kwiatki od spodu, lecz na jego miejsce wcisnęła się cała sieć zastępców i popleczników, dowodząca armią wszelkiego rodzaju szpiegów ? kilku z nich rusza w pogoń za bohaterami. Skoro zaś już o bohaterach mowa ? postacie ponownie błyszczą swoimi kreacjami psychologicznymi, co zresztą stanowi znak rozpoznawczy legendarnego scenarzysty. Prawda jest jednak taka, że większość komiksu stanowią wspomniane akta, co oznacza jeszcze więcej czytania niż to było w dwóch tomach edycji ?Omnibus?. A jest o czym czytać, oj tak.



    Tytułowe Czarne Akta zawierają zbiór wszystkich informacji na temat członków wszystkich Lig (Liga Prosper, Liga Gullivera, Liga Murray, Liga przedwojenna), jakimi dysponowała partia rządząca, znajdziemy w niej więc sporo ciekawostek. Poza maleńkimi ciekawostkami jak stronicowy komiks z gazety, mapy, plan Nautilusa i śmieciową gazetką pornograficzną ?SexJane? znajdziemy także bardzo rozbudowane i zadziwiające artykuły. Wpierw dostajemy narysowany w bardzo kolorowym stylu kilkunastostronicowy komiks o przygodach wiecznie młodego Orlando, zmieniającego na dodatek własną płeć co jakiś czas ? interesująca historia z masą odniesień do historii i mitów, napisana w dość żartobliwym, lecz jednocześnie gorzkim stylu (dla uważnych czytelników jest to raj na ziemi ? na jednym kadrze możemy dostrzec? bohaterów czwartego sezonu ?Czarnej Żmii? z Rowanem Atkinsonem!). Kolejno mamy ?Zaginioną Sztukę Szekspira? (oczywiście pisaną wierszem) i najbardziej świński element całego zestawu ? ?Nowe Przygody Fanny Hill?, czyli długie sprawozdanie z erotycznych podróży najbardziej znanej nimfomanki literatury osiemnastowiecznej. Każda stronica tego ?pamiętnika? jest ozdobiona sporym obrazkiem, na którym to zawsze dominują genitalia, gołe kobiety i akty seksualne ? rysunki te stworzono z takim zacięciem, że można się z nimi bawić w zabawę ?znajdź wszystkie ukryte falliczne kształty?. Po tej niewątpliwie pobudzającej lekturze dostajemy najciekawsze elementy ? obszerny tekst o kulisach powstawania ?Ligi Murray?, jej dalsze losy, pocztówki z podróży (m. in. z Arkham Lovecrafta), późniejsze utarczki z podobna ligą francuską (na pokładzie m. in. Fantomas i Arsene Lupin) i niemiecką (ta jest genialna: doktor Caligari, naukowiec Rotwang z Metropolis oraz Mabuse ? wszyscy z doskonałego niemieckiego kina ekspresjonistycznego lat 20-tych),
    dowiadujemy się także o kolejnej Lidze, powstałej przed wojną. Na zakończenie zostajemy obdarowani historią Ligi z czasów drugiej wojny światowej, historię kultu pradawnych Lovecrafta w Brytanii oraz tanie piśmidło ze Stanów Zjednoczonych, napisane w tak pogardliwy sposób (wyolbrzymiona kaleka wersja angielskiego w wykonaniu amerykańksim), że nie dałem rady go odszyfrować (w każdym razie dotyczyło tajnej misji Miny i Allana w USA). Może to i nie jest takie zróżnicowanie jak w opisywanym poprzednio ?Omnibusie?, lecz faktów i zaplecza historycznego dostajemy znacznie więcej, co zawsze jest przyjemne dla fanatyka serii.



    Rysunek specjalnie się nie zmienił od oryginału ? O?Neil wciąż świetnie rysuje postacie i potwory, dodając jednocześnie bogate drugie tło. ?Czarne akta? mają jednak w sobie coś niespotykanego w tak głośnych albumach ? końcowa część komiksu została stworzona w technice 3D i aby czytać te strony musimy wykroić i złożyć dołączone do zeszytu stylowe okulary 3D (czyli z jednym okiem czerwonym, a drugim niebieskim) ? czytanie w tych brylach może i nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń, lecz stylowa ekspozycja rysunku i sprytne zarządzanie powstałym w ten sposób trójwymiarem całkowicie rekompensują niewygodę spadających z nosa kartonowych okularów. Ciekawe doświadczenie.



