Skocz do zawartości

Bazil

Forumowicze
  • Zawartość

    507
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Bazil

  1. Bazil
    OK, a oto okropny eksperyment. Zapytanie wprost o możliwość pokazania jakiegoś kompendium nie przyniosło żadnych rezultatów, więc zamiast pytać, postanowiłem to zrobić i sprawdzić reakcję.
    Na pierwszy ogień poszli Sorevianie - poniżej znajdziecie kompendium ich rasy, będące w gruncie rzeczy spolszczoną (i nieco poszerzoną) wersją kompendium, jakie można znaleźć na mojej stronie na DeviantArt. Kompendium owo, mówię z góry, jest uproszczone i zawiera tylko ułamek ogólnego "lore" rasy Sorevian, w tym najbardziej istotne dane. Są też takie drobiazgi, jak wyliczenia sprzętu bojowego - ale te nie są wyczerpujące.
    Czytajcie... i tym razem mówcie coś. I pytajcie, bo na wszelkie pytania związane z uniwersum chętnie odpowiem.
    ==========================================================================
     
    Sorevianie są rasą humanoidalnych jaszczurów, pochodzących z planety Sorev - świata bardzo podobnego do Ziemi zarówno pod względem środowiska naturalnego, jak i historii ewolucji żyjących nań organizmów. Na Sorev jednak nie miała miejsca żadna globalna katastrofa, podobna do tej, która wybiła dinozaury na naszej planecie. To pozwoliło tamtejszym odpowiednikom tych stworzeń kontynuować ewolucję, aż pojawiły się rozumne gatunki gadów.
    Sorevianie są rasą urodzonych wojowników, kierujących się kodeksem honorowym. To czyni ich istotami z jednej strony śmiertelnie niebezpiecznymi w walce, a z drugiej szlachetnymi i honorowymi. Ściśle przestrzegają reguł moralnych i odnoszą się z pogardą do takich poczynań, jak podbój innych cywilizacji, mordowanie cywilów czy też katowanie jeńców wojennych. W walce są zaś zabójczy dzięki swoim naturalnym przystosowaniom, ostremu treningowi wojskowemu i śmiercionośnemu uzbrojeniu. To, w połączeniu z wysokim poziomem ich inteligencji oraz liczebnością elitarnych armii weteranów, czyni ich prawdopodobnie najsilniejszą militarnie rasą w znanym wszechświecie.
    Sorevianie są ponadto bardzo religijni i wyznają wiarę, w myśl której czczą bogów o wyobrażeniu bardzo zbliżonym do smoków. Można zatem rzec, iż Sorevianie są czczcielami smoków. Sami są ponadto przeświadczeni, iż należą do wyższej rasy.
    Obecnie (lata osiemdziesiąte XXXIII wieku) Sorevianie są sprzymierzeni z Fervianami oraz Terranami (notabene: ich dawnymi wrogami), toczą wojnę z Auvelianami i Ildanami i utrzymują neutralne stosunki z Xizarianami.
     
     
     
    PODSTAWOWE DANE
     
    Organizacja polityczna: SVS (Sorevai Verenidei Saledeni - Zjednoczone Narody Soreviańskie)
    Ustrój: republika
    System społeczny: kapitalizm
    Język urzędowy: strev
    Waluta: taliony
    Bandera: złoty smok w czerwonym trójkącie, na ciemnogranatowym tle
    Świat macierzysty: Sorev
     
    Całkowita liczba kontrolowanych systemów: 366
    Całkowita liczba skolonizowanych systemów: 41
    Całkowita liczba skolonizowanych planet: 44
    Populacja: 275 miliardów (w tym ok. 10 miliardów Terran; 0,75 miliarda Auvelian; 0,6 miliarda Ildan; 0,1 miliarda Xizarian oraz 0,1 miliarda Fervian)
    Liczebność sił zbrojnych: ok. 5 miliardów żołnierzy
    Liczebność okrętów wojennych: ok. 2500 dużych okrętów od klasy kanonierki/monitora wzwyż
     
     
     
    WYGLĄD I BIOLOGIA
     
    Sorevianie, zwani także sivantien (termin w strev, jakim określają sami siebie), są z naukowego punktu widzenia wyprostowanymi teropodami. Używając języka potocznego, to po prostu jaszczuroludzie w settingu SF - mają humanoidalnej budowy ciała, pokryte od stóp do głów łuskami, długi i silny ogon, pazury na dłoniach i stopach oraz długi pysk, uzbrojony w garnitur ostrych zębów. Z reguły mają dobrze ponad dwa metry wzrostu, są zatem wyraźnie wyżsi i ogólnie więksi od przeciętnego człowieka. Są potężnie umięśnieni, ale jednocześnie wysmukli. Łuski pokrywające ich ciała są na ogół koloru ciemnej zieleni, rzadziej brązu, zaś najrzadziej oranżu lub czerwieni. Łuski te zawsze tworzą unikalne dla każdego osobnika "wzory" (na przykład pręgi, łaty), znajdujące się gdzieś na ciele. Wzór taki, nazywany kate (dosłownie "ikona"), jako unikalna cecha danego jaszczura, umożliwia jego rozpoznawanie (kate są nawet określone w noszonych przez obywateli SVS dokumentach). Sorevianie mają żółte, bocznie osadzone oczy z czarnymi pionowymi źrenicami. Pyski Sorevian są zdolne do ruchów mimicznych, zatem Sorevianie mogą się uśmiechać i okazywać inne uczucia poprzez wyrazy twarzy. Potrafią także się śmiać, a nawet płakać (ale, z racji braku gruczołów łzowych, nie mogą ronić łez).
     
    Samice Sorevian są trudne do odróżnienia od samców (dla przedstawicieli innych ras), jako że (podobnie jak same samce) nie mają widocznych organów płciowych. Wprawne oko może jednak dostrzec, iż ich sylwetki - ze względu na inne rozłożenie mięśni - są bardziej wysmukłe. Przyjmuje się, że samice mają na ogół trochę inną osobowość, niż samce, ale dorównują im pod kątem siły i sprawności fizycznej i wcale nie są od nich mniej wojownicze.
     
    Sorevianie noszą z reguły lekkie i dość skąpe odzienie, chyba że jest zimno. W niektórych przypadkach - na przykład, w szczególnie upalne dni, gdy spędzają czas nad wodą albo gdy idą na noc do łóżka - nie noszą żadnych ubrań. Chociaż korzystają ze zwykłych elementów garderoby, takich jak spodnie czy bluzy, nigdy (wyjąwszy szczególne przypadki) nie noszą butów - ich szponiaste stopy są zawsze odsłonięte, nawet jeśli są w wojskowych uniformach. Innym zwykle odsłoniętym elementem ich ciała jest ogon.
     
    Chociaż Sorevianie są gadami, mają pewne cechy, które odróżniają ich od zwierząt z tej gromady na Ziemi. Po pierwsze, są ciepłokrwiści - ich ciała utrzymują temperaturę na poziomie 34 stopni Celsjusza. Po drugie, nie rosną przez całe życie, a tym samym nie linieją co roku - ostatni raz zrzucają skórę najpóźniej w wieku 30 lat (na ich ostatniej skórze zaznaczają się przez to oznaki starości - łuski tracą połysk, stają się bardziej matowe). Ich łuskowata skóra oraz ogólna budowa sprawiają, że ich ciała są dość odporne, choć ich naturalny pancerz jest bezużyteczny wobec nowoczesnej, śmiercionośnej broni, takiej jak lasery czy pociski hipersoniczne. Niemniej, chroni ich doskonale przed mniej zabójczymi atakami, takimi jak ciosy pięścią czy kopnięcia - przedstawiciele słabszych fizycznie ras, takich jak Terranie czy Auvelianie, z trudem są w stanie uderzyć Sorevianina tak, aby ten w ogóle poczuł jakikolwiek ból.
     
    Tak jak ziemskie gady, Sorevianie są jajorodni - w jednym wylęgu jest z reguły od pięciu do ośmiu jaj, choć odnotowywano także te mniej lub bardziej liczne (najmniejszy obejmował tylko jedno jajo, a największy - dwanaście). Osiągają dojrzałość płciową w wieku dziesięciu, jedenastu lat i są uznawani za w pełni dojrzałych w wieku czternastu lat. Żyją dłużej, niż ludzie, umierając ze starości w wieku 200-250 lat (niektóre osobniki dożywają jeszcze dłużej). Sorevianie są mięsożerni, ale chętnie jadają także pokarmy pochodzenia roślinnego (owoce, warzywa, zboża, wypieki) - czasem dlatego, że są w stanie przyswoić sobie z nich niektóre składniki (np. węglowodany), czasem po prostu dla przyjemności.
     
    Sorevianie wywodzą się z drapieżników, ewoluujących w skrajnie trudnym środowisku - i odziedziczyli po nich cechy, czyniące ich urodzonymi zabójcami. Pierwszą z nich jest ich siła fizyczna - ich mięśnie są cztery razy silniejsze od mięśni ssaków, są także ogólnie potężniejszej budowy ciała, przez co Sorevianin jest nawet siedem, osiem razy silniejszy od analogicznie wyćwiczonego człowieka. Jaszczury są w podobnym stopniu odporne na zmęczenie, a także szybkie i zwinne - wszystko to czyni ich niezrównanymi w walce wręcz (także to, że ich żołnierzy szkoli się w wyrafinowanych sztukach walki). Posiadają także niesamowicie rozwinięty refleks, dzięki czemu potrafią reagować - a tym samym zadawać ciosy czy celować (i strzelać) - bardzo szybko, jak maszyny. Doskonale ponadto znoszą presję bitewną - bardzo trudno jest złamać ich morale, szczególnie biorąc pod uwagę odzywający się w nich w walce "pierwotny gniew", kiedy to do głosu dochodzą ich instynkty i żądza krwi. Co więcej, Sorevianie są odporni na ból i rany oraz trudni do zabicia. Wykazują dużą odporność na wiele zabójczych efektów, takich jak utrata krwi, zatrucie, odurzenie narkotykami, czy nawet... upojenie alkoholowe. Fizycznie, jaszczury te znacznie przewyższają ludzi (oraz większość znanych ras rozumnych) pod każdym względem, są równie inteligentne i mają od nich większą odporność na umysłową presję. Jakby i tego było mało, Sorevianie posiadają najlepszy program szkolenia - wielu ich wojowników jest wyćwiczonych do granic swoich możliwości, a niektórzy potrafią nawet robić rzeczy wykraczające poza te granice (np. zabójcy Genisivare). To wszystko czyni Sorevian najlepszymi żołnierzami w znanym wszechświecie.
     
     
     
    HISTORIA (w skrócie)
     
    Sorevianie dowiedzieli się po raz pierwszy, iż nie są sami we wszechświecie, kiedy ich macierzysta planeta została w 3098 roku (czasu ziemskiego) zaatakowana przez ludzi. Choć Terranie zdołali wcześniej podbić i unicestwić kilka innych cywilizacji, wybijając obce rasy do nogi, Sorevianie jako pierwsi pokonali ludzi, pomimo ich technicznej przewagi. To zwycięstwo umożliwiło jaszczurom pozyskanie ziemskich technologii, a tym samym otworzyło przed nimi erę ekspansji w kosmosie.
     
    Po długim (dokładnie 52 lata) okresie pokoju, w trakcie którego założyli łącznie dwanaście kolonii (nazwanych później Rdzennymi Koloniami), Sorevianie znów napotkali ludzi w roku 3153. Terranie znów ich zaatakowali, dokonując jednoczesnego ataku na pięć spośród ich niedawno założonych kolonii (Ravaneri, Samaveri, Panameri, Khasari oraz Amenei). Tym razem jednak Sorevianie, posiadając rozwiniętą technologię, byli dużo lepiej przygotowani do wojny. Ta, nazwana po prostu Bitwą o Kolonie, zakończyła się w niecałe dwa miesiące całkowitym triumfem jaszczurów. Ich pasmo zwycięstw trwało dalej, gdy - wiedząc, że wojna z Terranami potrwa jeszcze długo, a jedyną ich możliwością jest pokonać ludzi jak najszybciej, nim rozmiary ich imperium oraz potęga przemysłu przeważą szalę - dokonali niespodziewanego ataku na Ziemię. Inwazja ta zakończyła się sukcesem, jaszczury pokonały terrańskie siły zbrojne i wzięły do niewoli przedstawicieli rządu. To doprowadziło to usunięcia scentralizowanej władzy w GTF (Globalnej Terrańskiej Federacji), a tym samym spowodowało dezintegrację imperium - próby utworzenia nowego rządu szły opieszale, a poszczególne kolonie z osobna były zbyt słabe, nie mogąc stawić zorganizowanego oporu. Sorevianie, wobec faktycznego rozbicia floty GTF, wykorzystali to, zmuszając poszczególne kolonie do poddania się pod groźbą bombardowań orbitalnych - zaatakowane planety były wobec nich bezbronne, więc kapitulowały jedna po drugiej, a jaszczury wprowadzały na nie swoje garnizony. Nowy rząd powstał ostatecznie zbyt późno - Sorevianie do 3156 roku całkowicie zajęli terytorium GTF, która wkrótce rozpadła się całkowicie, zastąpiona przez AMU - Unię Sprzymierzonych Światów. Jaszczury nie włączyły jednak jej planet do swojego młodego imperium, lecz poprzestały na wymuszeniu na ludziach podpisania paktu, zabraniającego im utrzymywać sił zbrojnych oraz floty wojennej - gadom nie zależało bowiem na podporządkowywaniu sobie Terran, interesowało je wyłącznie to, aby nie stanowili już dla nich nigdy zagrożenia. Innym istotnym warunkiem paktu był obowiązek regularnego zaopatrywania Sorevian w surowce - nie godziło to jednak w los zwykłych obywateli, gdyż surowce te byłyby przeznaczone na cele wojenne - które straciły ważność, jako że ludzie nie mieli już własnej armii i floty. Terranom nigdy nie brakowało zatem dóbr w codziennym życiu, za to Sorevianie, korzystając z terrańskiego przemysłu, zaczęli w bardzo szybkim tempie rozwijać swoją potęgę.
     
    Zwycięstwo jaszczurów nad ludźmi zapoczątkowało złotą erę SVS i okres okupacji terrańskich planet, jaki miał potrwać jeszcze około wiek. Soreviańskie imperium rosło w siłę - kolonizowano nowe planety, rozbudowywano armię i flotę. W roku 3176 Sorevianie napotkali kolejną obcą rasę - Fervian, żyjących na dość niskim poziomie cywilizacyjnym. Zdołali zawrzeć z nimi przymierze, poświęcając jednocześnie środki, aby przyspieszyć ich rozwój technologiczny oraz pomóc w budowie własnego międzygwiezdnego imperium.
     
    Pokój nie trwał zbyt długo - w roku 3188 Sorevianie natknęli się na rasę Ildan, którzy wkrótce dokonali inwazji na jedną z kolonii jaszczurów, Sivere. To zapoczątkowało wojnę pomiędzy Sorevianami i Ildanami, która trwa - z przerwami - do dziś. Jakby i tego było mało, w roku 3190 do wojny włączyła się trzecia rasa - Auvelianie. Początkowo była to trójstronna walka, ale gdy okazało się jasne, że jaszczury są w niej najsilniejszą stroną konfliktu, Auvelianie weszli w trwające do dziś przymierze z Ildanami. Od tamtej pory Sorevianie bronili przed nimi zarówno własne, jak i terrańskie kolonie. Auvelianie i Ildanie dokonali wielu inwazji, ale byli niemal zawsze pokonywani.
     
    Jednym z najbardziej znanych epizodów tej wojny była Bitwa o Akiosa. Planeta owa, dawniej terrańska kolonia o nazwie Hagith III, została zaatakowana przez połączone siły auveliańsko-ildańskie. Wojna o nią trwała dziesięć lat i poważnie zmęczyła obie strony. Ostatecznie jednak jaszczury znów zwyciężyły. Krótko po swojej wygranej na Akiosie dokonały swojej pierwszej i ostatniej ofensywy w tej wojnie, podbijając trzy planety, jakich Auvelianie oraz Ildanie używali w charakterze przyczółków do swojej inwazji na Akiosa - Vaider III, Ignar III oraz Ignar IV. Koncentrując swoje siły w tamtym sektorze, osłabili je jednak na innych frontach, co Auvelianie wykorzystali, równolegle atakując i podbijając trzy terrańskie kolonie - Phaleg IV, Aratron IV oraz Bethor III (które wkrótce zostały przemianowane odpowiednio na Varaden, Ezaelis i Moriaden). Ildanom z kolei udało się podbić soreviańską kolonię Nimere, ale szybko zostali stamtąd wyparci, gdy interweniowali Fervianie. Strony konfliktu zawarły następnie chwilowo pokój.
     
    Po Bitwie o Akiosa wybuchły wkrótce kolejne wojny. Chociaż Sorevianie wciąż wygrywali w większości konfliktów, mieli coraz większe trudności z utrzymaniem się na tak wielu frontach, ponosząc coraz poważniejsze porażki. Zwyciężyli Ildan na Sivere w 3239, skutecznie odbijając w tym samym roku stracony Bethor III (i pomagając w ponownym ustanowieniu nań terrańskiej władzy), ale ponieśli drugą klęskę na Nimere - i raz jeszcze interwencja Fervian uratowała sytuację. W latach czterdziestych rewindykowali terrańską kolonię na Aratron IV (późniejsza próba odebrania Phaleg IV zakończyła się niepowodzeniem), ale zostali pokonani przez Xizarian, którzy w następstwie wygranej wojny zagarnęli cztery terrańskie kolonie (piąta została zniszczona). Sprawę utrudniały rebelie na terrańskich koloniach, które zdarzały się odkąd ludzkie światy znalazły się pod okupacją Sorevian. W roku 3258 sytuacja stała się krytyczna, gdy doszło do zakończonej sukcesem, otwartej rebelii na Caliban IV, która stała się tym samym pierwszym wyzwolonym światem. Był to punkt zwrotny w terrańsko-soreviańskiej historii - jaszczury obawiały się, że podobne rebelie mogą wybuchnąć na innych planetach, wywołując reakcję łańcuchową. Mogły wprawdzie zdusić te rewolty, wysyłając więcej żołnierzy, ale to mogło zrodzić ryzyko odsłonięcia granic z Auvelianami oraz Ildanami - było ponad sto terrańskich kolonii, a zatem zbyt wiele, aby Sorevianie mogli wysyłać duże siły zbrojne na każdą z nich. Ponadto, każda akcja militarna mogła wywołać jeszcze większe oburzenie u Terran, a także u samych Sorevian, których społeczeństwo od dawna wyrażało sprzeciw wobec okupacji - sprzeciw ów, początkowo marginalny, teraz sięgnął zenitu.
     
    Ostatecznie zatem, w roku 3259, jaszczury zdecydowały się zakończyć okupację terrańskich planet, wycofując z nich swe oddziały. Wkrótce potem nawiązały z ludźmi nowe stosunki dyplomatyczne, doprowadzając ostatecznie do zawiązania sojuszu.
     
    Wojna pomiędzy Sorevianami, Fervianami i Terranami, a Auvelianami i Ildanami, trwa do dziś.
     
     
     
    SPOŁECZEŃSTWO
     
    Całe soreviańskie społeczeństwo żyje pod silnym wpływem kodeksu - zbioru zasad o charakterze moralnym i etycznym, jaki reguluje właściwie wszystkie dziedziny życia, nie tylko sposób bycia zwykłych obywateli, ale także sposób prowadzenia polityki czy też wojen. To sprawia, że jak na dzikie bestie (jakimi Sorevianie się zdają być według wielu ludzi), jaszczury są bardzo ludzkie, szlachetne i honorowe. Można się wśród nich natknąć na zbrodniarzy, ale jako rasa, wydają się być ludem idealistów, wysoko ceniących szlachetność, prawość i honor.
    Taka wierność zasadom wiąże się jednak z pewną społeczną presją - przestępcy spotykają się w soreviańskim społeczeństwie z jeszcze większym potępieniem, niż u ludzi, a donoszenie na kogoś z bliskiego otoczenia, kto popełnił przestępstwo, jest uznawane za coś normalnego. Nawet ci Sorevianie, którzy po prostu niedostatecznie gorliwie stosują się do kodeksu, mogą się spotkać z ostracyzmem.
     
    Mentalność Sorevian jest uzależniona nie tylko od kodeksu, ale także od wierzeń religijnych - wierzą, że świat i istoty na nim żyjące został stworzony przez sivaronów - smocze bóstwa - a oni sami są ich najważniejszym tworem, ich dziećmi, wybranymi, by wypełniały ich wolę w świecie, jak również prowadziły pomniejsze istoty. To wiąże się z przeświadczeniem Sorevian, iż należą do wyższej rasy i że wszystkie inne żyjące stworzenia - także Terranie oraz pozostałe rasy rozumne - stoją pod nimi. Nie sprawia to jednak, że nimi pogardzają - na ogół szanują je na swój sposób i nie odnoszą się z wyższością do ich przedstawicieli w bezpośrednich kontaktach. W praktyce, często się zdarza, że stosunek jaszczurów do innych ras jest lekko protekcjonalny.
     
    W myśl religii Sorevian, istnieją trzej sivaroni - Daerion, Feomar i Saneor.
    - Daerion jest zielonym smokiem, bogiem życia i miłości. Jego domena - życie - jest szeroko pojmowana, w związku z czym patronuje on znakomitej większości soreviańskiego społeczeństwa.
    - Feomar jest czerwonym smokiem, bogiem wojny i patronem wojowników.
    - Saneor jest niebieskim smokiem, reprezentującym rozum, racjonalizm i równowagę. Jest patronem uczonych, naukowców, artystów czy filozofów.
     
    Odwiecznym wrogiem trzech sivaronów jest Kagar - smok ciemności, śmierci i zniszczenia, soreviański odpowiednik szatana. Ironicznie, jest także ich ojcem oraz zabójcą ich matki - smoczycy Maien - z którą zbudował fundamenty świata, po czym poróżnił się co do tego, jakie reguły winny owym światem rządzić.
     
    W religii Sorevian istnieją także pomniejsze smoki - sivafarowie - będące sługami trzech bóstw. Można ich w pewnym stopniu porównać do występujących w religii chrześcijańskiej aniołów. Jaszczury wierzą, że każdy z nich - o ile za życia nie oddał się złu - zostaje po śmierci sivafarem jednego z trzech sivaronów. Rangę sivafara określają przy tym jego dokonania za życia. Niektórzy z sivafarów to istoty całkowicie fikcyjne, mityczne, inni zaś to w istocie postacie historyczne, które po śmierci zostały - jak wierzą Sorevianie - wysokiej rangi sivafarami.
     
    Jeszcze innym czynnikiem, wpływającym na społeczeństwo Sorevian, są ich więzi rodzinne. Jaszczury mają inny model rodziny, niż ludzie - nie łączą się w pary na całe życie, ich instynkty macierzyńskie są również dość słabe (choć zdarzają się, oczywiście, wyjątki od tej reguły). W zamian mają dużo silniejsze od ludzkich więzi przyjaźni oraz braterstwa - najsilniejszą znaną Sorevianom miłością jest ta, jaką czują do swoich braci i sióstr, z którymi pozostają razem od pierwszych chwil swego życia. Jeżeli ktoś jest wyjątkowo bliskim sercu Sorevianina przyjacielem, ten również może go pokochać, jak brata (jest to możliwe także wtedy, gdy ów przyjaciel należy do innej rasy).
     
    Chociaż te wszystkie zjawiska odróżniają Sorevian od Terran, jaszczury przypominają ludzi pod wieloma względami - są prawdopodobnie najbardziej "ludzką" ze wszystkich obcych ras. Lubią podobne formy rozrywki (ergo, podobnie jak ludzie lubią czytać książki, słuchać muzyki, oglądać filmy, grać w gry wideo czy też uprawiać dla rekreacji rozmaite dyscypliny sportowe), dobre towarzystwo, dobre jedzenie, a nawet... dobry alkohol (jako że Sorevianie produkują i spożywają napoje wyskokowe). Jedyne, czego nie traktują jako źródło przyjemności, to seks. Wierzą bowiem, że jako przedstawiciele wyższej rasy, nie powinni folgować najbardziej prymitywnym żądzom ciała.
     
    Ze względu na wojowniczą naturę Sorevian, bardzo popularne są wśród nich - nawet wśród cywili - sporty walki. Są one powszechnie ćwiczone i uprawiane, a zawody i turnieje w sztukach walki, tak lokalne, jak i międzynarodowe, cieszą się u nich ogromną popularnością - mniej więcej taką, jak sporty pokroju piłki nożnej czy koszykówki wśród Terran. Najbardziej popularne soreviańskie sztuki walki wręcz to: kai tae (elegancka, ale jednocześnie dość prosta i względnie łatwo przyswajalna - coś pomiędzy krav magą, a shotokanem; stanowi element szkolenia soreviańskich żołnierzy, w związku z czym weterani ze Strażników czy Sarukeri są na ogół mistrzami w tej sztuce), kai haiken (bardzo trudna i bardzo wyrafinowana, soreviański odpowiednik kung fu; często zgłębiają ją soreviańscy żołnierze z najbardziej elitarnych formacji), itsu gate (brutalna i mordercza, oparta na ciosach wykorzystujących całą siłę ciała wojownika i zdolnych zabić lub trwale okaleczyć pojedynczym trafieniem; najbardziej popularna wśród zabójców Genisivare, którzy dzięki niej potrafią zabić przeciwnika natychmiast, jednym ciosem) oraz fa envure (sztuka walki oparta bardziej na rzutach i chwytach, niż bezpośrednich ciosach - soreviański odpowiednik judo lub jiu-jitsu).
     
    SVS, jako że jest w istocie globalnym państwem federalnym, jednoczy wiele narodów, z których każdy ma własny język i kulturę. Chociaż od czasu utworzenia SVS poszczególne nacje zbliżyły się do siebie, doprowadzając do powstania "globalnej" kultury soreviańskiej, ich przedstawiciele wciąż czują więzi ze swoimi korzeniami oraz z narodem, z którego pochodzą.
    Istotniejsze soreviańskie narody, składające się na SVS, to między innymi: Favelia (potęga gospodarcza i militarna, przodująca w rozwoju technologicznym), Aderia (naród, w którym narodziła się panująca obecnie wśród Sorevian religia), Sheverea (kraj największy powierzchniowo oraz pod względem populacji), Ickanura (mocarstwo militarne, miejsce pochodzenia Genisivare oraz wielu wyznawanych obecnie, wojskowych tradycji), Genamea (kolejne mocarstwo, które wespół z Favelią i Shevereą skutecznie walczyło z terrańskimi najeźdźcami), Malafea (główny architekt SVS), Likara (wyspiarski naród, który podczas inwazji Terran na Sorev został przez nich całkowicie podbity, ale nigdy nie skapitulował, prowadząc walkę partyzancką; pod koniec wojny likarańscy partyzanci byli na tyle silni, że samodzielnie pokonali tamtejszy, osłabiony już garnizon Terran, i wyzwolili kraj), Nidema, Folara i Saruneva (trzy narody, które podczas wojny z ludźmi zostały przez nich zbombardowane nuklearne i fizycznie unicestwione - w miejscu, gdzie znajdowały się terytoria ich krajów, jest obecnie na Sorev ogromne pustkowie, zwane pustynią Amva).
     
     
     
    RZĄD I SIŁY PORZĄDKOWE
     
    System polityczny w soreviańskim imperium jest oparty na demokracji, która była znana jaszczurom na wieki przed założeniem SVS w roku 3099, podczas terrańskiej inwazji. Było zatem jasne, że wspólny rząd wszystkich soreviańskich nacji będzie republiką.
     
    Nadrzędną rolę w republice w jaszczurzej wersji odgrywa władza ustawodawcza. Jest ona piastowana głównie przez Senat, a także przez Radę SVS, która pełni rolę zarówno organu wykonawczego, jak i wyższej izby parlamentu. Ta druga składa się łącznie ze 154 delegatów, wyłanianych w drodze demokratycznych wyborów. Wśród nich jest osiemnastu najstarszych rangą przywódców wojskowych (marszałków - shivanure, oraz admirałów - karimure), tworzących Najwyższą Radę Wojskową SVS. Podstawową funkcją Rady SVS jest inicjowanie projektów ustaw, wprowadzanie poprawek, jak również prace wykonawcze nad zatwierdzonymi ustawami.
     
    Drugi z nadrzędnych organów - Senat - składa się z 698 senatorów. Jako że to senatorowie głosują nad wprowadzeniem ustawy w życie, to oni w praktyce decydują, jakie prawo będzie stanowione w SVS. Senatorowie, podobnie jak delegaci do Rady SVS, są wybierani poprzez wybory demokratyczne, mogą być również usunięci ze stanowiska poprzez wotum nieufności.
     
    Na poszczególnych planetach Sorevian istnieje ponadto system samorządowy, oparty na lokalnych radach, zwanych dyrektoriatami. Najwyższe rangą na danej planecie są Dyrektoriaty Kolonialne, które stanowią niejako odpowiednik Rady SVS na swojej kolonii i pełnią tam władzę - w zakresie określonym przez ustawę - wraz z lokalnym Zgromadzeniem.
     
    W SVS istnieje także niezależny system sądownictwa. Na jego czele stoi Najwyższy Trybunał, mający swoją siedzibę na Sorev.
     
    Soreviańska policja (Akerine) posiada podobny zakres kompetencji i jurysdykcji, co terrańska - a zatem, poza zwykłymi zadaniami (utrzymywaniem porządku w miastach i osiedlach, ściganiem przestępców, nadzorowaniem ruchu powietrznego), w jej gestii pozostaje także kontrolowanie wód terytorialnych na poszczególnych planetach. Tak jak Terranie, Sorevianie wykorzystują do tego celu wyłącznie lekkie jednostki, takie jak patrolowce czy korwety rakietowe, ale także łodzie podwodne. Uzbrojenie soreviańskich funkcjonariuszy nie odstaje od wojskowego w takim stopniu, jak u terrańskich, ale jest użytkowane zdecydowanie rzadziej - na co dzień, Sorevianie z policji w ogóle nie noszą broni (z wyjątkiem pałki pod napięciem oraz paralizatora), używając jej tylko w szczególnych przypadkach (dotyczy to głównie funkcjonariuszy z sił specjalnych, którzy ze zrozumiałych względów muszą być uzbrojeni). Trening Sorevian służących w Akerine koncentruje się w mniejszym stopniu na ćwiczeniach strzeleckich, w dużo większym zaś na sztukach walki wręcz. Funkcjonariusze soreviańskiej policji to z reguły albo byli wojskowi, albo sivantien już po odbyciu służby w charakterze rezerwistów - są w związku z tym zahartowani i bardzo zdyscyplinowani
    Akerine ma do dyspozycji dużo większe, niż policja terrańska, środki inwigilacji - wpasowuje się to w znaczną praworządność Sorevian oraz wzmiankowane, częste donoszenie na osoby z bliskiego otoczenia. Monitoring miast jest wzmożony, ulice i osiedla mieszkaniowe stale obserwowane, a prawne ograniczenia metod śledczych ingerujących w sferę prywatną - niewielkie. Pomniejsze posterunki są rozmieszczone dość gęsto na terenie miast, a funkcjonariusze regularnie odwiedzają okolicznych mieszkańców, przeprowadzając z nimi rozmowy i pytając o codzienne problemy. W ten sposób Akerine gromadzi również swego rodzaju bazę danych obywateli.
    Jedną z konsekwencji takiego stanu rzeczy jest fakt, iż przestępczość jest wśród Sorevian problemem zdecydowanie mniej palącym, niż wśród Terran - ale jest to w równej mierze spowodowane znaczną uczciwością Sorevian oraz wiernością społeczeństwa wobec reguł kodeksu (nawet przestępcy i ich zorganizowane grupy kierują się pewnymi zasadami). Także funkcjonariusze policji wykorzystują posiadane środki do faktycznego ścigania przestępców - nie zaś do nękania zwykłych obywateli.
     
    Wyrazem znaczącej ingerencji władz SVS w sferę prywatną obywateli jest profil policyjnych służb specjalnych o nazwie SNNM (Severei Nividei Nigate take Mafaze - dosłownie: Specjalnie Uprawnione Oddziały Anty-Terrorystyczne). Jednostka owa ma charakter częściowo militarny i jej funkcją jest przeciwdziałanie nie tylko akcjom stricte terrorystycznym, jak sugerowałaby nazwa, ale także wrogim operacjom szpiegowskim. Dla realizowania swoich zadań, posiada uprawnienia przekraczające te, jakie posiada Akerine (ale jej funkcjonariusze mogą zostać pociągnięci do odpowiedzialności dyscyplinarnej za bezzasadne z nich korzystanie). SNNM wykorzystywała je także do prowadzenia śledztw wymierzonych przeciwko terrańskiej rebelii na okupowanych planetach, ale dla zachowania poprawnych stosunków z ludźmi, władze SVS ściśle kontrolowały tamtejszą działalność funkcjonariuszy SNNM i zapewniały rekompensatę tym Terranom, którzy zostali pokrzywdzeni w efekcie poczynań soreviańskich agentów.
    SNNM składa się zasadniczo z dwóch typów funkcjonariuszy - pierwsi to kadra agentów. Ci nie są żołnierzami i nie przechodzą stricte militarnego przeszkolenia, to po prostu doskonale wyszkoleni i posiadający specjalne uprawnienia detektywi/agenci, wykonujący różne zadania o charakterze wywiadowczym - śledztwa, przesłuchania, tropienie i likwidowanie wrogich agentów oraz szpiegów itp. Czasami wspierają także Akerine w sprawach kryminalnych szczególnie wysokiej wagi.
    Drugi typ funkcjonariuszy SNNM to komandosi. Są to zasadniczo typowe oddziały anty-terrorystyczne, wyposażone w wojskowy sprzęt i uzbrojenie (w tym militarne transportery opancerzone RA-42 Virane), zbrojne ramię SNNM. Podobnie jak agenci, uczestniczą zarówno w operacjach policyjnych, jak i wojskowych - wymierzonych przeciwko wrogim szpiegom czy też sabotażystom. Komandosi SNNM, w odróżnieniu od agentów, często rekrutują się spośród soreviańskich żołnierzy.
    SNNM jest ponadto jednym z podstawowych "klientów" Genisivare. Zatrudniała wielokrotnie tych zabójców albo do zadań ochroniarskich, albo do wsparcia własnych komandosów czy też agentów.
     
     
     
    TECHNOLOGIA I UZBROJENIE
     
    Chociaż Sorevianie posiadają nowoczesne technologie, z których wielu używają także ludzie (będący najbardziej zaawansowaną technologicznie ze znanych ras), są w ogólnym ujęciu względnie opóźnieni. Przykładowo, choć używają głowic subatomowych jako standardowego uzbrojenia i potrafią produkować seryjnie pancerze wspomagane, ich technologie są w tych dziedzinach gorsze od terrańskich - głowice subatomowe są mniej wydajne, zaś pancerze wspomagane na tyle kosztowne w produkcji, że korzysta z nich jedynie wąska elita w armii (taka jak Sarukeri). Prawdopodobnie największym zmartwieniem dla Sorevian są ich źródła energii - przykładowo fakt, że ich reaktory fuzyjne są mniej wydajne, niż te wytwarzane przez ludzi, zmusza ich do umieszczania większej ich liczby na okrętach, niżby Terranie potrzebowali w analogicznej sytuacji. Co więcej - w dużej mierze z racji braku własnych psioników - Sorevianie posiadają niewielką wiedzę na temat psioniki, sposobów jej użytkowania (oraz przeciwdziałania), jak również na temat natury i utylizacji ciemnej energii (aczkolwiek, dzięki świeżo upieczonemu sojuszowi z Terranami, nadrabiają ostatnimi czasy zaległości w tej dziedzinie - co pozwoliło im m.in. znacznie udoskonalić posiadane psioniczne inhibitory).
     
    Są jednak technologie militarne, które Sorevianie rozwinęli doskonale. Najlepszym przykładem jest broń hipersoniczna (Gaussa), powszechnie używana przez ich siły lądowe. Nowoczesne karabiny, z jakich korzystają soreviańscy żołnierze, mają wielką siłę ognia oraz możliwości penetracji - wiele materiałów, jakie dzisiaj uznaje się za wytrzymałe, jak stal, beton czy też stop tytanowo-węglowy, nie stanowi dla nich absolutnie żadnej bariery. Inny wynalazek jaszczurów to materiały reaktywne, w tym najdoskonalszy zwany nonilanem - doskonale pochłania on energię kinetyczną, przez co wykonane zeń stroje ochronne są praktycznie niemożliwe do przebicia przez broń balistyczną. Sorevianie są ponadto dobrzy w metalurgii i stworzyli wiele wytrzymałych materiałów, takich jak ifuman, a przede wszystkim kheterium - jeden z najtrwalszych istniejących stopów, niezniszczalny dla używanej obecnie broni.
     
    Podczas gdy oddziały lądowe SVS są dość "konserwatywne" w kwestii technologii (nie mają żadnej broni energetycznej), ich flota gwiezdna jest bardzo nowoczesna. To jedyna formacja militarna, jaka ma dostęp do technologii osłon i najsilniejszych broni, takich jak działa laserowe wysokiej mocy (zdolne przepalać się przez planety, aż do jądra, w przeciągu sekund) i torpedy termonuklearne typu Daenture - niszczyciele planet. Uzbrojenie floty SVS zostało ponadto niedawno poszerzone o działa jonowe - nowo produkowane okręty są w nie uzbrojone i dzięki temu potrafią w krótkim czasie zneutralizować dowolnie potężne, wrogie osłony.
     
     
     
    SIŁY ZBROJNE
     
    Powszechnie uważa się, iż Sorevianie są najsilniejszą militarnie rasą spośród znanych. Jest tak nie tylko dzięki temu, iż są najbardziej zabójczymi wojownikami pośród przedstawicieli znanych ras, ale także dzięki wewnętrznej polityce armii, stawiającej sobie za cel tworzenie całych armii doskonale wyćwiczonych i zaprawionych w bojach, elitarnych żołnierzy. Dlatego właśnie kandydaci na wojowników są poddawani wyjątkowo rygorystycznemu szkoleniu, a w doborze nowicjuszy do sił specjalnych panuje ostra selekcja. Sama wzmianka o wezwaniu najbardziej elitarnych formacji wojskowych SVS nieraz wystarczała, by obniżyć morale u wojsk przeciwnika.
     
    Podstawową siłą zbrojną SVS jest tak zwana Milicja (oryginalnie: Manira). Każdy jaszczur, który decyduje się na wojskową karierę, zaczyna właśnie od niej - w związku z tym, składa się ona z niedoświadczonych na ogół żołnierzy, którzy dysponują ponadto tylko podstawowym sprzętem. Z drugiej strony, żołnierze ci są poddawani bardzo surowemu treningowi - zarówno fizycznemu, jak i strzeleckiemu oraz w walce wręcz (szkolenie w tej ostatniej dziedzinie obejmuje także trening w kai tae - jednej z soreviańskich sztuk walki). W związku z tym, pomimo braku pancerzy wspomaganych i tym podobnych udogodnień, są bardzo silni i odporni na trudy służby.
     
    Jednocześnie Milicja stanowi formację, w której służbę odbywają rezerwiści - obywatele SVS, którzy nie wiążą swojej przyszłości z wojskową karierą, lecz muszą przebyć obowiązkową (pięcioletnią) służbę wojskową. Rezerwiści przechodzą nie mniej surowe szkolenie, niż regularni żołnierze i w razie potrzeby (np. inwazji na rodzimą planetę) mogą zostać powtórnie powołani do armii. W związku z tym, Milicja jest w teorii formacją bardzo liczną, zważywszy na fakt, iż jej rezerwą jest zasadniczo praktycznie cała soreviańska populacja. Z drugiej strony, istnieje rozdźwięk w sprzęcie, jakim dysponują żołnierze zawodowi oraz rezerwiści. Władze SVS pracują nad szerokim udostępnieniem tym drugim doskonalszego technicznie sprzętu, lecz wyposażanie weń jednostek rezerwy postępuje powoli.
     
    Żołnierz Milicji posiada uproszczony, pełny kombinezon wykonany z nonilanu oraz materiałów termoszczelnych, częściowo kryty zewnętrznymi płytami z advinenu (na torsie, przedramionach oraz goleniach). Wystarcza to do powstrzymania strzałów ze standardowej broni przeciwpiechotnej. Kombinezon ów posiada system wspomagania celowania, kontrolowany poprzez komputer, wbudowany w duży, czarny wizjer, osłaniający górną połowę łba. Poza tym jednak, nie ma żadnych układów zwiększających siłę bądź szybkość żołnierza. Niemniej, oddaje do dyspozycji użytkownika najbardziej podstawowe systemy elektroniczne, obecne w bardziej zaawansowanych kombinezonach, takie jak osobisty transponder (pozwalający własnym sensorom odróżnić go od żołnierzy wroga, a dowódcom określić jego pozycję), system monitorowania zdrowia (wraz z gotowymi do iniekcji, podstawowymi środkami farmakologicznymi, takimi jak środki przeciwbólowe), czy też osobisty komunikator. Wizjer posiada własny komputer oraz podstawowe funkcje wizyjne (w tym termowizję) i celownicze (mogą być sprzężone z używaną aktualnie bronią, dzięki czemu "nanoszą" na wziernik przezierny dokładny obraz tego, gdzie broń jest wymierzona - co z oczywistych względów ułatwia celowanie). Podstawowa broń w Milicji to lekki hipersoniczny karabin pulsacyjny AGM-14, inne powszechnie używane typy uzbrojenia to strzelba kasetowa AGM-21, standardowy pistolet AGM-18 oraz wyrzutnia subatomowych rakiet protonowych AGM-30. Dywizje pancerne Milicji składają się w większości z pojazdów szturmowych RA-40 Ragera (hybrydy bojowego wozu piechoty i lekkiego czołgu) oraz opancerzonych transporterów piechoty RA-42 Virane, w mniejszym stopniu z czołgów podstawowych RA-36 Hakade w wersji RA-36/D8 (te ostatnie są wyłącznie na wyposażeniu jednostek regularnej armii). Na artylerię składają się wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe RA-44 Nagata.
     
    Milicja odgrywała niegdyś znaczącą rolę w armii SVS, jednak obecnie, wobec rozrostu formacji elitarnych (przede wszystkim Strażników) oraz zwiększenia dostępności zaawansowanych technologii, jej znaczenie znacznie zmalało. Żołnierze zawodowi, planujący dalszą karierę w bardziej elitarnych formacjach, stanowią w niej mniejszość - podczas konfliktu powołuje się bowiem z reguły na danej planecie miliony rezerwistów (w pierwszej kolejności spośród osób młodych, sprawnych, które dopiero niedawno ukończyły szkolenie). Także wycofanie soreviańskich wojsk z terrańskich kolonii - i usunięcie konieczności utrzymywania stałej armii dostatecznie dużej, by utworzyć zeń garnizony na tych koloniach - przyczyniło się do spadku znaczenia Milicji. Obecnie jej podstawowym zadaniem jest wzięcie na siebie pierwszego uderzenia sił wroga w razie inwazji oraz obrona kolonii do czasu, aż na miejsce nie zostaną przysłane posiłki złożone z elitarnych formacji, by te mogły przeprowadzić kontrofensywę. Podczas tej ostatniej, Milicja pełni głównie zadania pomocnicze, polegające przykładowo na oczyszczaniu zdobytego terenu i eliminowaniu odizolowanych gniazd oporu wroga.
     
     
    Żołnierze, którzy odsłużyli w Milicji pewien okres czasu (przynajmniej dziesięć lat) i nabyli doświadczenia, mogą ubiegać się o przystąpienie do jednej z formacji elitarnych - można powiedzieć, formacji drugiego poziomu. Formacje te to Strażnicy, VRN oraz OSA.
     
     
    Strażnicy - (oryginalnie: Raveni) to zaawansowana taktyczna formacja szturmowa oraz kręgosłup armii SVS. Strażnicy niejednokrotnie wspierają w walce młodszych kolegów z Milicji, ale działają na ogół samotnie, wykonując z reguły trudniejsze zadania oraz biorąc na siebie główny ciężar walk. Poza tym, iż są weteranami, którzy uczestniczyli już w bitwie, przechodzą dodatkowe szkolenie po przystąpieniu do sił Strażników. To ostatnie jest jeszcze bardziej surowe, niż w Milicji, i obejmuje poddawanie nowicjuszy licznym próbom wytrzymałości, aby wyeliminować słabszych kandydatów. Wiąże się ponadto z wyższym poziomem specjalizacji, niż w Milicji. Większość spośród Strażników to szturmowcy, ale są wśród nich także oddziały desantowe, oddziały wyspecjalizowane w walce w niebezpiecznym otoczeniu, marines, i tak dalej.
    Strażnik ma do dyspozycji zdecydowanie lepszy sprzęt, niż wojownik Milicji - zamiast oddzielnych elementów stroju, nosi pełny kombinezon, wykonany niemal w całości z nonilanu oraz chroniony odrębnymi, brązowymi w ubarwieniu (mundur polowy Strażnika również jest koloru brązowego) płytkami z advinenu. Sam kombinezon jest ponadto zbudowany ze specjalnych włókien i obwodów systemu wspomagającego - zwiększa to nieco siłę fizyczną użytkownika, a ponadto oddaje mu do dyspozycji system wspomagania celowania, kontrolowany poprzez pełny, czarny wizjer, okrywający górną połowę łba i połączony z podręcznym komunikatorem. Wizjer ów, posiadający własny komputer, ma także dodatkowe funkcje - celownicze, wizyjne oraz nawigacyjne. Podstawowa broń osobista Strażnika to hipersoniczny karabin szturmowy AGM-42 (zwany potocznie irmare - dosłownie "szpon"), inne często używane w tej formacji typy broni to ciężka strzelba kasetowa AGM-22, plazmowy miotacz płomieni EG-24 oraz wyrzutnia subatomowych rakiet protonowych AGM-30. Także pancerne zagony Strażników składają się ze sprzętu wyższej klasy - trzon stanowią czołgi podstawowe RA-48 Nizure, bezpośrednim wsparciem piechoty są mechy szturmowe RD-45 Suiver, a artyleria składa się z czołgów rakietowych RA-50 Asimure.
    Służba w oddziałach Strażników trwa z reguły kilkadziesiąt lat - istnieje zatem pewna różnica w poziomie pomiędzy nowicjuszami, niedawno przyjętymi do tej formacji, a zaprawionymi w bojach weteranami. Ci ostatni konstytuują w ramach sił Strażników elitarne jednostki, o rozpoznawalnych i budzących respekt nazwach. Należą do nich tzw. Straże - formacje przypisane do obrony danych planet (np. Straż Sorev, Straż Akiosa, Straż Ravaneri, itp.), złożone tylko z doborowych Strażników.
     
    VRN - (Vesali Rava Nigate, dosłownie: Siły Ochrony Ojczyzny) formacja ta jest w istocie elitarnym odłamem Milicji, specjalizującym się w działaniach obronnych. Nie uczestniczą w akcjach ofensywnych, zamiast tego otrzymując zadania obrony ważnych strategicznie pozycji. Ich dodatkowy trening jest również zorientowany na tego typu operacje. Są w pewnym sensie drugą linią obrony, w razie, gdyby zawiodły lokalne siły Milicji. Wykorzystuje się ich także do akcji militarnych na dużą skalę, np. do osłaniania flanek lub tyłów nacierającej armii, jak również linii zaopatrzeniowych i tym podobnych.
    Sprzęt i uzbrojenie VRN są zbliżone do tych używanych przez Milicję, lecz żołnierzom VRN oddaje się do dyspozycji pewne typy broni oraz elementy ekwipunku, niedostępne dla młodszych kolegów. Zalicza się do nich lepszy strój ochronny, bazujący na kombinezonie Strażnika. Ponadto żołnierze VRN posiadają dodatkowe typy broni, takie jak lekki plazmowy miotacz płomieni EG-20 czy też ręczne działko rotacyjne AGM-50/K, a także dodatkowy sprzęt niezbędny do tworzenia umocnionych pozycji, w tym prefabrykowane bunkry, zautomatyzowane wieżyczki strażnicze i tym podobne konstrukcje, oraz duże zasoby inteligentnych min tudzież zdalnych ładunków wybuchowych. Pancerne zagony VRN to mieszanka sprzętu używanego przez Milicję oraz Strażników - mają do dyspozycji czołgi podstawowe RA-36/D8 Hakade oraz nowocześniejsze RA-48 Nizure, korzystają ze standardowych wyrzutni rakietowych RA-44 Nagata, ale w odróżnieniu od Milicji, posiadają duże ilości mechów RD-45 Suiver.
     
    OSA - (Okonade on Severei Asakuri, dosłownie: Wydział Operacji Specjalnych) formalnie kolejny elitarny odłam Milicji, w praktyce podstawowa soreviańska formacja komandosów, wykonujących wyłącznie specjalne zadania, takie jak akcje sabotażowe za liniami wroga. Przystępując do komandosów OSA, każdy nowicjusz przechodzi dodatkowe szkolenie w dziedzinie operacji specjalnych. Podobnie jak trening Strażników, jest ono mordercze, odbywa się w bardzo surowych warunkach i poddaje próbie wytrzymałość i zdolność przetrwania kandydata.
    Sprzęt komandosów OSA jest zorientowany na operacje specjalne - używają zatem kombinezonów, chroniących mniej niż te używane przez Strażników, za to mających zaimplementowane systemy stealth, przez co trudno ich wykryć nawet z pomocą takich środków, jak termowizja. Mają także do dyspozycji inne wyspecjalizowane urządzenia, pomocne w infiltracji wrogich pozycji - takie jak zagłuszacze komunikacji (w tym telepatycznej) czy akcesoria hakerskie. Podstawowa broń komandosa OSA to AGM-14/K - karabin pulsacyjny w wersji z tłumikiem. Często spotykany jest także lekki samopowtarzalny karabin snajperski AGM-36. Ze względu na charakter ich zadań, komandosi OSA nie mają własnych sił pancernych - wyjąwszy standardowe transportery piechoty RA-42 Virane.
    Podobnie jak w siłach Strażników, także w ramach OSA istnieje szereg elitarnych jednostek, złożonych wyłącznie z zaprawionych w bojach weteranów oraz wyspecjalizowanych w szczególnych rodzajach zadań.
    OSA jest ponadto, obok SNNM, drugim podstawowym klientem Genisivare - dowództwo OSA wielokrotnie zatrudniało zabójców albo jako wsparcie własnych komandosów, albo do samodzielnej realizacji zadań uznanych za szczególnie istotne bądź trudne.
     
     
    Weterani ze Strażników, VRN lub OSA, podobnie jak weterani z Milicji, mogą z czasem ubiegać się o dołączenie do jeszcze bardziej elitarnych formacji. Formacje te, które można nazwać formacjami trzeciego poziomu, stosują szczególnie ostrą selekcję, przez co składają się tylko z najlepszych żołnierzy. Są to - Gwardia, Sarukeri oraz zabójcy Genisivare.
     
     
    Gwardia - (oryginalnie: Zhelide) podobnie jak VRN, jest to formacja zorientowana na działania obronne. W odróżnieniu jednak od członków tej pierwszej, Gwardziści rzadko zostają przenoszeni - z reguły przydziela się ich trwale do obrony szczególnie istotnych obszarów, takich jak stołeczne miasta, kluczowe okręgi przemysłowe czy też baterie artylerii planetarnej. Rzadko opuszczają te tereny i są w związku z tym ostatnią linią obrony, jeśli zarówno Milicja, jak i VRN zawiodą. W praktyce zatem, żołnierze Gwardii niezbyt często uczestniczą w prawdziwej walce, chyba że na planetach regularnie atakowanych przez najeźdźców. Nadal jednak uważa się ich za szczególnie skutecznych żołnierzy, ze względu na ich ogromne doświadczenie w walce, nabyte przez dziesiątki lat. Starają się ponadto zachować formę - i dlatego stale prowadzą swego rodzaju gry wojenne, ćwiczebne starcia i całe bitwy (często nawet z użyciem ostrej - kaleczącej - amunicji).
    Gwardziści są standardowo wyekwipowani w pełne zbroje, wykonane z advinenu wzbogaconego kheterium. Zbroje te posiadają pewne cechy pancerzy wspomaganych, choć nie są nimi w istocie - wprawdzie mają serwomechanizmy, zwiększające siłę użytkownika, systemy wspomagania celowania, system monitorowania zdrowia, pełny hełm i wizjer z własnym komputerem, ale z drugiej strony, nie są uszczelnione, nie mają osłony ABC, a ich opancerzenie jest lekkie, w związku z czym nie ma potrzeby niwelowania ciężaru kombinezonu przez serwomechanizmy, zatem całość nie jest klasyfikowana jako pancerz wspomagany jako taki. Podstawowa broń Gwardzisty to ciężki hipersoniczny karabin szturmowy AGM-42/K, cięższa wersja noszonego przez Strażników AGM-42. Inne często używane typy broni to zaawansowany pistolet AGM-19/K, plazmowy miotacz płomieni EG-24 oraz wyrzutnia subatomowych rakiet protonowych AGM-30. Dywizje pancerne składają się głównie z czołgów RA-48 Nizure w wersji RA-48/D4, ze wsparciem ciężkich mechów RD-59 Katone oraz RD-60 Nedura. Zamiast standardowych RA-42 Virane, Gwardia ma ponadto do dyspozycji cięższe bojowe wozy piechoty typu RA-56 Engara.
     
    Sarukeri - sama wzmianka o wezwaniu tych wojowników nieraz wystarczyła, by przerazić wrogów Sorevian. Sarukeri to soreviańscy super-żołnierze, oddziały śmierci, elita elit armii SVS. Są powoływani wyłącznie spośród najlepszych weteranów z sił Strażników czy też VRN - co oznacza, że można napotkać w tej formacji "nowicjuszy", którzy są w istocie bitnymi, zaprawionymi w bojach weteranami, mającymi za sobą czterdzieści, pięćdziesiąt, a nawet sześćdziesiąt i więcej lat służby.
    Ich nazwa pochodzi od mitycznych wojowników z soreviańskich przypowieści religijnych. Według mitologii jaszczurów, Sarukeri byli elitarnymi wojownikami, którzy w Trzeciej Erze szczególnie wsławili się podczas walk z demonami Kagara oraz spaczonymi pobratymcami. Przewodzić miał im Nevari, późniejszy sivafar, wraz z sześcioma zaufanymi porucznikami. Etymologia tego słowa jest niejasna (pochodzi ze starodawnego języka aderiańskiego), lecz w przybliżeniu oznacza ono "siewcy śmierci" albo "niosący śmierć".
    Jednym z czynników, decydujących o sile Sarukeri, jest fakt, iż rekruci w tej formacji są poddawani modyfikacjom, celem zwiększenia ich wartości bojowej. Przykładowo codziennie przez pierwsze kilka tygodni (a także regularnie w późniejszych latach, lecz w mniejszych odstępach czasu) odbywają kąpiele w chemicznej substancji, zwanej nukerą - wchodzi ona w reakcję z łuskami Sorevianina i utwardza je, zmieniając skórę jaszczura w naturalny pancerz, zdolny do samodzielnego powstrzymania strzału z małokalibrowej broni. Ponadto, Sarukeri wszczepione zostają liczne cybernetyczne implanty, zwiększające ich siłę, refleks oraz inne cechy. W niektórych przypadkach stosuje się także inne modyfikacje, takie jak utwardzenie kłów i pazurów Sarukere przy pomocy czynników biochemicznych - co pozwala im naruszyć nawet nowoczesne pancerze wrogiej piechoty. W efekcie Sorevianie przyjęci do Sarukeri osiągają poziom niedostępny dla zwykłego jaszczura.
    Sarukeri jako jedyni żołnierze w armii SVS są wyposażeni w nowoczesne pancerze wspomagane - wysokiej klasy (nawet jak na obce - np. terrańskie - standardy) kombinezony typu FV-300 (w istocie rozwiniętą wersję wcześniejszych pancerzy wspomaganych typów FV-100, FV-150 oraz FV-255), chronione wykonanym z ifumanu (stopu używanego do budowy czołgów) pancerzem, całkowicie niewrażliwym na ogień z małokalibrowej broni i wysoce odpornym na inne typy uzbrojenia. Luki w ifumanowym pancerzu są zabezpieczone nonilanem oraz warstwą materiału termoszczelnego. Inne cechy FV-300 to m.in. serwomechanizmy (mnożące siłę fizyczną użytkownika przez pięć), systemy wspomagania celowania, pełna osłona ABC (ochrona przeciw broni atomowej/biologicznej/chemicznej), system cyrkulacji tlenu (pozwalający dowolnie długo oddychać w środowisku, gdzie normalnie jest to niemożliwe), system sensorów (zestaw detektorów czułych na ruch, ciepło, bicie serca, emanację energii i inne czynniki, zdradzające obecność wroga) hełm z wizjerem i własnym komputerem, także system medyczny, natychmiast rozpoznający obrażenia i podający środki farmakologiczne rannemu użytkownikowi. Rękawice kombinezonu są ponadto dodatkową bronią do walki wręcz - uzbrojone w ostre pazury i podłączone do zasilania kombinezonu, umożliwiają zarówno rozrywanie wrogów na strzępy, jak i porażanie ich wysokim napięciem.
    Sarukeri mają do dyspozycji szczególnie śmiercionośny zestaw uzbrojenia - podstawowa broń osobista to ciężki hipersoniczny karabin szturmowy AGM-43/K, wyposażony dodatkowo w wyrzutnię RPG (strzelającą granatami kasetowymi lub przeciwpancernymi z subatomowym ładunkiem), inne używane w tej formacji typy broni to m.in. ciężki plazmowy miotacz płomieni EG-25, ciężkie działko rotacyjne AGM-50, ciężka strzelba kasetowa AGM-22/K oraz wyrzutnia subatomowych rakiet neutronowych AGM-32. Trzon sił pancernych Sarukeri tworzą ciężkie czołgi RA-54 Etsuge, bezpośrednie wsparcie piechoty stanowią mechy RD-60 Nedura oraz bojowe wozy piechoty RA-56 Engara, zaś artylerię konstytuują czołgi rakietowe RA-50 Asimure.
     
    Genisivare - (dosłownie: Smocze Oczy) obok Sarukeri, jest to druga formacja, jakiej wrogowie Sorevian szczególnie się obawiają. Zasadniczo nie należy do regularnych struktur wojskowych SVS i choć zalicza się ją do formacji trzeciego stopnia, może przyjąć także bardzo młodych kandydatów, przez wzgląd na ich uzdolnienia. To organizacja szkoląca profesjonalnych zabójców. Genisivare przyjmuje tylko kandydatów z największym potencjałem i szkoli ich na perfekcyjnych morderców. De facto działa jako grupa specjalna do szczególnie trudnych i szczególnie istotnych zadań, nie ograniczając się tylko do likwidacji ważnych osób.
    Zabójcy Genisivare przechodzą nie tylko rygorystyczny trening fizyczny, ale też specjalne szkolenie mentalne. Uczą się wykorzystywania specyficznych technik medytacyjnych, które pozwalają im osiągnąć zaem - stan pełnej kontroli nad ciałem i umysłem. Dzięki temu, zabójcy Genisivare mogą łamać swoje naturalne ograniczenia i robić rzeczy, jakich nie byłby w stanie dokonać zwykły Sorevianin. Do ich zdolności należy m.in. poszerzenie refleksu, w ramach którego redukują czas między myślą, a akcją, aż ten osiąga wartość bliską zeru - zabójcy są zatem szybsi, niż ktokolwiek w znanym wszechświecie. Potrafią także blokować niechciane bodźce, np. ból, a nawet wyciszyć się mentalnie, przez co stają się niewyczuwalni dla psioników. Sami ze swojej strony są w stanie wyczuwać obecność innych - a także ich emocje - oraz wykrywać cudzą aurę i zdolności psioniczne.
    Genisivare są znani nie tylko z tajnych operacji, ale także z masowych rzezi. Niektórzy z nich specjalizują się nawet w otwartych walkach z niektórymi przeciwnikami, takimi jak ildańskie Ragnery - odnotowywano przypadki, gdy niewielki oddział zabójców wycinał w pień tysiące tych potworów, blokując ich marsz. Podczas wojny z Terranami niejednokrotnie zdarzało się też, że drużyny zabójców wdzierały się nocami po cichu do baz ludzi, by tam dokonać rzezi.
    Chociaż zabójcy Genisivare nie noszą pancerzy wspomaganych, ich kombinezony wciąż bazują na zaawansowanej technologii - są podobnej budowy, co kombinezony Strażników, dzięki czemu także zwiększają nieznacznie siłę użytkowników, mają też system wspomagania celowania, system stymulacji neuronów, poprawiający refleks, a także cały zestaw systemów stealth, utrudniający wykrycie zabójcy. Ostatnie wersje kombinezonu Genisivare mogą nawet stawać się niewidzialne. Typowe uzbrojenie zabójcy Genisivare to ciężki karabin snajperski EG-64, korzystający z kilku typów amunicji (przy użyciu właściwego, broń ta może przebić nawet pancerz pojazdu opancerzonego), oraz pistolet AGM-19/D, wraz ze zintegrowanym tłumikiem. Podstawowa broń do walki wręcz to długi nóż, wykonany z kheterium (a zatem niezniszczalny i zdolny przeciąć nawet nowoczesne pancerze), ale spotyka się także inne typy oręża - miecze, katary czy też lance.
    Genisivare nie jest organizacją jednolitą - dzieli się na pomniejsze, samodzielne zakony, zwane gildiami (oryginalny termin - zhael - określa także starodawne organizacje kupców lub rzemieślników, powołane w celu obrony własnych interesów). Każda gildia kierowana jest przez Mistrza Gildii oraz Radę Gildii, w skład której wchodzą starsi rangą zabójcy - Egzekutorzy.
    Niektóre z ważniejszych gildii Genisivare to - Gildia Smoczego Pazura (obecnie największa, specjalizująca swoich wychowanków w walce mieczem oraz tajnych operacjach), Gildia Cieni (niegdyś największa, zlikwidowana w 3266 na skutek politycznego skandalu, kiedy to oskarżono ją o zabójstwo siedmiu senatorów), Gildia Gromu (szkoląca najlepszych snajperów), Gildia Widm Śmierci (ciesząca się sławą najlepszej w dziedzinie cichych zabójstw oraz tajnych operacji), Gildia Krwawych Żniwiarzy (znana z masowych rzezi dokonanych na ildańskich Ragnerach, korzystająca z unikalnej broni, jaką są lance) oraz Gildia Skrwawionej Dłoni (uznawana powszechnie za najbardziej barbarzyńską - zabójcy zeń pochodzący szkolą się w wykorzystywaniu w walce kłów i pazurów, dobrowolnie oddają się pierwotnej, naturalnej żądzy krwi, a niektóre z ich zwyczajowych rytuałów obejmują picie krwi; są ponadto łatwo rozpoznawalni ze względu na nienaturalne, czerwone zabarwienie tęczówek - oznakę uzależnienia od Krwi Feomara, bojowego narkotyku wzmagającego agresję).
     
     
     
    FLOTA GWIEZDNA
     
    Flota SVS, chociaż budzi mniejszą grozę niż siły lądowe, jest bardzo bitna - tylko okręty Terran przewyższają soreviańskie pod kątem mocy bojowej, a i tu przewaga jest niewielka. Jednostki jaszczurów zawdzięczają to nie tylko posiadanej, ogromnej sile ognia - wystarczającej, aby każdy okręt z osobna mógł zniszczyć planetę tylko przy użyciu konwencjonalnej artylerii - ale także przyjętej doktrynie, zakładającej oparcie siły floty na dużych i ciężkich okrętach. Z tego względu, podstawowymi okrętami w soreviańskiej marynarce wojennej są krążowniki liniowe, a i mniejsze jednostki - na przykład niszczyciele - projektuje się z założenia tak, aby były proporcjonalnie większe i silniejsze od swoich odpowiedników u obcych ras. Doktryna ta narodziła się jeszcze w czasach wojny soreviańsko-terrańskiej, podczas której Sorevianie założyli, iż budowane w przyszłości przez Terran okręty (jak również okręty innych ras obcych, jakie mogli w przyszłości napotkać) będą najprawdopodobniej dysponowały mniejszą lub większą przewagą techniczną nad ich własnymi - toteż należy temu przeciwstawić czystą siłę.
     
    Podstawą uzbrojenia soreviańskich okrętów są różnego kalibru i typu baterie laserowe - jaszczury poświęciły wiele uwagi udoskonalaniu tego typu uzbrojenia, toteż ich lasery mają największą moc rażenia spośród wszystkich, jakie posiadają znane rasy (w tym Terranie, którzy woleli skoncentrować się na rozwoju innych rodzajów broni). Ciężkie działa laserowe na soreviańskich okrętach potrafią nawet przepalać się przez planety - aż do ich jądra - w przeciągu sekund, góra minut. Dodatkowe typy uzbrojenia to działa jonowe (zakłócające działanie tarcz i niszczące całą elektronikę przy bezpośrednim trafieniu w kadłub) oraz subatomowe i termonuklearne głowice bojowe (zdolne ścierać planety w proch kilkoma salwami). Współczesna taktyka soreviańskiej floty zakłada zneutralizowanie osłon nieprzyjaciela przy pomocy dział jonowych, a następnie zniszczenie właściwego celu ogniem artylerii laserowej oraz głowic bojowych.
    Marynarka wojenna SVS znajduje się obecnie w fazie przejścia z trzeciej do czwartej generacji, jednakże - głównie przez wzgląd na produkcję superniszczycieli klasy Feomar i związane z tym koszty - proces ów pozostaje we wczesnej fazie. Niemniej, pierwsze nowoczesne okręty czwartej generacji już istnieją, są w aktywnej służbie i korzystają ze szczególnie śmiercionośnego uzbrojenia - które obejmuje pocisk dezintegracyjne (na antymaterię). W założeniach, broń tego typu ma zasadniczo pozwolić wycofać z użytku lasery - które, ze względu na ich stale zwiększaną moc, nastręczają coraz większych problemów z konserwacją i chłodzeniem.
    Najpotężniejszą bronią w arsenale marynarki wojennej SVS są multifazowe termonuklearne torpedy typu Daenture, będące zasadniczo niszczycielami planet. To kolejny owoc starej doktryny, jaka narodziła się podczas wojny z Terranami oraz kolejna próba zniwelowania ewentualnej technicznej i liczebnej przewagi ludzi bądź też innej obcej rasy. Stąd jaszczury postanowiły nadać tej broni tak wielką siłę rażenia, jak tylko było to możliwe - torpedy Daenture miały być zdolne do natychmiastowego zniszczenia każdego okrętu, jaki nieprzyjaciel byłby w stanie wystawić przeciwko Sorevianom. Są jednak w efekcie bardzo kosztowne i nie produkuje się ich wiele. Do ich używania są przystosowane jedynie krążowniki liniowe (oraz superniszczyciele) - i niektóre z nich nie posiadają w ogóle na stanie tych torped. Z tych, które są w nie uzbrojone, zaledwie ułamek posiada zapas dodatkowych głowic (tj. więcej, niż na jedną salwę) w magazynie amunicyjnym. Sprawia to, że pomimo całej swojej potęgi, torpedy Daenture nie są powszechnie stosowane - przeznacza się je tylko na szczególnie istotne cele oraz potężniejsze jednostki wroga. Ich użycie wymaga ponadto aprobaty najstarszego rangą oficera na polu bitwy.
     
    Soreviańska flota wojenna składa obecnie z około 2500 dużych okrętów, od najmniejszej kanonierki klasy Ghera do największych krążowników liniowych klas Sivaron i Kaitan oraz superniszczycieli klasy Feomar. Marynarka SVS posiada także setki tysięcy myśliwców i około dziesięć tysięcy statków transportowych i zaopatrzeniowych, przewożących żolnierzy i zapasy pomiędzy okrętami i planetami.
     
    Soreviańska marynarka jest podzielona na dwanaście Flot Uderzeniowych, trzy Floty Patrolowe, cztery Floty Obronne i jedną Flotę Pionierów (w istocie, flotę inwazyjną). Każda z nich składa się średnio ze 125 okrętów, z eskortą przynajmniej 2000 myśliwców.
     
    Okręty obecnie(*) używane przez flotę SVS:
    - Szturmowa kanonierka klasy Ghera (z dwoma dwulufowymi ciężkimi działami laserowymi w charakterze głównej artylerii, co daje jej sporą siłę ognia, jak na jej rozmiary)
    - Szturmowa kanonierka klasy Isobe (uzbrojona w dwa ciężkie działa jonowe, zamiast laserowych)
    - Lekka fregata klasy Nogai (uzbrojona w lekką i średnią artylerię laserową, głównie do zwalczania myśliwców oraz innych lekkich okrętów)
    - Niszczyciel klasy Shizani (średniej wielkości okręt, mobilny jak na swoje rozmiary, uzbrojony w szeroki asortyment artylerii laserowej i wyposażony w dodatkową przestrzeń hangarową, pozwalającą mu na przenoszenie eskadry myśliwców lub bombowców)
    - Niszczyciel klasy Sarien (cięższy od Shizani, uzbrojony w ciężką i średnią artylerię jonową i laserową oraz cztery dziobowe wyrzutnie torpedowe, strzelające subatomowymi lub termonuklearnymi głowicami)
    - Niszczyciel rakietowy klasy Ravame (z lekką i ciężką artylerią rakietową, pełni głównie rolę okrętu wsparcia ogniowego)
    - Lotniskowiec klasy Laugan (zdolny przenosić do 250 myśliwców lub bombowców - stan dwóch skrzydeł oraz maszyny nadprogramowe / rezerwowe)
    - Okręt inwazyjny klasy Nevari (ogromny statek o wieloczłonowej budowie, z wielką przestrzenią ładunkową, pozwalającą mu przewozić na pokładzie całe armie)
    - Okręt inwazyjny klasy Ihvora (starszy model okrętu inwazyjnego, teoretycznie przestarzały, lecz wciąż w użytku)
    - Lekki krążownik klasy Istera (jedna z nielicznych jednostek czwartej generacji w służbie, okręt wsparcia ogniowego uzbrojony w średnie działa jonowe, prowadnice magnetyczne na hybrydowe pociski dezintegracyjne, a także broń obrony punktowej)
    - Krążownik liniowy klasy Sivaron (potężny okręt wojenny, tworzący kręgosłup floty SVS, uzbrojony w szeroki asortyment artylerii laserowej i jonowej oraz lekkie pociski, zdolny do walki z każdym wrogiem; cztery dziobowe wyrzutnie torpedowe, przystosowane do odpalania torped typu Daenture, niszczycieli planet; dodatkowa przestrzeń hangarowa, pozwalająca mu przewozić jeden dywizjon myśliwców lub bombowców)
    - Krążownik liniowy klasy Kaitan (inny okręt czwartej generacji i ulepszona wersja krążownika liniowego, z główną artylerią złożoną w całości z prowadnic magnetycznych na hybrydowe pociski dezintegracyjne oraz drugorzędną artylerię złożoną z dział jonowych)
    - Superniszczyciel klasy Feomar (ogromny okręt, zdolny walczyć z całą flotą wroga jednocześnie i unicestwiać planety w przeciągu minut; teoretycznie niezniszczalny ze względu na zewnętrzny pancerz, zbudowany z czystego kheterium)
     
    Myśliwce obecnie(*) używane przez flotę SVS:
    - Myśliwiec przewagi kosmicznej A-19 Iradion (lekko uzbrojony i opancerzony, ale szybki i zwrotny)
    - Ciężki myśliwiec wielozadaniowy A-22 Evalon (ciężko opancerzony i uzbrojony, zdolny zniszczyć każdy cel)
    - Bombowiec taktyczny E-8 Halome (duży i dość powolny, zdolny przenosić ciężkie głowice do nalotów i wsparcia jednostek naziemnych, także do ataków na duże okręty)
    - Lekki desantowiec VT-11 Faderei (uzbrojony do atakowania celów naziemnych, z przestrzenią ładunkową pozwalającą mu przewozić pluton żołnierzy)
    - Lekki prom/abordażowiec VT-12 Linge (nieuzbrojony, zaprojektowany do lotów w przestrzeni i akcji abordażowych)
    - Ciężki desantowiec VT-14 Shaveni (nieuzbrojony, z chwytakiem pozwalającym mu przenosić dowolny, pojedynczy pojazd)
    - Lekki desantowiec/kanonierka VT-15 Savurei (desantowiec o zmniejszonej względem VT-11 przestrzeni ładunkowej, za to przystosowany do przenoszenia większej ilości uzbrojenia)
     
     
    (*)lista NIE OBEJMUJE zatem typów jednostek, które współcześnie (lata osiemdziesiąte XXXIII wieku) są uznawane za przestarzałe. Niektóre z nich są jeszcze w marginalnej służbie, np. w charakterze okrętów szkoleniowych, ale reszta egzemplarzy została wycofana z użytku i przerobiona na złom.
     
     
     
    STOSUNEK DO INNYCH RAS
     
    Jako że Sorevianie wierzą, iż należą do wyższej rasy, ich nastawienie do przedstawicieli innych ras bywa często protekcjonalne. Rzadko ich nienawidzą czy też nimi pogardzają - może za wyjątkiem Ildan, którzy są postrzegani nie tylko jako wróg, ale jako rasa, która nie ma szacunku dla życia (ze względu na tworzenie armii genetycznie wyhodowanych potworów, wybijających ludność cywilną - dzieci i dorosłych - na równi z żołnierzami...). Nawet tu jednak nienawiść jest skierowana nie tyle przeciwko samym Ildanom, co Ragnerom. Terranie natomiast, chociaż dopuścili się wielu okrucieństw wobec jaszczurów (jak choćby "stworzenie" Pustyni Amva na ich macierzystym świecie, na obszarze, gdzie istniały niegdyś trzy państwa i żyło około miliarda osób), nie spotykają się z nienawiścią z ich strony. Z drugiej strony, nie są też postrzegani jako przyjaciele (chociaż jest wiele przykładów przyjaźni pomiędzy jaszczurami, a ludźmi - zwłaszcza w Lidze Zewnętrznych Światów, które były wielokrotnie atakowane przez Auvelian i Ildan i na których gady walczyły wraz z Terranami w obronie miejscowej ludności cywilnej). Sorevianie nie żywią określonych uczuć wobec Xizarian, wyjąwszy postrzeganie ich - konkretnie ich kasty wojowników, Sivt - jako brutalnych i barbarzyńskich. Trochę podobnie postrzegają Fervian, ale jednocześnie ich szanują, jako że są ich najstarszymi sojusznikami. Sprawy mają się inaczej z Auvelianami - jaszczury mają świadomość, iż są oni starożytną rasą i nie podważają ich wiedzy ani doświadczenia, ale z drugiej strony wierzą, że nigdy nie byli na nie gotowi oraz że wykorzystują je w niewłaściwy sposób. Auvelianie chcieliby przewodzić innym rasom, ale to raczej Sorevianie - jako wyższa rasa (w ich mniemaniu) - powinni to robić, jak uważają same jaszczury.
    Ogólnie rzecz biorąc, Sorevianie są najbardziej tolerancyjną z ras - pozwalają obywatelom obcych cywilizacji osiedlać się na swoich koloniach, co doprowadziło do uformowania się unikalnego społeczeństwa, jakie egzystuje na planecie Akios. Jest to na chwilę obecną jedyna planeta w znanym wszechświecie, gdzie zamieszkują obok siebie przedstawiciele wszystkich znanych ras. Mniejszości terrańskie występują ponadto na tych planetach, gdzie ludzie niegdyś dokonywali inwazji - macierzystym Sorev, a także Ravaneri, Samaveri, Panameri, Khasari oraz Amenei.
     
     
     
    ===================================================================
     
     
    Dodatkowe linki:
    http://bazil3282.deviantart.com/art/Sorevian-battlecruiser-concept-340898360 - prosty szkic soreviańskiego krążownika liniowego, wraz z garścią technicznych danych
    http://bazil3282.deviantart.com/art/Sorevian-alphabet-sample-340649327?q=gallery%3ABazil3282%2F27295368&qo=5 - zapisana w soreviańskim alfabecie lista ichnich rang wojskowych
     
  2. Bazil
    Okropny eksperyment trwa, idę za ciosem - także dlatego, żeby Sorevianie nie byli tacy całkiem samotni.
    Tym razem kompendium (tak jak poprzednio, zawierające przede wszystkim podstawowe i najbardziej istotne dane) dotyczy stałych uczestników kosmicznych awantur, znaczy nas. Ludzi, homo sapiens, Ziemian, Terran (a nazwałem ich "oficjalnie" Terranami, nie Ziemianami, bo to po prostu lepiej brzmi).
    Aha - jeśli ktoś zagłębiał się wcześniej w tamto mini-kompendium Sorevian, to zawiadamiam, że zapomniałem się wówczas pochwalić, iż zaprojektowałem im ich własny alfabet. Ci, którzy chcą go ujrzeć, niech ponownie zajrzą w kompendium, zjadą na dół tekstu i klikną jeden ze znajdujących się tam linków.
    No, ale "tera my".
    ============================================================================
     
    Terranie są rasą lądowych ssaków, pochodzących z planety Terra (lepiej znanej jako Ziemia). Niegdyś byli bardzo ekspansjonistyczną nacją, która dokonała eksterminacji kilku obcych cywilizacji w swoich międzygwiezdnych podbojach. Po tym, jak zostali pokonani przez rasę humanoidalnych jaszczurów - Sorevian - byli przez nich okupowani przez niemal wiek. Obecnie, krótko po odzyskaniu pełnej niepodległości, starają się przeciwdziałać auveliańskiemu oraz ildańskiemu zagrożeniu, wespół z ich dawnymi wrogami - a obecnie świeżo upieczonymi sojusznikami - jaszczurami.
    Terranie są najbardziej zaawansowaną technologicznie rasą w znanym wszechświecie. Mają najsilniejszą broń, o największej sile ognia. To nadrabia ich fizyczną słabość, która czyni ich naturalnie słabszymi w walce od przedstawicieli takich ras, jak Sorevianie czy Xizarianie. Terranie mają ponadto największe międzygwiezdne imperium, składające się z ponad stu skolonizowanych światów, oraz najpotężniejszy przemysł (chociaż przemysł zbrojeniowy - z racji faktu, że ludzie dopiero niedawno odzyskali pełną suwerenność - wciąż się rozwija i nie osiągnął jeszcze pełni swojego potencjału). Obecnie (w latach osiemdziesiątych XXXIII wieku) Terranie są w stanie wojny z Auvelianami oraz Ildanami, są sprzymierzeni z Sorevianami (notabene: ich byłymi wrogami) oraz Fervianami oraz utrzymują chwiejny pokój z Xizarianami (niektórzy reprezentanci rządu tych ostatnich optują bowiem za podbojem ludzkich światów). Zmagają się ponadto z xizariańskimi oraz auveliańskimi (głównie tymi pierwszymi) piratami w sektorze Guvera.
     
