Skocz do zawartości

Krzycztow

Forumowicze
  • Zawartość

    203
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Krzycztow

  1. Krzycztow
    38 Studios miało zbiorowy sen. Sen o wielkim erpegu z rozległym światem, ogromną liczbą questów, ciekawym systemem rozwoju postaci, dynamiczną walką i wciągającą fabułą. Obudzeni przez Electronic Arts postanowili go ziścić.
    Wiedząc, że do tak ambitnego projektu trzeba drużyny, która niejeden topór na hełmie trolla złamała, postanowili zwerbować prawdziwych zakapiorów w tej dziedzinie. Ken Rolston maczał palce w serii The Elder Scrolls, R.A. Salvatore sławę zyskał dzięki powieściom fantasy osadzonych w świecie Zapomnianych Krain, a Todd McFarlane, będący rysownikiem komiksów, zasłynął wykreowaniem postaci Spawna. I tak nasza trójca w osobach twórcy gier, pisarza i rysownika ? baseballisty zaczęła knuć.

    Po blisko czterech latach owego knucia dostaliśmy grę z zupełnie nowym światem i z niezupełnie nowymi problemami, które należy rozwiązać. Okazuje się bowiem, że pod pewnymi względami wszystko mamy tu do bólu standardowe i oklepane. Historia zaczyna się od naszego zmartwychwstania po ogromnej bitwie i jako chłopek ? roztropek z Przeznaczeniem przez wielkie P musimy uratować królestwo przez całym złem i przy okazji odkryć tajemnicę naszej tożsamości. Odpowiedzialny za fabułę R.A Salvatore tym razem się nie popisał. Historia w grze nawet się nie umywa do serii powieści o Drizzcie Do?Urdenie, a szkoda. Po drodze napotkamy mnóstwo postaci, które albo będę chciały nas zabić, albo dać questa, będąc przy tym całkowicie bezpłciowymi i zwyczajnie nudnymi. Na monotonię cierpią również same zadania, z czasem całkowicie powtarzalne i będące kopią siebie samych z początku rozgrywki. Wytłuc maszkary w lochach, przynieść amulet, uleczyć przygodnego NPCa. Niby w każdej grze tego typu znajdziemy podobne misje, lecz przynajmniej mogą być one solidnie opowiedziane, jak choćby w Skyrimie, gdzie za naszymi mniej lub bardziej pobocznymi poczynaniami stała ciekawa otoczka fabularna. W Reckoningu tego nie ma, co wydaje się tym dziwniejsze, że jak na erpega z solidną dawką akcji, jest tu zaskakująco dużo treści. Poszczególne rasy wymyślone na potrzeby gry mają swoją własną historię i mitologię, w którą zgłębić możemy się prowadząc rozmowy, odkrywając Kamienie Pieśni i czytając księgi. Widać, że nad stworzeniem nowego uniwersum pochylono się z dbałością, szkoda tylko, że sama historia i to co na jej potrzeby wymyślono, niespecjalnie wciąga.

    Skoro gra ma parę wad, dla gatunku RPG wręcz dyskwalifikujących, to dlaczego zatrzymałem się przy niej na blisko 50 godzin? Ano choćby dlatego, że syndrom jeszcze jednego questa, jeszcze jednej rzeczy do odkrycia i zdobycia jest tutaj naprawdę silny. Chce się ulepszać swoją postać, chce się przydzielać kolejne punkty doświadczenia by potem wypróbowywać nowo nabyte umiejętności na napotkanych wrogach. Wreszcie chce się kosić wszelkich niemilców na różne sposoby, bo system walki jest tutaj po prostu wspaniały. Dynamiczny niczym w God of War, a przy tym złożony, bo z zaszytą solidną erpegową mechaniką, która dokładnie liczy, czy nasz nowy Ognisty Młot Bojowy zada tyle obrażeń, ile mówią jego parametry. Do tego cały czas trzeba pozostawać w ruchu, używać mikstur zwiększających nasze możliwości, czy jednym przyciskiem zmieniać broń, na którą dany przeciwnik jest bardziej podatny. Oczywiście podczas rozgrywki na najwyższym poziomie trudności, z trzech możliwych do wyboru, ponieważ pierwsze dwa są zbyt proste. Tutaj gra cierpi na brak wyważenia.
    Kiedy znudzi nam się nasza postać lub najzwyczajniej w świecie zapragniemy wybrać inną ścieżkę rozwoju, zawsze możemy pójść do odpowiedniego NPCa, by ten za opłatą zresetował nam umiejętności i tym samym stworzył kompletnie nową postać. Świetne w tej grze jest również to, że promuje klasy mieszane i nie kładzie nacisku na specjalizację (chociaż, jeśli ktoś ma taki kaprys, może z powodzeniem kształcić się tylko w jednej, ściśle określonej profesji). I tak możemy dostać bonusy w równym stopniu za bycie magiem ? wojownikiem, jak i za zostanie złodziejem łażącym z młotem bojowym. Nie pamiętam, by ostatnimi czasy któraś gra stawiała na taką swobodę w rozwoju postaci i nagradzała dosłownie każdy wybór. Za to ogromny plus dla twórców. Inna rzecz, że taki system świetnie koresponduje z główną osią fabularną, gdzie nasz protagonista jest jedynym, który może swobodnie kształtować swe przeznaczenie.

    Oprawę można zaliczyć do udanych. Ma z lekka komiksowy i tym samym wolno starzejący się styl graficzny. Jest pełna barw, niezwykle żywa i soczysta. Świetnie w ruchu wyglądają nasze potyczki ? ich obserwowanie to czysta przyjemność. Sporo uproszczeń widać z kolei w kwestii konstrukcji świata (np. las to tak naprawdę system ścieżek, z których trudno zboczyć). Nienajlepsze są też twarze postaci i ich animacje. Denerwują niewidzialne ściany i kontekstowość sterowania, np. skakać możemy tylko tam, gdzie przewidzieli twórcy. Pod względem poruszania się po lokacjach jest więc dość sztywno i topornie. Za to warstwa audio po prostu jest i nie wybija się ponad przeciętność. Muzyka pogrywa sobie w tle i nie przeszkadza a głosy postaci, nawet jeśli nie rażą sztucznością, to zbyt często się powtarzają, a odgrywane przez aktorów role nie zapadają w pamięć.
    Mimo oczywistych uchybień, Kingdoms of Amalur Reckoning można zaliczyć do gier udanych, zwłaszcza dzięki swobodzie w kształtowaniu naszego bohatera/ki i systemowi walki. Obecnie na rynku mamy trzeciego Mass Effecta czy drugiego Wiedźmina, który debiutuje na Xboxie 360, lecz nie oszukujmy się - spora część graczy, którzy mieli okazję poznać te tytuły, już to zrobili. Warto więc sięgnąć po Królestwa Amaluru. Choć dzieło Kena Rolstona, R.A. Salvatore?a i Todda McFarlane?a nie do końca jest snem spełnionym miłośników erpegów, to mimo wszystko wkroczenie w wykreowany przez ich ekipę świat może okazać się znakomitą zabawą.

    A to może być dodatkowo utrudnione. Okazało się bowiem, że program EA Partners, który miał pomóc w realizacji snu ekipy z 38 Studios, pod którego skrzydłami znalazł się cały projekt, zbyt wiele wspólnego z partnerstwem nie miał. Tytuł niespecjalnie promowano oraz nie doczekał się rodzimej lokalizacji, co jak na grę z taką ilością tekstu zakrawa na kpinę i drastycznie podwyższa barierę wejścia. Innymi słowy, żeby móc swobodnie cieszyć się grą, trzeba dość sprawnie władać językiem Szekspira. Jednak mimo przeciwności losu, gra zdołała odnieść sukces. Na tyle duży, by ekipa mogła zająć się kolejnym, jeszcze większym zadaniem, a mianowicie roboczo nazwanym Projektem Copernicus, który jest reprezentantem gatunku MMO osadzonym w świecie Amaluru. Jeśli w tym wypadku miałoby pójść co najmniej tak dobrze, jak przy okazji Reckoninga, to warto trzymać kciuki za 38 Studios, by ich sen mógł trwać, i trwać, i trwać?

  2. Krzycztow
    Po 12 latach istnienia postanowiono zamknąć magazyn o grach Play. Ktoś mógłby powiedzieć, że wielkiego żalu nie ma bo przecież:
    a) Pismo czytało niewiele osób (średnia miesięczna to około 11 tys. sprzedanych egzemplarzy);
    b) Ostatnimi czasy dodawano drugi egzemplarz, najczęściej numer z poprzedniego miesiąca, celem ?wietrzenia magazynów?; utworzyło się błędne koło, bo ktoś mógł przecież zaczekać do następnego miesiąca i kupić aktualny numer razem z poprzednim, jeśli znajdowało się coś, co danego czytelnika zainteresowało. Tym samym mieliśmy do czynienia z odkładaniem ewentualnego zakupu na później, czyli nigdy;
    c) Przejście na cykl dwumiesięczny według byłego już redaktora naczelnego, Bartłomieja Kossakowskiego, miało pozytywnie wpłynąć na jakość, rzetelność i ekskluzywność zamieszczanych materiałów, lecz inne zdanie na ten temat mieli potencjalni odbiorcy i zagłosowali portfelami.

    W chwili obecnej, według komunikatu opublikowanego przez wydawnictwo AXEL SPRINGER POLSKA, treści, którymi zajmował się dotychczas Play, przejdą do magazynu Komputer Świat oraz na strony internetowe. Nie jest wykluczone, że czytelnicy doczekają się Playa, lecz w formie okazyjnych wydań specjalnych. Jednak nie oszukujmy się ? to łabędzi śpiew tego tytułu. Co to oznacza dla ?dziennikarstwa growego?? Nic nie wskazuje na to by ci, którzy od lat z powodzeniem funkcjonują w sieci, mieli pójść z torbami. A rynek prasowy? Cóż, tutaj sytuacja nie wygląda różowo, nie tylko dla pism o grach. Ogólnie rzecz biorąc, choć to już truizm, nakłady pism i gazet papierowych spadają (więcej informacji znajdziecie np. TUTAJ). W chwili obecnej wśród czasopism o grach pozostają już tylko trzy liczące się tytuły, czyli CD-Action, PSX Extreme oraz Neo Plus, przy czym dwa ostatnie to pisma stricte konsolowe, a i tak pod względem sprzedaży nie imponują.

    Mamy więc do czynienia z brakiem konkurencji dla CDA (chociaż tak naprawdę od dawna jej nie mają). To, o czym pisał swego czasu Smuggler, czyli o tym, że to źle, że inne pisma ledwo zipią, nie było wcale kurtuazją. Taki monopol może oznaczać, że pismo przestanie mieć bodźce do podnoszenia swej jakości (podkreślam: może). Również prawdopodobny jest dalszy zwrot ku treściom cyfrowym i tym samym podupadanie pism papierowych. Sytuacja nie napawa też optymizmem z tego powodu, że publikowane w sieci treści (na już, na teraz, na szybko) mogą okazać się gorsze od tych papierowych. Mniej będzie rzetelnych i pogłębionych analiz, a więcej grafik, prostych porównań i krótkich filmików, czyli wszystkiego tego, co ma przyciągać wzrok i nie zabierać zbyt wiele czasu. Maksymalna kondensacja tekstów i innej treści niekoniecznie będzie oznaczała, że opisano problem dostatecznie szeroko, co obserwujemy zresztą od dawna, wchodząc na rozmaite portale. Wydaje się, że konieczne będzie stworzenie takiego modelu biznesowego, który zadowoli wszystkich. Mieliśmy już takie próby, jak choćby wydawanie przez ELECTRONIC GAMING MONTHLY cyfrowej wersji swego magazynu. Albo całkowite przejście na edycję internetową i tam tworzenie profesjonalnego magazynu, czego przykładem jest wydawany przez Google THINK QUARTERLY.
    Okazuje się, że wieszczenie końca ery papieru nie jest do końca wyssane z palca. Nie sądzę jednak by był to pozytywny trend, chociaż sieć nie jest ?całym złem? i można, wszyscy to wiemy, znaleźć tam rzeczy naprawdę ciekawe i wartościowe. Tylko czy faktycznie musi się to odbywać kosztem wydań papierowych? Czy doczekamy się czasów, że CDA będziemy czytać tylko w sieci?

  3. Krzycztow
    No i stało się. Największa saga science - fiction naszych czasów dobiegła końca. Może nie jest on taki, jakim znaczna część graczy chciałaby go widzieć, ale jedno trzeba twórcom gry przyznać ? umieją wywoływać emocje.
    Emocje, które trudno porównać do czegokolwiek, w co zdarzyło mi się zagrać w ostatnich latach, jeśli chodzi o doświadczanie fabuły. Ostatnie dwie godziny ściskają za gardło w sposób niedościgły dla większości gier. Czego tutaj nie ma! Są łzy wzruszenia, są ciarki na plecach, kiedy nasza flota staje do ostatecznego starcia ze Żniwiarzami. Jest niepewność, podekscytowanie i ciekawość, co wydarzy się w kolejnej sekundzie. To co zaserwowano w końcówce już wpisało się do historii gier. Tylko, że dla niektórych w niekoniecznie pozytywny sposób. O co ten cały hałas? Ano zakończenie może rozczarowywać, bo jednak jest tu trochę niedomówień i zbyt wiele pozostawiono spekulacjom i domysłom. Internet już jest pełen różnorakich artykułów i filmików odnośnie interpretacji ostatnich sekwencji.

    Powyższe jak i kolejne zdania dla osób niezaznajomionych z serią mogą być niezrozumiałe, ale nie obawiajcie się ? ci, którzy znają uniwersum Mass Effect na wylot również zachodzą w głowę, co autorzy scenariusza mieli tak naprawdę na myśli. Teoria indoktrynacji, oczekiwanie na DLC, które ponoć ma wszystko wyjaśnić, niejasne (zapewne marketingowe) podchody BioWare?u, gracze podpisujący masowe petycje celem zmiany zakończenia ? to tylko część z kwestii, przez które fora internetowe drżą w posadach. Cóż, poczekajmy na dalszy rozwój wypadków, bowiem zdaje się, że twórcy (i gracze) nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Stąd tyle emocji niekoniecznie z powodu samej gry, ale jedynie jej wycinka. Z tym, że jest to wycinek najważniejszy, bo mowa wszak o epilogu, który miał być klamrą spinającą całą trylogię. Miał odpowiedzieć na najważniejsze pytania będąc przy tym wypadkową naszych wyborów dokonanych w trakcie całej przygody. Nagle jednak okazuje się, że niespecjalnie mają one znaczenie. BioWare wpadło na taki, a nie inny pomysł i brawa za odwagę, że go zrealizowało. Na pewno wyróżnili się względem innych gier i uniknęli sztampy. Tylko czy silenie się na oryginalność (czy chęć pospiesznej zmiany scenariusza, którego wyciek nastąpił przed paroma miesiącami) jest tutaj dobrą receptę na zwieńczenie trylogii? Mimo wszystko próba wprowadzenia tak śmiałego zakończenia nie do końca się udała, przez co najczęstszą reakcją na napisy końcowe, jak wynika z tego, co obserwowałem na forach, jest ciśnięcie się na usta klasycznego pytania: ocb?! [miał być zwrot zaczynający się na W, a kończący na F, ale cenzura nie pozwoliła]

    No dobra, co jeszcze oferuje gra, pomijając kontrowersyjną końcówkę? Okazuje się, że jest tu najmniej to zrobienia spośród wszystkich części trylogii. Gra jest wyraźnie krótsza ? ukończenie trójki na 100% zajęło mi około 32 godzin zaś dwójka wystarcza na około 45 godzin. O najobszerniejszej części pierwszej nie ma nawet co wspominać. Z kolei w najnowszej odsłonie ME debiutuje multiplayer i to w pewien sposób wydłuża żywotność tytułu. Nowy tryb polega na kooperacyjnym bieganiu po niewielkich mapach, wciskaniu różnorakich przycisków i strzelaniu do wrogów. Niekoniecznie w tej kolejności. Jednym może się taki typ rozgrywki podobać, drugim nie. Moim zdaniem esencją serii Mass Effect jest jej historia oraz bohaterowie osadzenie w intrygującym i bogatym uniwersum. Tryb wieloosobowy nie ma tej magii i przez to nie jest już tak wciągający.
    Koncentracja na warstwie fabularnej wpłynęła na pewne ?cięcia? w rozgrywce. Mamy mniej misji pobocznych oraz zrezygnowano z mini-gierek opartych na hakowaniu, a które były obecne w poprzednikach. Jedynym z niewielu urozmaiceń jest wprowadzenie na mapie galaktyki opcji uciekania przed Żniwiarzami. Słabe to, miejscami irytujące i pozbawione emocji. Z kolei pewne zmiany można zauważyć w segmencie rozwoju postaci i ulepszania broni. Po zdobyciu określonej liczby punktów możemy wybrać, na jaką umiejętność je przeznaczyć, a co bardzo dokładnie przekłada się na sytuację na polu walki. Możliwy jest także, za opłatą, reset talentów. Nie mieliśmy tego w drugiej części, mamy za to w trzeciej ? mowa o modyfikowaniu broni i używaniu granatów. Teraz liczba dostępnych opcji taktycznych na polu walki znacznie wzrosła, dzięki czemu jest po prostu ciekawiej i dynamiczniej.

    Same misje raczej spłycono względem poprzedników i teraz widać aż nadto wyraźnie, że polegają one na przemierzaniu niewielkich mapek i wystrzelaniu wszystkiego, co wystawia swoje macki przeciw tobie i twojej drużynie. Skoro o drużynie mowa ? zlepek zer i jedynek zwany szumnie sztuczną tfu! inteligencją, jest najczęściej nieudolny i bawić się musimy w nieustanne jego niańczenie. W najlepszym przypadku towarzysze (których w liczbie dwóch kompletujemy przed misjami) nie pchają nam się pod lufy. Z kolei oponenci stali się bardziej agresywni i ?kumaci? na polu walki. Przykładowo ku nam wyskakuje oddział Cerberusa. Część nas ostrzeliwuje, rzuca granaty i zmusza tym samym do częstych zmian pozycji, a reszta próbuje zajść nasz odział od flanki. Momentami robi się naprawdę gorąco, zwłaszcza, że niektórzy z nowych przeciwników potrafią ostro zaleźć nam za skórę. Chociażby niezwykle odporna i ruchliwa Banshee już sama w sobie może stanowić problem. A gdy dojdzie do tego jej koleżanka plus gromada prujących do nas z karabinów maszynowych żołnierzy? Cóż, nikt nie mówił, że ratowanie wszechświata to rzecz lekka, łatwa i przyjemna. I dobrze, satysfakcja tym większa, jeśli przetrwamy kolejne starcie. Same ?tunelowe? etapy ratowane są przez mnogie cut scenki ? notabene w większości przypadków wyborne ? i to, co w nich umieszczono. A umieszczono rzeczy robiące wrażenie nawet na największych malkontentach. Iluzja uczestnictwa w walce o losy wszechświata jest po prostu kapitalna. Niewielki rozmiar lokacji maskowany jest przez to, co dzieje się w tle. Mamy więc do czynienia z prawdziwą wojną o kosmicznym rozmachu rzadko spotykanym w innych grach. Walki myśliwców nad naszą głową, potężne pojazdy Żniwiarzy kroczące gdzieś na horyzoncie, walące się całe kondygnacje ogromnych budowli, a wszystko okraszone umiejętnie porozmieszczanymi skryptami dodającymi dramaturgii całej akcji. Tak, bez wątpienia ten aspekt jest przedstawiony w Mass Effect 3 bez zarzutu. Podobnie rzecz ma się z oprawą dźwiękową. Kompozytorzy w osobach Clinta Mansella, Christophera Lennertza, Crisa Velasco, Sama Hulicka i Saschy Dikiciyana stworzyli ujmujące i chwytające za serce motywy. Przyznać się, kto nie uronił łzy podczas rozmowy Sheparda z Andersonem, no kto? Całość oprawy audiowizualnej sprowadza się do przekazania graczowi niezwykle jasnego komunikatu ? uczestniczysz w ostatecznej rozgrywce, w której słowo rozmach nabiera nowego znaczenia w grach. Tutaj rozmach znaczy Mass Effect 3. Piorunujące wrażenie. Jasne, ktoś może narzekać, że jest spora dawka patosu i ckliwości, ale w końcu taką przyjęto konwencję od samego początku. To space opera pełną gębą, a nie pełna metaforycznych odniesień gra niezależna pokroju Dear Esther, nic oczywiście temu, skądinąd ciekawemu, tytułowi nie ujmując.