    Jako kompletnie świeży fanatyk ?Ligi? doskonale bawiłem się czytając ?Czarne Akta? ? scenarzysta z pomysłem stworzył kontynuację kultowych dwóch albumów, dodając do tego równie interesujące historie bohaterów drugoplanowych. Ponownie ukazał swą miłość do literatury i nienawiść do ludzi w pełnej krasie, serwując nam hipnotyczną podróż przez niewyobrażalne krainy, gdzie zwierzęta gadają po francusku, a pradawny mag przechadza się po ulicach tajemniczego miasta na północy. Rzecz warta uwagi, o ile macie już za sobą obydwa tomy ?Ligi Niezwykłych Dżentelmenów?, w innym przypadku ? nawet nie próbujcie.



    PS: Seria ?Ligi[?]? była i wciąż jest kontynuowana, choćby poprzez epizody ?1910?, ?1988? (z drużyną A!) i serię komiksów o przygodach córki Nemo ? jeden z nich już przeczytałem, spodziewajcie się recenzji wkrótce.
    No i pora na najgorsze?


    The League of Extraordinary Gentleman/Liga Niezwykłych Dżentelmenów





    Reżyseria: Stephen Norrington
    Występują: Sean Connery, Naseeruddin Shah, Peta Wilson, Tony Curran, Stuart Townsend, Shane West, Jason Flemyng


    UWAGA: SPOILERY! i głupota totalna

    Gdy zabierałem się za przygotowania do tej ?Megarecenzji? już na samym początku zdawałem sobie sprawę, że stanę przed ogromnym dylematem ? filmem. Otóż widzicie ? film ów zobaczyłem dawno temu, zanim w ogóle usłyszałem o kimś takim, jak Alan Moore, w wyniku czego spodobał mi się on niesłychanie, dzięki wartkiej akcji i dobremu pomysłowi na bohaterów. Dziś zaś, gdy zostałem skażony geniuszem i szaleństwem legendarnego autora komiksów, nie było dla mnie odwrotu i musiałem obejrzeć to ?dzieło? raz jeszcze. Powiem wam jedno - niszczenie wspomnień z dzieciństwa jest nadzwyczaj bolesne.





    Allan wypadł z całej grupy najlepiej, no ale to Connery, więc w sumie...

    Stworzona w 2003 roku film o tytule ?Liga Niezwykłych Dżentelmenów? nie tylko nie był ekranizacją komiksu Alana Moore?a w dokładnym tego słowa znaczeniu, lecz na dodatek przyczynił się do wzrastającej w autorze komiksu nienawiści do przemysłu filmowego, co z kolei zaowocowało jego krytyczną opinią o chociażby filmie ?Watchmen? Zacka Snydera, który w swej oryginalnej formie (3 godziny, czytajcie TU) jest dziełem doskonałym. Filmowa ?Liga[?]? narobiła bardzo wiele złego i w sumie przyczyniła się do zmiażdżenia legendy komiksu, bo jeśli porządny krytyk wpierw miałby do czynienia z filmem, to widząc szalejącą na ekranie głupotę zrzekłby się chęci do zapoznania się z komiksowym oryginałem. Podobnie z pewnością uczyniło bardzo wielu ludzi, a przecież mogło być tak pięknie?





    Co my tu robimy...?