     
    PODSTAWOWE DANE
     
    Organizacja polityczna: dawniej - GTF (Globala Terrana Federacio - Globalna Terrańska Federacja), obecnie - AMU (Aliancitaj Mondoj Unio - Unia Sprzymierzonych Światów), szereg mniejszych, niezależnych frakcji
    Ustrój: republika autorytarna (dawniej) / republika (obecnie)
    System społeczny: kapitalizm
    Język urzędowy: esperanto
    Waluta: kredyty
    Bandera: srebrny orzeł ponad ziemskim globem, z dwoma błyskawicami krzyżującymi się z jego skrzydłami, na ciemnoniebieskim tle (GTF), srebrny orzeł okolony laurami, na ciemnoniebieskim tle (AMU)
    Świat macierzysty: Ziemia
    Całkowita liczba systemów pod kontrolą: 986
    Całkowita liczba systemów skolonizowanych: 102
    Całkowita liczba planet skolonizowanych: 124
    Populacja: ok. 850 miliardów
    Liczebność sił zbrojnych: ok. 1,5 miliarda żołnierzy
    Liczebność okrętów wojennych: ok. 1200 dużych okrętów od klasy korwety wzwyż
     
     
    WYGLĄD I BIOLOGIA
     
    Jeśli nie ukradłeś komputera, na którym czytasz ten tekst, istnieje duże prawdopodobieństwo, że należysz do terrańskiej rasy. Ludzie są uznawani za dominującą formę życia na planecie Ziemia i choć jest to wodnisty świat, z oceanami i morzami pokrywającymi 75% jego powierzchni, Terranie są - co zaskakujące - ciepłokrwistymi, lądowymi ssakami. W odróżnieniu od innych zwierząt z tej gromady, są bezwłosi (wyjąwszy niektóre partie ciała, jak np. głowy), a ich sposób poruszania się jest oparty o nieefektywne przenoszenie ciężaru ciała z jednej nogi na drugą. Co około 24 godziny popadają ponadto w stan lekkiej śpiączki.
    Swoją fizyczną słabość i wątłość ludzie nadrabiają intelektem oraz instynktem przetrwania. To pozwoliło im zostać dominującym gatunkiem planety i założyć dobrze rozwiniętą cywilizację. Ludzie są ekspansywnym gatunkiem, żądnym zarówno bogactwa i władzy, jak i wiedzy - ich natura nie toleruje próżni, a zatem znane są liczne przypadki, kiedy po prostu wymyślali rozmaite fantastyczne historie (pod postacią mitów lub legend), objaśniające takie zjawiska, jak powstanie świata - jeśli tylko nie umieli poznać prawdy przykładowo ze względu na zbyt niski stopień zaawansowania cywilizacyjnego w danym czasie.
    Terranie są wszystkożerni. Tak jak wszystkie ssaki, są stałocieplni, a ich ciała utrzymują temperaturę na poziomie 36 stopni Celsjusza. To czyni ich istotami całkiem aktywnymi i żywymi. Fizycznie są słabi (choć i tak najsilniejsi z grupy fizycznie wątłych ras - co czyni typowego Terranina silniejszym od Auvelianina czy Ildanina), ale zawsze obchodzili wszelkie trudności z tym związane dzięki swojej inteligencji. Pozwoliło im to nawet wydłużyć ich życie - niegdyś umierali przeciętnie w wieku około 80 lat, zaś obecnie, dzięki postępowi w medycynie, łatwo dożywają 120 lat.
    Nie jest to jedyne, co odróżnia obecnie żyjących ludzi od tych z dawnych lat. Posiadłszy ogromną wiedzę w dziedzinie genetyki, Terranie powszechnie stosują korekcję DNA swojego potomstwa w fazie embrionalnej (podobnych technik używają także inne rasy, ale nie są one tak rozwinięte, jak te stosowane przez ludzi). Nie tylko wyeliminowało to całkowicie choroby dziedziczne i inne naturalne defekty, ale także sprawiło, że ludzie, jacy obecnie się rodzą, są ogólnie zdrowsi, silniejsi i sprawniejsi, niż ci z dawnych lat. Nie bez znaczenia jest także zastosowanie cybernetycznych implantów, które są w pewnych kręgach bardzo popularne.
    W przeciągu stuleci, Terranie jako rasa rozwinęli się nie tylko technologicznie, ale także ewolucyjnie - co pozwoliło na narodziny pierwszych ludzkich psychotroników. Obecnie zdolności psioniczne są wśród Terran względnie powszechne, ale u większości bardzo słabe - tylko nieliczni ludzie są na tyle uzdolnieni, aby stać się prawdziwymi psionikami. Zwykli ludzie, nie rozwijając swoich nikłych mocy, prowadzą u siebie do ich całkowitej atrofii. Terrańscy naukowcy pracują nad dokładnym wyizolowaniem genów odpowiedzialnych za psionikę, co może w przyszłości umożliwić praktyczne zastosowanie wyników owych badań w korekcji DNA - a tym samym, sprawić, że wszyscy rodzący się ludzie będą dysponowali realnymi zdolnościami psionicznymi.
    Niestety, technologiczny i cywilizacyjny rozwój Terran pociągał za sobą w przeszłości znaczne zniszczenia w przyrodzie. Planeta Ziemia - niegdyś piękny świat, bujny i pełen nie-rozumnych istot żywych, obecnie jest industrialnym piekłem, które (z racji całkowitego drenażu surowców naturalnych) nie jest nawet w stanie samodzielnie się wyżywić. Niezbędne surowce i produkty żywnościowe są nań sprowadzane z kolonii.
    Naturalny ekosystem Ziemi nie zginął jednak całkowicie - przetrwał na terrańskich koloniach, gdzie został wprowadzony poprzez terraformowanie.
     
     
    HISTORIA (w skrócie)
     
    Ludzie rozpoczęli swoje międzygwiezdne podboje w XXIII wieku, po utworzeniu GTF w miejsce starodawnej Organizacji Narodów Zjednoczonych w roku 2238. Stało się to w wyniku postępującego przez lata procesu globalizacji, który sięgnął w tamtym czasie zenitu. Nowy, globalny rząd, teoretycznie będący republiką, w praktyce był kontrolowany przez megakorporacje, które utworzyły ogromną sieć korupcji i przekupstwa wśród ludzi u władzy. Nic nie działo się bez ich wiedzy ani zgody, a zasiadający w Kongresie, przekupni delegaci głosowali zgodnie z ich wolą.
    Dzięki szybkiemu rozwojowi technologii, który doprowadził do wynalezienia napędu nadprzestrzennego oraz techniki terraformowania, stał się możliwy podbój innych planet. Wyczerpanie zasobów ziemskich przestało być problemem, kiedy Terranie znaleźli ich alternatywne źródła na innych planetach.
    Gwałtowny rozwój nauki, a także ówczesna polityka megakorporacji - prawdziwych władców GTF w tamtym czasie - doprowadziły do narodzin mentalności, w myśl której ludzie zaczęli postrzegać siebie jako wyższą rasę, zaś inne gatunki rozumne jako istoty niższe. Panowało przeświadczenie, że uczucia wyższe, podobnie jak znany system wartości, są właściwe tylko ludziom, zaś inne istoty ich nie znają. Postrzegano ponadto obcych jako źródło potencjalnego zagrożenia. Wszystko to sprawiło, że kiedy w 2506 roku napotkano pierwszą pozaziemską rasę - Enatian - dokonano ich globalnej rzezi. Sformułowano wówczas okryty złą sławą Protokół Esteriański (nazwany tak od systemu Ester, gdzie napotkano Enatian). W dalszych wiekach podobny los spotkał kilka innych ras. Już wtedy pojawiały się głosy sprzeciwu (których natężenie rosło przy okazji każdej kolejnej eksterminacji, by później opadnąć), ale pozostawały na marginesie - większość Terran była przeświadczona, że obcych nie należy stawiać na równi z ludźmi, a proces ich tępienia jest porównywalny do deratyzacji.
    Dwie spośród ras, jakie zaatakowali Terranie, zasługują na szczególną uwagę - Xizarianie oraz Sorevianie. Ci pierwsi, będący rasą inteligentnych insektów (w istocie składającą się z kilku podgatunków), napotkani w 3002 roku, zostali - tak jak wszystkie poprzednie rasy - pokonani, ale jako pierwsi oszczędzeni przez ludzi, którzy zamiast ich eksterminować, obrócili całą rasę w niewolę.
    Sorevianie z kolei - rasa humanoidalnych jaszczurów, zamieszkujących planetę Sorev - byli pierwszymi obcymi, którzy odparli terrańską inwazję. Zostali najechani przez siły Czwartej Floty - jednej z flot ekspedycyjnych, przeczesujących odległe zakątki kosmosu - ale skutecznie obronili swój macierzysty świat, niszcząc większość sił ekspedycyjnych - ostatnie ziemskie jednostki opuściły system pod ogniem nowo zbudowanych soreviańskich okrętów kosmicznych, wskakując w nadprzestrzeń - w której następnie ugrzęzły, w wyniku awarii napędu nadprzestrzennego na części jednostek. Nigdy już nie odnaleziono resztek IV Floty.
    Zwycięstwo jaszczurów mogłoby być ich łabędzim śpiewem - Terranie mogli bowiem z łatwością wysłać drugą ekspedycję i tym razem podbić Sorevian, osłabionych wojną. Jednak sprawa nie została potraktowana odpowiednio poważnie. Odległa IV Flota nie utrzymywała stałego kontaktu z naczelnym dowództwem, toteż w GTF najprawdopodobniej nie wiedziano o przebiegu wojny. Odnotowano wprawdzie zaginięcie floty, ale jako przyczynę podawano awarię napędu nadprzestrzennego (co, jak na ironię, nie było tak dalekie od prawdy), nie zaś klęskę w wojnie z obcą rasą - po szeregu podbojów panowało wśród Terran przekonanie, iż są niezwyciężeni.
    Jednak najważniejszym czynnikiem, który ocalił Sorevian przed drugą inwazją, było narastające napięcie w samej GTF. Rosnący z biegiem lat sprzeciw wobec autorytarnej władzy oraz jej nadmiernej centralizacji doprowadził do narodzin ruchu separatystycznego. Jego reprezentanci domagali się większej autonomii dla poszczególnych kolonii oraz sektorów Federacji. Strona rządowa nie zamierzała iść na ustępstwa, zwiększając represje. W czasie, gdy jaszczury odnosiły zwycięstwo na Sorev, ruch separatystyczny przerodził się w wojnę domową, kiedy znaczna część floty terrańskiej przeszła na stronę rebeliantów. Konflikt był krótki, ale bardzo intensywny - odbywał się głównie w przestrzeni kosmicznej i doprowadził do niemal zupełnego zniszczenia floty wojennej GTF. Po serii bratobójczych bitew, pozostały tylko jej resztki. Ostatecznie, wojnę wygrała Federacja, która wkrótce doprowadziła do jeszcze większej centralizacji władzy. Dodatkowo przeprowadziła poważną redukcję zbrojeń na koloniach - ograniczono na nich produkcję zbrojeniową do minimum, zmniejszono garnizony i pozbawiono planety obrony biernej. Władze zapewniły sobie w ten sposób możliwość szybkiej pacyfikacji kolonii, ale doprowadziły do znacznego osłabienia obronności GTF.
    Wojna z Sorevianami rozpoczęła się na nowo w 3153 roku, kiedy ludzie, podczas tak zwanej Bitwy o Kolonie, zaatakowali pięć soreviańskich kolonii. Jaszczury szybko jednak ich pokonały, wygrywając wszystkie ważniejsze bitwy. Ludzie, którzy z powodu redukcji zbrojeń odbudowali tylko ułamek swojej dawnej potęgi, usiłowali się teraz przestawić na potrzeby wojny, ale Sorevianie nie dali im czasu na rozwinięcie potencjału. Krótko po zwycięstwie w Bitwie o Kolonie, dokonali niespodziewanego ataku na Ziemię. Jej upadek, w połączeniu z nadmierną centralizacją władzy w ówczesnej GTF, doprowadził do faktycznego rozpadu imperium. Ludzie nie byli już w stanie stawić oporu jaszczurom - ich kolonie nie miały jednolitego przywództwa, zmuszone były zatem radzić sobie samotnie, a próby utworzenia nowego rządu szły opieszale. Nie było komu decydować ani organizować obrony. Flota terrańska była po serii porażek zbyt słaba, aby samodzielnie opanować sytuację. Sorevianie, wykorzystując ten chaos, kolejno zmuszali kolonie GTF do kapitulacji, grożąc bombardowaniami orbitalnymi. Kiedy wreszcie powstał nowy rząd, NTF (Nowa Terrańska Federacja), było już za późno - większość terrańskiego imperium była już zajęta przez jaszczury. Pozostałe światy poddały się ostatecznie w 3156, wraz z podpisaniem Paktu na Ziemi, warunkującego kapitulację GTF oraz okupację jej planet przez SVS. W międzyczasie Xizarianie, wykorzystując słabość Terran, wszczęli rebelię na swojej planecie - ta również zakończyła się sukcesem, a xizariańska rasa odzyskała wolność.
    Jaszczury odniosły tym samym ostateczne zwycięstwo w wojnie z ludzkością, a pokonani Terranie znajdowali się teraz pod ich nadzorem. Zakończyło to definitywnie okres agresywnej ekspansji ludzi i rozpoczęło około stuletni okres soreviańskiej okupacji terrańskich światów. Jednocześnie doszło do ostatecznego upadku władzy GTF. Mieszkańcy kolonii całkowicie stracili zaufanie do autorytarnego, skorumpowanego rządu, który popchnął ich do wojny z Sorevianami, ale źle ich do niej przygotował - bardziej zainteresowany podporządkowywaniem sobie poszczególnych planet, niż ich ochroną przed zagrożeniem z zewnątrz. Nadmierna centralizacja władzy, całkowite jej skupienie w rękach rządu federalnego, okazało się zaś gwoździem do trumny Terran podczas wojny, gdy przedstawiciele ziemskich władz zostali wzięci do niewoli. W efekcie, wykorzystując korzystną dla siebie koniunkturę po przegranej wojnie, separatyści błyskawicznie wykorzystali okazję - jednolite imperium terrańskie rozpadło się i w jego miejsce powstał cały szereg mniejszych, międzygwiezdnych (lub nawet obejmujących pojedyncze planety) państw. Te zostały wkrótce zjednoczone pod sztandarem nowej organizacji, która przybrała nazwę AMU - Unii Sprzymierzonych Światów, która zastąpiła GTF w roli reprezentanta ogółu ludzkiej rasy. AMU, w odróżnieniu od swojego poprzednika, gwarantowała jej państwom członkowskim suwerenność i autonomię, jednocząc je głównie pod kątem wspólnego utrzymywania porządku oraz polityki zagranicznej. Nowa organizacja została szybko uznana przez Sorevian, którzy nawiązali z AMU stałe stosunki dyplomatyczne.
    Soreviańska okupacja była dużo mniej represyjna, niż mogłoby się zdawać - jaszczury ograniczyły się do narzucenia ludziom zakazu tworzenia i utrzymywania własnych sił zbrojnych, wprowadzając jednocześnie własne garnizony na ich planety. Zażądali także regularnego przekazywania surowców, którymi ludzie planowali wcześniej zaopatrywać własny przemysł zbrojeniowy - nie godząc jednak w sferę zwykłych obywateli. Ludzie zasadniczo nadal mieli własny rząd, sami stanowili o sobie, a sami Sorevianie w żaden sposób nie narzucali im obcych praw czy też decyzji. W okresie okupacji Terranie kolonizowali nawet kolejne planety. Łagodna forma okupacji nie powstrzymała jednak ludzi od prób zbrojnego oporu - już w trakcie wojny na zajmowanych przez Sorevian planetach powstawały struktury podziemia. Te z kolei regularnie organizowały zamachy, a nawet całe powstania, wymierzone przeciwko obcym garnizonom. Rebelie owe były zawsze tłumione, ale same podziemne struktury nigdy nie zostały całkiem wyeliminowane - Sorevianie nie tworzyli żadnego aparatu terroru czy też inwigilacji, nie przywiązując dużej wagi do zdławienia podziemia. Ograniczali się jedynie do wysyłek agentów SNNM, kiedy działania rebeliantów stawały się zbyt kłopotliwe - agenci owi niejednokrotnie poważnie zagrozili podziemiu na danej planecie, ale nigdy nie wyeliminowali go całkowicie.
    Jako że ludzie nie mogli już utrzymywać własnych sił zbrojnych, nie uczestniczyli bezpośrednio w wojnach, jakie się później rozgrywały. Ich kolonie były jednak atakowane dość regularnie przez auveliańskie oraz ildańskie siły inwazyjne. Sorevianie stawali w obronie tych kolonii, niejednokrotnie u boku ludzi (z których utworzono z czasem pomocnicze oddziały - Ochotnicze Siły Samoobrony), co nie pozostało bez wpływu na ich reputację u mieszkańców atakowanych światów.
    Chociaż Sorevianie byli z reguły łagodnymi okupantami, nie narzucając się ludziom, były od tej reguły wyjątki. Najsłynniejszym z nich był mai nigate shivaren (generał broni) Saier, dowódca garnizonu na planecie Caliban IV, który wkrótce po swoim przybyciu zaprowadził tam krwawe rządy, w odróżnieniu od podobnych sobie Sorevian przez długi czas pozostając bezkarnym. Za jego pobytu na Calibanie IV, takie zjawiska jak terror, aresztowania, a nawet masowe egzekucje, były tam powszechne. Ostatecznie Saier został za swoje poczynania usunięty ze stanowiska, ale dokonanych przez niego szkód nie dało się już naprawić - gniew ludności Calibana IV sięgnął zenitu. W roku 3258 doszło tam do pierwszej rebelii na skalę globalną. Lokalny garnizon Milicji nie był w stanie opanować sytuacji, gdyż nawet zwykli obywatele, uzbrojeni w przeróżną broń - od noży do laserów prywatnej produkcji - opuścili swoje mieszkania, tworząc rozwścieczone tłumy. Do walki włączyli się także wszyscy zamieszkujący planetę psionicy. Było po prostu zbyt wielu rebeliantów, aby Sorevianie mogli im dać radę. Mimo że ofiary wśród ludzi były nieporównywalnie większe niż wśród jaszczurów, te ostatnie zostały w końcu zmuszone do wycofania się z planety. Tym samym, Caliban IV stał się pierwszą "wyzwoloną" ludzką kolonią.
    Sorevianie, obawiając się, że rebelia rozprzestrzeni się na dalsze planety, i że odsłonią własne granice w próbach jej opanowania, ostatecznie podjęli decyzję o przerwaniu okupacji światów AMU. Ostatnie ich garnizony zostały wycofane w 3259 roku - jedynie planeta Akios / Hagith III pozostała w ich rękach.
    Ludzie wkrótce rozpoczęli proces odbudowy swojej armii i floty, których stan był po zakończeniu okupacji praktycznie żaden. To stawiało ich w poważnym zagrożeniu ze strony Auvelian oraz Ildan - mimo faktu, że dzięki technologiom militarnym, rozwijanym w tajemnicy przez cały okres okupacji, mieli dostęp do najnowocześniejszego i najbardziej niszczycielskiego uzbrojenia. Pomocną dłoń wyciągnęli do nich Sorevianie - pierwszy oficjalny, tymczasowy pakt o sojuszu z nimi został zawarty w 3264 roku. W sześć lat później ludzie i jaszczury zawarli nowy, tym razem trwały sojusz.
    Terranie wciąż są w przymierzu z Sorevianami, toczą wojnę z Auvelianami oraz Ildanami, a także starają się odbudować swoją dawną potęgę.
     
     
    SPOŁECZEŃSTWO
     
    Terrańskie społeczeństwo nie rożni się znacznie od współczesnego - jest kapitalistyczne, a bogaci obywatele dzierżą w nim największą władzę. Ludzka mentalność, głównie dzięki ogromnemu rozwoju nauki, jest obecnie silnie oparta na racjonalizmie - wierzenia religijne straciły wśród Terran jakiekolwiek znaczenie. Chociaż w pewnych środowiskach istnieją garstki wyznawców dawnych religii, jak choćby chrześcijaństwa, są one bardzo, ale to bardzo nieliczne. Znakomita większość terrańskich obywateli to ateiści, nie wierzący w żadne istoty nadprzyrodzone.
    Znaczny rozwój technologii wywarł niebagatelny wpływ na terrańskie społeczeństwo nie tylko pod postacią ich racjonalnego podejścia do rzeczywistości. Dostępność cybernetycznych implantów jest wśród Terran znacznie większa niż u jakiejkolwiek innej rasy - jak już zostało wspomniane, nafaszerowanie implantami jest w pewnych kręgach po prostu modne. Są to przy tym urządzenia zarówno całkiem zbytkowne (np. dokonujące zmian w pigmentach skórnych, co pozwala przykładowo na dowolną zmianę koloru włosów, albo tworzenie i usuwanie "tatuaży" na życzenie), jak wywierające realny wpływ na funkcjonalność organizmu (np. implanty poprawiające pracę mięśni i tym samym zwiększające siłę). Nie wszystkie implanty są przy tym ogólnie dostępne - cybernetyczne wszczepy najwyższej klasy są zarezerwowane dla wojska, a ich posiadanie przez cywilów jest nielegalne (oczywiście, są obywatele państw członkowskich AMU, którzy pomimo tego zakazu uzyskują takie implanty na czarnym rynku).
    Ponieważ rozwój medycyny - wespół ze wzmiankowaną korekcją DNA, usuwającą wrodzone wady - doprowadził pozwolił na niemal całkowite wyeliminowanie chorób, śmiertelność ludzi drastycznie zmalała, co w połączeniu z wydłużonym wiekiem życia człowieka, pociągnęło za sobą ryzyko przeludnienia. W efekcie w społeczeństwie terrańskim (podobnie jak w xizariańskim) istnieje kontrola liczby urodzeń. Każda para może mieć maksymalnie dwoje dzieci - urodzenie trzeciego i dalszych wiąże się z sankcjami finansowymi.
    Od chwili utworzenia GTF, zaczęła się wśród ludzi formować globalna terrańska kultura, nie związana bezpośrednio z żadną z ziemskich nacji. Niemniej, każda z owych nacji wciąż hołduje swojej własnej historii, stylowi życia oraz kulturze. Oznacza to, że choć GTF jest de facto jednym wielkim państwem, nie zanikły narody, które je utworzyły - tym bardziej nie mogły się do ich zaniku przyczynić późniejsze narodziny AMU. Terrańskim językiem urzędowym jest esperanto - sztuczny język zaprojektowany w XIX wieku przez Ludwika Zamenhofa - ale wybór wspólnego, globalnego języka nie spowodował wymarcia języków naturalnych. Więzi z własnymi korzeniami, własnym pochodzeniem i kulturą, są zatem wciąż silne wśród ludzi.
    Chociaż ludzie odwrócili się od wielu dawniej wyznawanych ideologii, bazując głównie na racjonalizmie, wciąż mają dość silny kręgosłup moralny, a pewne wartości, takie jak sprawiedliwość, humanitaryzm czy poszanowanie życia, wciąż mają dla nich ogromne znaczenie. To właśnie sprawia, że w generalnym ujęciu wciąż odczuwają winę za swoje zbrodnie z dawnych lat, w których wiele szczytnych wartości uległo wypaczeniu. Owo poczucie winy nie pozostaje zresztą bez wpływu na ich stosunki do ras obcych, w tym Sorevian. Na ironię wręcz zakrawa fakt, że jaszczury były niegdyś bardziej ludzkie niż sami ludzie.
    Ze względu na brak ogólnie wyznawanej religii czy ideologii, poglądy w terrańskim społeczeństwie są bardzo zróżnicowane. Widać to chociażby na przykładzie ich nastawienia do Sorevian - na tym polu panuje ogromny rozdźwięk pomiędzy Zewnętrznymi Światami, a tymi pochodzącymi ze Strefy Wewnętrznej. Te pierwsze, położone blisko granicy terrańskiej przestrzeni, były często atakowane przez Auvelian oraz Ildan. Sorevianie równie często przelewali krew w obronie tamtejszej ludności, toteż są tam do dziś postrzegani z szacunkiem, jako sojusznicy, a w pewnych przypadkach nawet przyjaciele - istnieją bowiem Terranie, którzy nawiązują więzi przyjaźni z obcymi. W Strefie Zewnętrznej, gdzie Sorevianie odgrywali przede wszystkim rolę okupantów, nastawienie ludzi bywa różne - poczynając od tych, którzy otwarcie nienawidzą jaszczurów (szczególnie antysoreviańskie nastroje panują do dziś na Caliban IV), poprzez tych, którzy mają do nich neutralny stosunek, aż po tych, którzy postrzegają Sorevian cieplej od swoich pobratymców.
     
     
    RZĄD I SIŁY PORZĄDKOWE
     
    W odróżnieniu od Sorevian czy Xizarian, Terranie nie są obecnie zjednoczeni w ramach wspólnego, jednolitego państwa. Aktualnie ich ogólną reprezentację na arenie politycznej stanowi AMU - (esp. Aliancitaj Mondoj Unio) Unia Sprzymierzonych Światów, nazywana też w skrócie Unią, a potocznie nawet - niekiedy - Terrańską Konfederacją. Jest to bowiem w istocie luźna konfederacja wszystkich terrańskich państw, z których każde ma własny, niezależny i suwerenny rząd. Rządy te mają co do zasady charakter republiki, z typowym systemem parlamentarnym oraz samorządem kolonialnym. Sama Unia nie sprawuje nad nimi nadrzędnej władzy, a raczej nadzoruje ich rozwój, stanowiąc jedynie ogólne, najbardziej podstawowe prawa oraz wydając dyrektywy czy zalecenia. Prawo unijne ma pierwszeństwo przed prawami stanowionymi przez poszczególne państwa, lecz w praktyce pozostawia im znaczną autonomię, jako że AMU nie wprowadza ścisłej kodyfikacji, a raczej stoi na straży fundamentalnych praw (takich jak prawa obywatelskie) oraz jedynie w ogólny sposób wyznacza kierunki rozwoju państw członkowskich, pozostawiając im swobodę w dążeniu do wyznaczonego celu. Zasadniczym założeniem jest zagwarantowanie pokoju pomiędzy państwami, jak i zapewnienie im możliwości równomiernego rozwoju oraz ochrony ich interesów.
    Ważniejsze organizacje państwowe, zjednoczone pod sztandarem AMU, to między innymi:
    Globalna Terrańska Federacja - (w skrócie GTF - Globala Terrana Federacio) dawniej unitarny rząd terrańskiej rasy, obecnie jedno z państw członkowskich Unii. W strefie wpływów Federacji nadal pozostaje Ziemia oraz dziewięć pobliskich kolonii, obecnie jednak nie posiada już żadnej władzy nad pozostałością dawnego imperium. Jako że światy GTF to najstarsze skolonizowane przez ludzkość planety, są aktualnie praktycznie wydrenowane z zasobów naturalnych, lecz posiadają wciąż funkcjonujący, potężny przemysł - jeden z najpotężniejszych (o ile nie najpotężniejszy) w całej Unii. Z tego względu, łączą je szczególne stosunki gospodarcze z bardziej zasobnymi światami, które zaopatrują federalną moc produkcyjną w surowce. Ponadto, ponieważ pod władzą GTF nadal pozostaje Ziemia - kolebka terrańskiej cywilizacji - organizacja ta cieszy się swego rodzaju estymą. To właśnie czas ziemski (GMT) jest traktowany jako czas urzędowy w całej AMU.
    Związek Światów Centralnych - (w skrócie UMC - Unio de Mondoj Centraj) wbrew nazwie, organizacja ta nie jednoczy światów w centrum terrańskiego imperium (te są w dalszym ciągu zarządzane przez GTF), a jedynie dwadzieścia kilka wewnętrznych kolonii, sąsiadujących ze układami Federacji. Jest to najbliższy sojusznik GTF na arenie politycznej (dosłownie i w przenośni) i zarazem jej podstawowy partner gospodarczy. Chociaż zasoby naturalne jego planet są obecnie zbyt niskie, aby podtrzymać produkcję federalnego przemysłu, obecnie wiele z nich prowadzi intensywną działalność agrokulturową - można by rzec, iż UMC jest spichlerzem wewnętrznych światów. Jest to o tyle istotne, że populacje tych planet - przez wzgląd na swoją ogromną liczebność - są szczególne trudne do wyżywienia.
    Nowa Terrańska Federacja - (w skrócie NTF - Nova Terrana Federacio) organizacja ta, choć powstała jako efemeryda w sytuacji kryzysowej (rozpad terrańskiego imperium i klęska w wojnie z Sorevianami), przetrwała do dzisiejszych czasów. To właśnie NTF prowadziła niegdyś rozmowy pokojowe z jaszczurami, lecz obecnie pozostaje na uboczu, w czym pomaga jej położenie astrograficzne (z dala od aktualnych granic obcych imperiów i miejsc konfliktów). Z tego względu, jej przemysł zbrojeniowy do dziś jest słabo rozwinięty - światy NTF to w dużej mierze kolonie wydobywcze, zaopatrujące inne światy w cenne surowce.
    Liga Zewnętrznych Światów - (w skrócie LEM - Ligo de Eksteraj Mondoj) jedna z najważniejszych organizacji w całej Unii. Jej nazwa jest lekko myląca, gdyż nie obejmuje ona swoją strefą wpływów całości światów, położonych na obrzeżach terrańskiej przestrzeni, lecz jedynie te blisko granicy z imperiami Auvelian oraz Ildan. Ze względu na swoje astrograficzne położenie, oraz związane z nią, stałe zagrożenie obcymi inwazjami, dysponuje szczególnymi przywilejami w ramach AMU. Członkowskie organizacje państwowe regularnie przeznaczają tak fundusze, jak i surowce, na dotacje na rzecz LEM, celem wsparcia jej wysiłku wojennego oraz przemysłu zbrojeniowego. W szczególności ufundowano budowę tamtejszych umocnień planetarnych oraz obrony biernej (wojskowych stacji orbitalnych, baterii artylerii planetarnej). Używając poetyckiego języka, LEM jest postrzegana jako tarcza, która chroni wewnętrzne terrańskie kolonie przed obcą inwazją.
    Konfederacja Guveriańska - organizacja ta, zarządzająca planetami w sektorze Guvera (stąd nazwa), posiada status zbliżony do LEM, choć jest wystawiona na ataki z zewnątrz w zdecydowanie mniejszym stopniu. Jej światy graniczą z xizariańską strefą wpływów, w związku z czym obywatele konfederacji muszą się borykać nie tyle z inwazjami regularnych sił zbrojnych obcych ras, co z napaściami zorganizowanych band xizariańskich piratów. Z tego względu, dla odciążenia terrańskiej marynarki wojennej, jest to jedyna organizacja, której prawo dopuszcza zakładanie i utrzymywanie prywatnych (najemnych) flot wojennych. Te zaś są zatrudniane przez lokalnych przedsiębiorców do ochrony ichnich konwojów i statków handlowych (oraz pasażerskich).
    Konfederacja Draconiańska - jest to luźny związek planet, położonych w sektorze Draconis, a zatem na pograniczu soreviańskiej przestrzeni. Z tego względu, kolonie należące do tej organizacji łączą bliskie stosunki gospodarcze z jaszczurami, a należące do tych ostatnich koncerny często prowadzą swoje interesy na tych właśnie planetach. Jedna z planet konfederacji - Hagith III - wskutek prowadzonej nań przez Sorevian działalności, trwale oddzieliła się od terrańskiego imperium i trafiła do strefy wpływów SVS. Paradoksalnie, światy późniejszej Konfederacji Draconiańskiej zostały jako pierwsze zajęte przez jaszczury (po upadku Ziemi i rozpadzie GTF) i to w dużej mierze przyczyniło się zarówno do zbliżenia pomiędzy rasami i narodzinami ciepłych stosunków pomiędzy nimi, jak i do wykształcenia się u obywateli planet sektora Draconis światopoglądu niechętnego centralnemu terrańskiemu rządowi, który podczas wojny planował spisać kolonie pogranicza na straty.
    Federacja Capellańska - niewielka organizacja państwowa, zarządzająca jedynie planetą Capella. Mimo że jej strefa wpływów jest z tego względu bardzo mała, pozostaje ona jednym z ważniejszych graczy w ramach AMU, ze względu na nieprzebrane bogactwo jej planety w zasoby naturalne - co na przestrzeni lat pociągnęło za sobą również ogromny rozwój lokalnego przemysłu, w tym zbrojeniowego. W rezultacie Capella jest obecnie jednym z kluczowych centrów przemysłowych, jak również najważniejszych ośrodków dowodzenia floty.
    Niezależna Republika Calibanu - (w skrócie: SRC - Sendependa Respubliko de Caliban) kolejna istotna organizacja, obejmująca pojedynczą planetę. Wyróżnia się w ramach Unii nie tyle pod kątem mocy produkcyjnej, zaplecza surowcowego czy też położenia strategicznego, co ze względów politycznych i ideologicznych. Jak zostało już powiedziane, Caliban IV był pierwszą terrańską kolonią, która została wyzwolona spod soreviańskiej okupacji. Obywatele obecnej republiki do dziś szczycą się tym dokonaniem i niejako podkreślają swoją odrębność względem pozostałych ludzkich światów, które - w ich mniemaniu - nie czyniły dostatecznych wysiłków celem zakończenia okupacji SVS. Z tego względu, można się niekiedy spotkać z ich pogardliwym stosunkiem względem mieszkańców innych kolonii, także na arenie politycznej. Ponadto, obywatele SRC żywią przeważnie szczególnie wrogie uczucia względem Sorevian.
     
    Najważniejszym organem AMU jest Kongres, organ o charakterze parlamentarnym, podzielony na dwie izby. W jego skład wchodzą delegaci, wybierani w demokratycznych wyborach przez poszczególne państwa członkowskie. W ramach Unii, Kongres pełni rolę typowo legislacyjną, stanowiąc podstawowe akty prawne (takie jak ustawy o charakterze zasadniczym, określające kryteria, jakie winny spełniać rządy państw członkowskich), dyrektywy, opinie tudzież zalecenia. Obok Kongresu, drugim najważniejszym organem jest Rada AMU, złożona z reprezentantów rządów poszczególnych państw. Ci wyznaczają jedynie ogólne wytyczne polityki prowadzonej przez AMU, a także reprezentują ją przed innymi organizacjami. Zarówno Kongres, jak i Rada, nie mają trwale ustalonego miejsca obradowania - obowiązuje rotacja siedziby tych organów pomiędzy poszczególnymi państwami. Ponadto, organy te nie obradują w sposób stały - zbierają się jedynie co ustalony okres czasu (w ramach posiedzeń zwykłych), jak również ad hoc, w razie nagłych przypadków lub innych sytuacji kryzysowych (w ramach posiedzeń nadzwyczajnych).
    Organy AMU odgrywają o wiele większą rolę w dziedzinie polityki zagranicznej. Jak się rzekło, Unia jest obecnie niejako reprezentantem ogółu ludzkiej rasy, zatem to właśnie w jej imieniu działają wysyłani przez Terran ambasadorzy, a co najważniejsze - to właśnie jej podlegają obecnie terrańskie siły zbrojne. Chociaż wysiłek zbrojny AMU jest wspierany kolektywnie przez wszystkie państwa członkowskie, jej armia i flota są ujednolicone, co skutkuje między innymi wspólną strukturą dowodzenia, niezależną od poszczególnych rządów, jednolitymi wzorami konstrukcyjnymi czy zastosowanymi technologiami oraz ogólnie przyjętą organizacją. Siły planetarne oraz marynarka wojenna podlegają odpowiednio Naczelnemu Dowództwu Armii oraz Naczelnemu Dowództwu Floty, których siedziba - podobnie jak w przypadku Kongresu i Rady - zmienia się, podług rotacji.
    Choć obecnie działające terrańskie rządy mają charakter demokratyczny, przed wojną z Sorevianami władzę nad ludzkim imperium sprawował rząd GTF, który był podówczas w najlepszym razie autorytarny - wszystkie ważniejsze organy obsadzali bowiem urzędnicy opłacani przez megakorporacje. Kiedy jednak Federacja poniosła klęskę w wojnie z jaszczurami, te - przy okazji regulowania "dotacji", jakie miały otrzymywać od Terran przez następne lata - zaczęły się interesować korupcją w terrańskim rządzie, ostatecznie podejmując (w późniejszej współpracy z Protektoratem) zakrojone na szeroką skalę śledztwo, które spowodowało ostatecznie załamanie się całego systemu łapownictwa oraz doprowadziło do utworzenia instytucji, gwarantujących pełną kontrolę nad poczynaniami megakorporacji. Kontrolę ową pełni przede wszystkim Protektorat.
    Protektorat jest utworzonym pod auspicjami AMU organem, w szerokim ujęciu odpowiedzialnym za egzekwowanie prawa. Protektoraty kolonialne, działające na poszczególnych planetach, kierują tamtejszą policją oraz lokalnymi siłami zbrojnymi, są ponadto sądami najwyższej instancji na danej planecie, a w okresie wojny (tzn. kiedy ich planeta zostaje zaatakowana) zyskują dodatkowe uprawnienia, jak możność wydawania rozporządzeń z mocą ustawy. Poszczególne kolonialne Protektoraty podlegają Naczelnemu Protektoratowi, którego funkcję - podobnie jak w przypadku Kongresu i Rady - pełnią rotacyjnie Protektoraty poszczególnych organizacji państwowych.
    Oprócz zwykłej policji, Protektorat ma na swoich usługach kadrę doskonale wyszkolonych agentów federalnych. Działają oni w ramach dwunastu departamentów, każdy dotyczący innej dziedziny. Jest też - oficjalnie nie istniejący - 13. Departament Protektoratu, szkolący swoich agentów w walce. Chociaż wszyscy agenci Protektoratu przechodzą szkolenie bojowe i potrafią dobrze się bronić (także dzięki posiadanym implantom), ci pochodzący z 13. Departamentu specjalizują się w zabijaniu. Czyni to z nich doskonałych ochroniarzy oraz zabójców.
    Podlegająca Protektoratowi policja posiada szerszy zakres kompetencji, niż współczesna. Jako że w wyniku rozwoju technologii oraz powietrznych (i kosmicznych) środków komunikacji (oraz przewozu uzbrojenia) rola tradycyjnej (wodnej) floty zanikła, z czasem przestała funkcjonować jako część sił zbrojnych, stając się zamiast tego wydziałem policji. Jej rola w tej dziedzinie ogranicza się w zasadzie do utrzymywania porządku na wodach terytorialnych poszczególnych planet, zatem terrańscy funkcjonariusze mają do dyspozycji jedynie lekkie jednostki - głównie patrolowce, a także korwety i fregaty rakietowe. Niemniej, dysponują także flotyllą małych okrętów podwodnych.
    Terrańscy policjanci nie korzystają ze sprzętu wojskowego, a zatem na co dzień mają do dyspozycji jedynie pistolety i karabiny pulsacyjne - jest to również standardowe uzbrojenie agentów Protektoratu. Policyjne siły specjalne mają jednak dostęp do arsenału militarnego, w tym broni laserowej, zaś agenci Protektoratu mogą w razie potrzeby otrzymać podobne uzbrojenie.
     
     
    TECHNOLOGIA I UZBROJENIE
     
    Terranie są - co się rzekło - najbardziej zaawansowaną technologicznie rasą w uniwersum. Używają najpotężniejszych rodzajów uzbrojenia, takich jak działa jonowe, plazmowe oraz dyspersyjne. Mają do dyspozycji najlepszą technologię osłon (dzięki czemu dysponują nimi nie tylko okręty, ale także wszelkie inne jednostki bojowe - nawet zwykli piechurzy), najwyższej klasy pancerze wspomagane oraz technologię ich produkcji (co pozwala im ekwipować w nie każdego żołnierza, a nie tylko członków sił elitarnych), najbardziej wydajne źródła energii. Posiadają także najbardziej wydajne generatory i reduktory antygrawitacyjne, dzięki czemu wszystkie ich pojazdy bojowe (z wyjątkiem kroczących) - w tym ciężkie czołgi - zamiast tradycyjnych kół czy gąsienic, mają napęd antygrawitacyjny (dzięki czemu są nie tylko szybkie, ale także nie mają dla nich znaczenia przeszkody terenowe). Ponadto, dzięki istnieniu ludzkich psychotroników, Terranie dysponują sporą wiedzą na temat psioniki, jak również natury i utylizacji ciemnej energii (ich technologia w tej materii ustępuje jednak auveliańskiej). Dzięki temu posiadają wszelkiej maści urządzenia stymulujące psionikę, jak również pierwsze działające kondensatory ciemnej energii i inne urządzenia na niej bazujące (pozostające jednak na razie w fazie badań).
    To wszystko czyni Terran groźnym przeciwnikiem na wojnie. Chociaż ich armia i flota są wciąż bardzo małe, mają największą siłę ognia spośród wszystkich armii wszystkich ras. Ich okręty mają największą moc bojową w znanym wszechświecie - tylko flota soreviańska może podjąć z nimi względnie wyrównaną walkę.
    Siły lądowe AMU nie używają już broni balistycznej. Podstawowym uzbrojeniem terrańskich żołnierzy piechoty są laserowe karabiny i pistolety dużej mocy - współczesne, trwałe materiały, takie jak stal czy beton, nie są dla nich żadną barierą. Standardowy pistolet, używany przez ludzkiego żołnierza, mógłby z łatwością przebić się przez cały budynek, w którym jesteś, czytając ów tekst. Terranie mają także jeszcze potężniejszą od laserów broń plazmową oraz najlepsze głowice subatomowe spośród wytwarzanych w znanym wszechświecie. Broń terrańskich wojsk planetarnych blednie jednak wobec tej, jaką dysponuje ichnia flota - lasery spełniają tam zaledwie rolę pomocniczą, podstawą są działa jonowe i plazmowe, a także broń dyspersyjna, zdolna zniszczyć każdą materię.
    Terranie używają także bardzo trwałych materiałów, takich jak atlastal (z jakiej produkowane są pancerze pojazdów oraz kadłuby statków kosmicznych) oraz duranaster - stop praktycznie niezniszczalny dla każdej znanej broni.
    Ludzie byli w posiadaniu szeregu jeszcze bardziej niszczycielskich technologii, które zostały wynalezione w Trójkącie Bermudzkim (nie, nie w tym Trójkącie Bermudzkim - na planetach Kronos, Uranos i Gaia, wspólnie nazywanych potocznie Trójkątem Bermudzkim). Wśród broni, jakie tam opracowano, była bomba grawitonowa - urządzenie generujące sztuczną czarną dziurę, wciągającą i ścierającą w pył całe floty. Wszystkie te technologie zostały jednak utracone, gdy Xizarianie dokonali inwazji planet Trójkąta. Naukowcy, nie chcąc, aby ich wynalazki wpadły w ręce obcych, zniszczyli większość efektów swoich prac, nim najeźdźcy ich powstrzymali. Niektóre z tamtejszych technologii, wyprzedzających ówczesną epokę, do dziś nie zostały odtworzone.
     
     
    SIŁY ZBROJNE
     
    Chociaż Terranie mają wciąż niewielką armię, jak na obecnie standardy (oraz rozmiary ich imperium) i nie są urodzonymi wojownikami, jak Sorevianie, wciąż dysponują znaczną siłą militarną ze względu na ich zaawansowaną technologię. Ta technologia pozwala im nawet osiągnąć poziom zbliżony do soreviańskiego - wszyscy żołnierze AMU noszą pancerze wspomagane, co daje im siłę niemal tak dużą, jak ta, jaką posiadają gady, oraz zwiększa ich ogólną efektywność w walce. Popularne są wśród nich także implanty oraz nano-wszczepy (chociaż są one standardowo wszczepiane tylko żołnierzom z elitarnych formacji - ci zwykli często zaopatrują się w nie na własną rękę, z własnej kieszeni).
    Na ironię zakrawa fakt, że nawet z tymi wszystkimi ulepszeniami, ludzie są słabsi od jaszczurów. Mają jednak od nich bardziej niszczycielską broń.
    Największą bolączką armii AMU - poza jej niewielką liczebnością - jest niski poziom wyszkolenia żołnierzy. Ponieważ wkrótce po swoim "wyzwoleniu" spod okupacji, Terranie zmuszeni byli odbudować swoją armię od zera, zdecydowali się ograniczyć do minimum szkolenie żołnierzy, by jak najszybciej móc wystawić ich do walki. W rezultacie, gdy doszło do pierwszych walk z Auvelianami, straty były bardzo wysokie. Od tamtej pory szkolenie zostało poszerzone, ale wciąż pozostawia sporo do życzenia, a armie AMU w dalszym ciągu składają się w większości z niedoświadczonych rekrutów. Te mankamenty nie dotyczą jednak formacji elitarnych. Terranie, opierając się częściowo na polityce wewnętrznej armii soreviańskiej, zdecydowali się uformować szereg ugrupowań specjalnych, rekrutując do nich wyłącznie weteranów stoczonych już wojen i wyposażając w najwyższej klasy broń i sprzęt. To wywarło niewątpliwy wpływ na obecny profil takich formacji, jak Marines czy też SSF.
    Zwykły żołnierz regularnej terrańskiej armii jest wyposażony w średni pancerz wspomagany typu MPA-200, wyposażony we własną tarczę energetyczną. Jest dość wytrzymały, aby powstrzymać strzały z większości odmian broni ręcznej i posiada szereg standardowych systemów, takich jak serwomechanizmy (mnożące siłę użytkownika przez pięć), podstawowa osłona ABC (ochrona przed bronią atomową/biologiczną/chemiczną), własny system medyczny, system wspomagania celowania, zestaw podstawowych sensorów, etc. MPA-200 jest prosty, ale tani w produkcji i efektywny jak na swoją cenę. Jego właściwości pozwalają po części zniwelować niski poziom wyszkolenia indywidualnego żołnierza.
    Podstawowa broń piechura AMU to karabin laserowy LA-309. Inne powszechnie używane typy broni to strzelba plazmowa PA-330, ciężki miotacz plazmy PA-600, snajperski karabin laserowy LA-520 czy też ręczna wyrzutnia rakiet subatomowych MRL-580 - wszystkie noszone zazwyczaj przez drużyny wsparcia ogniowego. Terrańskie dywizje pancerne są złożone głównie z czołgów antygrawitacyjnych CT-60 Leono, uzbrojonych w 120-milimetrowe działa plazmowe, oraz z bojowych wozów piechoty IBV-75 Skorpio. Wsparcie zapewniają m.in. czołgi rakietowe MR-54 Kobro oraz mechy MK-58 Gorilo. Artylerię dalekiego zasięgu konstytuują samobieżne wyrzutnie rakietowe MR-69 Anakondo.
    Poza zwykłymi żołnierzami, w armii AMU istnieje także szereg formacji elitarnych, lepiej uzbrojonych i wyposażonych w lepszy sprzęt - porównywalnych nawet do soreviańskich formacji sił specjalnych (np. Strażników). Armia terrańska dzieli oddziały specjalne na trzy zasadnicze formacje - SSF, Marines oraz Sekcję Gamma.
     
    SSF - (esp. Speciala Sturmo Forto - Specjalne Siły Szturmowe) formacja ta została utworzona wkrótce po zakończeniu pierwszych wojen terrańsko-auveliańskich, kilka lat po utworzeniu regularnych sił zbrojnych AMU. Jest niewielka liczebnie w porównaniu do regularnej armii, ale składa się wyłącznie z żołnierzy mających już doświadczenie w walce oraz ogólnie twardszych, niż większość ich kolegów. Chcąc dołączyć do SSF, kandydat musi mieć za sobą odpowiedni staż oraz spełniać wymogi fizyczne. Jeśli zostanie przyjęty, otrzymuje dodatkowy, morderczy trening, jest także wzmacniany poprzez szereg cybernetycznych wszczepów. Szturmowcy SSF są zatem ogólnie silniejsi i skuteczniejsi w walce od zwykłych żołnierzy, mają także od nich lepszy sprzęt.
    Zamiast standardowych MPA-200, szturmowcy SSF są wyposażani w ciężkie pancerze wspomagane SPA-360, wyposażone w większej mocy tarcze energetyczne, doskonalsze serwomechanizmy (mnożące siłę użytkownika przez dziesięć - co czyni ich już silniejszymi fizycznie od niekorzystającego ze wspomagania Sorevianina), bardziej zaawansowane sensory, systemy medyczne, etc. Podstawowa broń szturmowca SSF to szturmowy karabin laserowy LA-312, posiadający zdecydowanie większą siłę rażenia, niż LA-309 (za czym idzie jednak większe zużycie energii). Inne typy broni, będące w posiadaniu SSF, należą także do uzbrojenia zwykłych żołnierzy, ale chlubnymi wyjątkami od tej reguły są szturmowe działko jonowe JA-485 oraz ręczne działko plazmowe PA-605. Dywizje pancerne SSF to również w dużej mierze sprzęt używany przez regularną armię, choć mają także do dyspozycji zmodyfikowane czołgi antygrawitacyjne CT-60/M2 Pumo - uzbrojone w działo dyspersyjne w miejsce plazmowego - oraz szturmowe mechy MK-64 Raptor.
     
    Marines - (pełna nazwa: Unijny Korpus Marines) podobnie jak SSF, ta jednostka składa się wyłącznie ze starannie dobieranych weteranów, lecz w odróżnieniu od szturmowców, stanowi jednostkę przeznaczoną wyłącznie do specjalnych zadań. Jako że powstała w okresie, gdy armia AMU znajdowała się wciąż w fazie organizacji, została utworzona jako prowizoryczne rozwiązanie palącej kwestii braku odpowiednio wyszkolonych i wyposażonych oddziałów specjalnych. Z tego względu, Marines stanowili początkowo formację bardzo zróżnicowaną i wszechstronną, a żołnierze zeń byli wyszkoleni do różnych zadań w zależności od specjalizacji - akcji powietrzno-desantowych, abordażu, a także operacji specjalnych, jak działania sabotażowe za linią frontu czy infiltracja wrogich instalacji. Obecnie podstawowym zadaniem Marines jest działanie w trudnym lub niebezpiecznym środowisku - dlatego wkraczają do akcji na ogół wtedy, gdy trzeba dokonać abordażu wrogiego okrętu lub stacji kosmicznej, gdy trzeba podjąć zadanie ochrony proto-kolonii (tzn. kolonii, której terraformowanie jeszcze nie zostało ukończone) i w każdej innej sytuacji, gdy środowisko operacji jest specyficzne i potencjalnie niebezpieczne. Ponadto od lat siedemdziesiątych XXXIII wieku okrętuje się ich na jednostkach floty AMU jako tymczasową część składową załogi - w związku z tym, często wykorzystuje się ich do operacji desantowych i wsparcia oddziałów regularnej armii na planecie.
    Noszone przez Marines średnie pancerze wspomagane typu MPA-400 są w pełni uszczelnione i mają dodatkowe systemy wspomagania życia, czyniące je idealnymi do działania w niebezpiecznym środowisku. Poza tym, cechują je podobne właściwości, co pancerze wspomagane SSF. Podstawowa broń Marine to ciężki karabin laserowy M-264, inne powszechnie używane typy broni to karabin plazmowy M-320 oraz ciężkie działko jonowe M-400. Ze względu na charakter swoich zadań, Marines nie posiadają własnych sił pancernych.
    Na wyposażeniu Marines pozostaje także lekki pancerz wspomagany TPA-410, zaprojektowany z myślą o operacjach specjalnych. Zamiast dodatkowych systemów podtrzymywania życia, cechuje się zaawansowanymi układami maskowania i walki elektronicznej. W odróżnieniu od kombinezonów regularnej piechoty, TPA-410 nie mają własnej tarczy energetycznej - jako że zwiększałoby to wykrywalność żołnierza (co jest bardzo niepożądane w operacjach specjalnych, na jakie Marines byli pierwotnie zorientowani). Kombinezon ów wychodzi jednak z użytku, jako że operacje specjalne przechodzą z rąk Marines do żołnierzy Sekcji Gamma. Niemniej, na jego bazie powstał lekki pancerz wspomagany TPA-420, pomyślany jako wyposażenie operatorów Gammy.
     
    Sekcja Gamma - (pełna nazwa: Sekcja Gamma Unijnych Oddziałów Specjalnych) zasadniczo, jednostka ta wciąż pozostaje w fazie badań. Niemniej, jej członkowie są już w aktywnej służbie i mają za sobą udane akcje militarne. Sekcja Gamma - notabene, nazwana tak niejako w charakterze kontynuacji dawnych Sekcji Alfa oraz Beta, działających jeszcze w siłach zbrojnych GTF w okresie wojen terrańsko-soreviańskich - jest formacją złożoną z wojowników, którzy zostali poddani nie tylko wyjątkowo starannej selekcji, ale także modyfikacjom genetycznym. To czyni z nich super-żołnierzy, przewyższających fizycznie zwykłych ludzi.
    Sekcja Gamma cieszy się złą sławą, ze względu na minione, zakończone niepowodzeniem eksperymenty z genetyką, ale ostatnie jej osiągnięcia uznano za sukcesy, a wojownicy Sekcji Gamma - określani także mianem "szwadronów śmierci" - działają już na polach bitew. Ich podstawową funkcją, przejmowaną stopniowo z rąk Marines, są operacje specjalne. Planuje się przy tym, co warto nadmienić, utworzenie Sekcji Delta, która miałaby przejąć częściowo (a docelowo - całkowicie) rolę SSF.
    Podstawowy kombinezon bojowy żołnierza Sekcji Gamma to lekki pancerz wspomagany typu TPA-420, wyposażony w zaawansowane systemy stealth (pozbawiony za to tarczy energetycznej - z identycznych względów, co jego poprzednik TPA-410). Żołnierz odziany w ów kombinezon jest niewidzialny dla większości sensorów, może także stawać się niewidzialny w sensie dosłownym. Podstawowa broń w Sekcji Gamma to ciężki karabin laserowy M-265 - zmodyfikowana wersja standardowego karabinu Marines, zdolna działać w trybie wysokiej częstotliwości fali (co sprawia, że wiązka z takiego karabinu jest niewidoczna). Inne powszechnie używane bronie to laserowy karabin snajperski LA-530 (również zmodyfikowana wersja zwykłej broni, zdolna strzelać "niewidzialnymi" wiązkami) oraz - rzadziej - ręczne działko plazmowe PA-606 (zmodyfikowane względem zwykłej wersji tak, aby mogło stawać się "niewidzialne", jak kombinezon żołnierza).
     
    Zakon - (esp. Ordeno) organizacja ta, choć nie jest formacją zbrojną, może być traktowana jako część sił zbrojnych AMU. Zajmuje się bowiem rekrutowaniem psychouzdolnionych osobników, szkoląc ich na psioników. Chociaż jest ich niewielu (kilka milionów na całą terrańską populację), dysponują dość potężnymi psychicznymi mocami. Co silniejsi psychotronicy są zdolni do likwidowania całych zgrupowań wojsk nieprzyjaciela w kilka sekund.
    Zakon istniał już przed upadkiem starej GTF i w trakcie soreviańskiej okupacji wielu jego członków walczyło w szeregach ruchu oporu. Jaszczury w odpowiedzi wynajmowały swoich zabójców Genisivare, by rozprawiać się z terrańskimi psionikami - tysiące z nich zostało przez nich wymordowanych. Jest to jeden z powodów, dla których wielu członków Zakonu żywi zadawnioną urazę do Sorevian (z drugiej strony, członkowie Zakonu nigdy nie popierali ludobójczej polityki GTF w okresie agresywnej ekspansji, więc nawet zaciekli wrogowie jaszczurów w ramach tej organizacji w pewien sposób je rozumieją).
    Terrańscy psionicy, tak jak wszyscy użytkownicy psioniki w znanym wszechświecie, nie są całkiem samowystarczalni - energia ich własnych ciał jest wystarczająca do wykonywania prostych technik (oraz do telepatii), ale by wywołać te potężniejsze - takie jak burze psioniczne - potrzebują zaczerpnąć ciemną energię z otoczenia. Moc indywidualnego psionika jest tu uzależniona od tego, jaki pobór owej energii może wytrzymać jego ciało i umysł - istnieje pewna granica, po przekroczeniu której psionik naraża się na poważne obrażenia, a nawet śmierć. Teoretycznie, psionicy terrańscy mogliby korzystać z niewyobrażalnie potężnych mocy, ale drenaż ciemnej energii na takim poziomie natychmiast by ich zabił. Tolerancję umysłu można trenować, ale jej zwiększanie to proces trudny i czasochłonny.
    Istnieje kilka zasadniczych dziedzin psioniki, rozwijanych przez Zakon:
    - Telekineza: jest to podstawowa umiejętność psionika, choć wciąż wymaga wielu lat treningu, aby osiągnąć w niej mistrzostwo. Pozwala mu nie tylko przenosić przedmioty siłą woli, ale także - przy dostatecznym treningu - rozrywać obiekty na mniejsze części, łamać je, lub manipulować nimi w inny sposób. Psionicy mogą ponadto używać telekinezy na sobie, dzięki czemu potrafią bardzo wysoko i daleko skakać, lewitować oraz szybko się poruszać.
    - Pirokineza: zdolność do wytwarzania i kontrolowania ognia. Płomienie generowane przez pirokinetyków potrafią osiągać naprawdę wysokie temperatury, zdolne topić nawet nowoczesne stopy metali. Z drugiej strony, pirokineza jest dziedziną trudną - samo kontrolowanie ognia jest względnie łatwe, ale jego generowanie dużo trudniejsze. Generalnie rzecz biorąc, nie ma wielu mistrzów pirokinezy wśród członków Zakonu.
    - Kriokineza: zdolność do generowania zimna oraz wychładzania obiektów poprzez manipulację materią na poziomie molekularnym. Pozwala zarówno na zamrażanie przeciwników (oraz elementów otoczenia) bezpośrednio, w wyniku skrajnego obniżenia temperatury ich ciał, jak i na wykorzystywanie obecnych w powietrzu cząsteczek wody do generowania swego rodzaju mrożących strumieni. Tak jak pirokineza, kriokineza jest dziedziną trudną w opanowaniu na poziomie mistrzowskim.
    - Potencja: zdolność do panowania nad energią psioniczną i ogniskowania jej w różnego rodzaju ataki - pociski energetyczne, pioruny, burze psioniczne, fale uderzeniowe - jak również bariery i pola siłowe. Obok telekinezy, jest to druga dziedzina, uznawana za najbardziej fundamentalną.
    - Dominacja: dziedzina ta obejmuje różne formy mentalnych ataków - począwszy od wywoływania silnych bodźców (np. bólu), poprzez silne sugestie (np. implementację myśli samobójczych), aż po całkowite przejęcie kontroli nad czyimś umysłem. Ta ostatnia forma jest jednak wyczerpująca i niewielu psioników jest w stanie ją opanować
    - Telepatia: wbrew powszechnemu stereotypowi, nie każdy psionik jest w stanie opanować tę dziedzinę. Większość z nich potrafi wprawdzie wychwycić powierzchowne myśli, ale niewielu jest w stanie wniknąć głębiej, nie ryzykując obłędem. Umysł, jako rzecz wielowarstwowa i złożona, nie jest łatwy w penetracji - potrzeba do tego niejako odrębnego uzdolnienia. W ramach Zakonu działają wykwalifikowani telepaci, ale nie jest ich wielu. Dla kogokolwiek spoza ich grona, próba głębszej penetracji czyjegoś umysłu może zakończyć się tragicznie.
    - Projekcja astralna: zdolność do projekcji własnej psyche poza ciało (eksterioryzacji). Umożliwia to nie tylko docieranie do miejsc, gdzie psionik nie mógłby się fizycznie dostać, ale także - przy opanowaniu tej sztuki na poziomie mistrzowskim - wtargnięcie w cudze ciało i przejęcie nad nim psychicznej i/lub motorycznej kontroli ("opętanie"). Projekcja astralna, podobnie jak telepatia, jest jednak niebezpieczna przy intensywnym stosowaniu - może spowodować trwałą utratę połączenia z własnym ciałem (za czym po pewnym czasie idzie również dezintegracja projektowanej psyche), a w przypadku nieudanej próby "opętania" tragiczne w skutkach powikłania.
    - Aura: termin ów określa niejako terra incognita psioniki. Wiąże się z nim między innymi zdolność do materializacji zjawisk, istniejących w sferze psyche.
    Zakon, chociaż potencjalnie groźny w bezpośredniej walce, spełnia w AMU liczne funkcje. Psionicy Zakonu uczestniczą wprawdzie niekiedy w walkach (głównie obronnych), ale poza tym zajmują się także leczeniem chorób psychicznych, przesłuchiwaniem oskarżonych w sądach, zadaniami wywiadowczymi (przechwytywanie auveliańskich komunikatów telepatycznych) i wieloma innymi.
    Członkowie Zakonu poświęcają także wiele uwagi badaniom, mającym na celu zwiększanie ich własnych możliwości oraz ogólnych zastosowań psioniki. Wiąże się z tym cała dziedzina nauki oraz techniki, dotycząca technologii zwiększających zdolności psioniczne lub minimalizujących negatywne skutki ich stosowania. Inhibitory (ograniczniki) oraz amplifiery (wzmacniacze) psioniczne są w dość powszechnym użytku, wszczepia się je także psionikom pod postacią implantów, oraz wyposaża w nie kombinezony bojowych psychotroników. Badania w tym kierunku doprowadziły ponadto do odkrycia Thiamentinu - kryształu oddziałującego na psionikę, zdolnego ją wzmacniać, a także "magazynować" psychiczną energię.
    Chociaż w obecnych czasach wielu ludzi przejawia uzdolnienia psychiczne, Zakon bierze pod swoje skrzydła tylko osobników przejawiających określony poziom.
     
     
    FLOTA GWIEZDNA
     
    Terrańska marynarka jest na chwilę obecną najmniejszą w znanym wszechświecie. Jest jednak także najbardziej bitna. Zawdzięcza to zaawansowanej technologii, jaką ludzie mają do dyspozycji - ich okręty są wyposażone w te rodzaje broni, do których obce floty nie mają dostępu. Jednostki AMU są wykonane ze stopów, jakie należą do najbardziej wytrzymałych (atlastal, z domieszką duranasteru), posiadają najpotężniejsze osłony, a ich uzbrojenie dysponuje ogromną siłą ognia. O ile Sorevianie (jak i większość znanych ras) wciąż bazują głównie na broni laserowej, w terrańskiej flocie służy ona jedynie do obrony przed wrogimi myśliwcami czy też pociskami. Uzbrojenie ofensywne składa się przede wszystkim z dział jonowych - stanowiących podstawowy środek do neutralizowania wrogich osłon (nie przeciążają ich, tylko zakłócają ich działanie - w końcu doprowadzając do ich wyłączenia, niezależnie od tego, jak bardzo są potężne) - oraz artylerii plazmowej i dyspersyjnej. Walorem tej pierwszej jest czysta siła rażenia, natomiast działa dyspersyjne - niezwykle zaawansowana broń, stopniowo wprowadzana do uzbrojenia terrańskiej floty - powodują gwałtowne wyniszczanie wszelkiej materii na poziomie subatomowym poprzez rozpraszanie (dyspersję) wiązań kwarkowo-gluonowych.
    Terrańska marynarka składa się z około 1200 dużych okrętów, od korwet klasy Walkiria po pancerniki klasy Sentima. Ma także do dyspozycji kilka tysięcy statków zaopatrzeniowych, przewożących żołnierzy oraz zasoby pomiędzy planetami, a także setki tysięcy myśliwców. Marynarka wojenna AMU jest podzielona na dziewięć Flot (dziesiąta jest niekompletna, wciąż w budowie), każda licząca około 125 okrętów, wraz z osłoną około 2000 myśliwców.
     
    Okręty używane obecnie(*) przez flotę AMU:
    - Korweta klasy Walkiria (lekko uzbrojona, przeznaczona przede wszystkim do zwalczania myśliwców, a także do obrony antyrakietowej)
    - Fregata rakietowa klasy Lawrence (uzbrojona zarówno w lekkie, jak i ciężkie - przeciwokrętowe - rakiety z termonuklearnymi multifazowymi oraz subatomowymi neutronowymi głowicami, działa jako lekka jednostka wsparcia ogniowego)
    - Niszczyciel klasy Aleksander (podstawowy okręt floty terrańskiej, wielozadaniowa jednostka z główną artylerią plazmową oraz pomocniczą jonową)
    - Niszczyciel klasy Halsey (zmodyfikowana wersja Aleksandra, uzbrojona w działa dyspersyjne w miejsce plazmowych)
    - Niszczyciel rakietowy klasy Ronin (częściowo oparty na soreviańskim projekcie Ravame, uzbrojony w lekką i ciężką artylerię rakietową, pełniący rolę okrętu wsparcia ogniowego)
    - Lotniskowiec klasy Leyte (zdolny pomieścić 250 myśliwców lub bombowców - dwa skrzydła plus maszyny rezerwowe)
    - Okręt inwazyjny klasy Ragnarok (ogromny, wieloczłonowy okręt, zdolny przewozić na pokładzie całe armie, uzbrojony tylko w wyrzutnie głowic balistycznych do bombardowań orbitalnych)
    - Ciężki krążownik klasy Minotaur (ciężko uzbrojony w artylerię plazmową i jonową, przeznaczony do zwalczania dużych okrętów przeciwnika)
    - Ciężki krążownik klasy Cerber (zmodyfikowana wersja Minotaura, uzbrojona w działa dyspersyjne zamiast zwykłych plazmowych)
    - Pancernik klasy Sentima (duży, ciężko uzbrojony i opancerzony okręt, zaprojektowany jako okręt flagowy dla admirałów; posiadający szeroki zestaw artylerii klasycznej, w tym działa dyspersyjne; jest chroniony przez zaawansowany, szeregowy system osłon, co czyni go szczególnie trudnym do zniszczenia).
     
    Myśliwce obecnie(*) używane przez flotę AMU:
    - Ciężki myśliwiec wielozadaniowy C-96 Fenikso (opancerzony i ciężko uzbrojony, zdolny przenosić zarówno zwykłe rakiety, jak i torpedy przeciwokrętowe, a zatem zniszczyć każdy cel)
    - Myśliwiec przewagi kosmicznej C-102 Harpio (lżej opancerzony i uzbrojony, ale niewiarygodnie szybki i zwrotny)
    - Bombowiec taktyczny B-75 Tondro (zdolny przenosić głowice taktyczne, w tym ciężkie torpedy)
    - Bombowiec szturmowy B-78 Fulmo (uzbrojony w dwa ciężkie działka plazmowe zamiast tradycyjnego uzbrojenia)
    - Lekki desantowiec D-44 Archanioł (uzbrojony do zwalczania celów naziemnych i zdolny do przewiezienia plutonu żołnierzy)
    - Ciężki desantowiec D-47 Atlas (nieuzbrojony, zdolny przewieźć w ładowni dowolny pojazd)
     
    (*)lista nie obejmuje zatem konstrukcji przestarzałych - będących w służbie jeszcze podczas wojny terrańsko-soreviańskiej.
     