    Trylogia Mass Effect to Gwiezdne Wojny naszych czasów. W obu sagach są wzloty i upadki, ale summa summarum, gra BioWare to opowieść science ? fiction najwyższej próby. W niej to historia, bohaterowie i świat podróży międzygwiezdnych zostały przedstawione w sposób nie pozostawiający złudzeń, co do tego, że jeszcze długo przyjdzie nam czekać na kosmiczną opowieść takiego kalibru. Dzisiejsi trzydziesto - czterdziestolatkowie opowiadają swym dzieciom, jaką euforię czuli, kiedy oglądali po raz pierwszy epopeję Georga Lucasa. Ich dzieci w podobnym tonie będą mówić w przyszłości o grze BioWare. Wie o tym nawet Buzz Aldrin

  4. Krzycztow
    Są takie gry, na które czeka się z zapartym tchem. Po premierze okazują się jednak pełne drobnych wad, przy czym jako całość prezentują się wspaniale tak więc koniec końców zostawiają osobą komentującą z wielkim dylematem ? hit czy rozczarowanie? Do takich tytułów należy Batman Arkham City.
    Niby wszystko jest tu na swoim miejscu. Niczym u Hitchcocka zaczynamy naszą podróż po Arkham City od trzęsienia ziemi, a potem napięcie już tylko rośnie ? fakt, skądś to znamy, bo mistrza dreszczowców przywołuje się dość często, ale akurat w przypadku nowego Batmana pasuje jak ulał. [Niemal] na samym początku trafiamy jako Bruce Wayne w swej nie-nietoperzej postaci w sam środek konfliktu. Ten ma miejsce w superwięzieniu utworzonym w pozostałościach dawnego Gotham City. Naczelnikiem jest doktor Hugo Strange, który najwyraźniej rozpoznał najbardziej skrywaną tajemnicę naszego bohatera. Ma też szaleńczy plan zwany Procedurą 10, a który to jest bezpośrednio związany z postacią Myszoperza. I tak, rzuceni we wrogie środowisko musimy udaremnić plany szaleńca, stawiając przy okazji czoło arcywrogom Batmana i ich gangom, bowiem Arkham City zostało podzielone na strefy wpływów. Władają nimi Dwie Twarze, Pingwin no i oczywiście Joker. Wraz z rozwojem fabuły, sytuacja ulegnie ?drobnym? komplikacjom i podróż Batmana w odmienne stany świadomości (dosłownie) wcale nie będzie tu rzeczą najdziwniejszą. Tym niemniej historia trzyma się kupy, jest ciekawa, chociaż od pewnego momentu dość przewidywalna. No i pozostawia ogromny niedosyt w postaci epilogu. O ile w pierwszej części Rocksteady postanowiło pójść dość zachowawczą drogą i zakończyć grę w satysfakcjonujący sposób, pozostawiając przy tym furtkę dla kolejnej części serii, tak przy Arkham City nie było mowy o żadnych kompromisach. Zakończono grę perfidnym cliffhangerem i dopiero część trzecia pozwoli graczom poznać odpowiedzi na wszystkie pytania.

    Niby słodka kicia, a pazury ma, że hej.
    Głównych bohaterów mamy w tej grze, wbrew pozorom, więcej niż jednego. Znaczną rolę odgrywa Kobieta-Kot, w którą to także się wcielamy. Nie mamy przy tym wrażenia, że jej postać stworzona została na doczepkę ? wręcz przeciwnie, kicia ma inny zestaw ruchów, całkiem ciekawe misje i swoją linię fabularną, która łączy się z wątkami przedstawionymi w głównym wątku. Szkoda tylko, że jej epizody są takie krótkie. Z kolei sam Batman nauczył się paru nowych sztuczek z pikowaniem na czele. Przemierzenie ogromnej lokacji jest doznaniem kompletnym i przez to niesamowicie płynnym oraz widowiskowym. Wreszcie mamy plejadę gwiazd przestępczego światka Gotham. Ci zapewniają nam rozrywkę od samego początku do końca i nie pozwalają się nudzić ? od Dwóch Twarzy, poprzez Pingwina, Szalonego Kapelusznika, Trujący Bluszcz, na Jokerze skończywszy. Niby każdy z oponentów ma tu swoje pięć minut, ale tak na dobrą sprawę jest tego po prostu za dużo. Każdy wątek jest tutaj zbyt krótki i niesatysfakcjonujący, by, wzorem Arkham Asylum, wróg miał swoje miejsce i był odpowiednio wyeksponowany w fabule. Tutaj postaci pojawiają się nagle, bez ostrzeżenia i jeszcze szybciej znikają. Ostatnim bohaterem jest samo miasto ? więzienie. Zróżnicowane, pełne detali, w którym nie ma miejsca na nudę. Wręcz przeciwnie, w pewnym momencie odnosi się wrażenie, że przesadzono z zawartością i liczbą atrakcji, które co i rusz gra podsuwa pod nosy graczy.

    Arkham City to festiwal fajerwerków, od których bolą oczy. Twórcy popełnili grzech nieumiarkowania w dawkowaniu emocji, przez co grający już po trzech godzinach gry może czuć przesyt. Przed naszymi oczami co i rusz ukazują się nieprawdopodobnie efektowne sceny, przez co nie bardzo jest czas na delektowanie się nimi bo zaraz po jednej z takich sekwencji następuje kolejna, zazwyczaj jeszcze mocniejsza. Odnosi się wrażenie, jak gdyby twórcy chcieli za wszelką cenę prześcignąć własne pomysły. Tutaj syndrom szybciej ? więcej -efektowniej stał się pułapką, w którą wpadło Rocksteady. Wszelkich aktywności jest tutaj bez liku, ale niestety przesadzono w drugą stronę. Jest ich po prostu zbyt dużo, a niejednokrotnie ich nachalność niepotrzebnie odciąga od linii fabularnej. Przykładowo szybujemy sobie do celu misji, lecz zanim tam dotrzemy, po drodze, w jakimś mrocznym zaułku krzyczy więzień polityczny, który jest atakowany przez jakiegoś zbira. Napadnięty mężczyzna wyraźnie potrzebuje pomocy. Niby nic, wystarczy zlecieć na dół, rozprawić się z oprychem i po sprawie. Wzbijasz się znowu ponad dachy Arkham City. Twoim oczom ukazują się przynajmniej trzy wyzwania Człowieka ? Zagadki. Wrodzona ciekawość prowadzi cię do jednej z nich. Po paru nieudanych próbach zdobywasz cenne trofeum. Lecisz dalej. Widzisz kolorowe baloniki Jokera, które można zniszczyć i tym samym zaliczyć kolejną znajdźkę, których Arkham City ma ilość wprost niebotyczną. Tymczasem do celu misji jeszcze się nie zbliżyłeś, bo słyszysz dzwoniący gdzieś pod mostem telefon. To Zsasz, psychopatyczny morderca, którego należy schwytać śledząc sygnał telefoniczny. Wszystko oczywiście w ramach misji pobocznych. Wiesz, że potrwa to raptem dwie-trzy minuty, więc czym prędzej pikujesz w dół by podnieść słuchawkę, a potem pędząc przez pół miasta, by odebrać kolejny telefon. Gdy jest już po wszystkim, to znaczy do czasu odnalezienia kolejnego telefonu, postanawiasz za wszelką cenę dotrzeć jednak do lokacji, w której możesz kontynuować główny wątek fabularny. Wszystkie powyższe czynności odciągnęły cię od niego jedynie na 20 minut. Niby nic, ale czujesz rozproszenie, przesyt natłokiem treści. Czy faktycznie każdy drobiazg musi być tutaj tak głośno wykrzykiwany, niczym śpiewy kiboli o PZPNie na stadionach?

    Do diaska! Ten nowy saper jest nie do przyjęcia!
    Tak objawia się największy problem nowego Batmana, czyli problem spójności. Gdyby twórcy upchnęli wątki poboczne w głównej fabule, byłoby znakomicie. Zwłaszcza, że zdają się one mocno powiązane z całą historią i na tyle zajmujące, by się nimi zainteresować. Wreszcie stanowią bardzo ważne uzupełnienie tła fabularnego i przez to można by spokojnie ująć je w głównym wątku. Ci, którzy nie zdecydują się na ich poznanie, wiele stracą. Także to, że mogą mieć ogromne uczucie niedosytu, bo gdy zignorują wszelkie dodatkowe aktywności, gry starczy im co najwyżej na osiem godzin, co odpowiada około 30% tego, co w Arkham City jest do zrobienia. To krócej, niż główna linia fabularna w Arkham Asylum.

    You talkin' to me!?
    Tymczasem, jeśli spojrzeć na zalety gry, jawi nam się ona niemalże jako ideał. Ciekawa, choć dość przewidywalna fabuła. Fantastycznie zaprojektowane lokacje, niebywale klimatyczne i pełne tajemnic. Ich odkrywanie to prawdziwa przyjemność i ogromna zaleta Arkham City. Dalej mamy rewelacyjny system walki - płynny, szybki, widowiskowy, którego próżno szukać w innych grach tego typu. Wreszcie rozgrywce przygrywa klimatyczna muzyka, która umiejętnie buduje napięcie. Dlatego, mimo ciągłych utyskiwań, gra w ogólnym rozrachunku wypada in plus. To, co w tej grze jest zawarto, dopracowano z chirurgiczną precyzją i choćby za to należą się twórcom gromkie brawa. A że po drodze nie znali umiaru? Z dwojga złego, zdecydowanie lepsza gra z barokowym przepychem, niż niedorobiony i nudny produkt.

  5. Krzycztow
    Czasem się zdarza, że pozornie banalny film może sprowokować do poważniejszej dyskusji. Edward Zwick w obrazie ?Miłość i inne używki? pod płaszczykiem historii miłosnej starał się zawrzeć ważny problem społeczny. Problem uniwersalny, który występuje również na gruncie polskim. Czy w obecnych czasach mamy do czynienia z zatraceniem nadrzędnych, etycznych i moralnych wartości kosztem kultu pieniądza? Czy dobro pacjenta, mimo postępującej wiedzy medycznej i technologicznej, może być zagrożone?

    Film przynosi niezbyt optymistyczną konkluzję, która na powyższe pytania odpowiada twierdząco. Bo gdzie mamy do czynienia z etyką i dobrem pacjenta, skoro składanie przysięgi Hipokratesa, ?po pierwsze nie szkodzić?, zdaje się tylko pustosłowiem? Reżyser pokazuje, że realizowanie naczelnej zasady lekarskiej jest zapomniane, a prym wiedzie dbanie o własne interesy, nie zważając na skutki.
    Główny bohater (Jake Gyllenhaal) to młody i ambitny przedstawiciel handlowy pracujący w wielkiej firmie farmaceutycznej. Firmie, której nadrzędnym, nieoficjalnym hasłem jest generowanie zysków za wszelką cenę. Zaślepiony rządzą sukcesu bohater skutecznie realizuje się w zawodzie, dzięki czemu i on, i jego pracodawcy odnoszą olbrzymi sukces. Lecz gdzieś po drodze zagubił się element troski o pacjenta. Życie ludzkie nie przejawia zbyt wielkiej wartości w przemyśle farmaceutycznym. Pokazuje to scena, w której bohater pyta się swej przełożonej na temat skutków ubocznych danego leku. Ta zbywa go lakonicznym stwierdzeniem, że w tej chwili to nieistotne. Wielkie idee, z dobrem osoby chorej na czele, są wypierane przez kult pieniądza. Jeśli pacjent na tym skorzysta, jest to najwyżej skutkiem ubocznym. Ogromna konkurencja na rynku sprawia, że pozytywnym przejawem komercjalizacji leków może być spadek cen i wypieranie gorszych produktów, ale czy na pewno? Czy przypadkiem nie chodzi wielkim korporacjom o to, by sprzedać lek, nawet osobom, które niekoniecznie go potrzebują, ale kupią bo jest on bardzo dobrze promowany i ?jest on akurat tym, co pomoże zmienić ich życie?? Tutaj twórcy filmu nie dają jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czego przykładem jest podbieranie ze śmietnika prozacu przez bezdomnego. Z czasem wychodzi on na prostą, idzie na rozmowę o pracę, ale jego dalszych losów już nie poznajemy. Widzom sugeruje się, że lek może odmienić życie, pytanie tylko w jaki sposób.

    Twórcy filmu postawili na klasyczny konflikt między idealizmem, a wyrachowaniem, gdzie dominuje ukierunkowanie na zysk i brak zasad moralnych. Widzimy to w scenie przyjazdu pary głównych bohaterów na konferencję farmaceutyczną do Chicago. On musi brylować w towarzystwie by jego firma osiągnęła jak największą pozycję, także poprzez kształtowanie wizerunku na spotkaniach biznesowych. Ona (Anne Hathaway) udaje się na drugą stronę ulicy, by wziąć udział w zjeździe osób chorych na Parkinsona, na którą to chorobę także cierpi. Scena wymownie pokazuje, że ci ludzie są pozostawieni samym sobie. Lekarze niespecjalnie intensyfikują wysiłki mające na celu pomóc pacjentom. ?Nie da się, badania są zbyt drogie, koncerny tego nie sfinansują, za duże ryzyko? ? tymi słowami próbują tłumaczyć swoją bierność. I po części mają rację, bo jeśli dla danej firmy coś jest nieopłacalne, to tego najzwyczajniej w świecie nie zrobią. W rzeczywistości jednak sytuacja nie jest tak zła, na jaką wygląda. Wszak ostatecznym odbiorcą usług koncernów farmaceutycznych, i nie tyko ich, jest klient. I to pod jego potrzeby głównie tworzy się nowe produkty, choć są oczywiście wyjątki. Steve Jobs, zmarły niedawno prezes Apple, swego czasu nie zlecał badań rynkowych, ponieważ uważał, że ?klienci nie wiedzą, czego chcą, dopóki im tego nie pokażemy?. Tak było z przypadkiem viagry przedstawionym w filmie, ale to akurat kwestia marginalna. Inna rzecz, że faktycznie ten środek pomógł wielu parom wyjść z kryzysu.

    "Ha, mówiłem, że viagra działa? Mówiłem?"
    Biorąc pod uwagę suche fakty, problem komercjalizacji leków a troska o zdrowie społeczeństwa, nie rysuje się do końca w czarnych barwach. Rośnie przeciętnie długość życia, wzrasta jego jakość. Możliwe są coraz bardziej zaawansowane zabiegi medyczne podtrzymujące przy życiu osoby będące na skraju śmierci, a jeszcze klika lat temu nikt nie dawałby im szans. Tworzenie sztucznych organów, leczenia farmakologiczne, które dawniej wymagałyby skomplikowanych operacji, protezy, skuteczne leki przeciw cukrzycy, zaburzeń potencji czy chorobom serca. Można stwierdzić, że przemysł farmaceutyczny zatrudniający najwyższych rangą ekspertów, również pozytywnie wpłynął na obecny kształt medycyny. Pytanie tylko, co jeszcze mógłby zrobić, gdyby tylko cele ekonomiczne nie były na pierwszym miejscu, biorąc pod uwagę potencjał, jaki posiada.
  6. Krzycztow
    ?Taksówkarz? zrobił z Roberta de Niro gwiazdę na skalę globalną. ?Gangi Nowego Jorku? pozwoliły na zawsze zerwać łatkę z Leonardo DiCaprio jako amanta z Titanica. ?Ostatnim Kuszeniem Chrystusa? zdjął Martin Scorsese tabu ciążące na ekranizacjach Bibilii ? te zawsze musiały być poprawne politycznie. Z kolei w ?Hugo? nieśmiertelnym czyni Georgesa Méli?s.
    Zrywanie masek i nakładanie nowych, przełamywanie schematów, kreowanie aktorów wybitnych ? takie umiejętności posiadają tylko reżyserzy wyjątkowi. Do nich na pewno należy Martin Scorsese. Amerykańskiego twórcy zaszufladkować niełatwo. Niedoszłemu księdzu przez całą swoją karierę udało się tworzyć filmy albo wybitne (?Taksówkarz?, ?Wściekły Byk?), albo kontrowersyjne (?Ostatnie Kuszenie Chrystusa?). Zdarzały mu się również obrazy przeciętne, ale ze świetnymi kreacjami (?Aviator?), albo będącymi mieszanką wybuchową wskazanych tu cech (?Gangi Nowego Jorku?, ?Infiltracja?). Jego najnowsza produkcja to film inny niż wszystkie pozostałe, a przy tym będący dziwnie bliski charakterowi, jaki nadał Scorsese swej twórczości. Zakochany w kinie i przez kino uwielbiany, reżyser tworzy dzieło o miłości do X muzy. Ale po kolei.

    Na dworcu międzywojennego Paryża żyje dwunastoletni sierota imieniem Hugo. Zajmuje się konserwacją i naprawą wszechobecnych w tym miejscu zegarów, a której to sztuki uczył go wuj ? alkoholik. Jednak biegłość techniczną i bogatą wyobraźnię chłopak zawdzięcza przede wszystkim swemu ojcu, który tuż przed śmiercią przekazuje mu pewne urządzenie znalezione w muzeum. Wśród trudów codziennej walki o przetrwanie i nabycia biegłości w podprowadzaniu croissantów okolicznym sklepikarzom, chłopak próbuje rozwikłać sekret maszyny, którą odziedziczył. Ów wynalazek ma postać humanoidalną, z tajemniczym wyrazem twarzy odbitym na metalowym licu. Zbliżając się z każdą znalezioną częścią - w sposób mniej lub bardziej zgodny z prawem ? ku naprawie robota, Hugo zostaje w końcu złapany. Tak poznaje pewnego zgryźliwego sprzedawcę, pana Georgesa. Zadziwiające sploty wydarzeń połączą losy obu postaci, a widz zostanie wciągnięty w misterną intrygę, w której sierota ścigany przez dozorcę dworca wpłynie na losy upadłego acz znakomitego reżysera.