    Film ten niemal zupełnie odcina się od komiksów ? mamy rok 1890 (a więc rok po komiksowej inwazji Marsjan) i nie dość, że Liga dotąd nie istniała, to jeszcze napotykamy tu osoby, które zgodnie z kanonem ? są martwe, dlatego też od razu bądźcie pewni tego: filmowa ?Liga Niezwykłych Dżentelmenów? nie jest ekranizacją, lecz luźną interpretacją. Problem w tym, że reżyser i scenarzysta nie za bardzo chcą się do tego przyznać (zresztą reżyser wcale nie miał posłuchu na planie ? stoisko reżyserskie szybko zajął? grający główną rolę Sean Connery!), choćby poprzez miarowe puszczanie oka do ludzi zaznajomionych z komiksem, co jednak zamiast sprawiać przyjemność takiemu człowiekowi doprowadza go do szewskiej pasji. Parę takich kwiatków: Niewidzialny Człowiek wcale nie ma na nazwisko Griffin lecz Skinner i jest on złodziejem, który wykradł tajemnicę niewidzialności Griffinowi (los Griffina jest bowiem w komiksie? nietypowy), Wilhelmina nazywa się tu Harker, choć w komiksie wróciła do panieńskiego ?Murray?, na murach Londynu możemy dostrzec plakaty o domniemanych wulkanach na marsie (czyżby nieudolna zapowiedź kontynuacji?), a pana Hyde znajdujemy w Paryżu, owszem, lecz polowanie wygląda kompletnie inaczej (nie wspominając już o rekrutacji niewidzialnego człowieka, której właściwie nie ma).





    Po lewej Nemo, po prawej No-One

    Poza tymi tragicznymi odnośnikami dostajemy także masę ?nowych? rzeczy ? przede wszystkim członków ligi. Poza komiksowymi postaciami (Allan, Mina, Pan Jekyll/Hyde, Niewidzialny Człowiek) mamy dwie dodatkowe ? Doriana Gray?a (ten typ, który się nie starzał, bo miał magiczny obraz starzejący się za niego, co na dodatek według scenarzysty zapewniło mu niewrażliwość na obrażenia) oraz Tomka Sawyera (proza amerykańska, mi nieznana). Powody, dla których te postacie pojawiły się w scenariuszu są bardzo zabawne ? Gray jest tylko po to, by teoretycznie ?zaskoczyć? znawców komiksu, którzy wiedzą kto zdradzi, no i żeby była namiastka romansu z Miną (ta z kolei również przeszła metamorfozę ? została wszechpotężną wampirzycą), natomiast Sawyer to prawdziwy żart ? został dodany tylko dlatego, by amerykańska publika mogła kojarzyć chociaż jednego bohatera z literatury! Ręce opadają?





    O dziwo Hyde nie był generowany komputerowo (cały czas)

    I to nie tylko w tym przypadku ? reżyser i scenarzysta otwarcie mają nas za idiotów, nie tylko poprzez serwowanie nam kuriozalnej i zidiociałej fabuły, lecz również w samej sekwencji otwierającej! Wyobraźcie sobie, że na początku filmu oglądamy dynamiczny ciąg zbrodni, dokonywanych przez tajemniczego człowieka w żelaznej masce (to na pewno ten zły!), otóż w pewnym momencie kamera koncentruje się na jego dłoni i przez ok. 15 sekund możemy podziwiać sygnet na palcu szwarccharakteru ? dla obeznanych z tematem będzie wiadome, że to sygnet wolnej masonerii, lecz nie w tym rzecz ? kilkanaście minut później, gdy Allan przybywa do tajemnej siedziby człowieka, który go zwerbował do Ligi, przechodzi przez drzwi, NA KTÓRYCH WIDNIEJE TEN SAM CHOLERNY SYMBOL! Równie dobrze reżyser mógł od razu pokazać nam prawdziwą twarz ?złego?, a nie silić się na żałosny ?zwrot akcji? w połowie filmu. Wystarczało te kilkanaście minut, by moja opinia o tym filmie (przypominam ? wcześniej wyjątkowo go lubiłem) zmieniła się diametralnie.