     
    STOSUNEK DO POZOSTAŁYCH RAS
     
    Terranie, co zostało wspomniane, są lekko ksenofobiczni. Obawiają się Auvelian, gardzą Ildanami (choć nie nienawidzą ich, jak Sorevianie), są nieufni wobec Xizarian. Ta ksenofobia jest spowodowana w dużej mierze tym, czego w przeszłości dopuszczali się Terranie wobec innych ras - oraz obawą odwetu. Dotyczy to, paradoksalnie, w szczególności światów Strefy Wewnętrznej, które nie były wprawdzie atakowane - a jedynie okupowane przez Sorevian - ale to tam panuje największa ignorancja tudzież pospolita niewiedza na temat obcych ras. W Światach Zewnętrznych sprawy mają się zupełnie inaczej - ludzie są dobrze poinformowani, a Sorevianie spotykają się z autentycznym szacunkiem.
    W gruncie rzeczy, to na temat jaszczurów Terranie posiadają największą wiedzę - nie zapominajmy, że byli przez nie okupowani przez lata. Choć są uznawani za sojuszników, byłoby błędem powiedzieć, iż ludzie postrzegają ich jako przyjaciół. Nie minęło jeszcze wiele czasu odkąd toczyli walki z terrańskimi rebeliantami na okupowanych planetach. Niemniej, jest wciąż wielu ludzi, którzy nie czują do Sorevian nienawiści i w pewnym stopniu rozumieją ich poczynania. Rośnie także liczba Terran, którzy postrzegają ich jako przyjaciół - odnotowuje się coraz liczniejsze przypadki przyjaźni pomiędzy człowiekiem, a jaszczurem. Z drugiej strony, w pewnych kręgach wciąż pozostają żywe rozmaite stereotypy oraz mity na temat soreviańskiej rasy (mity owe zazwyczaj przedstawiają ich jako dzikie bestie).
    Terranie nie wiedzą wiele na temat Fervian, ze względu na niezbyt liczne odnotowane kontakty pomiędzy tymi rasami, więc również niewiele można powiedzieć na temat ich stosunków. Generalnie postrzega się ich jako raczej prymitywnych i barbarzyńskich. Xizarianie z kolei, choć nie są w stanie wojny z AMU, spotykają się z nieufnością ze strony terrańskiego społeczeństwa - ludzie obawiają się, że mogą zostać przez nich zaatakowani w akcie zemsty za zbrodnie, jakich się na nich dopuszczali w przeszłości.
    W ogólnym ujęciu, Terranie są rasą posiadającą największy potencjał, w tym najsilniejszy przemysł. Niegdyś stanowiący okrutną i niszczycielską cywilizację, obecnie starają się na powrót wprowadzić szczytne reguły i szlachetne wartości. Obecnie ich głównym celem jest nie podbój innych cywilizacji, lecz obrona własnych planet przed obcą agresją. Starają się także rozwiązywać problemy dyplomatycznymi metodami, postrzegając wojnę jako ultima ratio.
    Są w istocie jedną z ras stojących na straży równowagi oraz sprawiedliwości w znanym wszechświecie.
  3. Bazil
    Nieźle teraz wyglądają - z perspektywy czasu - te moje styczniowe deklaracje, nie ma co...
    Tym razem na drodze do dalszej pracy stanął mi, po prostu, brak czasu. Do wielkiego egzaminu było coraz bliżej i z czasem stwierdziłem, że po prostu nie za bardzo mam jak zabrać się za pisanie, kiedy czeka do zrobienia coś bardziej zobowiązującego. Potem zostałem odesłany na przymusowy urlop, w wyniku czego przez jakiś czas w ogóle nie mogłem się odzywać.
    Ale przynajmniej w ostatnim czasie wziąłem się do roboty na tyle, aby pociągnąć dalej dwa projekciki naraz. Dzięki temu, mogę teraz wam pokazać ciąg dalszy "Odkrycia" - aby to całe "Wilcze stado" nie było takie samotne. Po części drugiej nastąpi część trzecia i... na tym opowiadanie się zakończy. Od początku planowałem je jako krótkie.
    Równolegle pracowałem nad kolejnym rozdziałem "Wilczego stada", więc możecie się go spodziewać już jutro. No, najdalej pojutrze. Możecie mnie trzymać za słowo.
    N'joy.
    =============================================================================
     
     
             Okazało się, że aby spotkać się z oficerem dowodzącym soreviańskimi marines, Sawicki tak czy inaczej był zmuszony udać się do pokładowego lazaretu. Skoro i tak miał w oddziale kilku rannych, potrzebujących pomocy medycznej, uznał, iż jest to mu na rękę – i że daje mu to dodatkowy powód, dla którego rozsądnym wyjściem było niewłączanie się do dalszej walki.
             Kiedy oddział terrańskich żołnierzy wszedł do pomieszczenia medycznego, natychmiast przykuł uwagę wszystkich znajdujących się tam jaszczurów – w tym lekarzy, którzy oderwali się na chwilę od swoich pacjentów. Wbrew sobie, Sawicki poczuł się odrobinę nieswojo, czując na sobie spojrzenia tylu par żółtych ślepi z pionowymi źrenicami. Chciał oznajmić, iż jego żołnierze potrzebują pomocy, ale soreviańscy sanitariusze pojęli w lot, o co chodzi. Zaledwie otrząsnęli się z zaskoczenia, a kilku z nich wyszło Terranom naprzeciw, prowadząc rannych Marines w głąb lazaretu, gdzie było jeszcze kilka wolnych łóżek. Jeden z lekarzy podszedł także do samego Sawickiego, dostrzegłszy ranę w jego nodze, ale Jerzy powstrzymał go ruchem ręki.
             -  Nie teraz – oznajmił, mając nadzieję, że sanitariusz zna esperanto. – Najpierw chcę porozmawiać z waszym dowódcą. Jesteśmy tutaj wraz z flotą, która miała się z wami spotkać.
             Do przodu wystąpił soreviański oficer, z którym Sawicki rozmawiał wcześniej. Zamienił ze swoim pobratymcem kilka słów, po czym zwrócił się do porucznika.
             -  Za mną – rzucił krótko, podążając w głąb lazaretu.
             Jerzy, prowadzony przez Poulssona, podążył w ślad za jaszczurem, który zaprowadził go do jednego z pomieszczeń z łóżkami. Wszystko wskazywało na to, że najwyższy rangą soreviański oficer sam został ciężko ranny.
             Dowódcą kontyngentu marines na Asakei okazała się być shivaren Sarena. Sawicki nie był tym szczególnie zaskoczony – dymorfizm płciowy był u Sorevian mniejszy, niż u ludzi, a ich samice dorównywały samcom pod kątem siły i sprawności fizycznej i były równie wojownicze. Jaszczurzyce powszechnie służyły w armii SVS, na wszystkich możliwych szczeblach i w każdej istniejącej formacji wojskowej – także w oddziałach specjalnych, które stosowały szczególnie ostrą selekcję w doborze rekrutów.
             W chwili, gdy Sawicki wszedł do pomieszczenia, Sarena leżała na szpitalnym łóżku, ale momentalnie się ożywiła, ujrzawszy dwóch Terran. Usiadła i ostrożnie zmieniła pozycję tak, by być zwróconą w kierunku przybyłych, opuszczając nogi na podłogę. Tak jak inne ciężko ranne jaszczury, była pozbawiona munduru i w ogóle nie nosiła żadnego stroju. Mimo to, Jerzemu z trudem przyszłoby rozpoznanie jej jako samicy, z racji braku widocznych organów płciowych. Od samców odróżniała ją jedynie bardziej wysmukła sylwetka oraz inny głos – wyższy i bardziej dźwięczny, choć wciąż mało kobiecy. Brak ubrania pozwalał natomiast łatwo dostrzec doznane przez nią obrażenia, obecnie opatrzone i częściowo zaleczone. Miała opatrunki na lewym nadgarstku i prawej nodze – usztywnionej, co wskazywało, iż została złamana. Najbardziej niepokojąco wyglądał jednak ten opasujący jej tors na wysokości brzucha. Wyglądało na to, że jeden z „nieumarłych” omal jej nie wypatroszył.
             -  No, dobrze – podjęła w esperanto, kiedy Sawicki stanął tuż przed nią. – Co wy tutaj robicie? Jesteście z tego terrańskiego zespołu, który do nas wysłano?
             -  Zgadza się. Należymy do kontyngentu Marines z ciężkiego krążownika Styks, okrętu flagowego 36. Zespołu Wydzielonego. Jestem porucznik Jerzy Sawicki. Przysłano nas tutaj, by sprawdzić…
             -  Co się z nami, do Kagara, stało? – wtrąciła Sarena. – To trochę skomplikowane, ale wszystko zaczęło się od tego cholernego artefaktu. I od rozkazu mai karimo Kanuvorego, żeby go zbadać przed waszym przybyciem. Wbrew wyraźnym dyrektywom od samej Najwyższej Rady Wojskowej SVS…
             -  Myślę, że później zajmiemy się poszukiwaniem winnych – przerwał Jerzy. – Teraz musimy przede wszystkim opanować sytuację, a moi zwierzchnicy muszą wiedzieć, co się dokładnie stało.
             -  I tak nie zdołacie się z nimi skontaktować – zaoponowała jaszczurzyca. – Wszystkie nasze komunikatory przestały funkcjonować na samym początku tego bałaganu, myślę że wasz kontakt z okrętem flagowym i pozostałymi żołnierzami także się urwał.
             -  To prawda – przyznał Sawicki, odczuwając nagły niepokój – ale to mogą być po prostu tymczasowe…
             -  Niestety, nie. To jakaś forma zakłóceń psionicznych, które staje się utrzymują. Nasze inhibitory, przynajmniej te, które nam pozostały, nie dają sobie z tym rady. Wasze najwyraźniej też. Tak czy inaczej, nie możecie liczyć na pomoc, chyba że tamci z własnej inicjatywy przyślą drugi oddział. Muszą się w końcu zaniepokoić waszym milczeniem.
             -  Pewnie tak – Jerzy odprężył się. – Chciałbym jednak wrócić do tego, co się tu właściwie stało.
             Sorevianka westchnęła. Przypominało to przeciągły syk.
             -  Jak już mówiłam, wszystko zaczęło się od tego, że mai karimo Kanuvore uznał, że nie będzie czekał na waszą flotyllę i sam przystąpi do zabezpieczenia i wstępnego zbadania artefaktu. Wysłał kilka promów z technikami oraz oddziałem Strażników. Przez prawie alit prowadzili zewnętrzne oględziny niezidentyfikowanego obiektu i w końcu zlokalizowali coś, co wyglądało im na główną gródź. Albo jakiś jej odpowiednik. Nie potrafili jej otworzyć, więc za przyzwoleniem Kanuvorego spróbowali ostrzejszej metody… zamierzali przeciąć poszycie za pomocą lasera. Wtedy właśnie to się zaczęło.
             -  Atak? – zapytał Sawicki.
             -  Mogę się tego tylko domyślać, ale kiedy nasza ekipa użyła lasera, ten artefakt… ten okręt… jakby ożył. Jego osłony uaktywniły się, oświetlił go blask. Wcześniej nie widzieliśmy żadnych istotnych elementów budowy tego obiektu, które bylibyśmy w stanie łatwo rozpoznać, żadnego uzbrojenia… ale nagle w jego kadłubie uformowały się jakiegoś rodzaju wieżyczki. W ciągu jednej chwili zestrzeliły wszystkie nasze promy. Potem było już tylko coraz gorzej.
             -  Doszło do walki – odgadł Jerzy. – Podejrzewaliśmy, że wdaliście się w bitwę z tym niezidentyfikowanym okrętem.
             -  Gratuluję przenikliwości – rzekła cierpko Sarena, po czym kontynuowała. – Byłam wtedy na mostku… na tamtych promach byli moi żołnierze… toteż mogłam obserwować, co się dzieje. Zaraz po tym, jak nasze promy zostały zestrzelone, jeden z naszych niszczycieli, Hasure, otworzył ogień. Kanuvore zabronił im strzelać, ale nie zdążył. Tamten okręt w odpowiedzi zaatakował Hasure. Jedną salwą przeciążył jego osłony i zrobił wyrwę w kadłubie. Wtedy wszystko wymknęło się spod kontroli. Kanuvore chyba bał się, że to coś przeniesie ogień także na pozostałe jednostki zespołu, a może po prostu chciał ratować Hasure… to nieistotne, w każdym razie zmienił zdanie i wydał wszystkim naszym okrętom rozkaz zneutralizowania zagrożenia. Ostrzeliwaliśmy ten artefakt z całej artylerii… ale nie mogliśmy nawet przeciążyć jego osłon. Tymczasem on eliminował nasze okręty jednego po drugim, strzelał w nie aż do całkowitego zniszczenia. Tego nie mógł przeżyć nikt na pokładzie. Myślę, że tym, co nas uratowało, były działa jonowe. Lasery i głowice subatomowe same nie były w stanie wiele zdziałać, a Kanuvore nie wyraził zgody na użycie torped typu Daenture, ale ostrzał z artylerii jonowej Asakei zakłócił działanie osłon nieprzyjaciela, a później jego systemów uzbrojenia. Dopiero wtedy udało nam się go wykończyć. Ale do tego czasu wszystkie okręty zespołu zostały zniszczone, poza Asakei. W wyniku trafień, jakich doznaliśmy, mieliśmy mnóstwo zabitych i rannych, a część systemów przestała funkcjonować. Ale przeżyliśmy i wydawało nam się, że najgorsze już za nami.
             -  Myliliście się, jak mniemam?
             -  Raz jeszcze gratuluję bystrości umysłu – stwierdziła jaszczurzyca sarkastycznie, a Sawicki stłumił uśmiech; słyszał, że Sorevianki potrafią być złośliwe niezależnie od sytuacji i w przypadku Sareny było to prawdą. – Kiedy przystąpiliśmy do szacowania strat oraz naprawy uszkodzeń, zaczęli się pojawiać ci… ożywieni.
             -  Jak to możliwe? Wiecie, co się z nimi dzieje?
             -  A czy wyglądamy na psychotroników? – zapytała Sorevianka. – Mamy tylko pewne domysły. Nie możemy tego w żaden sposób potwierdzić, ale podejrzewamy, że ciała zabitych członków załogi zostały motorycznie opanowane przez jakiegoś rodzaju siłę psioniczną. Poruszają nimi jak marionetkami, przez co nie przejmują się ranami, jakie im zadajemy. Nie wygląda na to, by odczuwały jakikolwiek ból. Niektórzy z nas, w tym ja, mają nawet śmiałą teorię, że… ta siła psioniczna to w rzeczywistości, do pewnego stopnia, świadome byty. Najwyraźniej nie potrzebują żadnej fizycznej postaci, żeby istnieć. Mogą po prostu opętać inne istoty… ale chyba tylko martwe. Nie radzą sobie z kontrolą żywych, choć parę razy tego próbowały.
             -  Świadome byty? – zapytał Sawicki, wstrząśnięty. – Czy to może być… załoga tamtego okrętu? Albo coś, co ją zastępowało?
             Jaszczurzyca skinęła łbem.
             -  To możliwe. Zniszczyliśmy go, więc przenieśli się do nas. Nie mogą już fizycznie atakować, bo nie mają czym… ale znaleźli inny sposób, żeby nam zaszkodzić.
             -  Czyli nie można ich tak po prostu zabić?
             -  Nie wiemy tego – warknęła Sarena, nagle zirytowana. – Przecież nie mamy psioników, niczego ani nikogo, kto mógłby to sprawdzić. Domyślamy się tylko, że jeśli zmasakrujemy ciało jednego z tych ożywionych tak, żeby nie można już było go kontrolować, ta energia po prostu je opuszcza i szuka innych zwłok.
             -  Krótko mówiąc – stwierdził gorzko Sawicki. – walczymy tutaj z duchami?
             -  Myślę, że można tak to nazwać. Co gorsza, z początku w ogóle nie byliśmy gotowi na tę walkę. Zanim przerzuciliśmy się na plazmowe miotacze płomieni, strzelby kasetowe i amunicję z subatomowym ładunkiem kruszącym, prawie wszyscy nasi Strażnicy byli uzbrojeni standardowo w AGM-42/M2 załadowane zwykłymi nabojami pełnokalibrowymi. Przeciwko tym savashka były bezużyteczne. To dlatego w krótkim czasie mieliśmy wielu zabitych… a każdy z nich tylko zasilał szeregi ich armii.
             -  Okręt widmo, k***a mać – mruknął Jerzy. – Nie próbowaliście stamtąd uciec, ani wysłać w eter zawiadomienia o tym, co się dzieje?
             -  Mostek straciliśmy na samym początku, a wraz z nim główne stanowiska komunikacji – odparła Sarena. – Był tam oddział wojowników garave Atsury. Kiedy zorientowali się, że nie zdołają utrzymać pozycji, Atsura rozkazała im zniszczyć wszystkie najważniejsze stanowiska komputerowe, tak, aby tamci nie mogli przejąć kontroli nad okrętem.
             -  Ale teraz my także nie możemy nic zrobić – zauważył Sawicki z powątpiewaniem. – Nawet jeśli zdołamy opanować sytuację.
             -  My możemy jeszcze przywrócić funkcjonalność najważniejszych systemów. Część techników ocalała, posiadamy niezbędne części. Zresztą… – Sorevianka zawiesiła na chwilę głos – Wasza obecność całkiem zmienia postać rzeczy.
             -  Czyżby miała już pani w związku z nami jakieś plany?
             -  Wcześniej uznaliśmy, że jedynym wyjściem jest odzyskanie kontroli nad okrętem. Dlatego kazałam zebrać kompanię zdolnych do walki Strażników, przekazałam dowództwo suvore Saikanowi i wydałam mu rozkaz odzyskania mostka oraz dziobowych kwater załogi. Liczyłam, że z plazmowymi miotaczami płomieni zdołają się przedrzeć…
             -  Tak, wiem – wtrącił Jerzy. – Spotkaliśmy ich, zanim tutaj przyszliśmy.
             -  Jeśli nie będzie mi pan przerywał, szybciej pójdzie – odwarknęła Sarena. – Szanse na to, żebyśmy zdołali odzyskać okręt, są niewielkie. Jest nas za mało, a tamci mają jeszcze do dyspozycji mnóstwo ciał. Do tego z taką garstką wojowników, nie da rady opanować sytuacji na wszystkich pokładach jednocześnie. Więc planowaliśmy, że jeśli się nie powiedzie, po prostu wysadzimy okręt w powietrze. Wciąż trzymamy dyspozytornię reaktorów fuzyjnych, możemy wywołać w nich reakcję łańcuchową w razie potrzeby.
             -  A teraz, skoro tu jesteśmy? – zapytał Sawicki, choć w gruncie rzeczy domyślał się odpowiedzi.
             -  Możemy po prostu przedostać się do hangaru i ewakuować na wasze okręty. Jeśli wasi przełożeni w końcu wyślą kolejne desantowce, a my zdołamy utrzymać się do tego czasu…
             -  Myślę, że nie będziemy musieli czekać – zaoponował porucznik. – Wystarczy, że skorzystamy z desantowca, który pozostał w hangarze. Zostawiłem z nim dwóch żołnierzy, ale nie mam z nimi kontaktu – Jerzego nagle zmroziło, gdy zdał sobie sprawę z tego, co to może oznaczać. – Mogą już nie żyć… tamci mogli też zabić pilota… opanować jego ciało…
             -  Sihe – warknęła jaszczurzyca, podnosząc się nagle ze szpitalnego łóżka i stając chwiejnie na nogach, co spotkało się z głośnym protestem jednego z sanitariuszy; Sorevianka odprawiła go gestem. – Dlaczego nie dowiaduję się o tym od razu? Myślałam, że desantowiec po prostu was tutaj przywiózł, odleciał…
             -  On wciąż tam jest – Sawicki pokręcił głową – Przynajmniej taką mam nadzieję.
             -  To nas zmusza do zmiany planów – skonstatowała Sarena. – Przenosimy się do hangaru już teraz i czekamy na rezultat akcji Saikana. Muszę wydać rozkazy, wy także się przygotujcie.
             -  Moi żołnierze są ranni – zaprotestował Jerzy słabo. – Ja także oberwałem. Musimy najpierw…
             -  Macie pięć enelitów – ucięła Sorevianka. – Chyba że chcecie tu zostać. Mam mało żołnierzy, a ktoś musi osłaniać rannych i tych, którzy będą ich przenosić. Ilu was tutaj jest?
             -  Weszliśmy tylko jedną drużyną – odparł Sawicki – Druga sekcja znajdowała się na mostku, kiedy straciliśmy z nią kontakt… myślę, że wszyscy zginęli. Ze mną pozostało czterech Marines. Dwóch jest rannych, w tym jeden ciężko.
             -  Mało, cholernie mało – rzekła, wyraźnie starając się, aby zabrzmiało to zdawkowo, choć frustracja w jej głosie była wyczuwalna – Jeżeli to ma być wsparcie, jakiego nam udziela militarna potęga Unii Sprzymierzonych Światów, chętnie napiszę jakąś skargę… jeżeli wyjdę z tego żywa.
             -  Przepraszam… – Jerzy pozwolił sobie na kwaśny uśmiech – ale ile pani sama ma żołnierzy do dyspozycji? I ile ogólnie was ocalało?
             Sarena przez długą chwilę wpatrywała się w niego niczym rozwścieczony, drapieżny dinozaur. A potem nagle, zupełnie nieoczekiwanie, także wykrzywiła pysk w uśmiechu – sardonicznym i jak gdyby smutnym. Przez wzgląd na obnażone przez jaszczurzycę, ostre kły oraz brak wesołości, uśmiech ten sprawiał dość upiorne wrażenie.
             -  Mam w tej chwili dokładnie stu siedemdziesięciu czterech Strażników – odrzekła, z nagłą melancholią w głosie – w tym stu trzydziestu dwóch zdolnych do walki. Wraz z Saikanem wysłałam ich około setki. Oprócz tego, jest jeszcze sześćdziesięciu dziewięciu ocalałych członków załogi Asakei, którym w razie czego możemy dać broń.
             -  Rozumiem i dziękuję – Sawicki skinął głową, poważniejąc. – Proszę mi wybaczyć brak taktu. Przykro mi z powodu waszych poległych, ale na ich opłakiwanie przyjdzie czas później. Teraz musimy ocalić tych, którzy przeżyli.
             -  Również przepraszam – odrzekła Sarena – Ja również zapomniałam, że tam zginęli wasi towarzysze. Niestety, nie będzie można im wyprawić godnego pogrzebu, jeśli nas zaatakują.
     
    * * *
     
             -  Oni chyba sobie, k***a, żartują – głos McGrudera był niewyraźny, przez wzgląd na krążące w jego organizmie środki przeciwbólowe. – Dopiero co tutaj trafiliśmy, a już mamy się stąd wynosić?
             -  Stul dziób – mruknął Sawicki. – Niektórzy z nich rozumieją esperanto. Poza tym, to nie do końca ich wina. Oni sami też zabierają stąd swoich rannych.
             Marine leżał na brzuchu na jednym ze szpitalnych łóżek, pozbawiony pancerza wspomaganego, który spoczywał w częściach na podłodze obok. Jeden z soreviańskich sanitariuszy właśnie kończył wyjmować fuzukenowe pociski, które przeszły na wylot przez ciało żołnierza, zatrzymując się dopiero na pancerzu na plecach. Jednocześnie mówił do Chase, która służyła jako tłumacz.
             -  Powiedział, że założy jeszcze prowizoryczne opatrunki, poda stymulanty i to niestety wszystko, co może zrobić – oznajmiła, zwracając się do porucznika. – Kończy nam się czas, a poza tym oni i tak nie mają tutaj zapasów krwi dla człowieka.
             -  Można się było tego spodziewać – burknął Jerzy. – Ty i Knut jesteście w porządku… ja będę mógł jeszcze przez kilka godzin chodzić z tą nogą, jak się nią zajmą… Fuchs wytrzyma chyba równie długo, przy dodatkowej dawce stymulantów, ale lepiej będzie, jak pomoże iść McGruderowi, bo obaj stracili sporo krwi, zwłaszcza McGruder. Czyli jest nas wszystkiego troje zdolnych do walki.
             Porucznik siedział na podłodze obok łóżka zajętego przez podwładnego Marine, oparty plecami o ścianę, z wyciągniętymi nogami. Sorevianie, instruowani przez niego, zdemontowali pancerz na prawej z nich, pospiesznie zajmując się raną. Na całe szczęście, choć pocisk i w tym wypadku przeszedł przez ciało na wylot, nie przestrzelił kości.
             -  Ilu ich tam właściwie jest? – rzucił McGruder. – Tych gadów-zombie?
             -  Masz na myśli to, ile te „duchy” mają ciał do dyspozycji? – odparł Sawicki. – Sądząc po randze Sareny, był tu zapewne cały pułk Strażników, około tysiąca żołnierzy. Dodaj do tego jakichś pięciuset członków załogi Asakei, bo mniej więcej tyle jaszczurów standardowo obsadza krążownik liniowy… i odejmij te dwieście kilkadziesiąt, które przeżyło.
             -  K***a mać – warknął Marine. – Przej***ne. Już lepiej chyba wysadzić okręt.
             -  Piep***nie. Z ich pomocą, może damy jeszcze radę się stąd wydostać.
             -  Nie starczy im paliwa do miotaczy, żeby spalić to całe ścierwo. – Jerzy pomyślał, że McGruder albo wpadł w skrajnie pesymistyczny nastrój, albo po prostu chciał za wszelką cenę wyrazić odrębne od jego własnego zdanie, mniej przychylne Sorevianom. – Jest tu tego…
             -  To „ścierwo” – odezwał się ktoś nagle, nieludzkim głosem – to byli niedawno nasi przyjaciele. Nasi towarzysze broni, bracia i siostry sivantien. To nie oni nas teraz atakują, ale savashka z tamtego okrętu.
             Wszyscy odwrócili się jak na komendę w stronę mówcy – był to jeden z soreviańskich Strażników, który przybył właśnie ze skrzynką narzędzi do ręcznego montażu pancerzy wspomaganych. McGruder, który obrócił głowę w jego kierunku, na dłuższą chwilę zamarł, nic nie mówiąc.
             -  Uprzedzałem – powiedział Sawicki z ironią w głosie.
             -  Karisu Sifure – ciągnął Sorevianin chłodnym tonem. – Znałem go, odkąd wstąpiłem do Strażników. Jeszcze dzisiaj jadłem z nim pemake przy jednym stole, a później musiałem spalić miotaczem jego ożywione ciało, które mnie atakowało. Nie pozostało z niego nic, co można byłoby pochować z honorami.
             -  Navela – rzuciła Chase do jaszczura. – En agrame sarei…
             -  Sai, sai – uciął Sorevianin, machając lekceważąco dłonią. – Et nomide.
             -  Chcesz nam wszystkim powiedzieć – rzekła Jane ze złośliwym uśmiechem, zwracając się teraz do McGrudera – że już się poddajesz? Miałam o tobie lepsze zdanie. Wtedy, gdy te umarlaki nas osaczyły, to ty powiedziałeś, że jeszcze nas nie dorwały.
             -  Masz rację – mruknął Marine. – Co mu powiedziałaś?
             -  To nieważne. W każdym razie, nic obraźliwego, ani nic przykrego.
             Jaszczur, który wcześniej zwrócił McGruderowi uwagę, teraz kucnął na podłodze, rozkładając skrzynkę z narzędziami. Sanitariusze najwyraźniej również zadawali mu pytanie o to, co powiedział Terranin, gdyż spoglądali na niego znacząco. Zdawkowa odpowiedź Strażnika wskazywała, iż postanowił udzielić wymijającej odpowiedzi, podobnie jak Chase.
             Sanitariusz, który zajmował się McGruderem, oczyścił mu już rany i – nie mając czasu na założenie normalnego opatrunku – zabezpieczył je antyseptyczną, szybko tężejącą pianką w aerozolu. Właśnie przygotowywał uniwersalny injektor, by podać rannemu stymulanty, kiedy z oddzielnej części lazaretu przybyli Poulsson i Fuchs. Ten drugi na samym początku otrzymał pomoc medyczną – Sorevianie, pod kierunkiem obu Marines, zdążyli mu nawet z powrotem założyć część pancerza wspomaganego, osłaniającą tors.
             -  Chodźcie tu i pomóżcie – ponaglił ich Sawicki. – Mamy już cholernie mało czasu, a wy szybciej założycie McGruderowi kombinezon z powrotem.
             Samym porucznikiem mogli zająć się Sorevianie – jemu brakowało tylko tej części zbroi, która osłaniała nogę. Zerkając na chronometr, Jerzy stwierdził ze zdenerwowaniem, że przekroczyli już dany im przez Sarenę limit czasu pięciu enelitów – czyli w przybliżeniu siedmiu i pół minuty. Nie obawiał się, że Sorevianka może faktycznie kazać ich pozostawić, szczególnie że część jaszczurów też była jeszcze niegotowa. Lecz sam rozumiał konieczność jak najszybszego zebrania żołnierzy i wyruszenia w kierunku hangaru. Oddział soreviańskich marines pod komendą suvore – majora, pomyślał w duchu Sawicki – Saikana zapewne toczył jeszcze walkę, ale nie było wiadomo, czy w ogóle zostanie zwieńczona sukcesem. Ani też jak długo wytrzymają.
             Krótko po tym, jak porucznik sprawdził czas, do pomieszczenia weszła shivaren Sarena. Miała już na sobie brązowy, polowy mundur Strażników, a także pas z przytroczonym pistoletem – dużego kalibru, nieregulaminowym EG-45 – oraz długim nożem bojowym, bardziej przypominającym krótki miecz. Szła ostrożnie, oszczędzając usztywnioną nogę i trzymając lewą rękę na brzuchu, jak gdyby mogło to w czymkolwiek pomóc, gdyby jej rana się otworzyła.
             Sorevianka zamieniła najpierw kilka słów ze swoimi oficerami, po czym skierowała się do terrańskich Marines. Wyglądała na zaniepokojoną, co wcale nie dodawało Jerzemu otuchy.
             -  To wszystko idzie zdecydowanie za wolno – mruknęła, kiedy już się zbliżyła. – Kiedy wy będziecie gotowi?
             -  Tylko założymy kombinezony – odrzekł Sawicki. – Dwie minuty, góra.
             W rzeczywistości porucznik nie był tego pewien. Zakładanie pancerzy wspomaganych z pomocą automatycznych monterów było dziecinnie proste i szybkie, ale teraz musieli wykonać pracę ręcznie. Robili to wprawdzie już wcześniej – trening Marines obejmował ćwiczenia we wkładaniu zbroi w każdych warunkach – ale tak czy inaczej, musiało to zająć kilka minut. Jerzy zerknął na Chase, Poulssona i Fuchsa, którzy pomogli już McGruderowi włożyć izolacyjny kombinezon i teraz montowali na nim elementy pancerza.
             Zanim skończyli, przy głównym wejściu do lazaretu nastąpiło lekkie zamieszanie. Do środka wszedł jeden ze Strażników, w pełnym ekwipunku bojowym. Był ciężko ranny w tors – Jerzy z łatwością dostrzegł w nim wypalone pręgi od pazurów „nieumarłych” – i krwawił obficie z piersi i pyska, ale wydawało się, że niespecjalnie przeszkadza mu to w sprawnym poruszaniu. Inni Sorevianie ustępowali mu z drogi, kiedy on przez chwilę rozglądał się po pomieszczeniu. W końcu odnalazł wzrokiem Sarenę, która zaraz wyszła mu naprzeciw.
             -  Czy to jeden z tych, którzy poszli na mostek? – zapytał Fuchs. – Skąd on się tutaj wziął, do cholery? I o czym teraz gada?
             -  Jeśli sam nie będziesz gadał, może ci powiem – warknęła Jane, po czym skierowała spojrzenie na przybyłego jaszczura, który najwyraźniej zdawał raport dowódcy.
             -  To nie brzmi zbyt optymistycznie – mruknął Sawicki z niepokojem.
             -  Bo takie nie jest – burknęła Chase, po czym zaczęła pospiesznie tłumaczyć monotonnym głosem. – Powiedział, że… mostek nie jest opanowany… tamci zaszli grupę Saikana od tyłu, poruszając się od pokładu do pokładu… odcięli ich… wyrwali się na chwilę z okrążenia, ale mają spore straty… Saikan nie żyje, teraz dowodzi suvore Hinoda… zajęli pozycje, ale nie mogą już wykonać zadania… zabiją tylu, ilu zdołają, żeby dać nam czas…
             -  Dlaczego mnie to, k***a, nie dziwi? – odezwał się McGruder.
             -  Oczekujesz gratulacji za udane proroctwo? – rzekł Sawicki, po czym dodał, podnosząc głos i zwracając się do Poulssona i Fuchsa – Szybciej, do cholery! Załóżcie kombinezon temu kretynowi, a potem zbierajcie broń i przygotujcie się do akcji. Przynieście też mój karabin.
             Zaledwie skończył mówić, a zajmujący się nim Strażnik – ten sam, który wcześniej zwrócił uwagę w esperanto – zapiął ostatni zatrzask na jego nodze, kończąc ponowny montaż pancerza. W tej samej chwili do Terran ponownie podeszła Sarena.
             -  Nieważne, czy ktoś jest gotowy, czy nie – rzekła z irytacją – wyruszamy teraz. Hinoda długo się nie utrzyma, amunicja jej wojowników jest już pewnie na wyczerpaniu.
             -  Jesteśmy gotowi – oznajmił Sawicki, wstając powoli na równe nogi; prawa kończyna wciąż pulsowała lekkim bólem, ale pod wpływem stymulantów mógł na niej stać bez niczyjej pomocy – McGruder zaraz dołączy.
             -  Mam taką nadzieję – odrzekła Sarena, wyjmując z kabury pistolet i odbezpieczając go; towarzyszył temu narastający, niski dźwięk, gdy wbudowany w broń generator pola magnetycznego nabierał mocy. – Lżej ranni, którzy mogą sprawnie się poruszać, będą przenosili ciężej rannych. Ci w dobrym stanie osłaniają grupę. Prowadzi pięciu naszych z miotaczami płomieni, po prostu idziemy ustaloną wcześniej trasą. Trzymajcie się nas, jeśli nie chcecie tutaj zostać. Wszystko jasne?
             -  Oczywiście – odparł Jerzy, po czym dodał, tchnięty nagłą myślą. – A co z reaktorami? Nie możemy tak po prostu wywołać reakcji łańcuchowej, a nie da się tego zrobić zdalnie, ani z nikim porozumieć przez komunikator, żeby zainicjował ją na komendę…
             -  W dyspozytorni pozostawiłam Konaia, jednego z inżynierów – odrzekła jaszczurzyca, wyraźnie siląc się na obojętny ton. – Osłaniają go Eshiren, Itsare i Nakora. Utrzymają się, jak długo będą mogli i uruchomią sekwencję samozniszczenia. Kazałam im to zrobić najpóźniej za dwa ality.
             To znaczy około pół godziny, przeszło przez myśl Sawickiemu.
             -  Zostawiamy ich tam? – rzekł grobowym głosem. – Oni nie zdążą się uratować…
             -  Zgłosili się do tego zadania na ochotnika – syknęła Sarena. – Wolą zginąć honorową śmiercią, niż oddać ten okręt wrogowi. Żałuję ich losu, ale wierzę, że Feomar wynagrodzi ich poświęcenie, przyjmując do swego królestwa jako sivafarów.
             Porucznik miał co do tego poważne wątpliwości, lecz wolał nie wyrażać własnego zdania. Wprawdzie stosunek jaszczurów do własnej religii był daleki od fanatyzmu, ale lepiej było nie obrażać otwarcie ich wierzeń poprzez głośne podważanie istnienia bóstw oraz życia pozagrobowego.
             -  Jeszcze jakieś pytania? – rzuciła jaszczurzyca.
             -  Żadnych. Jesteśmy do waszej dyspozycji.
             -  Dobrze. Jeżeli dwaj wasi ranni… Jak oni się nazywają?
             -  Starsi szeregowi McGruder i Fuchs.
             -  Rozumiem. W każdym razie, jeżeli ci… McGruder i Fuchs – Sarena zniekształciła nieco brzmienie nazwisk, ale zasadniczo powtórzyła je prawidłowo – nie są zdolni do walki, ale wciąż mają siłę, żeby samodzielnie iść, niech poniosą rannych. Z tymi cholernymi pancerzami wspomaganymi, nawet wy Terranie dacie sobie chyba radę.
             -  Tak jest, pani pułkownik – odrzekł Sawicki, ignorując zawoalowany przytyk pod adresem wrodzonej fizycznej słabości ludzkiej rasy. – Zrobią to, jeżeli będą w stanie. Zaraz im przekażę.
             -  Byle szybko. Sanitariusze pokażą wam, kogo trzeba przenieść.
     
    * * *
     
             -  McGruder, Fuchs – rzucił Sawicki – Jesteście z nami?
             -  Jesteśmy – odrzekł Fuchs, który wraz z drugim Marine niósł na noszach jednego z Sorevian. – Na całe szczęście, zdążyliśmy się zabrać z ostatnią grupą. Cholera, całkiem zapomniałem, że oni ważą z dwieście kilo.
             -  Przestań biadolić – mruknął Jerzy, choć w gruncie rzeczy było oczywiste, że Fuchs nie mówi poważnie; porucznik uznał to za dobry znak. – Nosisz pancerz wspomagany, jedziesz na solidnej dawce stymulantów i nie bez kozery wpakowali ci w mięśnie kilogram drutów w trakcie szkolenia. Powiedz lepiej, w jakim jesteście stanie i czy sobie radzicie.
             -  Staramy się za wami nadążyć – odrzekł Marine – ale musimy podążać z jaszczurami. Jest nas za mało, żeby osłaniać całą grupę, nawet nie chcę sobie wyobrażać, co się stanie, jeżeli jeden z tych…
             -  No to sobie nie wyobrażaj – przerwał Sawicki – i streszczaj się, bo potrzebuję jasnej oceny sytuacji, bez żadnego piep***nia. Uważasz, że macie siłę donieść tego gada do hangaru i nie zostać w tyle?
             -  Potwierdzam, panie poruczniku – odparł Fuchs. – Damy radę, niech się pan o nas nie martwi.
             -  Świetnie. Do zobaczenia na miejscu.
             Jerzy ponownie ujął w lewą dłoń uchwyt karabinu i wyrwał naprzód, mijając po drodze kolejne jaszczury z rannymi na noszach, by powrócić na swoją pozycję, obok Chase i Poulssona. Ci przeszli już dalej z innymi Sorevianami i kiedy porucznik wreszcie do nich dotarł, obserwowali właśnie jeden z bocznych korytarzy.
             Korowód, w jakim uczestniczyli, był co najmniej osobliwy. Sznur rannych i opatrzonych Sorevian, niosących na noszach swoich ciężej rannych pobratymców, zdawał się ciągnąć bez końca. Choć jaszczurów wymagających przenosin było relatywnie niewiele, ciasnota korytarzy okrętu utrudniała poruszanie się w takiej grupie, szczególnie że należało pozostawić nieco przestrzeni, aby sprawni żołnierze mogli eskortować pozostałych i posuwać się naprzód lub wstecz, zależnie od tego, gdzie wystąpiłyby problemy.
             Na razie nic ich nie zaatakowało i Sawicki był pewien, że Sorevianie dziękują za to Feomarowi czy też innemu z wyznawanych przez nich bóstw. Podobnie jak Fuchs, nie był w stanie wyobrazić sobie, jak mieliby zapewnić rannym ochronę w razie napaści, przy tak niewielkiej liczbie żołnierzy oraz przestrzeni, na jakiej rozciągnięty był korowód rannych. Nie chciał tego głośno mówić, ale podejrzewał, że część z nich po prostu nie przeżyje tego marszu.
             -  Kiedy mnie tu nie było – Jerzy zwrócił się do Jane – nie mieliście niczego na swoich sensorach?
             -  Nie, panie poruczniku – odrzekła Marine. – Cisza i spokój.
             -  Oby tak pozostało – stwierdził Sawicki, nie kryjąc niepokoju. – Tamci żołnierze, których Sarena wysłała na mostek, długo nie wytrzymają. W tej chwili pewnie nie mają już amunicji, nawet jeżeli jeszcze żyją.
             -  Nie będziemy nawet wiedzieli, kiedy konkretnie zginęli – zauważyła Chase – ani od kiedy będziemy mogli się spodziewać towarzystwa, w związku z tym.
             -  Chyba nas o tym jakoś zawiadomią? – zapytał Knut.
             -  Komunikatory nie działają, zapomniałeś?
             W tym momencie porucznik dostrzegł, że korytarzem od strony lazaretu zbliżają się do nich dwaj Strażnicy z miotaczami płomieni, którzy najwyraźniej skończyli już osłaniać poprzednie skrzyżowanie. Dał znak swoim żołnierzom, aby także przeszli do przodu, by zmienić soreviańskich żołnierzy w dalszej części korowodu. Eskorta starała się w ten sposób postępować stopniowo w ślad za rannymi i zapewniać im ochronę na tyle szczelną, na ile pozwalały okoliczności. Jednak wojowników zdolnych do walki było tak mało, że jedno skrzyżowanie mogły osłaniać naraz bardzo małe oddziały, po dwóch, trzech żołnierzy. Sawicki wątpił, że zdołaliby powstrzymać natarcie „nieumarłych”, gdyby ci zaatakowali nagle w dużej grupie. Starał się zatem nie myśleć o takim scenariuszu. Powtarzał sobie, że dotrą na miejsce bez szwanku, że cała ta ostrożność okaże się zbędna.
             -  Ile minęło czasu? – zapytała Chase, kiedy zajęli już miejsce przy kolejnym bocznym korytarzu. – Powiedział pan, że tamci w dyspozytorni reaktorów mieli uruchomić sekwencję samozniszczenia za pół godziny.
             -  Dopiero jedenaście minut – odrzekł Sawicki – a sama reakcja łańcuchowa pewnie też zajmie parę minut, zanim reaktory eksplodują. Nie obawiałbym się, że okręt wyleci w powietrze, nim zdążymy uciec. Bardziej martwi mnie…
             Urwał, dosłyszawszy nieludzkie okrzyki dochodzące z korytarza, którym poruszali się ranni. Odwrócił się gwałtownie w tamtym kierunku, odruchowo unosząc broń.
             To, co zobaczył, sprawiło, że w pierwszej chwili zamarł w bezruchu.
             U stóp dwóch członków załogi Asakei spoczywały nosze z ciężko rannym Strażnikiem, którego jeszcze przed chwilą nieśli. Jego ciało było teraz rozświetlone upiorną, błękitną poświatą.
             Wszystko potoczyło się bardzo szybko.
             Leżący na noszach jaszczur gwałtownie kopnął w goleń stojącego przed nim pobratymca, jednocześnie uderzając drugiego z nich uzbrojoną w pazury dłonią. Jego szpony, jarzące się błękitnym blaskiem, rozerwały skórę i mięśnie na nogach obu Sorevian, którzy upadli na podłogę z rykami bólu. Ożywieniec natychmiast się poderwał i dopadł jednego z nich, rozrywając mu szyję, zanim ten zdążył zareagować. Drugi z niedawnych nosicieli rannego odsunął się gwałtownie, stając na nogi, przez co wpadł na innego jaszczura, który niósł nosze jako poprzedni. Natychmiast powstało zamieszanie, kiedy wszyscy nieuzbrojeni Sorevianie usiłowali teraz odsunąć się od „nieumarłego”.
             Na miejsce zajścia przepchnął się uzbrojony Strażnik, jeden z dwóch, którzy wcześniej zajęli miejsce terrańskich Marines na skrzyżowaniu. Uniósł posiadany miotacz, ale nie wypalił. Musiał zdać sobie sprawę, że jeśli użyje broni, może zabić lub zranić także inne jaszczury, stojące w korytarzu, więc teraz zawahał się.
             Ta chwila wahania kosztowała go życie.
             W momencie, gdy „nieumarły” stanął już na równe nogi, Strażnik porzucił miotacz i sięgnął do rękojeści noża, ale nie zdążył. Ożywieniec dopadł go i chlasnął szponami po szyi. Wojownik cofnął się, lecz niedostatecznie szybko, przez co pazury cięło go w gardło. Pomimo tego, jaszczur zablokował kolejny cios napastnika i zaczął się z nim mocować, najwyraźniej ignorując ból. Nie ulegało jednak wątpliwości, że zaraz umrze.
             Ujrzawszy, jak błękitna poświata ogarnia kolejnego Sorevianina – tego, któremu napastnik rozerwał gardło – Sawicki wreszcie oprzytomniał i uznał, że pora interweniować.
             Nie mógł strzelić z obecnej pozycji, nie ryzykując trafienia jednego z jaszczurów, więc ruszył naprzód, szarżując na „nieumarłego”, który w końcu przezwyciężył słabnący opór soreviańskiego wojownika i zadał mu cios w pierś, po czym powtórnie ciął po szyi, tym razem całkiem rozrywając gardło. Strażnik osunął się na kolana, gdy do walki włączył się Jerzy. Nie tracąc czasu, porucznik po prostu natarł ramieniem na ożywieńca, przypierając go do ściany. Przeszło mu przez myśl, że zapewne połamał przeciwnikowi kilka żeber, ale to nie mogło zrobić na „nieumarłym” żadnego wrażenia. Opętany jaszczur tylko przez bardzo krótką chwilę sprawiał wrażenie oszołomionego atakiem i zaraz sięgnął Sawickiemu do gardła. Marine jednak zdążył już wycelować karabinem w nasadę jego ramienia i odciął je, zanim padł cios. Odtrącił drugą kończynę i cofnął się dwa kroki wstecz, tym razem celując w uda. Beznogi ożywieniec padł na podłogę, a błękitna poświata opuściła wreszcie jego ciało w momencie, gdy Sawicki odciął mu łeb.
             Natychmiast odwrócił się w stronę drugiego „nieumarłego”, gotów rozprawić się także z nim, ale ku swojej uldze stwierdził, że Chase już się nim zajęła. Właśnie stała nad jego pozbawionym rąk i nóg korpusem, który także nie jaśniał już błękitem.
             Blask zaraz pojawił się jednak ponownie – tym razem dochodził od ciała Strażnika, który interweniował jako pierwszy.
             -  Nie, wy skur****ny – warknął Jerzy i natychmiast pozbawił ciało rąk, a potem głowy. Jane zajęła się nogami i na tym się skończyło.
             Sawicki rozejrzał się, ale nie dostrzegł już żadnego innego „nieumarłego”. Odetchnął, po czym sięgnął do ładownicy, wyjmując nową baterię do karabinu.
             -  K***a – rzucił, nie kryjąc wściekłości i frustracji. – Jak to się, do cholery, stało? Mieli nie opanowywać ciał żywych…
             -  Tamten był już martwy – rzekła Chase ponurym głosem; widocznie musiała zrozumieć okrzyki Sorevian. – Po prostu zmarł od ran.
             -  Świetnie, naprawdę zaku***ście – wycedził Jerzy, po czym opanował się. – Dołącz do kumpla tego zabitego, ja zostanę z Knutem. Nadal osłaniamy tę ekipę.
             Jaszczury dość szybko się otrząsnęły i na powrót zaprowadziły porządek w swoich szeregach. Lecz teraz poruszały się znacznie szybciej, jak gdyby chcąc ewakuować rannych możliwe wcześnie, by nie dopuścić do kolejnych śmierci. Na początku spowodowało to lekki tłok – z braku odpowiedniej komunikacji, nie można było przekazać wszystkim Sorevianom na przedzie, aby zwiększyli tempo. W efekcie ci z tyłu napierali w pośpiechu na swoich pobratymców, powodując bałagan. Wieści o incydencie rozeszły się jednak dość szybko i wkrótce cały korowód poruszał się znów jednostajnym tempem.
             Sawicki i Poulsson opuścili sektor z pomieszczeniami mieszkalnymi – dalej znajdowały się już magazyny i główna winda do hangaru. Przez ten czas porucznik nie był świadkiem żadnego nowego ataku, ale odgłosy walki dochodzące od strony dziobu nie nastrajały go optymistycznie. Grupa uderzeniowa Strażników najwyraźniej została już wybita i teraz awangarda eskorty stawiała czoło natarciu „nieumarłych”. Oznaczało to, że ożywieńcy mogą lada chwila zaatakować z dowolnej innej strony – nie stanowiło problemu obejście pozycji bronionej przez Sarenę i jej podwładnych.
             Na całe szczęście, nie byli już całkiem osamotnieni. Z przedniej części korowodu zaczęli ku nim ściągać dodatkowi soreviańscy marines. Trzech z nich dołączyło do Jerzego i Knuta. Porucznik rozpoznał w jednym z przybyłych oficera, który zaprowadził go do Sareny. Sorevianin osłonił swoją twarz, dzięki czemu Sawicki mógł go zidentyfikować po jego kate – niewielkiej plamie z jaśniejszych łusek na czole, przypominającej nieco końską gwiazdkę.
             -  Znów się spotykamy – rzekł jaszczur sarkastycznie. – Czy działo się coś jeszcze, poza tym rannym, który umarł na noszach?
             -  Na szczęście, nie – mruknął Jerzy w odpowiedzi. – Co się tam dzieje na przedzie?
             -  Idą głównym korytarzem, ale trzymamy ich w ryzach. Pewnie zaraz zaatakują z innej strony, ale to już nie potrwa długo. Większość rannych zjechała już na dół, do hangaru, więc mogliśmy się przenieść do tyłu, żeby wam pomóc.
             -  Dziękuję. Zaczynam mieć nadzieję, że wszyscy wyjdziemy z tego żywi. – Sawicki milczał przez krótką chwilę, po czym dodał – Tak przy okazji… widzimy się już drugi raz, a pan wciąż się nie przedstawił.
             -  Derian Zakure – odrzekł Sorevianin – i nie jestem żadnym „panem”. Ty, człowieku, także do tej pory się nie przedstawiłeś. W każdym razie nie mnie.
             -  Porucznik Jerzy Sawicki. Już to mówiłem, może i nie tobie, ale kiedy obaj byliśmy u Sare…
             -  An kevasa! – zawołał nagle jeden z towarzyszących Zakuremu Strażników.
             Sawicki nie potrzebował tłumacza, aby wiedzieć, o co chodzi – widział odczyty sensorów, a po chwili z załomu korytarza, którego właśnie pilnowali, wynurzyła się cała grupa „nieumarłych”, wśród których dostrzegł także uzbrojonych żołnierzy. Natychmiast uniósł karabin, koncentrując się właśnie na nich i wespół z Poulssonem i Zakurem celując tak, aby uszkodzić ich broń. Tylko oni stwarzali realną groźbę – mogli razić na odległość, której plazmowe miotacze płomieni nie dosięgały. Dwaj inni przybyli Sorevianie byli gotowi, by spalić tych wrogów, którzy podeszliby zbyt blisko.
             Dochodzące go teraz z różnych kierunków odgłosy uświadomiły mu, że „nieumarli” przypuścili ostatni atak, ze wszystkich stron. Zostało już bardzo niewielu rannych do ewakuacji, ale czas zdawał się teraz ciągnąć niemiłosiernie. Nie mieli tak dużo amunicji, by móc długo stawiać opór przeciwnikom.
             -  Itsake! – zawołał Zakure, po czym dodał w esperanto – Muszę zmienić magazynek!
             W tym momencie Jerzy usłyszał za plecami znajomy głos.
             -  Panie poruczniku! To koniec ewakuacji!
             Sawicki odwrócił się odruchowo i dostrzegł Fuchsa, który podążał korytarzem, wciąż trzymając za nosze. Ku zdumieniu oficera, z drugiej strony trzymał je jakiś Sorevianin. Przez chwilę zastanawiał się gorączkowo, co mogło się stać z McGruderem, ale wkrótce otrzymał odpowiedź na to pytanie. Zaraz za rannym, którego pomagał przenosić Fuchs, pochód zamykali dwaj Strażnicy, przenoszący ostatniego rannego, którego po prostu wlekli ze sobą, z ramionami założonymi za ich szyje.
             Rannym był właśnie McGruder.
             -  Poruczniku! – zawołał nagle Fuchs – Niech pan strzela, do cholery!
             Jerzy zignorował ten przejaw niesubordynacji, gdyż momentalnie uświadomił sobie z przerażeniem, że wpatrzony w Fuchsa i McGrudera, zaniedbał obronę bocznego korytarza.
             Idioto! – ryknął na siebie w myśli, oddając strzał do „nieumarłego”, który już w niego mierzył.
             Skrzyżowanie było już zajęte tylko przez uzbrojonych żołnierzy. Strzelali we wszystkich trzech kierunkach, z których tłumnie nadchodzili wrogowie. Ci byli już na tyle blisko, że wreszcie odezwały się plazmowe miotacze płomieni.
             -  Surita! – rozległy się krzyki – Surita!
             Domyślając się, o co chodzi, Sawicki sięgnął do pasa po granat. Sorevianie uzbrojeni w miotacze podtrzymywali ogień, podczas gdy ich pobratymcy – wespół z Jerzym, Knutem oraz Jane, która dołączyła wreszcie do kolegów – cisnęli ładunki wybuchowe w głąb korytarzy.
             Podmuch z trzech stron jednocześnie omal nie powalił Sawickiego na ziemię, lecz porucznik utrzymał równowagę i zaraz dołączył do Sorevian, którzy zaczęli wycofywać się w ślad za rannymi, ponaglani okrzykami oficerów.
             Terranie podążyli już w głąb korytarza i teraz wyłącznie Strażnicy podążali w ariergardzie, osłaniając całą grupę, która podążała już wprost do magazynu z główną windą.
             Na miejscu Jerzy zastał shivaren Sarenę, która wyszła z walki bez żadnych nowych obrażeń. Nie miała już pistoletu, który najwyraźniej porzuciła po wyczerpaniu amunicji. W ręce dzierżyła nóż. Krew na klindze wskazywała, że jeden z „nieumarłych” podszedł zbyt blisko niej.
             -  Do windy! – zawołała, powtarzając podobne polecenie we własnym języku.
             Nie trzeba było tego nikomu dwa razy powtarzać. Znów padły okrzyki „surita!” i jaszczury cisnęły w obu kierunkach korytarza pozostałe posiadane granaty. Terrańscy Marines nawet nie czekali na efekt, tylko od razu wpadli do tego samego magazynu, poprzez który jeszcze niedawno dostali się na pokład Asakei. Winda już do nich jechała, choć Sawickiemu wydawało się, że robi to zdecydowanie zbyt wolno.
             Ostatni spośród Sorevian w końcu dołączyli do nich, zaś ostatni żołnierz zamknął i zablokował drzwi wejściowe. Jerzy obawiał się, że to nie powstrzyma „nieumarłych” na długo i wkrótce się przekonał, że faktycznie tak jest. Po kilku chwilach od zamknięcia drzwi, usłyszał dźwięk rozdzieranego metalu. Najwyraźniej pazury ożywieńców – wzmocnione, jak podejrzewał Sawicki, ciemną energią – potrafiły przedostać się przez materiał, z jakiego wykonane były grodzie. W drzwiach pojawiła się wyrwa, przez którą można było dostrzec otoczoną błękitną poświatą, szponiastą dłoń.
             Na całe szczęście, do tej chwili wszyscy ocaleli żołnierze zajęli już miejsca w windzie i zanim „nieumarli” zdążyli ich dopaść, zjeżdżali na dół. Wszyscy spoglądali, jak nad nich głowami zamykają się grube, zbrojone wrota, oddzielające hangar od pomieszczeń załogi.
             -  Przez to już się nie przedrą – stwierdziła Sarena – a nawet jeśli to zrobią, nieprędko im się uda. – Sorevianka spojrzała na Sawickiego i zapytała – Macie jeszcze jakieś straty?
             -  Nikt nie zginął – odrzekł porucznik. – Tylko McGruder znów został ciężko ranny. Po tym, co zobaczyłem… sam nie wiem, czy to przeżyje.
             Jaszczurzyca zwróciła się teraz do jednego ze swoich oficerów, podczas gdy Jerzy odwrócił się od niej, spoglądając na hangar. Na posadzce spoczywali ułożeni na noszach ranni, usytuowani w równych rzędach. W ich pobliżu znajdowali się ich pobratymcy, którzy odnieśli mniej poważne obrażenia, a także sanitariusze.
             Uwagę Sawickiego zwróciło jednak całkiem co innego.
             Okolica elektromagnetycznej katapulty, gdzie pozostawili swój desantowiec, była zupełnie pusta. Porucznik nie widział ani samej maszyny, ani pilnujących jej wcześniej Fincha i Huanga, nawet ich ciał. Niczego.
     
    To be continued...
  4. Bazil
    Zaskoczeni? Minęły już prawie trzy lata, odkąd wszcząłem na swoim blogu okropny eksperyment, ale w końcu tak się złożyło, że doczekał się kontynuacji.
    Tym razem kompendium dotyczy jednej z "tych złych" (cudzysłów stąd, że przyjmuję założenie, iż w moim uniwersum nie ma podziału na dobro i zło) ras - Auvelian. Wlepiam je niejako w charakterze przeprosin za dotychczasowe opóźnienia. Poza tym, skoro na tym blogu tak czy inaczej wlepiam głównie opowiadanie "Wilcze stado", gdzie Auvelianie odgrywają dużą rolę, jakieś dane na temat ich cywilizacji byłyby chyba nie od rzeczy.
    Jak w poprzednich dwóch przypadkach, przedstawione tu przeze mnie kompendium ma charakter uproszczony i nie jest kompletnym "codexem" auveliańskiej rasy. Opisuje tylko to, co najważniejsze.
    Także i tym razem zachęcam do zadawania pytań. Nie tylko dlatego, że mogę w ten sposób wyjaśnić pewne sprawy, których nie ująłem w samym kompendium - takie pytania czasem skłaniają mnie do zastanowienia się nad kwestiami, na które wcześniej nie zwracałem większej uwagi.
    ==========================================================================
     
     
    Auvelianie są najstarszą ze znanych ras, a ich cywilizacja została pierwotnie założona miliardy lat temu, zanim jeszcze powstało życie na takich planetach, jak Ziemia czy też Sorev. Pochodzą z planety Auvernis, skąd wyruszyli w międzygwiezdne podróże, kolonizując setki światów i tworząc imperium większe od jakiegokolwiek istniejącego współcześnie. Jednak wiele lat temu, wskutek katastrofalnej wojny domowej, większość ich planet została zniszczona bądź doprowadzona do takiego stanu, iż stały się niezdatne do zaludnienia. Samo imperium natomiast rozpadło się, pozostawiając Auvelian podzielonych.
     
    W czasach obecnych, większość z nich jest zjednoczona pod sztandarem Koalicji, lecz wciąż istnieje szereg pomniejszych frakcji, zwanych klanami. Jako że Auvelianie są zasadniczo istotami niemal nieśmiertelnymi (nie starzeją się), niektórzy spośród nich wciąż pamiętają czasy starego imperium i przez wzgląd na doświadczenie, zebrane na przestrzeni milionów lat, uważają się za przedstawicieli wyższego gatunku. Usiłują podporządkować sobie inne rasy nie ze względu na chciwość czy też skłonność do agresji, lecz w związku z przeświadczeniem, iż ich obowiązkiem jest prowadzić inne nacje oraz zjednoczyć je pod swoim światłym przywództwem.
    Obecnie (lata osiemdziesiąte XXXIII wieku) Auvelianie są sprzymierzeni z Ildanami, pozostają w stanie wojny z Terranami, Sorevianami o Fervianami oraz utrzymują kruchy pokój z Xizarianami. Ponadto są zmuszeni (podobnie jak ludzie) borykać się z działalnością korsarzy w niektórych sektorach.
     
     
     
     
    PODSTAWOWE DANE
     
    Organizacja polityczna: VA (Valkael Auvernii – Auveliańska Koalicja); szereg pomniejszych, niezależnych frakcji
    Ustrój: oligarchia (z elementami teokracji)
    System społeczny: społeczeństwo klasowe
    Język urzędowy: morvail auvernii (dosłownie: auveliański powszechny)
    Waluta: brak konwencjonalnej waluty
    Bandera: zorientowany pionowo romb, połączony z dwoma szerokimi, odchodzącymi odeń horyzontalnie (na dwóch różnych wysokościach) pasami
    Świat macierzysty: Auvernis
     
    Całkowita liczba systemów pod kontrolą: 2696 (teoretycznie)
    Całkowita liczba skolonizowanych systemów: 131
    Całkowita liczba skolonizowanych planet: 148
    Populacja: około 290 miliardów (w tym około 180 miliardów klonów oraz około 10 miliardów Terran)
    Liczebność sił zbrojnych: około 60 miliardów (średnio)
    Liczebność okrętów floty wojennej: 4500 dużych okrętów od klasy fregaty wzwyż
     
    WYGLĄD I BIOLOGIA
     
    Auvelianie są błękitnoskórymi, wysmukłymi humanoidami, przypominającymi ludzi pod kątem ogólnych rozmiarów oraz aparycji. Mają wydłużone, pozbawione nosów twarze z krótkimi i wąskimi ustami, wąskimi, długimi uszami oraz czarnymi (zawsze są czarne), stosunkowo grubymi w przekroju włosami. Ich oczy mają źrenice oraz jarzące się lekko tęczówki (pomarańczowe, żółte lub niebieskie). Dłoń Auvelianina ma pięć palców, podobnie jak dłoń człowieka, lecz bez paznokci. Ich samice są łatwe do odróżnienia od samców ze względu na swoją bardziej wysmukłą fizjonomię oraz widoczne piersi. To wyraźnie wskazuje, że Auvelianie są ssakami, podobnie jak ludzie. Są także ciepłokrwiści, lecz ich ciała mają niższą temperaturę, niż u Terran.
     
    Pod kątem fizycznym, Auvelianie są słabi i wątli (słabsi nawet od ludzi), ale posiadają potężne zdolności psioniczne. Używają jednak zaledwie ułamka własnego potencjału, przez wzgląd na swoje wierzenia. Korzystają z nich wprawdzie w życiu codziennym (np. do lewitowania obiektów przy pomocy telekinezy zamiast manualnego ich przenoszenia), do komunikacji, wyrażania emocji (ich twarze nie są do tego zdolne – tylko ich oczy oraz spojrzenie dostarczają jakichkolwiek wskazówek co do ich nastroju), a także w technologii, z jakiej korzystają. Jednakże, użycie psioniki do celów militarnych nigdy nie ma charakteru bezpośredniego i jest ograniczone do minimum.
    Zdolności psychotroniczne odgrywają ponadto zasadniczą rolę w utrzymywaniu Auvelian przy życiu – dzięki temu, nie muszą spożywać żadnych regularnych pokarmów. Nieliczne substancje odżywcze, jakich potrzebują, są przez nich spożywane w formie specjalnych napojów mineralnych. To tłumaczy zresztą rozmiary ich ust – nie używają ich ani do jedzenia, ani do mówienia, toteż nie potrzebują większych. Tłumaczy to również, dlaczego nie wydalają żadnych produktów przemiany materii – nie konsumują niczego, czego ich ciała by nie potrzebowały lub też z czego nie miałyby pożytku. Co więcej, unikalna biologia tej rasy powstrzymuje u nich proces starzenia. Można spotkać Auvelian, których wiek liczy sobie nawet kilka miliardów lat – osoby takie wciąż pamiętają początki własnej cywilizacji. Przy tym są jednak wrażliwi na obrażenia i łatwi do zabicia.
    Auvelianie, co się rzekło, są ssakami i rodzą dzieci dokładnie w taki sam sposób, jak Terranie. Przy tym są jednak mało płodni i mają niski współczynnik narodzin. W związku z tym, ich populacja jest relatywnie niewielka. Tłumaczy to również fakt, iż preferują wykorzystywanie klonów do celów militarnych.
     
    Na ironię zakrawa fakt, iż choć Auvelianie są dość podobni do ludzi pod kątem wyglądu zewnętrznego, to ich postępowanie jest mniej ludzkie, niż u Sorevian (ci, pomimo swojej aparycji i różnic w anatomii, mają znacznie więcej wspólnego z ludźmi pod kątem emocji czy też empatii). Wielu spośród nich nie okazuje żadnych uczuć. Inni okazują je tylko w ograniczony sposób. Czyni ich to bardzo chłodnymi i pragmatycznymi, lecz nie całkowicie pozbawionymi człowieczeństwa.
     
     
    HISTORIA  (w skrócie)
     
    Auveliańska cywilizacja jest bardzo, ale to bardzo stara – przypuszcza się, że jej utworzenie nastąpiło około cztery i pół miliarda lat przed naszą erą. To czyni ich jedyną spośród współcześnie istniejących ras, jaka nawiązała bezpośredni kontakt ze starożytnymi – którzy wiele lat temu nadzorowali ich rozwój. Później, po tajemniczym zniknięciu ich panów, władzę nad Auvelianami sprawował starożytny zakon, zwany Mae’vis. Początkowo, rządy jego przedstawicieli były mądre i sprawiedliwe, lecz z czasem stawały się coraz bardziej despotyczne.
    Z powodu ich niskiego przyrostu naturalnego oraz znikomego zapotrzebowania na zasoby, międzygwiezdne imperium Auvelian powiększało się bardzo powoli. Lecz ostatecznie przybrało ogromne rozmiary (ponad tysiąc skolonizowanych światów).
     
    Około miliarda lat przed naszą erą, rządy Mae’vis przybrały formę tak despotyczną, że doszło do wybuchu pierwszych rebelii. Te z kolei doprowadziły w końcu do niszczycielskiej wojny domowej, w wyniku której setki zbuntowanych światów zostały całkiem wyjałowione z życia. Ostatecznie jednak, Mae’vis zostali obaleni, a na ich miejsce wstąpili kapłani kultu Avn’khor (wyznający odmienną, wypaczoną wersję nauk starożytnych). W owym czasie, doświadczywszy na własnej skórze niszczycielskiej mocy ich psionicznych zdolności, Auvelianie złożyli powszechną przysięgę, aby narzucić sobie ograniczenia w tej materii.
    Wojna domowa doprowadziła nie tylko do masowego ludobójstwa, ale także do rozpadu imperium, które podzieliło się na niezależne frakcje, nazywane klanami (manilae). Auvelianie przez lata odbudowywali swoją niegdyś wspaniałą cywilizację. Kapłani Avn’khor, w próbie odtworzenia dawnego imperium, założyli Auveliańską Koalicję i poczęli jednoczyć swój podzielony lud. Ten proces trwał wieki i do dnia dzisiejszego nie został zakończony, w dużej mierze wskutek różnic w ideologii i kulturze, jakie narosły pomiędzy poszczególnymi auveliańskimi nacjami.
     
    Wiele lat później, w 3190 roku, Auvelianie wkroczyli w nigdy wcześniej nie eksplorowane regiony galaktyki i natknęli się na trzy obce rasy – Terran (którzy znajdowali się wówczas pod soreviańską okupacją), Sorevian i Ildan. Na podstawie propagowanej przez kapłanów Avn’khor ideologii, wszystkie one zostały uznane za pomniejsze nacje, których powinnością jest oddać się pod przywództwo Auvelian. W związku z tym, Koalicja włączyła się do wojny, jaką już od pewnego czasu prowadzili między sobą Sorevianie (wspierani przez Fervian) oraz Ildanie. Początkowo walka ta miała charakter trójstronny, ale z czasem okazało się jasne, że jaszczury są najsilniejszą stroną konfliktu i ostatecznie zwyciężą. Kiedy Auvelianie zdali sobie z tego sprawę, doprowadzili do zawiązania niewygodnego sojuszu z Ildanami (koncept przymierza z samymi Sorevianami został odrzucony ze względu na przyjęte przez Avn’khor założenie, że ich sojusznicy z czasem muszą zostać ich wrogami – wspólne pokonanie Ildan miałoby pozostawić Auvelian samotnych na placu boju przeciwko jaszczurom, które były dla nich zbyt silne) celem wspólnego pokonania silniejszego wroga. Sojusz ów miał mieć pierwotnie charakter tymczasowy, ale z biegiem lat nabrał bardziej trwałego charakteru.
    Zabezpieczywszy swoje granice z Ildanami, Auvelianie skupili się na atakowaniu terrańskich kolonii, które były wówczas okupowane przez wojska soreviańskie. Jednak ich pierwsze próby inwazji zakończyły się druzgocącymi klęskami. W 3215 roku, połączywszy swoje siły z Ildanami, Auvelianie wyprowadzili potężną ofensywę przeciwko planecie Akios – byłej terrańskiej kolonii (o oryginalnej nazwie Hagith III), obecnie okupowanej przez jaszczury. Wojna na tym świecie trwała dziesięć lat i Auvelianie wierzyli, że w jej wyniku Sorevianie zostaną wyczerpani i utracą zdolność do dalszego prowadzenia walki. Ostatecznie jednak, jaszczury znów zwyciężyły – w wyniku zakrojonej na szeroką skalę, generalnej ofensywy, nie tylko wyparły najeźdźców z Akiosa, ale także dokonały inwazji na trzy planety, wykorzystywane jako przyczółki do kampanii prowadzonej w sektorze (Ignar III, Ignar IV oraz Vaider III). To jednak skłoniło Sorevian do skoncentrowania większości swoich sił i odsłonięcia granic na innych frontach. Auvelianie wykorzystali to, atakując i podbijając trzy terrańskie kolonie – Phaleg IV, Aratron IV oraz Bethor III, które zostały wkrótce przemianowane odpowiednio na Varaden, Ezaelis i Moriaden. Jednakże całość prowadzonych przez nich kampanii okazała się na tyle wyczerpująca, że Auvelianie nie podjęli już dalszych prób ataku, decydując się na podpisanie zawieszenia broni z Sorevianami – okres pokoju, jaki wówczas nastąpił, miał potrwać do lat czterdziestych.
    Ponadto, w owym okresie toczyła się osobna wojna, w którą Koalicja nie była zaangażowana. Jeden z auveliańskich klanów, Sani’ten, został zaatakowany przez siły świeżo upieczonego imperium xizariańskiego. Wojna zakończyła się całkowitym zwycięstwem Xizarian, którzy podbili wszystkie cztery światy klanu Sani’ten.
     
    Wojna Koalicji z Sorevianami i ich aliantami rozpoczęła się na nowo w 3239 roku, kiedy to jaszczury dokonały niespodziewanej inwazji na niedawno podbitą planetę Bethor III. Jako że Auvelianie nie byli przygotowani na ten atak, kampania zakończyła się szybkim zwycięstwem Sorevian, którzy pomogli Terranom w ponownym ustanowieniu ich rządu na odzyskanej kolonii. Kolejną porażkę Auvelianie ponieśli w dwa lata później, kiedy to jaszczury rewindykowały jeszcze terrańską kolonię na planecie Aratron IV. W 3245 roku doszło do kolejnego ataku ze strony Xizarian, którzy uderzyli tym razem na światy należące do Koalicji. Walcząc na dwóch frontach, Auvelianie ostatecznie zdołali odeprzeć xizariańskie siły inwazyjne. Nie mając zamiaru prowadzić dalszej wojny przeciwko dwóm obcym imperiom jednocześnie i planując rozprawę z Xizarianami w późniejszym czasie, zawarli z nimi układ o nieagresji. W tym samym roku Sorevianie dokonali inwazji na ostatnią z utraconych na rzecz Auvelian terrańskich kolonii – Phaleg IV – lecz tym razem Koalicja była przygotowana na atak. Siły SVS zostały odparte.
     
    Po odrodzeniu terrańskiego imperium i ustąpieniu z jego planet wojsk soreviańskich, Auvelinie próbowali wykorzystać ówczesną słabość AMU, dokonując kolejnego szeregu inwazji na pograniczne kolonie – lecz w planach tych przeszkodziła im interwencja Sorevian, którzy ponownie wystąpili po stronie ludzi, tym razem w charakterze militarnych sojuszników. Z czasem Terranie stali się na tyle silni, że mogli prowadzić samodzielną walkę z Auvelianami – co wpłynęło na znaczne pogorszenie sytuacji strategicznej Koalicji. W roku 3279 doszło do kolejnej próby rewindykacji Phaleg IV, tym razem dokonanej przez samych Terran. Chociaż zwyciężyli i odzyskali kolonię, ich sukces okazał się być krótkotrwały, albowiem Auvelianie wkrótce później przeprowadzili uderzenie odwetowe, na powrót podbijając terrańską kolonię.
     
    Auvelianie wciąż pozostają w przymierzu z Ildanami i są w stanie wojny z Terranami, Sorevianami oraz Fervianami – ich podstawowym wrogiem są jednak ci pierwsi, przez wzgląd na astrograficzne położenie ich imperium. Chociaż przeprowadzili już wiele inwazji na światy zaludnione przez “pomniejsze rasy”, w większości przypadków zostali pokonani, a ich plany podporządkowania sobie innych ras rozumnych są wciąż dalekie od realizacji. Ponadto, auveliańskie społeczeństwo nadal pozostaje podzielone.
     
     
    SPOŁECZEŃSTWO
     
    Auvelianie żyją pod rządami zakonu Avn’khor, który określa oficjalny dogmat Koalicji. Dogmat ów jest w istocie wypaczoną wersją ideologii Mae’vis, która z kolei oparta została na naukach starożytnych. Auvelianie wierzą, że należą do wyższej rasy i pozostałe, pomniejsze gatunki istot rozumnych powinny oddać się pod ich władzę. Nie żywią do nich żadnej nienawiści – są po prostu przeświadczeni, iż rasy te są zbyt młode i zbyt nieodpowiedzialne, aby pozostawić je same sobie. W związku z tym, nie dążą do eksterminacji innych cywilizacji, ani też wyniszczania ich w jakikolwiek sposób. Podbite ludy (jak na przykład ludzie na planecie Varaden / Phaleg IV), prowadzą względnie normalne życie, ale nie mogą pełnić funkcji rządowych ani administracyjnych – te są zarezerwowane dla Auvelian. Ostatecznym celem Avn’khor jest zjednoczenie wszystkich ras w jedno imperium, zarządzane przez nich samych.
     
    Jako istoty z gruntu pragmatyczne, o ograniczonej empatii i emocjach, Auvelianie zwykle utrzymują ścisłą mentalną samokontrolę. Nie ujawniają swoich uczuć i skrywają je przed innymi telepatami – którzy są codziennością wśród nich. Niezdolność do kontroli własnego umysłu jest wśród Auvelian uznawana za prostactwo i oznakę słabości.
    Na tym nie kończą się przyjęte przez nich ograniczenia w dziedzinie psychotroniki. Jej używanie w sposób bezpośredni w walce, celem siania śmierci i zniszczenia, jest wśród nich surowo zabronione. Ogólnie rzecz biorąc, postrzegają używanie psionicznych mocy powyżej pewnego poziomu za przejaw nieodpowiedzialności. Zatem, jak na ironię, choć Auvelianie są najpotężniejszymi psychotronikami pośród znanych ras, nie korzystają z własnego potencjału. Co więcej, narzucone im ograniczenia oraz związane z tym nieużywanie co potężniejszych psychicznych mocy na przestrzeni tysiącleci doprowadziło do częściowej atrofii ich zdolności – obecnie dysponują jedynie ułamkiem niegdyś posiadanej mocy.
    Ta część auveliańskiej ideologii ma wymiar praktyczny – psychotronicy, korzystając z potężniejszych technik (takich jak burze psioniczne), drenują ciemną energię z otoczenia, by uzyskać odpowiednią mu temu moc. Teoretycznie, zbyt wysoki poziom drenażu mógłby wywołać deficyt w ciemnej energii oraz zagrozić integralności wszechświata (jest to jednak bardzo mało prawdopodobne, niemal niemożliwe – osiągnięcie takiego efektu wymagałoby bowiem wydrenowania niewyobrażalnie, niemożliwie wręcz ogromnych ilości ciemnej energii). Warto bowiem zaznaczyć, że wszystkie współcześnie znane rasy potrafią jedynie wykorzystywać istniejącą ciemną energię – nie potrafią same jej wytwarzać (jedynie starożytni posiadali tę wiedzę).
     
    Architektura, odzienie czy też inne formy sztuki mają u Auvelian ascetyczny charakter. Ze względu na swoją pragmatyczną naturę, nie widzą potrzeby stosowania dekoracji i tym podobnych elementów, toteż rzadko ich używają. Ich ubrania są bardzo eleganckie, lecz wciąż proste. Powszechnie stosowaną częścią ich garderoby jest maska, zasłaniająca twarz Auvelianina. Maska ta nie pełni wyłącznie funkcji estetycznej – jest psychicznym inhibitorem i służy do tłumienia mocy psionika, może także blokować innym telepatom dostęp do jego umysłu.
     
    Społeczeństwo auveliańskie ma charakter patriarchalny. Ich kobiety są stosunkowo nieliczne i cieszą się wielkim poważaniem, ale nie są dopuszczane do ważnych stanowisk państwowych. Niemniej, mają zdecydowanie więcej praw, niż w – również patriarchalnym – społeczeństwie ildańskim.
    Auvelianie są co do jednego ateistami – nie wyznają żadnych bogów. Przeświadczenie o ich istnieniu wśród przedstawicieli innych ras uważają za niedorzeczne. Postrzegają wprawdzie starożytnych z ogromną czcią, ale nigdy nie przyznawali im nimbu boskości – uważają ich jedynie za ostateczny wzorzec, najdoskonalszą istniejącą cywilizację. Poza tym, poszczególne frakcje i ugrupowania polityczne Auvelian często postrzegają starożytnych w odmienny sposób.
     
    Członkowie auveliańskiego społeczeństwa nie są równi wobec prawa – każdy z nich zajmuje określona pozycję w ramach systemu klasowego. Kapłani Avn’khor stoją na szczycie drabiny społecznej i posiadają pełnię praw – jako jedyni mogą wejść w skład Konklawe (gwoli ścisłości – tylko starsi rangą kapłani, tytułowani po prostu Wielkimi Kapłanami), obejmować funkcję naczelnych dowódców wojsk czy też najwyższe stanowiska administracyjne. Poniżej kapłanów stoją przedstawiciele klasy Emua. Ci są w przybliżeniu ichnim odpowiednikiem szlachty, a ich warstwa społeczna dzieli się na trzy pomniejsze szczeble – Tal’emua (najniższy), En’emua (średni) oraz Aon’emua (najwyższy). Różnią się wachlarzem dostępnych przywilejów – najwięcej praw posiadają oczywiście przedstawiciele klasy Aon’emua. Poniżej Emua stoją zwykli obywatele, określani mianem Farvaesi. Ci posiadają jedynie minimum praw.
    Sprawa przedstawia się inaczej w kwestii klonów. Są one bardzo powszechne wśród Auvelian i wykorzystywane w charakterze żołnierzy, robotników czy też urzędników najniższego szczebla. Nie mają żadnych praw – przypominają zatem niewolników. Taki stan rzeczy nigdy jednak nie budzi ich sprzeciwu, gdyż ich projekt genetyczny po prostu to wyklucza. Klony nie posiadają wolnej woli, zdolności psionicznych i są zasadniczo pozbawione osobowości. Cechuje ich bezwzględne posłuszeństwo wobec swoich panów.
    Awans społeczny jest wśród Auvelian możliwy (nie dla klonów) – zwykły Farvaesi ma zatem szansę zostać w przyszłości Emua, czy nawet kapłanem. W praktyce jednak, uzyskanie takiego awansu nie jest łatwe (lecz wciąż nieporównywalnie łatwiejsze, niż w społeczeństwie ildańskim).
    Przedstawiciele ras podbitych nie są uznawani za element auveliańskiego społeczeństwa. Żyją niejako osobno, na własną manierę.
     
     
    RZĄD I SIŁY PORZĄDKOWE
     
    Zasadniczo cała władza w dominującym auveliańskim rządzie – Koalicji – skupia się w rękach naczelnej rady (Konklawe) zakonu Avn’khor. Obecnie składa się ona z 96 Wielkich Kapłanów (kapłani niżsi rangą nie mogą zasiadać w Konklawe), którzy podejmują wszelkie decyzje w drodze głosowania. Inne wysokie funkcje administracyjne – w tym gubernatorzy (laonesi) dystryktów planetarnych – także są sprawowane przez członków Avn’khor. Kapłani i Wielcy Kapłani są także jedynymi, którzy mogą objąć rolę naczelnych dowódców wojsk w ramach kampanii. Niższe pozycje w administracji są zajmowane przez członków klasy Emua odpowiedniego szczebla. Natomiast Farvaesi nie mają prawa do zajmowania żadnych istotnych stanowisk.
     
    Należy jednak od razu zaznaczyć, że – inaczej, niż w przypadku Terran czy Sorevian – nie wszyscy Auvelianie są zjednoczeni w ramach wspólnego rządu. Koalicja jest tylko jedną z wielu międzygwiezdnych organizacji państwowych – choć jest również organizacją najpotężniejszą. Łączna liczba planet skolonizowanych przez auveliańską rasę to 148, lecz tylko 96 z nich należy do Koalicji. Inne planety są zarządzane przez niezależne frakcje, nazywane klanami (manilae).
     
    Ważniejsze auveliańskie klany to między innymi:
     
    Klan Via'ormael – obecnie najpotężniejszy. Posiada 18 kolonii, jest głównym konkurentem Koalicji i swego rodzaju “nocnym stróżem” pozostałych klanów – jest bowiem gotów zaoferować im pomoc w sytuacji, gdyby Koalicja zamierzała dokonać ich zaboru siłą. Klan Via’ormael nie jest zarządzany przez Avn’khor, ignoruje jego dogmat i w związku z tym nie jest zainteresowany podbijaniem „pomniejszych ras”. W odróżnieniu od Koalicji, władzę nad nim sprawuje demokratyczny rząd, a klasy społeczne są weń mniej zróżnicowane w prawach, niż na planetach Koalicji.
    Klan Sani'ten – niezależny klan na granicy auveliańskiej przestrzeni, gdzie zajmował niegdyś cztery planety. Potajemnie wspierał działalność grup pirackich w swoim sektorze. Został zaatakowany i podbity przez Xizarian, w związku z czym jego planety stanowią obecnie terytorium Kombinatu Shazaru. Korsarze na usługach tego klanu byli swego rodzaju inspiracją dla piratów xizariańskich, którzy zaczęli się pojawiać, jako zorganizowane grupy, dopiero po wojnie z klanem Sani’ten.
    Klan Andr'kain – klan ów jest postrzegany przez ogół Auvelian jako zgraja anarchistów, gdyż jest jedynym klanem, gdzie nie funkcjonuje żaden system klasowy – wszyscy obywatele są równi. Andr’kain zajmuje trzy planety i posiada nieliczną, ale potężną armię i flotę, złożoną nie z klonów, lecz ze starannie selekcjonowanych, czystej krwi Auvelian – którzy są jednocześnie mniej restrykcyjni, jeśli idzie o używanie psionicznych mocy w walce. Członkowie klanu Andr’kain otwarcie gardzą kapłanami Avn’khor, których postrzegają jako parweniuszy. Sami oczekują powrotu starożytnych, ufając, że kiedyś znów się ujawnią i przywrócą dawny porządek.
    Klan Movr'ataves – kolejna militarna potęga, władająca dziewięcioma planetami, a także potencjalni zdrajcy wśród Auvelian. Członkowie tego klanu pogardzają polityką Avn’khor, potajemnie sprzyjają Terranom oraz Sorevianom i są gotowi zostać ich sprzymierzeńcami. Boją się jednak wystąpić otwarcie po ich stronie, gdyż lękają się, że mogłoby to zostać odebrane zarówno przez Koalicję, jak i wszystkie pozostałe klany, jako zdrada własnej rasy. Zamiast tego, na przestrzeni lat udzielali Sorevianom – a później także Terranom – cichej pomocy, między innymi poprzez udostępnianie im technologii pomocnych w zwalczaniu psioniki (takich jak inhibitory psioniczne) czy też przekazywanie danych wywiadowczych. Rząd i społeczeństwo klanu Movr’ataves są mnie liberalne, niż w klanie Andr’kain, lecz wciąż zdecydowanie mniej despotyczne, niż w Koalicji.
    Klan Nil'sokathe – niezależny klan, najbliższy Koalicji, który wielokrotnie służył jako mediator pomiędzy nią, a pozostałymi klanami. Posiada sześć planet, lecz jego siła militarna jest nieznaczna. Z drugiej strony, jest najbogatszym z klanów, jako że prowadzi najbardziej intensywną, międzygwiezdną wymianę handlową.
    Klan Sani'methel – klan położony na pograniczu auveliańskiej przestrzeni, który (podobnie jak niegdyś klan Sani’ten) wspiera potajemnie ugrupowania pirackie. Te zaś atakują statki i okręty należące zarówno do Terran czy Sorevian, jak i samych Auvelian. Klan Sani’methel posiada cztery skolonizowane planety.
    Klan Avis'noel – klan ów zajmuje siedem planet, usytuowanych blisko granicy auveliańskiej przestrzeni, z dala od linii frontu, co pozwala mu łatwo zachowań neutralność. Wsławił się udzieleniem schronienia ocalałym członkom zakonu Mae’vis oraz ich zwolenników. Ci nie mają w Avis’noel żadnej władzy, są po prostu chronieni przez wzgląd na swój wiek oraz bezcenną wiedzę o starodawnych czasach, jaką posiadają. Pod kątem militarnym, klan Avis’noel jest dość słaby.
     
    W odróżnieniu od Terran czy Sorevian, większość auveliańskich międzygwiezdnych rządów nie utrzymuje odrębnych sił o charakterze typowo policyjnym. Utrzymywaniem porządku w miastach, nadzorowaniem ruchu powietrznego czy też kontrolą wód terytorialnych na planetach zajmują się wydzielone do takich celów jednostki wojskowe. Także śledztwa kryminalne, jeżeli zachodzi potrzeba ich prowadzenia, pozostają w gestii militarnych służb wywiadowczych. Głównym powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, iż w społeczeństwie auveliańskim przestępczość jako taka jest zjawiskiem marginalnym. Stoją za tym rozmaite przyczyny, ale te najważniejsze to skrajny pragmatyzm Auvelian, ich przyzwyczajenie do zajmowania w ramach własnego społeczeństwa własnej pozycji i pełnienia przyznanej im funkcji oraz ich psioniczne i telepatyczne zdolności (które utrudniają przykładowo zatajenie przez kogoś faktu, iż popełnił przestępstwo). W tej sytuacji, przedstawiciele tej rasy nigdy nie dostrzegali potrzeby utworzenia służb policyjnych podobnych terrańskim czy soreviańskim. W ramach samej Koalicji, ewentualne uchybienia wobec prawa są ścigane oraz karane przez wydzielone jednostki formacji Shilai’rev, oraz współpracujący zeń wywiad wojskowy.
     
     
    TECHNOLOGIA I UZBROJENIE
     
    Ze względu na dawną jedność auveliańskiej rasy, brak konfliktów militarnych oraz potężne zdolności psioniczne, jakie Auvelianie mieli do dyspozycji, zapotrzebowanie na wynalazki techniki – w szczególności narzędzia zniszczenia – było wśród nich znikome. Dopiero później, kiedy powstała Koalicja i doszło do wprowadzenia ograniczeń w zastosowaniu psioniki, Auvelianie zaczęli poświęcać więcej uwagi rozwojowi technologii we wcześniej ignorowanych dziedzinach oraz korzystać z konwencjonalnego uzbrojenia.
     
    Ogólny poziom zaawansowania technologicznego Auvelian jest wysoki, lecz niższy niż u Terran. Tak jak wszystkie inne rasy, znają technikę fuzji nuklearnej i wykorzystują ją zarówno jako źródło energii, jak i w charakterze broni. Posiadają także głowice subatomowe oraz broń laserową. Specjalizują się jednak w technologiach opartych na psionice. Dysponują w związku z tym największą wiedzą na temat ciemnej energii i wykorzystują ją do różnych celów. Powszechnie używają – obok zwykłych reaktorów fuzyjnych – kondensatorów ciemnej energii jako źródła zasilania, a także rozmaitych odmian broni, bazujących na tej technologii. Niektóre z nich stanowią połączenie konwencjonalnej techniki z psioniczną mocą, inne czerpią bezpośrednio z tej ostatniej – a co za tym idzie, ciemnej energii samej w sobie. Najlepszym przykładem z tej pierwszej grupy jest broń fotonowa, będąca zasadniczo niczym innym, jak wzmocnioną psionicznie bronią laserową. Z tego względu, do prawidłowego funkcjonowania wymaga zarówno standardowych źródeł zasilania, jak i nasyconych ciemną energią kryształów Thiamentinu (Auvelianie używają tego minerału, podobnie jak Terranie, ale znają doskonalsze techniki jego wzbogacania i nasycania, dzięki czemu lepiej się nim posługują i czynią go bardziej wydajnym). Odmiany broni z drugiej wymienionej grupy to karabiny i działa strzelające strumieniami czystej ciemnej energii (jak również inne formy uzbrojenia, np. generatory ostrzy psionicznych) – przed bronią taką nie ma zasadniczo naprawdę dobrej ochrony (z wyjątkiem nadzwyczaj wytrzymałych, rzadkich materiałów, takich jak terrański duranaster czy soreviańskie kheterium).
    Ze względu na wynikające z ich dogmatu restrykcje, Auvelianie ograniczają jednak zastosowanie i moc posiadanych technologii opartych na psionice i ciemnej energii. Nie używają własnych mocy w bitwie w sposób bezpośredni – walczą tylko przy pomocy broni, która sama w sobie jest również projektowana zamierzenie w taki sposób, aby nie przekraczała pewnych ustalonych barier. Wspomniane kondensatory ciemnej energii są używane jedynie w sektorze cywilnym (który pochłania mniej energii, niż wojskowy), a podstawowym uzbrojeniem auveliańskiej armii i floty pozostaje broń fotonowa – która jest tylko wspomagana przez psionikę, nie czerpie zeń bezpośrednio. Uzbrojenie bazujące na ciemnej energii jest stosunkowo rzadkie i zarezerwowane dla elitarnych jednostek (przy tym wciąż istnieją pewne limity mocy, którą takie uzbrojenie jest w stanie skupić).
     