    To pierwszy tak magiczny film Martina Scorsese. Magiczny dlatego, że historię oglądać mogą zarówno dzieci, jak i dorośli, a przecież twórczość tego reżysera znajdować miała jedynie odbiorców dojrzałych i dla takich przeważnie była kierowana. Bagaż poprzednich filmów nie przeszkodził Scorsese stworzyć obrazu zadziwiająco przystępnego i uniwersalnego, gdzie dobrze będzie się bawił tak dziesięciolatek, jak i krytyk filmowy. Ten pierwszy odbierze ?Hugo? jako porywającą opowieść przygodową. Będzie z wypiekami na twarzy patrzył na pościgi po paryskim dworcu. Szczękę z podłogi zabierze po scenie wrycia się ogromnej lokomotywy w peron. Będzie kibicował bohaterom w rozwiązaniu zagadki robota. Starszy i bardziej uważny widz dostrzeże z kolei samotność sieroty i jego tęsknotę za utraconą rodziną. Zobaczy zgorzkniałego starca, który przez I wojnę światową utracił niemalże cały swój dorobek. Zetknie się z niemałą historią kina, w którą tak wyraziście i bogato wpisał się, żyjący naprawdę, Georges Melies. Parę rzeczy może dojrzałego widza też zirytować, jeśli nie uświadomi sobie, że jest to kino naiwne z definicji. Nostalgiczne ujęcie historii kinematografii, łzawy wątek samotności Hugo czy nachalny slapstickowy humor to rzeczy, które niekoniecznie muszą się podobać, mimo że są świadomą zagrywką reżysera.

    Za to na pewno dojrzały widz zachwyci się technicznym majstersztykiem, który serwują nam twórcy ?Hugo?. Bogata, pełna detali, wręcz monumentalna scenografia nie tyle przybliża widzowi ducha epoki, co go tam zaprasza i pozwala się rozgościć ? a ten czuje się jakby naprawdę tam był. Klimat wylewający się z ekranu jest wręcz namacalny. Z każdego kadru bije miłość do kina ? kolejne sceny to nie tylko zabawa formą i mistrzowsko poprowadzoną kamerą. To także przywoływanie ducha czasów, w której filmy robiło się dla idei, nie dla pieniędzy. Gdzie pasja zwyciężała kalkulacje księgowych. Dobrze pokazuje to nie tylko scena ?spowiedzi? pana Georgesa, gdzie widz może bliżej poznać jego twórczość i metody pracy, ale także zakradnięcie się Hugo i jego przyjaciółki do sali kinowej, by ta mogła po razy pierwszy zobaczyć film. I zakochać się w nim bez pamięci. Wreszcie sekwencja będąca kolażem legendarnych filmów niemych ? od parowozu wjeżdżającego na stację (pierwszy zarejestrowany film), poprzez Nosferatu, na erze Charliego Chaplina kończąc. Coś takiego mógł zrobić tylko ktoś, kto ma za sobą niezwykle bogatą twórczość, a przy tym szacunek dla dziedzictwa przeszłości. Ktoś taki jak Scorsese. Zakurzonego dziś Georgesa Meliesa przywrócił światu na nowo, przypominając, że bez takich osobistości, kino nie byłoby dziś tym, czym jest. Jak wielu wizjonerów, tak Georges Melies przyjęty został chłodno i z brakiem zrozumienia. Z czasem zyskał należny mu hołd i szacunek tworząc, według różnych źródeł, od 500 do 1200 filmów, z czego niecałe 100 zachowało się do dziś. Kreował głównie historie przygodowe, fantastyczne, stosując metody wyprzedzające swoje czasy. Lubował się w tworzeniu filmowych iluzji i efektów specjalnych, a trzeba wiedzieć, że znał się na tym fachu jak mało kto, bowiem wcześniej był iluzjonistą. Nie byłby sobą, gdyby chęci mamienia i czarowania widza nie przeniósł na grunt filmowy.
    Wielu, w tym twórcy kinematografii, bracia Lumierre, uważali, że kino przetrwa góra dwa - trzy lata. Srodze się pomylili, a od samego początku potencjał w ?ruchomych obrazkach? widział Melies ? dzięki temu jego pasja zaprowadziła go ku nieśmiertelności. I o tym przede wszystkim każe nam pamiętać Scorsese. A także o uczuciach i namiętnościach, bez których człowiek staje się pusty i słaby ? niczym maszyna Hugo bez swego kluczyka, którym była nakręcana.

  7. Krzycztow
    Po dwóch miesiącach przebywania w świecie wykreowanym przez Bethesdę, przyszedł czas na spisanie wrażeń. Powiedzieć, że jestem grą oczarowany, to powiedzieć mało. Gra nie wymusza na nas absolutnie niczego poza jedną rzeczą ? baw się dobrze.
    A w Skyrimie bawić się dobrze znaczy robić to, na co ma się ochotę. Ale do rzeczy. Piąta część serii The Elder Scrolls to tak naprawdę kilka gier w jednej, przy czym żaden z występujących w grze ?podgatunków? nie odstaje od reszty, co przekłada się na niezwykle bogatą produkcję. W co więc możemy zagrać w Skyrimie?
    W dzieło Amerykanów można grać jak w zwykłą produkcję typu stealth, czyli ukryci
    w cieniach obserwujemy okolicę i uderzamy, gdy nadarzy się okazja. Nie ma przeszkód by być biegłym akurat w tym elemencie gry, a wydatnie pomaga w tym wstąpienie do Gildii Złodziei i wykonywanie misji dla tej frakcji. Inna rzecz, że niekoniecznie musimy pracować dla tej gildii, by realizować się w byciu panem cienia. Niczym Garrett z Thiefa czy Sam Fisher ze Splinter Cella, możemy satysfakcjonująco rozwiązywać problemy mieszkańców Skyrim w sposób skrytobójczo ? skradankowy.

    Ale Skyrimowi niewiele brakuje także do pełnoprawnej produkcji typu hack?n slash. Chcesz zajeździć myszkę zaklikując ją na kolejnych potworach? Lubisz z przytupem wejść w sam środek wrogiego obozu Renegatów by siać tam pożogę? Lubujesz się w zdobywaniu wartościowego lootu? Na samą myśl o przemierzaniu setek podziemi oblizujesz wargi? Skyrim zapewni ci wszystkie te wrażenia i to z nawiązką. I choć nie mamy tu rzutu izometrycznego to pewnych elementów diablo-podobnych tej grze odmówić nie sposób.
    Również do Minecrafta Skyrim ma niedaleko. Nie wszyscy lubią być prowadzeni za rączkę i Skyrim należy akurat do tych gier, które tego nie robią. Wręcz przeciwnie ? zachęcają do obrania własnej ścieżki. Tutaj Skyrim każdego gracza jest jego własnym światem, niepowtarzalnym i wyjątkowym. Nic nie stoi na przeszkodzie, by po obowiązkowym tutorialu na kolejne 80 godzin zapomnieć o głównym wątku fabularnym. Nie dlatego, że jest on słaby. Po prostu pozostałe składowe gry są na tyle atrakcyjne, że grzechem byłoby nie poznać większości tajemnic tej nordyckiej krainy. Tak więc na przykład możemy wziąć, niczym minecraftowy ludek, kilof w łapę i hulaj dusza zbierać cenne surowce w kopalniach. Zachęca do tego świetny system craftingu, a jego efekty wynagradzają ciężką i długą pracę. Możemy stworzyć przedmioty naprawdę unikalne, a przy tym niezwykle użyteczne. Dość powiedzieć, że zatłuczenie smoka nowo wykutą bronią może potrwać raptem parę sekund, przy czym sam zainteresowany praktycznie nas nie draśnie. Co jeszcze świadczy o tym, że porównuję Skyrima do synonimu gry sandboxowej, czyli Minecrafta? Przede wszystkim to, że możemy tworzyć własną niepowtarzalną przygodę. Pierwszy z brzegu przykład. Robisz quest, w którym za zadanie masz odbicie więźnia. Idziesz do wyznaczonego miejsca, lecz po drodze napotykasz jaskinię. Pośród ciemności okazuje się, że natrafiasz na cenny artefakt, który wiąże się z osobną linią questów. Zapominasz o więźniu i zajmujesz się tym, co w tym momencie pochłonęło cię bardziej. I tak to działa. Nie jesteś w grze popędzany czy zmuszany, Robisz co chcesz, za każdym razem bawiąc się równie dobrze. A tego więźnia w końcu kiedyś uratujesz.

    Mamut, smok i ty. Wynik pojedynku przesądzony.
    Czy jeszcze jakiś ?podgatunek? znajdziemy w nowej grze Bethesdy? Jasne, na przykład? Simsy. Czym zasłynęła ta seria? Pewnie tym, że można kupić własne cztery kąty, urządzić je, założyć rodzinę, pójść do pracy ? słowem, prowadzić ?prawie? normalne życie. W Skyrimie, choć w pewnym uproszczeniu, również znajdziemy powyższe elementy. Domu na własną modłę już nie urządzimy, ale mimo wszystko mamy wpływ na to, co znajdziemy w naszej chałupie (a raczej chałupach bo na terenie całej krainy jest ich kilka do kupienia). I tak, jeśli zechcemy, możemy urządzić sobie biblioteczkę czy zbrojownię. Inny charakterystyczny element Simsów to rozbudowany kreator postaci. Skyrim, który nie wyróżnia się pod tym względem od innych gier swego pokroju, również pozwala nam stworzyć takiego awatara, jak chcemy, z rasą i wydatnością kości policzkowej włącznie. Tja. I wreszcie możemy, na wzór przywoływanej tu serii, ?chajtnąć? się. Brakuje tylko płodzenia dzieci i posadzenia drzewa? ups! Z tym ostatnim to nieco się zagalopowałem, bowiem w jednym z questów przywracamy do życia prastare drzewo, tak, że te rośnie na nowo. Prawie, jakbyśmy to my mieli je zasadzić.

    Dzień dobry, zastałem Jolkę?
    Powyższe próby przypisania Skyrima do innych ?podgatunków? traktować należy z przymrużeniem oka. To nie jest przypadkowy zlepek różnych tytułów, a niezwykle złożona, a przy tym spójna produkcja. Najwyższa forma ewolucji komputerowej gry fabularnej. Mamy więc system rozwoju postaci, który awansuje tylko te cechy, z których rzeczywiście korzystamy. Mamy doskonałą fabułę, a raczej fabuły, bo prócz wspomnianego głównego wątku i misji Gildii Złodziei, jest jeszcze fabuła Towarzyszy, Cesarskich oraz Gromowładnych i ich wojny domowej, Mrocznego Bractwa, także wątek Daedr, Akademii Bardów czy Akademii Zimowej Twierdzy, będącej odpowiednikiem Gildii Magów. A przecież jest tu jeszcze ogrom wątków bardzo pobocznych, ale też fabularyzowanych. I nawet jeśli sprowadzają się one w praktyce do wykonania Trzech Kanonicznych Zadań, czyli Wynieś ? Przynieś - Pozamiataj, to elementy fabuły powodują, że ani trochę nie czuć znużenia. No i zawsze prócz satysfakcji, możemy uzyskać cenną nagrodę. A to rodową tarczę dodającą xx% odporności na mróz, a to NPC nauczy nas nowych umiejętności, albo po prostu sypnie sakiewką z pieniędzmi.
    I tak, po około 96 h gry, zostałem Mistrzem Gildii Złodziei, krwawo stłumiłem bunt Gromowładnych, zostałem członkiem Akademii Bardów, zgłębiłem arkana magii w Zimowej Twierdzy, zdobyłem wszystkie maski Smoczego Kapłana, wykonałem Bardzi Sus (odpowiednik asasynowego Skoku Wiary), wypełniłem smocze przeznaczenie oraz? nie kupiłem konia. Spacery po zapierającej dech w piersiach krainie są daleko bardziej przyjemne, gdy odbywa się je o własnych nogach. A nuż przeoczymy kolejny urokliwy zakątek? Albo umknie naszej uwadze wejście do jaskini pełnej cennego ekwipunku, ale strzeżonego przez zgraję bandytów? Pytania o to, co spotkam za kolejnym zakrętem, pojawiają się tu zaraz po tym, gdy miniemy jeden z takich zakrętów. Tym bardziej chylę czoła przed Bethesdą za stworzenie świata z zer i jedynek, który jest tak namacalny, na ile oferuje to współczesna elektroniczna rozrywka.

    W praktycznie każdym erpegu znajdziemy potomków Szeloby.
    Niemal równie wspaniały Deus Ex: Bunt Ludzkości musi uznać wyższość Skyrima, a przecież przed jego premierą w moich oczach to ekipie Ubisoft Montreal udało się zrobić najlepszą w tym roku grę. Premiera dzieła Bethesdy to zmieniła. Wyczyn tym większy, jeśli spojrzy się na kalendarz wydawniczy. W innym czasie, o tych wszystkich Uncharted?ach, Modern Warfare?ach, Asasynach czy Batmanach byłoby bardzo głośno i mówiło się o nich długo. Ale premiera nowego dzieła Bethesdy zagłuszyła wszystkich i wszystko. I to nie dlatego, że konkurencja była słaba, wręcz przeciwnie, wspomniane produkcje w większości nie zawiodły bardzo wysokich oczekiwań. Ale wobec potęgi Skyrima to zdecydowanie za mało.

  8. Krzycztow
    Źle widzi kondycję człowieka Wojciech Smarzowski. Nawet w historii o miłości stara się pokazać, że jest ona często próbą nie do przejścia, że czasem przychodzi za późno.
    Rok 1945, koniec wojny. Tadeusz (Marcin Dorociński) udaje się z ostatnim zadaniem na Mazury. Ma poinformować Różę Kwiatkowską (Agata Kulesza) o śmierci jej męża. Tymczasem zostaje na parę dni, bo kobieta wyraźnie potrzebuje pomocy. Sama nie zajmie się pracą na roli i dla Tadeusza jest to oczywiste. Zdobywa się na ludzki odruch, bezinteresownie pomaga. Z czasem widać, że ci ludzie, którzy nie mają nikogo, bardzo siebie potrzebują. Niegościnny świat, w którym przyszło im żyć, mocno domaga się, w swoim mniemaniu, sprawiedliwości. Ona, Mazurka (nie-Polka) ma zostać deportowana wraz z córką do Niemiec. On, za wszelką ceną chcący uciec od przeszłości, musi stawić jej czoło. Nie ujawnił się jako AK-owiec i teraz dopomina się o niego Partia.

    Głównym bohaterem tego filmu jest jednak Zło. Zło w tak namacalnej, odrażającej postaci, że momentami wydaje się nie do zniesienia. Tzw. Ziemie Odzyskane są pełne niebywałego okrucieństwa. Niczyje, opuszczone domostwa są grabione do cna. Na pchlim targu dochodzi do niejasnych interesów. W ludziach gości niepewność dotycząca ich deportacji z tych ziem, mimo że żyją tu od pokoleń, tu wyrośli. ?Wyzwoleńcze? oddziały Armii Czerwonej zwiastują tak naprawdę tylko apokalipsę. Kradną, mordują i gwałcą przy każdej sposobności. Sieją strach i kształtują w świadomości ludzi wzajemną niechęć. Więzi sąsiedzkie rodzą się bólach i z dużą dozą dystansu. Główni bohaterowie naznaczeni wojną ? Tadeusz stracił, tak jak Róża, swoją drugą połówkę ? kryją się z ujawnianiem swych prawdziwych uczuć. Tak, jakby bali się, że lada chwila wszystko to, co między sobą zbudowali, miałoby się zawalić. Dlatego też ich miłość objawia się w pozornie prostych czynnościach ? rozminowywanie pola, praca przy gospodarstwie, zakupy, robienie zastrzyków w czasie choroby. Decydują się na bardzo powściągliwe gesty względem siebie typu obejmowanie czy pocałunek, ale na tle świata, w którym żyją, promieniują te gesty z niesamowitą siłą.
    Lecz mimo wszystko, Zło nie ustępuje. Skutki wojny tworzą nakręcającą się spiralę dramatycznych wydarzeń. Nie ma szans na przetrwanie wartości moralnych, bo każde bezinteresowne zachowanie zaraz jest na świeczniku i dogłębnie inwigilowane. A dlaczego, a po co. Z czasem ludzie boją się nawet otworzyć drzwi w momencie, kiedy Tadeusz rozpaczliwie poszukuje lekarza dla słaniającej się z bólu Róży. Zło zabija przejawy dobroci i jakąkolwiek możliwość porozumienia i empatii. Partia i Armia są w tym dziele śmiertelnie skuteczne, byle tylko utrzymać kontrolę nad tym dziewiczym obszarem i zgarnąć jak najwięcej dla siebie. Widząc to, autochtoni zaczynają postępować tak samo. Grabią domostwa, separują się wzajemnie, a nawet, zmuszeni sytuacją, minują swe gospodarstwa w obawie przed Złem. Nic dziwnego, skoro wytworzyła się trudna do zniesienia atmosfera zaszczucia i niepewności, gdzie wszyscy naokoło mogą cię okraść, zgwałcić albo zabić, więc lepiej pozostać zdystansowanym, a w skrajnych przypadkach, bezwzględnym. Jakby to określił Sołżenicyn ? kto kogo. Albo ja, albo ty.

    Bezwzględny, ale w innym sensie, jest reżyser filmu. W pokazywaniu przemocy nie idzie na kompromisy, ale jednocześnie pokazuje niebywałą wrażliwość w scenach, gdy bohaterowie zdają się być szczęśliwi. Te momenty, w których cieszą się z małych rzeczy ? malują mieszkanie, zbierają ziemniaki czy po prostu siedzą na ławce, sprawiają, że ich historia nabiera realistycznego i niebanalnego wyrazu. No bo jak inaczej mieliby zachowywać się tak doświadczeni przez życie ludzie? Cieszą się każdą drobnostką, bo tylko takie ich spotykają. Dzięki temu odbiera się film, jako zaskakująco wiarygodną opowieść o miłości, która nie trąci zbytnim sentymentalizmem i patosem.
    Duża w tym zasługa pozostałej części ekipy. Film zdaje się być dobrze zrobiony, nawet w oczach laika. Wrażenie robią zdjęcia operatora Piotra Sobocińskiego, który w bardzo plastyczny sposób pokazuje nam całą historię. Tam, gdzie rodzi się uczucie, widzimy barwy żywsze, kolory głębsze, a tam gdzie jest tylko Zło, kolory są przytłumione i bardziej ponure. ?Róża? jest też sprawnie zmontowana, co najdobitniej pokazuje scena przesłuchania, mająca na celu pokazywać stany psychiczne bohatera. Tutaj udało się naprawdę przekonująco, aż ciarki idą po plecach. Ale największe wrażenie robią aktorzy. Żadna postać nie jest tu przypadkowa, ma swoje miejsce w każdej scenie i jest świetnie zagrana. Największe brawa należą się oczywiście Marcinowi Dorocińskiemu i Agacie Kulesze, bo to na ich barkach spoczywa cała opowieść, ale pozostali nie ustępują im pola. Widać też wyraźnie, że postaci symbolizują tu pewne postawy. Od idealistycznej, którą uosabiają główni bohaterowie, przez cyniczną (ubek z targu ? w tej roli Eryk Dyblik), po psychopatyczną (Wasyl ? Eryk Lubos). Przez to sceny są nasycone, często skrajnymi, emocjami - dzięki temu film robi mocne wrażenie i jest jak najbardziej godny polecenia, choć nie dla ludzi o słabych nerwach.
    Smarzowski, zdaniem niektórych, wyrasta na nowego Wieszcza Narodowego, zmieniając na warcie Wajdę, Zanussiego czy Holland. Nie wiem, ale od dawna nie było reżysera, który tak prawdziwie i gorzko mówiłby o Polakach. Podejmując się niewygodnych tematów, wyciągając na światło dzienne wszystkie grzechy naszej historii i naszych współobywateli, tworzy kino zjawiskowe, mocne i bezkompromisowe, które nie każdemu może się podobać, ale nikogo nie pozostawi obojętnym.