    Mnie nawet w komiksie nie było ;_;

    Złych rzeczy jest tu zresztą więcej ? od nieporadnych dialogów, przez fatalny wątek miłosny, aż po ?tragiczne wspomnienia? Allana. Aktorstwo nie tyle leży i kwiczy, co szaleńczo stara się dorównać widowiskowym efektom specjalnym z 2003 roku. Wtedy owe efekty robiły na mnie wielkie wrażenie ? walka pomiędzy dwoma Hyde?ami, obracająca się w proch Wenecja ? dziś wzbudzają najwyżej uśmiech politowania sztucznością i brzydotą. Tą produkcję cechują koszmarne decyzje scenarzysty ? poza wspomnianymi żartami mamy także: kompletnie innego Nautilusa (kształt miecza, zamiast wieloryba z krakenem), automobil, kapitana Nemo gotowego służyć innym (do diabła! Gdzie ten człowiek ma jaja?), kapitana Nemo walczącego wręcz, bez zabijania kogokolwiek (gdzie miotacz harpunów, mordujący cały miot podłych brytoli?), pana Hyde ?ratującego dzień?, zakochanego w Minie Sawyera, ABSOLUTNY BRAK KRWI (Hyde w komiksie rozrywał ludzi na sztuki) I SEKSU(nic, zero). Po zakończonym seansie mogłem się tylko domyślać, jak musiał się czuć Moore, widząc to ?dzieło? ? może tak, jakby ktoś mu splunął w twarz i podtarł się jego komiksem po sraczce.





    Liga Niezwykłych Bęcwałów

    Koszmar, koszmar i beznadzieja. Gdybym osobiście miał odwagę i umiejętności, to z troską i miłością chciałbym naprawić ten koszmarny błąd kinematografii, ten triumf głupoty, to zbezczeszczenie świętości poprzez własną ekranizację ?Ligi Niezwykłych Dżentelmenów? (V jak Vendettę też bym przerobił, a co!). Niestety ? nie mam charyzmy, by zostać reżyserem, mogę jedynie próbować zacząć naukę w kierunku scenopisarstwa. Jeżeli myśleliście, że najgorsze ekranizacje komiksów to te z Supermenem, Daredevilem czy może sławetna ?Batman & Robin Forever? ? myliliście się. Ten film zabił ambitny temat, zabił ambitny komiks i odebrał nam marzenia o doskonałym dziele. ?Horror. Horror? ? cytując Kurtza z ?Czasu Apokalipsy?, nie oglądać za nic w świecie, najlepiej zapomnieć, że to coś kiedyś powstało.
    Zwiastun
    http://www.youtube.com/watch?v=qfdux5WPX2c
  25. bielik42
    Weekendowy Przegląd Blogów - Ciepło, cieplej, GABEN