    Jednym z największych mankamentów auveliańskiej technologii jest metalurgia – Auvelianie dotąd nie odkryli stopów metali, które byłyby zarazem wytrzymałe i łatwe w masowej produkcji. Podstawowym stosowanym przez nich materiałem jest keliath – słabszy od używanej przez Terran atlastali czy też soreviańskiego ifumanu, lecz bardzo tani w produkcji oraz o niemal niewyczerpywalnym zapasie, ze względu na jego syntetyczne pochodzenie. Doskonalszym stopem auveliańskiej produkcji jest magnael, dorównujący wymienionym powyżej metalom pod kątem wytrzymałości – ten jednak nie jest szeroko stosowany.
     
    Atutem Auvelian w dziedzinie technologii są natomiast ich urządzenia maskujące. Bazują na psionice oraz powodowanym przezeń zakrzywieniu czasoprzestrzeni i pozwalają na uzyskanie doskonałego kamuflażu. Są stosowane głównie we flocie – dzięki nim, Auvelianie mogą otoczyć swoje okręty psioniczną zasłoną, która całkowicie ukrywa daną jednostkę zarówno przed oczami, jak i sensorami wroga. Ta technika nie jest jednak całkiem pozbawiona słabości – jej ogromną wadą jest wrażliwość na pulsację elektromagnetyczną. To dlatego pozostałe znane rasy powszechnie używają emiterów naelektryzowanych cząsteczek (jest to ta sama dziedzina techniki, której rozwój pozwolił niektórym rasom na wynalezienie dział jonowych) – jeżeli wiązka takich cząsteczek dotknie zamaskowanego auveliańskiego okrętu, ten natychmiast staje się widoczny.
    Na ironię przy tym zakrawa fakt, iż pomimo posiadania tak doskonałej techniki maskowania, standardowe (konwencjonalne) urządzenia stealth oraz walki elektronicznej, używane przez Auvelian, są już gorzej rozwinięte od swoich terrańskich czy soreviańskich odpowiedników. Sprawia to, że auveliańskie myśliwce (oraz inne mniejsze obiekty) są łatwiejsze do namierzenia (oraz zniszczenia przy pomocy pocisków kierowanych).
     
    SIŁY ZBROJNE
     
    Auvelianie są bez wątpienia jedną z największych militarnych potęg w znanym wszechświecie. Chociaż brak im doświadczonych, perfekcyjne wyszkolonych weteranów takich jak Sorevianie, oraz tak zaawansowanej technologii, jak terrańska, posiadają nadzwyczaj sprawny przemysł zbrojeniowy, pozwalający im na tworzenie ogromnych armii w krótkim czasie. Trudno jest określić, jak wielka jest ich armia (jej liczebność waha się, w miarę upływu kolejnych kampanii, ponoszenia strat, a następnie ich uzupełniania), ale z pewnością liczy ponad pięćdziesiąt miliardów żołnierzy – a warto pamiętać, że mowa tu tylko o siłach zbrojnych Koalicji. Dodatkowo, po dokonaniu inwazji na wrogą planetę, Auvelianie są w stanie regularnie uzupełniać ponoszone straty ze względu na masowe klonowanie.
     
    Klony stanowią kręgosłup armii Koalicji, jak i większości niezależnych klanów. Jako że Auvelianie sami w sobie są mało płodną rasą, nie mogą sobie pozwolić na wysokie straty na wojnie. Dlatego właśnie główny wysiłek zbrojny biorą na siebie żołnierze-klony. Jednostki frontowe są złożone niemal wyłącznie z nich – tylko wyższe rangi oficerskie są zajęte przez czystej krwi Auvelian. Ci ostatni jednak konstytuują w całości formacje elitarne.
     
    Auveliańska armia wyróżnia trzy zasadnicze wydziały – zwane Shilai'rev, Shilai'edilon oraz Arm'imdel.
     
    Shilai’rev – żołnierze ci są, mówiąc kolokwialnie, „biedną pier**loną piechotą” auveliańskiej armii. Służą jako podstawowa jednostka bojowa na pierwszej linii frontu i nie bez kozery są określani przez Terran czy Sorevian mianem mięsa armatniego. Formacja ta składa się bowiem niemal wyłącznie z klonów, produkowanych szybko i masowo – żołnierze Shilai’rev, pozbawieni psionicznych zdolności (wyjąwszy telepatię), przewyższają za to czystej krwi Auvelian pod kątem siły i sprawności fizycznej, dojrzewają w ciągu dwóch tygodni, a po opuszczeniu zakładów klonerskich są niemal natychmiast gotowi do walki (jako że podstawowy trening bojowy oraz „pamięć mięśniowa” są wpisywane w ich umysły w okresie dojrzewania) i uzbrajani w również masowo, szybko i tanio produkowany sprzęt. Zasadniczą dewizą tej formacji jest zatem przewaga ilości nad jakością, a życie indywidualnego żołnierza nie ma weń praktycznie żadnego znaczenia – można go łatwo poświęcić i szybko zastąpić następnym. Ich ogromna liczebność oraz fakt, iż dowódcy Shilai’rev zwykle nie dbają o straty, stanowi jednak zagrożenie dla lepiej wyszkolonych i wyposażonych, ale znacznie mniejszych liczebnie wojsk terrańskich czy soreviańskich.
    Typowy żołnierz Shilai’rev jest wyposażony w prosty kombinezon, chroniony płytami z keliathu – nie jest to pancerz wspomagany, choć (podobnie jak stroje soreviańskiej piechoty z mniej elitarnych formacji) posiada pewne jego cechy, jak również najbardziej podstawowe urządzenia elektroniczne, takie jak system wspomagania celowania (kontrolowany poprzez wbudowany w hełm komputer i wyświetlacz przezierny). Ze względu na wykorzystanie keliathu w jego budowie, chroni użytkownika w zasadzie tylko przed małokalibrową bronią – każdy inny rodzaj uzbrojenia przebija go z łatwością.
    Podstawowa broń żołnierza Shilai’rev to karabin fotonowy LVV-3909 – choć prosty i tani w produkcji, jest skuteczny przeciwko większości istniejących kombinezonów piechoty. Broń wyspecjalizowana – taka jak wyrzutnie kierowanych rakiet subatomowych ATA-3680 czy też ciężkie stacjonarne karabiny fotonowe LVA-3960 – zdarza się stosunkowo rzadko i posiadają ją jedynie drużyny wsparcia ogniowego, ale przy liczebności Shilai’rev, niedobór tego typu uzbrojenia nie jest odczuwalny. Także siły pancerne tej formacji są odzwierciedleniem jej doktryny, przedkładającej ilość nad jakość – podstawą są opancerzone, gąsienicowe pojazdy szturmowe Tal’envai (auveliańskie odpowiedniki czołgów), uzbrojone w dwa sprzężone, średniego kalibru działa fotonowe oraz lżejsze maszyny klasy Tal’sathel, będące zasadniczo lekko uzbrojonymi, bojowymi wozami piechoty. Obydwa typy maszyn są wyraźnie słabsze od swoich terrańskich, soreviańskich czy też ferviańskich odpowiedników zarówno pod kątem opancerzenia, jak i siły ognia, ale przy tym tanie w produkcji i występujące w dużych ilościach.
    Szeregowy żołnierz Shilai’rev może awansować na wyższe rangi (jeśli przeżyje), ale jego kariera kończy się zawsze na niższych stopniach oficerskich (najwyższa szarża, jaką może uzyskać, to samonael – dowodzący kohortą złożoną z pięciu do dziesięciu tysięcy zwykłych Shilai’rev). Wyższe szarże w tej formacji dzierżą jedynie czystej krwi Auvelianie (głównie klas Farvaesi oraz Tal’emua).
     
    Shilai’edilon – chociaż składa się w dalszym ciągu niemal wyłącznie z klonów, jest to formacja bardziej zaawansowana, niż powyższa. Klony doń należące dojrzewają przez dłuższy okres czasu (około miesiąca), ich stworzenie wymaga większych zasobów, a przy tym są silniejsze i twardsze od ich odpowiedników z Shilai’rev. Służą na pierwszej linii wraz ze swoimi słabszymi „braćmi”, ale w odróżnieniu od nich, są już wyspecjalizowaną jednostką szturmowców. Standardowo wyposażeni w pancerze wspomagane (wciąż jednak zbudowane z keliathu), zajmują się przede wszystkim akcjami ofensywnymi wymierzonymi w silnie bronione pozycje wroga. Są także wysyłani do walki przeciwko elitarnym formacjom wojskowym nieprzyjaciela, takim jak terrańscy szturmowcy UOS.
    Ponieważ Auvelianie są skłonni do ponoszenia większych wydatków na Shilai’edilon, aniżeli na Shila’rev, także uzbrojenie i wyposażenie żołnierzy z tej pierwszej formacji jest doskonalsze. Ich pancerze wspomagane zapewniają im oczywistą przewagę w bezpośredniej walce, a wyspecjalizowane uzbrojenie jest użytkowane znacznie szerzej. Podstawowa broń szturmowca Shilai’edilon to ciężki karabin fotonowy LVA-3990 – w istocie zmniejszona wersja LVA-3960, który w tej formacji jest standardowym wyposażeniem drużyn piechoty (ze względu na użycie pancerzy wspomaganych, zdatnym do ręcznego przenoszenia i używania), podobnie jak wyrzutnie rakiet kierowanych czy też szturmowe działka fotonowe MVA-3900. Znaczącym dodatkiem do pancernych zagonów Shilai’edilon są natomiast ciężkie pojazdy szturmowe klasy Neval’envai (odpowiedniki ciężkich czołgów), z dużego kalibru działem fotonowym oraz opancerzeniem zbudowanym z magnaelu.
    Szturmowcy Shilai’edilon awansują na podobnych zasadach, co ich „bracia”. Funkcję starszych rangą oficerów także i w tym wypadku sprawują czystej krwi Auvelianie.
     
    Arm’imdel – to elita auveliańskiej armii, wobec której szacunek odczuwają nawet zabójcy pokroju soreviańskich Sarukeri czy też terrańskich żołnierzy Sekcji Gamma. W odróżnieniu od dwóch powyższych formacji, ta składa się w całości z czystej krwi Auvelian. Można weń spotkać przedstawicieli tej rasy, pochodzących ze wszystkich szczebli ichniego społeczeństwa i zajmujących rozmaite pozycje (Farvaesi to szeregowi żołnierze, Aon’emua natomiast są dowódcami całych armii). Są poddawani starannej selekcji, a następnie rygorystycznemu treningowi. Posiadają także najlepszy dostępny sprzęt – jest to jedyna formacja wojskowa, na którą auveliańscy planiści naprawdę nie szczędzą żadnych wydatków.
    Tym, co odróżnia Arm’imdel od pozostałych jednostek (poza jej składem personalnym) jest fakt, iż wojownicy doń należący mają przyzwolenie na używanie własnej psionicznej mocy. Nie może się to jednak odbywać w sposób bezpośredni – po prostu zamiast konwencjonalnej broni, Arm’imdel używają uzbrojenia, które skupia i ukierunkowuje ich zdolności. Mowa tutaj o karabinach typu LVVA-D, które strzelają zasadniczo strumieniem czystej ciemnej energii. Moc takiego strumienia jest uzależniona od woli użytkownika – może być nawet wystarczająca do zniszczenia wrogiego czołgu. Z tego względu, karabiny Arm’imdel są niejako bronią o charakterze uniwersalnym – jej obecność eliminuje potrzebę używania większości odmian ciężkiego uzbrojenia, z jakiego zmuszone są korzystać klony. Noszone przez żołnierzy tej formacji pancerze wspomagane – zbudowane z magnaelu – również bazują na psionicznej mocy użytkowników. Jest ona wykorzystywana do utrzymywania chroniącego kombinezon pola siłowego, generowania ostrzy psionicznych do walki wręcz, systemu wspomagania celowania i tak dalej. Także podstawowe pojazdy Arm’imdel – zaprojektowane specjalnie na ich potrzeby bojowe wozy piechoty klasy Neval’sathel (także zbudowane z magnaelu) – posiadają uzbrojenie i systemy, czerpiące z wrodzonych mocy żołnierzy. To wszystko razem czyni ich zarówno trudnymi do wyeliminowania z walki, jak i zdolnymi do zniszczenia każdego wroga.
    Chociaż Arm’imdel są śmiertelnie niebezpieczni w walce, jest ich niewielu, a straty w tej formacji są trudne do uzupełnienia. Z tego względu, są uznawani za broń ostateczną – wchodzą z reguły do akcji dopiero wtedy, gdy zwykli żołnierze zawodzą. Ponadto, zajmują się także operacjami specjalnymi, w tym akcjami sabotażowymi za liniami wroga. Ze względu na specjalizację jednostek Arm’imdel, oraz charakter przydzielanych im zadań, ten wydział auveliańskiej armii dzieli się na cztery dalsze podwydziały, nazywane „ramionami” (rae). Największym liczebnie jest Rae’soriel – są to auveliańscy szturmowcy, znakomicie wyszkoleni w walce w pierwszej linii. Drugim najważniejszym „ramieniem” jest Rae’umrei, stanowiące jednostkę komandosów, wyspecjalizowanych w operacjach specjalnych. Z tego względu, są oni wielokrotnie mniej liczni, niż szturmowcy Rae’soriel (chociaż ponoszone przez nich straty są również proporcjonalnie mniejsze). Wydział Rae’indrea jest natomiast rodzajem gwardii przybocznej Konklawe, zajmującej się ochroną kapłanów Avn'khor bądź innych najważniejszych osób. Wojownicy ci jednak, ze względu na swoją niewielką liczebność, rzadko opuszczają planety Koalicji – ich obowiązki podczas kampanii wojennych na wrogim terytorium często przejmują jednostki regularnej armii albo przydzieleni do takich zadań żołnierze z Rae’soriel. Ostatnim wydziałem Arm’imdel jest Rae’ateli, będący już zasadniczo komórką auveliańskiego wywiadu, nie zaś frontową jednostką bojową. Sprawuje podobną funkcję, co SNNM u Sorevian.
    Ponieważ wojownicy Arm’imdel wykorzystują swoje psioniczne moce do siania zniszczenia (co kłóci się z przyjętym dogmatem Avn’khor), spotykają się niejednokrotnie z ostracyzmem i brakiem zaufania ze strony auveliańskiego społeczeństwa. Niepokój zwykłych obywateli powiększa fakt, iż Arm’imdel w istocie mogą wykorzystywać psioniczne zdolności w walce nawet w sposób bezpośredni – jednak dozwolone są jedynie techniki służące do obrony (na przykład do zablokowania ataku wrogiego psychotronika czy też powstrzymania śmiertelnego ciosu przy pomocy telekinezy). Naturalnie, są to tylko i wyłącznie zasady, nic więcej – jeżeli życie wojownika Arm’imdel jest zagrożone, ten może użyć swoich mocy bezpośrednio, do zabicia przeciwnika, w akcie zwykłej desperacji lub strachu. Niemniej, takie czyny kończą się dla nich zwykle wydaleniem z jednostki.
     
    Należy jednak przypomnieć, że przedstawiona tu klasyfikacja sił wojskowych jest właściwa dla Koalicji. Poszczególne klany mają swoje własne armie oraz systemy ich organizacji – niektóre z nich bazują na tym obowiązującym w VA (na przykład Via’ormael czy Nil’sokathe), inne całkiem odmienne (na przykład siły zbrojne Andr’kain, które zasadniczo składają się w całości z ichniego odpowiednika Arm’imdel).
     
     
    FLOTA GWIEZDNA
     
    Tak jak w przypadku armii, głównym atutem auveliańskiej floty jest jej liczebność. Chociaż okręty Auvelian ustępują jednostkom terrańskim, soreviańskim i ferviańskim pod kątem opancerzenia i siły ognia, mają nad nimi zawsze przewagę liczebną. Innym źródłem przewagi po stronie tej rasy jest jej technika maskująca – flota VA zwykle zajmuje dogodną pozycję w każdej bitwie, ponieważ może to zrobić swobodnie, niewidzialna dla wroga. Pozwala to Auvelianom zadać nieprzyjacielowi straty we wstępnej fazie każdej walki – co może przesądzić o jej wyniku.
     
    Załogi auveliańskich okrętów są złożone głównie z klonów, lecz ich kapitanowie oraz dowódcy flot są już zazwyczaj czystej krwi Auvelianami. Co więcej, obecność tych ostatnich bywa istotna nie tylko ze względu na funkcję w łańcuchu dowodzenia. Poza standardową artylerią laserową i fotonową, auveliańska flota posiada uzbrojenie bazujące na ciemnej energii (podobnie jak broń Arm’imdel), zdolne do zniszczenia każdej materii. Jednak prawidłowe zeń korzystanie wymaga nadzoru ze strony czystej krwi Auvelian, zdolnych do wykorzystywania ciemnej energii poprzez wrodzone psioniczne umiejętności.
     
    Klasyfikacja okrętów auveliańskich jest odmienna – i przy tym mniej wyspecjalizowana – od tej stosowanej przez Terran. Ich okręty projektuje się z reguły tak, aby były jak najbardziej wszechstronne i aby każdy z nich mógł w razie potrzeby posłużyć i jako okręt artyleryjski, i jako lotniskowiec, i jako transportowiec wojska (wyjątkami są tu jednostki klas Adanai'kael - wyspecjalizowane korwety, oraz Nemaphael - pancerniki wyspecjalizowane w niszczeniu innych dużych okrętów). Z tego względu, większość z nich posiada dodatkową przestrzeń hangarową, teoretycznie mogącą posłużyć do przenoszenia pokładowych myśliwców - jednak w praktyce wykorzystywaną przeważnie do przewożenia dodatkowych desantowców, dla sprawniejszego przenoszenia ogromnych liczebnie, auveliańskich armii.
     
    Trudno jest ocenić ogólną liczebność floty Koalicji, gdyż ta waha się. Na potrzeby kolejnych kampanii wojennych buduje się dodatkowe okręty, które są następnie masowo tracone, w wyniku czego na przestrzeni lat liczba dużych jednostek w auveliańskiej marynarce albo rośnie, albo maleje. Przyjmuje się jednak, że przeciętnie, flota Koalicji liczy około 4500 dużych okrętów.
     
    Okręty obecnie(*) używane przez flotę VA:
             -  klasa Adanai’kael (dosłownie: „pomniejszy łowca” lub „słabszy łowca”; jest to auveliański odpowiednik fregaty lub korwety; najmniejszy okręt w marynarce VA, uzbrojony jedynie w lekką i średnią artylerię laserową oraz fotonową, jest przeznaczony do zadań zwiadowczych, a także zwalczania innych lekkich jednostek wroga), obecny model: Typ 99
             -  klasa Relai’kael (dosłownie: „większy łowca”; auveliański odpowiednik niszczyciela, a gwoli ścisłości, hybryda niszczyciela i eskortowego lotniskowca – oraz podstawowy okręt floty VA; Relai’kaele stanowią w niej zdecydowaną większość i są wykorzystywane do zadań praktycznie wszelkiego rodzaju; uzbrojony w średnią i ciężką artylerię fotonową, a ponadto wyposażony w dodatkową przestrzeń hangarową dla 20 myśliwców lub innych małych jednostek), obecny model: Typ 97
             -  klasa Akorieth (dosłownie: „siewca”; odpowiednik niszczyciela rakietowego, oparty na Relai’kaelu, również wyposażony w dodatkową przestrzeń hangarową, lecz uzbrojony w wyrzutnie rakiet subatomowych i termonuklearnych), obecny model: Typ 97
             -  klasa Tal’khariel (dosłownie: „standardowy nosiciel” lub „pospolity nosiciel”; w istocie jest to jednak hybryda lekkiego lotniskowca oraz lekkiego krążownika; posiada większy hangar, niż Relai’kael i Akorieth, mieszczący do 50 dodatkowych maszyn, lecz jest przy tym lżej uzbrojony), obecny model: Typ 103
             -  klasa Neval’khariel (dosłownie: „super nosiciel”; tłumaczenie jest tu względnie trafne, albowiem jest to ogromny okręt, wyposażony jedynie w lekkie uzbrojenie, lecz mogący przenosić 500 myśliwców; przy swojej przestrzeni ładunkowej, może służyć nie tylko jako superlotniskowiec, ale także jako okręt inwazyjny lub kolonizacyjny), obecny model: Typ 101
             -  klasa Nemaphael (dosłownie: „niszczyciel”; w tym wypadku tłumaczenie jest jednak całkowicie mylące, gdyż okręt ów jest raczej odpowiednikiem pancernika lub ciężkiego krążownika; ich ogólna liczebność we flocie VA jest niewielka i często służą jako okręty flagowe dowódców flot; ich uzbrojenie oraz systemy obronne są częściowo zasilane przez generatory ciemnej energii, co daje Nemaphaelowi znaczną moc osłon oraz siłę ognia – dodatek do standardowej artylerii fotonowej stanowi bateria dział strzelających wiązką czystej ciemnej energii, co pozwala jej przebić zasadniczo każdy pancerz; Nemaphael posiada także wyrzutnie pocisków nuklearnych, termonuklearnych i subatomowych do bombardowań orbitalnych); obecny model: Typ 92
     
    Myśliwce obecnie(*) używane przez flotę VA:
             -  klasa Kevathel (dosłownie: „drapieżnik”; myśliwiec przewagi kosmicznej), obecny model: Typ 125
             -  klasa Relai’kevathel (dosłownie: „większy drapieżnik”; jednostka wielozadaniowa, którą najłatwiej sklasyfikować jako szturmowiec; może bowiem zabierać zarówno lekkie pociski, jak i ciężkie głowice do ataków na duże okręty), obecny model: Typ 130
             -  klasa Akile (dosłownie: „nosiciel”; jest to lekki desantowiec i zarazem kanonierka; uzbrojony do atakowania celów naziemnych, może służyć zarówno jako transporter, szturmowiec lub jednostka patrolowa), obecny model: Typ 105
             -  klasa Relai’akile (dosłownie: „większy nosiciel”, nieuzbrojony transporter, zdolny do przewożenia w luku zarówno żołnierzy piechoty, jak i pojazdów bądź innego ciężkiego ładunku; używany zarówno w operacjach desantowych, jak i akcjach abordażowych), obecny model: Typ 106
             -  klasa Kervaes (dosłownie: „obserwator”; dużo większy od desantowców klas Akile oraz Relai’akile, stanowi mobilną jednostkę dowodzenia dla wyższych rangą oficerów wojsk naziemnych; sam jest przy tym zdolny do transportu żołnierzy i sprzętu, a ponadto dość silnie uzbrojony w lekką artylerię laserową i fotonową), obecny model: Typ 102
     
     
    (*)Chociaż ogólna klasyfikacja nie zmieniał się przez wieki, Auvelianie wprowadzali na przestrzeni lat unowocześnione wersje istniejących okrętów, stosując nazewnictwo numeryczne dla określenia stopnia rozwoju.
     
     
    STOSUNEK DO INNYCH RAS
     
    Ogólnie rzecz biorąc, Auvelianie postrzegają wszystkie inne rasy jako niższe i pomniejsze. Jak już zostało wcześniej powiedziane, uważają, że młodsze, mniej doświadczone cywilizacje powinny oddać się pod ich władzę. Z drugiej strony, nie darzą innych ras nienawiścią czy też niechęcią. Po prostu nie mają do nich zbytniego szacunku – choć są, oczywiście, wyjątki od tej reguły. Członkowie większości klanów, choć wciąż uważają siebie za przedstawicieli wyższej rasy, szanują Terran czy też Sorevian. Część spośród nich jest gotowa żyć z nimi w pokoju, choć na przeszkodzie stoi tutaj oficjalny dogmat Koalicji.
    Sprawy są jednak bardziej skomplikowane w przypadku Ildan. Sojusz z nimi początkowo był postrzegany jako bardzo niewygodny – obydwie rasy planowały obrócić się przeciwko sobie po pokonaniu wspólnego wroga w osobach Sorevian. Jednak wojna ciągnęła się poprzez dekady, a zawarty z konieczności sojusz nabrał trwałego charakteru. Auvelianie co prawda nadal uznają Ildan za rasę stojącą pod nimi i odczuwają odrazę do sposobu prowadzenia przez nich wojen, domagając się ograniczania strat wśród ludności cywilnej atakowanych planet. Jednak w dalszym ciągu postrzegają ich jako użytecznych sojuszników i – przynajmniej na razie – pozostają wobec nich lojalni.
    Spośród „pomniejszych ras”, szczególny niepokój budzą u Auvelian Terranie – przez wzgląd na obecność Zakonu oraz szkolonych przezeń psychotroników. Jak zostało już wcześniej bowiem zasugerowane, auveliańska rasa postrzega używanie destruktywnych psionicznych mocy za nieodpowiedzialne. W związku z tym, obawiają się wzrostu potęgi terrańskich psioników.
     
    Auvelianie nie są rasą z gruntu złą – po prawdzie, w ich naturze w ogóle nie leży zło. Po prostu działają w myśl dogmatu, który skłania ich do prowadzenia agresywnej polityki. Dążą do podboju innych cywilizacji z tego tylko powodu, iż są przekonani, że robią to dla dobra owych cywillizacji oraz powstrzymania ich od popełnienia błędów, jakie popełnili sami Auvelianie. Przede wszystkim zaś, są z pewnością bardziej humanitarni, niż ich sojusznicy Ildanie.
  5. Bazil
    A teraz mała niespodzianka. W oczekiwaniu na następny rozdział "Wilczego stada"... nie, nie, bez obaw - to nie nawrót twórczej niemocy. Po prostu - o czym nie raczyłem swoich wiernych fanów (taaa... marzenia...) poinformować, przez cały poprzedni tydzień spędzałem urlop w Italii.
    A zatem... w oczekiwaniu na następny rozdział "Wilczego stada" postanowiłem zamieścić inszy kawałek mojej twórczości, który powstał po prawdzie, w tak zwanym międzyczasie, już dużo wcześniej. Pierwotnie tworzyłem go z intencją, by podjąć próbę opublikowania na łamach Nowej Fantastyki. Dość szybko jednak zrezygnowałem, dochodząc do wniosku, że generalny koncept opowiadania jest nazbyt sztampowy i stojąca za nim intryga raczej go nie uratuje. Ale wciąż można toto pokazać na moim blogu - z tego dodatkowego względu, iż "Wilcze stado" jest, póki co, jakieś takie samotne. A takiego "Nieba i piekła" zamieszczać nie chcę, odkąd uznałem, że może uda się jednak toto kiedyś wydać (po prawdzie, żałuję teraz nieco, że publikowałem tę powieść, gdzie popadnie).
    Opowiadanie, podobnie jak "Wilcze stado", jest osadzone w moim autorskim uniwersum, które co niektórzy mieli już możność poznać. Również opowiada o perypetiach oddziału specjalnego, ale tym razem są to całkowicie inne klimaty. Zresztą, sami się przekonajcie. N'joy.
    ==============================================================================
     
     
             Ocean krwi, przemknęło przez myśl kapitanowi Bowersowi, kiedy wpatrywał się z uwagą w obraz z zewnętrznej kamery. Cała otaczająca ich przestrzeń miała upiorną barwę ciemnej czerwieni, co zdawało się w opinii oficera odzwierciedlać jej obcą i niebezpieczną naturę. Wobec tego widoku oraz wszechobecnego, przenikliwego promieniowania, koniec ich trasy zdawał się być obietnicą ulgi.
             Matthew Bowers stłumił westchnienie i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu, doskonale oświetlonym zarówno przez lampy ksenonowe, jak i przestrzenne wyświetlacze komputerów. Mostek Styksu – jednego z ciężkich krążowników klasy Minotaur – był w tej chwili względnie zatłoczony, gdyż oprócz kapitana okrętu, jego pierwszego oficera oraz zwyczajowej obsady, przebywali tu także kontradmirał Helmut Weiss, sam Bowers – kapitan Marines, oraz jeden z psychotroników – mężczyzna znany wszystkim jedynie pod imieniem Gideon.
             -  Jak daleko do portalu wyjściowego? – rzucił komandor Jones, dowódca Styksu.
             -  ETA jedna minuta, panie komandorze – odrzekł pierwszy oficer, porucznik Copper.
             Bowers wiedział, że owe sześćdziesiąt sekund będzie się mu niemiłosiernie dłużyło. Skok nadprzestrzenny, jakiego dokonywali, był wprawdzie krótki, ale wobec panujących w tym wymiarze warunków, nawet niezbyt długi w nim pobyt mógł stanowić zagrożenie dla zdrowia i życia.
             Podejrzewał ponadto, że kiedy już opuszczą nadprzestrzeń, wcale nie będzie lepiej.
             Ich niewielka flotylla – 36. Zespół Wydzielony, część składowa VII Floty – miała pierwotnie przeprowadzić rutynowy patrol w kilkudziesięciu obrzeżnych układach Unii, ale zamiast tego, skierowano ją do innego zadania. Zmierzali właśnie do niezagospodarowanego systemu planetarnego, gdzie ich przybycia oczekiwała inna flota – a także znalezisko, które odkryła.
             Flota owa należała do Sorevian – obcej rasy, niegdyś wrogiej Terranom, obecnie z nimi sprzymierzonej. Natomiast obiekt, który odkryto, był najprawdopodobniej porzuconym statkiem kosmicznym, który nie należał do żadnego ze znanych typów u jakiejkolwiek z ras. O sprawie szybko dowiedzieli się Terranie, którzy jak najszybciej postanowili wysłać na miejsce własny zespół, by wraz z Sorevianami zabezpieczyć miejsce znaleziska. Zadanie to przypadło właśnie 36. Zespołowi Wydzielonemu. Na pokład Styksu – który w chwili odebrania nowych rozkazów przebywał na orbicie planety Aratron IV – zaokrętowano nawet pospiesznie kilku psychotroników z Zakonu. Z raportu dowódcy soreviańskiej floty wynikało bowiem, iż na nieznanym okręcie mogą zachodzić zjawiska o nadprzyrodzonym charakterze. Obcy nie mieli własnych psioników, zatem pomoc Terran w tej materii była nieodzowna.
             -  Wychodzimy z nadprzestrzeni, komandorze – znów odezwał się pierwszy oficer. – Przekraczamy bramę za pięć sekund… cztery… trzy… dwie… jedną…
             Wydawało się, że przez cały okręt przebiegają wyładowania elektryczne, gdy Styks począł wchodzić w wyrwę pomiędzy wymiarami, przenikając ją jak w osmozie. W ślad za nim czyniły to pozostałe okręty zespołu.
             -  Raport – rzucił kontradmirał Weiss, kiedy na powrót znaleźli się w normalnej przestrzeni, a otaczająca ich czerwień całkowicie ustąpiła znajomej, upstrzonej ognikami gwiazd czerni próżni.
             -  Nie doznaliśmy żadnych uszkodzeń, panie admirale – odrzekł Jones, odebrawszy meldunek od pokładowego komputera. – Wszystkie systemy funkcjonują na poziomie optymalnym, hangar szczelny.
             -  Odbieramy transmisje od pozostałych jednostek zespołu – wtrącił oficer komunikacji. – Niszczyciele Koriolan, Belizariusz i Perseusz zgłosiły już pełną gotowość, podobnie jak lotniskowiec Kadesz i niszczyciele rakietowe Hoplita i Dragon – oficer zamilkł na krótką chwilę, po czym dodał – Korwety Brunhilda, Atropos i Olrun także zgłaszają gotowość. Żadnych meldunków o uszkodzeniach, ani o kolizjach przy wyjściu z nadprzestrzeni.
             -  Świetnie – skonstatował Weiss. – Teraz odnajdźcie w systemie te gadziny i wywołajcie je przez komunikator.
             Mówiąc o „gadzinach”, kontradmirał miał na myśli Sorevian. Byli oni zasadniczo niczym innym, jak uczłowieczonymi dinozaurami. Obok zadawnionych konfliktów, stanowiło to tylko dodatkowy powód, dla którego wielu Terran nie przepadało za swoimi sojusznikami. Weiss – sądząc ze sposobu, w jaki się o nich wyraził – zaliczał się do takich osób i zapewne nie uśmiechała mu się perspektywa bliskiej współpracy z Sorevianami. Pod tym względem, Bowers czuł solidarność z kontradmirałem.
             -  Panie admirale – rzekł pierwszy oficer po kilku długich chwilach – melduję, że nasze sensory nie wykrywają floty soreviańskiej na podanych wcześniej współrzędnych.
             -  Co takiego? – zapytał Weiss ze zdziwieniem, spoglądając ponad ramieniem Jonesa na odczyty widniejące na wyświetlaczach holo. – Przecież podawali wyraźnie, gdzie będą czekać. Nie ma tam nikogo od nich?
             -  Skanujemy jeszcze układ w poszukiwaniu jednostek Sorevian – odparł oficer. – Ale w rejonie planowanego spotkania wykrywamy na razie tylko flagowy Asakei. Wygląda na uszkodzony, jego sygnatura energetyczna jest bardzo słaba.
             -  Dajcie zbliżenie na Asakei. Cały zespół ma już teraz lecieć do punktu spotkania, niezależnie od tego, co wykażą sensory.
             Jeden z techników, obsługujących zewnętrzne kamery Styksu, wykonał polecenie i po chwili na jednym z wyświetlaczy holo pojawił się zawieszony w powietrzu, dwuwymiarowy obraz, na którym widniał soreviański okręt.
             Asakei był jednym z krążowników liniowych klasy Kaitan, które – obok okrętów starszego typu Sivaron – stanowiły kręgosłup floty obcych. Były doskonale uzbrojone i mogły konkurować nawet ze swoimi terrańskimi odpowiednikami. Dysponowały wystarczającą siłą ognia, aby zniszczyć planetę – a także opancerzeniem i osłonami zdolnymi wytrzymać podobnie potężny ostrzał.
             Bowers poczuł więc lekki, mimowolny niepokój, gdy ujrzał, w jakim stanie jest Asakei. Kadłub mierzącego dwa kilometry długości okrętu był dosłownie rozpruty w kilku miejscach. W pancerzu ziały przerażające wyrwy, jak gdyby potężna broń promienista pocięła krążownik, niczym masło – najgroźniej wyglądała widoczna w dziobowej części szczelina, która powodowała wrażenie, iż okręt został nieomal przecięty na pół. W efekcie niektóre pomieszczenia były zapewne odizolowane od reszty. Zakrawało w tej sytuacji na cud, że stanowiska artyleryjskie – baterie dział laserowych i jonowych – były w większości nietknięte. Brakowało jednak, znajdującej się normalnie w tylnej części górnego pokładu, wysmukłej wieży, najeżonej lekkim uzbrojeniem – defensywnymi działkami laserowymi oraz wyrzutniami rakiet subatomowych. Wyglądało na to, że została po prostu odstrzelona.
             -  Jasna cholera – mruknął Weiss. – Pewnie nie odpowiadają na żadne wezwania?
             -  Nie, panie admirale – odrzekł Copper. – Ale energosensory wykazują, że okręt nadal ma zasilanie i część systemów wciąż działa. Możliwe, że na pokładzie jest jeszcze ktoś żywy.
             -  W porządku – kontradmirał odwrócił się do Bowersa. – Kapitanie?
             -  Panie admirale! – szczeknął Marine, stając na baczność.
             -  Wygląda na to, że plany uległy zmianie. Przygotuje pan swoich ludzi już teraz. Wejdziecie na pokład tego krążownika i poszukacie ocalałych. Musimy się dowiedzieć, co się tu stało.
             -  Tak jest, panie admirale – odrzekł Matt służbiście, kierując się do wyjścia.
             Bowers szedł niespiesznie, toteż zdążył jeszcze usłyszeć kolejne pytanie Weissa.
             -  Mamy Asakei – mruknął Helmut. – A gdzie pozostałe okręty?
             -  Chyba je znaleźliśmy, panie admirale – odrzekł Copper grobowym głosem.
             Bowers przekroczył już próg mostka, ale odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na komputerowe wyświetlacze holo przy stanowiskach dowodzenia. Zanim zamykające się drzwi zasłoniły mu widok, ujrzał na kolejnych dwuwymiarowych obrazach kilka rozszarpanych i poskręcanych wraków czegoś, co niedawno było eskadrą soreviańskich okrętów wojennych.
     
    * * *
     
             Porucznik Jerzy Sawicki spojrzał na zamykający się główny właz desantowca, po czym odwrócił się do swoich Marines, odzianych w pancerze wspomagane ET-400 i przypiętych do foteli w przedziale ładunkowym. Wszyscy spoglądali na niego, a chociaż twarze mieli ukryte pod noszonymi hełmami, oficer widział oczami wyobraźni ich wyczekujące spojrzenia.
             -  No dobra, chłopcy i dziewczynki – rzucił Sawicki, stojąc pośrodku przedziału i trzymając jedną z usytuowanych w górze poręczy; systemy sztucznej grawitacji niwelowały w większości jakiekolwiek efekty związane z poruszaniem się desantowca, ale nadal można było upaść na podłogę w razie nieuwagi. – Nie mogliśmy was odprawić przed tą akcją, a i teraz nie mamy na to zbyt wiele czasu, więc będę się streszczał. Jak już się zapewne domyśliliście, plany uległy zmianie.
             -  Za pozwoleniem, panie poruczniku – odezwał się kapral Finch. – Czy to prawda, że coś rozwaliło cały soreviański zespół?
             -  Jeżeli nie będziecie mi przerywać, szybciej pójdzie – rzekł Jerzy nerwowo. – Ale w tym przypadku plotki są prawdziwe. Tylko krążownik liniowy Asakei ocalał, ale jest poważnie uszkodzony. Mamy na niego wejść, poszukać ocalałych i uzyskać dostęp do pokładowego komputera. Musimy się dowiedzieć, co się tutaj stało. Ale zanim dokładnie spenetrujemy wrak, nasza drużyna musi zrobić rekonesans i sprawdzić teren. Wchodzimy przez hangar i stamtąd przejdziemy najpierw na mostek i do centrum bojowego, jeżeli będzie to możliwe.
             -  Jak wejdziemy do hangaru – wtrącił starszy szeregowy Poulsson – to nie skoszą nas działka systemu bezpieczeństwa?
             -  I znowu nie udało ci się błysnąć inteligencją, Knut – odrzekł Sawicki zgryźliwie, czemu towarzyszył śmiech pozostałych Marines. – Jeśli zapomniałeś, jesteśmy sojusznikami Sorevian. Systemy Asakei rozpoznają nas jako sprzymierzeńców, a nie wrogów. O ile coś ich nie przejęło, w co wątpię.
             Jerzy zorientował się, że to ostatnie zdanie zabrzmiało dość złowróżbnie i przez chwilę miał złe przeczucia. Zignorował je jednak, przeklinając w duchu swoją przesądność.
             -  Kiedy już wylądujemy, Finch i Huang zostaną w hangarze i popilnują desantowca – ciągnął Sawicki. – Reszta pójdzie ze mną. Sprawdzimy okolicę i gdy uznam, że jest bezpiecznie, dam znać kapitanowi Bowersowi, żeby przysłał pozostałych Marines. Dołączy też do nas przynajmniej jeden z tych psychotroników. A skoro o tym mowa… nasi psionicy polecili was poinformować, że wyczuwają jakieś emanacje na tym soreviańskim okręcie. Powinniście zatem włączyć inhibitory psioniczne, na wszelki wypadek.
             -  Soreviańscy psychotronicy? – rzekła kapral Jane Chase ze zdziwieniem. – To raczej niemożliwe, oni musieli coś spiep***ć.
             -  Niczego nie można być pewnym – stwierdził Sawicki.
             -  Panie poruczniku, a co z tym statkiem obcych, który odkryły jaszczury? – ponownie odezwał się Finch.
             -  Oficjalnie nie wiadomo – odparł Jerzy. – Nigdzie go nie wykryto. Ale zdaje się, że znaleziono jakieś szczątki, które nie pochodzą z żadnego soreviańskiego okrętu. To może być to, co pozostało z tego cholerstwa… Wszystko wskazywałoby na to, że to coś zaatakowało Sorevian, więc je rozwalili… z trudem.
             Na chwilę w przedziale ładunkowym zapanowała cisza. Przerwał ją komunikat od pilota desantowca.
             -  Za minutę siadamy w hangarze – oznajmił. – Przygotujcie się.
             -  No, dobra – rzucił Sawicki. – Broń w gotowości, zaraz wyskakujemy. Sekcja alpha – Chase, McGruder, Poulsson i Fuchs – idzie ze mną. Windows, prowadzisz sekcję bravo – Crawford, Petersen, Thorne i Agius.
             -  Tak jest – odrzekł sierżant Windows.
             Dzięki ruchom desantowca Jerzy wyczuł, że maszyna znajduje się już wewnątrz hangaru – który w soreviańskich krążownikach liniowych był usytuowany w spodniej części okrętu – i niebawem będzie lądować. Marines najwyraźniej także to odgadli, bowiem zaczęli odpinać trzymające ich w fotelach zabezpieczenia i brać w garść zasztauowaną w specjalnych chwytakach broń. Ponieważ nie spodziewano się żadnego ciężkiego sprzętu na pokładzie soreviańskiej jednostki, każdy Marine był uzbrojony jedynie w standardowy, szturmowy karabin laserowy M-264.
             W pewnej chwili desantowiec opadł w dół, przyziemiając gwałtownie na wysuniętych płozach do lądowania. Zanim jeszcze ustały spowodowane tym wibracje, główny właz zaczął się stopniowo otwierać.
             -  Jazda! – zawołał Sawicki, zbiegając truchtem w dół po rampie wyładunkowej. – Do wyjścia! Utworzyć perymetr wokół desantowca!
             Gdy Jerzy opuszczał względnie bezpieczne wnętrze maszyny, ogarnął do lekki niepokój na wspomnienie niedawnych słów Poulssona. Wbrew sobie, obawiał się, iż działka mogą istotnie otworzyć do nich ogień.
             Zaraz jednak stwierdził, że to niemożliwe, znów przeklinając się za tak łatwe uleganie własnym przesądom. Gdyby działka systemu bezpieczeństwa uznały ich za wrogów, już dawno ostrzelałyby desantowiec.
             Jerzy wypadł na zewnątrz, opadając na kolano z uniesionym do oka karabinem i rozglądając po okolicy. Obok niego zajmowali pozycje pozostali Marines. Każdy sprawiał wrażenie gotowego do walki, chociaż nic nie wskazywało na to, aby mieli z kim walczyć. Hangar był wciąż oświetlony, ale zupełnie opustoszały. Terrański desantowiec stał niemal w centrum pustej przestrzeni, tuż obok jednej z elektromagnetycznych katapult, które nadawały przyspieszenie startującym maszynom. Soreviańskie myśliwce i desantowce tkwiły zabezpieczone na pozycjach pod ścianami. Nigdzie nie było widać członków załogi, ani nawet ich ciał. Także sensory, zaimplementowane w kombinezonie Sawickiego, nic nie wykrywały.
             -  Tu dowódca, pytam o namiary detektorów – rzekł przez komunikator. – Żadnych kontaktów?
             -  Potwierdzam – odparł Windows. – Jesteśmy tu sami, panie poruczniku.
             -  W porządku – Sawicki stanął na równe nogi. – Postępujemy zgodnie z planem. Finch, Huang, meldujcie na bieżąco o sytuacji.
             -  Tak jest, panie poruczniku.
             -  Pozostali, zająć windy i jedziemy na górę. Sekcja alpha do magazynu rakiet, bravo do pomieszczenia pilotów.
             Nie pozostawało im w tej chwili nic innego, jak ruszyć tłumnie, lekkim truchtem, w stronę jednej ze ścian hangaru, pod którą mieściły się dwie windy. Większa z nich wiodła do znajdującego się powyżej składu amunicji, skąd zazwyczaj przewożono na dół pociski dla myśliwców, a także do magazynów na kolejnych pokładach. Z mniejszej windy korzystali natomiast piloci – wiodła wprost do niedużego pomieszczenia, gdzie przechowywano kombinezony zakładane na czas lotu. Jadąc nią wyżej, można było także przedostać się do pomieszczeń mieszkalnych na centralnych pokładach.
             Sawicki szedł na czele oddziału i kiedy zbliżył się już do większej z wind, czujnik wykrył obecność jego oraz pozostałych Marines – wskutek czego barierka odgradzająca platformę windy opadła. To, co Jerzy wówczas zobaczył, sprawiło, że na chwilę zamarł w bezruchu.
             Podłogę zdobiły liczne kałuże czerwonej cieczy, która mogła być tylko zakrzepłą krwią. Było jej tu mnóstwo, jak gdyby kilkanaście osób, znajdujących się w windzie, doznało poważnych obrażeń, być może nawet wykrwawiło się na śmierć. Brakowało jednak ciał.
             -  Co się tu stało, do cholery? – wyrwało się Jane.
             -  Tego właśnie mamy się dowiedzieć – burknął Sawicki, zwalczając niepokój irytacją. – Właźcie do windy i nie zachowujcie się, jakbyście nigdy nie widzieli na oczy krwi.
             -  Ale, panie poruczniku – zaczął McGruder, wchodząc posłusznie na platformę – to jest jakieś popiep***ne. Jeśli ktoś tu zginął… to w jaki sposób? I dlaczego…
             -  Spokój – uciął Sawicki. – Windows, co u was?
             -  Nasza winda jest czysta, panie poruczniku – odrzekł sierżant. – Możemy jechać na górę. Oby tylko windy wciąż działały.
             Na całe szczęście, tak właśnie było. Holograficzny panel sterowniczy był nadal aktywny i kiedy Fuchs na polecenie Jerzego musnął „przycisk” nakazujący przewiezienie pasażerów poziom wyżej, barierka okalająca platformę na powrót się uniosła, po czym winda ruszyła. Usytuowana w suficie, masywna gródź otworzyła się, pozwalając im przejechać. Równolegle, w oddali, poruszała się winda wioząca Marines z sekcji bravo.
             Na miejscu sytuacja wyglądała zdaniem Sawickiego identycznie, jak w hangarze. Nigdzie nie było widać żywej duszy, a rakiety tkwiły na swoich miejscach, starannie poukładane i gotowe do zebrania w razie potrzeby. Marines natychmiast dostrzegli na podłodze kilka kolejnych kałuż zaschniętej krwi. Mało tego – szybko również zauważyli, że ściany w tym pomieszczeniu zdobią dziury po kulach, jak gdyby miała tu miejsce strzelanina.
             -  Strzelali do siebie nawzajem? – rzucił Fuchs.
             -  Tak to wygląda – stwierdził Sawicki. – Ktoś chyba wystrzelał wszystkich, którzy jechali tą windą, stąd krew. Tylko dlaczego nie ma ciał? I dlaczego, k***a, w ogóle strzelali?
             Nagle przez komunikator odezwał się kapitan Bowers, pozostający wciąż na pokładzie Styksu.
             -  Tu Rosomak – oznajmił spokojnym, rzeczowym głosem. – Do Szarego Wilka jeden, melduj o sytuacji.
             -  Rosomak, tu Szary Wilk jeden – odrzekł Sawicki. – Weszliśmy bez problemu na pokład Asakei. Dwóch Marines pilnuje desantowca, my jesteśmy już w pomieszczeniach powyżej. Na razie nie znaleźliśmy żadnych ocalałych, ani ciał. Jest za to mnóstwo krwi, jakby ktoś tu ostro walczył.
             -  Przyjąłem, Szary Wilk jeden. Melduj natychmiast, gdybyś znalazł coś ciekawego.
             -  Zrozumiałem, Rosomak.
             -  Co teraz, panie poruczniku? – zapytał McGruder. – Nie powinniśmy ściągnąć tutaj reszty?
             -  Windows? – rzekł Sawicki, ignorując podwładnego. – Macie coś?
             -  Nic, panie poruczniku – odrzekł sierżant. – Żadnych ciał, ani żadnej krwi. Tylko cholerny bajzel, jak gdyby wkładali kombinezony w pośpiechu. I opuścili to miejsce w trakcie ubierania, też w pośpiechu.
             -  Czyli rzeczywiście nic dziwnego – skonstatował Jerzy. – Sprawdźcie jeszcze pokój odpraw obok, a jak to zrobicie, idźcie na mostek i do centrum bojowego. Musimy sprawdzić ich systemy komputerowe i dowiedzieć się, o co chodzi. Meldujcie natychmiast, gdy tylko zauważycie coś dziwnego.
             -  Zrozumiałem, panie poruczniku – odparł Windows. – Będziemy w kontakcie.
             Sawicki zwrócił się teraz do McGrudera.
             -  My, kapralu, pójdziemy na rufę – oznajmił. – Do dyspozytorni przedziału reaktorów. Musimy się dowiedzieć, czy coś tu jeszcze działa. Potem dopiero, kiedy będziemy mieli jakieś pojęcie o sytuacji, wezwiemy resztę Marines.
             -  Tak jest, panie poruczniku – odrzekł McGruder.
             -  A skoro tak ci spieszno – dodał Jerzy – idź przodem i sprawdź korytarz. Fuchs, ubezpieczaj go.
             Marine mruknął coś pod nosem i podszedł do dużych, podwójnych drzwi, otwierając je. Jego śladem podążył Fuchs i po chwili obaj żołnierze wypadli na korytarz, stając plecami do siebie i sprawdzając obydwa kierunki.
             -  Czysto, panie poruczniku – zameldował McGruder.
             Po chwili wszyscy Marines byli już na korytarzu, który istotnie okazał się zupełnie pusty. Oświetlenie wciąż działało, ale wszystko wskazywało na to, że w okolicy nie ma żywej duszy. Wszyscy żołnierze mieli aktywne sensory, a na obraz ich odczytów, wyświetlony na wziernikach przeziernych wizjerów, nałożyli wgrany z bazy danych Styksu rozkład pomieszczeń i korytarzy soreviańskiego okrętu. Detektory nie wykrywały jednak nikogo.
             -  Którędy teraz? – zapytał Fuchs.
             -  W prawo – zarządził Jerzy. – Do maszynowni i przedziału reaktorów.
             Korytarze były na szczęście wystarczająco szerokie, aby drużyna Marines mogła się nimi swobodnie poruszać. Szli w szyku ubezpieczonym, z bronią gotową do strzału, jak gdyby spodziewali się ataku. Wprawdzie na okręcie należącym do sojuszniczej rasy wydawało się to mało realne, ale ślady walki, jaka miała tu miejsce, odbierały żołnierzom poczucie bezpieczeństwa. Jeżeli Sorevianie z jakiegoś powodu strzelali do siebie nawzajem, mogliby otworzyć ogień także do nich.
             Sprawy nie ułatwiał fakt, że również idąc korytarzami, napotykali ślady masakry – kiedy tylko przekroczyli pierwszy załom, ujrzeli kolejne miejsce, gdzie ściana była podziurawiona kulami oraz ozdobiona plamami krwi. Wyglądało to tak, jakby ktoś dostał serię i osunął się na podłogę po ścianie. Lecz również tutaj brakowało zwłok.
             -  To wszystko jest ku***sko dziwne – stwierdziła Chase, kiedy minęli już to miejsce, idąc dalej. – Mnóstwo krwi, ale żadnych ciał…
             -  Brzmi jak historia twojego życia intymnego, co, Jane? – rzucił Fuchs złośliwie.
             -  Zamknij pysk, kretynie – warknęła Marine. – Sam mógłbyś…
             -  Nie zwracaj na niego uwagi – wtrącił McGruder – Pewnie gada tak z frustracji, że ty mimo wszystko możesz… a on nie.
             -  Możecie się uspokoić? – rzekł Sawicki, zanim Fuchs zdążył odpowiedzieć – Może już zapomnieliście, ale jeśli ktoś tu jeszcze ocalał, musimy mu pomóc. Możliwe, że im szybciej sprawdzimy teren, tym mniej Sorevian zginie.
             -  Uwaga, ludzie – odezwał się Poulsson. – Nasz pan porucznik przecież lubi jaszczury.
             Jerzy z początku się zirytował, ale szybko zdusił pierwszą odpowiedź, jaka przyszła mu na myśl.
             -  To może za dużo powiedziane – oznajmił. – Ja ich… po prostu szanuję. Mają o wiele więcej powodów, by żywić do nas nienawiść, a jednak nie żywią, przynajmniej na ogół. Nigdy nie żywili. Nigdy też się nie zemścili ani nie odpłacili nam tym samym.
             -  Nie powiedziałbym, że nigdy, panie poruczniku – zaoponował McGruder. – Sam pan doskonale wie, że byli tacy, którzy robili wszystko, by się… odegrać.
             -  Prawda, ale przecież wszędzie zdarzają się wyjątki. Poza tym, niezależnie od tego, czy lubię Sorevian, czy nie, mamy tu robotę do wykonania. Jasne?
             -  Oślepiająco, panie poruczniku – odrzekł McGruder, po czym rozejrzał się na boki, wkraczając na kolejne skrzyżowanie. – Gdzie my w ogóle teraz jesteśmy?
             -  Tam jest chyba kambuz – stwierdziła Chase, spoglądając w głąb lewego korytarza. – W każdym razie tak jest napisane na oznaczeniach. Czyli jesteśmy w części mieszkalnej. Pewnie miniemy jeszcze mesy, pomieszczenia załogi…
             -  Może sprawdzimy, czy jest tam jeszcze ktoś żywy? – zapytał McGruder, zwracając się do Jerzego.
             -  Gdyby tak było, widzielibyśmy już coś na sensorach – odparł Sawicki. – Patrzysz, co się wokół dzieje, czy nie? Poza tym, wciąż jest tu głucha cisza, jakbyśmy byli zupełnie sami.
             -  Ale co się stało z tymi gadami, do cholery? – wtrącił Poulsson – Może im odbiło, przez coś, co było na tamtym statku?
             -  Wygląda na to, że w końcu powiedziałeś coś z sensem, Knut – skomentował Jerzy. – Ale to wiele nam nie tłumaczy. Windows i jego oddział powinni zaraz być na mostku, a jak sprawdzą komputery, wszystkiego się dowiemy.
             Skończywszy mówić, Sawicki spostrzegł, że zgodnie z przypuszczeniem Jane, on i jego Marines minęli duże pomieszczenie, które mogło być tylko mesą PO. Zauważył to, bowiem drzwi doń prowadzące były otwarte na oścież, a zamek elektroniczny wyraźnie zniszczony. Przechodząc obok korytarzem, Sawicki mimowolnie zajrzał do środka. Dzięki temu momentalnie dostrzegł, że coś jest nie tak.
             -  Chwila – rzucił, zatrzymując się gwałtownie i dając swoim Marines znak, aby także stanęli. – Co, do jasnej…
             Nie mówiąc ani słowa, Jerzy – wraz z podążającymi za nim krok w krok żołnierzami – wkroczył powoli do mesy.
             Ślady rzezi, jaka się tutaj rozegrała, wstrząsnęły nim – pomimo że wiele już w życiu widział. W całej mesie leżało łącznie kilkanaście ciał, niektóre straszliwie zmasakrowane. Sawicki spojrzał najpierw na to, które spoczywało najbliżej drzwi. Noszony przez zabitego kombinezon skrywał jego fizjonomię, ale długi jaszczurzy ogon, nogi o szponiastych stopach i palcochodnej postawie, a także okryty hełmem, wydłużony łeb, wskazywały wyraźnie na soreviańskiego żołnierza. Poległy gad spoczywał bezwładnie na brzuchu, z przetrąconym karkiem i potwornie poranionym grzbietem. Wyglądało to tak, jakby ktoś – lub coś – próbowało się dostać bezpośrednio do jego kręgosłupa. W rękach nadal dzierżył szturmowy karabin hipersoniczny typu AGM-42/M2, skróconą wersję standardowego w soreviańskiej formacji Strażników karabinu AGM-42. Wskazywało to, iż prawdopodobnie walczył do końca.
             Żołnierze rozeszli się po mesie, oglądając inne zwłoki. Wszystkie znajdujące się tu martwe jaszczury należały do soreviańskich oddziałów marines ze Strażników. Krocząc powoli naprzód, wzdłuż jednego ze stołów, Jerzy podszedł do kolejnego ciała – to spoczywało w pozycji siedzącej, oparte plecami o ścianę. Sorevianin miał rozszarpane gardło oraz szereg paskudnych ran na torsie – były to ślady po głębokich cięciach, układające się w cztery równoległe pręgi. Sprawiało to wrażenie, iż śmiertelne ciosy zadało jaszczurowi jakieś zwierzę. Najdziwniejszy był jednak fakt, iż powstałe w ten sposób rany były skauteryzowane, jak gdyby spowodowały je nie pazury – jak się z pozoru wydawało – lecz rozpalone do czerwoności noże. Sawicki zauważył teraz, że tak samo wyglądały obrażenia u innych Sorevian. Nie rozumiał, jak to się stało. Nie rozumiał także, dlaczego nie pozostał żaden ślad po przeciwnikach jaszczurów. Przecież wyraźnie do kogoś strzelały – ściany i umeblowanie mesy były podziurawione kulami.
             Rozglądając się po pomieszczeniu, zauważył jeszcze, że przy drugim wyjściu znajduje się silnie wypalony obszar. Po chwili doszedł do wniosku, że musiał być to efekt użycia przez jednego z Sorevian plazmowego miotacza płomieni.
             -  Panie poruczniku! – zawołał nagle Fuchs. – Ten tutaj może być jeszcze żywy!
             Sawicki momentalnie się ożywił i szybkim krokiem podszedł do Marine. Ten klęczał przy ciele Sorevianina, który w odróżnieniu od pozostałych nie nosił żadnych śladów obrażeń. Obok niego leżał karabin – znajdujący się u boku jego lufy wyświetlacz wskazywał, iż podpięty doń magazynek jest pusty.
             Kiedy Jerzy stanął obok, Fuchs właśnie obracał jaszczura na wznak. Wyglądało na to, iż gad wyszedł z walki bez szwanku, ale nosił lekki, uszczelniony kombinezon, który skrywał całkowicie jego ciało – co utrudniało dokładne oględziny. Także wydłużony łeb był osłonięty długim hełmem, z podłączonymi przewodami układu cyrkulacji powietrza. Górną połowę owego hełmu zajmował w większej części czarny wizjer, zakrywający twarz jaszczura.
             -  Otwórz hełm – nakazał Sawicki – i sprawdź, czy oddycha.
             Fuchs zaczął ostrożnie podważać krawędź wizjera. Dopiero po kilku chwilach udało mu się rozszczelnić hełm i otworzyć go, ukazując w całej krasie jaszczurzy pysk Sorevianina.
             Widok, jaki ukazał się oczom Jerzego, wprawił go w konsternację. Obcy wyglądał z pozoru zwyczajnie, jak na przedstawiciela swojej rasy. Jego głowa do złudzenia przypominała łeb drapieżnego dinozaura i odznaczała się łuskowatą skórą, garniturem ostrych kłów oraz bocznie osadzonymi oczami, z których każde było żółte, z czarną pionową źrenicą. Sawicki zaniepokoił się jednak śladami obrażeń, jakich nie mogły ujawnić zewnętrzne oględziny. Na twarzy jaszczura zaschły strugi krwi, która wypłynęła mu wcześniej obficie z oczu, uszu oraz płaskich nozdrzy na czubku pyska. Jego oczy, szeroko otwarte i o dziwnie pustym spojrzeniu, także wyglądały nienaturalnie.
             -  Czyli chyba jednak nie przeżył – odezwał się McGruder, który także obserwował poczynania Fuchsa. – Nadal żadnych ocalałych, za to mnóstwo trupów.
             -  Dziękuję za spostrzeżenie, kapralu – rzucił Sawicki z sarkazmem w głosie. – Jak będę potrzebował twoich błyskotliwych wniosków, osobiście o nie poproszę. I nie kłopocz się sugestią, że warto o tym zameldować kapitanowi, sam o tym pomyślę.
             Jerzy już zamierzał połączyć się z przełożonym na Styksie, lecz zanim zdążył to zrobić, nagle zgłosił się Windows.
             -  Tu sekcja bravo – rzekł sierżant, nieco nerwowym głosem. – Słyszycie mnie, sekcja alpha?
             -  Głośno i wyraźnie – odparł Sawicki. – Macie coś nowego?
             -  Tak, panie poruczniku. Dotarliśmy już na mostek i rozejrzeliśmy się trochę. Jestem tu teraz z Petersenem. Crawford i pozostali sprawdzają centrum bojowe poziom niżej.
             -  Znaleźliście coś?
             -  Mnóstwo ciał. Sprawdzamy jeszcze, czy któryś z tych jaszczurów wciąż żyje, ale nie wygląda na to, by którykolwiek przeżył.
             -  Rany cięte, skauteryzowane? – zapytał Jerzy, domyślając się odpowiedzi.
             -  Zgadza się, niektórzy z Sorevian takie noszą. Skąd pan…
             -  Jesteśmy w jednej z mes podoficerskich – Sawicki wszedł sierżantowi w słowo. – Była tu jakaś walka, znaleźliśmy kilkanaście trupów.
             -  Tutaj wygląda to podobnie, panie poruczniku. Ale część z nich zginęła po prostu od kul. Wygląda na to, że oni faktycznie walczyli między sobą. Musiało się to dziać już dawno temu, ciała są już chłodne.
             -  Idiota – mruknął pod nosem Poulsson, nie używając komunikatora. – To są przecież jaszczury. Nic dziwnego, że ciała mają chłodne. Zimnokrwiste…
             -  Człowieku, co ty bredzisz? – rzucił Fuchs z politowaniem. – Oni mogą być gadami, ale są stałocieplni, jak my. Nie do wiary, że można być takim skończonym…
             -  Czego się czepiasz? – wtrąciła Chase. – Mam ci przypomnieć, jak mi próbowałeś kiedyś wmawiać, że wcale nie zobaczyłabym Sorevianina w termowizji? I też twierdziłeś, że to ja niby jestem idiotką?
             -  Dobra, dzieciaki, uspokójcie się – rzucił Sawicki, kiedy McGruder i Poulsson już wybuchli śmiechem, a Fuchs zaczynał formułować ripostę. – Nie wiem, co wykończyło tych Sorevian, ale wiem, że jak się wam dobierze do d**y, przestanie wam być tak wesoło.
             Żołnierze umilkli, a Jerzy ponownie zwrócił się do Windowsa.
             -  A co z systemem komputerowym? – zapytał.
             -  W proszku, panie poruczniku – odparł sierżant. – Część stanowisk komputerowych jest silnie uszkodzona lub całkiem zniszczona. Crawford mówi, że w centrum bojowym wygląda to podobnie. Nie działają stanowiska nawigacyjne, ani komunikacyjne. Komputery systemu bezpieczeństwa okrętu także są rozwalone. Wygląda na to, że część systemów uzbrojenia jeszcze działa, podobnie jak stery, ale nie możemy liczyć na szczegółowy raport, bo nie mamy dostępu do pokładowej SI. Możliwe, że przez zniszczenia w systemie komputerowym po prostu przestała funkcjonować.
             -  Super – mruknął ironicznie Sawicki. – Coś jeszcze?
             -  Na razie sprawdzamy dokładnie, co tutaj nadal działa, a co nie, więc radziłbym się wstrzymać z meldunkiem dla Bowersa, zanim… – sierżant urwał nagle, po czym znów się odezwał, wyraźnie wstrząśniętym głosem. – Co jest, do k***y nędzy…
             -  Windows? – rzekł Jerzy z niepokojem. – Co się tam dzieje?
             -  Oni wsta… – zaczął sierżant zduszonym głosem, by po chwili krzyknąć, tym razem z wyraźnym przestrachem. – O ja pier**lę! Jens, uważaj!
             -  Windows! – zawołał Sawicki. – Zgłoś się! Mów, co się u was dzieje!
             Poprzez komunikator dochodziły do niego teraz odgłosy wystrzałów z broni laserowej, a także inne, niemożliwe do zidentyfikowania dźwięki. Po chwili dołączył do nich także wrzask Petersena.
             -  Jesteśmy atakowani! – ponownie usłyszał krzyk sierżanta. – Oni… oni oży…
             -  Co takiego? – zapytał Jerzy.
             Nie usłyszał odpowiedzi, a kontakt z Windowsem po chwili całkiem się urwał. Sawicki nie zwrócił jednak na to uwagi – zaalarmowały go okrzyki towarzyszących mu Marines.
             Wszyscy żołnierze odstąpili gwałtownie od ciała Sorevianina, które jeszcze przed chwilą sprawdzali. Teraz ogarnęła je nagle dziwna poświata. Martwe oczy jaszczura zapłonęły błękitnym światłem, które zdawało się sączyć ze zwłok.
             Zwłok, które po chwili – ku wstrząsowi Sawickiego – zaczęły się poruszać. Obcy błyskawicznie stanął na nogi i wyprostował się, spoglądając po Terranach, którzy cofnęli się jeszcze bardziej. Jerzy odwzajemniał spojrzenie, ale nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Pomyślał, że oszalał – to nie działo się naprawdę. To musiało być złudzenie, zły sen.
             Powstały z martwych Sorevianin przekonał go jednak, że się myli.
             Stał jeszcze przez ułamek sekundy w miejscu, po czym – bez żadnego ostrzeżenia, nie wydając nawet dźwięku – rzucił się na stojącego najbliżej Fuchsa. Marine wciąż stał w osłupieniu i zareagował zbyt późno. Odskoczył do tyłu, ale pazury jaszczura – jaśniejące tym samym błękitnym światłem, co oczy – i tak go dosięgły, trafiając w tors. Noszony przez żołnierza pancerz wspomagany był zbudowany ze stopu atlastalowego, ale szpony gada i tak się przezeń przedarły, pozostawiając cztery równoległe pręgi. Krzyk bólu, jaki wydał z siebie Fuchs, wskazywał, iż pazury przeorały mu klatkę piersiową.
             Nie zastanawiając się ani chwili, Marines unieśli broń. Każdy z żołnierzy oddał kilka strzałów, masakrując ciało jaszczura. Sam Sawicki trafił w głowę, odstrzeliwując sporą jej część.
             Wstrząs porucznika pogłębił się jeszcze bardziej, gdy stwierdził, że strzały nie zrobiły na obcym żadnego wrażenia. Jaszczur ponownie doskoczył do Fuchsa, który, opanowując ból, nabrał dystansu i uniósł już broń do strzału. Sorevianin jednak natychmiast wytrącił mu z rąk karabin i zadał mu kolejny cios szponami, który Marine w ostatniej chwili zablokował. Chase, McGruder i Poulsson strzelali, ale obcy nie reagował i właśnie przezwyciężał opór Fuchsa.
             W akcie desperacji Sawicki zmienił tryb prowadzenia ognia w karabinie z pulsacyjnego na falę ciągłą – i przytrzymał wciśnięty spust, mierząc w nasadę ramienia obcego. Liliowa wiązka lasera gładko odcięła kończynę, która wylądowała na podłodze.
             Jaszczur nadal jednak się poruszał, więc Jerzy – a także pozostali Marines, idący za jego przykładem – zaczął dosłownie ciąć napastnika na kawałki. Obcy stracił drugą kończynę i głowę, a kiedy Fuchs kopnięciem odrzucił go od siebie, McGruder przeciął tors Sorevianina na pół. Nie było to łatwe, ze względu na chroniący jaszczura kombinezon, ale ostatecznie jego zmasakrowane ciało znieruchomiało na podłodze. Emanowana przez nie poświata także zanikła.
             Przez długą chwilę Marines wpatrywali się ze wstrząsem w poćwiartowane zwłoki Sorevianina. Ciszę przerwał ostrzegawczy okrzyk Chase.
             -  Na lewo! - krzyknęła.
             Jerzy odwrócił się w kierunku, w którym Jane strzelała już ze swojej broni. W pewnej odległości od nich właśnie podnosił się inny nagle powstały z martwych jaszczur. W rękach dzierżył karabin, którym wkrótce wymierzył w Chase. Porucznik włączył się do walki i przejechał wiązką laserową po ramieniu obcego. Upadło na podłogę, odcięte w łokciu, razem z dzierżonym przezeń karabinem. Sawicki nie czekał, tylko ponownie skierował na napastnika wiązkę, która przeorała mu tors. Jaszczur upadł na kolana, ale porucznik w tej samej chwili skonstatował z rozpaczą, że inni leżący w tym pomieszczeniu Sorevianie także podnoszą się z podłogi. Marines strzelali do nich, ale ich ogień nie robił na obcych większego wrażenia. Strzały powstrzymywały ich tylko na chwilę, po której się otrząsali i znów ruszali w stronę Terran.
             -  K***a! – krzyczał Fuchs, który stał nieco z tyłu, słaniając się na nogach i także ostrzeliwując nadciągające jaszczury. – K***a! Co się dzieje!?
             -  Opanuj się – warknął Sawicki. – Knut, zabierz Fuchsa, wynosimy się stąd! Windows! – rzucił do komunikatora. – Jeśli mnie słyszysz, uciekajcie stamtąd! Wycofać się do de…
             Jerzy urwał, tchnięty nagłą myślą. W hangarze pozostali tylko Finch i Huang. Czy oni też zostali zaatakowani przez „nieumarłe” jaszczury? Nie mieli od nich żadnych meldunków, Sawicki nie miał pojęcia, co się tam teraz może dziać.
             Nie miał jednak czasu nad tym rozmyślać – coraz więcej Sorevian powstawało z martwych, a część z nich wciąż miała zdatne do użycia karabiny. Porucznik dostrzegł kolejnego, który już unosił broń, co momentalnie go otrzeźwiło. Oddał strzał do napastnika, jednocześnie kierując się do wyjścia.
             -  Wynoście się stąd! – ryknął. – Bo nas tu zaraz wykończą!
             Chase, McGruder i Poulsson – prowadzący ze sobą rannego Fuchsa – wypadli błyskawicznie na korytarz. Porucznik podążył za nimi, ostrzeliwując się w drodze. Przekraczał już próg, kiedy nagle poczuł ból w prawej nodze. Zachwiał się i byłby upadł, gdyby McGruder nie pomógł mu utrzymać się na nogach. Tymczasem system medyczny kombinezonu natychmiast zaczął podawać mu do krwi środki przeciwbólowe i stymulanty.
             -  Uwaga, granat! – zawołał Poulsson, ciskając ładunek wybuchowy do wnętrza mesy.
             -  Nie, czekaj! – krzyknęła Chase.
             Marines w ostatniej chwili odsunęli się od wejścia, z którego po chwili buchnęły płomienie. Fala uderzeniowa rozeszła się nawet do korytarza, wskutek czego Sawicki tym razem padł na podłogę. Żadnemu z Marines nic się jednak nie stało – pancerze wspomagane ich ochroniły. Zyskawszy chwilę wytchnienia, żołnierze przystąpili do wymiany baterii w swoich karabinach – tryb fali ciągłej szybko zużywał w nich zasilanie, które było teraz na wyczerpaniu.
             -  Uważaj, do cholery, z granatami w zamkniętych pomieszczeniach! – ryknęła Jane na Poulssona..
             -  Spokój! – zawołał Sawicki, po czym spojrzał na swoją nogę. Trzy kule trafiły go w udo, ale system medyczny kombinezonu, ku jego uldze, nie stwierdził, iż przestrzeleniu uległa jakakolwiek ważna arteria. Chwycił wyciągniętą rękę McGrudera, który pomógł mu wstać – Co z tymi…
             -  Sprawdzam – rzekł Poulsson, zaglądając ostrożnie do mesy, z uniesionym do strzału karabinem. – Niezła demolka, ale… cholera… kilku z nich znowu wstaje!
             -  Wynośmy się stąd jak najszybciej – nakazał Jerzy, odzyskując zimną krew. – Do hangaru, korytarzem.
             Zaraz jednak uprzytomnił sobie, że z dwoma rannymi nie będą w stanie szybko stąd uciec. Dotyczyło to szczególnie jego samego – Fuchs mógł przynajmniej normalnie chodzić.
             -  Knut, strzelaj do tamtych – rozkazał – Musimy to obejść…
             -  Psiakrew! – odezwał się McGruder – Idą następni! Korytarzami, z drugiej strony!
             Sawicki spojrzał na odczyty sensorów i także to dostrzegł. Detektor ruchu wyraźnie wskazywał, że od strony dziobu – z sektora z pomieszczeniami mieszkalnymi – ciągną ku nim nowe postaci. Pojawiły się one także w korytarzach, którym Marines wcześniej tu przyszli, odcinając im drogę ucieczki.
             -  Którędy teraz? – zapytał Fuchs – Oni są wszędzie! Nie damy rady!
             -  Bzdura! – warknął Sawicki – Obejdziemy ich pozycje, w razie czego przejdziemy do wind i spróbujemy przedostać się przez inne pokłady!
             Podążył naprzód chwiejnym krokiem, idąc korytarzem okalającym mesę. Zastanawiał się gorączkowo nad tym, co teraz zrobić. Do hangaru wiodło wiele korytarzy, ale „nieumarłe” jaszczury mogły już teraz zajmować wszystkie z nich. Co gorsza, jedna z ich grup zbliżała się szybciej, niż zakładał. Korytarz, którym szli, wiódł wzdłuż mesy podoficerskiej do dwóch skrzyżowań, skąd mogli się przedostać dalej. Tymczasem Jerzy dostrzegł, że pod skrzyżowanie, do którego właśnie zmierzał, podchodzi już jedna z grup napastników.
             -  Rosomak, tu Szary Wilk jeden! – zawołał poprzez komunikator, mając zamiar ostrzec Bowersa – Zostaliśmy zaatakowani przez… nieznane siły! Asakei nie jest zabezpieczony, wycofujemy się! Proszę o wsparcie!
             Czekał chwilę, ale nikt mu nie odpowiedział.
             -  Rosomak! – zawołał – Zgłoś się! Tu Szary Wilk jeden!
             Kiedy i tym razem nie otrzymał odpowiedzi, zaklął siarczyście, zaprzestając dalszych prób. Nie ulegało wątpliwości, że coś zakłóciło ich łączność.
             -  Poruczniku! – krzyknął McGruder – Musimy poruszać się szybciej! Oni zaraz odetną nam drogę!
             -  No to pomóż mi iść!
             Wspierany przez podwładnego Marine, Sawicki szedł teraz trochę sprawniej. Lecz mimo to zdawał sobie sprawę, że już nie zdążą – odczyty sensorów wskazywały wyraźnie, że obcy osiągną skrzyżowanie pierwsi.
             Narastającą rozpacz porucznika tylko pogłębił meldunek od Chase.
             -  Panie poruczniku! – krzyknęła, idąc tyłem i strzelając – Oni są za nami! Przeszli przez skrzyżowanie! Jesteśmy odcięci!
             Sawicki zaklął. Po chwili zaklął powtórnie, gdy ujrzał, że obcy podchodzą już pod usytuowane przed nimi skrzyżowanie z dwóch kierunków. Mniejsza grupa, idąc od strony rufy, przeszła przez pomieszczenia, od których odgradzała Marines lewa ściana korytarza. Lada chwila mieli wypaść na korytarz i spotkać się z resztą obcych, nadciągającą od dziobu. Było oczywiste, że Terranie nie zdążą im się wymknąć.
             -  Miło było was poznać – rzekł, uśmiechając się smętnie.
             -  Zamknij się – warknął McGruder, z emocji ignorując rangę. – Jeszcze nas nie dorwali.
             -  W kiepskich filmach – wtrącił Fuchs z goryczą – takie kwestie wypowiadają postacie tuż przed cudownym ocaleniem.
             -  Przydałoby się to, k***a, właśnie teraz – dodał Poulsson.
             Obcy byli tuż, tuż, a Marines do skrzyżowania wciąż pozostawało kilkadziesiąt metrów. Nie mieli szans. Sawicki liczył już sekundy, jakie im pozostały.
             -  Zająć pozycje! – krzyknął, zatrzymując się i unosząc karabin do strzału. – Strzelajcie, jak tylko wyjdą zza rogu.
             McGruder także stanął w miejscu. Obcy wychynęli z bocznego korytarza w sekundę później. Sawicki przed upływem tej sekundy miał jeszcze nierealną nadzieję, że się myli, że widoczne na detektorze ruchu odczyty to w rzeczywistości Marines ze Styksu, przybyli im na pomoc. Jednak jaszczury-zombie, które wynurzyły się zza rogu, pozbawiły go i tej nadziei.
             -  Zabijcie sku****eli! – ryknął, dodając sobie animuszu.
             Pierwszym strzałem z karabinu laserowego idealnie trafił w głowę najbliższego obcego, po czym zamarł, nie oddając już następnego strzału.
             Zaledwie napastnicy wyszli zza rogu, a z przeciwnego kierunku buchnęła w ich stronę struga płynnego ognia. Ci, którzy się z nią zetknęli, natychmiast parowali, nie pozostawały po nich żadne szczątki. Po chwili podobne strugi zaczęły siać rzeź wśród napastników, którzy, wbrew przewidywaniom Sawickiego, zignorowali Terran i podążyli w stronę korytarza, z którego buchały plazmowe płomienie. Ktoś jednak szybko zmusił je do odwrotu.
             Sawickiego ogarnęła cudowna ulga, kiedy zobaczył, jak na skrzyżowanie wkraczają znajome sylwetki. Od napastników odróżniał je przede wszystkim brak owej upiornej, błękitnej poświaty, a także wydawane przez nie, głośne okrzyki i komendy.
             -  Sorevianie – powiedział McGruder z niedowierzaniem – K***a mać, nigdy nie sądziłem, że aż tak się ucieszę na ich widok.
             Tak było. Jaszczury, które właśnie włączyły się do walki, należały najwyraźniej do ocalałych marines z załogi Asakei. Każdy z nich był uzbrojony w plazmowy miotacz płomieni EG-24, który w tej sytuacji sprawdzał się nieporównywalnie lepiej, niż standardowa broń. Jerzy momentalnie zrozumiał swoją wcześniejszą omyłkę – uznał, że nowe kontakty, idące od strony rufy, to kolejne „nieumarłe” jaszczury. Tymczasem byli to Sorevianie żywi i prawdziwi.
             -  Szybko – rzekł Jerzy, zbierając się do biegu – Dołączyć do nich.
             I tak musieli to zrobić – nadchodzący od tyłu obcy deptali im po piętach, a ogień Chase, Fuchsa i Poulssona nie był w stanie ich powstrzymać.
             Jeśli Sorevianie byli zaskoczeni widokiem Terran, to nie dali tego po sobie poznać. Ujrzawszy ich, natychmiast zaczęli zapraszać ich do siebie gestami. Jednocześnie zajmowali obronne pozycje, wykorzystując do tego narożniki. Część „nieumarłych” była uzbrojona i odgryzali się w miarę możliwości. Sawicki ujrzał, jak jeden z jaszczurów, idący środkiem korytarza, pada na podłogę, rażony celną serią. Po chwili został trafiony drugi, ale tym razem nie śmiertelnie – zdołał się schronić za załomem.
             Zaledwie Marines dopadli swoich sprzymierzeńców, a natychmiast odwrócili się w głąb korytarza, który przebyli. Poulsson i Fuchs musieli teraz zmienić baterie w karabinach, więc Sawicki i McGruder otworzyli ogień w stronę nadciągających z drugiego kierunku obcych. Ci byli już bardzo blisko, ale znaleźli się przez to w zasięgu rażenia dwóch soreviańskich żołnierzy, którzy natychmiast ostrzelali ich z miotaczy.
             -  Sihe! – ryknął jeden z nich – An savashka kevasa sa uve as sano soe!
             -  Surita! – krzyknął inny, rozkazująco – Surita!
             Po chwili u boku terrańskich Marines stanął jeszcze jeden jaszczur, uzbrojony tym razem w ręczny miotacz granatów SR-40. Opadł na kolano i mierzył przez krótką chwilę, po czym wystrzelił w stronę „nieumarłych” dwa granaty. Przeleciały nad głowami napastników, lądując w głębi ich grupy.
             Jeszcze zanim eksplodowały, Sorevianin z granatnikiem upadł na plecy, wydając z siebie ryk bólu. Jerzy mimowolnie obejrzał się na niego, chcąc sprawdzić, czy żyje, ale wtedy dobiegł go krzyk McGrudera, który także padł. Marine został trafiony w pierś, ale nie śmiertelnie.
             -  Cholera – wycharczał, próbując stanąć z powrotem na nogi.
             Zanim mu się to udało, za ramiona chwycił go jeden z Sorevian, odciągając do tyłu. Inny, uzbrojony w standardowy karabin AGM-42/M2, ostrzelał najwyraźniej tego z „nieumarłych” który ugodził jego pobratymcę oraz McGrudera. Sawicki dostrzegł, że trafiony jaszczur-zombie upuszcza postrzelaną broń.
             Walka utknęła w czymś w rodzaju krwawego pata – wrogowie nie mogli podejść bliżej, gdyż natychmiast ginęli od ognia miotaczy. Z kolei Sorevianie uzbrojeni w karabiny uważnie wypatrywali teraz napastników również noszących broń – i natychmiast ich unieszkodliwiali. Sawicki nie wiedział jednak, jak długo może to potrwać. Jaszczurom mogła się przecież wkrótce skończyć amunicja.
             Obawy te okazały się jednak zbędne.
             W pewnej chwili, jak gdyby wiedzeni przez jakąś siłę, „nieumarli” zaczęli się odwracać i uciekać. Po chwili cała ich armia, jeszcze parę sekund temu nacierająca uparcie na Terran i Sorevian, była w odwrocie. Jaszczury ryczały wyzywająco za uchodzącymi wrogami. Trwało to krótko, po czym ze strony oficerów padły komendy i gady w zorganizowanym szyku ruszyły dalej. Najwyraźniej realizowały jakiś plan, mający na celu odzyskanie kontroli nad okrętem. Zdaniem Sawickiego, było oczywiste, że nie pojawiły się tutaj po to, by ocalić kilku terrańskich Marines.
             Jerzy odprowadził wzrokiem jaszczury, zastanawiając się, czy nie pójść za nimi. Lecz gdy spojrzał powtórnie na ciężko rannego McGrudera, zrezygnował z tego pomysłu. Także on sam oraz Fuchs potrzebowali pomocy medycznej. Było tu również kilku ciężko rannych Sorevian.
             W pewnej chwili na ramieniu Sawickiego spoczęła szponiasta dłoń. Odwrócił się i spojrzał prosto w oczy jednemu z jaszczurów, który stał przed nim z otwartym wizjerem hełmu. Jego kombinezon nosił insygnia wskazujące na szlify oficerskie. Przez chwilę wpatrywał się tylko w Jerzego, po czym odezwał się niskim, chropawym głosem.
             -  Skąd się tutaj, w imię Feomara, wzięliście? – zapytał, przemawiając płynnym, choć źle akcentowanym esperanto – Kim jesteście i co tu robicie?
             -  Jesteśmy z 36. Zespołu Wydzielonego – odrzekł Sawicki. – Wysłano nas tutaj, żeby sprawdzić, co się stało.
             -  To… długa historia.
             -  Czy mogę zatem o tym porozmawiać z waszym dowódcą?
     