    Już zupełnie poza konkursem, mała uwaga odnośnie pracy polskich dystrybutorów, którzy coraz bardziej zaczynają się kompromitować. Pomijając rzeczy oczywiste, ograne i szeroko znane, czyli opóźnione terminy premier polskich filmów, które mogłyby uchodzić za potencjalny hit (przykładowo ?Róża?, która premierę miała na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni, a w szerokiej dystrybucji jest dopiero teraz) czy przekłamane plakaty (?Kret? czy ?Popiełuszko? to zupełnie inne filmy, niż te, jakie chcą nam pokazać dystrybutorzy ? widza ma zachęcić plakat w stylu Bourne?a lub Bonda, no proszę), tak teraz zaczyna się gra nazwiskami twórców. Jak inaczej nazwać zdrabnianie imion typu Małgośka Szumowska czy Wojtek Smarzowski? Że niby widz poczuje bliższą, niemalże koleżeńską więź z danym twórcą? Że niby co bardziej ambitne (w domyśle ? niedostępne i trudne) filmy mają trafić pod strzechy? Ponoć reklama dźwignią handlu, a każdy sposób jest dobry, by przyciągnąć widza na polski film, ale myślę, że powinny być jakieś granice. Teraz ociera się to o śmieszność i błazenadę i jak dla mnie promocji ?Sponsoringu?, ?Róży? , a także zapewne kolejnym polskim filmom, wcale to nie pomaga.

  9. Krzycztow
    Czasem się zdarza, że widz zostanie świetnym trailerem wprost zauroczony. Innym razem dana zapowiedź zupełnie nie wzbudzi w nim emocji. Można przyjąć, że filmowa reklamówka urosła już do rangi sztuki, a misternie skonstruowany filmik potrafi wzbudzić sporo emocji. Zmontowany z chirurgiczną precyzją i wzbogacony odpowiednim podkładem muzycznym może skutecznie nakłonić do obejrzenia danej produkcji. Bywa i tak, że jakiś trailer broni się sam w sobie ? jest tak znakomity, że równie dobrze nie musimy oglądać tego, co w rzeczywistości zapowiada. Nierzadko zdarzają się w tym temacie ostre przegięcia, tzn. takie, które tak wyraźnie streszczają nam fabułę, że równie dobrze oglądanie filmu możemy zakończyć na jego krótszym odpowiedniku. Takie nieumiejętne dobranie fragmentów filmu zdarza się nawet największym i najlepszym firmom za to odpowiedzialnym. Bywa, że jest to winą filmu, który właśnie obejrzeliśmy, zachęceni jego interesującą zajawką. Przecież produkcja może być tak słaba, że nawet jej trailer zdawał się mieć więcej głębi, bo on sam jawi się pusty i nienaturalnie rozciągnięty.
    Poniżej zamieszczam przykłady trailerów, po obejrzeniu których albo można z dużym prawdopodobieństwem domyślić się kompletnej fabuły, albo zniechęcić do obejrzenia filmu. A w trakcie seansu ?dopasowywać? kolejne sceny zamieszczone w zajawce, przez co nie ma jakiegokolwiek efektu zaskoczenia.
    Avatar (2009)

    Ten film reklamowy to klasyczny przykład zbytniego nasycenia treścią. Pewna aura tajemniczości otaczająca produkcję Camerona przed premierą, została wręcz zdmuchnięta tą zapowiedzią. Po jej obejrzeniu nietrudno domyślić się, jak ta cała historia się skończy i jaki z grubsza będzie miała przebieg. Oczywiście sam film przypadł mi do gustu, przyjemnie się oglądało, ale owa przyjemność byłaby porównywalnie większa, gdyby nie ten felerny trailer. Ktoś powie, trzeba było nie oglądać. No tak, ale skoro jest to reklama oczekiwanego mniej lub bardziej filmu, to niby dlaczego nie miałbym jej zobaczyć? Mam od razu zakładać, że jej twórcy zdradzą za dużo? W trzy minuty streszczą ponad dwugodzinny film z taką precyzją, że już wszystko wiadomo?
    Geneza Planety Małp (2011)

    Identyczna przypadłość, jak ta opisana powyżej. W trakcie seansu przywoływałem z wyprzedzeniem kolejne sceny z trailera. Przyjemność z oglądania mocno wątpliwa, bo co to za przyjemność, skoro ja już to wszystko widziałem, tylko że w skróconej wersji?
    Bitwa Warszawska (2011)
    http://www.youtube.com/watch?v=rbx5-uGGH0I
    Przykład z rodzimego podwórka, czyli jak nie należy robić trailerów. Zero emocji, tragiczny montaż, żółwie tempo. W żadnym stopniu nie zachęcił mnie do obejrzenia filmu. W ogóle polskie filmy cierpią na to, że ich zapowiedzi prezentują się wyjątkowo żałośnie. Jeszcze nie nauczyliśmy się tej trudnej sztuki, ale na to już najwyższy czas. Wszak dobrych rodzimych filmów nie brakuje. Inna rzecz, że w większości są to albo komedie romantyczne, albo dramaty. A na scenach z takich filmów tworzyć interesujące reklamówki naprawdę trudno. Co nie znaczy, że nie jest to niemożliwe, vide NIEWIERNA,
    czy będący właśnie na polskich ekranach . Filmy raczej nieefektowne, opierające się na solidnym scenariuszu i grze aktorskiej, a jednak ich zapowiedzi zrobiono tak, by intrygowały. A więc można. Na koniec pozostaje pytanie ? skoro istnieje ryzyko, że możemy sobie zepsuć seans obejrzeniem trailera, może lepiej go nie oglądać? Albo zrobić to po filmie? Tylko wtedy znika gdzieś sens tworzenia takich zapowiedzi. Co wy na to? Oglądacie trailery? A jeśli tak, to przed czy po filmie?

  10. Krzycztow
    Być może tytuł wpisu jest dość prowokacyjny, ale raczej należy go rozumieć jako bardzo subiektywne odczucia względem obu gier. Nikogo nie mam zamiaru przekonywać, że ?moja racja jest racja najmojsza?, chociaż nie ukrywam że chciałbym, by Fiflacy, jak i Pesowcy spojrzeli na ten odwieczny konflikt z nieco innej strony. Chociażby z takiej, że żadnego konfliktu w moim przekonaniu być nie powinno. Tyle tytułem wstępu.
    Chcę prawdziwej piłki nożnej ? idę z kumplami na boisko, albo włączam telewizor z transmisją meczową. Przy czym to drugie prezentuje znacznie wyższy poziom niż moje i kolegów wyczyny na boisku Kiedy odpalam grę, chcę się zabawić. Przypomnieć sobie dawne szczenięce czasy, kiedy z wypiekami na twarzy oglądało się ?Kapitana Tsubasę?. Może nie ma tu superstrzałów, ale futbolową radość PES oferuje w znacznym stopniu. A gdzie w tym wszystkim FIFA? Na pewno nie na moim komputerze.

    Nam strzelać nie Cassano
    Strzały z dystansu, w porównaniu do tych z PESa, wyglądają w FIFIE ślamazarnie, bramkarze wyciągają atomowe bomby lecące prosto w okienko, a gra jest bardziej statyczna, jeśli chodzi o przebieg meczu. Dla mnie to wada, ale wiem, że Elektronicy w tym względzie bardziej niż konkurencja zbliżyli się do rzeczywistości, co większość sobie ceni. Większość, czyli ta wielokrotnie większa rzesza graczy, niźli miłośnicy futbolu w wykonaniu KONAMI.
    Być może nie jest tak, że nie ma w PESie ?realistyki czegokolwiek?, jak pisał klasyk, lecz nie musi to oznaczać od razu zupełnego oderwania od rzeczywistości. A tej nowa gra Konami jest dość bliska za sprawą kilku elementów. Nawet najlepszym zawodnikom, zwłaszcza bramkarzom, zdarzają się kiksy. Konstruowanie akcji, nawet mimo ich szybkości, jest bardzo swobodne, naturalne i pozwala na wiele, co powinno być przecież wyróżnikiem dobrej gry piłkarskiej. System ten uległ poprawie także dzięki zmodyfikowaniu nowego systemu podań, który debiutował w wersji ubiegłorocznej. Tam zdecydowanie odbiegał od ideału, tu z kolei jest mu bliski. Gra stała się też wyraźnie szybsza ? podania ?z klepki? wreszcie opracowano jak należy, a piłkarzy nie trzeba już podejrzewać o anemię. Wreszcie dobrze wyważono siłę poszczególnych zagrań i już nie nosi ona znamion losowości. Dla równowagi gra obrońców stała się bardziej dokładna ? trudniej się teraz przedrzeć przez pole karne przeciwnika. Z kolei kiedy my bronimy, musimy uważać, bo odbiór piłki jest niełatwy a sędziowie jak zwykle nie są pobłażliwi i ?sypią? kartkami na lewo i prawo. Niestety ten ostatni element należy zdecydowanie poprawić, bo praca sędziów mimo wszystko pozostawia sporo do życzenia. ?Skoszenie? przeciwnika tuż po wybiciu przezeń piłki zazwyczaj nie skutkuje czerwonym kartonikiem, gra toczy się dalej. Nierówne jest także stosowanie przywileju korzyści ? czasem po decyzji sędziego gra faktycznie jest płynna, ale niekiedy lepszym rozwiązaniem byłoby odgwizdanie faulu. Z drugiej strony ? czyż w rzeczywistości sędziom nie zdarzają się pomyłki? Lepsze takie prowadzenie meczu przez arbitrów, niż ?aptekarskie? podejście w FIFIE, gdzie sędziowie to idealnie zaprogramowane roboty, ale to oczywiście rzecz gustu.

    Czterej Pancerni i Cech
    Wreszcie szybkość działania ? dopiero w tegorocznej edycji FIFA ma sprawne, czytelne i szybkie menu. Tylko co z tego, skoro to z PESa jest według mnie niedoścignione. Uruchamianie się programu, wybór trybów gry, ustalanie taktyki i pozycji danych piłkarzy na boisku ? tutaj gra Japończyków nie ma sobie równych od momentu dwukrotnego kliknięcia w ikonę na pulpicie. Tzw. użyteczność programu przemawia na korzyść PESa. A co dzieje się na murawie? Kibice w produkcji Konami reagują żywiołowo na każde zagranie ? jęk zawodu przy przystrzeleniu karnego, buczenie, kiedy brutalnie kogoś sfaulujemy, oklaski po udanym strzale. Każdy, kto solidnie ograł poprzednie części, od razu dostrzeże zestaw nowych animacji i ładniejsze trybuny, chociaż w porównaniu do FIFY nowa gra Konami nie ma startu. Także pod względem licencji, ale akurat niespecjalnie mi to przeszkadza. Liczy się przyjemność z prowadzenia kopaczy, atmosfera na boisku, a dopiero potem mniej lub bardziej oryginalne nazwiska na koszulkach. Na upartego można ściągnąć patcha, który niweluje te niedogodności, ale przecież FIFĘ też można łatać, np. jeśli chodzi o licencję na polską tzw. ekstraklasę (tylko kto chce w ogóle grać w polską ligę?). Multiplayer? FIFA na tym polu wygrywa, z tym, że jeśli już gram z żywą osobą, to przy jednym komputerze, ewentualnie sam. Dlatego tutaj nie wskażę faworyta. Inna rzecz, że nowemu PESowi przydałby się porządny lifting, bo od paru lat zmiany w serii są stanowczo zbyt kosmetyczne. Nowy silnik meczowy, większy nacisk na licencje i zmiana komentatorów to trzy postulaty, które najczęściej przewijają się na forach i nie tylko recenzenci są obecną formułą gry mniej lub bardziej znudzeni. Ale nie zmienia to faktu, że i tak gra się w nową produkcję Japończyków wprost wybornie ? to w moim przekonaniu najlepsza część serii.
    Dobrze, że wytworzyły się nam dwa dość skrajne obozy, bo dzięki temu każdy może znaleźć coś dla siebie. Oba tytuły pod wieloma względami się od siebie różnią, oferują odmienne doznania. Każdy z nich ma słabsze i mocniejsze strony, które w oczach innej osoby wcale nie muszą oznaczać tego samego. Dlatego cieszę się, że EA i Konami obrało takie, a nie inne ścieżki. Po co nam dwa bliźniaczo do siebie podobne tytuły?

  11. Krzycztow
    Jako autor pracy magisterskiej na temat twórczości fabularnej Marka Koterskiego, nie mogłem przejść obojętnie obok jego nowego filmu. Ogromne oczekiwania dodatkowo potęgował fakt, że Mistrz myli się nadzwyczaj rzadko. No więc jak to z tymi ?Babami??

    Na pewno najnowsze dzieło Koterskiego jest bardzo podobne względem jego wcześniejszych dokonań. Wyjaśnić to można na kilku płaszczyznach:
    1. Bohaterowie. A właściwie jeden bohater ? Adam Miauczyński. Everyman, rozczarowany życiem sfrustrowany intelektualista. W przeciwieństwie do poprzednich obrazów reżysera, tutaj Miauczyński występuje w dwóch osobach jednocześnie. To oczywiście moja interpretacja, ale np. Adam Woronowicz, odtwórca roli Adasia, uważa, że jego filmowy partner grany przez Roberta Więckiewicza, również jest Miauczyńskim. Tyle, że będący innym jego uosobieniem - tym, który stawia na czele wrażenia cielesne. Woronowicz ? Adam to z kolei postać racjonalna, kierująca się rozumem, a nie inną częścią ciała. Ten zabieg się sprawdza i można
    w paru scenach odnieść wrażenie, że bohater jest jeden i rozmawia sam ze sobą.
    2. Tematyka. Relacje damsko - męskie Koterski brał już pod lupę, mniej lub bardziej bezpośrednio. Wystarczy wspomnieć ?Porno?, ?Ajlawju? czy ?Dzień Świra?. W tym ostatnim filmie występują głównie w tym kontekście interakcje na linii syn ? matka, który to problem także oglądamy w ?Babach?, tyle że w mniejszym stopniu. Tutaj układy z Babami, i co z tego wynika, są rozpatrywane naprawdę szeroko ? od dzieciństwa zaczynając, poprzez sferę zawodową, na sypialni kończąc.
    3. Struktura. Koterski tworzy kino epizodyczne, podzielone na swego rodzaju scenki. Tego typu nielinearna, wręcz luźna kompozycja oznacza, że ich kolejność jest dość umowna. Można ją przestawiać, przekręcać, zmieniać, nie tracąc nic z ogólnego wydźwięku całości. ?Baby? też tak mają, choć z racji ciągłej rozmowy bohatera/ów, granica między jedną, a drugą sceną jest bardziej płynna.

    No dobrze, skoro pod względem treści i formy, mamy do czynienia z Koterskim w najczystszej postaci, to czy jednak reżyser udźwignął ciężar pokładanych w nim nadziei? Moim zdaniem jak najbardziej tak. To dalej Koterski bezkompromisowy, niepoprawny politycznie, wręcz obrazoburczy. Ta twórcza odwaga pomaga mu mówić o Polsce i Polakach rzeczy nie tylko prawdziwe, słodko ? gorzkie, lecz przy okazji robi to sobie charakterystycznym stylem. Nadal słyszymy tą specyficzną składnię językową, tę. Nadal opowiadane historie nas intrygują, nawet bawią, lecz to śmiech przez łzy, bo przecież w jakimś stopniu dotyczą one każdego z nas. Dlatego można odnieść wrażenie, nie tylko podczas oglądania ?Bab?, lecz także wcześniejszych dzieł Koterskiego, że to, co widzimy na ekranie, jest nam bliskie i skłania do przemyśleń. A do tego wszystko jest podane widzom w bardzo atrakcyjnej oprawie. Klimat nocnej przejażdżki jest wprost kapitalny i trudno uwierzyć, że całość była realizowana w green boxie. Do tego aktorzy, mający do ogarnięcia ponad sto stron trudnego tekstu (reżyser będący purystą językowym pilnuje każdego przecinka!), świetnie wywiązali się z zadania. Kiedy trzeba ? rozśmieszą, innym razem będziemy im współczuć, a nawet zatrzymamy się razem z nimi, pomilczymy chwilę i porozmyślamy. Tak, to film ?gadany?, a nawet, jak określił to sam Koterski, ?antyfilm?. Być może coś w tym jest ? w końcu przez 90 minut dwóch facetów gada w samochodzie o babach. Ale za to jak gadają! Dialogi są genialne i założę się, że sporo tekstów wypowiadanych przez postaci przejdzie do historii.

    Kamera, akcja, jedziemy! ...czyli siedzę za kółkiem, chociaż nie mam prawa jazdy
    Z filmu dość przewrotnie wynika, że w chwili obecnej płeć męska jest w odwrocie, a stery przejmują kobiety. To one rządzą w dzisiejszych czasach, nawet mimo mnóstwa mniej lub bardziej racjonalnych kontrargumentów, które przytaczają bohaterowie filmu. Kłaniają się nam teorie genderowskie, których tutaj wam oszczędzę. Dość powiedzieć, że puenta reżysera jest niejednoznaczna, a widz do interpretacji musi podejść subiektywnie, na bazie własnych doświadczeń ? wiem, brzmi to dość enigmatycznie, ale przecież nikt nie mówił, że mężczyźni są w stanie zrozumieć kobiety
    Przed premierą miałem obawy, czy film nie stanie się zapętlonym, powtarzalnym ciągiem niewybrednych gagów, jak sugerowały zwiastuny. Na szczęście tak się nie stało, ?Baby? wyraźnie dokądś zmierzają, a zakończenie nie zawodzi. Reasumując: Mistrz jest formie, co przyjąłem z nieukrywaną ulgą. Warto było czekać pięć lat na kolejny znakomity film reżysera i uwierzyć, że polskie kino, to nie tylko komedie romantyczne, kino historyczne czy dramaty patologiczne. Dla twórczości filmowej w każdym kraju świata, taki artysta jak Koterski jest skarbem. Skarbem, zawierającym trochę uśmiechu, łez, zadumy i nie bojącym się stawiania trudnych, odważnych pytań. Cieszmy się, że taki skarb trafił się akurat u nas.
    A na koniec: baba

  12. Krzycztow
    Głupie sytuacje w grach piłkarskich zdarzają się nader często. Na ilość absurdalnych i żałosnych momentów też nie można narzekać.
    A co powiecie na to:

    Jak widać na załączonym filmiku, zawodnicy uprawiają trochę inny rodzaj sportu: jego odmianę komiczno-ułomną. Cóż, nawet najlepsi mają chwile słabości.
    Z drugiej strony mamy demo FIFY 12 - tam mamy faile innego rodzaju. Te są na poziomie technologicznym i wynikają z błędów nowego silnika fizycznego. Ten filmik już od dłuższego czasu robi furorę w internecie, dlatego nie przedłużając:

  13. Krzycztow
    To swego rodzaju suplement do poprzednich wpisów odnośnie Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film. Poniżej przedstawiam zbiór kilku filmów, które udało mi się obejrzeć na tej imprezie, a które nie brały udziału w konkursie o główną nagrodę Wielkiego Jantara.
    ?Dzienniki Musan? (?Journals of Musan?) jest laureatem tegorocznego Off Plus Camera. To opowieść o uciekinierze z Korei Północnej, który stara się wiązać koniec z końcem w ?tej lepszej Korei?. Mimo niespiesznego tempa historia jest nasycona emocjami a widz kurczowo trzyma się fotela. ?Skąd on bierze chęć do życia??, pytała siedząca obok mnie jakaś kobieta. I faktycznie ? nieustające upokorzenia spotykające głównego bohatera każą zadać sobie pytanie, gdzie leży kraniec jego cierpliwości. Tym niemniej kibicujemy mu i wierzymy, że kiedyś mu się uda. To nie jedyny film festiwalu, ukazujący problemy imigrantów, lecz z pewnością również warty zobaczenia, choćby ze względu na egzotykę miejsca, w którym dzieje się akcja i ogromne nasycenie emocjami, niekoniecznie pozytywnymi.