    -by Prometheus
    Nie minęło zbyt wiele czasu, a już zbliża się do nas koniec czerwca, co oznacza jedno - wakacje, granie, spanie, czytanie oraz wakacyjne zarabianie. Nadchodzący okres rozleniwienia zdaje się świętować również Steam i GOG, na których trwa obecnie wielka wyprzedaż, prawdopodobnie większe święto dla graczy niż E3. A tymczasem na blogach...
    Przegląd zaczynamy od gier, bo jakże tu o nich zapomnieć? Odpowiedzialny za promowanie na blogach zabaw z pociągami nano360 zaskoczył wszystkich recenzją gry o pojazdach na kołach - "Spin Tires". Jeśli kiedykolwiek zakopaliście się w błocie i chcielibyście powtórzyć to w rzeczywistości wirtualnej - zerknijcie TU. W tematyce growej debiutuje niejaki HunterST krótkim tekstem o "Battlefield: Hardline" (ja chcę w bfie znowu drugą wojnę światową, tekst znajdziecie TU) oraz opinią o nadchodzącym "Far Cry 4" (TU). Krótką, lecz treściwą recenzję "FIFA World" opublikował TomX (TU), zaś nieznany dotychczas Bezloginu prezentuje swoją opinię o NBA 2k14 (TU). Grę z czasów Atari odkopał LesniczyNiezliczy (TU), Wysokiandrzej z kolei opowiada o wrażeniach ze strzelania do nazistów w "Enemeny Front", aczkolwiek to jeszcze nie pełna recenzja (TU). Jako przedostatni tekst mamy recenzję "Maszyny Rolnicze 2014: Wielkie Mistrzostwa" - autorce (crouschynca) możemy jedynie pozazdrościć wytrwałości (lub współczuć braku alternatywy), a sam tekst przeczytać (TU). Temat zamyka recenzja "The Incredible Adventures of Van Helsing II" autorstwa użytkownika PawelG - całkiem spora (TU).
    Pora na porządna dawkę kultury - zaczynamy od recenzji filmu od barteza13. Tym razem na tapetę wziął "The Call" z Halle Berry (TU). Do tematu filmowego doliczamy też prowadzony przeze mnie cykl "Historia Kina" - w tym tygodniu tematem głównym są początki kina pięści od Eisnsteina, czyli "Strajk" z 1921 roku (TU). Dwa teksty komiksowe - Cornic opisuje legendarny tytuł Franka Millera - "Batman: The Dark Knight Returns" (TU), czyli komiks, który zmienił Batmana i innych superbohaterów na dobre (warto wspomnieć, że to już trzecia recenzja tego tomu na blogosferze - pierwszą napisał Grimmash TU, a kolejną ja - TU). Temat superbohaterski zostaje kontynuowany w kultowym komiksie równie kultowego autora - "Liga Niezwykłych Dżentelmenów" Alana Moore'a. UWAGA - tekst przeznaczony dla czytelników dorosłych, recenzja mojego autorstwa (TU). Ponownie dwa teksty - tym razem książkowe: Pepperoni recenzuje "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator (TU), a LaserGhost prezentuje książkę "Masters of Doom" - dla wielbicieli historii gier komputerowych (TU). Dział typowej kultury zamyka Pepperoni recenzją albumu niemieckiego zespołu "Outrage" (TU).
    Moment na kulturę nietypową - anime. W pierwszej kolejności mamy zakończenie kolejnego sezonu "Podążając za...", traktującym o Hayao Miyazakim - mamy więc recenzję ostatniego filmu tego reżysera (WInd Rises), parę ciekawostek i zapowiedź kolejnego sezonu (TU). Forumowi wielbiciele Anime są najprawdopodobniej zbyt zajęci oglądaniem anime, by cokolwiek o nim pisać - w powstałą w ten sposób lukę wpasował się theoutlawtorn z tekstem o "Kuroko no Basuke" (TU).
    Dział "Inne" otwiera soczysty trolling w wykonaniu vody22 - jeżeli zgadzacie się ze mną, że jak trollować, to ze smakiem, to zerknijcie TUTAJ, by dowiedzieć się co nieco o roli muzyki w drugiej wojnie światowej. Kolejno plasuje się elandir ze swoją poezją (TU), muszonik z obszernym przedstawieniem filarów D&D (TU), cotygodniowy hejt zapewnia Wysokiandrzej (TU), a rethray gawędę (TU). Sprzętem zajmuje się MasterThief(znany wcześniej jako damianekileśtam) , rozważając tym razem dylemat PC vs Laptop (TU), zaś ostatnim wysypem darmowych gier zainteresował się użytkownik XoskarsomX (TU). Ostatni tekst - "Top 5 E3... od zadu strony" jest autorstwa DrInfected i to by było na tyle słowa pisanego.
    Sporo się dzieje na kanałach filmikowych - tradycyjnie zaczniemy od twórczości Rankina: Let's Play Wizardy 8 #17 (TU) oraz przeróżne dziwactwa Amigowe (TU). Tą samą ilość (2 - prawdopodobnie po to, by ułaskawić Gabena) filmików stworzył Mariusz Saint - Zagrajmy w Final Fantasy VII (#36, #37). Po krótkiej nieobecności wracają: Qlinkjisz z filmikiem-poradnikiem o przyspieszaniu gier (TU) oraz kaftann z filmikiem standalone DayZ. I znowu dwa teksty od jednego autora - Quetz gra w FTL raz (TU) i drugi raz (TU). KubiTheGamer prezentuje kolejną aktualizację Pillars of Eternity (TU), a upadlyBankowiec nagrał rozgrywkę w Smite (TU).
    Na zakończenie godny polecenia kawałek muzyki, tak dla urozmaicenia. Do zobaczenia za tydzień!


    -bielik42


×
×
  • Utwórz nowe...