    To be continued...
     
    =============================================================================
    Tłumaczenie soreviańskich fraz:
    Sihe - bardzo wulgarne soreviańskie przekleństwo, pozbawione dokładnego ekwiwalentu
    An savashka kevasa sa uve as sano soe - "ci dranie idą tutaj także z prawej"
    Surita - "granaty"
  6. Bazil
    Jeeezu... Powiem tyle - jak już wreszcie uda mi się zamknąć to opowiadanie, chyba odkorkuję szampana, albo chociaż piwo. Chciałbym mieć to już za sobą i zająć się innymi projektami, zwłaszcza że czasu jest coraz mniej.
    W każdym razie, witam ponownie. Trzynastka tym razem okazała się dla mnie pechowa - a miałem pierwotnie plany, żeby równocześnie z nią zamieścić ciąg dalszy "Odkrycia". Niestety, to będzie jednak musiało poczekać.
    Muszę się przyznać, że tym razem obsuw w publikacji nowego kawałka wynikł nie tyle z niemocy twórczej, co ze zwykłego lenistwa. Odkąd stałem się szczęśliwym posiadaczem czytnika e-booków, ogarnął mnie szał kupowania książek (doszło ich parę także w wersji papierowej), a co więcej, w moim domu pojawił się nareszcie nowy komputer, na którym mogę zagrać w gry, o których mogłem wcześniej (z racji zbyt słabego konfigu poprzedniej maszyny) tylko pomarzyć. Dlatego ostatnimi czasy wolę czytać książki, zamiast je pisać, oraz nadrabiać growe zaległości.
    Niemniej, ciąg dalszy w końcu napisałem. N'joy.
    ========================================================================
     
     
    - XIII -
     
             -  To pewne? – rzucił Yaron, z ledwością hamując emocje.
             -  Tak jest, panie pułkowniku – odrzekł oficer po drugiej stronie łącza – Sygnał z Kondorów urwał się definitywnie, a skan przeprowadzony z orbity tylko potwierdził, że zostały zniszczone. Przestały nadawać także transpondery niemal wszystkich żołnierzy z grupy specjalnej.
             Pułkownik siedział właśnie w swoim biurze, starając się nie przejmować zbytnio losem wysłanych nad ranem do akcji komandosów – terrańskich i soreviańskich – gdy nagle odebrał transmisję, z której wynikało, iż jego obawy się sprawdziły. Zamarł na krótką chwilę za biurkiem, usiłując się opanować. Głos dochodzący z usytuowanego na blacie komunikatora był rzeczowy i opanowany, kontrastując z nastrojem dowódcy, a zarazem uprzytamniając mu, że również powinien zachować spokój.
             -  Czyli są jeszcze jacyś ocaleli? – zapytał Yaron ze słabą nadzieją – Ilu?
             -  Ośmiu operatorów, panie pułkowniku, w tym trzech naszych i pięciu Sorevian. Ale nie mają szans wydostać się ze strefy zagrożenia, zważywszy częstotliwość auveliańskich patroli oraz zgromadzone tam przez nich środki.
             -  Jakie są szanse, żeby ich stamtąd wyciągnąć?
             -  Myślę, że to nierealne, panie pułkowniku, poza tym oni sami by tego chyba nie chcieli.
             -  Jak to?
             -  Zaraz po katastrofie, przed zerwaniem łączności, odebraliśmy od ocalałych kodowaną transmisję, według ustalonego przez nas szyfru. Zameldowali, że zamierzają wykonać swoje zadanie, w miarę możliwości.
             -  To szaleństwo – stwierdził Yaron, kręcąc głową z niedowierzaniem – W obecnej sytuacji, ich misja straciła właściwie rację bytu. Musimy podjąć…
             -  Za pozwoleniem, panie pułkowniku – wtrącił oficer – w ich własnej ocenie, odwrót jest teraz nierealny, a ponieważ przebywają w tej chwili na terenie kontrolowanym przez wroga, mamy nikłe szanse na ewakuowanie ich stamtąd poprzez wysłanie kolejnego desantowca. Mając do wyboru albo siedzieć i czekać, aż Auvelianie ich zgarną, albo mimo wszystko kontynuować pierwotną misję, zdecydowali się na to drugie. Byli co do tego bardzo zdeterminowani, pragnę zauważyć.
             -  Rozumiem – Yaron powoli wstał z krzesła – Przenoszę się do centrum operacyjnego. Kiedy już tam będę, miejcie dla mnie gotowy pełen raport. Chcę wiedzieć, jak do tego doszło i znać listę poległych. Podejrzewam, że Sorevianie z dowództwa OSA też będą tym bardzo zainteresowani.
             -  Tak jest, panie pułkowniku. Czekamy na pana.
             Oficer rozłączył się, a Yaron – powolnym krokiem, jak gdyby całkiem poddał się już nieszczęściu – podążył w stronę drzwi. Nadal starał się zachować spokój i powtarzał sobie, że jeszcze nie wszystko jest stracone.
             -  Oby tylko to wszystko było tego warte – mruknął w przestrzeń – Oby się nie okazało, że zginęliście na próżno, chłopcy.
             Zaledwie zakończył tę gorzką przemowę, a od strony drzwi, od których dzieliło go obecnie tylko parę kroków, dobiegł go sygnał dźwiękowy.
             -  Wejść! – rzucił.
             Do gabinetu, w wyraźnym pośpiechu, wkroczył młody oficer, którego Yaron rozpoznał jako porucznika Marqueza – adiutanta generała Fergussona. Przybysz wyprężył się w salucie, na który pułkownik niedbale odpowiedział.
             -  Co pana do mnie sprowadza? – zapytał ze zmęczeniem.
             -  Generał Fergusson polecił mi przekazać panu to – odparł Marquez, podając Yaronowi nośnik danych – To ostatnie dane od wywiadu, wraz z dyrektywami od generała, panie pułkowniku. Kodowane, tak jak poprzednio, na szyfr zaprogramowany w pańskim e-padzie. Generał kazał przeprosić, ale to nie mogło przyjść wcześniej.
             -  Czy to ma związek z kryptonimem „Wilcze stado”? – w głos Yarona wkradł się lekki niepokój.
             -  Tak, panie pułkowniku. Generał sugerował, że byłoby wskazane wtajemniczyć w to członków zgrupowania Epsilon Jeden.
             -  Lepiej późno, niż wcale – mruknął Yaron ironicznie – Dziękuję, poruczniku, może pan odejść.
             Marquez zasalutował powtórnie i w niewiele mniejszym, niż uprzednio pośpiechu opuścił pomieszczenie. Tymczasem pułkownik sięgnął do kieszeni po służbowy e-pad i wprowadził w odpowiedni slot otrzymany pakiet danych. Przez chwilę obserwował, jak program deszyfrujący odblokowuje zabezpieczenia plików, po czym otworzył świeżo udostępniony folder. Już pobieżne przejrzenie nowych danych sprawiło, iż poczuł ogarniający go chłód. Uczucie to w przedziwny sposób mieszało się z narastającą irytacją na zwierzchników oraz wywiad wojskowy, który jeszcze nieco ponad dwa tygodnie temu chwalił za dobrze wykonaną pracę.
             -  Wygląda na to, że się myliłem – mruknął – Lepiej by było wcale, niż późno. – Yaron odruchowo zerknął na chronometr – A możemy nawiązać kontakt dopiero za trzy dni. Niech to szlag.
     
    * * *
     
             -  Wciąż nie mogę uwierzyć – mruknął Inored – że Terranie nazywają to lasem. Mnie bardziej przypomina to park na Placu Safu…
             -  Nie rezonuj, tylko idź – przerwał Zhack – I kontroluj okolicę poprzez sensory, bo wcale nie jesteś teraz na Placu Safukury.
             -  Poza tym, co ty sam wiesz o lasach? – wtrąciła Zera – Byłeś tam kiedyś, próbowałeś polować na dziką zwierzynę?
             -  Spokojnie, Zera – powiedział na to Akurave – Wiemy wszyscy, gdzie i jak spędzasz swoje przepustki. Przynajmniej część z nich.
             Oddział soreviańskich wojowników – z zabójcami Genisivare w szpicy – parł szybkim krokiem przez dzikie ostępy terrańskiej planety, utrzymując szyk. Żołnierze szli zasadniczo w dwuszeregu, lecz zachowywali przy tym dość spore, idealnie równe odstępy. Każdy pilnował swojego rewiru, omiatając okolicę wzrokiem oraz – w niektórych przypadkach – lufą posiadanej broni. Żadnego z Terran nie było w pobliżu, jako że ich grupy rozdzieliły się wkrótce po lądowaniu, z zamiarem nawiązania ponownego kontaktu w wyznaczonym punkcie.
             Obserwując uważnie okolicę, Zhack pomyślał mimo wszystko, że w gruncie rzeczy zgadza się z Inoredem. Sorev – rodzima planeta sivantien – była światem pięknym i bujnym, lecz jednocześnie niegościnnym i niebezpiecznym. Tamtejsza fauna prowadziła intensywną walkę o przetrwanie i wykształciła w sobie doskonałe przystosowania, czyniące soreviańskie drapieżniki idealnymi zabójcami, zaś roślinożerców skrajnie trudnymi do ubicia ofiarami. Łuskowata skóra niektórych spośród tych zwierząt – jak na przykład nedury czy engary – odznaczała się taką wytrzymałością, że była odporna nawet na starodawną, małokalibrową broń palną na proch strzelniczy, używaną niegdyś przez sivantien. Także roślinność na Sorev bywała niebezpieczna dla podróżników tego świata, ze względu na wydzielane przezeń toksyny. Ewoluując w takim środowisku, sivantien osiągnęli nadzwyczaj wysoki poziom fizycznej sprawności i naturalnej odporności, niedostępny dla przedstawicieli obcych ras.
             Środowisko terrańskie dla tle soreviańskiego wypadało conajmniej blado – zdawało się przez to odzwierciedlać słabość i wątłość samych Terran. Roślinność była niezbyt bujna w porównaniu z soreviańską dżunglą, nie wykształciła też żadnych mechanizmów obronnych, w związku z czym przedzieranie się przez nią nie wymagało żadnego trudu. Jeśli chodziło o lokalne drapieżniki, większość z nich sivantien mogliby uśmiercić gołymi rękami, a zatem nie obawiali się w najmniejszym stopniu ich napaści. Podążając w niewielkiej grupie przez dzikie ostępy planety Sorev, woleliby zachowywać czujność, pomimo faktu, że drapieżna zwierzyna nie miałaby szans w bezpośrednim starciu z najnowocześniejszą bronią, jaką dysponowali. Bez posiadanej technologii, to sivantien mieliby z reguły w takiej walce niewielkie szanse na przetrwanie – zwłaszcza, jeśli napastnikiem byłby potwór pokroju kovai, bądź stada hakade.
             -  Swoją drogą – powiedział sarkastycznie Inored – na co właściwie polujesz, kiedy akurat nie ma kogo zabijać na wojnie? Na rigeredy?
             -  Wolne żarty – odrzekła Zera z pogardą – Czy ja wyglądam na dostawcę produktów spożywczych? Tym małym bydlętom można zwyczajnie ukręcić łeb, niepotrzebna broń. Oczywiście, to trochę trudniejsze, gdy opadnie cię cała ich zgraja, ale…
             -  Sądzę, że myśliwi polujący na nie dla mięsa, którzy padli ofiarą swojego zawodu, w pełni by się z tobą zgodzili – przerwał Zhack karcącym tonem.
             -  Z pewnością – zgodziła się Idrack, udając, że nie dostrzega przygany w głosie dowódcy – Ale oni, na całe szczęście, muszą się zmagać tylko z rigeredami. Gdyby przyszło im zmierzyć się, tak jak mnie, z ragerami, byłoby zapewne więcej ofiar.
             -  Polowałaś na ragery? – niedowierzanie w głosie Inoreda było wyraźne – Przecież one żyją w stadach.
             -  Co ty powiesz? – Zera udała zdziwienie – Ale i tak są sposoby, żeby jednego z nich odciągnąć od reszty. A nawet wybrnąć z kłopotów, jeśli już coś pójdzie nie tak i będziesz miał bliskie spotkanie z kilkoma takimi bestyjkami.
             -  Domyślam się, że już ci się coś takiego przytrafiło? – wtrącił Akurave – To bliskie spotkanie, znaczy?
             -  Raz – przyznała Idrack, jakby z lekkim wstydem – i to było dawno. Gdybym, tak jak nasz Egzekutor, poprosiła lekarzy, żeby pozostawili mi bliznę, może miałabym przynajmniej jakąś pamiątkę.
             -  Trzymasz już w swoim dormitorium wystarczająco wiele trofeów – zauważył Zhack – Nie masz już nawet na nie miejsca i część tego zbiera kurz w magazynie.
             -  Ty powinieneś wiedzieć, że to nie to samo – Zera parsknęła z rozbawieniem – Z jakiegoś powodu chciałeś, żeby pozostała ci ta szrama na oku.
             -  Chciałem, żeby mi pozostała – burknął Khesarian – bo byłem wtedy młodszy, głupszy i wydawało mi się, że groźnie z nią wyglądam.
             -  Ale w tym wypadku miałeś rację – skonstatowała Zera z chichotem – No, nie wiem, czy wygląda to akurat groźnie, ale ma swój urok.
             -  Nie obraź się – Zhack spojrzał na nią – ale wcale mnie nie pociesza świadomość, że ze wszystkich to akurat tobie podoba się ta blizna.
             -  Nie żartuj – Idrack machnęła ręką – Gdzieżbym śmiała się obrażać? Już od lat pracuję przecież na reputację wrednej savashke.
             -  Tu Katai jeden – odezwał się nagle Akode poprzez interkom – Do Czarnych, nie powinniście być teraz w zaem?
             -  Tu Czarny jeden – odpowiedział Zhack – Pragnę zauważyć, że werbalne rozmowy dużo mniej zwiększają podatność na wykrycie, niż używanie do tego komunikatora, by dać wrogowi możliwość przechwycenia transmisji.
             -  A ja pragnę zauważyć, że przechwycenie komunikacji wewnętrznej, na tak krótkim dystansie, graniczy z cudem – Akode odbił piłeczkę – Natomiast werbalne rozmowy mogą absorbować na tyle, że przestaje się zwracać uwagę na odczyty sensorów.
             -  Cuda się zdarzają – odparował Khesarian – I nie doceniasz podzielności uwagi Genisivare. Pozwala nam nawet ocenić, gdzie polecą strzały od kilku wrogich żołnierzy jednocześnie, no i jaką przyjąć pozycję, żeby ich uniknąć.
             -  Chyba się nie przegadamy – westchnął Akode – Ufam, że mimo wszystko kontrolujecie sytuację? Idziecie przecież w szpicy.
             -  Lepiej martwcie się o własne ogony, bo wy z kolei idziecie w ariergardzie. Dość już próbowałeś pouczać Matsona i innych Terran na odprawach, nie zaczynaj teraz z nami. A poza tym, rozluźnij się. Dostaliśmy potwierdzenie, że desant nie został wykryty. Naprawdę spodziewasz się tutaj auveliańskich patroli? Możemy się tu natknąć najwyżej na myśliwce, a one nie wyłapią nas przy pobieżnym przelocie. Nie przy naszym maskowaniu.
             -  No dobra, wystarczy – Sivume przerwał ten potok słów – Chyba rzeczywiście ostatnio za dużo naradzałem się z Terranami. Ciężko teraz pozbyć się przyzwyczajeń.
             -  Skoro już mowa o naszych żyworodnych przyjaciołach – wtrąciła Zera – Kiedy w końcu mamy się z nimi ponownie spotkać?
             -  Idziemy dopiero od dwóch alitów – stwierdził Zhack – Czyli widzimy się za pięć hadelitów, osiem alitów. Może wtedy nawet się zatrzymamy i coś przegryziemy.
             -  A Terranie koniecznie napiją się wody – Akurave roześmiał się pogardliwie – Czy widzieliście, ile jej wzięli?
             -  Nie dziw się tyle – osadził go Khesarian – Oni potrzebują jej więcej. Nawet ci z Sekcji Gamma, na to wygląda.
             -  Terranie! – powiedział z oczywistą pogardą jeden z sivantien, którego Zhack po chwili rozpoznał jako komandosa OSA z sekcji Akodego, karisu Bakurego – Wciąż nie mogę uwierzyć, że z nimi tu jesteśmy. Do dziś nie ponieśli odpowiedzialności za swoje zbrodnie. A mimo to, mają czelność żywić do nas pretensje o to, że ich zabijaliśmy, by zażegnać zagrożenie z ich strony. Chociaż to oni sami byli najeźdźcami!
             Na krótką chwilę wszyscy sivantien zamilki, słysząc tak gwałtowne wyznanie, dalece wykraczające poza bieżące sprawy. Pierwsza odezwała się garave Dakura, na co dzień dowódca kompanii, do której należał Bakure.
             -  Karisu – warknęła – jeszcze jeden taki wybuch, a ktoś zostanie wydalony z jednostki zaraz po zakończeniu tej operacji i to będziesz ty. I nie chcę nawet słyszeć, jak znów bluźnisz przeciwko Feomarowi i zachowujesz się w sposób niegodny wojownika walczącego w Jego imieniu. Czy wyrażam się jasno?
             -  Jak najbardziej, garave – odrzekł podoficer, nie okazując skruchy.
             Zhack westchnął w duchu. Miał świadomość, iż choć jedynie Bakure wyraził się w równie nieprzychylny sposób o Terranach, wcale nie jest jedynym sivantien w oddziale, który tak myślał. Jako wojownicy Feomara, soreviańscy żołnierze na ogół stosowali się do wymogów etykiety i zachowywali uprzejmość w kontaktach osobistych, nie dopuszczając do głosu wrogich uczuć. Czasami wynikało to ze szczerej sympatii do interlokutorów – w tym wypadku Terran – innym razem jednak stanowiło wyłącznie maskę, podobną do tej, jaką przybierał Akode. Jedynie psychotronicy czy też zabójcy Genisivare mogli wiedzieć, co w głębi ducha czuje każdy sivantien i czy jego uprzejmość nie jest jedynie przyjętą manierą.
             Większość Sorevian w oddziale rozważnie nie podjęła poruszonego przez Bakurego tematu. Tylko większość.
             -  Za pozwoleniem, garave, on ma rację – odezwał się inny komandos OSA, mai faze Hasukei – Walczymy razem z nimi i udajemy, że nic się nie stało, a przecież Pustynia Amva do dziś nie została pom…
             -  Przestańcie wymawiać tę nazwę, jak jakieś przekleństwo – warknęła Nosuvara, wtrącając się do tej wymiany zdań – Jak nie Pustynia Amva, to getta w Likarze.
             -  A zbiorowe mordy w okupowanej części Genamei? – wypalił ponownie Bakure – Masakra w Panverze? O nich już zapomniałaś?
             -  Udzieliłam ci ostrzeżenia, karisu – powiedziała zimno Dakura – To już twoja ostatnia akcja w tej jednostce.
             -  To nie będzie konieczne – zaoponował Akode – A do was niech wreszcie dotrze, że osoby odpowiedzialne za to wszystko dawno już nie żyją i nie ma kogo za to karać. A już na pewno nie tych Terran, którzy nie mieli nic wspólnego z tym, co działo się na długo przed ich narodzeniem.
             -  Więc nadal udawajmy przy nich, że nic nie zaszło – wtrąciła ironicznie jeszcze inna wojowniczka z oddziału OSA – i traktujmy ich, jak gdyby byli nam równi…
             -  Jesteście żałośni – do kłótni niespodziewanie włączył się Kilai, przemawiając pełnym pogardy, lodowatym głosem – Stawiacie siebie ponad nimi, zapominając, iż uczyniono nas istotami wyższymi nie po to tylko, abyśmy się z tym obnosili. Spoczywa na nas wielka odpowiedzialność. A wy nie potraficie nawet zdusić w sobie takich płytkich sądów i uczuć, które sivaroni uznaliby za godne potępienia. Znałem Terran, który mieli więcej wspólnego z prawdziwymi sivantien, niż wy.
             -  Odpowiesz za tę zniewagę, kiedy już wrócimy z akcji – rzekł w odpowiedzi Bakure – W rytualnym pojedynku.
             -  Z rozkoszą – w głosie Kilaia czaiło się coś, co można było uznać wręcz za zapowiedź śmierci.
             Zhack, który od dłuższego czasu odczuwał narastające zażenowanie całą tą kłótnią, już chciał osadzić podwładnego i pozostałych, ale ubiegł go Akode.
             -  Dosyć tego! – ryknął z wściekłością – Zamknijcie wreszcie pyski, natychmiast! Jesteście elitarnymi wojownikami Feomara, a zachowujecie się gorzej, niż rekruci po czternastce!
             -  Popieram – odezwał się Zhack, bardziej spokojnym, lecz również nieprzychylnym tonem głosu – Kilai, puszczę mimo uszu twoje słowa, ale jeśli znów usłyszę od ciebie lub kogokolwiek innego coś, co mi się nie spodoba… dopilnuję, żeby ktoś tego pożałował.
             -  Tak jest, Egzekutorze – odrzekł młodszy zabójca, już opanowanym tonem – Żałuję, iż nie zapanowałem nad sobą.
             Atmosfera wciąż była napięta i żaden z sivantien nie odezwał się przez około alit. Cała sytuacja budziła w Khesarianie nie tyle oburzenie, co zobojętnienie. Chciałby móc szczerze powiedzieć, iż zgadza się z Kilaiem – gdyż istotnie uważał postawę swoich pobratymców, podobnych Bakuremu, za godną pożałowania. Z drugiej strony, zastanawiał się, czy ich oponenci istotnie są od nich o wiele lepsi, przyjmując w obecności obcych ras fałszywą maskę, podczas gdy w rzeczywistości także stawiali siebie ponad nimi. Było to oczywiście bardziej szlachetne w przypadku takich sivantien, jak Kilai. Sam Zhack nie czuł jednak z nimi zbytniej solidarności z prostego względu – dawno już stracił wiarę we wszystko, co mu wpajano. Na czele z podziałem na wyższe i niższe rasy – jego przyjaciel Danure, choć nie wyrażał głośno podobnych poglądów, również uważał takowy podział za wierutną bzdurę. Jego działania były motywowane tylko i wyłącznie chęcią walki w imię czegoś moralnie dobrego, a nie przeświadczeniem o własnej wyższości i związanej z nim poczuciem misji. Pytanie brzmiało, ilu sivantien myślałoby podobnie, jak Danure czy Kilai, gdyby pozbawić ich wiary.
             Szedł dalej przed siebie, idealnie równo z innymi członkami oddziału, ale całkowicie machinalnie, niczym automat. Nie chcąc po raz kolejny roztrząsać tego, co go dręczyło, całkiem oczyścił umysł.
     
    * * *
     
             McReady klęczał nieruchomo obok kaprala Krafta, który dzierżył w rękach wyrzutnię kierowanych rakiet subatomowych MRL-580. Wodził nią niedbale za auveliańskimi maszynami, lecz nie aktywował jeszcze układu namierzania, aby systemy defensywne nieprzyjaciela nie ostrzegły go, iż stał się celem. Pozostali Marines, jak i żołnierze Sekcji Gamma, tkwili w zupełnym bezruchu. Gdyby wrogie myśliwce dostrzegły znajdujących się na dole Terran, dwaj operatorzy ciężkiego uzbrojenia byli gotowi natychmiast je zestrzelić. Każdy z ludzi miał jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie – nawet gdyby zestrzelili oba auveliańskie Kevathele, całe zajście natychmiast zdradziłoby nieprzyjacielowi ich obecność.
             McReady przez dłuższą chwilę trwał w napięciu, lecz jego obawy okazały się zbędne – nieprzyjacielscy piloci przelecieli nad nimi, w ogóle nie dostrzegając ich obecności. Wkrótce byli znów daleko od terrańskich żołnierzy. Gestem nakazał Kraftowi opuścić broń. Kapral wykonał polecenie, a następnie, po krótkim wahaniu, zabezpieczył wyrzutnię i zawiesił ją na ramieniu.
             Po chwili u boku kapitana pojawił się major Matson.
             -  To już trzeci auveliański patrol w ciągu ostatniej godziny – skonstatował po cichu, jak gdyby obawiał się, że Auvelianie jakimś cudem mogliby ich usłyszeć z tej odległości – Albo jesteśmy bliżej celu, niż myśleliśmy, albo oni po prostu coś wiedzą.
             -  Myślisz, że się domyślają? – zapytał McReady z niepokojem.
             -  Nic nie myślę – odrzekł Matson – Mam tylko nadzieję, że są po prostu nadmiernie ostrożni teraz, kiedy front przesunął się już tak blisko nich.
             Richard jeszcze przez chwilę klęczał na ziemi, po czym stanął na równe nogi.
             -  Czysto – oznajmił przez interkom, choć każdy z żołnierzy mógł dostrzec to samo dzięki własnym sensorom – Idziemy dalej.
             Wszyscy inni żołnierze również wstali, powracając do szyku i podejmując marsz. McReady postanowił na chwilę wyłamać się z szeregu, by zamienić jeszcze kilka słów z Matsonem.
             -  Skoro te patrole robią się coraz bardziej intensywne – rzucił – może skontaktujemy się z jaszczurami i powiemy im, że zmieniamy plany? Pozostaniemy rozdzieleni i spotkamy się dopiero pod celem.
             -  Dobrze wiesz, że nie możemy teraz naruszać ciszy radiowej – odrzekł major – Na razie nadal postępujemy według planu. Kiedy już spotkamy się z tymi gadami oko w oko, porozmawiamy o tym i zdecydujemy, czy ponownie rozdzielimy się na mniejsze oddziały. Dla bezpieczeństwa, moglibyśmy nawet iść czterema odrębnymi grupami, wszystkie formacje w swoim własnym gronie.
             McReady powstrzymał się od komentarza, iż Akode – formalnie ich dowódca – wiele razy kładł nacisk na to, by nie pozostawiać żołnierzy Sekcji Gamma bez wsparcia i nie dopuścić do tego, by zginęli lub ponieśli poważne straty.
             -  Skoro już przy tym jesteśmy – powiedział zamiast tego – ile czasu w przybliżeniu nam jeszcze zostało do spotkania z Sorevianami?
             -  Zakładając, że idziemy w równym tempie – mruknął Matson – zobaczymy się z nimi za około trzy kwadranse. Jeżeli nie mieli takich problemów z auveliańskimi patrolami, jak my, pewnie będą już na nas czekać. Ale jeśli oni mieli pod tym względem jeszcze gorzej, to my sobie na nich poczekamy.
             -  Wciąż jesteś niezadowolony, że musisz z nimi współpracować? – zapytał retorycznie Samuel, znów powstrzymując się od komentarza, iż major tak naprawdę najchętniej działałby bez niczyjej pomocy – Mógłbyś sobie dać już na wstrzymanie.
             -  Nie mów, że tobie się to podoba – rzucił Richard.
             -  Ani tak, ani nie – odparł McReady – To po prostu kolejne zadanie, które musimy wykonać, a jaszczury nam w tym pomagają. Podchodzę do sprawy profesjonalnie, nic więcej.
             -  Praktyczne – skomentował major.
             -  Być może. A poza tym to najrozsądniejsze, co można w tej sytuacji zrobić – stwierdził Marine, po czym dodał – Ty z kolei wyraźnie masz z czymś problem, ale nigdy nie podzieliłeś się z nami swoją historią.
             -  Bo nie ma żadnej historii – odrzekł Matson i Samuel poznał, iż jest to zupełnie szczera odpowiedź – To byli nasi wrogowie.
             -  Już nimi nie są, do cholery. Nie byli nimi tak naprawdę już wtedy, gdy walczyli z Auvelianami czy Ildanami na naszych koloniach.
             -  Ale byli nimi wtedy, gdy wyrzynali tych z ruchu oporu i szczuli na nich swoich zabójców. To bez sensu, przejść po tym do porządku dziennego i udawać, że nic się nie stało.
             -  Jeszcze bardziej bez sensu jest zachowywać się tak, jakby nic od tamtej pory się nie zmieniło. Zwłaszcza, jeśli żaden z nich nie zrobił ci nic złego. Co innego kapitan Scott.
             Matson wypuścił powietrze z ciężkim westchnieniem.
             -  Po prostu nie czuję do nich sympatii, przyjmij to do wiadomości – odrzekł po krótkiej pauzie – Jak to powiedział niedawno sam Akode, czasem uczucia podpowiadają co innego, niż rozum.
             -  Czyli jesteś po prostu rasistą? – rzekł McReady sarkastycznie, unosząc brwi, choć ten gest nie był widoczny poprzez hełm.
             -  Nazywaj to, jak chcesz – odparł major lekceważąco, po czym dodał – Myślę, że możesz już wracać na swoje miejsce w formacji. Mieliśmy zachowywać odstępy.
             Marine raz jeszcze powstrzymał się od pierwszego komentarza, jaki nasunął mu się na myśl i posłusznie zajął swoją pierwotną pozycję. Cała sytuacja nie budziła jego aprobaty. Jak sam stwierdził, nie należał wcale do sympatyków Sorevian, ale z drugiej strony, nie żywił do nich żadnej niechęci z góry. Ci, z którymi teraz pracował, nie dali mu ku temu żadnego ważnego powodu.
             W odróżnieniu od Matsona, McReady nigdy nie obawiał się jednak, że taka postawa u żołnierzy może zagrozić ich misji. Operatorzy uczestniczący w operacji byli co do jednego członkami elitarnych jednostek, profesjonalistami, którzy mieli za sobą niejedną akcję. Należało się zatem spodziewać, że i tym razem zrobią swoje. Z drugiej strony, takie wrogie zachowanie było całkowicie niepotrzebne i mogło jedynie wpłynąć negatywnie na morale. Samuel sprzeciwiał się mu więc w duchu – nie z sympatii do Sorevian, której nie odczuwał, lecz po prostu dlatego, że tak podpowiadał mu pragmatyzm.
             Zaledwie Matson wrócił na pozycję, a musiał doprowadzić do porządku dwóch spierających się Marines ze swojego oddziału – Xianga i Krafta. Najwyraźniej także wdali się w dyskusję na temat podejścia do jaszczurów, która przerodziła się w kłótnię. W jej trakcie poruszona została kwestia przynależności pierwszego z nich do oddziałów samoobrony w okresie soreviańskiej okupacji. Zagadnienie to do dziś budziło niemałe kontrowersje. Żołnierze walczący niegdyś w tej formacji byli postrzegani różnie – jedni widzieli w nich patriotów, którzy skrzętnie skorzystali z danej im przez Sorevian szansy podjęcia walki z najeźdźcami, inni zaś zwykłych sprzedawczyków, dobrowolnie dających się wykorzystywać jaszczurom. Kraft zaliczał się zdecydowanie do tej drugiej grupy.
             -  Sto razy ci, k***a, mówiłem – żachnął się Xiang – że wygadujesz bzdury, bo sam nigdy nie byłeś w oddziałach samoobrony. To, że wykorzystywali nas do najgorszych zadań, to, że wysługiwali się nami w walce z ruchem oporu, to wszystko brednie. Nie wierzę, że można być takim kretynem, żeby tak myśleć.
             -  Te piep***ne jaszczury wam tylko wmówiły – warknął w odpowiedzi Kraft – że biorą na siebie główny ciężar walki, a tak naprawdę…
             -  Przymknij się, bo nie mogę tego słuchać – przerwał Xiang – To ja tam byłem, a nie ty. Ale tobie się oczywiście wydaje, że wiesz lepiej, bo nasłu…
             -  Przymknijcie się obaj – odezwał się McReady – To, że nie prowadzicie tej durnej kłótni przez komunikator i nie dajecie Auvelianom szansy namierzenia nas, jeszcze was nie usprawiedliwia. I zachowujcie cholerny odstęp.
             Żołnierze dostrzegli wreszcie, że aby ułatwić sobie prowadzenie sporu, podeszli zbyt blisko siebie. Kiedy wracali do formacji, Samuel odszukał wzrokiem pozostałych dwóch Marines z sekcji.
             -  Linde, Bukanow, co wy wyprawiacie? – zapytał – Następnym razem nie czekajcie na mnie, tylko sami uciszcie tych durniów.
             -  Tak jest, panie kapitanie – odrzekli Marines.
             McReady westchnął ze zmęczeniem, ponownie skupiając całą swoją uwagę na marszu i obserwowaniu okolicy. Miał nadzieję, że spotkanie z Sorevianami nastąpi już wkrótce. Odnosił bowiem wrażenie, że przebywając we wzajemnym towarzystwie, przedstawiciele obu ras lepiej pamiętali o poprawnym zachowaniu. Mimo wszystko, z dwojga złego wolał sceny takie jak ta, która rozegrała się podczas ostatniego wieczoru w klubie oficerskim.
     
    To be continued...
  7. Bazil
    Na początku był chaos. Tfu! Miałem z początku nadzieję wziąć się do roboty i skończyć nowy fragment przed wyjazdem na urlop, ale czas minął mi szybciej, niż się spodziewałem. I wszystko się porąbało.
    Tak czy inaczej, z urlopu wróciłem w miniony weekend, teraz już jestem na stanowisku i w tak zwanym międzyczasie dokończyłem wreszcie nowy rozdział "Wilczego stada" (a także inny projekcik, który z pewnością już dostrzegliście na blogu). Poza tym, że wreszcie rozpoczyna on "właściwą" akcję (ale tylko rozpoczyna - więcej ujrzycie w następnym kawałku), porusza też wreszcie pewną kwestię, która wcześniej przewijała się tu i tam. Nie jestem tylko teraz pewien, czy to był dobry pomysł, rozwinąć ją właśnie teraz i właśnie w taki sposób. Odnoszę wrażenie, że zrobiłem to dopiero, kiedy nie było już po prostu innego wyjścia - skończył mi się czas, że tak powiem.
    Tak czy inaczej, ciąg dalszy wreszcie jest. No i w sumie nie zostało już zbyt wiele tego opowiadania przed nami.
    Psiakrew, a ja jeszcze parę miesięcy temu liczyłem, że skończę toto wreszcie, zanim nadejdzie nowy rok...
    =============================================================================
     
     
    - XVII -
     
             Kapitan Jaworski już od ponad dwóch godzin stał na skraju wzniesienia i obserwował usytuowaną w oddali wojskową bazę. Widział ją już wcześniej tyle razy, że teraz odnosił wrażenie, iż odwiedzał uprzednio to miejsce – duży obiekt, otoczony energetycznym „ogrodzeniem” z grubsza w kształcie krzyża, z główną drogą wjazdową od przeciwległej, południowej strony. Było już ciemno, lecz nie stanowiło to przeszkody dla systemów optycznych jego kombinezonu. Przybliżywszy obraz na wizjerze, mógł dokładnie widzieć, co dzieje się we wrogim obozie.
             Nie był jedynym, który oddawał się obserwacji – w okolicy zajęli miejsca pozostali żołnierze z jego sekcji. Inne oddziały Gammy oraz Marines, zorientowane w różnych kierunkach względem bazy, także z uwagą śledziły poczynania Auvelian. Wszyscy oficerowie byli zdecydowani zebrać jak najwięcej danych przed przystąpieniem do właściwej akcji. Zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy część informacji, jakimi dysponowali, okazała się nieaktualna.
             Co jakiś czas Jaworski przerywał, by zerknąć wstecz, w stronę soreviańskich zabójców, którzy chwilowo nie obserwowali bazy. Znajdowali się w pewnej odległości, klęcząc w równym rzędzie i odprawiając modły do swoich bóstw. Ich niskie głosy niosły się po bezpośredniej okolicy. Terranin zdążył się już do nich przyzwyczaić – słyszał te modlitwy często, nie tylko podczas obecnej akcji, ale także dawno temu, w czasach młodości, kiedy widok soreviańskich żołnierzy na planecie AMU nie był niczym dziwnym.
             Wspólna modlitwa jaszczurów zwracała uwagę Jaworskiego nie tylko ze względu na znajome głosy oraz wspomnienia, jakie przywoływały. Spodziewał się, że kiedy tylko dobiegnie końca, jeden z Sorevian z pewnością do niego dołączy. Już wcześniej rozmawiali, ale gad oderwał się od konwersacji, żeby móc o przepisowej porze przystąpić do modłów. Jaszczury przykładały do tego ogromną wagę. Musiały odprawić rytuały ku czci swoich bóstw, niezależnie od sytuacji.
             Tymczasem jednak, Jaworski wolał skupić się nie na Sorevianach, lecz na Auvelianach. Tak jak wykazał niedawny skan orbitalny, ich patrole były zdecydowanie bardziej gęste, niż wynikało to z wcześniejszych danych od wywiadu. Na całe szczęście, choć liczba strażników uległa podwojeniu, schematy ich patroli zmieniły się nieznacznie. Terrańscy i soreviańscy żołnierze znali je już na pamięć – musieli teraz tylko trochę się dokształcić. Mniej optymistyczne myśli budziły wyniki przeprowadzonego nasłuchu, które wskazywały, że wartownicy składali teraz raporty co osiem, a nie co piętnaście minut. Radykalnie zmniejszało to okno czasowe, jakie mieli na wykonanie pierwszych dwóch faz operacji. Było to szczególnie uciążliwe dla Marines oraz komandosów OSA, którzy mieli wkroczyć do akcji w drugiej kolejności, a systemy stealth ich kombinezonów były trochę mniej doskonałe. Ponadto, zwiększona liczba strażników nastręczała dodatkowych trudności z ukrywaniem ciał tych, których terrańscy i soreviańscy żołnierze byliby zmuszeni zlikwidować. Jaworski już wcześniej wiedział, że należy unikać ofiar wśród wartowników, gdyż z każdym zabitym Auvelianinem rosło ryzyko wykrycia. Teraz jednak był tym podwójnie zaniepokojony.
             W pewnym momencie, głosy zabójców Genisivare ucichły i gady ponownie rozeszły się na swoje stanowiska. Jeden z nich podszedł do Jaworskiego.
             -  Znów tu jesteś – stwierdził kapitan, przywracając normalny tryb widzenia w wizjerze i odwracając się do przybysza. Był to Kilai Indene.
             -  Czy możesz kontynuować swoją opowieść? – zapytał Sorevianin, a po dłuższej chwili dodał – Rozumiem, że trudno ci o tym mówić. Jeżeli tego nie chcesz, mogę…
             -  Jeśli tego nie zrobię, pewnie nigdy nie dasz mi spokoju – przerwał Jaworski – Poza tym… chyba zawsze jest mi odrobinę lżej, kiedy już to z siebie wyrzucę.
             -  Rozumiem. Zresztą, to może być ostatnia okazja, żeby o tym porozmawiać.
             -  Nie kuś, bo może mi się odechcieć, skoro i tak się już nie zobaczymy – Terranin uśmiechnął się krzywo pod wizjerem hełmu – Skończyłem na ewakuacji?
             -  Tak. Powiedziałeś, że ty i wszyscy mieszkańcy miasta zebraliście się na placu, gdzie stały już pasażerskie grawitony, gąsienicówki i wszystko, co udało im się ściągnąć.
             -  To prawda. Ale to wszystko było za mało i za późno. Cała ta cholerna ewakuacja była spóźniona, Ragnery już wcześniej podchodziły pod miasto, a kiedy ludzie próbowali dostać się do tych grawitonów i gąsienicówek, wdarły się na miejsce zbiórki. To była masakra.
             -  Nie było tam naszych? – zapytał Kilai z niedowierzaniem – Nikt was nie ochraniał?
             -  Oczywiście, że tam byliście. Oddział żołnierzy, z transporterami opancerzonymi i motorami antygrawitacyjnymi, który miał eskortować konwój z uchodźcami. Ale cholerny konwój nie zdążył się nawet uformować, zanim przybyły Ragnery, a waszych na miejscu było po prostu za mało. Nic nie mogli zrobić, zresztą oni zginęli pierwsi, próbując powstrzymać te potwory. Wszystko się popiep***ło. Kierowcy pojazdów spanikowali, chcieli stamtąd zwiać, potrącili przy tym mnóstwo ludzi… a ci, którzy poruszali się pieszo, uciekali we wszystkie strony, wpadając na siebie i zadeptując tych, którzy upadli – Jaworski pokręcił głową – Kompletna panika, chaos. Nie było nikogo, żeby to opanować. A Ragnery szły przed siebie i wyrzynały, kogo popadnie. Krew – kapitan zawiesił na chwilę głos – Nigdy w życiu nie widziałem tyle krwi, nawet po tym, jak już wstąpiłem do wojska.
             -  A ty? Co się działo z tobą?
             -  Na początku próbowałem się trzymać rodziców. Ale rozdzieliliśmy się, kiedy wybuchła panika. Nie pamiętam już teraz, co się dokładnie stało… wiem po prostu, że w pewnej chwili mój ojciec puścił moją rękę… chyba poniósł go cholerny tłum… nie wiem, po prostu w tym całym zamieszaniu straciłem go z oczu. Słyszałem jeszcze przez chwilę jego głos… nawoływał mnie… ale potem już nic. Wszędzie wokół mnie byli spanikowali ludzie, to był kompletny obłęd. Nie mogłem utrzymać równowagi. W końcu upadłem i skręciłem nogę. Tłum się przerzedzał, ci, którzy mogli, szli do przodu, jak najdalej od Ragnerów… ale ja nie mogłem już chodzić. Nie mogłem uciekać. A te potwory były bardzo blisko, jeden z nich mnie chyba upatrzył. A ja leżałem na ziemi, czołgałem się i…
             Jaworski wziął głęboki wdech i zamilkł na chwilę, zwiesiwszy ponuro głowę.
             -  Przepraszam – powiedział Kilai głucho – Nie powinienem był naciskać…
             -  Nie, nie – uciął Terranin, machając ręką – To nic takiego. Skoro już to zacząłem, dokończę. Najgorsze i tak będzie zaraz za nami. Zresztą, kiedy tylko przypomnę sobie całe to piep***nie w wykonaniu Jima… nieważne. W każdym razie, wtedy myślałem, że zaraz zginę. Że ten viriner mnie rozpruje. Ale zanim zdążył się do mnie zbliżyć, ktoś inny rozpruł jego. Serią z karabinu hipersonicznego.
             Kapitan znów przerwał na chwilę opowieść, kręcąc głową.
             -  To była scena jak z holofilmu sensacyjnego – stwierdził z cieniem rozbawienia – Za chwilę miałem umrzeć, ale ktoś się pojawił i mnie obronił. Zastrzelił tego, kto chciał mnie zabić, a potem chwycił mnie za rękę i pomógł wstać.
             -  Nasi? – wtrącił Kilai – Manira?
             Jaworski skinął głową. Termin użyty przez jaszczura był Sorevian własną nazwą na ichnią, podstawową formację zbrojną, którą Terranie określali umownie mianem Milicji.
             -  Nie wiem, jakim cudem zdołali przedrzeć się przed ten dziki tłum – stwierdził – Na pewno mieli trudności, bo początkowo napływali małymi oddziałami. Ale z czasem na miejsce dojechały wozy opancerzone. Izume, Anure, tak się chyba wtedy nazywały. Ludzie się przed nimi rozstępowali, kiedy już oddalili się od Ragnerów i ochłonęli. Ale ci, którzy pierwsi dotarli na miejsce… powiedzmy, miejsce walki, choć to raczej była rzeź, mieli najgorsze zadanie. Virinery trochę się rozproszyły, goniąc w różnych kierunkach za tłumem, ale wciąż było ich dużo, a waszych niewielu. Ale ten jeden… zobaczył mnie, zobaczył, że jestem w niebezpieczeństwie i w ostatniej chwili zatłukł tego potwora, który chciał mnie wypatroszyć. Kiedy zorientował się, że nie mogę chodzić, przekazał mnie innemu… sivantien – Jaworski nie chciał używać w rozmowie z Sorevianinem określenia „jaszczur”, które mogło mu się wydać obraźliwe – Ten po prostu wziął mnie na ręce i poniósł z dala od Ragnerów. Pamiętam, że widziałem jeszcze, kiedy ten żołnierz mnie niósł, że starają się też odciągnąć innych ludzi z dala od niebezpieczeństwa. Widziałem też tego, który uratował mi życie. Widziałem, jak… jak jeden z virinerów przebija go tymi swoimi ostrzami i dosłownie rozrywa żywcem na strzępy. Ryczał z bólu, ale nadal walczył. Jego karabin do ostatniej chwili nie przestawał strzelać.
             Na chwilę zapanowała cisza. Jaworski nie kontynuował opowieści, ale Kilai go nie ponaglał, jak gdyby sam zastanawiał się nad tym, co usłyszał. W końcu jednak się odezwał.
             -  Wypełnił swój obowiązek wobec Feomara – stwierdził z namaszczeniem, lecz także z przygnębieniem – Etos Jego wojownika…
             -  Mniej więcej to samo powiedział ten drugi – wtrącił Jaworski – Ten, który wyniósł mnie stamtąd. Dużo później, dowiedziałem się od niego, że ten zabity był jego przyjacielem. Kimś więcej, niż tylko towarzyszem broni, oni… oni znali się od dawna. Opowiadał mi o nim i jednocześnie wyraźnie starał siebie pocieszyć… tym, że pewnie jest teraz w królestwie Feomara, jako sivafar.
             -  Rozmawiał z tobą o tym? – Kilai był zdziwiony – Kiedy to było?
             -  Jak już powiedziałem, dużo później – kapitan westchnął – Sytuacja popiep***ła się do tego stopnia, że nie było już możliwe utrzymanie miasta. Trzeba było ewakuować ludność z dala od linii frontu. Wasi się o to zatroszczyli, a ja trafiłem do jednej z grup uchodźców. Jechaliśmy przed siebie, w konwoju, pod eskortą waszych z Milicji.
             -  Nie odnalazłeś swoich rodziców? – zapytał Indene z troską; najwyraźniej doskonale zdawał sobie sprawę z rodzinnych więzi odczuwanych przez Terran.
             -  Nie. Przynajmniej nie od razu. Poszczególne grupy uchodźców konsolidowały się i w końcu, na krótko przed tym, jak dotarłem do obozu dla ewakuowanych, znów spotkałem ojca i matkę. Wciąż pamiętam ich twarze. Oni… oni myśleli już, że nie żyję.
             -  Domyślam się, że musieli być szczęśliwi, kiedy cię zobaczyli.
             -  Dobrze się domyślasz – Jaworski włożył w swój ton głosu lekki sarkazm – Ale wiesz, zanim to się stało, przez kilka dni byłem pozostawiony samemu sobie. A przynajmniej byłbym, gdyby nie wasi. W szczególności Isake.
             -  Isake?
             -  Tak miał na imię. Ten, który uratował mi życie.
             -  Był z tobą?
             -  Po prawdzie, musiał być. To jego oddział otrzymał zadanie eskortowania konwoju. Ci sivantien… Zajmowali się nami. Po prostu. Nie izolowali się od nas, nie traktowali nas, jakbyśmy byli balastem czy bagażem do transportu, ale naprawdę starali się nam pomóc. Rozmawiali z nami, współczuli, opiekowali się rannymi, nawet jedli z nami posiłki w jednym gronie, i tak dalej. Isake natomiast szczególnie interesował się mną.
             -  Czyżbyście zostali przyjaciółmi?
             -  Nieprędko – Jaworski uśmiechnął się kwaśno – Po pierwsze, chociaż różnica wieku była między nami względnie nieduża… on miał szesnaście lat i służył w Milicji od zaledwie dwóch… to mimo wszystko on był już dorosły, a ja byłem jeszcze dzieciakiem. Po drugie, byłem dzieciakiem niechętnym, żeby z kimkolwiek rozmawiać czy też się przyjaźnić. Wiesz, nie tak dawno straciłem dom, rodzinę, widziałem te wszystkie okropieństwa. Byłem więc w stanie szoku, rozgoryczony, sfrustrowany, a całą tę frustrację wyładowywałem na nim. Nie dziękowałem mu za to, że uratował mi skórę, raczej głośno dawałem mu do zrozumienia, że ma się ode mnie odwalić. Ale Isake był cierpliwy. Naprawdę starał się mi pomóc, współczuł, nigdy się na mnie nie wkurzał, kiedy na niego pyskowałem, a robiłem to nieraz. Dopiero z czasem trochę ochłonąłem i… nie powiem, żebym od razu dostrzegł w nim przyjaciela, ale przynajmniej zdałem sobie sprawę, że jest po mojej stronie, że chce dobrze. A potem był obóz uchodźców, ponownie spotkanie z rodzicami i rozstanie z Isakem. Jego oddział został odesłany do innych zadań – dodał Terranin, odpowiadając na nieme pytanie Kilaia – ale przynajmniej zdążyłem jeszcze z nim porozmawiać i się pożegnać. Dopiero wtedy po raz pierwszy powiedziałem „dziękuję”.
             -  Domyślam się, że to nie było wasze ostatnie spotkanie.
             -  Znów dobrze się domyślasz. Najpierw jednak musiałem wyleczyć się z traumy po tym, co przeżyłem... co zresztą nigdy do końca mi się nie udało. Z rozmów z Isakem wiedziałem, kim jest i skąd pochodzi, więc kilkanaście lat później wybrałem się na wycieczkę na Khasari i tam spotkałem go powtórnie. Od tamtej pory utrzymywaliśmy stały kontakt, od czasu do czasu nawet się odwiedzaliśmy. Albo on przyjeżdżał do mnie, albo ja do niego.
             -  Utrzymywaliście? Czyli teraz już nie utrzymujecie?
             -  Nie – odrzekł Jaworski z ciężkim westchnieniem – Rok temu dowiedziałem się, że zginął w bitwie z Auvelianami na Ignar IV. Oficjalnie nikt nie zdradził mi okoliczności śmierci Isakego, ale od jego kolegów z jednostki dowiedziałem się, że dostał w głowę od jakiegoś szturmowca z Shilai’edilon. Przynajmniej zginął szybko.
             -  Przykro mi.
             Na chwilę pomiędzy dwoma żołnierzami zapanowało milczenie. Jaworski nie ciągnął już opowieści, natomiast Kilai odwrócił od niego wzrok i spojrzał w przestrzeń, jak gdyby pogrążony w refleksjach. Wreszcie spojrzał powtórnie na Terranina i zapytał:
             -  Szanujesz naszą rasę przez wzgląd na pamięć Isakego?
             -  Nie tylko – kapitan pokręcił głową – Isake był moim przyjacielem, więc jego najlepiej pamiętam. Ale chodzi ogólnie o to, co dla nas zrobiliście. Oczywiście, kiedy to wszystko się działo, byłem jeszcze za młody i za głupi, żeby wszystko rozumieć, ale z czasem pojąłem, jakie to było ważne. Nie tylko sam fakt, że broniliście nas przed tymi cholernymi Ragnerami. Wtedy, kiedy zajmowaliście się ewakuowanymi, kiedy z nimi rozmawialiście, żyliście i traktowaliście ich jak swoich, wydaliście mi się po prostu… wybacz określenie… bardziej ludzcy. To, że różnimy się zewnętrznie, przestało mieć wtedy jakiekolwiek znaczenie. Myślę, że to, iż Isake się mną opiekował, było w pewnym sensie ważniejsze niż sam fakt, że uratował mi życie. Od tamtej pory postrzegałem was całkiem inaczej.
             Kilai znów zamilkł na chwilę, zdając się zastanawiać nad słowami Terranina.
             -  Mam wrażenie, że zwróciłeś uwagę na coś, co my przeoczyliśmy – powiedział wreszcie – Przez lata zabiegaliśmy o poprawne stosunki z wami, zwłaszcza z ludnością Zewnętrznych Światów… oczywiście, to nie dotyczyło takich potworów, jak Saier. Ale teraz wydaje mi się, że nie skupialiśmy się na tym, co trzeba.
             -  Coś w tym jest – zgodził się Jaworski – Kiedy po prostu walczyliście w naszej obronie, ludzie byli wam wdzięczni, ale w zasadzie nic ponadto. Nie staraliście się jakoś szczególnie o to, żeby się z nami bardziej… zasymilować. Owszem, były wyjątki, ale po prostu widać, że wasze dowództwo nie zachęcało was, żebyście próbowali się przyjaźnić z tubylcami.
             -  No wiesz, oni byli żołnierzami na pięcioletnim przydziale poza macierzystą planetą. Większość z nich pewnie chciała odsłużyć swoje i odlecieć, nic więcej. Ich obowiązek względem Feomara nie obejmował tego, żeby poszukiwali sobie przyjaciół wśród tych, których mieli bronić. Niemniej, możesz mieć rację. Gdybyśmy bardziej się tym interesowali, może nawet… może nawet ruch oporu nie znajdowałby u Terran aż takiego posłuchu.
             -  Nie posuwałbym się aż tak daleko – stwierdził Jaworski z przekąsem, po czym dodał – W każdym razie, opowiedziałem ci swoją historię, tak jak chciałeś. Powinieneś już chyba mniej więcej rozumieć, dlaczego szanuję twoją rasę.
             -  Tak, rozumiem. Chociaż nie do końca tego się spodziewałem. Nie chciałem cię skłaniać do… do powracania do takich wspomnień.
             -  Przecież uprzedzałem. Sam się wtedy domyśliłeś, że chodzi o Ragnery. Skoro z nimi walczyłeś przez lata, powinieneś doskonale wiedzieć, do czego są zdolne.
             -  Wiedziałem o tym, a jednak… nie spodziewałem się. Nie w ten sposób. No i że chodziło mimo wszystko o coś więcej, niż sam fakt, że dzięki jednemu z sivantien wciąż żyjesz i jesteś tutaj.
             -  Zazwyczaj chodzi o coś więcej.
             Kilai chciał już odpowiedzieć, ale w tym momencie uwagę obu żołnierzy przykuł sygnał od dowódcy.
             -  Epsilon jeden, kod niebieski na pozycjach K1 i K2 – oznajmił Akode – Natychmiast.
             -  Zaczyna się – stwierdził Jaworski, po czym udał się na drugą stronę zajmowanego wzniesienia. Soreviański zabójca zaraz do niego dołączył.
             Według ustalonego niedawno szyfru, kod niebieski oznaczał ostatnią naradę tuż przed podjęciem właściwej akcji, natomiast K1 i K2 reprezentowały miejsca zbiórki dwóch grup komandosów – większej, kierowanej przez Matsona i Zhacka, w skład której wchodzili żołnierze Sekcji Gamma, Marines oraz trzech spośród pięciu zabójców Genisivare, oraz mniejszej, złożonej z jaszczurów z OSA pod wodzą Akodego i dwóch pozostałych zabójców. Znajdowały się teraz po przeciwległych stronach auveliańskiej bazy – północną, bardziej górzystą pozycję, zajęli Terranie, natomiast południową okupowali Sorevianie.
             Kiedy Jaworski dotarł już do pierwszego punktu zbiórki, Matson był na miejscu i łączył się z Akodem, tak, aby wszyscy oficerowie mogli śledzić naradę. Dwuwymiarowy wizerunek Sorevianina pojawił się na holograficznym wyświetlaczu przenośnego komputera. Po chwili miejsca u boku Matsona zajęli Zhack oraz McReady.
             -  No, to zaraz zaczynamy – rzekł Akode tytułem wstępu – Chcę tylko, żeby wszystko było jasne. Po pierwsze, ponieważ mamy mniej czasu, niż z początku myśleliśmy, sekcja Charlie neutralizuje obiekt numer zero dopiero na mój sygnał, kiedy zajmiemy już pozycje do wykonania zadania. Po drugie, Egzekutor nie zajmuje stanowiska snajperskiego, tylko dołącza do Czarnego dwa, żeby jak najszybciej wykonać główne zadanie. Po trzecie, kiedy cel trzeci i czwarty zostaną już osiągnięte, zacieramy ślady również dopiero na mój wyraźny rozkaz. Wszystko jasne?
             -  Tak jest – potwierdził Matson – Pamiętajcie tylko, żeby się wstrzymać z wejściem, aż nie zabezpieczymy północnej wyrwy. I zająć pozycje do odstrzału wartowników natychmiast po zerwaniu łączności.
             -  Wystarczy – wtrącił suvore – bo zaraz mi przypomnisz, żebym odbezpieczył broń, zanim pociągnę za spust. A ty ze swojej strony możesz powiedzieć swoim samani, żeby byli cicho i nikogo nie zabijali, dopóki nie zrobimy przerwy w łączności.
             -  Przyjmuję tę uwagę jako rewanż za to, że gadam do ciebie jak do amatora – odparł Richard z sarkazmem w głosie – Wracając do spraw poważniejszych, jak wyglądały wyniki oględzin marszruty wartowników od waszej strony?
             -  Na nasze szczęście, różnice są raczej ilościowe, a nie jakościowe. Poradzimy sobie.
             -  Dobrze. U nas wygląda to z grubsza podobnie, tyle że obstawa wokół obiektu numer jeden jest znacznie gęstsza, niż zakładaliśmy. Jest mało prawdopodobne, że Marines podejdą tam niezauważeni. Będziemy musieli uszczuplić stado.
             -  Widzieliście jakichś Arm’imdel?
             -  Nie. Tylko zwykłe klony, Shilai’rev i Shilai’edilon. W tej bazie jest i tak w cholerę żołnierzy, więc nasz klecha jest chyba pewny siebie.
             -  Ale nie całkiem nieostrożny. Inaczej nie obstawiłby tak silnie swoich kwater.
             -  My z Genisivare możemy tam wejść niezauważeni – zaznaczył Zhack – Problem mogą mieć Marines, a ich zadanie polega tylko na tym, żeby nie dopuścić do obiektu nikogo, kto mógłby nam przeszkadzać w pracy.
             -  No dobrze, brzmi rozsądnie. Wejdziecie pierwsi i przygotujecie się do wykonania zadania, zanim oczyścimy teren. W pierwszej fazie i tak nie możemy nikogo zabijać.
             -  Omawialiśmy już ten plan dziesiątki razy – wtrącił McReady – To, że doszły nowe wytyczne, w ostatecznym rozrachunku niewiele zmienia, przynajmniej jeśli idzie o właściwą akcję. Może byśmy tak już nie przeciągali i wzięli się za to? Nie wygląda, żebyście mieli sobie do powiedzenia coś, o czym byście już nie wiedzieli.
             -  I to ty nas poganiasz? – Matson okazał zdziwienie – Zawsze miałem cię za siłę spokoju.
             -  Jestem wzruszony – mruknął Marine – Akode, to ty tutaj dowodzisz, więc sugeruję, żebyś wydał rozkaz wymarszu.
             -  Zaraz to zrobię – odrzekł jaszczur – Chcę się tylko ostatecznie upewnić, że wszystko jest jak należy. Czy Czarni jeden i dwa mają wszystko, co potrzebne do zatarcia śladów?
             -  Potwierdzam – rzekł Zhack – Mamy to już od dłuższego czasu.
             -  Dobrze. A zatem niech wszyscy się przygotują. Sekcja Bravo, wy idziecie pierwsi i przygotowujecie wyłom od północy, więc sprawdźcie niwelatory pól i szykujcie się.
             -  Przyjąłem – powiedział Jaworski, spoglądając na członków swojego oddziału, którzy zdążyli zebrać się na miejscu już jakiś czas temu; byli to porucznik Wulf, sierżant Miyazaki oraz kapralowie Ramirez i Hansen.
             -  Zajmujcie pozycje wyjściowe i przejdźcie na podręczną komunikację. Wchodzicie na mój znak, po was wkraczają pozostałe jednostki według planu. Wszystko jasne?
             -  Jak słońce.
             -  Świetnie. Rozłączam się i… powodzenia, samani. Niech was Feomar prowadzi.
             Po chwili obraz Akodego znikł z holograficznego wyświetlacza, zaś Matson całkiem wyłączył komputer.
             -  Słyszeliście go – rzucił do Jaworskiego – Zbierajcie się, będziemy tuż za wami.
             -  Tak jest – odrzekł kapitan, po czym dał znak swoim żołnierzom; wszyscy poderwali się jednocześnie i ruszyli w kierunku południowego zbocza.
             Wkrótce ponownie zalegli w trawie, w wyznaczonej odległości od celu, czekając na dalsze instrukcje. Ramirez i Hansen sprawdzali w tym czasie, czy przenoszone przez nich niwelatory działają prawidłowo. W tej chwili złożone, po rozłożeniu przypominały z wyglądu zwykłe ramy, z rozpiętą wewnątrz siecią.
             -  Tu Bravo jeden, sprawdzam łączność i status oddziału – oznajmił Jaworski.
             -  Bravo dwa, w gotowości – odezwał się porucznik Wulf.
             -  Bravo trzy, w gotowości – rzucił Miyazaki.
             -  Bravo cztery, w gotowości – oświadczył Ramirez.
             -  Bravo pięć, w gotowości – rzekł Hansen.
             Minęło jeszcze około pół minuty, nim nadszedł wreszcie rozkaz od Akodego.
             -  Bravo, tu Katai jeden – powiedział jaszczur – Rozpocząć fazę pierwszą.
             -  Katai jeden, tu Bravo jeden, przyjąłem – odrzekł Jaworski, po czym zwrócił się do członków własnego oddziału – Panowie, czas zniknąć.
             Żołnierze w odpowiedzi aktywowali systemy maskujące swoich kombinezonów. Po chwili poderwali się z ziemi, ale nie dało się już tego dostrzec gołym okiem – w oczach kapitana wyglądało to tak, jak gdyby naprawdę zniknęli. Jedynie dzięki sieci bojowej, tworzonej przez sprzężone komputery pancerzy wspomaganych członków oddziału, mógł być teraz świadomy tego, gdzie znajdują się jego podwładni, co robią i w jakim są stanie. Nie byli w tej chwili widoczni nie tylko gołym okiem, ale nawet na odczytach sensorów.
             Grupa Jaworskiego udała się dalej w dół zbocza, podchodząc pod północny perymetr bazy. Była oświetlona, patrolowana przez wartowników i obserwowana tak przez żołnierzy zajmujących stanowiska w wieżach strażniczych, jak i ochronną siatkę czujników. Pomimo tego, komandosi Sekcji Gamma pozostawali całkiem niewidzialni dla Auvelian.
             Nie niepokojeni przez straże, nie wywoławszy żadnego alarmu, terrańscy żołnierze podeszli wkrótce pod samo ogrodzenie. Miało formę energetycznej bariery o niebieskiej barwie, sięgającej mniej więcej wysokości przeciętnego człowieka, a generowanej przez stojące w regularnych odstępach słupy. Pole siłowe obejmowało także te ostatnie, dzięki czemu nie dało się w prosty sposób wyłączyć odcinka ochronnego perymetru.
             -  Bravo cztery i pięć – rzucił Jaworski, klęcząc na jednym kolanie w odległości około dziesięciu metrów od ogrodzenia – Otworzyć wejście numer jeden.
             Ramirez i Hansen podeszli jeszcze bliżej wrogiego perymetru, zdejmując przewieszone przez plecy urządzenia. Poruszali się ostrożnie, choć przy ich maskowaniu nie groziło im teraz wykrycie.
             Sama próba użycia niwelatorów pól mogła być jednak dostrzeżona, więc Jaworski czuł lekkie napięcie, obserwując z dystansu wydarzenia. Kapralowie byli już gotowi, ustawiwszy się przy dwóch słupach usytuowanych jeden obok drugiego, kiedy nagle kapitanowi szybciej zabiło serce. Dwóch wartowników wyszło zza pobliskiego budynku koszar, przechadzając się wzdłuż perymetru.
             -  Tu Bravo jeden, wstrzymać otwieranie – rzucił po cichu.
             Ramirez i Hansen zamarli, obserwując auveliańskich strażników. Ci, choć w pewnej chwili znaleźli się bardzo blisko Terran, w ogóle nie dostrzegli ich obecności. Przeszli odcinkiem wzdłuż ogrodzenia, po czym skręcili i znów zniknęli między zabudowaniami.
             -  Tu Bravo jeden – odezwał się ponownie Jaworski – Sprawdzić okolicę poprzez sensory i obraz orbitalny.
             -  Tu Bravo cztery, czysto – rzekł Ramirez.
             -  Tu Bravo pięć, czysto – rzucił Hansen.
             -  Przyjąłem, Bravo cztery i pięć – odparł kapitan – Wznowić otwieranie.
             Obaj żołnierze serią sprawnych ruchów rozłożyli posiadane urządzenia i aktywowali je. Teraz musieli je tylko wprowadzić w pole siłowe. Niwelatory całkowicie zmieniały jego właściwości, sprawiając, że można było przez nie po prostu przejść. Przy tym były tak sprytnie skonstruowane, iż nie pozostawiały żadnych zewnętrznych oznak działania. Jaworski wiedział, że po ich zainstalowaniu, bariera będzie miała wciąż tę samą, niebieską barwę i nic nie zdradzi na pierwszy rzut oka, iż jej funkcjonowanie zostało zakłócone.
             -  Tu Bravo cztery, gotów – oznajmił Ramirez, po czym zaczął odliczać – Trzy… dwa… jeden… teraz.
             Kiedy padło ostatnie słowo, obaj żołnierze jednocześnie wprowadzili niwelatory w barierę, tuż przy generujących ją słupach. Jaworski przez chwilę czekał na rezultat, choć był pewien, że wszystko poszło, jak należy. Ramirez i Hansen zgrali się idealnie.
             -  Tu Bravo cztery – padł komunikat – potwierdzam otwarcie wejścia numer jeden.
             -  Tu Bravo jeden, przyjąłem – odrzekł kapitan – Zabezpieczyć niwelatory, potem wkroczyć i sprawdzić okolicę.
             Kapralowie przytwierdzili urządzenia do generatorów pól, a potem bez zbędnych ceremoniałów przekroczyli utworzoną w ten sposób „bramę”. Pole siłowe, które normalnie spowodowałoby w większości ich odparowanie, zamiast tego przepuściło ich bez żadnego oporu.
             -  Tu Bravo jeden – ponownie odezwał się Jaworski – Wchodzimy.
     