    Kadr z filmu "Dzienniki Musan"
    ?Skeletons? to w zamiarze czarna komedia obyczajowa, czyli w pewien sposób odejście od typowego kina gatunkowego. Ambitne przedsięwzięcie jak na debiutanta (Nick Whitfield). Niestety nie do końca udane, przede wszystkim ze względu na dłużyzny i nierówne tempo. Kiedy film zaczyna się rozkręcać, ukazują się nam napisy końcowe. Dwóch gości przemierza malownicze tereny Wielkiej Brytanii, pomagając różnym rodzinom w wyciąganiu trupów z szafy. Dosłownie i w przenośni. Parają się magią, nekromancją i telepatią w jednym. Odszukują zaginione osoby, ujawniają tajemnice rodzinne i wreszcie zmagają się ze swoją przyszłością. Brzmi nieźle, gorzej z wykonaniem. Reżyser nie udźwignął ciekawego skądinąd scenariusza i zaserwował mocno nierówny film.

    ?Jeż Jerzy?, czyli adaptacja słynnego komiksu. W dodatku dobrze zrobiona, lecz niestety to jedyna dobra rzecz, o której można powiedzieć w tym filmie. Scenariusz miał być krytyką polskiej rzeczywistości ? politycznej, obyczajowej i kulturalnej. Wyszło pokraczne dziełko z nieciekawym scenariuszem i drętwymi dialogami. Miało być śmiesznie, wyszło żałośnie. Do komiksu nie ma startu.
    http://www.youtube.com/watch?v=FV1OY1XP2vE
    ?Ono? Małgorzaty Szumowskiej to ostatni pozakonkursowy film festiwalu, który miałem przyjemność zobaczyć. Zaczyna się intrygująco ? młoda kobieta dowiaduje się, że jest w ciąży. Początkowy szok chciała okupić aborcją, lecz zbiegiem okoliczności (została okradziona), nie decyduje się na ten krok. Dalej mamy trudne relacje z rodzicami, którzy stoją jak gdyby obok jej problemów. Nie wyrzucają jej z domu, lecz to tyle rodzicielskich uczuć. Następnie z bardzo niejasnych pobudek bohaterka odnajduje mężczyznę, który kiedyś ją okradł. Rodzi się między nimi więź. I chyba z racji irracjonalności kolejnych scen ciężko przez ten film przebrnąć. W trakcie seansu rodzi się nam mnóstwo pytań, na które nie uzyskujemy odpowiedzi. Szumowską stać zdecydowanie na więcej.

    Jak widzicie, przekrój tematyczny festiwalu był naprawdę różnorodny - każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Oby przyszłoroczna impreza była co najmniej tak dobra pod tym względem, czego życzę wam i sobie.

  14. Krzycztow
    Gala zakończenia zaczęła się z lekkim, około dziesięciominutowym poślizgiem, choć jej start miał być punktualnie o 20.00. Gospodarzem była Grażyna Torbicka, znana kinomaniakom z programu telewizyjnej Dwójki ?Kocham Kino? i różnorakich relacji z festiwali filmowych. Także można rzec, iż organizatorzy postawili właściwą osobę na właściwym miejscu. Niestety kilka jej żartów było nieudanych, np. wręczenie nagrody ex aequo dla dwóch krótkometrażowych filmów fabularnych (?pierwsza nagroda jest równorzędna z drugą, a druga z pierwszą?). Sami organizatorzy także nie do końca się popisali, jak choćby sytuacje z wręczaniem poszczególnych nagród. Były małe zamieszania z kopertami, a i sami odczytujący i wręczający wyróżnienia sprawiali wrażenie nieprzygotowanych z wszystko mówiącymi minami ? ?nie do końca wiem, co ja tu robię?. Podobnie było przed rokiem i jak widać, nie nauczono się na błędach. Jednak największym faux pas był prolog całej gali ? ośmiominutowy montaż różnych filmów, przewijających się przez lata na festiwalu, będący swoistym podsumowaniem jubileuszowej, bo 30. edycji imprezy. Nie do końca rozumiem, dlaczego wybrano momenty najbardziej wulgarne, obsceniczne, pełne seksu, przemocy i rynsztokowych odzywek. Zmieszania nie ukrywała Torbicka, czyniąc później w trakcie uroczystości różne aluzje na temat tego, co reprezentuje koszaliński festiwal. A reprezentuje według organizatorów, nie tylko krzyk młodości, bunt i wolność, jakie były pewnie pierwotne zamierzenia, lecz przede wszystkim brud, nieprzyzwoitość i chamstwo.
    Na szczęście same werdykty nie były tak kontrowersyjne i w moim przekonaniu bardzo sprawiedliwie przyznano poszczególne nagrody. Mimo że nie końca dane filmy mi się podobały, to należy zwrócić honor ich twórcom, np. autorom zdjęć do filmu ?Daas?, czy autorce scenariusza ?Dwóch ogni?, bo faktycznie w tych przypadkach odwalono kawał dobrej roboty.

    Ale nie przedłużając, oto lista zwycięzców 30. Koszalińskiego Festiwal Debiutów Filmowych Młodzi i Film:

    WIELKI JANTAR 30. Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych "Młodzi i Film" za najlepszy debiut filmowy - 20 tys. zł: "Heniek" reż. Eliza Kowalewska i Grzegorz MadejJantar Stanisława Różewicza za reżyserię - 12 tys. zł: Leszek Dawid za reżyserię filmu "Ki" Jantar za scenariusz - 8 tys. zł: Agnieszka Łukasiak za scenariusz filmu "Dwa ognie" w reżyserii autorki scenariuszaJantar za najlepsze zdjęcia - 8 tys. zł: Arkadiusz Tomiak za zdjęcia do filmu "Daas" w reżyserii Adriana PankaJantar za Aktorskie Odkrycie Ekranu - 8 tys. zł: Beata Schimscheiner, Maciej Słota, Jacek Milczanowski za kreacje w filmie "Heniek" w reżyserii duetu Earl Gray, czyli Elizy Kowalewskiej oraz Grzegorza Madeja
    Jantar za rolę męską - 8 tys. zł: Mariusz Bonaszewski za rolę Kleina w filmie "Daas" w reżyserii Adriana PankaJantar za rolę kobiecą - 8 tys. zł: Katarzyna Herman za rolę Edyty w filmie "W sypialni" w reżyserii Tomasza WasilewskiegoJantar za dźwięk (nagroda ufundowana przez studio dźwiękowe TOYA Studios) - 5 tys. zł: Piotr Domaradzki i Mirosław Makowski za dźwięk do filmu "Daas" w reżyserii Adriana Panka. KONKURS KRÓTKOMETRAŻOWYCH DEBIUTÓW FILMOWYCH:

    Wyróżnienie w kategorii krótkometrażowy film animowany - 3 tys. zł: "Co się dzieje, gdy dzieci nie chcą jeść zupy" w reżyserii Pawła Prewenckiego Jantar za najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny - 5 tys. zł: "Rozmowa" w reżyserii Piotr Sułkowski Wyróżnienie w kategorii krótkometrażowy film dokumentalny - 3 tys. zł: "3 dni wolności" w reżyserii Łukasza Borowskiego Jantar za najlepszy krótkometrażowy film fabularny - 5 tys. zł: "Twist & Blood" w reżyserii Kuby Czekaja ex aequo
    Jantar za najlepszy krótkometrażowy film fabularny - 5 tys. zł: "Koleżanki" w reżyserii Sylwestra Jakimowa.
    NAGRODY POZAREGULAMINOWE:

    Nagroda Jury Młodzieżowego pod opieką Wojciecha Otto: Agnieszka Łukasiak za film "Dwa ognie" Nagroda Publiczności: "Kret" w reżyserii Rafaela Lewandowskiego Nagroda Dziennikarzy: "Daas" w reżyserii Adriana Panka Nagroda za scenariusz GROLSCH FILM WORKS - MŁODZI I FILM (50 tys. zł na realizację filmu): Agata Rudniewska za scenariusz pt. "Vocuus" Pozostaje życzyć wszystkim kibicującym polskiemu kinu tak udanych filmów, jak na tym festiwalu, a wszystkim festiwalom filmowym tak znakomitego, sprzyjającemu dyskusji klimatu. Nie na darmo prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski, przyznał, że zaraz po Gdyni, koszalińska impreza jest najważniejszym filmowym festiwalem w kraju. Do zobaczenia za rok!
    Ostatnim akcentem gali był koncert zespołu Pustki i to ich kawałek znajdziecie poniżej:


  15. Krzycztow
    Piątkowy, ostatni dzień koszalińskiego festiwalu debiutów filmowych przyniósł trzy równe i solidne konkursowe filmy.
    Obraz Tomasza Wasilewskiego pt. ?W sypialni? to historia kobiety w średnim wieku, która ucieka z niejasnych powodów od swojego syna i męża. Udaje się do Warszawy, gdzie umawia się przez internet z różnymi mężczyznami. W ich mieszkaniach dosypuje im do napojów środek usypiający po czym korzysta z dobrodziejstw domu, w którym chwilowo się zatrzymała ? a to weźmie prysznic, a to podje kiełbasę, albo ukradnie trochę pieniędzy. W końcu spotyka intrygującego mężczyznę, który również ma swoje problemy. Ten film to przede wszystkim minimalizm w dialogach oraz koncentracja na opowiadaniu obrazem, gestem i spojrzeniem. I to się sprawdza. Film jest nasycony emocjami i pewną tajemnicą głównych bohaterów. Warto zobaczyć choćby ze względu na stylizowaną na Sophie Marceau Katarzynę Herman.

    Kadr z film "W sypialni"
    Z kolei Leszek Dawid przygotował film ?Ki?. Ki, czyli Kinga ? samotna, pogubiona życiowo młoda matka, która stara się przetrwać w niegościnnym świecie. Przez irytującą postać graną przez Romę Gąsiorowską, to film, który źle się oglada. Gdzie nie pojawi się główna bohaterka, tam robi się bałagan i zamieszanie. W swoje problemy miesza innych ludzi, często zupełnie przypadkowych, z ulicy. Widz ma ochotą krzyknąć: ?ogarnij się dziewczyno!?, lecz ta nie słucha i dalej trwa w chaosie. Gdyby nie kilka zabawnych i ciekawych scen, oraz plejadę gwiazd (Gąsiorowska, Globisz, Woronowicz), można by spisać ten film na straty. Tak jak głosi plakat film - nie polubimy tej bohaterki i może właśnie stąd wynika ocena nieźle zrealizowanego skądinąd filmu.

    Ostatnim prezentowanym w konkursie głównym tytułem był ?Lek Wysokości? Bartosza Konopki. To ponoć najbardziej osobisty film festiwalu, inspirowany doświadczeniami życiowymi reżysera. Młody dziennikarz u szczytu kariery musi wybierać między rozwojem zawodowym, a problemami rodzinnymi ? wspieraniem żony, która jest w ciąży i przede wszystkim pomocą choremu na schizofrenię ojcu. Film okazuje specyficzne relacje rodzicielskie, gdzie każdy wybór można uznać za zły. Czy zostawić tatę w szpitalu psychiatrycznym, czy opiekować się nim w domu kosztem kariery i układów z żoną, narażając przy tym sąsiadów na niebezpieczeństwo (ojciec w napadach szału ma zwyczaj rzucać z okna ciężkimi przedmiotami czy podpala wycieraczkę). Wreszcie aktorzy: Marcin Dorociński, Krzysztof Stroiński, Magdalena Popławska czy Anna Dymna, którzy przekonująco wcielili się w swe postacie, sprawili że ten film można uznać za ciekawy.

    Kadr z film "Lęk Wysokości"
    A jutro festiwalowe podsumowania, relacja z gali i lista zwycięskich filmów.

  16. Krzycztow
    Od wtorku do piątku koszaliński festiwal debiutów filmowych rozkręcił się na dobre. O ile pierwszy dzień imprezy przyniósł tylko jeden pełnometrażowy film (opisywana TUTAJ ?Moja Australia?), o tyle później można było zobaczyć nawet pięć debiutów dziennie.
    We wtorek obejrzałem dwa filmy z oficjalnej selekcji i jeden film pozakonkursowy, któremu poświęcę osobny blok. Skupmy się więc na tym, czym uraczyli nas polscy filmowcy.
    Po pierwsze szumnie zapowiadany polski thriller, z trzyletnim czasem produkcji
    i hollywoodzkim rozmachem. Tyle oficjalnego opisu. Co zostaje z niego po projekcji? ?Bida panie, bida i rozczarowanie?, jakby rzekł Adaś Miauczyński. Film słaby, pełen dziur i niedorzeczności fabularnych, z miernym aktorstwem. Jak na historię z dreszczykiem, nijak nie trzyma w napięciu. Tajemnica Tajemniczego Domu w Tajemniczej Miejscowości Leśne Doły, pełnej Tajemniczych Mieszkańców dobrze się zapowiada. I na tym koniec. Im dalej w las, tym więcej bzdur i dziur. Jedynie muzyka wyróżnia się in plus, lecz w pewnym momencie i ona staje się nachalna. Omijać szerokim łukiem.

    Drugi film to zrealizowana, jak zapewniali twórcy, ?za 3 tys. zł plus kawę? produkcja pt. ?Heniek?. To znakomity dowód na to, że w pierwszej kolejności liczy się pomysł, dopiero potem budżet. Kosztujące 100 tys. zł ?Leśne Doły? są tego smutnym przykładem. A ?Heniek?? To komedia kryminalna, w której nic nie jest takie, jakim się zdaje na początku. Film zaskakuje i bawi, a przy tym wytyka najpodlejsze ludzkie cechy: zawiść, chciwość i nieufność, w dodatku w lekki, prześmiewczy sposób. Duża w tym zasługa powszechnie nieznanych krakowskich aktorów, którzy stworzyli bardzo ciekawe kreacje. Z miejsca obraz duetu Earl Grey (Eliza Kowalewska i Grzegorz Madej) stał się moim festiwalowym faworytem.

    Środa to wysyp potencjalnych hitów.
    Na pierwszy ogień tematyka imigrantów radzących sobie (lub nie) na obczyźnie, czyli film Agnieszki Łukasiak pt. ?Dwa Ognie". W tym przypadku mamy do czynienia z uciekinierkami ? matce i córce ? z białoruskiej wioski do Szwecji. Bardzo przejmujący dramat z rewelacyjnymi kreacjami aktorskimi (zwłaszcza Magdalena Popławska). W rodzinnej miejscowości kobiecie grozi śmierć, a jej córce ? sprzedaż do burdelu. Po udanym przerzucie na szwedzkie zadupie (miejscowość sprawia wrażenie wyludnionej a przy tym upiornej) bohaterki muszą stawić czoła nowej rzeczywistości. Kolejny festiwalowy faworyt, nawet mimo niepotrzebnego i momentami wręcz kiczowato przedstawionego wątku miłosnego.

    Kolejny konkursowy film środy to osławiony ?Kret?, który zdobywał już nagrody na festiwalu w Gdyni i Montrealu. To opowieść o grzechach z przeszłości, o tym, kto współpracował z bezpieką a kto nie, i czy uprawnione jest rozliczanie z tego po latach. Reżyser nie daje jasnej odpowiedzi. Film z jednej strony ciekawy, a z drugiej po prostu nudny. Niby główni bohaterowie muszą żyć w ciągłym napięciu i niepewności, niby urządzana jest nagonka medialna na ich rodzinę, lecz w ogóle nie czuć napięcia. Ot, mamy do czynienia z kolejnymi sekwencjami prowadzącymi do przewidywalnego finału i? koniec. To, co jest momentem kulminacyjnym filmu, mogło być świetnym punktem wyjścia do dalszych wydarzeń. Zmarnowany potencjał.

    Według wielu czwartek miał przynieść filmy, wśród których ma znaleźć się zwycięzca festiwalu za najlepszy debiut filmowy. Moim zdaniem żaden z prezentowanych obrazów na to nie zasłużył, ale o tym zdecyduje kapituła jury.
    Dzień zacząłem się od projekcji filmu Adriana Panka pt. ?Daas?. W założeniach to film kostiumowy z kryminalnym wątkiem w tle. Akcja dzieje się w XVIII wieku. Pewien Żyd ogłasza się bogiem, tworzy sektę złożoną z wielu zwolenników zgromadzonych wokół swego ?dzieła?. Ponadto werbuje i szkoli regularną armię szykowaną do podboju Europy. Pracujący na cesarskim dworze radca Henryk Klein rozpoczyna śledztwo, w które uwikłane są najważniejsze osoby w państwie. Debiut Adriana Panka to na pewno film dobrze zrealizowany ? klimatyczne zdjęcia, udana gra aktorska, i wreszcie zajmująca spiskowa historia, przynajmniej do pewnego momentu. Bowiem nagle widz się gubi. Opowieść zmierza na zupełnie niezrozumiałe tory, początkowy czar nieodwracalnie pryska. Dlaczego reżyser zrezygnował z niektórych pomysłów i w efekcie zrobił film poetycki, metaforyczny, z pogranicza mistyki? Wielka szkoda niewykorzystanej szansy na pierwszy od lat udany polski film kostiumowy.

    Kadr z filmu "Daas"
    Historię boksera vel Przemysława Salety wszyscy znają. Kosztem kariery (pytanie tylko, jak ona wyglądała w momencie najważniejszej życiowej decyzji), zdecydował się on oddać nerkę córce, cierpiącej na niewydolność nerek. Zrealizowany z rozmachem film jest historią ciekawą, wzruszającą i, mimo wszystko, optymistyczną. Na tegorocznym ?Młodzi i Film? to rzecz wyjątkowa. I choćby z tego względu obraz Tomasza Blachnickiego wart jest swej uwagi.

    Kadr z filmu "Bokser"
    Kolejna oparta na faktach fabuła to historia Jasia Meli. ?Mój Biegun? w reżyserii Marcina Głowackiego opowiada o najmłodszym, w dodatku niepełnosprawnym, zdobywcy bieguna południowego. To rzecz o pokonywaniu własnych ograniczeń i spełnianiu marzeń. Brzmi banalnie, wręcz cukierkowo? Postawcie się na miejscu głównego bohatera i wspierającej go rodziny, wtedy pogadamy. Takie filmy, niosące ładunek pozytywnych emocji, też są potrzebne. Zwłaszcza w zalewie obrazów pesymistycznych, mrocznych i przesiąkniętych złem, czego na tym festiwalu nie brakowało.
    I to tyle, jeśli chodzi o główne projekcje festiwalu prezentowane od wtorku do czwartku. Ostatni dzień "Młodzi Film" plus podsumowania, wkrótce. Do przeczytania.

  17. Krzycztow
    Ekipa Eidos Montreal podjęła się nie lada wyzwania. Miała wskrzesić przygasłą markę i nadać jej nowy blask. Owa próba była tym bardziej karkołomna, że dotyczyła legendarnej serii i niczym mityczny Ikar, producenci musieli ze swoją produkcją wznieść się w przestworza.
    I, wbrew mitologicznej opowieści, nie upaść. Niewiele zabrakło, by tak właśnie się stało.

    Gromy Zeusa powinny spaść na osoby odpowiedzialne za stworzenie tzw. sztucznej inteligencji. O ile ich AI jest bardzo sztuczne, o tyle inteligencją nie grzeszy choćby w stopniu minimalnym. To twór prosty, sklecony naprędce, pozbawiający gracza całkowitego poczucia immersji. Tzw. sztuczna inteligencja w Deus Exie jest mocno ograniczona. NPCe mogą być bezwstydnie grabieni we własnych mieszkaniach, tuż pod ich nosem. Wrogowie poruszają się w ?węzłach?, które są krótkie i przewidywalne ? strażnicy łażą zazwyczaj tam i z powrotem, a jeśli zrobimy coś głośnego i podejrzanego (np. rzucimy granatem tuż za ścianą), to rzadko kiedy potrafią otworzyć drzwi i sprawdzić co się dzieje. A jeśli już to zrobią, wystawią się wprost pod lufę mojego ulepszonego pistoletu z tłumikiem, dlatego też grać polecam od razu na najwyższym poziomie trudności ? wtedy gra może stanowić jakiekolwiek wyzwanie. W pewnym momencie nawet było mi żal tych smutnych zestawów zer i jedynek błądzących po mapie, więc litowałem się nad nimi, sprzedając kulę w łeb i chowając ciała w mrocznych zaułkach by ostatecznie o nich zapomniano. A przecież ?prawdziwe? AI w wielu sytuacjach mogłoby zrobić tak: ?tylu nas tu ginie, ucieknijmy z tego kompleksu, póki jeszcze możemy!?. Albo lepiej: ?załóżmy związek zawodowy w celu obrony praw pracowniczych. Napiszmy do Lewiatana, odwołajmy się w Strasburgu, cokolwiek, tu się nie da pracować!?. No ale to mrzonka, która pewnie w ?growych? warunkach psułaby tylko zabawę. A przecież o nią tu się rozchodzi. Szkoda tylko, że w innych grach ten aspekt potrafił być bardziej wymagający. Nie można mieć wszystkiego, ale na szczęście trzeci Deus Ex nadrabia te braki w innych, dalece ważniejszych okolicznościach, ale o nich później.

    Oczywiście w żadnej dotąd wyprodukowanej grze, ba, w żadnym znanym laboratorium badawczym, nie stworzono sztucznej inteligencji. Tej, która potrafi być nieprzewidywalna i chaotyczna. Takiej, której przytrafiają się błędy i takiej, która obdarzona jest wolną wolą i potrafi samodzielnie podejmować decyzje. Bez ingerencji z zewnątrz w postaci naciśnięcia przycisku Enter. Wszystkie dotychczasowe próby były mniej lub bardziej złożonymi linijkami kodu, w ramach których MUSI poruszać się dany program. Innego wyjścia nie ma ? sztuczny twór robi tylko to, co przewidział jego twórca, ni mniej, ni więcej. W Buncie Ludzkości poruszane są te wątki i prowadzą do prawdziwie oświeceniowej konkluzji ? za wszystkim musi stać człowiek. Najbardziej zaawansowane komputery, niby obdarzone własnym ?umysłem?, potrzebują swego przewodnika, który ma pokazać im drogę, co pokazuje choćby finałowa sekwencja gry. Dla maszyn człowiek jeszcze długo (zawsze?) będzie Prometeuszem dającym ogień ? bez tego staną się ślepe i bezużyteczne. Owe umiejętne wykorzystanie najnowszych zdobyczy techniki to jeden z wątków zaserwowanych przez scenarzystów Buntu Ludzkości. Jak niemal każda przypowieść z gatunku s-f czy cyber punk, tak i tu oś zainteresowania skupia się na człowieku i jego dążeniu ku doskonałości. Nie na stworzonych przez niego urządzeniach, nie na robotach, które się buntują przeciwko swym twórcom, jak można by sądzić po obejrzeniu ?Łowcy Androidów? czy ?Terminatora?. Nowy Deus niesie podobne przesłanie i robi to naprawdę wprawnie. Stylem opowiadanej historii godny jest wspomnianych dzieł. Jego scenariusz jest niejednoznaczny, bardzo bogaty, a przy tym niezwykle wyrazisty, nie gubiący po drodze tego, co ma w nim być najważniejsze. Pomaga w opowiadaniu historii również forma ? nie tyle zastosowana technologia, lecz stylistyka świata. Tutaj ma on ?pomysł na siebie?, sprawia, że jest pamiętany długo po zakończeniu rozgrywki. Pal licho animacje czy mimikę, faktycznie odstające od poziomu całości. W porównaniu do kompleksowo ujmowanego designu gry, jej kolorystycznej i architektonicznej tożsamości, wymienione uchybienia są niczym. Wreszcie oprawa muzyczna jest tym elementem, który dobitnie podkreśla wyjątkowość tytułu Eidos Montreal. Dość powiedzieć, ze poszczególne kompozycje są stałymi bywalcami mojej playlisty. Tego trzeba posłuchać i doświadczyć z uzupełniającym tło dźwiękowe obrazem. Nie da się ukryć ? dzięki wykonaniu Deus Exa, granie w niego to czysta przyjemność.

    Celowo nie skupiam się na innych, nie mniej ważnych, składowych tej produkcji, czyli na questach, systemie rozwoju postaci i innych elementach gameplaya. Bo tutaj możesz być, kim chcesz i moje opisy zdadzą się na nic ? wolisz być wygadany, lecz biegły w hakowaniu, czy jednak prowadzić dialog ostrą amunicją? Droga wolna, ponieważ system elektroniczno ? mechanicznych implantów pozwala na wszystko: także na to, by niekoniecznie z nich korzystać! (sprawdzone: na końcu rozgrywki zostało mi 6 punktów Praxis, za które wykupujemy poszczególne umiejętności, a w świecie gry to naprawdę dużo) Podobnie rzecz się ma z misjami, tak głównymi, jak i pobocznymi ? sposób i kolejność ich wykonywania zależą od ciebie. Także dzięki sprzyjającej konstrukcji map i wielowątkowości fabularnej. Zresztą nic nie stoi na przeszkodzie, by łączyć wszystkie podejścia ? być Hitmanem, Rambo i Berlusconim w jednej osobie. Niezależnie od wybranej ścieżki satysfakcja gwarantowana.
    Niestety Bunt Ludzkości sprawia, że podczas rozgrywki nie do końca towarzyszy nam poczucie ostateczności naszych poczynań. Przykładowo, w przeciwieństwie do Wiedźmina, przez całą opowieść i podejmowanymi w toku jej trwania wyborami, nie kształtujemy zakończenia, nie czujemy się kowalami własnego losu. W trzecim Deus Exie przed finałową decyzją wystarczy zrobić save, a potem, po pierwszym obejrzeniu outra gry, wczytać zapis i doświadczyć innego epilogu. Ot i wszystko. To, co zrobimy/nie zrobimy podczas grania, nijak nie ma wpływu na to, co ujrzymy na końcu. Owszem, odwiedzanie zakamarków finałowej lokacji pozwala odblokować dwa dodatkowe zakończenia ? ale wcale nie musimy tego robić, twórcy nie wymuszają na nas presji pod tym względem. Inna rzecz, że te dwa filmiki nie sprawiają wrażenia pobocznych ? można je uznać za satysfakcjonujące i trzymające wysoki poziom. Tym niemniej, jedyne i właściwe w moim przekonaniu outro objawia się nam bez wnikliwego przeszukiwania mapy i ?masterowania? gry.

    Z tym, że niczego to nie zmienia ? Deus Ex to wciąż znakomita opowieść, wciąż niezwykła swoboda i wspaniała przygoda. Wady, szeroko opisanie uchybienia nie wpływają na pozytywny odbiór całości. Ta gra pokazuje, jak dalece odstają produkcje jej podobne ? swoimi uproszczeniami i banalnością. To rzecz dla graczy głodnych produkcji ambitnych i wielowarstwowych. W dzisiejszych czasach to niemalże biały kruk ? tym bardziej warto go mieć w swym posiadaniu. Warto zagłębić się w ten mroczny świat, gdzie nic nie jest takie, jakim z początku się wydaje,. Gdzie każdy zaułek może nieść w podobnym stopniu zagrożenie, jak i przyjemną niespodziankę. Gdzie nikt nie narzuca nam, tego, co i jak mamy robić, przez co sposób, w jaki doświadczymy tej historii, zależy tylko od nas. Która współczesna gra oferuje podobne odczucia?

  18. Krzycztow
    Dziś rozpoczął się 30. Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych Młodzi i Film. To znakomita okazja by doświadczyć ciekawego, nie tylko ambitnego kina debiutantów. Debiutantów, o których już za chwileczkę, już za momencik, będzie bardzo głośno. Mówią wam coś nazwiska Krzysztofa Zanussiego, Marka Koterskiego czy Xawerego Żuławskiego? Między innymi ci reżyserzy dostawali tutaj główne nagrody ? Wielkiego Jantara ? za najlepszy debiut filmowy.

    Oficjalny plakat tegorocznego festiwalu
    Nie będę skupiał się jednak na historii festiwalu, o której szerzej można poczytać na jego oficjalnej stronie TU. Postaram się jednak przybliżyć to, co najważniejsze, czyli same filmy. Dnia dzisiejszego odbyła się jedna pełnometrażowa projekcja biorąca udział w konkursie głównym, ?Moja Australia? w reżyserii Amiego Drozda. Dziś można jeszcze zobaczyć ?Salę Samobójców?, ale ten obraz nie bierze udziału w oficjalnej selekcji. Szerzej o filmie Jana Komasy dowiecie się z recenzji TUTAJ. Wracając do ?Mojej Australii? ? to produkcja dobra i zła zarazem. Opowiada historię dwóch chłopców, którzy dowiadują się, że mają żydowskie korzenie. Perspektywę zmienia fakt, że akcja filmu dzieje się w czasie żydowskich pogromów w Polsce roku 1968. Sytuacja zmusza ich do wyjazdu za granicę. Matka głównych bohaterów wybiera ich nową Ziemię Obiecaną ? Izrael. Tam muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

    I punkt wyjściowy, zarysowanie akcji, to na pewno dobra strona tego filmu. Jesteśmy ciekawi losów bohaterów, ich historia trzyma w napięciu do samego końca. Niestety nie do końca dobrze została opowiedziana. Mimo przebłysków, obraz Amiego Drozda nurza się w morzu przeciętności. Odnosimy też wrażenie, że montażysta się pogubił, bo sceny są niekiedy pourywane a akcji brakuje płynności. Ponadto niektóre wątki są zaczynane, lecz nie znajdują swego ujścia (np. kilka ważnych słów o ojcu, motywacje matki). Rzecz wydaje się dziwna ? albo twórcom zabrakło konsekwencji, albo doświadczenia, albo uznali, że niekoniecznie trzeba o wszystkim opowiadać. Albo wszystkiego po trochu, czego w produkcjach ?filmowych dziewic? często nie da się uniknąć, zwłaszcza w polskim kinie. Wrażenie niedopowiedzenia, wręcz niedokończenia jest aż nadto widoczne. Tym niemniej brawa za odwagę, jeśli chodzi o poruszenie tematyki: stosunki polsko ? żydowskie nigdy nie były łatwe, a i w kinie głównie milczy się na ten temat. Do tego reżyser, najpierw mieszkający w Polsce, a następnie w Izraelu, postarał się o najwyższy możliwy poziom bezstronności i obiektywizmu. Nie sugeruje jedynie słusznego punktu widzenia i za to należy mu się duży plus.

    Co przyniosą dalsze dni festiwalu? Na pewno sporo wartych uwagi filmów, które niekoniecznie muszą być wprawne warsztatowo, lecz skłaniające do dyskusji czy głębszej refleksji. Relacje z kolejnych projekcji/istotnych wydarzeń festiwalu, wkrótce. Do przeczytania, stay tuned.

  19. Krzycztow
    Szczecin, 8 kwietnia 2008. Jadę na uczelnię, korki jak jasna cholera. Zima zaatakowała znienacka, a złośliwi powiedzieliby, że nie tylko drogowcy mogli czuć się zaskoczeni. Wszędzie biało a na drogach błoto. Niedziałająca sygnalizacja świetlna, do tego jakaś stłuczka. Okoliczni uczestnicy ruchu drogowego mają ochotę wyrwać kierownice, których tak kurczowo się trzymają. Koszmar. W połowie drogi do szkoły dostałem cynk, że uniwerek zamknięty, jakaś awaria. Wróciłem na stancję. Po niedługim czasie, w zatłoczonym zazwyczaj śródmieściu, zaległy pustki. Ani żywej duszy. Cisza. Czasem przemknął tylko patrol policji, albo wojska (armię też ściągnęli, mieli pilnować porządku). Z braku laku wziąłem przypadkową książkę do ręki, zakopałem się w kocach, kołdrze i dwóch bluzach (zimno strasznie a ogrzewanie padło) i zacząłem czytać.
    W takich oto okolicznościach pochłonąłem za jednym zamachem powieść Cormaca McCarthy?ego pt. ?Droga?.

    Świat został zniszczony przez bliżej nieznaną wojnę. Atomowy kataklizm nastąpił szybko i bez ostrzeżenia zastając ludzi przy codziennych czynnościach. Jedni kosili trawę, drudzy jedli obiad, jeszcze inni stali w korku wracając do domu. Aż nagle wszystko się skończyło. Niewielu do tego domu dojedzie, jeszcze mniej będzie miało w ogóle do czego wracać. Nuklearny holocaust zebrał żniwo na niemal wszystkich formach życia, mniej lub bardziej bezpośrednio. Choroba popromienna dopełniała reszty, wyniszczając ludzi i zwierzęta. Do nielicznych, którzy przeżyli, docierały strzępki informacji o tym, co tak naprawdę się stało. Bo to, że znany im świat zamienił się w dogorywającą krainę bez szans na powstanie z popiołów, mieli przed oczami. I tak, gdzieś na szlaku spotykamy głównych bohaterów tej postapokaliptycznej opowieści ? ojca i syna. Ich celem jest podróż na wybrzeże i? przetrwanie. Odtąd nie liczy się nic, prócz tego. Przeżyć, za wszelką cenę.

    Po tym przydługim, ale niezbędnym wstępie czas na clue programu, czyli parę słów o ekranizacji powieści McCarthy?ego. Film w reżyserii Johna Hillcoata w moim przekonaniu doskonale oddaje klimat książki. Widać wyraźnie, że twórca mocno pochylił się nad twórczością pisarza i starał się jak najwierniej oddać przytłaczającą atmosferę pierwowzoru. Nie ma tu wyłuszczania przyczyn katastrofy ? kto, jak i dlaczego. Dzięki temu opowieść zyskuje na wiarygodności, a widz/czytelnik utrzymywany jest w klimacie ciągłego niedopowiedzenia i dezinformacji, podobnie jak postaci występujące w tej historii. Ta interpretacja świata po atomowej zagładzie jest niezwykle przekonująca. Czyż nie tak wyglądałaby ziemia, niczym z przepowiedni Alberta Einsteina (?nie wiem, jak będzie wyglądała trzecia wojna światowa, ale wiem, co przyniesie czwarta. Bitwę na patyki i kamienie?)? Czyż w obliczu takiej katastrofy nie liczy się tylko jedzenie, o które w takiej sytuacji niezwykle trudno? Jest albo napromieniowane, albo zniszczone, albo właśnie się skończyło. Od razu przypomniała mi się sytuacja, kiedy w czasie ?szczecińskiego blackoutu? chciałem wyjść po zakupy, ale nie miałem gotówki. Bankomaty nie działały przez brak prądu, a sklepy w okolicy i tak pozamykali. A przecież to był tylko JEDEN dzień. To daje do myślenia, jak bardzo jesteśmy powiązani z technologią, jak ciężko nam bez niej żyć.
    http://www.youtube.com/watch?v=hbLgszfXTAY
    Film pokazuje nam taką oto sytuację ? rodzinna sielanka, słońce przebijające się przez chmury, ktoś strzyże trawnik. W pewnym momencie cały świat staje w ogniu. Słychać krzyki, po drugiej stronie ulicy ktoś ucieka, a sąsiad obok wpatruje się bezmyślnie w apokalipsę wokół niego. I nagle nie mamy dokąd pójść. Dom stoi w ogniu, nie ma prądu, telefony nie działają. Jechać do rodziny, a może szukać ocalałych przyjaciół? Jak? Zadzwonić? Telekomunikacja nie istnieje. Napisać? Poczta została zrównana z ziemią. Jechać? Drogi zawalone są wrakami aut, na ulicach gruz, przejechać się nie da. Możemy się tylko domyślać, jak dalej radzą sobie ci, którzy ocaleli. ?Droga? stawia nas przez faktem dokonanym, musimy biernie obserwować to, co zostało z naszej planety. Patrzeć jak każda sekunda życia jest dla bohaterów drogocenna, a każda znaleziona puszka z jedzeniem może przedłużyć ich trwanie w tym przedsionku piekła. Anonimowi ojciec i syn mają tylko siebie, nikomu nie mogą ufać, nikt nie może im towarzyszyć (?jak go nakarmimy??, pyta ojciec syna, kiedy ten chce przygarnąć napotkanego starca). Zniszczone, obumarłe Stany przemierzają gangi, łupiące wszystko, co uznają za cenne. Na pewno nie zalicza się do tego ludzkie życie. Z kolei dla innych grup liczy się każdy człowiek. Ale tylko po to, by mogli go zjeść. Świat w ?Drodze? jest przesiąknięty złem, a jedyną iskierką dobra jest wzajemna relacja głównych bohaterów. Przynajmniej w ich mniemaniu. ?Jesteśmy dobrzy, nie zabijamy, nie jesteśmy kanibalami, niesiemy światło? ? z takim manifestem przemierzają swą drogę. Ale przecież, by przetrwać, dopuszczają się oni czynów, których w żadnym wypadku nie można nazwać cnotliwymi. Wspomniane porzucanie starca czy ogołocenie z całego dobytku jakiegoś mężczyzny było dla nich złem koniecznym. Ale czy faktycznie musieli? Reżyser nie daje jasnej odpowiedzi, pozostawiając pole interpretacjom. Ale zadaje pytanie o to, czy faktycznie moralne postępowanie jest najmniej pożądane w nowym, niegościnnym świecie. Przynajmniej, jeśli chce się przetrwać. Jak każda interpretacja książki, tak i niniejsza, cierpi na brak niektórych wątków czy dialogów. Także wydźwięk ?Drogi? jest mniej dosadny niż jej papierowy odpowiednik, w co pewnie trudno uwierzyć, jeśli oglądało się tylko film. Tym niemniej jest on jak najbardziej godny polecenia i broni się, nawet jeśli zestawiany jest z książką McCarthy?ego, co należy uznać za nie lada osiągnięcie. Duża w tym zasługa aktorów (w obsadzie m.in. Viggo Mortensen, Robert Duvall, Charlize Theron czy Guy Pearce), którzy grają z ogromnym poświęceniem. Świetny klimat buduje zdewastowany i ponury krajobraz, a także stonowana warstwa muzyczna, więc również pod względem technicznym obrazowi nie można wiele zarzucić.

    Wszystko to sprawia, że ?Droga? jest dla miłośników postapokaliptycznych opowieści obrazem wręcz obowiązkowym. Jeśli ktoś nie zetknął się jeszcze z twórczością McCarthy?ego, niech czym prędzej nadrabia zaległości. Również w filmowym wydaniu, bowiem pisarz miał szczęście do interpretacji swej twórczości. Wystarczy wspomnieć ?To nie jest kraj dla starych ludzi? czy właśnie ?Drogę?. Choć są to rzeczy niełatwe i przygnębiające w swym wydźwięku, z całą pewnością obecnie są potrzebne kulturowemu poletku, które nazbyt często jest jarmarkiem bez większej głębi.