    To be continued...
  8. Bazil
    Święta, święta i po świętach...
    Takim tekstem mógłbym rozpocząć nowy wpis na blogu, gdybym umieszczał nowy fragment "tfurczości" w terminie, w jakim jeszcze niedawno miałem nadzieję go umieścić. Ale święta minęły już naprawdę dawno, minął nawet Nowy Rok (z wielkich liter - bo nowy rok z małych liter będzie jeszcze trwał przez, z grubsza licząc, 343 dni), a ja przez ten czas naprawdę się ociągałem z kontynuacją opowiadania, ku mojej własnej frustracji.
    Jednym z powodów opóźnienia był - przyznaję ze wstydem - fakt, że przez jakiś czas po prostu nie miałem ochoty na pisanie. Wolałem nadrabiać growe zaległości, a przede wszystkim ukończyć trzeciego "Wiedźmina", który od miesięcy zalegał tylko na moim twardym dysku. Potem miałem jeszcze problemy z konceptem odnośnie nowego rozdziału. Niby miałem pomysł, o czym ma on traktować, lecz w trakcie prac nachodziły mnie coraz to nowe wątpliwości - czy to, co napisałem, faktycznie wnosi dostatecznie wiele do fabuły, na przykład.
    Z ostatecznego rezultatu nie jestem w pełni zadowolony. Ale zmarnowałem już dość czasu, więc pokazuję ten nowy rozdział tak czy inaczej. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że od następnego rozdziału zacznie się już "właściwa" akcja.
    =============================================================================
     
     
    - XVI -
     
             -  Domyślam się, że nie zmienię pańskiego nastawienia, ekscelencjo? – zapytał Aer’imuel poprzez telepatyczne łącze, starannie maskując lekką frustrację, jaka powoli go ogarniała.
             -  Słusznie się pan domyśla, armelien – odrzekł beznamiętnie Isal’umaven – Jak już panu wcześniej mówiłem, nie widzę powodów, by ogłaszać alarm bądź też całkowicie zmieniać plan wizytacji jedynie z powodu pańskich przypuszczeń.
             Aer’imuel już od kilkunastu loanów zasiadał w kokpicie jednego z desantowców klasy Akile i dziwił się samemu sobie, że przez cały ten czas zdołał zataić przed przełożonym targające nim emocje. Nie po raz pierwszy miał do czynienia z owocami pychy Avn’khor, lecz większość znanych mu kapłanów nie pozwalała, aby arogancja przyćmiewała im zdrowy rozsądek. Brali pod uwagę spostrzeżenia niższych statusem Auvelian, niektórzy z nich nawet bardzo cenili sobie ich rady. Isal’umaven należał jednak do tych hierarchów, których buta przekładała się na całkowite przeświadczenie o słuszności własnego osądu oraz lekceważenie oceny wydanej przez kogoś takiego, jak Aer’imuel.
             Frustrację oficera powiększało co innego. Desantowiec, wewnątrz którego zasiadał, tkwił w tej chwili nieruchomo na prowizorycznym lądowisku i choć armelien – nie korzystając w tej chwili z osprzętu optycznego maszyny – nie mógł dostrzec okolicy poprzez opancerzony kokpit, wiedział doskonale, jak przedstawia się sytuacja. Podległe mu siły ustanowiły kolejną polową bazę, tym razem w bezpośrednim sąsiedztwie garnizonu armelien Vis’maela i aktualnie tkwiły bezczynnie, oczekując na nowe rozkazy. Miało to oczywiście swoje zalety – przykładowo, pozwalało dokończyć rekonwalescencję najciężej rannych żołnierzy. Lecz w tej chwili Aer’imuel zdecydowanie wolałby podjąć jakieś konkretne działania, zareagować na wykryte niedawno poczynania Terran.
             -  Czy jednak może pan sobie pozwolić na ich zignorowanie, ekscelencjo? – rzekł oficer, nadal zachowując mentalną samokontrolę – Pańska wizyta w tej bazie nie jest koniecznością, ponadto dodatkowa ochrona ze strony Arm’imdel może…
             -  Pragnę panu przypomnieć, armelien – uciął Isal’umaven – że już na ten temat dyskutowaliśmy. W związku z moją wizytą, ochrona w bazie została już zintensyfikowana, zaś jeśli chodzi o Arm’imdel, ich obecność jest w moim mniemaniu o wiele bardziej potrzebna w pierwszej linii.
             -  Odesłanie niewielkiego oddziału z pewnością nie wpłynie na…
             -  Armelien – ponownie przerwał Isal’umaven – Czyżby kwestionował pan moje rozkazy?
             -  Niczego nie kwestionuję, ekscelencjo – zaoponował Aer’imuel, choć w duchu uważał, iż jego przełożony trafił w sedno – Staram się jedynie przekonać pana do rozważenia decyzji.
             -  Proszę mi uwierzyć, że przemyślałem swoją decyzję dostatecznie dobrze, abym był pewien jej słuszności. Raz jeszcze zaznaczę, że nie przedstawił mi pan żadnych twardych dowodów, jednoznacznie świadczących o skonkretyzowanym zagrożeniu. Mówił pan jedynie w abstrakcyjnych kategoriach, a powinien pan doskonale wiedzieć, że podczas działań wojennych, ryzyko ataku wroga jest zasadniczo nieustanne. Nie możemy pozwolić, by obawa przed czymś takim krępowała nasze działania czy też decyzje.
             -  Jest pan również pewien, że pańska wizytacja jest na tyle istotna, aby nie było możliwe jej odwołanie lub odłożenie w czasie, ekscelencjo? – Armelien odnosił coraz silniejsze wrażenie, że próbuje wycisnąć wodę z kamienia.
             -  Ten temat również był przedmiotem dyskusji – odrzekł Isal’umaven – Doskonale pan wie, że terrańska ofensywa straciła impet, częściowo dzięki niepowodzeniu, jakiego doznali za sprawą pańskiej interwencji, więc nadarza się adekwatny moment, by wyprowadzić kontruderzenie. Zaplanowałem wizytację celem upewnienia się, czy nasze jednostki w pobliżu linii frontu są na to gotowe i osobistego dopilnowania przygotowań do ofensywy.
             -  Proszę mi wybaczyć śmiałość, ekscelencjo, ale dysponuje pan przecież stosownymi raportami, meldunkami od dowódców…
             -  Wybaczam, armelien – znów przerwał Isal’umaven – i zaznaczam, że jako polowy oficer, powinien pan najlepiej wiedzieć, iż czymś zupełnie innym jest możność sprawdzenia czegoś na własne oczy. W moim mniemaniu, nasze zbliżające się działania są na tyle istotne, że wymagają mojej obecności. Jeśli zaś chodzi o ryzyko związane z przebywaniem tak blisko linii frontu, brałem je pod uwagę od samego początku i zdecydowałem się je podjąć. Dopóki nie będę miał jednoznacznych informacji o rzekomo planowanej przez nieprzyjaciela operacji, nie zmienię zdania. Przechwycenie wrogiego oddziału komandosów jest zaś, w moim mniemaniu, pomyślną wiadomością. Faktem jest, że udaremniliśmy w ten sposób operację specjalną, natomiast pańskie przypuszczenia, iż była to jedynie przynęta, pozostają jedynie przypuszczeniami. Podobnie jak pańskie przekonanie, że to właśnie placówka 327 będzie celem ataku. Nie będę nawet wspominał o tym, iż nie jest to jedyny garnizon, jaki mam w najbliższym czasie odwiedzić – Wielki Kapłan zrobił krótką pauzę – Udzieliłem panu, nie po raz pierwszy zresztą, wyczerpujących wyjaśnień odnośnie własnego stanowiska w tej sprawie, teraz chcę zapytać, czy jest pan nimi usatysfakcjonowany?
             -  Tak jest, ekscelencjo – skłamał Aer’imuel – W zupełności.
             -  Doskonale. Proszę zatem więcej nie zaprzątać sobie tym głowy, polegać na mojej własnej ochronie i skupić się na swoim zadaniu. Ufam, że wciąż doskonale pan pamięta wytyczne, jakie panu przekazałem?
             -  Tak jest, ekscelencjo. Ustanowiliśmy już bazę polową w bezpośrednim sąsiedztwie garnizonu Vis’maela i zdążyliśmy zregenerować siły. Uleczyliśmy rannych, dokonaliśmy niezbędnych napraw i konserwacji ciężkiego sprzętu, dzięki czemu jesteśmy znów w pełnej gotowości bojowej. Czekamy jedynie na rozkazy oraz ewentualne uzupełnienia.
             -  Obawiam się, że na te drugie nie ma pan co liczyć. Jednak zapewne uspokaja pana myśl, że Arm’imdel pod pańską komendą nie zostaną wysłani do walki bez wsparcia.
             -  Istotnie, ekscelencjo.
             -  Czy jest coś jeszcze, co chciałby pan zameldować?
             -  No, cóż… – Aer’imel zawahał się – Podniósłbym jeszcze kwestię terrańskich jeńców. Osobiście doglądałem ich wstępnego przesłuchania i jeszcze dziś zamierzam zadbać o to, by zostali wysłani do naszej bazy operacyjnej. Ufam, że tam zostaną poddani bardziej starannej interrogacji.
             Ostatnie zdanie armelien wypowiedział po krótkiej pauzie, kładąc na nie lekki nacisk. Jednak Isal’umaven albo nie zrozumiał aluzji, albo postanowił ją po prostu zignorować. Nie podjął bowiem tematu.
             -  Może pan być tego pewien – oznajmił – Jeżeli to wszystko, sugeruję, abyśmy zakończyli tę rozmowę.
             -  Naturalnie, ekscelencjo – odparł Aer’imuel – Dziękuję za wyrozumiałość.
             Łącze telepatyczne wygasło, a armelien zdjął z głowy wzmacniacz, służący do precyzyjnej komunikacji dalekiego zasięgu. Choć rozmowa z przełożonym już się zakończyła i utrzymywanie mentalnej samokontroli nie miało w tej chwili aż tak wielkiego znaczenia, Aer’imuel nadal starał się zachowywać stoicyzm. Emocje w niczym by nie pomogły, zaś ich wpływ mógł go najwyżej zdemoralizować.
             Kiedy wyszedł już na zewnątrz po rampie desantowej, jego oczom ukazał się skąpany w słonecznym świetle, prowizoryczny obóz wojskowy. Wszystko – desantowce, transportery piechoty, prefabrykowane kwatery żołnierzy – było ustawione w idealnie równych rzędach. Baza sprawiała wrażenie cokolwiek bezludnej, jako że poza wojownikami wyznaczonymi do pełnienia służby wartowniczej, w okolicy nie było widać żadnych żołnierzy, którzy wykonywaliby swoje obowiązki. Wszyscy z nich albo odpoczywali, albo też nadal przebywali w lazarecie. Panujący spokój i atmosfera wytchnienia wydawały się harmonizować z obecną, słoneczną pogodą.
             Ten sam spokój nie znajdywał jednak odzwierciedlenia w duchu Aer’imuela, kiedy ten przemierzał pusty plac apelowy, kierując się w stronę jednego z prefabrykowanych budynków – tymczasowego aresztu, gdzie trzymano pojmanych terrańskich oficerów.
             Naprzeciw wyszedł mu Tai’koves.
             -  Zgaduję – powiedział bez żadnych wstępów – iż rozmowa z jego ekscelencją także i w tym wypadku była bezowocna, armelien?
             -  Zawsze miałeś dar odgadywania rzeczy oczywistych – odrzekł Aer’imuel – Bez twardych dowodów, a na takowe nie mam na razie co liczyć, nie zdołam zmienić stanowiska naszego drogiego przywódcy.
             -  Może jednak zdobędziemy takowe dowody jeszcze dziś.
             -  Nie pokładałbym w tym zbytnich nadziei.
             Obaj oficerowie myśleli o tym samym – armelien zaplanował, że jeszcze dziś zada kilka pytań najstarszemu stopniem więźniowi, zanim on i jego koledzy zostaną odesłani. Liczył, że z racji posiadanej rangi, Terranin ów może dysponować jakimiś informacjami odnośnie planów wrogiego dowództwa operacji specjalnych. Ich wydobycie stanowiłoby dowód, który z pewnością przekonałby Isal’umavena, że zagrożenie jest realne. Aer’imuel nie dawał sobie jednak większych nadziei. Było mało prawdopodobne, aby zwykły żołnierz, nawet wysokiej rangi, był wtajemniczony w takie sprawy. Działania sił specjalnych były z reguły ściśle tajne i nie wiedział o nich nikt poza samymi zainteresowanymi. Armelien zwracał się do swojego jeńca zasadniczo w akcie desperacji. Nie wykluczał jednak zarazem, że rozmowa z wrogim oficerem może wnieść coś nowego. Nawet jeśli nie w postaci informacji bezpośrednio dotyczących tajnej operacji, to w związku z innymi danymi, z których Aer’imuel mógłby wydedukować coś istotnego. Na przykład, czy jakiś rejon czy też placówka nie pozostają w szczególnym zainteresowaniu terrańskiego dowództwa, albo też czy nie wiążą się z planowaną przez nich, ogólną ofensywą.
             Armelien wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu – zobowiązał się odesłać więźniów do bazy operacyjnej w najbliższym czasie. Toteż nie tracąc już ani chwili, uciął rozmowę z Tai’kovesem i w jego towarzystwie udał się do jednego z pokoi prefabrykowanego budynku, normalnie służącego jako zwykła kwatera żołnierska, jednak obecnie wykorzystywanego w charakterze pokoju przesłuchań.
             Na miejscu zastał jeńca, skutego za plecami i zasiadającego na krześle usytuowanym przed prostym biurkiem blisko wejścia. Inne meble – łóżka i szafki, które nie pełniły teraz żadnej funkcji – zostały odsunięte pod ściany. Więźniowi towarzyszyło czterech uzbrojonych Arm’imdel w pancerzach wspomaganych. Dwaj z nich stali po lewej i prawej stronie człowieka, zaś dwaj pozostali przy biurku, jak gdyby przygotowali się do obrony swojego dowódcy przed ewentualną napaścią Terranina.
             Aer’imuel miał już wcześniej okazję poznać tożsamość i rangę jeńca – był to major Piett Hansen. Auvelianin spoglądał na niego z lekką pogardą, które to uczucie Terranin odwzajemniał w znacznie większym stopniu. Na swój sposób było to imponujące – żołnierze wroga, którzy ponieśli klęskę i dostali się do niewoli, byli na tyle zdemoralizowani, że często poddawali się rozpaczy i bywali łatwi do psychicznego złamania. Hansen jednak postępował inaczej. Od samego początku traktował Auvelian wyniośle i z pogardą, dając im wyraźnie do zrozumienia, że nie ma zamiaru okazywać uległości. Pozostawał niewzruszony wobec jawnych gróźb, jakie kierowali doń auveliańscy wojownicy, a nawet podejmował dość desperackie próby opierania się telepatycznej penetracji jego umysłu, skupiając bieżące myśli na całkiem irrelewantnych zjawiskach. Przegrał bitwę, był całkowicie na łasce Auvelian, a jednak nie sprawiał wrażenia pokonanego.
             -  Witam ponownie – rzucił ironicznie, zanim jeszcze Aer’imuel zdążył zasiąść za biurkiem – W domu wszyscy zdrowi?
             Armelien był biegły w esperanto, podobnie jak w innych dialektach swoich wrogów.
             -  Pan pozwoli, że nie podziękuję za tę fałszywą troskę – odrzekł beznamiętnie – Chcę tylko zamienić kilka słów, ewentualnie raz jeszcze zajrzeć do pańskiego umysłu i wkrótce później się pożegnamy.
             -  Pożegnamy się? – człowiek uniósł brwi, udając zaskoczenie – Tak całkiem, na dobre? Czemu nie zrobicie tego od razu?
             -  Nie mamy zamiaru pana zabijać, jeżeli to ma pan na myśli. Jesteśmy jednostką frontową i przesłuchiwanie jeńców nie leży w naszej gestii. Jeszcze dziś odeślemy was z dala od linii frontu i zajmie się wami ktoś inny. Zanim to jednak nastąpi, chciałbym odbyć z panem jeszcze jedną osobistą rozmowę.
             -  I czego, k***a, chcesz się dowiedzieć? – warknął Hansen, wychylając się do przodu w krześle – Wyciągnęliście już ode mnie wszystko, co mogło wam się przydać. Nie znam naszych planów strategicznych w całości, ja tylko wykonuję rozkazy. Więc niczego więcej się nie dowiecie.
             -  Mam nadzieję, że jednak będzie inaczej. Interesują mnie pewne sprawy, które moi przełożeni niestety lekceważą, a które z mojego punktu widzenia mogą mieć ogromne znaczenie dla dalszego powodzenia naszej kampanii. Chodzi o ewentualne działania waszych sił specjalnych w tym rejonie.
             Piett wybuchnął pogardliwym śmiechem.
             -  Posłuchaj, ty niebieski sukinsynu – odrzekł, uśmiechając się sarkastycznie – Nie znam nawet ogólnego planu strategicznego, bo nasz sztab po prostu nie wtajemnicza w niego ludzi mojej rangi, właśnie na wypadek sytuacji, gdyby trafili do niewoli. Dlaczego ci przyszło do tego durnego, pier*****ego łba, że mogę cokolwiek wiedzieć o operacjach specjalnych?
             -  Wulgarne słownictwo oraz barbarzyńskie zachowanie nie zmieni pańskiej sytuacji, ani też nie zrobi na mnie wrażenia – Aer’imuel zachowywał beznamiętny ton głosu – Chyba że chciałby pan osiągnąć wrażenie jednoznacznie negatywne i przekonać mnie, że krążące wokół waszej rasy stereotypy zawierają słowa prawdy. Powracając zaś do tematu, jestem doskonale świadom faktu, że zwykłym żołnierzom po prostu nie udostępnia się danych na temat tajnych operacji. Może pan jednak wiedzieć coś, co nas naprowadzi.
             -  Jak choćby? – Hansen przewrócił oczami.
             -  Jak choćby… pewne wskazówki co do szczególnej wagi strategicznej takiej czy innej placówki, jaką posiadamy w rejonie thoraliańskim.
             -  Chyba już grzebaliście w moim łbie, żeby się tego dowiedzieć. Mogę więc powiedzieć to teraz otwarcie: nic nie wiem o szczególnym zainteresowaniu generałów czymkolwiek innym poza bazą, którą mieliśmy zniszczyć. Stała nam na drodze do odbicia miasta Agrelia oraz dalszej ofensywy w głąb Thoralii. Poza tym, jej zdobycie umożliwiłoby nam zajście od tyłu i odcięcie kilku innych waszych pozycji. Już to wszystko wiecie i nie dowiecie się ode mnie niczego więcej.
             -  Jest pan tego pewien? Dotąd nie przesłuchiwaliśmy pana pod kątem danych odnośnie poszczególnych ważnych strategicznie pozycji, o jakich może pan wiedzieć, ale mogę to teraz zrobić. Mam kilka… teorii, które chciałbym sprawdzić.
             -  Więc sprawdź je beze mnie – Piett nagle całkowicie się odprężył, opierając na powrót w krześle – Nic nie powiem.
             -  Pan wie, że mogę nakazać zaaplikowanie serum prawdy, albo po prostu zajrzeć bezpośrednio do pańskiego umysłu?
             -  Rób, co chcesz – odrzekł Hansen, wciąż zachowując spokój – Przynajmniej będę miał czyste sumienie, że nie zdradziłem żadnych informacji dobrowolnie.
             -  Czyli ma pan jednak jeszcze jakieś informacje?
             -  Tego nie powiedziałem.
             Aer’imuel zrobił krótką pauzę.
             -  Co panu wiadomo na temat placówki produkcyjno-zaopatrzeniowej 327? – zapytał, nadając swojemu mentalnemu głosowi zdecydowany ton.
             Tym razem Terranin w ogóle się nie odezwał. Armelien ponowił pytanie, ale Hansen najwyraźniej już nastawił się psychicznie na penetrację jego umysłu. Aer’imuel ukrył lekkie rozbawienie, jakie go ogarnęło, gdy wychwycił bieżącą, powierzchowną myśl jeńca.
             -  Posłuchaj mnie, człowieku – powiedział, tym razem wkładając w swój przekaz lekki, acz wyczuwalny sarkazm – wbrew obiegowej wśród przedstawicieli waszej rasy opinii, wyobrażenie litego muru nie sprawia, że mur ów będzie stanowił faktyczną barierę w waszym umyśle. Liczy się myśl sama w sobie, a nie jej treść. Z równym powodzeniem mógłby pan myśleć intensywnie o posiłku, jaki ostatnim razem pan spożył. Ponadto, tego rodzaju techniki nic nie dadzą. Jeżeli skupia się pan całkowicie na jednej myśli, wniknięcie głębiej jest teoretycznie trudniejsze, ale w praktyce to nie może nas powstrzymać. W najlepszym razie nas spowolni, ale i to jest wątpliwe.
             Hansen uniósł brwi.
             -  No, proszę – rzekł z ironią w głosie – A ja myślałem, że wy w ogóle nie macie poczucia humoru. Nie powiedziałeś niczego, o czym bym nie wiedział. Ścianę po prostu łatwiej sobie wyobrazić, poza tym sugestia, że taka ściana faktycznie mnie chroni, przydaje pewności siebie.
             -  Intrygujące – stwierdził Aer’imuel, powracając do pozbawionego emocji tonu – lecz pozwolę sobie raz jeszcze podkreślić, że to zbędny wysiłek.
             -  Nawet jeśli tylko was w ten sposób spowolnię, będę szczęśliwy. Nie zamierzam po prostu się poddać.
             -  Podziwiam oddanie służbie i poczucie obowiązku, ale sugeruję, żeby po prostu odpowiedział pan na moje pytania. To byłoby prostsze i szybsze, poza tym nie obciąży nadmiernie pańskiego umysłu.
             Odpowiedzią Terranina i tym razem było milczenie. Aer’imuel w gruncie rzeczy nie spodziewał się po nim niczego innego, więc niemal machinalnie wszedł w stan skupienia. Sięgnął swoim umysłem do siedzącego teraz nieruchomo Hansena, przystępując do mentalnego sondowania. Człowiek wzdrygnął się, kiedy Auvelianin wniknął w jego jaźń.
             Aer’imuela nie po raz pierwszy zdumiewał rezultat przeszukiwania terrańskiego umysłu. Jego wrogowie byli z punktu widzenia auveliańskiej rasy istotami efemerycznymi, szybko i masowo przychodzącymi na ten świat oraz gasnącymi w mgnieniu oka. A jednak ich bardzo krótkotrwała egzystencja wydawała się wystarczać na znaczną część żywota samego armeliena, który liczył sobie kilka milionów ziemskich lat. Ludzie żyli intensywnie, silnie odczuwali emocje, a ich wspomnienia doskonale utrwalały się w pamięci. Aer’imuel prawie im tego zazdrościł. Prawie.
             Teraz jednak nie miał czasu ani sposobności na badanie poszczególnych wspomnień z życia Hansena. Przeszukiwał jego umysł w poszukiwaniu tych, które go interesowały. Powiedzenie, iż przypominało to eksplorację głębin oceanu, byłoby w jego własnej ocenie poważnym niedomówieniem. Myśli Terranina nie stanowiły jasno uporządkowanej i klarownej całości, którą można byłoby wygodnie odczytać, jak książkę. Aer’imuel odnosił nieustanne wrażenie, że wspomnienia jeńca nachodzą go ze wszystkich stron, jak gdyby przeżywał je po kilka naraz, w różnych wcieleniach. Każde z tych wspomnień pociągało za sobą cały łańcuch innych. Zatracenie się w nich wszystkich mogło grozić obłędem, całkowitą utratą poczucia własnej świadomości oraz kontroli nad swoimi myślami.
             Jednak Aer’imuel, podobnie jak jego pobratymcy, był w pełni oswojony z telepatią i radził sobie tak, jak zwykle. Poruszał się w meandrach umysłu Hansena ostrożnie, odrzucając niechciane myśli i pozostając w pełnym skupieniu.
             W końcu skierował się na właściwe tory – bieżące sprawy, dotyczące walki, jaką toczył człowiek. Zgodnie z jego zapewnieniami, nie wyglądało na to, by wiedział o czymkolwiek, co byłoby planowane w związku z rzeczywistym w mniemaniu armeliena celem terrańskich sił specjalnych. Auvelianin nie był tym zaskoczony. Zdawał sobie doskonale sprawę, że szanse na odnalezienie takich infomacji w umyśle Hansena są nikłe, a ponowne jego zbadanie poprzez telepatię jest w gruncie rzeczy aktem desperacji.
             Lecz nagle uwagę Aer’imuela zwróciło coś całkiem innego. Nie miało charakteru surowych informacji, jakich udzieliliby Terraninowi jego przełożeni – raczej emocjonalny, osobisty. Powiązania z poczynaniami oddziałów specjalnych wroga były wątłe, ale wyczuwalne. Hansen martwił się o kogoś, i to działającego właśnie w rejonie thoraliańskim.
             Armelien przerwał kontakt. Człowiek wzdrygnął się, gdy Auvelianin opuścił jego umysł i sprawiał teraz wrażenie zmęczonego. Po krótkiej chwili z jego twarzy dało się także odczytać niepokój i zarazem frustrację.
             -  Ma pan tam brata – oznajmił Aer’imuel po długiej pauzie – Służy w waszych siłach specjalnych. Wie pan, że dołączył do elitarnej jednostki… i że działa właśnie gdzieś tutaj. Zgadza się?
             -  Ty sukinsynu – warknął Hansen w odpowiedzi – Trzymajcie się od niego z daleka. Ja na pewno nie pomogę wam go znaleźć.
             -  Może pan nam jednak dać pewne wskazówki – odrzekł armelien, zachowując pełną samokontrolę i nadal nie reagując na agresję Terranina – Wygląda na to, że obaj poważnie traktujecie swoje obowiązki i nie rozmawialiście na temat szczegółów dotyczących jego zadania. Mimo wszystko, z jakichś względów ma pan świadomość, że pański brat aktualnie stacjonuje gdzieś w rejonie thoraliańskim, więc jeśli pójdziemy dalej tym tropem, może dowiemy się czegoś jeszcze. Może nawet… – Aer’imuel zawiesił głos – może nawet zadbamy o to, żeby pańskiego brata nie dotknęła krzywda, kiedy już będziemy udaremniali waszą operację. Wystarczy, że powie nam pan coś na ten temat. To byłoby prostsze, niż kolejny wgląd w pański umysł.
             -  Pie**z się – odrzekł Piett – Jeżeli sam się domyśliłeś, że nie rozmawiamy na takie tematy, to powinieneś już widzieć, ze nic o tym, k***a, nie wiem.
             Aer’imuel chciał już udzielić odpowiedzi, ale jego uwagę odwrócił telepatyczny zew od jego zastępcy. Tai’koves w tej właśnie chwili zajrzał do prowizorycznego pokoju przesłuchań.
             -  Armelien, czy mogę pana na chwilę prosić? – zapytał, zawężając telepatyczny przekaz tak, aby mógł go odebrać jedynie przełożony.
             -  Naturalnie – odrzekł Aer’imuel, również kierując swoje słowa wyłącznie do wiadomości Tai’kovesa, a następnie wstał i zwrócił się do Hansena – Obawiam się, że jestem zmuszony przerwać tę nader intrygującą wymianę zdań. Obowiązki wzywają.
             -  Jasne, jasne – mruknął Terranin z ironią w głosie – Nie spiesz się, ja tutaj zaczekam.
             Auvelianin zignorował go i wyszedł na korytarz, do oczekującego go zastępcy. Byli tam również Khae’avilen oraz wszyscy trzej imolien.
             -  Czy coś się wydarzyło? – zapytał Aer’imuel, spoglądając po obecnych.
             -  Powiem panu, armelien, cóż takiego się stało – odparł Tai’koves – Wygląda na to, że coś musiało się zmienić od chwili pańskiej rozmowy z jego ekscelencją, bowiem plan ataku na naszym odcinku frontu staje się już rzeczywistością. Niebawem powinny się tutaj zjawić oddziały Shilai’edilon i oddać się pod pana komendę. Wkrótce po ich przybyciu otrzymamy instrukcje wymarszu i włączenia się do wstępnej ofensywy. Długo tu już nie pozostaniemy.
             -  To, co się w międzyczasie wydarzyło, nie jest wielką tajemnicą – wtrącił uprzejmie Khae’avilen – Do Isal’umavena najwyraźniej dotarły najnowsze informacje od wywiadu, z których wynika, że nadarza się okazja do relatywnie łatwego zniszczenia wysuniętych pozycji wroga. Terranie się przegrupowują, najwyraźniej w przygotowaniach do własnego ataku. Możemy ich uprzedzić, ale już wkrótce stracimy tę szansę.
             -  Przyznaję, że to koliduje z moimi własnymi planami – stwierdził Aer’imuel, dając zebranym odczuć, iż nie jest kontent z takiego obrotu spraw – Skoro nie mam oficjalnej aprobaty ze strony naszego drogiego przywódcy, chciałem zająć się osobiście kwestią tej operacji specjalnej…
             -  Skoro już o tym mowa – wtrącił Tai’koves – czy nasz więzień powiedział coś nowego?
             -  Niewiele – odparł armelien, ignorując nietakt podwładnego – Wiem, że w oddziałach specjalnych wroga służy… bliska mu osoba, o której wie tyle, że jest zaangażowana w tajną operację gdzieś w rejonie thoraliańskim. To by potwierdzało, że Terranie coś szykują.
             -  To nie przekona Isal’umavena – zaoponował Khae’avilen – Wątłe wzmianki o samej możliwości wszczęcia przez Terran tajnej operacji w tym rewirze wcale nie oznaczają, że taka operacja miałaby istotnie mieć miejsce. Co więcej, wiedza naszego jeńca może się odnosić do misji oddziału, który wyeliminowaliśmy. Nie dostarcza nam to żadnych konkretnych danych, jakich domaga się jego ekscelencja.
             -  Nie dostarcza – przyznał Aer’imuel – ale z mojego osobistego punktu widzenia, daje mi pewność, że moje przypuszczenia są słuszne. Szczególnie zaintrygował mnie fakt, że Terranin Hansen nie zna nawet formacji, do której należy jego brat. Jeżeli miałbym zgadywać, rzekłbym, iż jest to ściśle tajna jednostka. Być może działała już przeciwko nam, lecz czyniła to incognito. Możliwe również, że ma charakter eksperymentalny i ta akcja to jej chrzest bojowy. To by się wpasowywało w moją teorię, że tamten przechwycony oddział, złożony z formacji dobrze nam znanych, był jeno przynętą.
             -  Za pozwoleniem, armelien – ponownie wtrącił Khae’avilen – to nadal są tylko i wyłącznie pańskie przypuszczenia. Nawet ja uznałbym je za daleko idące, nawet jeśli jest w nich logika. Cóż zaś dopiero mówić o Isal’umavenie.
             Aer’imuel raz jeszcze spojrzał po zebranych. W jego głowie zaświtał pewien koncept, który nachodził go już od jakiegoś czasu, w reakcji na bierność naczelnego dowódcy. Nie uśmiechało mu się działanie o charakterze nieoficjalnym, lecz teraz poczuł, że nie ma innego wyboru. Mógł albo biernie czekać na zbliżającą się katastrofę, albo spróbować temu przeciwdziałać za wszelką cenę.
             -  Oficjalnie, nie możemy tak po prostu wszcząć poszukiwań domniemanej grupy specjalnej wroga – oznajmił wreszcie – ale możemy się tym zająć po cichu. Imolien? – tu Aer’imuel zwrócił się do Khai’noela, który skinął głową – Zorganizuje pan oddział. Jeszcze dziś przeniesiecie stanowiska w bezpośrednią okolicę placówki 327. Macie być gotowi do interwencji oraz wszczęcia poszukiwań, jeżeli tylko moje przypuszczenia się potwierdzą… i baza owa istotnie padnie ofiarą nagłego ataku.
             -  Ależ armelien, to przecież wbrew… – zaczął imolien.
             -  Jestem tego świadom. Może pan być jednak pewien, że w razie jakichkolwiek problemów, wezmę całą odpowiedzialność na siebie. Jestem waszym dowódcą, waszym obowiązkiem jest słuchać moich rozkazów, a zatem również ich konsekwencje winny spaść na mnie. Jeżeli jednak moje przypuszczenia okażą się słuszne… i to wy odkryjecie operację specjalną wroga… Isal’umaven będzie zmuszony przyznać się do błędu.
             -  Oznacza to, iż odbiera pan zarówno potępienie, jak i zaszczyty? – mentalny głos Khai’noela znów był wyzuty z powagi.
             -  Skoro tak pan to widzi, niechaj tak będzie – odrzekł Aer’imuel – Niech pan się jednak pospieszy. Oddział powinien być gotów do wymarszu jeszcze dziś.
             -  Za pozwoleniem, armelien – wtrącił nagle Egon’thier – ale to ja i moi żołnierze winniśmy podjąć się tego zadania.
             -  Doprawdy? – dowódca okazał lekkie zdumienie – Na jakiej podstawie pan tak uważa?
             -  Zawiedliśmy podczas naszej poprzedniej misji – odrzekł oficer – Naszą powinnością jest odzyskać honor. Zadanie, które powierza pan imolien Khai’noelowi, może być szansą moją i moich wojowników na zmazanie winy.
             -  Skoro tak pan to postrzega, przychylę się do pańskiej sugestii. Ufam, że się wam powiedzie.
             -  Ja również żywię taką nadzieję, armelien. Proszę mi teraz wybaczyć. Jeżeli jest to sprawa nie cierpiąca zwłoki, powinienem się nią zająć natychmiast.
             Egon’thier skłonił się nieznaczne i odwrócił, oddalając od grupy. Spoglądając za nim, Aer’imuel wyczuł, że jego oficera ogarniają ambiwalentne uczucia. Szczegółowy raport z minionej bitwy, który niedawno trafił do rąk armeliena, nie pozostawiał wątpliwości, że legion dowodzony przez Egon’thiera poniósł największe straty – choć różnica względem formacji towarzyszących dowódcy nie była aż tak znaczna. Jednak dla Arm’imdel, którzy ze względu na specyfikę formacji dokładnie liczyli ponoszone straty, różnica ta była aż nazbyt widoczna. Egon’thier z jednej strony obwiniał o to Aer’imuela, z drugiej jednak uznawał własną współwinę i wyczuwał, że obarczanie przełożonego odpowiedzialnością było zwykłą ucieczką od swojej własnej. Armeliena zdumiewało, że jego oficer przykłada tak wielką wagę do swoich obowiązków. Przeszło mu nawet przez myśl, że wzmianka o przyjęciu na siebie winy za niepowodzenie operacji poruszyła czułą strunę w umyśle Egon’thiera. W pewnym sensie, odebrał ją jako wyzwanie – wygodniej mu było postrzegać Aer’imuela w negatywnych kategoriach, ze względu na różnice społeczne oraz fakt, iż nigdy przedtem nie służył z jednostkami Arm’imdel. Nie chciał być więc od niego gorszy.
             -  Dobrze zatem – powiedział Aer’imuel, zwracając się teraz do ogółu – Skoro mamy już mało czasu, nalegam, aby panowie także przygotowali podległe sobie jednostki.
             -  Nasi wojownicy nie będą zachwyceni koniecznością kolejnych przenosin w tak krótkim odstępie czasu – zauważył Khai’noel.
             -  Proszę im zatem powiedzieć, że mogą śmiało obwiniać o swoją sytuację Wielkiego Kapłana Isal’umavena – odrzekł armelien – Skoro już mowa o nim oraz o jego decyzjach, nalegam, aby w najbliższym czasie zajęli się panowie przygotowaniem podległych sobie jednostek do wymarszu.
             -  A co pan będzie robił, armelien? – zapytał Tai’koves, być może nazbyt poufale.
             -  Porozmawiam z naszym jeńcem i spróbuję dowiedzieć się czegoś jeszcze. Może jego brat był mało dyskretny podczas rozmów o charakterze osobistym.
     
    To be continued...
  9. Bazil
    Cud się zdarzył - po blisko ośmiu miesiącach zwłoki, ruszyło toto do przodu. Niestety, nie umiem powiedzieć, czy mogę tym samym uczciwie rzec, iż owo opowiadanie jest tym samym kontynuowane. Sytuacja zmusiła mnie, bym wreszcie poważnie zainteresował się pisaniem czegoś bardziej zobowiązującego - mianowicie swojej pracy magisterskiej - a poza nią czeka mnie jeszcze egzamin. Wakacji zaś praktycznie mieć nie będę, bo nawet jeśli z magisterką wszystko pójdzie pomyślnie, będę miał przed sobą egzamin na aplikację.
    Czy znajdę wobec tego czas na pisanie tego opowiadania - nie wiem. Nie wiem też, czy oprócz czasu znajdę wenę, bo mnie "Wilcze stado" zaczyna się wydawać po prostu niewypałem (podobnie jak drugie opowiadanie - "Echo" - nad którym też zresztą wznowiłem chwilowo prace). Mam jednak nadzieję, że na przerwaniu pracy się to nie skończy.
    Co do rozdziału... nie wiem sam, czy powinienem go uznać za udany. Cóż, po prostu... NJoy.
    =======================================================================
     
     
    - VIII -
     
             Kapitan Samuel McReady stanął w cieniu, tuż obok ściany jednego z modułowych budynków koszar, po czym opadł na jedno kolano i wymierzył ciężkim karabinem laserowym M-265 w pustą przestrzeń tuż obok drzwi wejściowych. Za swoimi plecami czuł obecność sierżanta Bukanowa, osłaniającego tyły dowódcy. Był tam właściwie tylko na wszelki wypadek – McReady nie spodziewał się ataku z tamtej strony, gdyż nie stał na najbardziej prawdopodobnej drodze, jaką obraliby Auvelianie, opuszczający koszary. Samuel spodziewał się ich, odkąd zaledwie minutę temu jaszczurza zabójczyni, dokonująca czystki we wrogiej kwaterze sztabu, ostrzegła ich, iż dowódcy auveliańscy – zaalarmowani utratą łączności oraz awarią zasilania – mogli telepatycznie wezwać dodatkowe straże. Kapitan Marines postanowił dopilnować, aby te nigdy nie dotarły na miejsce.
             Nieprzyjacielscy Shilai’rev postąpili dokładnie tak, jak przypuszczał – zaczęli wychodzić jeden za drugim przez główne drzwi, skręcając od razu w stronę kwatery sztabu i nawet nie dostrzegając znajdujących się za ich plecami, ukrytych w cieniu McReady’ego oraz Bukanowa. Nie mogli również dostrzec trzech innych Marines, którzy czekali w pewnej odległości z zasadzką. Shilai’rev byli mięsem armatnim, najbardziej podstawową piechotą Auvelian, wyposażoną w standardowy sprzęt. Nie byli zatem w stanie wykryć z jego pomocą żołnierzy Samuela, którzy przywdziali na tę misję pancerze wspomagane TPA-410 z zaawansowanymi systemami stealth – nie dało się ich zauważyć przy pomocy zwykłej termowizji i tym podobnych środków detekcji. Noc i mrok zapewniały w tej sytuacji dodatkową ochronę.
             Kolejni nieprzyjacielscy żołnierze wychodzili na zewnątrz, ale McReady ani drgnął. Czekał w bezruchu, całkowicie opanowany. Nie miał jeszcze zamiaru otwierać ognia – czekał na odpowiedni moment.
             Wreszcie, kiedy ostatni Shilai’rev opuścił koszary, a sensory nie wykazywały, by w ślad za nim szedł jeszcze któryś z jego kolegów, Samuel jakby się ożywił. Wycelował w idącego w tyle żołnierza i strzelił, zabijając go natychmiast trafieniem w głowę. Zanim jeszcze Auvelianin upadł, McReady już wymierzył w idącego przed nim towarzysza, a zaraz potem w kolejnego. Będąc doświadczonym żołnierzem, a ponadto mając do dyspozycji systemy wspomagania celowania, Marine w ciągu ułamków sekundy wodził karabinem od celu do celu, mierząc błyskawicznie i ani razu nie pudłując. Podążający naprzód Auvelianie, skupieni na dotarciu do kwatery sztabu, nie byli zaś w stanie dostrzec, co dzieje się za ich plecami, lub orientowali się zbyt późno.
             McReady zastrzelił ich kilkunastu – reszta oddziału wyrwała już do przodu, gdzie czekali na nich inni Marines. Otworzyli ogień niemal w tym samym momencie, w którym przestał strzelać ich dowódca – Samuel widział na wyświetlaczu HUD obraz z wizjera jednego z nich. Auvelianie zostali wystrzelani, nim cokolwiek zdążyli zrobić.
             -  Tu Delta jeden – oznajmił McReady, zmieniając jednocześnie baterię w karabinie; działając w trybie wysokiej częstotliwości fali, szybko zużywał zasilanie – Omega trzydzieści, zneutralizowany.
             -  Tu Echo jeden – odezwał się porucznik Eckhart, dowodzący drugim oddziałem – Omega dwadzieścia dwa, zneutralizowany.
             -  Czarny dwa, tu Delta jeden – rzucił Samuel, tym razem kierując słowa do zabójczyni Genisivare – Długo to jeszcze potrwa? Następnym razem może być ich za dużo, żeby zrobić to po cichu.
             -  Delta jeden, tu Czarny dwa – odrzekła jaszczurzyca – Dwóch nie żyje, pozostali najwyraźniej się zeszli, więc mam szansę zabić ich wszystkich za jednym zamachem.
             Nie uspokoiło to McReady’ego. Miał już wcześniej okazję się przekonać, że zabójczyni jest trochę niezrównoważona i traktuje swoje zajęcie z niezbyt profesjonalną jego zdaniem pasją. To stwarzało ryzyko, iż popełni błąd, wiedziona żądzą krwi oraz nadmierną pewnością siebie – zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy zapowiadała, iż urządzi wrogom rzeź.
             -  Echo, Foxtrot – odezwał się ponownie McReady – Tu Delta jeden, uprzątnąć ciała i wracać na pozycje wyjściowe.
             W tej chwili usłyszał głos jaszczurzego dowódcy – Akodego.
             -  Katai jeden do wszystkich, podchodzimy do obiektu numer dwa i przystępujemy do oczyszczenia terenu. Meldujcie o swojej sytuacji.
             -  Tu Alpha jeden – odezwał się major Matson – Infiltrujemy obiekt numer jeden. Alpha trzy uzyskał dostęp do sieci i jest gotów wyłączyć wewnętrzny system bezpieczeństwa w razie potrzeby.
             -  Tu Bravo jeden – zgłosił się kapitan Jaworski – Przedzieramy się do obiektu numer dwa, powinniśmy do was dołączyć za około cztery minuty.
             -  Tu Charlie jeden – teraz McReady rozpoznał głos Perrina – Omega osiem przy obiekcie zero, pierwsza próba przejęcia przesyłki, zneutralizowany.
             Według ustalonego szyfru, oznaczało to, iż oddział Sekcji Gamma, pozostający w centrum łączności, był już zmuszony wyeliminować pierwszą ekipę, wysłaną do sprawdzenia zagłuszonych nadajników. To nie mogło oznaczać nic dobrego – Auvelianie z pewnością już coś podejrzewali, a chociaż nie mogli koordynować swoich działań poprzez ogólną sieć komunikacji, ich poszczególni żołnierze posiadali indywidualnie sprzęt pozwalający im pozostawać we wzajemnym kontakcie. Terranie i Sorevianie zagłuszali co prawda, w miarę możliwości, ich kanały łączności, ale nie należało temu nadmiernie zawierzać. Mogło się to srodze zemścić.
             -  Tu Delta jeden – rzekł Samuel – Omega wysłani do obiektu numer trzy jako dodatkowa straż. Zneutralizowani w drodze.
             -  Tu Czarny dwa – ponownie odezwała się jaszczurzyca – Obiekt numer trzy czysty. Cele zlikwidowane.
             McReady musiał przyznać, że trochę mu ulżyło. Spodziewał się, że zabójczyni wywoła alarm, ale najwyraźniej źle ją ocenił. Jedną część zadania mieli już za sobą.
             Rozmieścił swój oddział w bezpośrednim sąsiedztwie wrogiej kwatery sztabu, tak, aby mieć na oku okalające ją, modułowe budynki koszar. Miał jednak nadzieję, że nie nadejdą już stamtąd nowi napastnicy – ich dowódcy nie żyli, nie mogli już zatem telepatycznie wezwać wsparcia. Nadal jednak pozostawali pomniejsi oficerowie, którzy mogli podjąć jakąś akcję z własnej inicjatywy.
             -  Tu Katai jeden, obiekt numer dwa czysty – oznajmił Akode – Paczka w drodze.
             -  Zrozumiałem, Katai – odpowiedział na to Matson – Tu Alpha jeden, nasza przesyłka także jest w drodze.
             -  Katai do wszystkich, faza druga zakończona.
             Wszystko wydawało się układać po ich myśli. Ładunki wybuchowe były już na swoich miejscach, można było teraz po prostu się wycofać i detonować je zdalnie po opuszczeniu terenu wrogiej bazy.
             McReady pomyślał jednak o tym w złą godzinę.
             -  Uwaga, uwaga, tu Bravo cztery, Omega dwa pod obiektem numer dwa – rzucił jeden z żołnierzy z Sekcji Gamma, by po chwili dodać – Omega jeden, zneutralizowany.
             -  Tu Czarny pięć, Omega jeden zneutralizowany – powiedział zaraz po nim jeden z zabójców Genisivare na stanowisku snajperskim.
             -  Zdążył nadać? – powiedział ktoś, nieregulaminowo – Przeszło przez zagłuszenia?
             Zanim ktokolwiek zdążył potwierdzić bądź zaprzeczyć, nadeszła odpowiedź na te pytania – pod postacią wyjącej na całą okolicę syreny alarmu. Samuel zaklął w duchu, zachowując jednak spokój i nie zdradzając emocji, mimo sytuacji. To się nie miało prawa zdarzyć. Zaraz zaroi się tutaj od wrogich żołnierzy, a precyzyjnie zaplanowana operacja weźmie w łeb. Można było teraz liczyć tylko na powodzenie planu awaryjnego – soreviańscy komandosi OSA lada moment mieli zdetonować ładunki w centrum logistycznym i ściągnąć na siebie większość oddziałów wroga, dając tym samym pozostałym większe szanse na wymknięcie się…
             Pospieszne rozmyślania McReady’ego o tym, co należy teraz zrobić, urwały się nagle. Jego pole widzenia niespodziewanie zaczęło się rozmazywać, dźwięki robiły się niewyraźne, przeradzając ostatecznie w zupełnie niezrozumiały szum. Wszystko nagle go odeszło, jak sen, po którym otworzył gwałtownie oczy – cały czas miał je zamknięte.
             Westchnął ze zmęczeniem, zdejmując z głowy łącze neuronowe i w związku z tym odłączając się od emulatora wirtualnej rzeczywistości. Obok niego, na takich samych siedziskach, zajmowali miejsca inni żołnierze. W tej właśnie chwili wszyscy powracali do realnego świata, wstając na nogi – symulacja została przerwana.
             Znajdowali się wewnątrz niewielkiej sali, z ustawionymi w okręgi fotelami, będącymi częścią aparatury, stwarzającej użytkownikom doskonałą iluzję rzeczywistości. Chociaż McReady był tradycjonalistą i wyżej cenił sobie próby na poligonie, nie zaprzeczał, iż przeprowadzanie symulowanych akcji w wirtualnym świecie może być przydatne. Szczególnie w obecnej sytuacji, gdy mieli niewiele czasu na tego typu ćwiczenia, a przygotowanie komputerowej symulacji było prostsze i szybsze, niż stworzenie odpowiedniego poligonu. Pozwalało też stworzyć bardziej realistyczną iluzję.
             Żołnierze, którzy opuścili już swoje fotele, zbierali się w dwuszeregach, ponaglani okrzykami dowódców. McReady, wzorem pozostałych oficerów, nakazał swoim podwładnym zbiórkę w sali ćwiczeń, po czym, kiedy ci już się rozeszli, podążył śladem Matsona, Akodego i Zhacka na nieznaczne podwyższenie u końca pomieszczenia. Znajdowały się tam stanowiska komputerowe, kontrolujące emulatory wirtualnej rzeczywistości, przy których zasiadało już dwóch techników.
             -  Akurat jak zaliczyliśmy fazę drugą – żalił się soreviański oficer – Musimy sprawdzić, co się dokładnie stało.
             -  Mam pewne podejrzenia – rzekł Matson – Jeden z ludzi Jaworskiego zgłosił dwóch, pod waszym rewirem…
             -  Może go zauważyli?
             -  Wątpię, przecież nasi byli niewidzialni. Bardziej prawdopodobne, że zauważyli któregoś z waszych.
             -  To było trochę za daleko. Wiem, gdzie kapitan Jaworski miał swoich żołnierzy, kiedy nadszedł ów meldunek.
             -  Panowie – wtrącił McReady ze spokojem – Może powinniśmy najpierw przyjrzeć się nagraniom, a potem wyciągać z tego jakieś wnioski?
             Sam znów zaczął mieć lekkie podejrzenia, że to poczynania jaszczurzej zabójczyni wywołały alarm. Spojrzał odruchowo w stronę jej przełożonego, jednak Sorevianin milczał, zdając się wpatrywać w przestrzeń.
             -  Czy to mógł być błąd w oprogramowaniu? – Akode zwrócił się z pytaniem do techników – Czasami się zdarza, że systemy SI wrogów mylnie interpretują sytuację.
             -  Zaraz to sprawdzimy – odrzekł człowiek.
             Czterej oficerowie ustawili się teraz za plecami techników, wpatrzeni w jeden z holograficznych wyświetlaczy, na którym pojawiła się wizualizacja prowadzonej przez nich w wirtualnej rzeczywistości operacji.
             -  Jeśli wierzyć meldunkom, było to pod centrum logistycznym – podsunął Matson – Alarm wybuchł o czasie 0:27:52.
             -  Chyba coś mamy – oznajmił technik.
             Wkrótce wszyscy ujrzeli na trójwymiarowym obrazie winowajców – dwóch strażników, którzy zaraz po nagłym opuszczeniu swoich kwater natknęli się na ciała swoich kolegów, leżące pod ścianą innego budynku koszar, zorientowaną na południe – w stronę zajętych przez komandosów OSA magazynów. Auveliańscy żołnierze, zaalarmowani zwłokami, podjęli próbę zawiadomienia o tym kolegów za pomocą podręcznych urządzeń do komunikacji i najwyraźniej im się to udało, pomimo zagłuszeń.
             -  Zauważyli ciała – stwierdził Matson – Ale tu? To dość daleko od magazynów.
             -  Nasi snajperzy musieli ich zdjąć – wtrącił Akode – Stali na widoku, mogli coś dostrzec z tej odległości. Nie miał ich kto uprzątnąć…
             -  Ale skąd się wzięli tamci dwaj? – zastanowił się McReady – Dlaczego wyleźli z koszar? To nie była zmiana warty, nie o tej porze. I nie mogli zostać wezwani, bo ci tam, w centrum dowodzenia, nie mieli łączności.
             -  To musiało być zdarzenie losowe – odezwał się technik – Komputer je wygenerował. W takich symulacjach istnieje założenie, że ktoś zachowa się niezgodnie z oczekiwaniami.
             -  Wydaje mi się, że to nie wszystko – wtrącił ponownie jaszczur – Skoro użyli tylko podręcznych komunikatorów, przy naszych zagłuszeniach i ich wątpliwej możliwości skontaktowania się tylko ze swoimi kolegami w pobliżu… oczywiście, tylko tymi, którzy są w pełnym ekwipunku… alarm nie mógł zostać ogłoszony natychmiast.
             -  Czyli, w pewnym sensie, miałeś rację – powiedział ponuro Matson – To komputer spiep**ył sprawę.
             -  W pewnym sensie – potwierdził Akode – Ale mimo wszystko, powinniśmy brać pod uwagę takie losowe sytuacje – Soreviański oficer spojrzał na swojego pobratymcę – Wy powinniście chyba byli zdjąć tamtych dwóch, zaraz po ich wyjściu z koszar.
             -  Jest nas czterech do obserwowania rozległej bazy – odrzekł zabójca – Nie możemy stale mieć oka na cały jej obszar. Inored odebrał wezwanie od kaprala Ramireza, ale w pierwszej chwili nie miał czystego strzału. Zabił strażnika, kiedy ten się przemieścił.
             McReady czarno to widział. Do planowanego rozpoczęcia operacji pozostał tydzień, tymczasem oni wciąż mieli jakieś problemy. Największe rodziła kwestia pozbawienia wroga łączności – wprawdzie jej zerwanie w centrum dowodzenia wykluczało jakąkolwiek koordynację u wroga, ale nie rozwiązywało problemu podręcznych komunikatorów. Bez możliwości porozumienia się z podwładnymi na poziomie taktycznym, auveliańscy dowódcy nie mogli nimi kierować, ani natychmiast ogłosić alarmu. Lecz każdy z wrogich strażników nadal miałby podręczny sprzęt do komunikacji z towarzyszami. Operatorzy z Sekcji Gamma mieli co prawda zagłuszyć ich kanały łączności, ale nie było stuprocentowej pewności, czy to się powiedzie.
             Drugą kwestią, powodującą wiele wątpliwości, był odwrót. Oficerowie dopuszczali możliwość, że nie uda im się zinfiltrować wrogiej bazy, nie włączając alarmu, rozważali zatem opcje ucieczki wobec takiej ewentualności. Niestety, żadna nie wydawała się wszystkich zadowalać – najbardziej realne pozostawało wciąż zaminowanie obszaru i wciągnięcie wrogiego pościgu w pułapkę, albo poświęcenie części żołnierzy, by reszta mogła uciec. Połączono ostatecznie te plany, przyjmując, że drugi zostanie wykonany dopiero wtedy, gdy pierwszy zawiedzie.
             -  No, dobrze – Akode westchnął, co przypominało przeciągły syk, po czym znów zwrócił się do techników – Przygotujcie nową symulację, spróbujemy ponownie później.
             -  Na którą godzinę dokładnie?
             -  Myślę, że na siedem hadelitów, sześć alitów po… to znaczy, na dziewiętnastą.
             -  Spóźnimy się na kolację – wtrącił Matson – Pamiętaj, że to się dzieje w czasie rzeczywistym.
             -  W porządku, zatem osiemnasta trzydzieści.
             -  A teraz? – zapytał McReady – Rutynowe ćwiczenia, czy zarządzamy przerwę? Jest godzina… siedemnasta dwadzieścia dwa.
             -  Myślę, że na godzinę możemy sobie odpuścić – rzekł Matson – Przez cały tydzień trenowaliśmy na zmianę albo w sali ćwiczeń, albo w symulatorze. Nie licząc oczywiście przerw na sen, posiłki, no i te wasze cholerne modły – tu Richard zwrócił się do Akodego, który uśmiechnął się ironicznie – Kiedy ostatni raz daliśmy żołnierzom czas wolny? W każdym razie tyle, aby się naprawdę odprężyli?
             -  Wydawało mi się, że wy z Sekcji Gamma nie potrzebujecie się odprężać – stwierdził Samuel – Że w ogóle się nie męczycie.
             -  Prawdę mówiąc, bardziej martwiłem się o twoich Marines – odrzekł major zgryźliwie – Może i nie potrzebujemy, ale czasami po prostu chcemy. Mimo tych wszystkich zmian w genetyce, wciąż jesteśmy tylko ludźmi.
             -  Moglibyśmy wprawdzie zrobić przez ten czas coś pożytecznego – odezwał się Akode tonem rozjemcy – ale wydaje mi się, że i tak nic nowego nie wymyślimy w kwestii tej operacji. Wszyscy żołnierze są w sali ćwiczeń, pójdę tam i ogłoszę, że mają przerwę do chwili rozpoczęcia następnej symulacji.
             -  Będę w swojej kwaterze – oświadczył milczący od dłuższego czasu Zhack Khesarian – Jeśli będziecie mieli coś nowego, wiecie, gdzie mnie znaleźć.
             McReady spojrzał na odchodzącego zabójcę wręcz ze znudzeniem. Zawsze tak było. Zhack rzadko rozmawiał, nieczęsto bywał w klubie oficerskim, większość czasu spędzał albo samotnie, albo co najwyżej w towarzystwie innych jaszczurów z Genisivare – rzadziej tych z OSA. Samuel uchodził wśród swoich podwładnych za sztywniaka i służbistę, ale teraz wszyscy stwierdzili, że pojawiła się dla niego konkurencja, przynajmniej jeśli chodzi o to pierwsze.
             Akode opuścił pomieszczenie zaraz po swoim pobratymcy. Matson i McReady spojrzeli po sobie.
             -  Klub oficerski? – rzucił major.
             -  Może być – odrzekł Marine – Ale ja nie piję.
             Oficer z Gammy uśmiechnął się, ledwo zauważalnie. Było oczywiste, że Samuel, podchodzący poważniej do kwestii dyscypliny, nie sięgnie po alkohol przed zaplanowanymi ćwiczeniami – nawet jeśli teoretycznie miał do tego prawo.
             Dwa oficerowie mieli już opuścić pomieszczenie, lecz nagle u drzwi pojawił się młody oficer – jeden z adiutantów pułkownika Yarona.
             -  Panie majorze, panie kapitanie – rzekł, salutując – Pułkownik wzywa panów do siebie.
     
    * * *
     
             Yaron sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Przywitał oficerów dość formalnie – bez serdeczności, z jaką zwykle się do nich odnosił – i z lekkim zniecierpliwieniem przyjął fakt, że członkowie sztabu operacji „Wilcze stado” chwilowo się rozeszli. McReady oraz Matson przybyli pierwsi, lecz na nadejście Akodego oraz Zhacka trzeba było zaczekać.
             Kiedy wreszcie wszyscy zjawili się w komplecie, Yaron wreszcie przemówił do nich, rzeczowym, ale jednocześnie trochę nerwowym głosem.
             -  Przykro mi to mówić, panowie, ale mam złe wieści – oznajmił – Zresztą, trudno mi po prawdzie powiedzieć, czy są złe same w sobie, ale na pewno nie będziecie zachwyceni. Ja także nie jestem.
             -  Co się stało, panie pułkowniku? – zapytał Matson.
             -  Obecny rozwój sytuacji na froncie spowodował zmiany w planach – odrzekł Yaron, po czym zawiesił na chwilę głos – Nie wyruszacie do akcji za tydzień, jak pierwotnie planowano. Musicie to zrobić najdalej pojutrze.
             Przez chwilę w pomieszczeniu panowało milczenie. Matson jak zwykle starał się maskować uczucia przy przełożonym, ale McReady widział, iż jest niemile zaskoczony. Zhack uniósł bezwłose brwi, zaś Akodemu opadła szczęka.
             -  Za dwa dni? – powiedział major, wciąż usiłując nie zdradzać emocji – Ale dlaczego?
             -  Powiedzmy, że nasza generalna ofensywa nie wszędzie idzie tak dobrze, jak byśmy tego chcieli. Dotyczy to między innymi regionu naszej operacji. Jednostki Arm’imdel wkroczyły do akcji wcześniej, niż zakładaliśmy, i musimy przyjąć, że gdzieniegdzie uda im się odeprzeć nasze siły. To zmusiłoby nas do odłożenia operacji, co nie ma sensu, jako że istotą tej akcji jest zniszczenie zakładów klonerskich w najbliższym czasie, aby nieprzyjaciel nie mógł otrzymać uzupełnień. Pozostaje zatem przerzucenie was przez linię frontu teraz, kiedy jeszcze jest ku temu sposobność.
             -  To przecież ryzykowne – zaprotestował Akode – Wciąż pracujemy nad tą operacją, prowadzimy regularne ćwiczenia i dopracowujemy szczegóły…
             -  Ale przecież dokonaliście już najważniejszych ustaleń – przerwał Yaron – Dostałem od was plan operacji pięć dni temu, wygląda on zupełnie dobrze, nawet jeśli cała akcja jest ryzykowna. Wybraliście operatorów, macie też już spisany inwentarz, w magazynach czeka wszystko, czego będziecie potrzebowali. Przedterminowe rozpoczęcie operacji może powodować pewne trudności, ale… chyba panowie sobie z tym poradzą?
             -  I tak nie mamy wyjścia – stwierdził Matson – Ale nie możemy niczego obiecać.
             -  Nie zapominajmy również o tym – odezwał się Zhack – że ta nowa sytuacja rodzi nowe problemy. Skoro nie można nam zagwarantować bezpiecznej strefy ewakuacji, jak mamy stamtąd wydostać naszych wojowników?
             -  Spędzicie tam ponad tydzień – odrzekł Yaron – Do tego czasu z pewnością zdołamy odzyskać inicjatywę.
             -  Nie można być niczego pewnym – zaoponował jaszczur.
             -  Do czego pan zmierza? – pułkownik się nachmurzył – Nie możemy z tego powodu odwołać operacji. Nadal jesteście w stanie ją skutecznie przeprowadzić, mimo trudności. Nie powinno być też dla pana zaskoczeniem, że możecie nie wyjść z tego żywi. Wszyscy jesteśmy żołnierzami, każdy z nas znał ryzyko, kiedy postanowił wybrać wojskową karierę.
             Zhack wyglądał na zirytowanego tą odpowiedzią, ale nie powiedział już nic więcej. Po chwili ciszy, głos ponownie zabrał Akode.
             -  Może przekonałby pan zwierzchników, aby ocenili ponownie sytuację za tydzień – zasugerował jaszczur – Jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie, można po prostu anulować operację. To chyba lepsze, niż jej pochopne rozpoczęcie, kiedy nie możemy jeszcze stwierdzić, czy…
             -  Obawiam się, że to nie ma sensu – uciął Yaron – I tak musiałem się nieźle napocić, aby dali nam te dwa dni. Oczywiście, jeśli pojutrze okaże się, że ich kalkulacje były bezpodstawne, z pewnością zrewidują swoje poglądy. Ale nie wydaje mi się, by byli obecnie skłonni czekać tydzień.
             -  To jakaś paranoja, panie pułkowniku – rzucił Matson – Niedawno tak się obawiali o swoją inwestycję… mam na myśli nas, Sekcję Gamma… że rozważali anulowanie operacji, jeśli przedarcie się do celu będzie zbyt ryzykowne, ze względu na częstotliwość wrogich patroli. A teraz nie obawiają się, że wytracą żołnierzy na próżno?
             -  No cóż, wtedy brali najwyraźniej pod uwagę sytuację, w której przedarcie się do celu będzie po prostu niemożliwe. Teraz uznali, że to ich ostatnia szansa, aby to zrobić – Yaron uśmiechnął się ze zmęczeniem – Zresztą, oni także mają wgląd w dokumentację. Znają wasz plan i widocznie uważają, że ma spore szanse powodzenia.
             -  Pocieszające – mruknął Matson – Zatem kiedy dokładnie, w pana opinii, powinniśmy zacząć operację?
             -  Pojutrze w godzinach wieczornych – odparł pułkownik – Nie możemy jednak zrobić tego zbyt późno. Wiedzą panowie, że wszystko zależy od sytuacji na froncie w rejonie thoraliańskim, więc tak naprawdę trudno z góry ocenić, o jakiej godzinie powinniście odlecieć.
             -  Oczywiście, będziemy gotowi jak najwcześniej – stwierdził Akode – Chyba możemy jeszcze sami zdecydować, jaki moment będzie najbardziej odpowiedni?
             -  Mogą panowie – Yaron znów uśmiechnął się ze zmęczeniem – Ale trzeba to ustalić odpowiednio wcześnie. Żeby odciągnąć na chwilę tamtejsze patrole, musimy wysłać przedtem myśliwce.
             -  Dobrze zatem. Ustalimy to najpóźniej jutro, podobnie jak inne szczegóły.
             -  Mam taką nadzieję. Myślę, że nazajutrz wieczorem przeprowadzimy jeszcze jedno, ostatnie spotkanie przed akcją. O ósmej, w mojej kwaterze.
             Oficerowie rozstali się z pułkownikiem we wciąż nerwowej atmosferze. Znalazłszy się na korytarzu, milczeli przez dłuższą chwilę. Ciszę przerwał McReady.
             -  Richard? – rzekł, zwracając się do Matsona – Jeśli mimo wszystko nadal możemy poświęcić chwilę na spotkanie w klubie, przed następną symulacją… to ja chyba jednak wezmę coś mocniejszego.
             Major spojrzał na Marine z lekkim zdziwieniem, orientując się zapewne, że ten zażartował po raz pierwszy w czasie ich całej, krótkiej znajomości.
     
    To be continued...
  10. Bazil
    Oto zdarzył się prawdziwy cud - stojące już od miesięcy opowiadanie, zawieszone wskutek panującej wciąż twórczej niemocy autora, jest nareszcie kontynuowane.
    Kolejny cud to fakt, iż wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, iż kontynuacja nie zakończy się na poniższym rozdziale. Trudności w jego napisaniu były podstawową przyczyną, dla której "Wilcze stado" było zawieszone. Po prostu postawiłem przed sobą założenia i nie za bardzo wiedziałem, jak je zrealizować. Ich ostateczna realizacja nie jest taka, jaką bym sobie wymarzył... ale myślę, że i tak w zupełności kwalifikuje się do publikacji.
    Następne rozdziały rodziły się w mojej głowie już wcześniej, dzięki czemu z pewnością napiszę je w stosunkowo niedługim czasie. Innymi słowy - I'm back into business.
    =============================================================================
     