  20. Krzycztow
    UWAGA - SPOJLERY ATAKUJĄ
    David Yates miał do dyspozycji wszystko ? potężny budżet, świetną ekipę współpracowników i wreszcie materiał książkowy, na którym można było się oprzeć. Tego nie dało się zepsuć. Niestety, potężna broń, jaką miał do dyspozycji reżyser, nie została wykorzystana. Niby nie musiał się wysilać ? seria o Potterze to samograj, i tak sprzeda się wyśmienicie. Szkoda, że bez żadnego szacunku potraktowano tych, którzy wydając pieniądze na bilet, liczą na porządną zabawę. No i pozostaje osoba reżysera. Czy ktoś będzie chciał zatrudnić tak miernego rzemieślnika? A jeśli nawet, to jak poradzi sobie bez wielomilionowego budżetu i znanej marki? Jego następny film, o ile dojdzie do realizacji, będzie rzeczywistą miarą umiejętności Yatesa i pewnie ostatecznym dowodem na to, że nie jest dobrym twórcą. Ale nie uprzedzajmy faktów i skupmy się na tu i teraz.

    Yates & spółka mieli wszystko podane na tacy. Wystarczyło dobrze się wczytać, tudzież przyjrzeć się temu, co z trzecią częścią Pottera zrobił Alfonso Cuaron. Warto wzorować się na lepszych, jeśli samemu ma się problemy z ogarnięciem tematu. To, że ktoś dostaje czarno na białym wszelkie instrukcje, nie oznacza, że należycie się do nich dostosuje. Tą drogą poszli filmowi twórcy. Zero wyważenia, zero polotu. Owa maniera objawiała się we wszystkich filmowych interpretacjach Pottera według Yatesa, ale łaskawie je przemilczmy i zajmijmy się najnowszą odsłoną. W czym rzecz? Po pierwsze motyw Czarnej Różdżki i finałowa walka. Po co przerabiać ją w tak nieporadny sposób i wykazywać się własną inwencją w negatywny sposób, skoro można było posłużyć się książką, gdzie zachowano pewną wiarygodność. Wiarygodność objawiającą się w tym, że skoro Voldemort jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, to czemu Harry biega z nim po zamku i walczy jak równy z równym? Skoro ekipa śmierciożerców biegle włada magią, to dlaczego byle dzieciak stawia im czoła? (w książce pojedynki były generalnie bardziej wyważone, przez co dobrze pokazana była dysproporcja magiczna między uczniami i ich wrogami). Ok, rozumiem, że sztuka filmowa rządzi się swoimi prawami, ale skoro efekt już we wcześniejszych częściach był zły, to dlaczego nie zadano sobie paru pytań, z ?co poszło nie tak? na czele i nie postanowiono zmienić tego i owego?

    Filmowy Potter w wydaniu Yatesa to góra paradoksów i niekonsekwencji. Wszak silił się on na własne interpretacje i przedstawiał swoją wizję relacji między postaciami, między innymi dlatego, by ktoś nieznający książek, nie zgubił wątku. Z tym, że osiągnięto efekt dokładnie odwrotny. Bez znajomości książek nie ma według mnie sensu zabieranie się za oglądanie filmów. Za dużo skrótów myślowych, urwanych wątków, zaniechanych scen, które stanowiły pomost między kolejnymi, istotnymi dla fabuły scenami. Przykłady? Proszę: Harry niszczy Czarną Różdżkę, mimo że wcześniej połamał swoją. I co, nie chce mu się jej naprawiać? Może już to zrobił, ale reżyser uznał, że nie ma sensu tracić pięciu cennych sekund na pokazanie tej sceny? A przecież motyw ?różdżkarski? był jednym z bardziej istotnych w całych ?Insygniach?. Twórcy uznali go za marginalny, ze szkodą dla całej opowieści.
    Zgodnie z kanonem, najpierw mamy chwile akcji, chwile grozy i napięcia a potem moment wyciszenia przed kolejnym przyspieszeniem akcji. Podobnie było tutaj, z tym, że większość scen jest drętwa i bez emocji. Bohaterowie są statyczni, ?przyklejeni? do scenografii. Niby film akcji, a widz co rusz zerka z nudów na zegarek bądź rozmawia półgębkiem o tym, jaka to Hermiona jest ?obrotna? (autentycznie zasłyszane w sali kinowej).
    Nie czuć napięcia towarzyszącego wielkiej bitwie o świat czarodziejów. Sceny walki, choć nie poskąpiono pieniędzy na ich realizację, są wyprane z emocji. Bohaterowie równie dobrze mogliby tam spacerować, a i tak wygraliby w cuglach. Pokazanie kilku umierających postaci ani trochę nie zatarło wrażenia, że pod kątem skupienia uwagi widza na tym, co dzieje się na ekranie, ?Insygnia? zawodzą. Ma się ochotę wyjść z sali, a przecież książkę czytało się niemalże bez wytchnienia, oczywiście w swoich ramach gatunkowych. Film, mający bardziej przystępne środki perswazji, powinien tę rywalizację wygrać w cuglach, ale nie udaje mu się to w najmniejszym stopniu.

    Wszystko sprowadza się do tego, że Yates jako reżyser nie ma wyczucia. Nie wie, jak poprowadzić aktorów, by ci nie snuli się na ekranie jak skonfundowane ghule. Postacie wydają się oderwane od czarodziejskiego uniwersum, odnosi się wrażenie, że nie utożsamiają się ze światem, o który przyszło im walczyć. Do tego mamy własną, dość osobliwą i niezgodną z tym, co wymyśliła Rowling, interpretacją niektórych wątków, i otrzymujemy film miałki, bez wyrazu, bezpłciowy. I pewnie inwencja twórcza Yatesa byłaby pożądana, gdyby nie została tak nieporadnie użyta. Znów przywołam tutaj Cuarona, który miał odwagę wprowadzić wiele zmian, lecz ogólnie rzecz biorąc jemu te zabiegi udały się zdecydowanie zgrabniej.
    Rzecz ostatnia, czyli jak wspominałem przy okazji RECENZOWANIA PIERWSZEJ CZĘŚCI ?Insygniów Śmierci?, rozczłonkowanie filmu celem wyciągnięcia z kieszeni widzów jak największej ilości galeonów. Niczym dusza Voldemorta, film stał się przez to kruchy i pusty, nienaturalnie rozciągnięty. Starano się wycisnąć wszystkie soki z tej historii, ale w moim przekonaniu marnie to wyszło. Z drugiej strony nie można marketingowcom od Warnera odmówić biznesowej żyłki. Cel, czyli zdobycie góry złota, został osiągnięty. Szkoda tylko, że artystycznym kosztem.

  21. Krzycztow
    Ostatnimi czasy niespecjalnie przepadam za filmami o superbohaterach. Mimo efektowności, wydają się płytkie, bezbarwne i przewidywalne, przez co ewentualny seans nie jest spełnieniem filmowych marzeń. Były oczywiście wyjątki, lecz tylko potwierdzały one regułę. Stąd na ?X-Men: Pierwsza klasa? nie czekałem w ogóle. Poprzestałem na obejrzeniu dwóch pierwszych części (strawne, nie powiem), a z trzecią (z podtytułem ?Ostatni Bastion?) dałem sobie spokój. Odpuściłem też spin-offa z Wolverinem. Filmowe zainteresowania nie pozwoliły mi jednak nie śledzić dalszych losów mutantów. Chociaż w przypadku ?Pierwszej klasy? należałoby raczej napisać wcześniejszych, bowiem mamy do czynienia z prequelem. Mniejsza z tym. Dość powiedzieć, że trailer nie zachęcił mnie choćby w minimalnym stopniu, a tym bardziej nazwisko reżysera. Matthew Vaughn ?Kick-Assem? nie skopał mi tyłka. Tym niemniej, zbiegiem okoliczności, obejrzałem ?X-Men: Pierwsza klasa?.

    Nie czekając z podsumowaniami, rzucę na początek, że pierwszą i niezbyt odkrywczą myślą, która przyszła po seansie było: to film pierwsza klasa. W swoim gatunku oczywiście.
    Przede wszystkim scenariusz stanowi doskonały punkt zaczepienia pod wcześniejsze (jeśli chodzi o czas produkcji) filmy serii. Prequel nie jest wyrwany z kontekstu i świetnie wpasowuje się w całościowe tło fabularne historii o mutantach. Nie mamy też wrażenia, że ?Pierwsza klasa? jest li tylko odcinaniem kuponów ? wręcz przeciwnie, z każdą minutą przekonujemy się, że to jedna z najlepszych ekranizacji marvelowego uniwersum. A dlaczego tak jest?
    Skupienie uwagi na profesorze Xavierze i, zwłaszcza, Ericu vel Magneto pozwoliło stworzyć historię trzymającą w napięciu i pełną bogatych psychologicznie postaci. Choć niemal od samego początku można domyślać się, jak to się skończy, nie zmienia to faktu, że obserwowanie relacji między bohaterami (a przy tym doskonałej gry aktorskiej) jest czystą przyjemnością. Emocje, które skrzą się między bohaterami, powodują, że niemalże się z nimi utożsamiamy ? rozumiemy ich motywacje, obawy, uczucia i kibicujemy w tym do samego końca.
    Spośród wysokiego poziomu całości, kilka epizodów zdecydowanie się wyróżnia. Choćby wszystkie bez wyjątku sceny z monetą (kto oglądał, ten wie o co chodzi), która stanowi swoisty ?zaczyn? fabularny. I tylko dla nich warto zobaczyć tę produkcję, nawet, jeśli nie pała się gorącym uczuciem do historii o superbohaterach. A przecież mamy jeszcze świetne tempo, nie pozwalające ruszyć się z fotela ani na chwilę. Twórcy postanowili wzorować się na najlepszych specach od kina tego gatunku. Postawili na, uwaga, spójny i przemyślany scenariusz, co rzadko się spotyka nawet w co bardziej ambitniejszych produkcjach, a warto zaznaczyć, że ?Pierwsza klasa? nie ma zamiaru do takiego miana pretendować. Wzorem ?Mrocznego Rycerza? producenci stwierdzili, że oparcie skryptu na solidnym psychologicznym fundamencie może stanowić klucz do sukcesu. I to w moim przekonaniu się udało. Mamy więc bohatera tragicznego w osobie Erica. Mamy empatycznego i wyważonego Xaviera (w końcu umiejętność telepatii zobowiązuje). Do tego dochodzi demoniczny arcywróg i jego pomagierzy z chorym planem zagłady i pewną tajemnicą z przeszłości na sumieniu. Obserwujemy tytułową ?pierwszą klasę?, czyli dziewiczy rzut nowozrekrutowanych ?zmutowanych i dumnych?. A do tego zimnowojenny konflikt i świat na skraju wojny atomowej.

    Nie ma to jak dobra partyjka przed uratowaniem świata
    Przywołując znów dramatis personae, należy wspomnieć, jak skrajnie, a przy tym niezwykle intrygująco zostali przedstawieni. Dwie różne osobowości, dwa różne światy. Porywczego i pałającego rządzą zemsty ?młodego Magneto? skonfrontowano z opanowanym i współczującym ?młodym profesorem X?. Jeden przetrwał holocaust, drugi młodzieńcze lata spędził ?pod kloszem?, nie martwiąc się o nic i spełniając naukowe marzenia. Właśnie ta dwójka zdecydowanie rozdaje karty w całej historii. Rozumiemy ich, za obu trzymamy kciuki, lecz wiemy, że sytuacja jest i tak z góry przegrana. Kolejne dwa światy są zdecydowanie na dalszym planie, choć nie bez znaczenia. Podzieleni ludzie walczą ze sobą na swego rodzaju dwóch frontach - prócz swobodnie potraktowanego i uszytego na miarę widowiska o mutantach kryzysu kubańskiego mamy stojących w rozkroku możnych tego świata wobec problemu mutacji genetycznych. Oto ludzkość ma poważny dylemat: zaakceptować mutantów w społeczeństwie, czy spróbować posłać ich do piachu, narażając się tym samym na gniew ?odmieńców?.

    Wydawać by się mogło, że w nowych ?X-Menach? mamy do czynienia z natłokiem treści. Nic bardziej mylnego. Tutaj każdy wątek jest świetnie wyważony i nie odnosi się wrażenia przesytu. Niemal każda scena ma swoje miejsce i jest w pełni uzasadniona. Przy okazji mała uwaga odnośnie fabuły ? autor tekstu fanem komiksów o mutantach nie jest, stąd nie mógł wyłapać jakichkolwiek niespójności względem całego uniwersum czy przedstawienia postaci. I być może dlatego bawił się dobrze, bo komiksowi puryści pewnie wytknęliby parę uchybień. Ponadto nastawił się ?tylko? na film rozrywkowy i pod takim kątem ?Pierwsza klasa? zdecydowanie nie zawodzi.
    Gdyby wcześniej ktoś mi powiedział, że będę dobrze się wypowiadał na temat kolejnego filmu o X-menach (?to już piąty, ileż można??), popukałbym się w czoło. A tu proszę, miła i bardzo satysfakcjonująca niespodzianka w czasie, kiedy sezon ogórkowy jest w sile.
  22. Krzycztow
    Był sobie pewien polski gracz/kolekcjoner/geek/no life*. Kupował sobie gry na konsolę Playstation 3 od początku jej istnienia. Kupował sobie WSZYSTKIE gry, a także DLC do nich. Jakikolwiek tytuł, czy to wydany tylko w USraju, czy w Japonii, znalazł się w jego posiadaniu. Kiedy uzbierało się ponad 300 gier, postanowił wszystko sprzedać. Odsyłam do linka, może ktoś z was chce się znaleźć w posiadaniu tego ULTRAHYPERWYPASIONEGO zestawu:
    Konsola PlayStation3 500GB + 324 gier + 400 dlc !
    Pogratulować kolekcji i życzyć powodzenia na nowej drodze życia. Wszak gry na Wii i Xboxa 360 same się nie przejdą.
    Umarłem.


    *Niepotrzebne skreślić
  23. Krzycztow
    Ostatnio zadzwonił do mnie kumpel z zapytaniem, czy nie mam ochoty pójść do kina na POLSKI film bo akurat zdobył bilety. Myślę sobie, ?niech to będzie Jeż Jerzy, ponoć dobry?. ?Sala Samobójców, słyszałeś może?? ? pyta kolega. ?Pewnie? ? odparłem, ale jednocześnie pomyślałem, że znowu przyjdzie mi się dołować na kolejnym polskim filmie o Ważnych Sprawach. Cóż, niewiele się pomyliłem. Tym bardziej jestem koledze wdzięczny.
    Dominik (rewelacyjny Jakub Gierszał) ma wszystko ? pochodzi z zamożnej rodziny, która zatrudniła dla niego własnego szofera, grono znajomych a przed sobą maturę i świetlaną przyszłość. Jednak dotychczasowe życie stopniowo przeradza się w koszmar. Nagrany ze studniówki film pokazujący Dominika całującego się z kolegą początkowo wywoływał uśmieszki. Jednakże kiedy w internecie upubliczniono pewien mokry incydent podczas treningu, reputacja Dominika legła w gruzach. Stał się pośmiewiskiem szkoły. W trudnej sytuacji nie pomogli mu rodzice (znakomite kreacje Agaty Kuleszy i Krzysztofa Pieczyńskiego), którzy jak się zdaje, żyją w zupełnie innej rzeczywistości i nie zauważają, że utracili kontakt z synem. Skupili się na swoich karierach i brylowaniu w towarzystwie, zaniedbując sprawy fundamentalne. Dominik postanowił uciekać, azyl znajdując w tytułowej Sali Samobójców. Dzięki tajemniczej Sylwii (Roma Gąsiorowska) wkracza w wirtualny świat, który staje się dla niego nowym domem. ?Tu mnie słuchają, tu mnie doceniają, tu jestem akceptowany?, tłumaczy rodzicom chłopak. Im silniejsze więzi łączą go z nową komputerową rzeczywistością, tym bardziej popada w obłęd. Dalsze wydarzenia są nieuchronną konsekwencją tego, że przez lata zamiatano brudy pod dywan, nastąpiła kumulacja problemów, a bohatera nie nauczono kochać i bycia kochanym.

    A jak wyglądała twoja studniówka?
    Sala Samobójców jest filmem przerażającym. Tutaj emocje są wykrzykiwane prosto w twarz widza. Porusza aktualne problemy społeczne w sposób przejmujący i sugestywny. Można by pomyśleć, i faktycznie takie zarzuty się pojawiają, że jest to kino piętnujące internetowy świat. Prowadzi on przecież do uzależnienia, utraty kontaktu z rzeczywistością i zatarcia więzi z bliskimi osobami. Lecz taki osąd byłby znacznym uproszczeniem. Wygodnie jest obarczyć winą komputer, w końcu nie zakrzyczy w proteście. Jeszcze wygodniej jest stwierdzić, że ten film to w istocie emocjonalna pornografia, granie na uczuciach widzów, bez wyraźnego sięgania do sedna problemu. Można też spytać, dlaczego z taką łatwością przyjaciele Dominika odwrócili się od niego. Odpowiem pytaniem ? czy to nie sam Dominik nie zdecydował, że lepiej zatrzeć te kontakty? Można przypuszczać, że tak naprawdę nigdy do końca się nie rozumieli, może nie byli silnie związani. Tego typu zarzuty bardzo łatwo wystosować, lecz w moim przekonaniu film się im opiera. W rzeczywistości debiutancka fabuła Jana Komasy to studium poszukiwania własnej tożsamości, problemów wieku dojrzewania i potrzeby wsparcia, jakiego mogą potrzebować młodzi ludzie. To film
    o samotności i braku akceptacji, gdzie inność, ponadprzeciętność i indywidualizm prowadzą do wykluczenia. ?Nie jesteś w naszej paczce, budka się zamyka?. Wreszcie to film o wychowaniu. Według reżysera jest to wartość nadrzędna, arcyważna. Kontakt, dialog, wspólne spędzanie czasu ? rodzina głównego bohatera tego nie doświadcza. Oddalają się od siebie do tego stopnia, że nie potrafią odpowiedzieć na proste pytania psychologa ? czym interesuje się syn. Konflikty chcą łagodzić tu i teraz, na szybko, ?zanim znajomi się dowiedzą i zaczną gadać, a to przecież może zaszkodzić mojej karierze?. Nie chcą poświęcać czasu na pomoc Dominikowi, który odciął się od dotychczasowego świata i wkroczył w nowy. ?Przepisze pan jakieś leki, on musi zdążyć przed maturą, nie ma czasu?. Tutaj bohaterowie żyją obok siebie, samotnie. Żyją w strachu tylko o swoją pracę, o prestiż, o byt materialny, żeby niczego nie brakowało. Ale jednak brakuje. I być może zabrzmi to banalnie, bohaterom brakuje miłości.

    Wam też wydaje się, że powyższy zwiastun nie spełnia swego zadania i nie zachęca zbytnio do obejrzenia?
    Debiutancki pełnometrażowy obraz Jana Komasy ponoć był realizowany trzy lata. Producentom zależało na technicznej perfekcji, czyli czymś co stanowi raczej niedościgniony element w polskiej kinematografii. Tymczasem techniki komputerowe zastosowane w filmie są bardzo dobre. Ktoś powie, że animacja postaci kuleje, a mimika jest sztywna jak pensjonariusze cmentarzy. Ktoś stwierdzi znów, że wykreowany wirtualny świat w gruncie rzeczy jest pusty, a detale i szczegółowość nie powodują, że skarpety nam z wrażenia spadają. Można się zgodzić z tymi zarzutami, gdyby nie pewien szkopuł. Wirtualna rzeczywistość Sali Samobójców to świat będący filmowym odpowiednikiem Second Life czy Playstation Home. To świat umowny, niekoniecznie zaawansowany graficznie i niemal dokładnie odwzorowujący to, co dzieje się za oknem. Wręcz odwrotnie, ma być jego przeciwieństwem, w swym odrealnieniu i magii. I ta sztuka się twórcom udała. Świetnie ze światem wirtualnym kontrastuje ten rzeczywisty. Cechuje się zimnymi barwami i surowością.
    Ciekawą stylistykę Sali Samobójców podkreśla warstwa muzyczna. Ambient, elektronika, mocne rockowe utwory budują niepokojący klimat i napięcie, a kiedy trzeba tonują emocje. Warto się wsłuchać bo to rzadkość by mocną stroną polskiego filmu było jego audio.
    I wreszcie wspomniani aktorzy. Majstersztyk ? tak jednym słowem można opisać to, co artyści fundują widzom. Emocjonalny ładunek jest tutaj niebotyczny i stwierdzić można, że to postaci na ekranie napędzają ten film, co nie zawsze podczas seansów rozmaitych jest sprawą tak oczywistą.

    Postaci może i kanciaste, ale z duszą
    Ale czy oznacza to, że mamy do czynienia z obrazem perfekcyjnym? Otóż nie. Trudno jest odpowiedzieć sobie na pytanie, czym kierował się reżyser, kręcąc kilka niepotrzebnych scen. Ich brak wcale by się nie odbił na ogólnym wydźwięku całości, wręcz przeciwnie. Pocóż komu walka na miecze? Albo czy trzeba katować widza przydługą sceną quasi erotyczną w wodnej otchłani, by zrozumieć, jak silna jest więź między Dominikiem a Sylwią? Szczęściem reżyser ogólnie rzecz biorąc przystopował gdzie trzeba, wyciszył akcję lub podkręcił jej tempo tam, gdzie należałoby się tego spodziewać. Słowem wykazał się niezłym wyczuciem, co nieczęsto zdarza się nawet u doświadczonych twórców. Strach się bać, kiedy Komasa wejdzie do tego grona. Warto trzymać za niego kciuki bo pełnometrażowy debiut zaczął od mocnego uderzenia, choć nie wolnego od wad. Mówi się, że dobry film to taki, który wrył się w pamięć i nie pozwala o sobie zapomnieć, taki, który wywołuje dyskusje, zadaje pytania i nikogo nie pozostawia obojętnym. Sala Samobójców ma te cechy.
  24. Krzycztow
    Jak to mówią - konia tanio nie ceń, króla o mało nie proś. No więc właśnie ? ani myślałem mieć niskich oczekiwań wobec tego filmu. W końcu to ?jeden z lepszych filmów roku? i wielkim nietaktem byłoby się nie ?zabawić? podczas seansu, jak krzyczą do nas plakaty. Być może nie jest do końca tak, że ?chciały żaby króla, a dostały bociana?, ale coś jest na rzeczy ? po raz kolejny rzeczywistość sprowadziła moje wyobrażenia na ziemię.
    Książę Jorku łatwego życia nie miał. Znał swoje miejsce i, choć zaciskając zęby, przyjmował to, co dawał mu los. Wraz z żoną chciał wieść życie szczęśliwe, spokojne i ?nie-królewskie?. A przecież był synem Jerzego V, króla miłościwie panującego na Wyspach Brytyjskich w latach 1910 ? 1936, więc prawdopodobne było, że to Książę Jorku zasiądzie prędzej czy później na tronie. Prawdopodobne, ale nie pewne, bowiem pierwszeństwo do korony miał starszy brat, Edward. Po śmierci Jerzego V to on wstąpił na tron, obejmując we władanie jedno z największych państw w historii ludzkości, które między innymi dzięki wprawnej polityce kolonialnej, liczyło bagatela 36,6 milionów km?.

    Po zobaczeniu takiego plakatu, grzech nie pójść do kina, hmm?
    Jako rzecze przysłowie, ?biada krajowi, gdzie prostak królem?, z czego poniekąd zdawał sobie sprawę Edward i po krótkim czasie abdykował na rzecz miłości i tego, że brzemię królowania było dlań nie do udźwignięcia. Korona spadła więc na Jerzego VI, bo takie imię przybrał nowy król, a wcześniej Książę Jorku. Piszę, ?spadła? bo stała się rzecz, której w żadnym wypadku nie chciał nowy władca. A przynajmniej nie chciał z posiadanym defektem, który skutecznie uniemożliwiał mu panowanie z należną mocą i autorytetem. Jerzy to jąkała. ?Słodki jąkała?, jak zauważa jego kochająca małżonka Elżbieta, która świata poza nim nie widzi i zdaje się, że nie tylko nieba by mu przychyliła. Aż mdli od tego lukru. Wracając do przypadłości Jerzego VI, bynajmniej nie był bierny w kwestii walki z jąkaniem. Jednak tłum ówczesnych specjalistów nie był stanie zniwelować efektu Be-be-Bertiego (tak nabijał się z niego eks-król, a starszy brat, Edward). Przykra to rzecz z króla stać się niewolnikiem, a w szczególności niewolnikiem własnego kompleksu. Jest to, rzecz trzeba, przedstawione bardzo dobrze i fala współczucia co i rusz nawiedza serca widzów. Seneka kiedyś powiedział, że gniew królów zawsze srogi, toteż z Jerzym nie było inaczej. Miał on wielkie skłonności do wybuchów, które wynikały między innymi z niemożności poradzenia sobie z jąkaniem. No bo co to za król (czy wcześniej ? Książę Jorku), który nie ma głosu i dla niego, a przede wszystkim słuchaczy lepiej byłoby, gdyby się nie odzywał i nadszarpywał swego i tak już miernego autorytetu. Szczęściem, nieustająca w trwaniu przy mężu żona, trafia na Lionela Logue?a, ?bo to podobno dobry, acz kontrowersyjny? spec od wad wymowy. Jak łatwo się domyślić, cholernie dobry, lecz nie obejdzie się bez zgrzytów.

    Trailer nie pozostawia wątpliwości, czy warto zobaczyć ten film
    I tak oto fabuła staje się czymś na kształt relacji ?mistrz-uczeń?, walki samym z sobą i wreszcie walki z wrogiem. To nie miała być wierna, biograficzna opowieść z Wielką Historią w tle. Choć z drugiej strony owa Wielka Historia, czyli II wojna światowa ma tu jednak znaczenie, bowiem król, w obliczu nadchodzących ciężkich chwil, musi podtrzymać struchlały naród na duchu. A jak inaczej ma to robić, jak nie płomiennymi mowami? Stąd wątek radzenia sobie w nowej roli, ale ze starą przypadłością jest tu wiodący. I dobrze, dzięki czemu opowieść zyskuje na świeżości.
    Bardzo przyjemnie się to ogląda, także z racji pieczołowitej realizacji. Wysmakowane i precyzyjne ujęcia, doskonała, stonowana ilustracja muzyczna i wreszcie aktorstwo. Przy tym ostatnim zatrzymajmy się na dłużej. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć tak delikatnie i czule grającej Heleny Bonham Carter, czyli aktorki, której najczęściej przypadały role wariatek lub osób co najmniej niestabilnych emocjonalnie. A tutaj ? niespodzianka, w dodatku pozytywna, nie licząc faktycznie dość uległej i nazbyt czułej postawy wobec męża. Kolejny na tapecie aktor to Geoffrey Rush, wcielający się w Lionela - logopedę. Absolutnie doskonała kreacja, pełna pasji, uroku i optymizmu. Kiedy był na ekranie, od razu film nabierał blasku. I wreszcie Colin Firth, czyli tytułowy król. Frustracja mieszająca się ze spokojem, elegancja z nieporadnością, chwile słabości z chwilami triumfu. Takiej mieszanki nastrojów dawno na ekranie nie było, w dodatku sprostał temu jeden aktor. Dodać trzeba, że znakomicie.

    No więc jak to z tym ?Królem??? Warto czy nie? Według mnie warto ? to film pogodny, przyjemny w oglądaniu, pełen pozytywnych emocji. Choć z drugiej strony zewsząd mówi się o tym, jaki to on jest wybitny, nie tylko pod względem aktorstwa (które faktycznie w moim odczuciu okazało się wybitne). Lecz w gruncie rzeczy to historia poprawna, zrealizowana według kanonu i nie ma w niej ?iskry bożej?, czegoś, co wyłamałoby ją ze schematu i zaskoczyło przy tym widza. Ciężko oczywiście wnosić takie postulaty w momencie, kiedy mamy do czynienia z fabułą opartą na faktach, ale nie ukrywam ? można by je trochę nagiąć. Razić może również nazbyt patetyczna końcówka ? wręcz modelowy przykład tutaj zastosowano. Tym niemniej to drobiazgi, które nie uwierają zanadto. Zresztą frekwencja w polskich kinach mówi sama za siebie, podkreślająca w dodatku starą kantowską mądrość - król z narodem, naród z królem.

  25. Krzycztow
    Dzisiaj na tapecie mamy najnowsze dzieło ekipy People Can Fly, ale nietypowo bo w formie ekskluzywnej wywiadorecenzji. Jej treść jest jednak niewskazana dla niepełnoletnich czytelników z uwagi na obecność niecenzuralnych treści.
    TUŻ PRZED NAGRANIEM PROGRAMU
    [K]rzycztow: Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że jest mi niezmiernie miło, że zgodził się Pan na rozmowę.
    [G]rayson [H]unt: No mi też, w sumie, he he.
    K: Zwyczajowo polecimy spontanicznie, bez ustalania z panem szczegółów rozmowy. Będzie wiarygodniej. Proszę zdać się na mnie.
    GH: W porządku. Mam się patrzeć na kamerę? [poprawia włosy]
    K: Udawaj, że jej nie ma, rozluźnij się.
    GH: Rozumiem, że soczyste słownictwo wam nie przeszkadza?
    K: To prywatna stacja więc się nie krępuj [śmiech]. Poza tym program nie jest na żywo, więc jakby co to przemontujemy wszystko jak będzie trzeba. O, właśnie reżyser dał znać, że mamy zacząć.
    ?trzy, dwa, jeden, AKCJA!

    K: Witam serdecznie, w dzisiejszym wydaniu naszego programu będziemy mieli do czynienia z osobą nietuzinkową. To członek drużyny Dead Echo, jeden z największych zakapiorów galaktyki, twardziel nad twardzielami, który kulom nie zwykł się kłaniać i wreszcie nasze alter ego w polskiej superprodukcji ekipy People Can Fly. Opowie nam on o swojej ostatniej przygodzie, gdzie ledwo uszedł z życiem i specjalnie dla nas przybliży kulisy tej niezwykłej i niebezpiecznej operacji. Uwaga, uwaga! Przed państwem ? Grayson Hunt!
    GH: No witam, witam.
    K: Zacznijmy więc. Opowiedz nam o sobie. Czym się zajmujesz?
    GH: No, tego? Jestem najemnikiem nie? Ponoć cholernie dobrym, ale ci, których w bezpośredni sposób to dotyczyło, nie żyją, he he.
    K: A może coś więcej na ten temat?
    GH: Jak to więcej? No zabijałem, nie. Czasem jakieś wywiadowcze sprawy, czasem zdobywanie jakichś informacji. Albo wszystkiego po trochu. Flaki sobie wypruwaliśmy dla tej pier*****ej Konfederacji.
    K: Konfederacji?
    GH: No tak, taka międzygalaktyczna organizacja oficjalnie pilnująca prawa i porządku, skupiająca w sobie znaczną ilość planet. Ale tak naprawdę to perfidna siatka przestępcza.
    K: Wykiwali was?
    GH: Tak, wszystko poszło się je**ć. Znaczy oni tak naprawdę byli źli, nie. Pieprzeni oportuniści i wyzyskiwacze. Pracowaliśmy dla nich a oni nas w chu*a zrobili. Ja i moja drużyna?
    K: Co z nimi?
    GH: Nie żyją. To znaczy nie wszyscy, ale kilku moich najlepszych ludzi padło. Wszystko przez tego ch**a Sorrano!
    K: Kogo?
    GH: Genarał Sorrano. Największa menda w galaktyce. To on jest szefem tej całej Konfederacji, on za tym wszystkim stoi. Tylko władza, po trupach do celu, te sprawy, rozumiesz o co biega?
    K: Mniej więcej.
    GH: Jak się dowiedzieliśmy, że nami manipulował, ostro się wkurzyliśmy. Ale tylko ja chciałem natychmiastowego odwetu. Zabić sukinsyna i tyle. Ale nie do końca nam to wyszło. Ostro oberwaliśmy.
    K: No ale ty żyjesz, jakoś cię nie dopadł.
    GH: No nie, he he. Za cienki w uszach jest. Dostał za swoje i rozbił się tam gdzie my.
    K: Czyli?
    GH: Na Stygii. Piekielna planeta. Ale jednocześnie piękna. Jedyne w swoim rodzaju miejsce. Polecam na weekendowy wypad.
    K: Może się skuszę. Skoro się rozbiliście, to jak ci się udało przeżyć tę katastrofę?
    GH: Sam nie wiem, fuks i tyle. Może moja zaj******ść. Albo jedno i drugie, he he. Ważne, że Ishi przeżył, wiesz, jeden taki z mojej drużyny. Spoko gość. Co prawda trzeba było go poskładać, ale przynajmniej jak mnie zdrowo wku**i, to mu zwarcie w tych obwodach zrobię.
    K: Jakich obwodach? To on jest robotem?
    GH: Teraz w sumie tak. No prawie. Ale wcześniej był człowiekiem, wszystko przez ten wypadek.
    K: Rozumiem. No więc co dalej, kiedy już się otrząsnęliście po wypadku?
    GH: No jak to co?! Trzeba było dorwać tego sku****la Sorrano! Ale najpierw musieliśmy się przegrupować, zebrać pozostałości ekwipunku, te sprawy.
    K: To co mieliście na podorędziu?
    GH: Na czym, ku**a?!
    K: No czym walczyliście? Narzędzia zbrodni?
    GH: Jakiej zbrodni?! Przecież ta banda mutantów i wykolejeńców musiała dostać za swoje. Pełno ich było na tej Stygii. Na szczęście debile z nich i tyle. Głupi jak but. No ale ubaw był po pachy. Mieliśmy karabiny szturmowe, pistolety, strzelby, granatniki, snajperki ? normalnie w ch*j żelastwa, he he. Cały ten sprzęt można było ulepszać w pobliskich terminalach, dobrze, że i na Stygię dotarły najnowsze zdobycze techniki. No i najlepsze ? w moje łapska wpadła smycz.
    K: Smycz?
    GH: Smycz, bicz, jak zwał tak zwał. Grunt, że dawała przewagę na polu walki. Rozp*****l niesamowity, ot co. Mówię ci, bierzesz takiego gostka na tą smycz, przyciągasz go i z buta! Potem jeszcze raz, i jeszcze ? pełen odlot. A do tego jeszcze po drodze możesz ustrzelić ptaszka w locie, nabić go na płot, kolce, co chcesz. Czasem się człowiek zapomniał i chciał tym biczem smagać i smagać, ale przez to można było czasem zdrowo oberwać. Także lepiej uważać z tym ustrojstwem. Tak czy siak nielicha satysfakcja. A po drodze dorwałem taki mały pilocik z hologramem, zgadnij do czego służył?
    K: Mogłeś oglądać TV Trwam i MTV jednocześnie?
    GH: Heh, chciałbyś. Służył do sterowania moim własnym prywatnym zmechanizowanym jaszczurem.
    K: Czym?
    GH: Jaszczurem, przecież mówię. Takim pieprzonym tyranozaurem z działkami. Ależ siał pożogę, piękna sprawa. Łezka w oku, jak se o nim przypomnę?
    K: Wzruszające.
    GH: Ba! Co zobaczyliśmy i zwiedziliśmy to nasze. Tama, maszynownie, a nawet jakiś kurort po drodze się znalazł, ale nie było dupeczek, trudno. Chociaż co do lasek, to jedna się znalazła, Trishka jej było na imię. Ostra cizia. No i balety były, i gorzała, także tego? He, he. Ale wracając do lokacji, to doszły jeszcze jakieś jaskinie, kopalnie, ciemno jak w du**e. Te miejscówki były paskudne i tyle. Także różowo nie było cały czas. Czasem gdzieś się zablokowałem, przejść nie szło, jakby jakaś ściana niewidzialna. No i tamtejsza grawitacja do d**y jest ? skakać nie mogłem, wyobrażasz to sobie? O, a jak se przypomnę jak nas ogromne koło z kopalni goniło, stary, kisiel w gaciach normalnie. No ale daliśmy radę.
    K: No bo niby czemu mielibyście nie dać. Jestem pełen podziwu dla waszych dokonań, faktycznie na nudę nie mogliście narzekać. Przetrwać w takim środowisku? Pewnie tutejsza fauna i flora dawała się we znaki, hmm?
    GH: No raczej, ku**a, było tyle roboty, że nie wiedziałem za co się złapać. Tylko wiesz, jak teraz na to patrzę, to jakoś szybko poszło. Niby wielka ta Stygia, wrogów od zaj******a, a po paru godzinach było po wszystkim. Tylko jacy to byli wrogowie, heh. O ich tępocie wspomniałem, ale trza ci wiedzieć, że bydlaki dość urozmaicone były. A to jakiś wybuchający kamikadze, a to opancerzony twardziel, a to Godzilla. W mordę, tej to nigdy nie zapomnę. Trzeba ci ją było widzieć. Suka wielka jak wieżowiec i ciężko ją było ujarzmić, no ale? He, he.
    K: Imponujące. Myślę, że najważniejsze sobie powiedzieliśmy. Bardzo dziękuję za tą fascynującą opowieść i życzę powodzenia, bo przecież kolejna przeprawa przed wami.
    GH: No dzięki, dzięki, faktycznie coś tam się szykuje, ale wiesz, tajemnica operacyjna.
    K: I nie uchylisz nam rąbka tej tajemnicy?
    GH: Wszystko w swoim czasie.
    K: No cóż, szkoda. Naszym gościem był Grayson Hunt, najemnik z przeszłością, przed którym nie mniej ciekawa przyszłość, a tymczasem zapraszam za tydzień, gdzie naszym rozmówcą będzie wspaniała, ponętna i gorąca? A to już niespodzianka, więc śledźcie uważnie nasz program, gdzie wkrótce ujawnimy kto to taki. Do zobaczenia!

    KULISY
    GH: Jak będziesz montował ten wywiad do telewizji, dodaj jakiś zaj*****y podkład muzyczny, będzie większy kop. Muszę dbać o wizerunek, he he.
    K: Ma się rozumieć, panie Grayson. Już odpowiednia ekipa zajmuje się całą koncepcją w tym względzie.
    GH: I pamiętaj ? zrób to jak należy bo jak nie, to cię znajdę, spalę dom i każę zjeść po nim popiół, jasne?
    K: Jak słońce.
    GH: No, widzę że się rozumiemy. No to nara.
    BONUS
    Z racji tego, że część użytkowników Bulletstorma w wersji PC ma problemy z wyświetlaniem grafiki, TUTAJ znajdą odpowiedni fix.
    I już zupełnie na koniec, wybuchowy trailer:
    http://www.youtube.com/watch?v=Jbuscb1yIOI

×
×
  • Utwórz nowe...