     
    - IX -
     
             Porywisty wiatr sprawiał, że powłóczysta szata Aer’imuela powiewała nieznacznie, kiedy armelien szybkim krokiem zmierzał ku otwartej rampie wejściowej „Arnaela 178”.  Idący po jego lewej stronie Tai’koves zachowywał wprawdzie milczenie oraz względną mentalną samokontrolę, lecz przełożony wyczuwał jego lekkie zdenerwowanie.
             -  Kiedy nadeszło wezwanie? – rzucił Aer’imuel w kilka chwil później, gdy obydwaj znaleźli się już na pokładzie, a rampa zamknęła się za nimi.
             -  Dwa loany temu, armelien – odrzekł Tai’koves. – Zgłosiłem się do pana, gdy tylko odebraliśmy transmisję.
             -  Przynajmniej nie stracimy zbyt wiele czasu – skonstatował Aon’emua. – Choć wiele zależy jeszcze od naszych drogich Arm’imdel. Jak z ich gotowością bojową?
             -  Khae’avilen zameldował, że wszystkie ich jednostki zgłosiły już taką gotowość i czekają tylko na rozkazy.
             Aer’imuel nie był tym szczególnie zaskoczony. Zdążył już się przekonać o wysokim poziomie wyszkolenia Arm’imdel. Powinien był się zatem spodziewać, że będą w stanie natychmiast przygotować się do akcji.
             -  Niech podrywają swoje desantowce i lecą za „Arnaelem 178” – rzucił w lekkim pośpiechu – Startujemy natychmiast, obrać kurs na źródło transmisji.
             -  Tak jest, armelien.
             Systemy sztucznej grawitacji jak zwykle sprawiały, że ruchy wykonywane przez statek pozostawały dla Aer’imuela praktycznie niewyczuwalne. Jednak w odróżnieniu od niedawnej sytuacji, gdy armelien był zmuszony uciekać z oblężonej bazy, nie miałoby to tak dużego znaczenia. „Arnael 178” poruszał się w zdecydowanie mniej gwałtowny, zdecydowanie zaplanowany sposób, spokojnie obierając wyznaczony kurs.
             Wszystkie pozostałe statki, z żołnierzami na pokładach, wystartowały niemal równocześnie z jednostką dowodzenia. Opuszczali tymczasowe miejsce bazowania – rozbity w głuszy, prowizoryczny obóz, gdzie Arm’imdel jeszcze niedawno spędzali czas na rutynowych ćwiczeniach, w oczekiwaniu na konkretne rozkazy. Te właśnie nadeszły – ktoś potrzebował ich wsparcia.
             Zaledwie Aer’imuel znalazł się na mostku „Arnaela 178” i zasiadł na stanowisku dowódcy, a otrzymał meldunek od jednego z klonów-techników, zawiadamiający go o transmisji od zwierzchnika.
             -  Armelien, odbieramy przekaz od Wielkiego Kapłana Isal’umavena, poprzez łącze konwencjonalne…
             -  Aktywujcie wizualizację na wyświetlaczu holo – rzekł Aer’imuel w połowie zdania.
             Było to kolejne, co wzbudziło w nim jedynie umiarkowane zaskoczenie. Jeżeli w obecnej sytuacji wskazany był pośpiech, Isal’umaven zapewne zrezygnował z komunikacji drogą telepatyczną, kontaktując się z podwładnym w sposób mniej bezpieczny, ale za to prostszy i szybszy.
             Kapłan Avn’khor, odziany w swoje zwyczajowe szaty, natychmiast pojawił się w snopie trójwymiarowego wyświetlacza.
             -  Armelien – rzucił, zaledwie to się stało – Ufam, że jest pan już drodze do celu?
             -  Jak najbardziej, ekscelencjo – odrzekł Aer’imuel – Aczkolwiek muszę przyznać, że szczegóły są mi jeszcze nieznane. Odebrałem jedynie prośbę o wsparcie, wraz z odgórną dyrektywą, by zareagować jak najszybciej.
             -  Placówka, z której ją pan odebrał – ton głosu Isal’umavena był spokojny i rzeczowy, choć armelien mógłby przysiąc, że wykrywa w nim także nutę zdenerwowania – jest dowodzona przez armeliena Vis’maela. Właśnie w tej chwili, kiedy my rozmawiamy, atakują ją terrańscy szturmowcy z SSF. Według samego Vis’maela, nasz opór zostanie już wkrótce przełamany, jeżeli nie interweniują pańscy Arm’imdel. Nie możemy stracić tej bazy, armelien. Jeśli Terranie ją zdobędą, będą mieli czystą drogę do jednej z naszych baterii planetarnych.
             -  Rozumiem, ekscelencjo – odparł Aer’imuel, całkowicie beznamiętnie – Czy mam się zastosować do ewentualnych, nadrzędnych dyrektyw od pana?
             -  Nie, armelien. Ma pan tylko jeden rozkaz – nie dopuścić do tego, aby Terranie wyparli nas z tych pozycji. Jakkolwiek pan to zrobi, zależy od pana. Ze swojej strony domagam się jedynie, aby osiągnął pan sukces.
             -  Naturalnie, ekscelencjo, rozumiem.
             -  Powodzenia, armelien – rzekł Isal’umaven oficjalnie, po czym rozłączył się.
             Isal’umaven nie nadmienił wprost, że Aer’imuel zostanie z pewnością rozliczony ze swojej akcji, jeżeli tylko Wielki Kapłan uzna jego metody za nieefektywne. Nie musiał jednak o tym mówić – Aon’emua wiedział o tym doskonale. Niemniej, był kontent, że przełożony nie dyktuje mu warunków prowadzenia walki i pozwala działać wedle własnego uznania.
             -  Armelien – odezwał się niespodziewanie Khae’avilen, który pojawił się obok dowódcy jak duch. Mimo że jego profesja nie wymagała odeń wstrzemięźliwości w korzystaniu z psionicznej mocy, mentalną samokontrolę miał opanowaną doskonale i był w tej chwili praktycznie niemożliwy do odczytania.
             -  Imolien – odrzekł Aer’imuel, również zachowując beznamiętność – Znam już instrukcje Wielkiego Kapłana Isal’umavena. Co mówi nasz daleki zwiad?
             -  Terranie rozdzielili swoje siły na cztery grupy – relacjonował Khae’avilen – Trzy z nich są w bezpośrednim natarciu, z czego jedna, złożona ze szturmowców SSF, atakuje od frontu. Dwie pozostałe ubezpieczają flanki i oskrzydlają wojska Vis’maela.
             -  A czwarta? – Armelien zadał to pytanie czysto formalnie, gdyż zdążył już przyjrzeć się odczytom na głównym wyświetlaczu taktycznym.
             -  Jak doskonale widać – tym razem oficer Arm’imdel zdradził cień sarkazmu, lecz bardzo subtelny – Znajduje się daleko na północny zachód od rejonu walki. Terranie mają tam kilkanaście baterii wyrzutni rakietowych dalekiego zasięgu MR-69 Anakondo. Wspierają natarcie i skupiają ogień głównie na naszych stanowiskach obrony biernej. Mają własną eskortę, w tym osłonę czołgów rakietowych MR-54 Kobro…
             -  Jeżeli wesprzemy garnizon bezpośrednio, tak jak zapewne chciałby tego Vis’mael, też wprowadzimy naszych żołnierzy pod ogień artylerii – wtrącił Aer’imuel – Ale możemy zaatakować Terran od tyłu, pozbawić ich wsparcia artyleryjskiego i wtedy uderzyć na ich frontowe oddziały zza ich pleców.
             -  Pytanie, czy Vis’mael się utrzyma, zanim my zdążymy wyeliminować terrańską grupę na tyłach – stwierdził sucho Khae’avilen.
             -  Słusznie – zgodził się armelien – Dlatego musimy wysłać jedną z naszych grup, aby odciążyła oddziały broniące naszego garnizonu. Proponuję, aby zajął się tym legion imolien Egon’thiera – Aer’imuel zwrócił się do swojego zastępcy – Tai, niech przekażą Legionowi 45, żeby zajął pozycje na wschodniej flance i nawiązał bezpośrednią walkę z Terranami. Potem niech zajmą się ustaleniem optymalnego wektoru podejścia pod grupę artylerii wroga.
             -  To będzie ryzykowne – zaprotestował Khae’avilen – Wykryją nas z pewnością, zanim podejdziemy dostatecznie blisko. MR-54 mogą nas ostrzelać rakietami także na krótkim dystansie…
             -  Rozproszymy nasze statki i polecimy na niskim pułapie – zarządził Aer’imuel – To sprawi, że rakiety Terran będą musiały osiągnąć odpowiednia wysokość, by mieć do nas czystą drogę, a jeżeli w fazie namierzania będą schodziły za ostro w dół, nadzieją się na osłony terenowe. Do tego, w razie trafienia, nasze desantowce będą mogły szybko lądować, a niski pułap zminimalizuje szkody przy upadku.
             -  Chce pan lecieć tuż nad powierzchnią? – mentalny głos Khae’avilena zabarwiło zwątpienie – To dość ryzykowne.
             -  Cóż, zakładałem, że wasi piloci są doświadczeni i poradzą sobie z wykonaniem takiego rozkazu – rzekł w odpowiedzi Aer’imuel, nieco wyzywająco, spodziewając się, jaki skutek wywrą jego słowa – Jeśli się pomyliłem, mogę zrewidować swoje plany.
             Imolien emanował oburzeniem oraz urażoną godnością – o co dokładnie chodziło dowódcy.
             -  Jeżeli wątpi pan, armelien, w umiejętności naszych pilotów – rzekł, również uciekając się do wyzywającego tonu – to zapewniam pana, że mogę im nakazać polecieć tak, aby dosłownie głaskali okoliczną roślinność brzuchami swoich maszyn.
             -  Doskonale – odrzekł Aer’imuel – Utworzyć sieć obrony antyrakietowej i osłaniać się nawzajem. Trafione maszyny mają otwierać luki i pozwolić żołnierzom na desant. Odrobina telekinezy, w połączeniu z serwomechanizmami ich kombinezonów, powinna im umożliwić bezpieczne lądowanie.
             -  Jak najbardziej – zgodził się Khae’avilen, dużo bardziej przychylnym tonem.
             -  Niemniej – dodał armelien – musimy także odciążyć bezpośrednio siły Vis’maela. Niech legion imolien Egon’thiera odłączy się od grupy i uderzy na oddziały terrańskie, zajmujące lewą flankę. Ale niech nie angażują się zbytnio w walkę, dopóki nie pozbawimy Terran wsparcia artylerii. Mają zaabsorbować wroga, nie niszczyć go.
             -  Tak jest, armelien – rzucił Tai’koves, przekazując następnie rozkazy dowódcy.
             Część maszyn oddzieliła się od flotylli, a uwadze Aer’imuela nie uszedł fakt, że uczyniły to nadzwyczaj sprawnie. Wszystkie desantowce zmieniły kurs idealnie równo, idąc takim samym łukiem, jak gdyby były jednym organizmem. Pozostałe, wciąż podążające za „Arnaelem 178”, zaczęły schodzić coraz niżej, aż wreszcie – zgodnie z zapowiedzią Khae’avilena – nieomal orały szczyty drzew. Okoliczny teren był raczej równinny, co z pewnością ułatwiało pilotom pozostawanie na tym pułapie bez konieczności ciągłych korekt trajektorii, ale zalesienie stawało się coraz gęstsze w miarę, jak lecieli.
             -  Melduj – rzekł Aer’imuel do swojego zastępcy, lekko już się niecierpliwiąc – Czy jesteśmy w zasięgu rakiet Terran?
             -  Tak, ale wygląda na to, że zostawiają na nas tylko wyrzutnie krótkiego zasięgu – odrzekł Tai’koves – MR-69 wciąż ostrzeliwują pozycje Vis’maela, natomiast MR-54 starają się nas namierzyć.
             -  Pozostajemy na tym kursie. „Arnael 178” ma objąć zasięgiem wszystkie desantowce grupy i zestrzeliwać pociski w miarę możliwości.
             -  Nie zdołamy w ten sposób zapewnić bezpieczeństwa swoim, armelien – wtrącił Khae’avilen – Jest nas zbyt wiele, a z desantowców tylko Akile są uzbrojone. A i one mogą strzelać tylko do pocisków na niskim pułapie…
             -  Możecie chyba użyczyć trochę własnej mocy, aby zasilić osłony? – przerwał Aer’imuel – Musimy się jakoś zbliżyć.
             -  Nadchodzą! – oznajmił Tai’koves uniesionym głosem – Liczba sygnatur: sto siedem i rośnie.
             Aer’imuel spojrzał na główny wyświetlacz taktyczny, obserwując sytuację. Dysponował kilkoma legionami Arm’imdel, co wymuszało użycie całej floty desantowców – głównie ciężkich maszyn klasy Relai’akile – do ich przewiezienia. Stanowili liczną grupę, więc zakładał, że Terranie nie zdołają zestrzelić ich wszystkich, zanim się zbliżą. Wiedział jednak również, iż musi zminimalizować straty – elitarni żołnierze, których oddano pod jego dowództwo, nie byli tak łatwi do zastąpienia, jak zwykli Shilai’rev. Tymczasem Terranie mieli do dyspozycji dziesiątki MR-54, co oznaczało, że mogli wystrzelić wystarczająco dużo rakiet, aby strącić znaczną część jego desantowców, nim w ogóle podejdą dostatecznie blisko.
             Armelien wiedział jednak z map terenu oraz ze skanów wykonanych przez sondy szpiegowskie, że okolica nie sprzyja prowadzenia ognia do celów na niskim pułapie. Potrzebowali tylko odrobiny czasu, aby to wykorzystać.
             -  Meldujcie na bieżąco o ewentualnych stratach – nakazał Aer’imuel ze spokojem – Ci, którzy zostaną trafieni, mają lądować awaryjnie. Jeśli trzeba, to poprzez wyskok z przedziału desantowego. Dołączą później, najważniejsze to ich nie stracić.
             -  Tak jest, armelien – odparł Khae’avilen – Doceniam pańską troskę, ale musimy zabrać w pobliże celu jak najwięcej żołnierzy, by w ogóle podjąć walkę z Terranami. Nie mówiąc już o tym, że nasi wojownicy, pozostając na ziemi, będą tym łatwiejszym celem dla artylerii rakietowej wroga. Nie dotrą daleko.
             -  Nieprzyjaciel nie będzie miał czasu się nimi zająć. Musimy tylko…
             -  Armelien – odezwał się Tai’koves, znów uniesionym głosem – pozostało już tylko trzydzieści alnów, nim trafią w nas pierwsze pociski!
             -  Panuj nad sobą – nakazał Aer’imuel – mówiłem ci, żebyś nie wystawiał się zbędnie na demoralizujący wpływ takich emocji. Akile na czele mają przechwytywać pociski, reszta niech unika ich w miarę możności.
             Zgodnie z przewidywaniami armeliena, terrańskie rakiety musiały zejść z wysokiego pułapu na bardzo niski, by ich dosięgnąć. Część z nich obniżyła lot już wcześniej i teraz znajdowały się nieznacznie powyżej linii drzew. Myszkowały nieustannie, co miało utrudnić ich namierzenie, ale niektóre z nich w efekcie zeszły w pewnym momencie zanadto w dół, przez co uderzyły w co wyższe drzewa. Nastąpił szereg eksplozji, widocznych z dość daleka, a z ekranów zniknęło kilkanaście sygnatur.
             Zamontowane w dziobach Akile, ruchome działka laserowe, dały ognia w chwilę później, usiłując zestrzelić kolejne pociski. Nie było to łatwe, ze względu na wrogie układy walki elektronicznej, lecz armelien z rosnącą nadzieją obserwował, jak liczba podawanych przez komputer sygnatur maleje. Jednocześnie jednak, Tai’koves podawał mu nieubłaganie czas do otrzymania pierwszych trafień. Aer’imuelowi coraz mniej się to podobało – nadal leciało ku nim przeszło siedemdziesiąt rakiet.
             -  Pięć alnów – podawał jego zastępca na pozór opanowanym, lecz zarazem wyraźnie zaniepokojonym głosem – cztery… trzy… dwa… jeden…
             Huk pobliskich eksplozji był słyszalny nawet z mostka „Arnaela 178”. Na szczęście żaden z pocisków nie trafił w jednostkę dowódcy, lecz armelien w pierwszej chwili mimowolnie przeraził się, obserwując zniszczenia na ekranach holo. Jednocześnie zewsząd dochodziły do niego, poprzez łącze konwencjonalne, krzyki załóg trafionych desantowców.
             -  Raport – rzucił ze spokojem, zachowując na razie samokontrolę.
             -  Pięćdziesiąt siedem jednostek trafionych – zameldował Tai’koves – Trzydzieści dwie straciły przy tym tylko osłony. Pozostałe dwadzieścia pięć zostało rażonych bezpośrednio, są poważnie uszkodzone bądź zniszczone.
             -  Ofiary? – zapytał Aer’imuel – Czy ktoś posadził maszynę na ziemi, lub wydostał się z wraku?
             -  Nie wyczuwam żołnierzy z dziewięciu trafionych maszyn – odezwał się Khae’avilen.
             -  Zostały całkiem zniszczone – dodał Tai’koves – Nie zdołali nawet… – oficer urwał, spoglądając na pojawiające się właśnie na ekranach holo, nowe odczyty sensorów – Następna salwa, liczba sygnatur: dziewięćdziesiąt dwie i rośnie.
             -  Armelien – powiedział Khae’avilen z naciskiem – Ufam, że ma pan jakiś plan, by w pewniejszy sposób zminimalizować straty? Już te dziewięć utraconych załóg to poważny uszczerbek dla kogoś takiego, jak my.
             -  Jestem tego świadom, możecie mi wierzyć – odrzekł Aer’imuel – Ale musimy niestety podejść jeszcze trochę bliżej. Niebawem przechodzimy w teren lekko górzysty, a Terranie tak rozmieścili swoje oddziały, by łatwiej było wciągnąć idące lądem oddziały w wąskie gardła. Ale nie pomyśleli o tym, że te pasma wzgórz… dość niewysokich, lecz o stromych zboczach…
             -  Znajdą się na drodze ich pocisków, jeżeli pozostaniemy na tak niskim pułapie, jak obecnie – dokończył oficer, odgadując wreszcie zamiary dowódcy – Innymi słowy, próbujemy przemykać od osłony do osłony.
             -  Dokładnie – potwierdził Aer’imuel – Oczywiście, ja z kolei ufam, że wasi piloci poradzą sobie także w takim terenie.
             -  Jak najbardziej.
             -  Tai, czy zdążymy do pierwszego pasma, zanim druga salwa nas osiągnie?
             -  Sprawdzamy, armelien.
             Tai’koves odczekał chwilę, po czym udzielił przełożonemu odpowiedzi, słabo kryjąc niepokój.
             -  Przy obecnej prędkości, zabraknie nam czasu – odrzekł – Musielibyśmy zwiększyć ciąg, ale to ryzykowne teraz, gdy lecimy tak nisko.
             -  Możemy podjąć takie ryzyko – zasugerował Khae’avilen.
             -  To chyba nie będzie konieczne – Aer’imuel spojrzał na taktyczny ekran holo – Każcie wszystkim pilotom podnieść maszyny wyżej, nad linię wzgórz.
             -  Armelien? – zapytał imolien z powątpiewaniem.
             -  Po prostu zróbcie to – rzekł dowódca z naciskiem – Mają jak najszybciej osiagnąć te wzgórza. Jesteśmy już coraz bliżej, potem nie będzie czasu na zastanawianie się.
             Wciąż powątpiewając, oficer wykonał rozkaz. Wszystkie desantowce – także „Arnael 178” – zwiększyły pułap, co dawało nadlatującym pociskom czystą drogę do celu. Nie musiały teraz schodzić niżej i pozostawały na dużej wysokości – na to właśnie liczył Aer’imuel.
             Pierwsza linia wzgórz była już bardzo blisko, ale niestety, terrańskie rakiety także. Jeszcze zanim desantowce zwiększyły prędkość i wysokość, otworzyły znów ogień z działek, usiłując zestrzelić pociski.
             -  Dziesięć alnów do pierwszego trafienia – meldował Tai’koves – osiem… siedem…
             -  Zejść w dół – nakazał gwałtownie Aer’imuel – Wrócić na pierwotną wysokość, zaraz za wzgórzem.
             Wszyscy pojęli w lot zamiary dowódcy i nagle zmienili trajektorię lotu, lecąc wciąż z dużą prędkością pod osłonę wzgórz. Terrańskie pociski, wciąż kierowane na poszczególne maszyny, podążyły w ich ślady, lecz z niewielkim opóźnieniem. Było oczywiste, że już za krótką chwilę na ich drodze znajdą się wzniesienia.
             Formacja auveliańskich maszyn zacieśniła szyk, wyrównując wreszcie ponownie lot tuż nad szczytami drzew. Zrobiły to dosłownie w ostatniej chwili – na zaledwie trzy alny przed spotkaniem rakiet z ich celami, między nimi znalazły się wzgórza. Nie zakłóciło to, oczywiście, wrogich systemów namierzania – miały one czujniki, emitujące promieniowanie przenikliwe, dzięki czemu potrafiły wykryć nawet cel kryjący się za przeszkodami. Same pociski nie mogły jednak po prostu przeniknąć przez takie przeszkody.
             Salwa kilkudziesięciu rakiet z głośnym hukiem wbiła się w górskie zbocza po drugiej stronie niewysokiego pasma. Seria eksplozji subatomowych głowic dosłownie zmiotła wzniesienia. To, co z nich pozostało, zasypało okoliczne przełęcze pod postacią ton ziemi oraz odłamów skalnych.
             Flota Aer’imuela cudem uniknęła podobnego losu, lecz nie wszystkie desantowce zdołały się schronić na czas. Kilkanaście maszyn, lecących na końcu formacji, otrzymało trafienia.
             -  Straciliśmy pięć kolejnych desantowców – zameldował Tai’koves – Dwa z nich lądują awaryjnie, ale eksplozje i fala uderzeniowa wciąż rozrzucają te skalne szczątki… nie ma gdzie posadzić maszyn.
             -  Muszą sobie sami poradzić – stwierdził Aer’imuel z naciskiem – Zaraz miniemy te wzgórza, musimy wkrótce przejść pod osłonę następnych, a Terranie na pewno będą teraz…
             -  Armelien – przerwał zastępca – Nieprzyjaciel odpala następne rakiety. To już nie salwa, baterie strzelają na zmianę.
             -  Można się było tego spodziewać – mruknął dowódca – Jesteśmy już za blisko, żeby mogli sobie pozwolić na oszczędzanie pocisków. Imolien – Aer’imuel zwrócił się do Khae’avilena – Rozdzielić siły. Grupy Khai’noela i Mon’siaela niech odejdą od nas odpowiednio w kierunkach zachodnim i północnym. Powtarzamy ten sam schemat, lecieć na dużej wysokości, a w odpowiednim momencie schodzić jak najszybciej w dół, pod osłonę przeszkód terenowych.
             -  Tak jest, armelien.
             Niestety, Aer’imuel wkrótce się przekonał, że nie będzie to aż tak proste, jak zakładał. Terranie zaprzestali już ostrzału równomiernymi salwami i nie sposób było znaleźć odpowiednio dużej przerwy czasowej, by w pełni bezpiecznie przemknąć pod nową osłonę. Założenie polegające na ściąganiu terrańskich rakiet dostatecznie wysoko, by później w drodze na dół rozbijały się o wzgórza, sprawdzało się dobrze, lecz wróg wciąż uzyskiwał trafienia w chwilach, gdy Auvelianie zmuszeni byli przejść przez otwarty teren.
             Na ich korzyść przemawiał jednak fakt, że ludziom zostało już bardzo niewiele czasu – auveliańskie desantowce przemieszczały się szybko i wkrótce znalazły się w bezpośrednim zasięgu wyrzutni. Co więcej, Terranie musieli w końcu przeładować rakiety, przez co ich ostrzał chwilowo stracił na intensywności, dając Auvelianom chwilę wytchnienia i pozwalając podejść bliżej.
             -  Znamy ich pozycje – oznajmił Khae’avilen, wskazując na ekran taktyczny, gdy „Arnael 178” wyłonił się właśnie zza kolejnego unicestwionego terrańskimi pociskami wzgórza – MR-69 są rozmieszczone na płaskowyżu, MR-54 tworzą perymetr w ich bezpośrednim sąsiedztwie. Ich samych też otacza szereg wyższych wzniesień, przez co musielibyśmy nabrać wysokości, aby mieć zupełnie czyste pole ostrzału z powietrza…
             -  Nie będziemy strzelać z powietrza – przerwał Aer’imuel – Za duża koncentracja środków obrony przeciwlotniczej. Wysadzimy nasze oddziały pod celem i dotrzemy na miejsce pojazdami. Desantowce po wyładowaniu żołnierzy powinny opuścić strefę, by nie narażać się na dalszy ogień. Tylko „Arnael 178” zostanie na pozycji.
             -  Za pozwoleniem, armelien… nie wiem, czy mamy czas podchodzić pod terrańskie pozycje drogą lądową – zaoponował Khae’avilen – Obrona Vis’maela może zostać zniszczona lada chwila.
             -  To nie jest przesądzone, imolien – odezwał się Tai’koves, przesuwając widok na ekranie taktycznym – Wygląda na to, że Terranie zawrócili znaczną część frontowych oddziałów SSF w naszym kierunku. Najwyraźniej boją się, że zniszczymy te wyrzutnie.
             -  Na to liczyłem – stwierdził Aer’imuel – Ale zanim do nas dotrą, my zdążymy już pozbawić ich wsparcia artylerii. Imolien, po przejściu do tamtej doliny – dowódca wskazał miejsce na ekranie holo – musimy natychmiast wykonać desant. Będziemy mieli niewiele czasu, zanim wstrzela się w nas artyleria. Wyślijcie rozkazy do imolien Khai’noela oraz imolien Mon’siaela, niech także znajdą dogodne miejsce do desantu.
             Okolica, którą wybrał Aer’imuel, była zalesiona, lecz działka „Arnaela 178” oraz towarzyszących mu maszyn wypaliły roślinność, oczyszczając teren pod desant. Ten, ku satysfakcji i uldze dowódcy, przebiegł wyjątkowo sprawnie. Desantowce schodziły na dół dużymi grupami, niemal jednocześnie dotykając ziemi, na którą natychmiast wysypywali się żołnierze, a po rampach zjeżdżały pojazdy bojowe – transportery piechoty Neval’sathel, zaprojektowane specjalnie na potrzeby Arm’imdel, oraz wozy obrony antyrakietowej. Te ostatnie po wylądowaniu natychmiast zaczęły tworzyć perymetr oraz sieć czujników, gotowe do zestrzelenia pocisków, jakie mogliby przeciwko nim wysłać Terranie. Cała operacja nie zajęła nawet pół loanu.
             Wkrótce „Arnael 178”, pozbawiony już towarzystwa desantowców, wisiał samotnie tuż nad gotowym do wymarszu zgrupowaniem, unosząc się w powietrzu dzięki aktywnym reduktorom grawitacyjnym.
             -  Postępujemy z maksymalną szybkością – zarządził Aer’imuel – Meldujcie na bieżąco. Ach, jeszcze jedno – dowódca spojrzał na Khae’avilena – Przykro mi, jeśli to zabrzmi nazbyt surowo, ale na razie proszę się nie kłopotać przedstawianiem mi listy strat. Tym zajmiemy się później.
             -  Zrozumiałem, armelien – odrzekł oficer beznamiętnie.
             -  Armelien – odezwał się Tai’koves – Pozostałe dwie grupy też są już na pozycjach, blisko nas. Wykryliśmy także ruchy sił terrańskich. Wszystko wskazuje na to, że wysłali nam naprzeciw jednostki osłaniające artylerię. Czołgi antygrawitacyjne CT-59 oraz bojowe transportery piechoty IBV-75.
             -  Przygotować się na przyjęcie wroga – nakazał Aer’imuel – „Arnael 178” ma podążać za naszymi oddziałami i oczyszczać teren za pomocą artylerii pokładowej.
             -  Armelien, wystrzelono pociski na nasze koordynaty. Zmiana głowic, będą namierzały cele naziemne.
             Żołnierze Arm’imdel, poruszając się przy pomocy jednostek zmechanizowanych, postępowali szybko, lecz i tak nie mogli po prostu uciec przed terrańskimi pociskami. Co gorsza, tym razem przeszkody terenowe nie mogły w niczym pomóc – rakiety nabierały znacznej wysokości, by później zanurkować w dół na wyznaczone pozycje. Dzięki własnym sensorom, mogły ponadto samoczynnie naprowadzić się na cele, które znalazłyby się w ich bezpośrednim zasięgu.
             Na całe szczęście, pierwsze wystrzelone rakiety w większości chybiły, nakierowane na pozycje, które Arm’imdel zdążyli już opuścić. Te nieliczne, które wykryły auveliańskie pojazdy i skorygowały kurs, zostały zestrzelone przez obronę antyrakietową. Lecz Terranie natychmiast poprawili i kolejne głowice zostały ulokowane o wiele lepiej. „Arnael 178”, wespół z wozami defensywnymi, robiły co w ich mocy, lecz i tak część pocisków sięgała celu. Aer’imuel widział na ekranie, jak kolejne transportery piechoty stają, porażone subatomowym ładunkiem. Jedynym pocieszeniem był fakt, że salwy nadchodziły w sporych odstępach – najwyraźniej Terranie ładowali głowice na bieżąco. Armelien po cichu liczył, że zwyczajnie skończy się im amunicja. Artyleria w normalnej sytuacji stanowiła wsparcie ogniowe – nie miała pod ręką aż tylu rakiet, by samodzielnie prowadzić walkę.
             -  Armelien, coś się dzieje – oznajmił Tai’koves – MR-69 opuszczają pozycje.
             -  Dokąd się przemieszczają? – dowódca spojrzał na ekran taktyczny.
             -  W kierunku zachodnio-południowo-zachodnim. Wygląda na to, że próbują się połączyć z jednostkami SSF, które zmierzają w ich stronę.
             -  Możemy odciąć im drogę?
             -  Armelien – wtrącił Khae’avilen – musimy się przygotować na przyjęcie wroga. Te dwie dywizje, pancerna i zmechanizowana, są już blisko. Legion Mon’siaela też zaraz podejmie bezpośrednią walkę. Terranie zwiążą nasze siły.
             Aer’imuel przez chwilę czuł narastającą frustrację. Miał wrażenie, że jego zdobycz wymyka mu się z rąk. Wkrótce jednak przyszedł mu do głowy inny koncept – skrajnie ryzykowny, ale mający szanse powodzenia. W tej chwili jego okręt dowodzenia był jedyną jednostką powietrzną Auvelian w sektorze, nie można było sprowadzić desantowców z powrotem w najbliższym czasie, o czym sami Terranie zapewne dobrze wiedzieli – dopiero co przezbroili swoje wyrzutnie krótkiego zasięgu.
             -  Tai, wydaj rozkazy załodze „Arnaela 178” – nakazał dowódca – Musimy chwilowo zostawić Arm’imdel bez wsparcia. Obrać kurs na pozycje zajmowane przez MR-69.
             -  Armelien? – oficer zawahał się, zaskoczony.
             -  Wykonać – rzekł Aer’imuel z naciskiem – Później może zabraknąć czasu, a mamy tylko jedną szansę.
             -  Na co, armelien? – zapytał Khae’avilen, podczas gdy Tai’koves przekazywał rozkazy. Okręt dowodzenia uruchomił główne silniki i zaczął błyskawicznie nabierać wysokości.
             -  Zaryzykujemy – oświadczył Aer’imuel w odpowiedzi – Jeżeli w strefie nie ma naszych jednostek powietrznych, odesłaliśmy desantowce, a mamy tylko jednego Kervaesa… istnieje szansa, że przezbroili w pociski ziemia-ziemia wszystkie swoje MR-54.
             -  Zakłada pan, że terrański dowódca… – zaczął imolien.
             -  To możliwe – uciął Aer’imuel – W tej chwili podstawowym zagrożeniem z naszej strony są oddziały naziemne, więc mogli się skupić na tym. Jeżeli nowe jednostki powietrzne napłynęłyby spoza strefy, mieliby czas załadować pociski przeciwlotnicze. Ale „Arnael 178” jest za blisko… a oni zapewne nie podejrzewaliby nas o takie szaleństwo, by atakować tylko nim.
             -  Ja też nie liczyłem na takowe szaleństwo – odezwał się Tai’koves – Może damy radę się wycofać, jeżeli wykryjemy, że jednak mają pociski ziemia-powietrze, albo zdążyli na nie przejść…
             -  Nie sądzę – przerwał dowódca – Gdyby tak było, to na miejscu tego Terranina poczekałbym, aż podejdziemy tak blisko, żebyśmy nie mieli już szans zdążyć wyjść poza zasięg rakiet. Tak więc miejmy wszyscy nadzieję, że się nie pomyliłem.
             -  Ogromne ryzyko, jak na polowego komendanta – zauważył Khae’avilen.
             -  Jeżeli to pana przeraża, jest jeszcze szansa, aby umożliwić panu opuszczenie pokładu – stwierdził Aer’imuel beznamiętnie.
             -  Jeżeli w ten sposób chciał pan poddać w wątpliwość moją zdolność do podejmowania ryzyka – imolien sprawiał wrażenie lekko urażonego – przyjmę wyzwanie i nie skorzystam z takiego zaproszenia.
             -  Bardzo dobrze – odrzekł armelien, po czym zwrócił się do obsługi mostka – Sternik, zająć pozycję w bezpośrednim sąsiedztwie terrańskich wyrzutni dalekiego zasięgu i tam zredukować prędkość do minimalnej na pół loanu. Uzbrojenie, namierzyć cele i otworzyć ogień z artylerii pokładowej, gdy tylko znajdą się w zasięgu. Strzelamy wyłącznie do MR-69, inne jednostki nas nie interesują. Wpadamy, niszczymy, a potem wycofujemy się z maksymalną prędkością. Czy moje instrukcje zostały dobrze zrozumiane?
             -  Tak jest, armelien – odpowiedzieli unisono członkowie załogi.
             Wydawszy rozkazy, Aer’imuel wbił spojrzenie w główny ekran holo – z widniejącym nań obrazem z przedniej kamery oraz naniesioną mapą taktyczną – usilnie starając się stłumić niepożądane emocje. Zdawał sobie doskonale sprawę, jak bardzo ryzykuje, lecz nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić Terranom uciec. Poświęcił już część swoich żołnierzy – i to nie klonów, lecz czystej krwi Auvelian – po to, by móc zaatakować tę artylerię. Ich ofiara nie mogła teraz pójść na marne, szczególnie że pozbawienie ludzi wsparcia było jednym z kluczowych czynników do wygrania bitwy.
             Kiedy jednak „Arnael 178” leciał przez dłuższą chwilę, nie niepokojony ogniem rakiet, Aer’imuela ogarnął ostrożny optymizm. Być może nie zawiodła go intuicja.
             W końcu jednostka dowodzenia minęła kolejne wzgórze i miała już przed sobą, rozciągniętą w długiego węża, terrańską formację. MR-69 znajdowały się w jej tylnej części, osłaniane przez mniejsze wyrzutnie oraz zabezpieczające jej plecy jednostki pancerne. „Arnael 178” niemal natychmiast znalazł się pod ostrzałem laserów obrony antyrakietowej, lecz wciąż nie odpalono w nich żadnych pocisków. Sytuacja stała się skrajnie niebezpieczna – mimo wszystko, lasery także mogły przeciążyć osłony okrętu, a następnie go strącić. Z kolei gdyby Terranie w tej chwili użyli rakiet, Auvelianie nie mieliby szans ani na unik, ani na zestrzelenie głowic w locie.
             -  Armelien, cele w bezpośrednim zasięgu – zameldował pospiesznie Tai’koves – Otwieramy ogień.
             Wszystko rozgrywało się teraz w ułamkach alnów. Sterowane automatycznie działka fotonowe, umieszczone pod kadłubem, w błyskawicznym tempie namierzały cele, a po ich zniszczeniu przechodziły do następnych. Koordynacja była przy tym idealna – dwa działka ani razu nie wypaliły w ten sam pojazd, dzięki czemu „Arnael 178” wykorzystywał całą dostępną siłę ognia.
             Nie mogło to jednak trwać długo.
             -  Armelien – odezwał się Tai’koves – Nasze osłony są już przeciążone, wróg bierze na cel działka.
             Istotnie tak było – Aer’imuel spojrzał na trójwymiarowy schemat okrętu flagowego, widniejący na jednym z holograficznych wyświetlaczy i widział, jak kolejne stanowiska artyleryjskie milkną. Nie mogli tu dłużej zostać. Tymczasem z kilkudziesięciu TA-69, jakie mieli Terranie, wciąż pozostało do zniszczenia kilkanaście.
             -  Odwrót – zarządził armelien – Pozostałe wyrzutnie zniszczymy na odchodnym.
             Silniki „Arnaela 178” znów zwiększyły moc i okręt zaczął szybko uchodzić z pola walki. Uczynił to w samą porę – umieszczone w tylnej części kadłuba działka, zanim Terranie je unieszkodliwili, zdążyły zniszczyć ostatnie pozostałe MR-69. Tym samym, wróg stracił wsparcie artylerii dalekiego zasięgu. Aer’imuel musiał teraz zadbać o to, nie zapłacić za ów sukces zbyt wysokiej ceny.
             -  Odpalili rakiety – zameldował Tai’koves, z trudem maskując przestrach – Dwanaście sygnatur.
             -  Mamy jeszcze lasery obrony antyrakietowej? – zapytał retorycznie Aer’imuel.
             -  Namierzają cele, ale nie mogę zagwarantować, że je zestrzelimy. Są bardzo blisko.
             -  Możemy powtórzyć manewr z wykorzystaniem wzgórza jako osłony?
             -  To będzie trudne. Tym razem opóźnili namierzanie w rakietach do chwili, gdy nabrały wysokości. Dało nam to trochę czasu, by się oddalić, zanim osiągnęły pułap, ale niewiele nam teraz pomoże.
             -  Czyli jednak uczą się na błędach – Aer’imuel nie okazał zaniepokojenia, nie chcąc pogarszać morale podwładnych – Ale musimy podjąć próbę. Wykonać zwrot w kierunku oddziału terrańskiego, z którym walczy legion Khae’avilena. I meldować na bieżąco o tych rakietach.
             -  Tak jest, armelien.
             Mieli bardzo mało czasu. Dystans, jaki już wcześniej przebyli, był nieznaczny dla „Arnaela 178”, ale rakiety tak czy inaczej były od niego dużo szybsze. Aer’imuel obawiał się, że tym razem nie zdołają ich uniknąć, ale i tak nie zamierzał rezygnować.
             -  Dwie rakiety zestrzelone, pozostało dziesięć – meldował Tai’koves – Dziewięć… osiem… siedem…
             -  Zejść w dół, do podnóża góry – nakazał Aer’imuel, gdy od walczących ze sobą zgrupowań Terran oraz Arm’imdel dzieliło ich już tylko jedno pasmo wzniesień – Przejść wniesienie na minimalnej wysokości. Kiedy już przejdziemy nad wierzchołkiem, zejść jak najszybciej w dół tuż ponad zboczem, a potem wykonać zwrot w kierunku naszych oddziałów.
             -  Tak jest, armelien – odpowiedział Tai’koves niemal machinalnie, choć jego mentalny głos barwiło starannie tłumione powątpiewanie.
             Kiedy „Arnael 178” przekraczał górę zgodnie z zaleceniami dowódcy, zdawał się wspinać po jej zboczu. Kosztowało ich to cenny czas, ale w opinii Aer’imuela, nie miało to większego znaczenia – nawet lot na pełnej prędkości w niczym by im nie pomógł.
             -  Teraz, ostro w dół – zarządził podniesionym głosem, gdy jednostka dowodzenia zawisła tuż ponad szczytem wzgórza.
             Liczył wcześniej, że nakazując iść tak nisko, zdoła choć trochę ściągnąć rakiety w dół, ale rzut oka na ekran taktyczny rozczarował go. Pociski były teraz wprawdzie niżej, ale nie dość nisko, by w drodze do celu rozbić się o przeszkodę.
             Przynajmniej jedna, myszkując, spełniła założenie Auvelianina – uderzyła w sam wierzchołek wzgórza, a siła eksplozji zmiotła jego górną część. Szczątki naturalnej przeszkody, ciśnięte falą uderzeniową, poleciały wprost na usytuowanych w dole Terran, o co dokładnie chodziło Aer’imuelowi.
             Lecz pozostałe cztery rakiety wciąż trzymały się celu.
             -  Trafienie nieuniknione – oznajmił Tai’koves – Pierwsza rakieta za trzy alny… dwa… jeden…
             Załodze „Arnaela 178” udało się zaledwie wykonać zwrot na pozycje zajmowane przez własne oddziały, gdy jego rufowa część wybuchła, rozniesiona na strzępy dwiema subatomowymi eksplozjami. Aer’imuel utrzymał się w fotelu, pomimo gwałtownego wstrząsu, jeszcze przez krótką chwilę patrząc, jak jego jednostka dowodzenia leci przez siebie siłą rozpędu. Widział w dole sylwetki walczących żołnierzy, widział jak ustawieni w tyralierę Arm’imdel usiłują niszczyć terrańskie czołgi i transportery, gdy tylko te wejdą w zasięg strzału, podczas gdy Terranie flankują ich pozycje, wspierając pojazdy atakiem piechoty w pancerzach wspomaganych. Ale drugi wstrząs, wywołany eksplozją kolejnych dwóch głowic, tym razem rzucił nim gwałtownie o konsolę. Zdążył zauważyć, że na mostku wybucha pożar, nim stracił świadomość.
     
    To be continued...
  11. Bazil
    Ufff... nowy kawałek.
    Ten może się wydawać co niektórym rozczarowujący, gdyż ma charakter w dużej mierze informacyjny, a jeśli chodzi o postacie... cóż, tutaj powracamy do Auvelian. A jacy są ci panowie, można było zobaczyć w prologu.
    Znów nie chcę składać żadnych obietnic co do następnego kawałka, szczególnie że sesja coraz bliżej. Data jego publikacji to ulubione przez wielu "when it's done".
    ============================================
     
     
    - III -
     
             Kwatera główna kapłana Isal’umavena była w opinii Aer’imuela pomnikiem próżności Avn’khor – mimo że stanowiła obiekt wojskowy, wykonano ją z przepychem, przez co bardziej przypominała niewielki pałac. Widać to było szczególnie w zdobionych wnętrzach, zalanych chłodnym, błękitnym oświetleniem. Aer’imuel przemierzał je z lekkim niesmakiem, podążając wespół z Tai’kovesem do prywatnej kwatery naczelnego dowódcy. Zastępca armeliena, wyjątkowo jak na siebie, zachowywał powściągliwość, toteż komendant nie był w stanie stwierdzić, czy podziela jego uczucia.
             Wejścia do komnat Isal’umavena strzegło dwóch strażników – zwykłych żołnierzy, klonów z szeregowych oddziałów, określanych terminem Shilai’rev.
             -  Stać – powiedział jeden z nich beznamiętnie – Proszę podać tożsamość i cel wizyty.
             -  Armelien Aer’imuel – odrzekł komendant – Isal’umaven wzywał mnie do siebie.
             -  Ależ oczywiście – strażnik skinął głową, nie zmieniając tonu głosu – Wielki Kapłan pana oczekuje.
             -  Zaczekaj tu na mnie – powiedział Aer’imuel, zwracając się do Tai’kovesa.
             Zastępca bez słowa usunął się w bok, przyjmując wyczekującą postawę, z założonymi z tyłu rękami. Nie oglądając się już na niego, armelien wkroczył do kwatery naczelnego dowódcy. Przestąpiwszy przedsionek, znalazł się w centralnej komnacie, z usytuowanym weń prostym, długim stołem. Odchodziły od niej, w trzech kierunkach, szerokie przejścia – te wiodły, po krótkich schodkach, do kolejnych komnat. Aer’imuel mógł dostrzec od wejścia, iż przeciwległa jest pomieszczeniem medytacyjnym, dwie pozostałe mieściły najpewniej kwatery mieszkalne.
             Wielki Kapłan Isal’umaven z początku nie zwrócił uwagi na pojawienie się przybysza. Stał przy długim stole w centralnej komnacie, studiując kryształ danych, który lewitował telekinetycznie między dłońmi. Jego twarz była niewidoczna – jak większość Auvelian, nosił nakrycie głowy, w skład którego wchodziła maska. Nie pełniło ono wyłącznie roli estetycznej i było w istocie urządzeniem tłumiącym zdolności psioniczne. Aer’imuel wyczuwał, jak jego przełożony wnika telepatycznie w kryształ, zapoznając się z zawartymi weń informacjami.
             Po dłuższej chwili Wielki Kapłan niespiesznie skierował spojrzenie na swojego gościa, odsyłając następnie kryształ na blat stołu.
             -  Cieszę się, że wreszcie pan przyszedł – oznajmił, powoli odwracając się w kierunku Aer’imuela.
             -  Ekscelencjo – rzekł armelien, kłaniając się.
             Zachowywał swobodę podczas marszu w towarzystwie Tai’kovesa, lecz teraz oczyścił umysł, nie ujawniając emocji przed kapłanem. Nie okazał także zniecierpliwienia, gdy jego dowódca przez kilka długich chwil milczał, mierząc go jedynie wzrokiem oraz dotykając esencji jego umysłu.
             -  Odczytywałem właśnie raporty z tego, co wydarzyło się w bazie – rzekł wreszcie Isal’umaven, pozwalając, aby do Aer’imuela dotarło ledwo wyczuwalne uznanie – Wygląda na to, że niewiele mógł pan zrobić, aby ją utrzymać. Przynajmniej o to nie powinienem mieć do pana pretensji.
             -  Dziękuję za zrozumienie, ekscelencjo – Armelien ponownie się skłonił.
             -  W gruncie rzeczy – ciągnął kapłan – jestem pod wrażeniem tego, jak długo się pan bronił i jakie zadał pan straty atakującym, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę użyte przez nich środki. Raporty wskazują, że Terranie rzucili przeciwko panu nawet szturmowców SSF.
             -  Zrobiłem, co w mojej mocy, ekscelencjo.
             Isal’umaven znów zamilkł na kilka chwil.
             -  Zapoznawałem się z danymi na pański temat – podjął, wyraźnie krążąc wokół sedna sprawy, jak gdyby chciał poddać cierpliwość podwładnego próbie – Miał pan dobre wyniki jako dowódca. Pańskie sukcesy w walkach z Xizarianami umożliwiły panu awans społeczny.
             -  Dokładnie tak było, ekscelencjo – Aer’imuel pozostawał beznamiętny.
             -  Z praktycznego punktu widzenia, to było słuszne – stwierdził Isal’umaven – Daleko by pan nie zaszedł jako En’emua, a biorąc pod uwagę pańskie talenty, marnowałby się pan w niższej szarży.
             Aer’imuel nie odpowiedział, zachowując również czysty umysł i nie reagując na owe oczywiste pochlebstwa. Nie zamierzał ujawniać emocji przed kapłanem, nawet jeśli ten był mu chwilowo przychylny.
             -  Porażka, jakiej pan dzisiaj doznał – kontynuował Isal’umaven po kolejnej pauzie – To w gruncie rzeczy pierwsze pańskie poważne niepowodzenie. A tak się składa, że już wkrótce będzie miał pan szansę zmazać swoją winę.
             Armelien ucieszył się odrobinę na tę myśl, nie pozwalając jednak, aby to uczucie zostało wychwycone przez przełożonego – podobnie jak barwiące je powątpiewanie. Tak jak podczas wcześniejszej rozmowy, nie zamierzał dawać punktów kapłanowi Avn’khor. Stał więc i milczał, oczekując, aż Isal’umaven przejdzie do rzeczy i wyjawi, z jakiego powodu wezwał go do siebie.
             -  Mam nadzieję, że wcześniejszy defetyzm, jaki u pana wyczułem – podjął ponownie dowódca – był tylko nastrojem chwili. Zamierzam bowiem w niedalekiej przyszłości powierzyć panu zadanie. Z pańskich dotychczasowych osiągnięć wnioskuję, że będzie je pan w stanie wykonać wzorowo.
             -  Jakie to zadanie?
             -  Cóż, jako że Terranie z pewnością planują zakrojoną na szeroką skalę kontrofensywę, musimy się na to przygotować. Wiele jednak zależy od tego, abyśmy opóźnili działania sił wroga w niektórych regionach. Wtedy będziemy mieli czas, aby się przegrupować i uderzyć z adekwatną siłą.
             -  Te regiony, o których pan mówi… to nasze zakłady klonerskie? – domyślił się Aer’imuel.
             -  Kiedy Terranie rozpoczęli swój generalny atak – ciągnął kapłan – linia frontu zaczęła się przesuwać, w szybkim tempie, niebezpiecznie blisko tych zakładów. Na każdą próbę zdobycia znajdujących się tam, naszych wysuniętych placówek, musimy zareagować zdecydowanie.
             -  A zatem?
             -  Zdecydowałem, że powinniśmy użyć jednostek Arm’imdel.
             Aer’imuel z trudem zamaskował zaskoczenie, usłyszawszy nazwę tych elitarnych oddziałów – psionicznych wojowników, jedynych czystej krwi Auvelian, służących w armii w pierwszej linii.
             -  Na tym etapie? – zapytał mimowolnie.
             -  Tak, armelien – potwierdził gładko Isal’umaven – Musimy wprawdzie pozostawić ich dostatecznie dużą część w odwodzie, ale mamy ich wystarczająco wielu, aby przeprowadzić słusznej skali kontr-posunięcia.
             -  Zamierza pan włączyć ich do najważniejszych garnizonów obronnych?
             -  Nie, zamierzam utworzyć kilka grup szybkiego reagowania, aby mogły uderzyć tam, gdzie będą akurat potrzebni, w jak najkrótszym czasie. Aby im to umożliwić, postanowiłem oddać im do dyspozycji jednostki desantowe z floty. Każdej grupie powinien towarzyszyć przynajmniej jeden z Kervaesów, takich jak pański „Arnael 178”.
             -  Czyżby zamierzał pan również… – zaczął Aer’imuel, pojmując natychmiast aluzję i dając to wyczuć przełożonemu
             -  Tak, armelien – Isal’umaven lekko skinął głową – Jest pan jednym z oficerów, którym planuję powierzyć dowództwo nad jedną z takich grup. Będzie pan operował w regionie thoraliańskim.
             -  Jestem zaszczycony – powiedział Aer’imuel, ponownie się kłaniając – Czy wolno mi zapytać, kiedy to się stanie?
             -  Za kilka dni – odrzekł dowódca zdawkowo – W najbliższym czasie ponownie pana wezwę i wprowadzę w szczegóły. Tymczasem odbieram panu dowództwo nad niedobitkami pańskiego garnizonu, wyjąwszy załogę „Arnaela 178”. Zresztą, i tak nie miałby pan tak naprawdę kim dowodzić. Nakazuję, aby pozostał pan tutaj do czasu, aż zostanie pan wezwany. Może pan przy okazji nawiązać kontakty z oficerami Arm’imdel, którzy znajdą się pod pańską komendą. Przypuszczam, że jeśli pan to zrobi, lepiej będzie się układała wasza współpraca na polu bitwy.
             -  Kim będą ci oficerowie?
             -  Najstarszy stażem jest imolien Khae’avilen. Niech się pan z nim skontaktuje, a on powinien zapoznać pana z innymi starszymi rangą oficerami.
             -  Gdzie go znajdę?
             -  Przebywa tutaj, wszystkiego dowie się pan od strażników. To już chyba wszystko, armelien, może pan odejść. Niech pan robi ze swoim czasem to, co uzna pan za stosowne, dopóki nie zostanie pan do mnie ponownie wezwany.
             Aer’imuel skłonił się po raz czwarty i wycofał z komnaty. Minął dwóch strażników, powracając na korytarz, gdzie cierpliwie oczekiwał go Tai’koves. Nie musiał nic mówić – armelien wyczuł jego pytanie.
             -  Chodźmy – rzucił beznamiętnie, udając się w głąb korytarza.
             Tai’koves dołączył do niego.
             Minęło kilka dłuższych chwil, a dwaj Auvelianie całkiem oddalili się od kwatery Isal’umavena, nim Aer’imuel się odezwał, zatrzymawszy w korytarzu.
             -  Wygląda na to, że nasz dowódca zamierza dać mi drugą szansę – rzekł z przekąsem, nie dbając już o powściąganie uczuć.
             -  Otrzymasz pod komendę nową jednostkę, Aer? – zapytał swobodnie Tai’koves.
             -  I to nie pierwszą lepszą – mruknął armelien – Chce mi powierzyć dowództwo nad legionami Arm’imdel.
             -  Nie wyglądasz na uszczęśliwionego.
             -  A powinienem być? – Aer’imuel pozwolił, aby jego ponury nastrój dotarł do zastępcy w całej krasie – Jeszcze kilka dni temu może ucieszyłbym się z takiego przydziału, ale teraz… teraz żałuję, że w ogóle biorę udział w tej kampanii.
             -  Możesz mi wytłumaczyć, w czym rzecz? – Tai’koves był zdumiony.
             -  W tym, że karta się odwróciła – odrzekł armelien – Skoro Terranie rozpoczęli już swój kontratak, straciliśmy jedyną realną szansę przełamania linii obronnych AMU. Myślę, że skończy się to katastrofą, a ja niestety wezmę w tym udział. Nie muszę ci chyba mówić, jak wpłynie na moją reputację to, że poniosłem porażkę, mając do dyspozycji elitę naszej armii.
             -  Może też stanie się inaczej – zaoponował Tai’koves, a Aer’imuel wyczuł, że jego postawa nie jest w pełni poważna – Może ty jako jeden z niewielu będziesz odnosił sukcesy. Lepiej wypadniesz na tle reszty. Wyjdziesz z tej katastrofy z twarzą.
             -  Mój drogi Tai, czy ty zawsze musisz być takim optymistą?
             -  Cóż, gdyby było inaczej, nie mógłbym być twym przyjacielem – Aer’imuel wyczuł mentalny uśmiech swojego zastępcy – Czyż przeciwności się nie przyciągają?
             -  Możliwe. Możliwe również, że ze swoim nastawieniem wydajesz mi się kompletnie niepodobny do tych arogantów z Avn’khor. To twoja wielka zaleta.
             -  Jestem przecież En’emua. To, czy tacy jak ja przestrzegają etykiety, jest mniej istotne niż przy personach twojego formatu. Przynajmniej teoretycznie.
             -  Przestań, bo zacznę żałować, że sam nie jestem już En’emua – Aer’imuel również mentalnie się uśmiechnął – Wolałbym być teraz na twoim miejscu, jeśli chodzi o naszą sytuację na froncie.
             -  Moim zdaniem, powinieneś uważać z takimi myślami, nawet kiedy po prostu ze sobą rozmawiamy – ostrzegł go Tai’koves – Isal’umaven mógłby oskarżyć cię o defetyzm. Wtedy nie musiałbyś nawet brać udziału w katastrofie, jaka może tutaj nastąpić, żeby pogrzebać swoją reputację.
             -  Oskarżył mnie o defetyzm już podczas naszej rozmowy, kiedy byliśmy jeszcze na pokładzie „Arnaela 178” – odparł armelien – Ale on wysnuwa bardzo pochopne wnioski, jak na kogoś, kto piastuje stanowisko wyższego hierarchy Avn’khor – ton głosu Aer’imuela stał się cyniczny – Nie jestem defetystą. Nigdy nie odmawiałem walki, nie mam też w planach uciekać ani działać poniżej swoich możliwości. Ty sam chyba wiesz, że zawsze daję z siebie wszystko.
             -  Przyjmuję, że to było pytanie retoryczne – Tai’koves raz jeszcze pozwolił swojemu dowódcy wychwycić mentalny uśmiech.
             -  Nie jestem defetystą – powtórzył Aer’imuel – Jestem po prostu realistą.
             -  Bywało gorzej, kiedy jeszcze walczyłeś z Xizarianami – zauważył zastępca.
             -  Xizarianie to Xizarianie – stwierdził armelien, z lekką pogardą – Ci Sivt zazwyczaj myślą, że sama przewaga liczebna pozwoli im zwyciężyć. Nie ma wśród nich wielu naprawdę zdolnych strategów. My sami mamy do dyspozycji praktycznie niewyczerpywalne rezerwy, więc nawet na tym polu ich przewaga nie była tak znaczna, jak mogłoby się zdawać. Terranie są dużo bardziej niebezpieczni. Wystarczy tylko spojrzeć na ich siłę ognia, a jeśli dodać do tego jeszcze ich wyrafinowaną taktykę…
             -  Czy ty aby ich nie przeceniasz? To tylko młodsza rasa.
             -  Od dziesięcioleci zmagamy się z dwoma czy trzema młodszymi rasami, i jak dotąd żadnej z nich nie wzięliśmy pod swoje skrzydła – odparował Aer’imuel – Samą arogancją nie wygramy wojny.
             -  Masz słuszność – zgodził się Tai’koves – Ale ten pat nie może trwać wiecznie.
             -  Cóż, wiem, że w tej wojnie go nie przerwiemy.
             -  Zatem pociesz się myślą, że wyjdziesz cało z tej katastrofy po to, by móc później wziąć udział w wielkim zwycięstwie – zażartował zastępca.
             -  Twój optymizm jest chwilami wręcz niepoprawny – stwierdził Aer’imuel z lekkim rozbawieniem – Chociaż w istocie… mój pesymizm również.
             -  Otóż to – zgodził się Tai’koves – Spróbuj być dobrej myśli.
             -  Mam zatem nadzieję, że twoje przewidywania co do naszego nowego towarzysza są równie dobre, co do mojej przyszłości.
             -  Towarzysza? – zdumiał się zastępca.
             -  Isal’umaven na razie niewiele mi powiedział na temat czekającego mnie zadania – rzekł Aer’imuel tytułem wyjaśnienia – Ale zdradził mi imię tego, kto ma się oddać pod moją komendę.
             -  To jeden z tych Arm’imdel?
             -  Zgadza się. Imolien Khae’avilen. Isal’umaven nawet nie uznał za stosowne, aby mnie skierować wprost do niego. Odesłał mnie do strażników. Chcę to załatwić jak najszybciej, więc ufam, że będziesz mi towarzyszył w drodze do stanowiska oficera dyżurnego.
             -  Naturalnie – odparł Tai’koves – Jeśli pozwolisz, odwiedzę nawet wespół z tobą owego imolien. Nigdy dotąd nie spotkałem nikogo z Arm’imdel.
             -  Czy poprawnie zgaduję – rzekł Aer’imuel, uśmiechając się mentalnie – że na twój entuzjazm wpływa także fakt, iż Khae’avilen również jest En’emua?
             -  Może po części – przyznał Tai’koves.
             Oficer podążył w ślad za dowódcą, kiedy ten ruszył w dalszą drogę korytarzem.
             -  I nie żałuj, Aer – dodał po kilku chwilach, wyraźnie odnosząc się do momentu, w którym armelien wyraził swoją tęsknotę za dniami, kiedy stał niżej w hierarchii społecznej – Moje zachowanie nie ma nic wspólnego z przynależnością klasową. Po prostu opinia tych z Avn’khor na mój temat obchodzi mnie jeszcze mniej, niż ciebie. Zaś w armii, na froncie, moim zdaniem nie ma większego sensu dbać o etykietę.
             -  Wiem – odparł Aer’imuel – Doskonale o tym wiem.
     
    To be continued...
  12. Bazil
    Oto pierwszy rozdzialik mojego nowego opowiadania z gatunku military SF.
    No! Miałem jeszcze poszerzyć ten nowy kawałek, ale ostatecznie zdecydowałem, że to, co miało być pierwotnie jego przedłużeniem, wrzucę po prostu do następnego.
    Pierwszy rozdział jest dość spokojny i ma charakter informacyjny - taki, aby wprowadzić w sytuację i wyjaśnić, o co mniej więcej biega. Następne kawałki będą już przedstawiały, że tak powiem, relacje międzyludzkie ("ludzkie" należy tutaj rozumieć szeroko, mniej więcej na miarę znaczenia tego słowa w SW czy ME).
    Ow... przy okazji - chciałbym wszystkim bywalcom życzyć niniejszym Wesołych Świąt.
    =======================================================
     
     
    - I -
     
             Blask bijący z otwartego okna nieomal oślepiał, jako że promienie porannego słońca wpadały wprost do pomieszczenia. Ściany gabinetu pułkownika Yarona, w którego ascetycznym wystroju przeważała biel, nabrały przez to złotawej barwy. Oprócz prostego biurka, przy którym właśnie zasiadał oficer, było tutaj niewiele mebli – dwa wciśnięte w narożniki regały, ze slotami na nośniki danych, a także cztery ustawione bezpośrednio przed biurkiem krzesła, z których dwa wyróżniały się nietypowymi oparciami, przypominającymi odwróconą literę L. Obecność wyraźnie przygotowanych siedzisk, podobnie jak wyczekująca postawa oficera, wskazywały, iż spodziewa się gości. Na blacie biurka spoczywało, w równym rzędzie, kilka kieszonkowych komputerów z dwuwymiarowymi, reagującymi na dotyk wyświetlaczami holo – zwanych krótko e-padami.
             Zmęczony uciążliwym blaskiem, Yaron w końcu wstał z fotela i podszedł do holograficznego panelu dotykowego przy oknie. Przesunął po nim palcem i z uczuciem lekkiej ulgi obserwował przez chwilę, jak szyba ciemnieje, natychmiast czyniąc słoneczny blask mniej uciążliwym.
             Zaledwie tak się stało, a rozległ się sygnał przy drzwiach – ktoś stał po drugiej stronie.
             -  Wejść – rzucił pułkownik.
             Drzwi otworzyły się, przesuwając w bok, i do gabinetu Yarona wkroczył niższy rangą oficer – ciemnowłosy, około czterdziestoletni. Przybysz postąpił kilka kroków i stanął na baczność, salutując.
             -  Major Matson melduje się, panie pułkowniku – oznajmił oficjalnym tonem.
             -  Spocznijcie, majorze – odrzekł Yaron, gestem polecając gościowi się odprężyć.
             -  Chciał się pan ze mną widzieć?
             -  Oczywiście. Przyjdzie tutaj jeszcze kilka osób, ale widzę, że pan stawił się jako pierwszy – Pułkownik wskazał na cztery ustawione naprzeciw biurka krzesła – Proszę, niech pan usiądzie.
             Matson niespiesznie zajął jedno z krzeseł. Yaron zasiadł naprzeciwko niego, lustrując go uważnie wzrokiem. Poszukiwał jakichkolwiek oznak odstępstwa od normy – czegoś, co sygnalizowałoby zmiany, jakie przeszedł jego gość. Nie znalazł jednak żadnych, mimo że tacy, jak major, byli udoskonalani genetycznie.
             -  Powiedziałbym, że to dla mnie zaszczyt – rzekł pułkownik – Spotkać kogoś z waszej jednostki.
             -  Pan przesadza – mruknął Matson
             -  A jednak, z tego, co mi wiadomo, pańskie akta są nienaganne – Yaron wskazał jeden z leżących na blacie e-padów, którego zawartość jeszcze niedawno przeglądał – Widzę, że rekruci w Sekcji Gamma są rzeczywiście starannie selekcjonowani. O ile się nie mylę, uczestniczył pan już w walkach na Neolaconii i Bethorze?
             -  Tak jest, panie pułkowniku.
             -  Był pan też na Darvenii w ramach operacji specjalnej „Obsydianowa wieża”, jeszcze jako Marine, zgadza się?
             Major wzruszył ramionami.
             -  Nic nie wiem o takiej operacji – odparł rzeczowym głosem – A nawet gdybym o niej wiedział, nie wolno byłoby mi o niej mówić, panie pułkowniku.
             Yaron uśmiechnął się wyrozumiale.
             -  Bardzo rozsądnie – powiedział z uznaniem – W każdym razie, mam nadzieję, że w innej sytuacji odpowiedziałby pan twierdząco. Wasza jednostka jest eksperymentalna, ale pan ma przynajmniej doświadczenie. To się panu już wkrótce przyda.
             Chociaż Matson pozostawał bardzo powściągliwy, pułkownik dostrzegł w jego oczach zaskoczenie.
             -  Czyżby wzywał mnie pan tutaj z ramienia kogoś z góry? – zapytał major
             -  Tego nie wolno mi mówić – Yaron rozłożył ręce – Ale mogę panu powiedzieć, że pański oddział będzie miał szansę się wykazać, jako jeden z pierwszych.
             Matson pokręcił głową.
             -  Powinienem był się tego domyślić – mruknął – Skoro oddelegowali mnie tutaj nagle, z naszego obozu treningowego, razem z całą jednostką…
             -  Dokładnie, ale musi pan wiedzieć coś jeszcze – Pułkownik wychylił się do przodu w swoim fotelu i oparł łokcie na blacie biurka, zaplatając palce – Operacja ma być jak najbardziej poważna, w związku z czym dowództwo uznało za stosowne, aby… cóż, dać wam w charakterze asysty doświadczonych żołnierzy. Pewnie wyda się to panu obraźliwe, ale nie do końca ufają waszym umiejętnościom.
             -  Trudno się dziwić – major ponownie wzruszył ramionami – Jak pan zauważył, Sekcja Gamma to jednostka eksperymentalna.
             -  Zgadza się. Dlatego właśnie kazano mi posłać jeszcze po kilka osób. Powinny tutaj niebawem być.
             -  Więc kto ma nas niańczyć, panie pułkowniku? – zapytał Matson, już swobodniej – Marines?
             Pułkownik pokręcił głową.
             -  Niezupełnie – powiedział, nagle przybierając poważny ton głosu – Zaangażowano także ich do tej operacji, ale dowództwo chciało, aby waszym działaniom przypatrywali się żołnierze na waszym poziomie. A wy, że się tak wyrażę, pozostawiacie w tyle nasze pozostałe formacje, przynajmniej według założeń. Te wasze implanty, grzebanie w genach… nawiasem mówiąc, jak się pan po tym czuje?
             -  Na co dzień? Zupełnie normalnie, panie pułkowniku. Dopiero na poligonie widzę różnice. I nie mogę narzekać.
             -  Zapewne – Yaron ponownie się uśmiechnął – Tak czy inaczej, ci z góry uznali, że nie mamy chwilowo jednostek specjalnych, które zdatne byłyby właściwie was ocenić. Więc szukali czegoś na waszym poziomie poza siłami zbrojnymi Unii Sprzymierzonych Światów. Dodam też, że nasi sojusznicy również są zainteresowani kwestią Sekcji Gamma.
             Maska powściągliwości Matsona opadła ostatecznie wraz z pojawieniem się wyrazu całkowitego zaskoczenia, teraz już bardzo widocznego.
             -  Zaraz – powiedział powoli, najwidoczniej olśniony – Chce pan powiedzieć, że…
             Major urwał, usłyszawszy dźwięk sygnalizujący obecność gości pod drzwiami.
             -  Proszę wejść! – zawołał Yaron.
             Przytłumione promienie słońca oświetliły wysoką postać w granatowym mundurze, która powolnym krokiem weszła do gabinetu pułkownika. Nie był to jednak człowiek. Yaron zauważył, że wciąż zaskoczony Matson odwraca się w stronę drzwi, obserwując przybysza. Brązowa i łuskowata skóra, gadzi pysk oraz długi ogon zdradzały jego przynależność do obcej rasy Sorevian – humanoidalnych jaszczurów.
             Obok zaskoczenia, na twarzy majora pojawiła się teraz lekka niechęć, kiedy obserwował wkraczającego do pomieszczenia obcego. Sorevianin miał ręce założone z tyłu, dzięki czemu ukrywał ostre pazury, w jakie uzbrojone były jego dłonie. Szponiaste stopy były natomiast odsłonięte – jaszczury z reguły nie nosiły bowiem butów. Był to jednak jedyny brakujący element garderoby, gdyż Sorevianin miał na sobie kompletny uniform, z dystynkcjami wskazującymi na szlify oficerskie.
             Zaraz po pierwszym gadzie do pomieszczenia wszedł drugi. Ten był nieco niższy – lecz wciąż wyraźnie wyższy od przeciętnego człowieka – i nosił czarny mundur. Kolor jego łuski był ciemnozielony, chociaż na pysku widniało kilka pionowych, pomarańczowych pręg, przypominających tygrysie. Był zwrócony do pułkownika lewym okiem, o bardzo ponurym – wręcz gorzkim – spojrzeniu.
             -  Panie pułkowniku – powiedział jaszczur w granatowym mundurze, kłaniając się lekko; drugi nie rzekł nic, skinął jedynie głową
             -  Cieszę się, że panowie dotarli – Yaron uśmiechnął się przyjaźnie – Proszę usiąść.
             Sorevianie zajęli wolne krzesła, podawszy wcześniej ręce Matsonowi. Dopiero kiedy już usiedli, major mógł wyraźnie dostrzec, że prawe oko jaszczura ubranego na czarno przecina głęboka blizna, ewidentnie efekt cięcia nożem lub innym ostrym narzędziem. Zdawała się być przedłużeniem czarnej, pionowej źrenicy gada. Obecność takiej blizny sama w sobie była czymś osobliwym – nowoczesna medycyna pozwalała na leczenie ran w taki sposób, żeby nie pozostawał po nich żaden ślad.
             -  Jesteśmy już prawie w komplecie, zaczekamy tylko na ostatniego członka zespołu – oznajmił pogodnie Yaron, po czym spojrzał na majora – Co pana tak dziwi? Wie pan chyba, że Sorevianie przysłali na Aratron IV posiłki.
             -  Wiem – odparł Matson – Ale nie spodziewałem się, że postanowią połączyć swoje siły specjalne z naszymi w ramach tej operacji.
             -  Współpracujemy z wami na różne sposoby – rzekł jaszczur w granatowym uniformie; jego esperanto było nienaganne – A nasze służby wywiadowcze prowadzą już od dawna wymianę informacji.
             Major wciąż wydawał się odnosić z lekką niechęcią do obcych. Pułkownik niespecjalnie mu się dziwił – jeszcze do bardzo niedawna, Sorevianie byli ich wrogami. Wojna z nimi rozpoczęła się blisko dwa stulecia temu i z początku to Terranie stanowili agresorów, jako że dokonali inwazji macierzystej planety jaszczurów, w czasach, kiedy był to także jedyny zaludniony przez nich świat. Podczas swojej niechlubnej, agresywnej ekspansji, ludzie podbili i całkowicie wyniszczyli kilka innych cywilizacji, lecz Sorevianie jako pierwsi odparli ich inwazję. Wojna została później wznowiona i ostatecznie to jaszczury okazały się zwycięzcami – pokonały Terran na samej Ziemi, rzucając ich tym samym na kolana. Przez blisko wiek od tamtego czasu, upadłe ludzkie imperium znajdowało się pod swego rodzaju zaborem Sorevian. Dopiero dwadzieścia lat temu – w roku 3259 – Terranie zostali od owego zaboru uwolnieni.
             Teraz jednak ludzie i jaszczury byli sojusznikami – walczyli wspólnie przeciwko przymierzu auveliańsko-ildańskiemu. Wszelkie animozje były więc zdaniem Yarona nie na miejscu – szczególnie że Terranie dopuszczali się podczas wojny o wiele większych okrucieństw, niż Sorevianie, którzy mimo tego faktu nie żywili wobec ludzi głębokiej urazy.
             -  Mogliby się panowie przedstawić – zasugerował pułkownik – Ja kontaktowałem się już z wami, poznaliśmy się. Ale pan major nie zna waszych imion.
             -  Proszę wybaczyć – powiedział odziany na granatowo gad przepraszającym tonem, po czym skinął Matsonowi głową – Jestem suvore Akode Sivume – Uśmiechnął się, obnażając przy tym budzący grozę garnitur ostrych zębów – Suvore, czyli według waszej hierarchii również byłbym majorem.
             Teraz skinął łbem drugi z jaszczurów, nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy.
             -  Jestem z Genisivare, Egzekutor Gildii Gromu – rzekł basowym, głębokim głosem, przemawiając niemal idealnym esperanto – Nazywam się Zhack Khesarian.
             -  Major Richard Matson – przedstawił się major, po czym dodał – Genisivare? Czyli że jest pan z tej organizacji…
             -  Organizacji zabójców? – dokończył jaszczur – Tak, jestem.
             Tym razem Matson był pod wrażeniem. Genisivare było jedną z najbardziej elitarnych jednostek wojskowych Sorevian, przyjmującą tylko nieliczne, starannie dobierane jaszczury. Ci wojownicy byli teoretycznie cichymi zabójcami, w praktyce jednak uczynili z zabijania dziedzinę sztuki. Potrafili wykonać każde zadanie, a żaden przeciwnik nie dawał im rady w bezpośrednim starciu.
             -  A pan, suvore? – zapytał Yaron Akodego, najwyraźniej zachęcając go do zwierzeń – Skąd pan jest?
             -  Z komandosów OSA – odrzekł jaszczur – 2. Dywizja Ikaveri.
             Matson znów był pod wrażeniem, choć mniejszym. Domyślał się od początku, że Akode należy do soreviańskich oddziałów specjalnych, jednak wyglądało na to, że pochodzi ponadto z jednej z najbardziej elitarnych jednostek w ramach OSA. Nawet major wiedział, że Ikaveri są specjalistami w dziedzinie infiltracji, przyjmującymi w swoje szeregi żołnierzy po ostrej selekcji.
             Wtedy uwagę obecnych po raz kolejny przykuł sygnał dźwiękowy, dochodzący od drzwi, a pułkownik ponownie nakazał przybyszowi wejść. Tym razem gościem był oficer o blond włosach, odziany w ciemnoniebieski mundur Marines.
             -  Kapitan McReady melduje się, panie pułkowniku – powiedział, prężąc się w salucie.
             -  Spocznijcie, kapitanie i dołączcie do nas – nakazał Yaron, wskazując mu krzesło.
             Kiedy Marine zajął już ostatnie wolne siedzisko, wymieniwszy uprzejmości z innymi oficerami, pułkownik wychylił się do przodu w fotelu i zaplótł palce dłoni w wyczekującym geście, opierając łokcie o blat biurka.
             -  Skoro jesteśmy już w komplecie, panowie, myślę że możemy przejść do interesów – oznajmił z powagą – Jak już powiedziałem majorowi – Yaron wskazał skinieniem głowy na Matsona – działam z ramienia wyższych szarż i mam pełnić rolę waszego przełożonego na czas operacji.
             -  Operacji? – powtórzył McReady.
             -  Od teraz, panowie – ciągnął pułkownik – stanowimy ścisły sztab operacji specjalnej o kryptonimie „Wilcze stado”. Naczelne Dowództwo Armii… podobnie zresztą jak Najwyższa Rada Wojskowa SVS – Yaron spojrzał znacząco na Sorevian – daje nam wolną rękę w kwestii jej organizacji. Zostanie nam dostarczony także sprzęt, jakiego wedle naszego uznania będziemy potrzebowali. Jesteśmy ograniczeni jedynie czasem, miejscem i celem. Czas to przełom lutego i marca czasu alfa. Miejsce to region thoraliański. Cel to zniszczenie zakładów klonerskich wroga, ośrodku zaopatrzenia Auvelian oraz zlikwidowanie kilku wysokich rangą auveliańskich oficerów.
             -  Operacja za liniami wroga? – powiedział Matson – Thoralia to tereny opanowane przez Auvelian.
             -  Dokładnie – potwierdził pułkownik – Na szczęście, służby wywiadowcze lokalnego Protektoratu oraz psychotronicy Zakonu wykonali kawał dobrej roboty. Dokonywali udanych infiltracji systemu komputerowego wroga, a także przechwytów auveliańskich komunikatów telepatycznych. Dzięki temu wiemy naprawdę sporo o naszych celach i o sytuacji Auvelian. Wygląda na to, że szykują się do kontrataku w odpowiedzi na naszą generalną ofensywę, a jeśli chodzi o ten rejon, bardzo liczą na nową partię żołnierzy-klonów, którzy mają się już wkrótce uaktywnić. Są tam również gotowe klony, które przechodzą jeszcze warunkowanie psychiczne, ale również będą niebawem gotowe do walki. Jeśli zniszczymy ich, że się tak wyrażę, zasoby ludzkie, poważnie osłabi to ich siły w nadchodzącym starciu. Będzie to więc nadrzędny cel waszej misji.
             Pułkownik przerwał na chwilę, skupiając swoje spojrzenie na Matsonie.
             -  Cała operacja ma istotne znaczenie z jeszcze jednego względu – podjął, wskazując na majora – Jest tu z nami oficer pochodzący z Sekcji Gamma, naszej nowej jednostki oddziałów specjalnych, która dopiero się formuje. Jest to tylko jedna z operacji, którą powierzono ostatnio nowicjuszom z tej grupy. Dowództwo chce ich poddać próbie i ewentualnie zaakceptować Sekcję Gamma jako część naszych sił zbrojnych. Dlatego właśnie większość z was będzie również odgrywała rolę obserwatorów – Yaron spojrzał teraz na Sorevian – Tak jak Marines są elitą naszej armii, wy reprezentujecie elitę waszej. Na czas operacji powierzono mi funkcję waszego zwierzchnika, ale bezpośrednie dowództwo nad oddziałem podczas operacji będzie pełnił major Akode, ze względu na starszeństwo.
             -  Jest nas tutaj łącznie ponad setka – stwierdził Akode – To duża grupa, a to trochę… niekorzystne w przypadku takiej operacji.
             -  Zgadza się, majorze – Pułkownik skinął głową – Dlatego musimy ograniczyć liczbę operatorów. Wybierzecie ochotników ze swoich jednostek, proponuję oddziały po dziesięciu, dwudziestu żołnierzy.
             -  Jak mamy się dostać na teren operacji? – zapytał McReady.
             -  To już zależy od nas – Yaron wzruszył ramionami – Ze swojej strony proponuję, aby użyć kilku desantowców, aby podrzuciły was tak blisko celu, jak to tylko możliwe. Dalej będziecie musieli poruszać się pieszo, ale jako że tamten region jest gęsto zalesiony, nie powinniście mieć problemów z pozostawaniem w ukryciu.
             -  Przedostaniemy się w ten sposób przez linię frontu? – rzekł Akode z powątpiewaniem – Co z auveliańskimi patrolami?
             -  Myślę, że Auvelianie będą mieli wtedy poważniejsze zmartwienia – stwierdził Yaron – Nasza operacja ma się zbiec w czasie z kolejną fazą ofensywy głównych sił. Możemy to wykorzystać, by prześlizgnąć się przez ich linie obronne, zanim na nowo opanują sytuację.
             -  Przepraszam bardzo – odezwał się Zhack – Czy zostaną nam udostępnione informacje, którymi już dysponujecie? Na temat naszego celu oraz misji?
             -  Słusznie – odrzekł pułkownik, sięgając teraz po usytuowane na stole e-pady i podając je oficerom – Zadbałem o to, aby w pamięci tych urządzeń znalazły się wszystkie niezbędne wam dane. Jest tu wszystko, do czego doszedł Protektorat. w tym nazwiska osób, które mamy zlikwidować.
             Oficerowie sięgnęli po e-pady, zamierzając przystąpić do studiowania zawartych w nich informacji, ale Yaron ich powstrzymał.
             -  Polecam panom zapoznać się z tymi danymi po naszym spotkaniu – oznajmił – Oraz przekazać je niższym rangą oficerom. W najbliższym czasie spotkamy się ponownie, po tym, jak ustalicie ostateczny plan operacji.
             -  Ile dokładnie mamy czasu? – zapytał Matson.
             -  Następna partia klonów ma być aktywna za miesiąc – odrzekł pułkownik – Ale nasza ofensywa na tamtym odcinku ma się rozpocząć tydzień wcześniej. Powinniśmy rozpocząć operację mniej więcej w tym czasie.
             -  To niewiele – stwierdził Akode – Przygotowanie planu nie będzie problemem, ale na jego przećwiczenie na poligonie może nam zabraknąć czasu.
             -  Niestety, dopiero niedawno wpłynęły do nas najistotniejsze dane od wywiadu – rzekł Yaron przepraszającym tonem – W tym skany wykonane przez nasze sondy szpiegowskie.
             -  Czy sondy zostały wykryte? – zapytał nagle Zhack, ożywiony.
             Pułkownik uniósł brwi.
             -  Auveliańskie myśliwce patrolowe odkryły jedną z nich i zestrzeliły – powiedział po dłuższej chwili milczenia – Ale dokonały tego dopiero wtedy, gdy wycofywała się już z wrogiej strefy.
             -  To o niczym nie przesądza – zaprotestował jaszczur – Oni mogą wiedzieć o tym, że planujemy tam jakąś operację.
             -  Liczymy się z taką możliwością, Egzekutorze – odparł Yaron – Ale ta operacja jest zbyt istotna, żebyśmy z niej rezygnowali tylko z tego powodu. Poza tym, wysłaliśmy wiele takich sond, w różne regiony planety. Odkrycie jednej z nich nie musi oznaczać, że chcemy wykorzystać zdobyte przez nią informacje do operacji specjalnej.
             Sorevianin nic więcej już nie powiedział, więc pułkownik wznowił odprawę.
             -  Opracowanie szczegółowego planu pozostawiam panom – oznajmił – Proponuję, aby w ciągu najdalej dwóch tygodni wybrali panowie operatorów i przedstawili mi gotowy plan. W danych, jakie wam przekazałem, znajdziecie wszystkie potrzebne informacje. Aha, jeszcze jedno – ton głosu Yarona stał się niższy, bardziej ponury – Wszyscy należycie do elitarnych oddziałów, mam więc nadzieję, że wykażecie się profesjonalizmem również we współpracy.
             -  Panie pułkowniku? – Akode uniósł bezwłose brwi.
             -  Należycie do różnych jednostek z różnych ras – stwierdził Yaron z powagą – Ufam, że to nie zrodzi między wami konfliktów.
             Kiedy pułkownik to mówił, spoglądał przede wszystkim na Matsona. Nie był w stanie odczytać żadnych negatywnych emocji z twarzy któregokolwiek z jaszczurów, również kapitan McReady był całkiem spokojny. Natomiast major z Sekcji Gamma wciąż wydawał się okazywać skrywaną niechęć wobec Sorevian.
             -  Jeśli nie mają panowie żadnych dodatkowych pytań, chyba możemy zakończyć to spotkanie – rzekł Yaron – Zobaczymy się ponownie, gdy przedstawią mi panowie gotowy plan.
     
    To be continued...
  13. Bazil
    Najsamprzód chciałbym powitać wszystkich na moim blogu. Inauguruję go niniejszym, wklejając pierwszy fragment mojej "tfurczości".
    Amatorską pisaniną zajmuję się już czas jakiś, wybrałem na jej gatunek military SF i na potrzeby swojej twórczości stworzyłem własne fikcyjne uniwersum, ze swoim własnym "lore" (historia, daty, rasy, terminologia). Mam już za sobą kilka napisanych utworków, w tym ukończoną bardzo niedawno temu powieść "Niebo i Piekło". Nie mam na koncie żadnych wydanych książek, chociaż żywię nadzieję, że kiedyś tak będzie.
    Chociaż utworów mam w zanadrzu kilka, na razie prezentuję wam ten najnowszy, którego pisanie dopiero wszcząłem. Jego akcja rozgrywa się w roku 3279, czyli praktycznie w czasach dla mojego uni dzisiejszych ("współczesność" to dla mojego uni lata osiemdziesiąte XXXIII wieku, czyli rok 3280 i dalsze). Jak większość Sci-Fi uniwersów, tak i moje obraca się wokół kosmicznych wojen, w których również zgodnie ze standardem bierze udział kilka różnych ras rozumnych - w tym stali uczestnicy takich awantur, tzn. ludzie.
    Prolog nowego opowiadania (które nosi roboczy tytuł "Wilcze stado") jest może trochę mało reprezentatywny, ale już w następnym kawałku powinienem się rozkręcić. Aha - i jeśli niektóre kwestie postaci wydadzą się wam sztuczne i górnolotne, to... bardzo dobrze, bo takie mniej więcej wrażenie miało być. Auvelianie, z punktu widzenia których napisałem wstęp, różnią się trochę od ludzi.
    ===========================================================================
     
     
    PROLOG
     
             Pocisk artyleryjski eksplodował blisko, wprawiając cały budynek we wstrząs. Światła i wyświetlacze komputerów zgasły, pogrążając wszystkich w całkowitej ciemności. W chwilę później, gdy aktywowano już zasilanie awaryjne, oczom Aer’imuela ponownie ukazało się centrum dowodzenia, z technikami tkwiącymi wciąż na swoich stanowiskach. Ich konsolety układały się w dwa równoległe półkola, rozciągnięte przed dowódcą. Każda z nich emitowała przestrzenny obraz, przypominający z wyglądu akwarium. Pod przeciwległą ścianą usytuowany był główny wyświetlacz, w tej chwili prezentujący dwuwymiarową, jak gdyby zawieszoną w powietrzu mapę strategiczną.
             -  Armelien – powiedział jeden z techników wypranym z emocji głosem – Terranie wdarli się do wnętrza bazy. Jakie są rozkazy?
             Aer’imuel, z oczami wlepionymi w główny ekran holo, powolnym krokiem zbliżył się do innego technika, odpowiedzialnego za komunikację.
             -  Nadaj sygnał do ewakuacji – nakazał – Wszystkie ocalałe jednostki mają się wycofać, jak najszybciej.
             -  Tak jest, armelien – odrzekł technik.
             Wciąż obserwujący wyświetlacz holograficzny, Aer’imuel czuł bardziej rezygnację, niż strach. Skalowana mapa taktyczna ukazywała mu beznadziejną sytuację. Ludzcy żołnierze byli wszędzie. Ich piechota znalazła się już wewnątrz perymetru bazy i dokonywała rzezi bezradnych Auvelian, których niedobitki były zbyt zdezorganizowane i rozproszone, aby móc stawić skuteczny opór. Obrońcy ginęli tam, gdzie stali.
             Jako komendant garnizonu, armelien Aer’imuel nie widział innego wyjścia, jak wydać rozkaz odwrotu, by móc ocalić chociaż część swoich żołnierzy. Nie dlatego, że szczególnie żałował ich losu – byli jedynie klonami. Obawiał się jednak, że jeśli Terranie mogli zaatakować i zniszczyć jego wysuniętą bazę, każdy wojownik może się wkrótce okazać bardzo potrzebny. Nie zawsze możliwe było zastąpienie ich na czas nowymi.
             -  Armelien! – krzyknął ktoś zza pleców Aer’imuela – Musimy stąd uciekać!
             Dowódca odwrócił się w stronę windy grawitacyjnej, gdzie ujrzał oczekującego Tai’kovesa, swojego zastępcę. Oficer ów dzierżyłby zapewne także rangę jego bliskiego przyjaciela i powiernika, gdyby można było nadać mu oficjalnie taki tytuł. Noszona przezeń, ascetycznie zdobiona szata oraz osłaniająca twarz maska starannie ukrywały jego fizjonomię, lecz emanujące od niego zdenerwowanie oraz napięcie były wyraźnie wyczuwalne.
             -  Czy nasze siły odebrały już sygnał? – zapytał Aer’imuel, ponownie zwracając się do podoficera komunikacji.
             -  Tak, armelien – odrzekł technik – Wszyscy wycofują się do hangarów. Część naszych stanowisk obrony przeciwlotniczej jest nadal aktywna, więc terrańskie myśliwce nie powinny w najbliższym czasie zaatakować.
             -  To oznacza, że pośpiech byłby wskazany – stwierdził Tai’koves z naciskiem – Jeśli mamy się stąd ewakuować, to w tej chwili.
             -  Masz słuszność – rzekł Aer’imuel, również kierując się w stronę windy.
             Kiedy komendant i jego zastępca znaleźli się już w środku, pojechali w dół, na jeden z podziemnych poziomów. Znajdował się tam bunkier z korytarzem prowadzącym do ukrytego lądowiska. Środek transportu już tam na nich czekał – w windzie Tai’koves kontaktował się przez konwencjonalny komunikator z załogą hangaru, nakazując jej przygotowanie okrętu dowodzenia do lotu.
             Znalazłszy się na dole, armelien i jego zastępca wsiedli do antygrawitacyjnej kolejki, która w szybkim tempie zawiozła ich na miejsce. Przez cały ten czas Aer’imuel pozostawał stoicko spokojny, pomimo wstrząsów, w jakie wprawiały ziemię eksplozje – jego mentalna samokontrola była lepiej wykształcona, niż u Tai’kovesa, który wyglądał na wyjątkowo zdenerwowanego, zwłaszcza jak na Auvelianina.
             Okręt czekał na lądowisku, gotowy do odlotu. Był to „Arnael 178” – jeden z Kervaesów, powietrznych jednostek dowodzenia. Symetrię jego wysmukłej, zwężającej się ku dziobowi sylwetki psuły jedynie stanowiska lekkiej artylerii, jakimi był najeżony, a także dwa główne silniki o zmiennym układzie napędowym.
             -  Szybciej! – ponaglił dowódcę Tai’koves – Zanim zniszczą ten hangar!
             Mimo że wciąż zachowywał spokój, Aer’imuel nie mógł i tym razem nie dostrzec słuszności w słowach swojego zastępcy, toteż pospiesznym krokiem podążył tylną rampą wejściową do wnętrza statku. Tai’koves wydał poprzez komunikator rozkaz odlotu, zanim jeszcze on i armelien przeszli do sterowni.
             „Arnael 178” wzleciał pionowo w górę, przez ogromne wrota w sklepieniu lądowiska. Gdyby nie zaimplementowane systemy sztucznej grawitacji, Aer’imuel musiałby kilkakrotnie chwytać się ścian lub sprzętów dla ochrony przed upadkiem w drodze na mostek. Okręt manewrował już gwałtownie, wykonując zwrot, a następnie zwiększając ciąg w silnikach i ruszając naprzód nagłym zrywem.
             Kiedy dowódca wkroczył wreszcie do sterowni, okręt zdążył już oddalić się od bazy. Odprężony Aer’imuel niespiesznie zasiadł na swoim miejscu, w fotelu w centrum. Tai’koves usadowił się z przodu, pomiędzy technikami.
             -  Jak wygląda sytuacja? – zapytał armelien, zerkając jednocześnie w jeden z bocznych ekranów holo, transmitujący obraz z kamery skierowanej wstecz, na niszczoną przez Terran bazę.
             -  Nie doznaliśmy żadnych uszkodzeń przy starcie, armelien – odrzekł Tai’koves – Poza nami, kilka desantowców z niedobitkami naszych żołnierzy zdołało opuścić bazę. Są już dość daleko z przodu.
             Obraz, jaki rejestrowała kamera, był przygnębiający. Terrańscy żołnierze wyraźnie otrzymali rozkaz zrównania całej auveliańskiej bazy z ziemią, jako że wprowadziwszy swoje pojazdy opancerzone do jej wnętrza, niszczyli budynki metodycznie, jeden po drugim. Cała placówka płonęła.
             -  Nowe odczyty – dodał z niepokojem Tai’koves – Eskadra myśliwców w pościgu, namiar jeden-dziewięć-trzy.
             -  Zwiększyć ciąg głównych silników – nakazał Aer’imuel – Nadać sygnał wezwania pomocy, może przechwycą ich nasze myśliwce patrolowe.
             -  Prędkość maksymalna, armelien – oznajmił jeden z techników – Terranie jednak wciąż są od nas szybsi.
             -  Utrzymywać bieżący kurs.
             Aer’imuel walczył z rosnącym uczuciem zaniepokojenia, które wkrótce mogło zmienić się w strach. Najbliższa auveliańska baza wojskowa była stosunkowo niedaleko, ale Terranie mogli ich dopaść i zestrzelić, zanim tam dotrą. Jedyną nadzieję pokładał w tym, że wylecą im naprzeciw ich własne myśliwce. Pozostawało jeszcze uzbrojenie własne „Arnaela 178”, na które składało się kilka wieżyczek z lekkimi działkami laserowymi i fotonowymi. Armelien wiedział jednak, że samo to nie powstrzyma Terran – być może zestrzelą kilku z nich, lecz sami również zostaną zniszczeni.
             -  Armelien – powiedział nagle Tai’koves – Odbieramy transmisję od 312. Szwadronu. Opuszczają swój rejon patrolowy i lecą do nas z odsieczą. Namiar trzy-cztery-sześć.
             -  Przewidywany czas spotkania?
             -  Dwa loany, armelien – Tai’koves wciąż nie był w stanie ukryć niepokoju – lecz ludzie przechwycą nas około pół loanu wcześniej.
             -  Przygotować broń pokładową „Arnaela 178”. Gotowość do zestrzelenia terrańskich myśliwców, kiedy tylko znajdą się w zasięgu.
             -  Już się tym zajęliśmy, armelien.
             Aer’imuel wyciszył się, obserwując obraz taktyczny na głównym ekranie holo. Było nań wyraźnie widoczne, że Terranie przewyższają ich prędkością i podchodzą coraz bliżej. W końcu tylne działka pokładowe „Arnaela 178”, sterowane poprzez komputer, otworzyły ogień do ścigających. Dowódca oczekiwał komunikatu o trafieniu wrogich maszyn, lecz zamiast tego, odezwał się sygnał alarmowy.
             -  Zostaliśmy namierzeni, armelien – niepokój w głosie Tai’kovesa powoli przeradzał się w strach – Odpalili sześć subatomowych rakiet neutronowych, typ FNR-198 Sago.
             -  Zestrzelić – nakazał Aer’imuel beznamiętnie.
             Jednocześnie dowódca spoglądał na wskazania sensorów, obserwując zbliżające się w szybkim tempie głowice. Choć w dalszym ciągu zachowywał mentalną samokontrolę, teraz stało się to bardzo trudne.
             Terrańskie rakiety były chronione przed namierzaniem i myszkowały nieustannie w drodze do celu, by tym bardziej utrudnić ich trafienie. Pomimo tego, tylne działka laserowe „Arnaela 178”, porzuciwszy chwilowo nieprzyjacielskie myśliwce, prowadziły ogień, kolejno zestrzeliwując pociski. Armelien obserwował na ekranie, jak ich sygnatury kolejno znikają z odczytów sensorów. Po kilku chwilach pozostały już tylko dwie, ale zbliżały się szybko i już dosięgały celu. Aer’imuel panował nad emocjami z coraz większym trudem. Czekał na trafienie.
             Okręt przeszły krótkie, lecz gwałtowne wibracje. Dowódca usłyszał dwie następujące zaraz po sobie eksplozje, w ledwo wyczuwalnym odstępie. Spojrzał z niepokojem na ekrany holo, ale komputer nie stwierdził żadnych uszkodzeń.
             -  Raport – rzucił, zachowując opanowany ton głosu – Co się stało?
             -  Zestrzeliliśmy jedną – rzekł Tai’koves – w ostatniej chwili. Druga trafiła, nie mamy już tarczy. Jeszcze jedno trafienie… – Zastępca Aer’imuela urwał, gdy ponownie odezwał się sygnał ostrzegawczy – Znów nas namierzają – mentalny zew Tai’kovesa był już podniesiony, zbliżał się do krzyku – Wystrzelą następne pociski!
             -  Armelien – powiedział nagle jeden z techników – Nasze myśliwce są już w zasięgu.
             Zaledwie skończył mówić, a alarm urwał się nagle, jak ucięty nożem. Aer’imuel był tym lekko zaskoczony.
             -  Co się dzieje? – zapytał, odzyskując wreszcie całkowitą samokontrolę.
             -  Terranie chyba się wycofują, armelien – stwierdził Tai’koves, który momentalnie się odprężył – Zawracają.
             Aer’imuel odetchnął cicho z ulgą, pozwalając sobie na danie upustu emocjom. Na ogół starał się tego nie robić, jako że brak mentalnej samokontroli był źle widziany wśród Auvelian, zwłaszcza wysoko sytuowanych. Teraz jednak uważał, że ma ku temu prawo, biorąc pod uwagę sytuację. Ponadto, zdołał zachować zimną krew w sytuacji zagrożenia, co liczyło się najbardziej.
             -  Armelien – odezwał się technik odpowiedzialny za komunikację – Wielki Kapłan Isal’umaven chce się z panem skontaktować.
             Aer’imuel powściągnął niechęć. Żyjąc w ramach podzielonego na klasy, auveliańskiego społeczeństwa, nigdy nie przepadał za stojącymi na szczycie kapłanami Avn’khor. Uważał ich za arogantów, traktujących wszystkich innych Auvelian z góry – włącznie z nim samym. Co prawda Aer’imuel był Aon’emua, przedstawicielem klasy stojącej niewiele poniżej kapłanów – na którą to pozycję zasłużył sobie z trudem, walcząc na polach bitew i ostatecznie dzięki sukcesom w wojskowej karierze awansując z niższej klasy En’emua – lecz dla większości kapłanów różnica była niewielka. Isal’umaven nie był tu wyjątkiem – chociaż jako naczelny dowódca wojsk inwazyjnych był kompetentny, to jednak w kontaktach trudny do zniesienia.
             Niedawny komendant garnizonu niechętnie zaakceptował telepatyczne połączenie i natychmiast poczuł silną obecność Isal’umavena, jak gdyby stał tuż obok niego. Starał się nie okazywać emocji – obdarzeni zdolnościami telepatycznym i psionicznymi Auvelianie wyczuwali je. Mógł więc nie tylko dać kapłanowi powód do uznania go za prostaka, niezdolnego do samokontroli, ale też łatwo zdradzić przed dowódcą własną niechęć do niego.
             -  Armelien – rzekł Wielki Kapłan – Dostałem meldunek o utracie łączności, zarówno konwencjonalnej, jak i telepatycznej, z pańską placówką. Chcę usłyszeć wstępny raport. Czy jest tak, jak myślę?
             -  Jak się pan zapewne domyśla, ekscelencjo, straciliśmy tę bazę – odrzekł Aer’imuel – Niemal cały garnizon został zniszczony. Nie jestem jeszcze w stanie powiedzieć, ilu żołnierzy ocalało.
             -  Dlaczego nie utrzymał pan pozycji? – Mimo że mentalna samokontrola kapłana była niemal doskonała, armelien był w stanie z łatwością wyobrazić sobie, jak w jego psionicznym głosie pobrzmiewa pretensja
             -  Wróg dysponował znaczną przewagą liczebną. Podejrzewam, że Terranie przeszli do ogólnej ofensywy na tym odcinku frontu.
             -  To możliwe, armelien – zew Isal’umavena stał się nieco łagodniejszy – Tego dnia urwał się kontakt już z kilkoma zewnętrznymi placówkami. Możliwe, że spróbują wyprzeć nas z tego świata.
             Komendant pokręcił głową. Inwazja na ową planetę – przez ludzi określaną mianem Aratron IV – była kolejną z wielu, jakie podejmowali na terrańskie planety. Niemal żadna z nich się nie powiodła, chociaż Auvelianie za każdym razem byli pewni zwycięstwa – dopóki nie następował punkt zwrotny. Ludziom zawsze udawało się w końcu przeprowadzić generalne uderzenie, którym zmuszali siły inwazyjne do ewakuacji z planety. Aer’imuel zaczął się teraz obawiać, że atak, jakiemu uległ jego garnizon, jest częścią takiej właśnie operacji.
             Zaniepokojony tą myślą, zatracił na chwilę mentalną samokontrolę, przez co dowódca zdołał przechwycić kilka przebłysków z jego rozmyślań.
             -  Niech pan nie rozsiewa defetyzmu, nawet we własnych myślach – rzekł, pozwalając, aby do Aer’imuela dotarło uczucie lekkiej pogardy – Nawet jeśli Terranie przygotowują się do czegoś większego, my powinniśmy być już niebawem gotowi do kontrataku. Jeżeli zaś chodzi o pana, to chcę, aby stawił się pan w mojej kwaterze. Jak najszybciej. Oczekuję, że dowiem się wszystkiego na temat okoliczności pańskiej klęski.
             -  Jak pan sobie życzy, ekscelencjo – odrzekł Aer’imuel ze skrywaną rezygnacją.
             -  Doskonale. Będę czekał z niecierpliwością.
             Połączenie telepatyczne z kapłanem Avn’khor zanikło.
             -  Obrać kurs na bazę operacyjną Isal’umavena – nakazał Aer’imuel, po czym zwrócił się do Tai’kovesa, zmieniając ton głosu na zdecydowanie mniej oficjalny – Tai?
             -  Aer? – odpowiedział zastępca.
             -  Następnym razem powściągnij emocje – rzucił armelien niedbale – Jak widzisz, nie tylko nie było to potrzebne, ale w dodatku skazałeś się na negatywne uczucia i nic na tym nie zyskałeś.
             Tai’koves skinął głową. Aer’imuel zauważył, że uzewnętrznił się, pozwalając swojemu przełożonemu odebrać uczucie lekkiego rozbawienia.
     
    To be continued...
  14. Bazil
    No, w końcu.
    Cóż mam rzec? Praca, obowiązki domowe, giercowanie w Fallouta, nadto jeszcze nadzieja, że mój czołowy krytyk (i nie tylko on) coś skrobnie odnośnie opublikowanych ostatnio rozdziałów, no i jeszcze tego kawałka całkiem innego opowiadania. Postaram się, żeby następnych takich obsuwów już nie było.
    Tymczasem kolejny rozdzialik jest, jeszcze mała odrobina rozluźnienia przed akcją jest... a nawet są dwa małe nawiązania do dwóch różnych filmów. Fani fantastyki powinni jedno z nich bez trudu wyłapać, a co do tego drugiego... to raczej do ludzi interesujących się filmami wojennymi.
    Mam też nadzieję, że zbuduję w tym i w następnym rozdziale nieco napięcia, ale... No cóż, po prostu rzućcie okiem.
    =============================================================================
     
     
    - XI -
     
             Zhack Khesarian musnął pazurem holograficzny ekran swojego prywatnego e-pada i w ten sposób uruchomił żądaną funkcję. Odczekał chwilę, stojąc z zamkniętymi oczami, po czym spojrzał na stojącą kilka kroków dalej Zerę, pozbawioną munduru i dopiero zabierającą się do wkładania kombinezonu bojowego. Odprężył się, stwierdziwszy, iż widok ten – jak również wydzielane przez Soreviankę feromony – nie budzi w nim tym razem większych emocji, po czym powrócił do przywdziewania własnego kombinezonu. Aktywowane przed chwilą poprzez e-pad implanty skutecznie blokowały wydzielanie u Zhacka niepożądanych hormonów, ułatwiając skupienie.
             Cała sytuacja była w gruncie rzeczy kłopotliwa i nieco krępująca – tak się bowiem złożyło, że termin rozpoczęcia operacji specjalnej, w której brali udział soreviańscy żołnierze, zbiegł się w czasie z okresem rui u większości z nich. W odróżnieniu od Terran, których cykl seksualny był całkowicie rozregulowany, sivantien okazywali szczególną czułość osobom przeciwnej płci tylko w konkretnym czasie. Oczywiście, jako istoty rozumne, potrafili panować nad swoimi popędami – nie chcieli jednak, by te ich rozpraszały podczas zadania. Dlatego właśnie komandosi OSA oraz zabójcy Genisivare, biorący udział w misji, zaaplikowali sobie specyfiki tłumiące czasowo popęd płciowy, bądź też – jak w przypadku Zhacka – aktywowali posiadane, służące ku temu implanty.
             Khesarian pomyślał o Terranach i przez krótką chwilę zastanawiał się, w jaki sposób są w stanie opierać się pierwotnemu popędowi, odczuwanemu znacznie częściej, niż tylko w specyficznym okresie roku. Zaraz jednak przypomniał sobie, że wcale się nie opierali – często oddawali się przecież kopulacji dla samej rozrywki.
             Dla Zery Idrack cała sytuacja stanowiła oczywiście powód do niewybrednych żartów.
             -  Przypomnij no mi, Inored, jak to było poprzednim razem, gdy zapomniałeś włączyć implanty i na dokładkę gdzieś posiałeś swój e-pad – mówiła do wtóru chichotu Akuravego i Kilaia, którzy także zakładali stroje bojowe – Z kim powiedziałeś, że się wtedy obudziłeś?
             -  Przestań, bo jeszcze uwierzą – mruknął Inored, wkładając nogi i ogon w dolną część kombinezonu.
             -  Nie widzę problemu – wtrącił Zhack – Zawsze możesz wtedy powiedzieć, że obudziłeś się właśnie z Zerą. Ciekawe, czy to potwierdzi, czy będzie zaprzeczała.
             Zera roześmiała się wesoło. Miała już na sobie dolną część kombinezonu i teraz nakładała górę.
             -  Niezła riposta – stwierdziła – ale ja jestem z kolei ciekawa, co wy byście powiedzieli, gdybym potwierdziła. I opisała wszystko ze szczegółami.
             -  Musiałabyś najpierw znać jakieś szczegóły – zauważył Zhack, podpinając rękawice do mankietów, dzięki czemu zaczęły funkcjonować wszyte weń łącza neuronowe.
             -  No, niestety – przyznała Sorevianka z udawanym zawodem – Ale zawsze mogłabym się z tym zwrócić do ciebie. W końcu ty jeden zapłodniłeś już samicę, nie mylę się?
             Zhack zamarł na ułamek sekundy, gdy zalała go fala wspomnień. Nie mógł zapomnieć o zabójczyni Genisivare, z którą służył jeszcze wtedy, gdy należał do Gildii Cieni. Ich znajomość zaczęła się mało obiecująco – od wzajemnej wrogości – a jednak skończyła na zażyłej przyjaźni. Nie byli kochankami w sposób, w jaki mogliby to nazwać na przykład Terranie, ale pomimo tego pozostawali sobie bliscy, jak brat i siostra. Aż do tamtego dnia, trzynaście lat temu.
             Kirena. Tak miała na imię.
             -  Nie mylisz się – odrzekł – ale wolałbym, żebyś mi o niej nie przypominała.
             -  Ach tak – Idrack machnęła ręką – Kolejna strata sprzed kilkunastu lat. Ile można opłakiwać…
             -  Jeśli Zera nie ma rozprawiać o takich sprawach – wtrącił Akurave, z wyraźną intencją zmiany tematu – bo Inored się boi, że uwierzymy w te bzdury, a jeśli chodzi o naszego Egzekutora, to są jego prywatne sprawy… to o czym ma gadać? Znowu podawać przepisy na koktajle z krwią?
             -  W imię Feomara – jęknęło jednocześnie kilka osób – Tylko nie to.
             -  No, właśnie – powiedziała uradowana Zera, nie zważając na irytację pozostałych zabójców – Tyle razy wam powtarzam, żebyście jednak na wszelki wypadek brali termoszczelną flaszkę i środek przeciwkrzepliwy, bo może jednak zmienicie zdanie. A choć jesteście nowicjuszami, możecie przecież zacząć od najprostszych koktajli. Odrobina mocnego alkoholu, jedna miarka na dwadzieścia miarek krwi. Nie wiem, czy uwierzycie, ale najlepiej nadaje się do tego terrańska wódka…
             -  Zera, możesz łaskawie się zamknąć? – przerwał Inored, po czym zwrócił się do Akuravego, który jako jedyny poza Zerą uśmiechał się od ucha do ucha – A ty przestań ją wreszcie podpuszczać, żeby patrzeć, jak tańczy.
             -  Obawiam się – powiedziała Idrack z udawaną troską – że to wy bardziej dajecie się podpuszczać.
             -  Nie widzisz jeszcze – wtrącił Akurave – że ona gada takie rzeczy po to tylko, żeby zrobić wam na złość? Nie potrzebuje do tego zachęty ode mnie.
             -  Co nie zmienia faktu – dodała Zera – że wciąż mam nadzieję, iż kiedyś zmienicie zdanie co do tych… koktajli.
             -  Na to nie ma szansy – Akurave wykrzywił pysk w wyrazie lekkiego zniesmaczenia – Idź z tym lepiej do swoich starych znajomych ze Skrwawionej Dłoni.
             Idrack roześmiała się pogardliwie.
             -  Jesteście hipokrytami, wszyscy – oświadczyła, uśmiechając się złośliwie – Przeczycie swojej własnej naturze, temu, co może wam dać siłę. Temu, jakimi nas uczynił Feomar.
             -  Skoro ty nie zamierzasz jej przeczyć – odezwał się Zhack, który był już teraz niemal kompletnie ubrany i sięgał właśnie po hełm – to może będziesz konsekwentna i przestaniesz przeczyć własnej naturze także w sprawach intymnych?
             -  Nie prowokuj mnie – odrzekła Zera, unosząc w ostrzegawczym geście okrytą już czarną rękawicą dłoń – bo mogę to potraktować poważnie też po to, aby zrobić komuś na złość. Bo wiesz… – Idrack przestała się uśmiechać, patrząc na Zhacka jak zahipnotyzowana – nie dostrzegłam tego wcześniej, ale jesteś naprawdę atrakcyjny. No i masz doświadczenie w takich sprawach.
             Khesarian prychnął.
             -  Kiepski dowcip, jak na ciebie – mruknął, nakładając na głowę hełm i łącząc go z ochronnym kołnierzem napierśnika – szczególnie, że wszyscy widzieli, jak włączasz swoje implanty.
             -  Zawsze mogę je wyłączyć – przypomniała Zera, na powrót się uśmiechając.
             Zhack pozostawił to bez komentarza i zapiął ostatni zatrzask na hełmie, sięgając następnie po przyłbicę wizjera i zamykając go. System optyczny aktywował się po krótkim opóźnieniu, dając Khesarianowi całkiem inne pole widzenia, niż na co dzień. Wizjery używane w soreviańskich hełmach, choć z pozoru wyglądały na zwykłe osłony z czarnego poliglesu, były w rzeczywistości znacznie bardziej zaawansowanymi urządzeniami. Zostały skonstruowane tak, aby noszący je sivantien patrzyli całą ich powierzchnią – jak gdyby wizjer był ich jednym wielkim, cybernetycznym okiem. Peryferiami tego układu były dwa okulary, przylegające do bocznie osadzonych oczu użytkownika.
             Khesarian patrzył przez chwilę, jak pozostali zabójcy także kończą wkładanie swoich kombinezonów. Komputer jego własnego stroju przez ten czas zawiadamiał go monotonnym, niskim głosem o stanie poszczególnych systemów.
             -  Gotowi? – zapytał, a kiedy wszyscy skinęli głowami, obecnie skrytymi pod czarnymi wizjerami ich hełmów, rzucił – Zabieramy graty i idziemy na miejsce zbiórki. Ci z OSA chyba też są już gotowi.
             Zabójcy Genisivare chwycili stojące obok szafek karabiny snajperskie EG-64, a także uprzęże taktyczne – z podpiętymi do nich, wyciszonymi pistoletami AGM-19/D oraz długimi nożami, wykonanymi z kheterium. Następnie skierowali się do wyjścia z szatni, zabierając przygotowane wcześniej plecaki z zapasami i resztą wyposażenia.
             Wychodząc na korytarz, natknęli się na komandosów Akodego, którzy zgodnie z przewidywaniami Zhacka także byli już w pełnym ekwipunku bojowym. Mieli kombinezony podobne do tych używanych przez zabójców, lecz mniej zaawansowane technicznie, i byli uzbrojeni w standardowe, lekkie hipersoniczne karabiny pulsacyjne AGM-14/K z tłumikami, a także snajperki AGM-36, o mniejszym kalibrze i gabarytach niż EG-64.
             -  To już wszyscy? – zapytał retorycznie Zhack, kierując swoje słowa do Akodego, którego twarz także była ukryta pod czarnym wizjerem – Gdzie Terranie?
             -  Pewnie jeszcze męczą się z monterami pancerzy wspomaganych – stwierdził suvore – Zaczekamy na nich już w miejscu zbiórki.
     
    * * *
     
             -  Ruszajcie d**y, panienki! – rzucił McReady – Sygnał do rozpoczęcia operacji może nadejść w każdej chwili! Ci z Gammy są gotowi, jaszczury pewnie też, a wy tutaj kwitniecie! Chcecie, żeby jeszcze przed akcją wyszło na to, że jesteście od nich gorsi?
             -  Nie, panie kapitanie! – odkrzyknęli chórem żołnierze, ustawiający się w kolejce do monterów pancerzy.
             -  Mam taką nadzieję! Ruchy!
             Po prawdzie, Samuel sztorcował swoich żołnierzy właściwie dla zasady, gdyż wynikłe opóźnienie nie było ich winą. Przynajmniej nie wyłączną. Część monterów, z których mieli skorzystać, doznała lekkich usterek, przez co należało wezwać techników, by się z tym uporali. Jednak zamiast przenieść się do innej sali, oficerowie dowodzący oddziałami Echo i Foxtrot – porucznicy Stavros i Eckhart – postanowili zaczekać, aż inżynierowie uporają się z problemem, licząc, że zajmie to niewiele czasu. Usunięcie usterek trwało około pięciu minut, czyli relatywnie mało – ale nie w obecnej sytuacji, gdy w każdej chwili mógł nadejść rozkaz wymarszu.
             W efekcie McReady i reszta oddziału Delta – porucznik Linde, sierżant Bukanow oraz kapralowie Xiang i Kraft – czekali teraz, w pancerzach wspomaganych, aż pozostali Marines się przygotują.
             Na całe szczęście, dzięki monterom pancerzy wspomaganych założenie kombinezonów było kwestią kilku minut. Dlatego Samuel czekał dość krótko, nim pozostali podlegający mu żołnierze dołączyli do Delty. Marines z własnej inicjatywy ustawili się w szeregu, z pobraną już bronią oraz przytroczonymi plecakami z resztą ekwipunku. Kapitan dwukrotnie przeszedł wte i wewte wzdłuż szpaleru żołnierzy, mierząc ich wystudiowanym, surowym spojrzeniem – choć nie miało to znaczenia z tego względu, iż jego twarz nie była widoczna z uwagi na noszony hełm.
             -  No, chłopcy? – zagaił – Wszystko w porządku?
             -  Tak jest, panie kapitanie! – odkrzyknęli Marines unisono.
             -  Doskonale. Na wasze szczęście, technika pomogła wam nadrobić opóźnienie, więc może nie zjawimy się w punkcie zbiórki jako ostatni.
             Marines opuścili salę monterów w nieregularnej grupie, na czele której podążał McReady. Wspomnianym wcześniej przezeń punktem zbiórki była w istocie usytuowana przy lądowiskach przebieralnia pilotów, gdzie ci normalnie wkładali przechowywane tam, noszone na czas lotu kombinezony. Bezpośrednio łączyła się z sektorem, gdzie znajdowały się szatnie dla żołnierzy i montery pancerzy, toteż Marines nie musieli nawet wychodzić na dwór, żeby się tam dostać.
             Po przebyciu wiodącego na miejsce korytarza, McReady przeżył niemiłe rozczarowanie, stwierdzając, że są tu już wszyscy żołnierze oprócz jego własnych. Niektórzy z nich – tylko Sorevianie, którzy nosili lżejsze kombinezony – siedzieli na ławach pod ścianami, większość jednak przechadzała się po pomieszczeniu lub stała w niewielkich grupkach, prowadząc luźne rozmowy.
             Samuel zaklął pod nosem, po czym odnalazł w tłumie Akodego, który stał z otwartym wizjerem, gawędząc z garave Dakurą. Zhack i Matson byli tuż obok. Wszyscy spojrzeli na oficera Marines, kiedy już się zbliżył.
             -  Długo na nas czekaliście? – zapytał McReady ponuro.
             -  Może z enelit – rzekł Akode w odpowiedzi, po czym dodał, jakby czytając w jego myślach – Daj już spokój swoim żołnierzom. To nie wyścigi.
             -  Chyba masz rację – stwierdził Samuel – ale mimo wszystko, chłopcy powinni dbać o dyscyplinę.
             -  Powiedziałbym – odezwał się Matson – że powinieneś się bardziej skupić na ważnych sprawach, jak wykonanie zadania. A nie na takich pierdołach, jak to, którzy z nas będą tutaj pierwsi.
             -  Przecież nie o to chodzi. Słyszeliście chyba, co się dzieje. Myśliwce już ruszyły, a ich meldunki przychodzą na bieżąco. W każdej chwili może się okazać, że mamy się stąd wynosić i pakować na desantowce.
             -  Nieprędko – skonstatował Akode – Najpierw muszą mieć pewność, że znaleźli nam okno, przez które przedostaniemy się na terytorium Auvelian. To zajmie jeszcze trochę czasu.
             -  Chyba znów masz rację – powtórzył McReady, po czym zapytał – Swoją drogą, jak się czują wasi chłopcy… i dziewczynki? – dodał, spoglądając znacząco na Sorevian.
             -  Też pytanie – mruknął Richard – Niecierpliwią się przed akcją, jak zwykle. No, może z wyjątkiem naszych z Gammy.
             -  Czułem, że nie będziesz mógł się powstrzymać – skomentował Samuel – Mam nadzieję, że podczas prawdziwej akcji radzicie sobie równie dobrze, bo inaczej… cała ta heca z Sekcją Gamma okaże się g***o warta.
             -  Przestańcie – wtrącił Akode – Jeszcze parę hadelitów temu mieliście do co mnie wątpliwości, a wygląda na to, że powinniście się bardziej przejmować rywalizacją pomiędzy własnymi formacjami wojskowymi. To nie pierwsza taka wasza rozmowa.
             -  Nie przejmuj się – powiedział spokojnie Matson – Głupie gadanie to jeszcze nie rywalizacja. A jeśli chodzi o nas, to możemy przecież zrobić tak, aby emocje nie miały do nas dostępu.
             McReady był skłonny się z tym zgodzić. Podczas ćwiczebnych akcji żołnierze z Sekcji Gamma sprawiali wrażenie wypranych z uczuć, co kontrastowało z ich codziennym zachowaniem. Nie reagowali emocjonalnie w żadnej sytuacji, także w razie zagrożenia życia. Nawet Jean Perrin, którego Samuel uważał za beztroskiego wesołka, podczas akcji przeistaczał się w maszynę do zabijania.
             -  Tak na marginesie, skoro już mówimy o panowaniu nad sobą – odezwał się znów Richard – jesteście pewni, że wzięliście wszystko? Chodzi mi głównie o racje żywnościowe.
             -  Nie ma powodu uważać, że jest inaczej – odrzekł Akode, unosząc bezwłose brwi – Do czego zmierzasz?
             -  Słyszałem różne historie… o tym, jacy się robicie, kiedy pozostajecie parę dni bez jedzenia. Podobno stajecie się bardziej drażliwi, ale nie tylko o to chodzi. Jesteście mimo wszystko mięsojadami, więc…
             Matson mówił całkowicie beznamiętnie, zachowując powagę – jednak chyba wszyscy wyczuli, że w rzeczywistości żartuje, by rozluźnić atmosferę. Akode w odpowiedzi na jego słowa wyszczerzył zęby w uśmiechu.
             -  O to się nie martw – powiedział z sarkazmem w głosie – Nie jem byle czego.
     
    * * *
     
             -  Kilai, nie chciałbym zostać źle zrozumiany – rzekł Jaworski ze zmęczeniem – Ale wolałbym, żebyś się odwalił. Nie mam ochoty o tym teraz gadać. Rzadko mam taką ochotę, a teraz chwila jest wyjątkowo nieodpowiednia.
             Kapitan z Sekcji Gamma, pozbawiony hełmu, stał naprzeciwko zabójcy Genisivare i mierzył go dość melancholijnym spojrzeniem. Kilai nie po raz pierwszy widział go takiego – na co dzień Terranin zdawał się niezbyt chętnie prowadzić luźne rozmowy, rzadko żartował i praktycznie nigdy się nie uśmiechał. Przypominał pod tym względem Zhacka Khesariana, choć z tym ostatnim było oczywiście o wiele gorzej.
             -  Rzeczywiście tego nie rozumiem – skonstatował Sorevianin – Co innego, gdyby chodziło o Scotta – jaszczur wskazał na stojącego obok Jamesa, który obserwował całą scenę z twarzą pozbawioną wyrazu – ale ty przecież nas nie…
             -  Nie o to chodzi – przerwał kapitan – Nic do was nie mam, wręcz przeciwnie. Ale to, co wtedy widziałem, lata temu… to było coś strasznego. A miałem wtedy tylko dwanaście lat. Jak dla was, to byłoby osiem czy dziewięć. Wyobrażasz sobie małego dzieciaka, widzącego takie rzeczy? Nie ma nic dziwnego w tym, że nie lubię o tym rozmawiać.
             -  Chodzi pewnie o Ragnery? – zapytał Kilai, zwężając oczy.
             -  Tak, chodzi o nie – odparł Jaworski – Rozumiesz już, w czym rzecz?
             -  Chyba rozumiem – przyznał jaszczur, po czym dodał – Wychodzi więc na to, że szybciej dowiem się o tym od Scotta?
             -  Nie licz na to – odrzekł James, najwyraźniej nie wyczuwając ironii w głosie Sorevianina – Jeśli przez cały ten czas nie wyraziłem się dostatecznie jasno, mogę to teraz zrobić. Odp***rz się, bo nie zamierzam z tobą o niczym rozmawiać.
             -  Czego chcesz, do Kagara? – warknął Kilai – Nie mam nic wspólnego z tymi, którzy cię skrzywdzili. Należę tylko do tej samej rasy.
             -  I to wystarczy – burknął Scott – Tylko pracujemy razem, to nie oznacza, że mamy się kumplować.
             -  Mógłbyś nie kryć tego, co myślisz – odrzekł jaszczur z irytacją – ale jednocześnie zachowywać się w sposób cywilizowany.
             -  Przez cały ten czas tak się zachowywałem – odparował James – ale ty w ogóle nie łapiesz aluzji i wciąż do mnie przyłazisz.
             -  A teraz wszyscy razem – rzekł ironicznie Perrin, który niespodziewanie pojawił się u boku soreviańskiego zabójcy – miłość i pokój. A ty, Jim… chcesz może, żeby nasz major pożałował tego, że jednak włączył cię do tej operacji?
             -  Nie, Jim, to ty zacząłeś – wtrącił Jaworski, w chwili gdy Scott już otwierał usta, by odpowiedzieć – Więc teraz się zamknij. Ty też lepiej to zrób, Kilai.
             -  No, właśnie – zgodził się Jean, również zwracając się teraz do jaszczura – Zamiast się kłócić, zajmijmy się czymś weselszym, żeby się odprężyć przed akcją. Jeśli cię to interesuje, to chciałem ci pokazać jeszcze parę klasyków sprzed wieków. Druga połowa dwudziestego i początek dwudziestego pierwszego stulecia.
             -  Namawiasz go, żeby słuchał tego g***a? – powiedział Jaworski z niedowierzaniem – Jak on może to wytrzymać?
             -  Jakoś nie mam z tym problemu – Kilai wyszczerzył zęby w uśmiechu – Ale to chyba nic dziwnego. Jestem sivantien o dość prostym poczuciu smaku. Bardzo możliwe, że niektórzy z nas tu obecnych byliby równie zdziwieni, jak ty.
             -  Nie słuchaj go, on się kompletnie nie zna – rzekł Perrin do Sorevianina, po czym zwrócił się do Jaworskiego – To twoje „g***o” to prawdziwa klasyka. Nie dla profanów. Profani nie potrafią docenić muzyki.
             -  Zgadza się, a zatem nie dotyczy to jazgotu, który tylko próbuje udawać muzykę.
             -  Jak już mówiłem – stwierdził Jean z pogardliwym uśmieszkiem – ty się kompletnie, zupełnie nie znasz. Chodź, Kilai, może uda nam się zgrać te kawałki do pamięci komputera twojego kombinezonu.
             -  To wprawdzie nieregulaminowe – zaoponował jaszczur – ale z drugiej strony, kogo to będzie obchodziło, jeżeli tylko nie będę tego słuchał w trakcie samej akcji?
             -  No, właśnie! A tak przy okazji, bo do tej pory o to nie zapytałem… Jak tam soreviańska liga kai haiken?
             -  Miałem nadzieję, że jednak nie zapytasz – Kilai skrzywił się boleśnie – bo wygląda to kiepsko. Wygląda na to, że w tym roku Ickanurańczycy zajmą wszystkie miejsca na podium, bo nie dają konkurencji większych szans. Za to prawie wszyscy zawodnicy faveliańscy odpadli już w eliminacjach. Został nam jeszcze Dasuke Sazane, ale w następnej walce ma się zmierzyć z Likaranką, Ashirą Imaviran i... no, nie sądzę, żeby dał jej radę. Widziałem ją wcześniej w akcji, walczyła z jednym Aderiańczykiem i dosłownie go zmiażdżyła. 
             -  To rzeczywiście fatalnie – stwierdził Perrin ze współczuciem – Może powinniście tam przemycić, incognito, kogoś od was, z Genisivare… na przykład Zerę?
             -  Mówisz o oszustwie – Sorevianin był oburzony.
             -  Przecież żartuję, cholera – odparł Jean.
             -  Wiem, że żartujesz – odrzekł jaszczur, nie sprawiając wrażenia udobruchanego – Ale to nie jest temat do drwin.
             -  Czasami zapominam, jacy wy sivantien jesteście zasadniczy – Perrin skrzywił się, wyjmując e-pad – Dobra, zwolnij tylko na chwilę zabezpieczenia swojego kombinezonu i prześlę ci te dane.
             -  Nie tak głośno – syknął Kilai – Nie chcę nawet zgadywać, co by zrobił nasz Egzekutor, gdyby się dowiedział, co teraz robię.
             Zanim jednak Terranin zdołał przekazać jaszczurowi zapowiedziane pliki z muzyką, w ich komunikatorach – a także w komunikatorach wszystkich innych obecnych w szatni żołnierzy – odezwał się niespodziewanie obcy głos.
             -  Uwaga, Wilcze Stado. Kod Grace. Powtarzam, kod Grace.
             -  To już – oznajmił krótko Perrin.
             -  Na to wygląda – odrzekł Sorevianin – Do zobaczenia na miejscu.
             Człowiek nałożył na głowę hełm dokładnie w tym samym momencie, w którym Kilai sięgnął dłonią, opuszczając i zamykając przyłbicę wizjera. Jego pole widzenia zmieniło się momentalnie, ale nie zaburzyło to jego orientacji – nie zastanawiajac się, ruszył truchtem do wyjścia, równocześnie z Jeanem. Inni żołnierze także opuszczali teraz szatnię, wychodząc na zewnątrz. Podany właśnie komunikat był bowiem umówionym sygnałem, nakazującym załadunek na desantowce. Lada chwila mieli wystartować.
             Wojownicy dwóch ras ruszyli w kierunku dwóch oczekujących na lądowisku maszyn w nieregularnej grupie. Kiedy jednak znaleźli się przy rampach wejściowych, momentalnie zapanował wśród nich większy porządek – zaczęli wchodzić do luków desantowców w ustalonym porządku, idąc dwoma szeregami. Żołnierze z każdego z nich zajmowali siedziska odpowiednio przy lewej i prawej burcie, zakładając następnie trzymające ich w miejscach obejmy.
             Kilai przewidywał, że dla niego i innych sivantien będzie to nieszczególnie komfortowy lot, gdyż lecieli mimo wszystko desantowcem terrańskiej produkcji. Siedzenia nie były w związku z tym zaprojektowane z myślą o Sorevianach. Kilai zdążył już jednak oswoić się wcześniej z tą myślą – bez słowa zajął, wespół z innymi zabójcami Genisivare, miejsce w głębi przedziału desantowego, blisko kabiny pilotów.
             -  Graaace! – krzyczał właśnie jeden z nich, z entuzjazmem – Piep***na Grace!
             -  Ruszać się i zajmować miejsca! – stojący tuż obok Zhacka Khesariana suvore Akode ponaglił sivantien, po czym zmierzył wzrokiem wszystkich obecnych w przedziale – To już wszyscy? Dobrze! Jesteśmy gotowi, możemy startować!
             Te ostatnie słowa oficer wygłosił już do komunikatora, zasiadając jednocześnie na swoim miejscu i zakładając osłony.
             Zaledwie zdążył to zrobić, a rampa wyładunkowa desantowca uniosła się i zamknęła. W chwilę później dobiegł ich odgłos nabierających mocy silników, po czym maszyna poderwała się dość gwałtownie w górę. Nabrawszy nieco wysokości, pilot obrał właściwy kurs i ruszył naprzód. Kilai odprężył się nieznacznie, zamykając oczy – byli już w drodze.
     
    * * *
     
             Przednia część luku desantowca rozbrzmiewała dźwiękiem muzyki, odtwarzanej przez Perrina poprzez jego prywatny e-pad. Poproszono go już wcześniej, żeby ją ściszył, ale wciąż była na tyle głośna, by poza Jeanem słyszało ją całkiem sporo innych żołnierzy. Zapewne wyłączyłby ją całkowicie, gdyby nakazał mu to Matson, ale major zdawał się kompletnie ignorować całą sytuację.
     
                         I’m gonna tell aunt Mary about uncle John,
                         He said he had the misery but he got a lot of fun,
                         Oh, baby, yeah, now, baby,
                         Ooh, baby, some fun tonight!
     
             -  Jean, naprawdę musisz słuchać tego szajsu? – zapytał Jaworski z błagalną nutą – Nie sądzisz chyba, że to polubię, jeśli będzie grało przez całą drogę?
             -  Nie będzie – odrzekł Perrin – Nie jest na tyle długie.
             -  A ile jeszcze tego jazgotu masz zakolejkowane w odtwarzaczu?
             -  Nie przejmuj się – w głosie Jeana pobrzmiewał sarkazm – Wystarczająco dużo.
             -  Ty się naprawdę prosisz o strzał w łeb, jak już wrócimy z akcji.
             -  Po tobie spodziewałbym się większej oryginalności – skomentował nieoczekiwanie Matson – Obserwuj Perrina uważniej, a z pewnością w końcu zauważysz, co denerwuje jego równie mocno, jak ciebie ta muzyka. Wtedy odegrasz się znacznie lepiej.
             -  Pan też twierdzi, że to niby jest muzyka? – zapytał kapitan ze słabo skrywanym politowaniem.
             -  A czemu miałbym twierdzić inaczej?
             Jaworski jęknął rozdzierająco.
             -  Panie majorze, właściwie to jak daleko do punktu docelowego?
             -  Chcesz, to pytaj pilotów. Albo może spróbuj się zdrzemnąć, obudzimy cię.
             Oficer chciał powtórnie zaprotestować, ale w tym momencie zorientował się, że siedzący naprzeciw niego Scott ledwo dostrzegalnie kiwa głową w rytm melodii. Ten widok ostatecznie skłonił go do kapitulacji.
     
                         Well, long tall Sally’s built pretty trick, she’s got
                         Everything that uncle John needs, oh, baby,
                         Yeah, now, baby,
                         Ooh, baby, some fun tonight, ah!
     
             Lot przebiegał zupełnie spokojnie, lecz pomimo tego – a może właśnie z tego powodu – dłużył się oczekującym żołnierzom. Podobnie jak Jaworski i inni oficerowie, część z nich prowadziła wciąż rozmowy w miarę możliwości, pozostali po prostu siedzieli cicho, niektórzy nawet drzemali. Na tym tle wyróżniał się kapral Ramirez, który wyjął swój prywatny e-pad i zabijał czas, grając w planszową grę strategiczną.
             -  Nie masz tego wystarczająco dużo na co dzień w pracy, kapralu? – zawołał do niego Scott.
             -  Pan żartuje, kapitanie? – odpowiedział Ramirez – Musiałbym awansować co najmniej do rangi pułkownika, żeby mieć na co dzień w pracy to, co mam tutaj na e-padzie.
             -  To ma sens, wiecie – odezwał się Jaworski – Nawet gdyby się zgodził, że w pracy ma tego wystarczająco dużo, to jest przecież rzeczywistość filtrowana.
             -  Ale ty piep***sz – skomentował James – Zaraz wyplujesz z siebie jakiś slogan o bezsensie i okrucieństwie wojny.
             -  Uwaga, Wilcze Stado, tu Kondor jeden – odezwał się nieoczekiwanie pilot prowadzącego desantowca – Auveliańskie myśliwce w zasięgu naszych detektorów, chyba umknęły naszym myśliwcom. Spróbujemy je ominąć. Przygotujcie się.
             Wszyscy żołnierze momentalnie umilkli. Jedynym słyszalnym dźwiękiem – wyjąwszy oczywiście te wydawane przez sam desantowiec – była teraz wciąż odtwarzana przez Perrina muzyka.
     
                         I saw uncle John with long tall Sally,
                         He saw aunt Mary comin’ and he ducked back in the alley,
                         Oh, baby, yeah, now, baby
                         Ooh, baby, some fun tonight, ah!
     
             -  Jean, wyłącz to – rzucił Matson – Natychmiast.
     
     
    To be continued...
  15. Bazil
    No, więc...
    Trochę już późno, ale tak czy inaczej chciałbym w pierwszej kolejności życzyć wszystkim wesołej Wielkanocy, mokrych jaj, malowanego zająca i bogatego dyngusa... hm, może niekoniecznie w tej kolejności...
    Po prawdzie, miałem te życzenia złożyć bardziej o czasie, ale każdy miał już chyba możność spostrzec, iż ostatnimi czasy plany rzadko kiedy układają mi się tak, jakbym tego chciał. Kiedy sobie pomyślę, że "Wilcze stado" powstaje w bólach tak naprawdę już czwarty (!) rok, szlag mnie trafia. Szczególnie jak sobie przypomnę, że "Bramy Neoterry" napisałem w rok, podobnie jak "Pierwszą krew" i "Niezdobyte drogi", a "Niebo i piekło" w dwa lata. Swoją drogą, skoro już wspomniałem o "Niezdobytych drogach" - mówiłem wcześniej, że rozważam opublikowanie tego opowiadania na blogu, ale kiedy po nie sięgnąłem, chcąc ocenić zakres poprawek, jakich będzie wymagało... no, zakres ów jest znacznie szerszy, niż się spodziewałem. I czeka mnie nad nim trochę pracy (jeżeli w ogóle zdecyduję się już za nią zabrać), zanim uznam, że mogę je pokazać bez wstydu. A do "Bram Neoterry" to już w ogóle boję się wracać. Ten niedorobiony jeszcze styl, sztuczne i drętwe dialogi, bezsensowne motywy fabularne... ech, to były czasy.
    Do obecnego rozdziału podchodziłem zrywami - pisałem, zacinałem się, nazajutrz znów pisałem, zacinałem się... Koszmar. Ze dwa razy (w tym wczoraj, znaczy w sobotę) siedziałem do późna, licząc, że wreszcie napiszę go do końca, lecz i tak mi się nie udawało. No, ale wreszcie jest.
    Cóż innego mogę jeszcze rzec... N'Joy.
    ======================================================================================
     
     
     
     
    - XVIII -
     
             -  Tu Katai jeden – ponownie odezwał się Akode – Alpha, Charlie, kod zielony na pozycjach T1 i T2. Czarni jeden do trzy, dołączyć. Czarny cztery i pięć, przygotować się do otwarcia wejścia numer dwa.
             Soreviański oficer w gruncie rzeczy nie musiał wydawać tych instrukcji. Żołnierze znali swoje zadania i poderwali się z miejsc, by je wykonać, kiedy tylko zaczął mówić. Matson i jego oddział bez słowa podążyli w kierunku bazy, idąc po śladach żołnierzy Jaworskiego. Tuż za nimi szła sekcja Perrina, a na samym końcu jaszczurzy zabójcy – Zhack, Zera i Kilai. Richard wiedział jednak o tym tylko z informacji, jakie otrzymywał z sieci bojowej – żaden z operatorów Sekcji Gamma, ani Genisivare, nie był teraz widoczny. To sprawiało, że podążali teraz lekkim truchtem, w ogóle nie obawiając się o wykrycie.
             Zwolnili przy wyrwie w ogrodzeniu, gdzie wciąż pozostawali żołnierze Jaworskiego, obserwujący okolicę. Przylgnęli do ścian budynków koszar, z bronią wymierzoną w głąb uformowanych między nimi alei. W czasie, gdy sekcje Alpha i Charlie podchodziły do bazy, kolejny auveliański patrol przeszedł tuż obok członków oddziału Bravo, ale wartownicy w ogóle ich nie zauważyli.
             Wykorzystując fakt, iż chwilowo znów jest czysto, pozostający wciąż na zewnątrz bazy żołnierze Gammy przeszli przez lukę w ogrodzeniu – po kolei, jeden po drugim, aby uniknąć bałaganu.
             -  Charlie, tu Alpha jeden – rzekł Matson – Osiągnąć obiekt numer zero i przystąpić do neutralizacji. Bravo, dołączyć w drodze do obiektu numer jeden. Czarny jeden i dwa, osiągnąć obiekt numer trzy i czekać. Czarny trzy, pozostań na pozycji.
             -  Tu Charlie jeden, przyjąłem – odparł Perrin.
             -  Tu Bravo jeden, przyjąłem – potwierdził Jaworski.
             -  Tu Czarny jeden – odezwał się Zhack – Zrozumiałem i podchodzę.
             W pobliżu nie było chwilowo żadnych wartowników, więc żołnierze, którzy jeszcze przed chwilą pilnowali świeżo otwartego wejścia do bazy, teraz poderwali się z miejsc i przyłączyli do sekcji prowadzonej przez majora. Wszyscy razem podążyli w głąb obozu, idąc alejami pomiędzy budynkami koszar. Oddział Perrina odbił w lewo, początkowo idąc wespół z dwójką Sorevian, jednak wkrótce się rozdzielili, podążając ku swoim celom. Obiekt numer zero – centrum komunikacyjne – wchodził w skład kompleksu budynków sztabu, lecz był usytuowany w innej jego części, niż kwatery mieszkalne dowództwa, będące obiektem numer trzy. Tymczasem sekcje Alpha i Bravo musiały jak najszybciej osiagnąć własny cel – zakłady klonerskie.
             -  Tu Czarny cztery – odezwał się jeden z zabójców Genisivare, Akurave – Potwierdzam otwarcie wejścia numer dwa.
             -  Tu Katai jeden, zrozumiałem – ponownie odezwał się Akode – Katai, Geri, Dakei, kod zielony na pozycji S1. Czarni, kod zielony na pozycjach od S2 do S5, przygotować się do usunięcia obserwatorów. Delta, Echo, Foxtrot, kod zielony na pozycji T3.
             Suvore również i w tym wypadku wydawał rozkazy w zasadzie czysto formalnie. Żołnierze znali procedurę. Teraz zabójcy Genisivare ustawiali się do odstrzału wartowników, zajmujących cztery wieże obserwacyjne, natomiast Marines oraz komandosi OSA zaczęli podchodzić pod bazę, z zamiarem wtargnięcia odpowiednio przez północne i południowe wejście. Matson miał szczerą nadzieję, że uda im się uniknąć wykrycia. Ich kombinezony miały wprawdzie zewnętrzne powłoki, nadające im w razie potrzeby kolor odpowiedni dla otoczenia, lecz była to jedynie namiastka całkowitej niewidzialności, jaką gwarantowały pancerze wspomagane Sekcji Gamma, czy też stroje używane przez Genisivare.
             Wkrótce oczom Matsona ukazały się zakłady klonerskie – wielki kompleks budynków, w skład którego wchodziły zarówno te wyposażone w aparaturę służącą do hodowli nowych żołnierzy, jak i niewielka fabryczka broni i kombinezonów, w jakie można byłoby ich wyposażyć. Richard widział to nie po raz pierwszy. Auvelianie zawsze budowali takie zakłady na powierzchniach atakowanych planet i major uczestniczył już w bitwach, w wyniku których były one niszczone. Teraz jednak miał to zrobić bardziej efektywnie, nie angażując całej armii.
             Żołnierze Gammy nie zamierzali wchodzić do kompleksu od frontu. Zamiast tego, obeszli główny budynek, zajmując pozycje w pobliżu jednego z wejść serwisowych – wjazdu dla gąsienicówek dostawczych.
             -  Tu Alpha jeden – powiedział Matson, gdy jego żołnierze zalegli już na strategicznych pozycjach, uważnie obserwując wartowników – Alpha i Bravo, potwierdzam kod zielony w punkcie T2.
             -  Tu Katai jeden, zrozumiałem, Alpha – odrzekł Akode – Czekać na neutralizację obiektu numer zero.
             Zaraz po nim gotowość zgłosili zabójcy Genisivare. Marines i komandosi OSA mieli trudniejsze zadanie – musieli zająć takie pozycje, aby przygotować się do natychmiastowego odstrzału wszystkich wartowników w zasięgu, tak, by nie pozostał już nikt żywy, kto mógłby dostrzec ich wejście do bazy. Nie wolno im było jednak strzelać, dopóki brak strażników mógł zostać łatwo dostrzeżony przy pomocy systemu komunikacyjnego.
             Teraz wszystko zależało od oddziału Perrina.
     
    * * *
     
             -  Charlie dwa, jak wygląda sytuacja? – rzucił Jean.
             -  Tu Charlie dwa, przedział konserwacji czysty – odrzekł porucznik Suarez – Skutecznie dokonaliśmy zdalnego włamania do sieci i monitorujemy komunikację Omegi. Jesteśmy gotowi do wprowadzenia wirusa.
             -  Czekać na rozkaz, Charlie dwa – nakazał Perrin w odpowiedzi – Dławik nie jest jeszcze gotowy do instalacji.
             Kapitan odłączył się na chwilę od sieci, by móc zwrócić z bezpośrednim pytaniem do towarzyszącego mu sierżanta Raffarda.
             -  Eric, ile jeszcze czasu zajmie ci zdejmowanie zabezpieczeń z tej instalacji?
             -  Już kończę, panie kapitanie. Dwadzieścia do trzydziestu sekund.
             Obaj żołnierze tłoczyli się we wnętrzu centralnego przedziału serwisowego, do którego wślizgnęli się niepostrzeżenie przez awaryjny właz. Było to małe, owalne pomieszczenie, oświetlone słabą, błękitną poświatą.. Znajdował się tutaj główny przekaźnik, odbierający i wysyłający transmisje od i do członków personelu bazy. Wrażliwe podzespoły urządzenia zostały zabezpieczone przed sabotażem, jak i skutkami ewentualnego, nieszczęśliwego wypadku. Do jego wnętrza można było się dostać jedynie przy użyciu elektronicznego klucza konserwacyjnego. Z zewnątrz ochraniała je osłona, wykonana zapewne z magnaelu – stopu bardziej trwałego i jednocześnie droższego w produkcji, niż standardowo używany keliath.
             Nie było to jednak nic, z czym komandosi z Sekcji Gamma nie mogliby sobie poradzić. Nadając do urządzenia piracki sygnał, Raffard w końcu odblokował zewnętrzną osłonę i otworzył ją. Teraz nic nie stało już na przeszkodzie zainstalowaniu w przekaźniku dławika, zakłócającego przepływ transmitowanych danych.
             Sierżant wyjął niewielkie urządzenie i bez słowa podłączył je do pamięci komputera sterującego funkcjami przekaźnika. Uruchomił zasilanie dławika, lecz nie aktywował go jeszcze. Łączność należało zerwać dopiero na wyraźny sygnał dowódcy.
             -  Dobra – rzucił Jean – Teraz zamykaj z powrotem tę osłonę i zablokuj.
             Raffard wiedział, co powinien zrobić. Kiedy tylko na powrót zamknął pokrywę, dokonał jeszcze sabotażu czytnika elektronicznych kluczy. Teraz, choćby nawet został tu przysłany jakiś technik, nie będzie mógł dostać się do podzespołów przekaźnika – urządzenie odrzuci kod dostępu jako nieprawidłowy. Jeżeli coś poszłoby nie tak, ten zabieg miał zyskać terrańskim i soreviańskim komandosom nieco więcej czasu. Auvelianie nie będą mogli natychmiastowo stwierdzić, iż doszło do sabotażu, a nie zwykłej awarii.
             -  Charlie dwa, tu Charlie jeden – rzekł Perrin – Dławik zainstalowany i gotowy do aktywacji. Czy pozostajecie w stanie gotowości do wprowadzenia wirusa?
             -  Tu Charlie dwa – odrzekł Suarez – Potwierdzam, Charlie jeden, czekamy na rozkaz.
             Porucznik wraz pozostałymi członkami oddziału – starszym sierżantem Bergiem oraz kapralem Hassanem – zajmował pomieszczenie konserwacyjne, z zapasowym stanowiskiem komputerowym, służącym do diagnostyki podzespołów instalacji komunikacyjnej. Kiedy Auvelianie zorientują się, że ich łączność szwankuje, będzie to zapewne jedno z pierwszych miejsc, jakie odwiedzą. Należało zatem utrudnić im zadanie wykrycia rzeczywistej przyczyny „awarii”. A jeżeli zajdzie taka konieczność, po prostu ich wyeliminować.
             -  Dobrze – mruknął Jean, znów odłączając się chwilowo od sieci – To którędy teraz?
             Nie czekał na odpowiedź Raffarda – i tak się jej nie spodziewał, gdyż obydwaj wiedzieli, że każdy z uczestników operacji studiował rozkład pomieszczeń w budynkach, które mieli infiltrować. Od razu skierował się do jednego z tuneli serwisowych, wchodzących do pomieszczenia. W lekkim pancerzu wspomaganym, mieścił się w nim z ledwością, lecz wciąż mógł się poruszać. Sierżant podążał jego śladem, podczas gdy Perrin wznowił kontakt z pozostałymi oddziałami.
             -  Katai jeden, tu Charlie jeden, obiekt numer zero jest gotów do neutralizacji – oznajmił rzeczowo – Monitorujemy komunikację i możemy dać sygnał, kiedy nadejdą już standardowe raporty.
             -  Tu Katai jeden – odrzekł Akode – przyjąłem, Charlie. Zajęliśmy pozycje i czekamy.
             W tej chwili Jean dotarł do włazu, usytuowanego poziom poniżej pomieszczenia, które zajmował Suarez. Szybki rzut oka na odczyty sensorów pozwolił mu stwierdzić, że na korytarzu chwilowo nikogo nie ma, więc po cichu odblokował wyjście. Wyszedłszy na zewnątrz, rozejrzał się jeszcze dla wszelkiej pewności w lewo, w głąb korytarza. Po prawej znajdowały się drzwi, wiodące do bocznej klatki schodowej. Wolał nie poruszać się windą, jako że jej użycie mogło zostać dostrzeżone.
             -  Czysto – oznajmił, kiedy dołączył do niego Raffard, ostrożnie zamykając za sobą właz – Idziemy na dół.
             Drzwi wiodące do schodów nie były w żaden sposób zablokowane i otworzyły się natychmiast, gdy Jean – wyłączając na ułamek sekundy maskowanie optyczne rękawicy swojego kombinezonu – pozwolił, by czujnik odkrył jego obecność. Po schodach poruszali się ostrożnie, nie chcąc robić hałasu.
             Przeszli dwa poziomy niżej, powtarzając następnie operację otwarcia drzwi. Po chwili znajdowali się już wewnątrz kolejnego korytarza. Krótko po tym, jak przejście już się za nimi zamknęło, przeszedł tędy jakiś Auvelianin – klon w uniformie technika – lecz w ogóle nie dostrzegł obecności dwóch Terran.
             -  Idziemy, zanim pojawi się tutaj ktoś jeszcze – zarządził Perrin.
             Ich celem był w tej chwili pokój ochrony i system bezpieczeństwa. Cały obiekt był monitorowany i woleli pozbyć się obsługujących aparaturę strażników. Jeżeli nikt nie będzie obserwował odczytów czujników czy też kamer, nikt nie będzie mógł również ogłosić alarmu. Do tej pory unikali robienia czekogolwiek podejrzanego w obszarze widzenia kamer, lecz do dalszego wykonania zadania potrzebowali większej swobody.
             Obserwując poprzez sensory ruchy Auvelian przebywających w obiekcie, zaczęli się ostrożnie przemieszczać w głąb piętra. Znali rozkład pomieszczeń i wiedzieli, dokąd powinni teraz iść. Musieli jednak zająć pozycje jak najszybciej – trzeba było zneutralizować wartowników zaraz po zerwaniu łączności – tymczasem musieli jeszcze przejść obok kwater strażników, ominąć posterunek strzegący przejścia do centrali systemu bezpieczeństwa i dopiero wtedy zająć pozycje.
             Jakby było tego mało, okazało się, że mieli mniej czasu, niż Jean przypuszczał. Kiedy ich oczom ukazało się strzeżone przejście, ze stanowiskiem wartownika oraz zwieszającym się z sufitu, zautomatyzowanym działkiem, nadszedł nowy komunikat od Suareza.
             -  Tu Charlie dwa, zgłaszam nadejście standardowych raportów od pierwszych drużyn warty – oznajmił rzeczowo – Sugerowany moment neutralizacji obiektu zero nastąpi w przybliżeniu za jedną minutę.
             To już, pomyślał Perrin. Lada chwila mieli zakłócić łączność Auvelian i rozpocząć właściwą fazę akcji. Tymczasem on i Raffard nie byli jeszcze na miejscu. Kapitan zachował jednak spokój.
             -  Zrozumiałem – odrzekł beznamiętnie – Aktywuję dławik w oznaczonym czasie i daję znać wszystkim drużynom. Czekam na sygnał.
             Jednocześnie dał znak Raffardowi, by ten poszedł przodem, w kierunku posterunku ochrony. Mieli już mało czasu, ale sierżant poruszał się powoli. Hałas był w tej chwili jedyną rzeczą, która mogła zdradzić ich obecność, a chcąc przedostać się do centrali systemu bezpieczeństwa, musieli przejść bardzo blisko auveliańskiego wartownika.
             Eric minął go niedostrzeżony – także czujniki przy bramce go nie wykryły – jednak zaledwie to zrobił, a Perrin otrzymał spodziewany sygnał od Suareza.
             -  Tu Charlie dwa – rzekł porucznik – Raport kompletny.
             W swoim obecnym stanie, Jean nie mógł odczuwać zdenerwowania – jego modyfikacje genetyczne pozwalały zablokować w razie potrzeby niepożądane emocje – ale nie było mu wcale do tego aż tak daleko. Wiedział, że powinien wydać rozkaz uruchomienia dławika już teraz, ale to wymagało komendy głosowej. Raffard był wciąż za blisko wartownika i ten mógł go usłyszeć. Perrin wahał się zatem, tracąc kolejne cenne sekundy. Musiał podjąć decyzję. Przeszedł mu przez myśl pomysł przeczekania do nadejścia kolejnych rutynowych raportów, ale wolał tego nie robić. Drużyny Marines i OSA były już na pozycjach i czekały. Im dłużej tam pozostawały, tym bardziej rosło prawdopodobieństwo ich wykrycia.
             Pozwolił, by sierżant przeszedł po cichu jeszcze kilka kroków, nim wreszcie wydał rozkaz.
             -  Charlie cztery, zdalna aktywacja dławika – rzucił szeptem.
             Nie otrzymał od Erica słownego potwierdzenia, ale po kilku sekundach dostrzegł, za pośrednictwem sieci bojowej, że Raffard uniósł w górę kciuk lewej dłoni. Jego uwagę zwróciło też coś mniej optymistycznego – tkwiący dotychczas bezczynnie na swoim stanowisku wartownik zaczął rozglądać się po korytarzu, patrząc do w prawo, to w lewo. Chyba jednak usłyszał szept sierżanta, kiedy ten aktywował dławik. Perrin najchętniej uciszyłby go na dobre, ale nie mógł tego zrobić. Jeszcze nie teraz. Korytarz był pod obserwacją kamery i o ile nie dało się dostrzec poprzez nią doskonale zamaskowanych Terran, o tyle śmierć strażnika i zniszczenie działka byłyby już skrajnie trudne do przeoczenia.
             Na całe szczęście, poza chwilowym i ledwie słyszalnym dźwiękiem, Auvelianin nie mógł już dostrzec żadnych wyraźnych oznak tego, że w pobliżu znajdują się intruzi. Miał więc powody do lekkiego niepokoju, ale nie do wszczynania alarmu.
             -  Tu Charlie dwa – ponownie odezwał się Suarez – Czekam na komendę wprowadzenia wirusa.
             -  Zostań na pozycji, Charlie dwa – odrzekł Perrin – Obserwatorium nie jest jeszcze zneutralizowane.
             Żołnierze z oddział Suareza monitorowali już przepływ komunikatów wroga, ale robili to zdalnie, nie ingerując w bazę danych. Żeby użyć wrogiego terminala bezpośrednio, musieli go uruchomić i operować nim – a to zostałoby już dostrzeżone przez kamerę.
             Raffard był już po drugiej stronie korytarza i czekał na dowódcę. Ten miał ochotę po prostu przebiec przez korytarz – synchronizacja poczynań członków oddziału już zaczynała się sypać. Musiał jednak poruszać się powoli. Miał jeszcze odrobinę czasu. Ich plan uwzględniał sytuację, w której nie zdołają w pełni wykorzystać okna czasowego pomiędzy rutynowymi raportami warty.
             W pewnej chwili spojrzał nagle na pełniącego straż Auvelianina, kiedy ten zaczął nadawać jakiś komunikat. Perrinowi przemknęło przez myśl, że jednak ogłasza alarm, ale nic na to nie wskazywało. Nie rozległ się żaden sygnał, nic nie zdradzało, iż cały budynek został postawiony w stan pogotowia. Wyglądało na to, że wartownik wzywa po prostu patrol ochrony, by ten przeszukał okolicę.
             Jean miał wrażenie, że upłynęła wieczność, kiedy dołączył wreszcie do Erica przy wejściu do centrali systemu bezpieczeństwa. Spojrzał na chronometr i stwierdził, że mają już prawie dwie minuty opóźnienia.
             Pomimo sytuacji, wciąż pozostawał opanowany i teraz sprawdzał odczyty sensorów, chcąc ocenić, ilu strażników znajduje się wewnątrz pomieszczenia. On i Raffard musieli ich zastrzelić jak najszybciej, nie dając im czasu na reakcję.
             -  Tu Charlie jeden, Omega cztery w obserwatorium – oznajmił – Biorę lewą. Charlie cztery, prawa.
             -  Przyjąłem – odrzekł sierżant.
             -  Charlie dwa, wprowadzić wirusa za dziesięć sekund.
             Skinął głową Raffardowi, który w odpowiedzi uniósł broń i otworzył drzwi do centrali systemu bezpieczeństwa.
             Perrin wpadł do środka, poruszając się błyskawicznie, w ułamkach sekund, niczym maszyna. Dwukrotnie pociągnął za spust, w niemal niewyczuwalnym odstępie czasu.
             -  Tu Charlie dwa – usłyszał w sekundę po tym, jak ostatni z trafionych Auvelian osunął się już na podłogę – Wprowadzamy wirusa.
             Teraz mogli użyć przeciwko nieprzyjacielowi jego własnego sprzętu komunikacyjnego. Emitowany przezeń sygnał dławika mógł zagłuszać także łączność pomiędzy poszczególnymi żołnierzami. Systemy monitorowania zdrowia, wbudowane w kombinezony auveliańskich wartowników, nie zawiadomią centrum dowodzenia o śmierci swoich użytkowników. Nic już nie zdradzi Auvelianom, że coś jest nie tak.
             Nie było czasu do stracenia. I tak stracili już grubo ponad dwie minuty.
             -  Tu Charlie jeden, obiekt zero zneutralizowany – oznajmił – Okno czasowe: T minus cztery minuty, dwadzieścia sześć sekund.
             -  Zrozumiałem, Charlie jeden – odrzekł Akode; jeżeli nie był zachwycony niewielką ilością wolnego czasu, jakim dysponowali, to nie dał tego po sobie poznać – Katai jeden do wszystkich, kod żółty.
             Akcja oddziałów specjalnych rozpoczęła się teraz na dobre.
     
    * * *
     
             Suvore Akode gwałtownie przypadł do pleców auveliańskiego wartownika, który szedł tuż przed nim. Owinął ciasno ogonem jego talię, wraz z opuszczonymi, dzierżącymi broń ramionami, i w tej samej chwili gładkim ruchem poderżnął mu gardło. Towarzysząca mu mai derian Nosuvara zrobiła to samo z drugim strażnikiem. Zanim jeszcze Auvelianie wykrwawili się w objęciach gadów, dwaj inni komandosi z sekcji Katai – karisu Tanoka i mai faze Hasukei – wystąpili przed pobratymców i krótkimi seriami skosili kolejną parę wartowników, zaledwie ci wyszli zza rogu. Nie mieli szans zareagować.
             -  Dalej, dalej – ponaglał Akode przez komunikator, ostrożnie opuszczając martwe ciało na ziemię – Sekcja Dakei, uprzątnąć zwłoki. Sekcja Geri, postępować lewą ścieżką. Krok po kroku.
             Dwa pomniejsze oddziały komandosów OSA poruszały się równolegle, wyznaczoną uprzednio drogą, kierując się odpowiednio do centrum logistycznego oraz przylegającego doń parku maszyn – gdzie znajdowały się także lądowiska dla patrolowców Akile. Trzeci, który pozostawał z tyłu, zacierał ślady, przenosząc zabitych wartowników do pobliskich, starannie wybranych budynków koszar. Zabijali we śnie przebywających tam auveliańskich żołnierzy, aby nie mogli podnieść alarmu, a zaraz po wyjściu blokowali drzwi wejściowe. Niemal dosłownie zamieniali koszary w grobowce dla nieprzyjaciół.
             Sorevianie trzymali się przede wszystkim z dala od głównej drogi. Byliby na niej łatwiej dostrzegalni. Zamiast tego, kluczyli między zewnętrznymi, modułowymi kwaterami żołnierzy wroga. Tylko trzy ich rzędy oddzielały tyły centrum logistycznego – stanowiącego szereg połączonych ze sobą magazynów – od perymetru bazy.
             Patrole warty na terenie zajętym przez koszary były jeszcze stosunkowo rzadkie, toteż komandosi OSA przedostali się tamtędy bez trudu, unikając wykrycia. Znali na pamięć trasy przemarszu wrogich strażników i za każdym razem mogli doskonale wybrać czas i miejsce ich zabicia. Celowali w głowy i nigdy nie chybiali, toteż Auvelianie ginęli natychmiast, bez szansy na jakąkolwiek reakcję czy też zasygnalizowanie obecności intruzów.
             Sytuacja przedstawiała się jednak inaczej w okolicy centrum logistycznego. To właśnie tam skupiła się większość strażników i było ich więcej, niż zakładały pierwotne informacje od wywiadu. Soreviańscy komandosi zatrzymali się pod budynkami koszar trzeciego rzędu, obserwując stąd okolicę poprzez sensory oraz obraz orbitalny.
             -  Dakei, dołączyć do Katai natychmiast po zatarciu śladów – zarządził Akode. Teraz potrzebował wszystkich żołnierzy, aby oczyścić teren.
             Kompleks logistyczny, widziany z góry, przypominał kształtem ogromną literę L. Jej podstawę stanowiły garaże, gdzie dokonywano konserwacji i serwisowania pojazdów. Część z nich, głównie gąsienicówki służące do transportu materiałów, była ustawiona wewnątrz budynku, reszta konstytuowała park maszyn, ze stojącymi w równych rzędach bojowymi wozami piechoty Tal’sathel oraz auveliańskimi odpowiednikami czołgów – Tal’envaiami. Były tam również lądowiska dla Akile – hangar, gdzie mieściły się dodatkowe maszyny, przylegał do garaży. Pozostałą część kompleksu stanowił rząd magazynów. Jako że była już noc, żadni członkowie zwykłego personelu nie pracowali teraz w kompleksie. Gdyby nie obecność kilkudziesięciu pilnujących go strażników, można byłoby rzec, iż miejsce to jest całkiem opustoszałe.
             -  Czarni cztery i pięć, tu Katai jeden – odezwał się Akode – Zapewnijcie wsparcie snajperskie sekcji Geri w parku maszyn. Sekcja Dakei, obejść kompleks od lewej strony. Katai, od prawej.
             Sivume rozdzielił swój oddział, zamierzając wziąć Auvelian w dwa ognie. Atakując ich z dwóch różnych kierunków, komandosi OSA mieli większe szanse na zajęcie takich pozycji, aby mieć w zasięgu wszystkich wrogich wartowników jednocześnie – co umożliwiłoby im błyskawiczne ich wyeliminowanie.
             Przy okazji od razu pozbyli się części z nich – kilkunastu strażników patrolowało tyły kompleksu, przez co natknęli się na Sorevian. Nie mieli jednak szans ich dostrzec, zanim sami zostali zastrzeleni.
             Akode zaczynał się denerwować. Mieli już naprawdę mało czasu – chronometr wskazywał, że Auvelianie powinni się spodziewać kolejnej porcji rutynowych raportów za mniej, niż jeden enelit. Tymczasem jego wojownicy dopiero zajmowali dogodne pozycje, by móc przystąpić do oczyszczenia terenu. Na całe szczęście, nie trwało to już długo.
             -  Tu Dakei jeden – oznajmił garave Zafure – Jesteśmy na pozycji, czekamy na rozkaz.
             -  Tu Geri jeden – odezwała się garave Dakura – Na pozycji, czekam na rozkazy.
             W parku maszyn przebywała mniejsza część strażników, a zabójcy Genisivare mieli nań doskonały widok oraz pole ostrzału z wież strażniczych. Z tego względu, Akode postanowił powierzyć zadanie oczyszczenia tej części bazy Dakurze, sam zaś wziął większość komandosów do zajęcia pilniej strzeżonego obiektu. Należało się idealnie zgrać. Teren był otwarty i każdy z Auvelian mógł dostrzec śmierć któregokolwiek ze swoich towarzyszy, co dałoby mu szansę na podniesienie alarmu. Dlatego Akode, chcąc mieć stuprocentową pewność, po prostu sprawdził oznaczenie kodowe poszczególnych strażników, po czym zużył resztę okna czasowego na ich numeryczne przydzielenie do poszczególnych członków swojego oddziału. Każdy sivantien miał do zabicia po dwóch, trzech przeciwników. Powinni zdążyć ich zabić, przy posiadanym wyszkoleniu oraz osprzęcie.
             Tymczasem czas wolny już minął. Auvelianie w ichnim centrum dowodzenia mogli już mieć powody do niepokoju.
             -  Tu Katai jeden, ruszamy na mój sygnał – zarządził Akode – Trzy… dwa… jeden… już!
     
    * * *
     
             Kiedy Marines wreszcie mogli ruszyć do akcji, Samuel McReady wkrótce się przekonał, że będą mieli mniej roboty, niż się spodziewał. Nie miał jednak nic przeciwko temu. Dwójka jaszczurów zabójców – Zhack i Zera – podążała przed nimi, sprawnie oczyszczając teren z większości oddziałów wroga. Najpierw zlikwidowali patrole w bezpośrednim sąsiedztwie wyrwy w perymetrze, korzystając z faktu, iż są niewidoczni. Dzięki temu znacznie ułatwili ludziom wejście do środka. Później postępowali wraz z Marines w kierunku kwater auveliańskiego sztabu, mordując znaczną część wartowników, jacy stali im na drodze. Terrańscy żołnierze szli w ślad za nimi, eliminując niedobitki – głównie oddalone pary żołnierzy, którzy mogli dostrzec z dystansu śmierć własnych towarzyszy. Potem pozostawało tylko uprzątnąć ciała, czym zajmowali się Marines z sekcji Foxtrot.
             Ludzie i dwójka jaszczurów początkowo postępowali równo, jednak z czasem te ostatnie wyrwały naprzód. Okolice centrum dowodzenia były patrolowane bardziej intensywnie, niż obszar z kwaterami zwykłych żołnierzy, toteż Marines nie mogli tak po prostu wejść i zacząć strzelać. Z kolei zabójcy Genisivare mieli do wykonania inne zadanie, więc oddzielili się od terrańskich towarzyszy i korzystając z własnej niewidzialności, szybko przedostali się do kwatery sztabu.
             McReady pocieszał się myślą, że nie musi się tak spieszyć, jak para Sorevian. Zhack i Zera musieli jak najszybciej zneutralizować obiekt numer dwa – ergo, zlikwidować wrogich oficerów – natomiast zadanie Marines polegało na zabezpieczeniu terenu i niedopuszczeniu doń ewentualnych posiłków wrogiej straży. Samuel miał niewiele czasu, by pozbyć się pozostających już na miejscu strażników, a potem przygotować zasadzki na tych Auvelian, którzy mogliby przyjść z odsieczą. Wiedział, jak to zrobić. Marines ćwiczyli już wcześniej te manewry, i to wielokrotnie.
             Tyle że mieli wtedy dwa razy mniej przeciwników do zabicia.
             -  Tu Delta jeden – rzucił McReady, wychylając się ostrożnie zza rogu modułowego budynku koszar, który jako jedyny oddzielał go w tej chwili od auveliańskiego centrum dowodzenia – Echo, obejść obiekt od strony południowo wschodniej. Foxtrot, zachód.
             -  Tu Czarny jeden – odezwał się Zhack – Weszliśmy.
             McReady zerknął na chronometr, sprawdzając, ile czasu im zostało. Komunikat zabójcy oznaczał, że auveliańscy wyżsi oficerowie już wkrótce zaczną ginąć, w dodatku niebawem nieprzyjaciel mógł niebawem zacząć coś podejrzewać, stwierdziwszy, iż cała łączność przestała funkcjonować. To wszystko naraz oznaczało, że sztabowcy wroga – tak, jak to zakładały wcześniejsze symulacje – mogą lada chwila wezwać do siebie dodatkowe straże dla własnego bezpieczeństwa.
             -  Tu Delta jeden – rzucił Samuel, ze słabo skrywanym zniecierpliwieniem – Echo, Foxtrot, pospieszcie się.
     
    * * *
     
             -  Alpha trzy, pytam o status wewnętrznego systemu bezpieczeństwa – rzucił Matson.
             -  Tu Alpha trzy, potwierdzam neutralizację personelu odpowiedzialnego za kontrolę kamer systemu bezpieczeństwa – odrzekł starszy sierżant Stackmann – Włamuję się do sieci, w razie potrzeby będę mógł unieszkodliwić cały system.
             -  Zrozumiałem. Alpha dwa, masz to?
             -  Tu Alpha dwa – odezwał się Scott – potwierdzam, Alpha jeden. Wykonuję zadanie.
             Major dał znak towarzyszącemu mu kapralowi Bowerowi, by ten ruszył za nim. Obaj znajdowali się teraz w korytarzu serwisowym, wiodącym wprost do jednego z dwóch reaktorów, zasilających zakłady klonerskie. W tym samym czasie, kapitan Scott i kapral Rosen podchodzili pod ten drugi. Zadanie obydwu par żołnierzy było proste – pozbyć się personelu wroga w dyspozytorniach obydwu reaktorów, a następnie podłożyć ładunki wybuchowe pod same reaktory. To powinno całkowicie zniszczyć kompleks.
             Oddział Jaworskiego już im nie towarzyszył. Sekcja Bravo pomogła tylko Alphie dostać się do budynku, a następnie wycofała się, odesłana przez Matsona do pomocy Sorevianom. Richard wahał się przed podjęciem tej decyzji, ale ostatecznie postanowił zrobić tak, jak zakładał od początku. Nie kierowała nim jednak wyłącznie duma oraz przeświadczenie, iż jego żołnierze mogliby własnoręcznie wykonać całe zadanie. Ostatnie wydarzenia, zwłaszcza zmiany związane z przybyciem do auveliańskiej bazy wysokiej rangi kapłana Avn’khor, sprawiały teraz, że miał złe przeczucia. Obawiał się, że komandosi OSA mogą naprawdę potrzebować wsparcia. Nie chciał też, żeby ziścił się feralny scenariusz, jaki wciąż pamiętał z jednej z symulacji. Żołnierze Jaworskiego mogli obserwować obrzeża ośrodka logistycznego od północnej strony i nie dopuścić do tego, żeby trafili tam jacyś zabłąkani wartownicy.
             -  Tu Alpha dwa – powiedział w pewnej chwili Scott – Omega sześć zneutralizowany. Przygotowuję przesyłkę numer dwa.
             -  Zrozumiałem, Alpha dwa – odrzekł major – Kontynuuj.
             Tymczasem Matson i Bower dopiero podeszli pod drzwi dyspozytorni i sprawdzali właśnie odczyty sensorów. Wykazywały, iż także tutaj znajduje się sześć osób. Żołnierze ustawili się po obu stronach drzwi.
             -  Wkraczamy za trzy... – szepnął Richard – dwa… jeden…
             Otworzył wejście i jako pierwszy wpadł do środka. Znał pozycje wrogów, więc wodził celownikiem karabinu od jednego do drugiego w ułamkach sekundy. Auvelianie – czterej technicy obsługujący reaktor oraz dwaj strażnicy – odwrócili się wprawdzie odruchowo na dźwięk otwieranych drzwi, ale nie mieli szans zareagować, nawet krzyknąć. Zapewne nie wiedzieli nawet, co ich zabiło, gdyż zarówno terrańscy żołnierze, jak i wiązki laserów z ich broni były niewidoczne.
             -  Tu Alpha jeden – oznajmił Matson, gdy drzwi już się za nimi zamknęły – Omega sześć zneutralizowany, przesyłka numer jeden w drodze.
             -  Tu Katai jeden – odezwał się Akode – Potwierdź, Alpha. Gotowy do neutralizacji obiektu numer jeden?
             -  Zaprzeczam – odrzekł Richard – W przybliżeniu za dwie minuty, Katai.
             -  Zrozumiałem. Zawiadamiam, sekcje Katai, Geri i Dakei także przygotowują własne przesyłki. Do Czarnych, status neutralizacji obiektów dwa i cztery?
             -  Tu Czarny jeden, zgłaszam szesnaście koma sześć procent – rzucił Zhack.
             -  Tu Czarny dwa, osiem koma trzy procent – oznajmiła Zera.
             Matson przeliczył pospiesznie te dane. Oficerów na liście było dwunastu, wyłączając samego kapłana, którego mieli uprowadzić. Oznaczało to, że Zhack zabił już dwóch, a Zera jednego. Znając profesjonalizm zabójców Genisivare, dziewięciu pozostałych Auvelian nie miało już szans.
             -  To idzie łatwiej, niż się spodziewałem – mruknął Richard.
             Po chwili zaczął zastanawiać się, czy nie powiedział tego w złą godzinę.
     
    * * *

     
             Zera nie potrafiła powstrzymać triumfalnego uśmiechu, kiedy trzymała w objęciach konającego auveliańskiego oficera, z rękami uwięzionymi pod splotami jej ogona. Szarpał się słabo, ale nie miał najmniejszych szans wyrwać się z uścisku jaszczurzycy. Była dla niego o wiele zbyt silna, poza tym zaaplikowała mu środek odurzający w chwili, kiedy go pochwyciła, zachodząc od tyłu. Środek ów nie tylko uniemożliwiał mu koncentrację, ale także sprawiał, że Auvelianin nie czuł, że umiera, kiedy wbite w jego szyję urządzenie powoli pobierało jego krew do przygotowanej, termoszczelnej flaszki.
             Zabójczyni rozejrzała się jeszcze raz po pomieszczeniu, ale zrobiła to machinalnie, tak naprawdę bez potrzeby. Gdyby ktoś znalazł się w pobliżu, wyczułaby to. Pokój nie był ponadto zbyt ciekawym obiektem obserwacji, jako że cechowała go typowa dla Auvelian asceza. Kwatera mieszkalna oficera, który lada chwila miał umrzeć, zawierała tylko najbardziej niezbędne, surowo zaprojektowane meble, a wyjście zeń wiodło do większej, centralnej komnaty – można by rzec, pokoju gościnnego. Po jego przeciwległej stronie mieścił się drugi pokój mieszkalny. Zajmujący go Auvelianin był już martwy.
             W końcu Idrack wyczuła, że także jej druga ofiara nie wykazuje już oznak życia. Nie pozostało zatem więcej krwi do zebrania. Puściła więc oficera, pozwalając jego ciału opaść bezwładnie na podłogę. Odłączając termoszczelną flaszkę od cewki, przesunęła nią sobie tuż przy płaskich nozdrzach, by móc poczuć zapach świeżej posoki. Z najwyższym trudem utrzymywała w ryzach ogarniające ją podniecenie i poczucie triumfu. Była drapieżnikiem. Zwyciężyła i uśmierciła swoją ofiarę, nie dała jej żadnych szans. Po powrocie z akcji posmakuje jej krwi, niczym prawdziwy drapieżca.
             Jak zwykle w takich sytuacjach, odzywał się w niej także cichy szept, jaki musiało w niej wykształcić wychowanie w ramach ułożonego, kierującego się szczytnymi ideałami społeczeństwa. Ów głos przypominał jej o barbarzyństwie, jakiego się dopuszcza oraz przypominał o tym, co właściwe. Niemniej, był to w dalszym ciągu tylko szept. Sprawiał, że nie przekraczała pewnych granic, które nawet ona sama uznawała za nienaruszalne oraz pozwalał jej zachować honor. Nie umniejszał jednak jej radości z aktu zabijania, ani też nie powstrzymywał od rytuału picia krwi pokonanego wroga. Czuła się zwycięzcą – wszyscy pozostali byli albo potencjalnymi ofiarami, albo innymi drapieżnikami, którzy dysponowali jednak mniejszą siłą, niż ona. Tak czy inaczej, nawet Zera rozumiała, że ową siłę należy kierować tylko i wyłącznie wobec tych, którzy na to zasługują. Nie było żadnej chwały ani powodu do dumy w zabijaniu kogoś, kto nie jest wojownikiem, ani też w pastwieniu się nad ofiarą, która została już pokonana. Tak postępowali wyłącznie tchórze. Idrack nie zamierzała zostawać jednym z nich.
             Chowając termoszczelną flaszkę do pustej ładownicy – zarezerwowanej właśnie na ten cel – Zera nie mogła się jednak oprzeć ogarniającemu ją powoli wrażeniu, że coś jest nie tak. Tłumiło to jej poczucie triumfu, przywołując jednocześnie do porządku i nakazując ponownie uszczelnić hełm. Przyjemność przyjemnością, ale miała zadanie do wykonania. Opanowując wcześniejsze podniecenie, mogła na powrót wejść w głębszy stan skupienia, co bardziej uwrażliwiało ją na to, czego osoby nie mające za sobą szkolenia w Genisivare wyczuć nie mogły. Przede wszystkim aurę, jaka nieodłącznie towarzyszyła Auvelianom czy też psychouzdolnionym Terranom.
             Jak gdyby przyciągana przez jakąś siłę, skierowała spojrzenie na leżącego u jej stóp oficera. Był martwy, to nie ulegało wątpliwości. Lecz pomimo tego, wydawała się wciąż coś wyczuwać – słabą emanację, w jej odczuciu dość nietypową. Umysły emitowały wprawdzie jeszcze aurę krótko po śmierci ich właścicieli, ale to w ocenie Zery wyglądało inaczej.
             Kucnęła przy zabitym, sięgając jednocześnie po nóż. Rozdarła uniform przy jego szyi, a potem ostrożnymi, precyzyjnymi ruchami rozcięła mu kark. Wiedziała, gdzie i czego powinna szukać. Przeszła trening w dziedzinie zwalczania wrogich psychotroników i choć sama nie korzystała z podobnych urządzeń, to jednak dysponowała wiedzą na temat optymalnych lokalizacji implantów, stymulujących zdolności psioniczne.
             Emanacje, jakie wyczuwała, przybrały na sile akurat wtedy, gdy odsłoniła – dostawszy się w pobliże rdzenia kręgowego Auvelianina – ich prawdopodobne źródło. Nie było to coś, co widziałaby wcześniej, a jednak pojęła w lot, czym jest i do czego służy.
             -  Sihe – syknęła – Tego nie było w planie.
             Stanęła na nogi dość gwałtownym ruchem, chowając nóż i sięgając do boku głowy, by nadać ostrzeżenie. Miała jednak graniczące z pewnością przeczucie, że jest już za późno. Pogłębiło się tylko, gdy Zhack wszedł jej w słowo w ułamek sekundy po tym, jak się odezwała.
             Najwyraźniej on sam również odkrył, co się dzieje.
     
    To be continued...
  16. Bazil
    Witam ponownie.
    Odnoszę wrażenie, że trafiłem na nie najlepszy moment, by publikować ciąg dalszy swojej pisaniny. Daruję sobie chyba komentarz odnośnie spraw bieżących, bo i z drugiej strony nie uważam, bym miał w tej kwestii coś mądrego do powiedzenia. Zresztą, co tu w ogóle można powiedzieć?
    Ech... publikuję tak czy inaczej.
    Znów minął cały miesiąc, gdyż aktualny fragment był po prostu niełatwy do napisania. Zastanawiałem się nad paroma różnymi kwestiami, część napisanych już dialogów po prostu wywaliłem, ogólnie rzecz biorąc miałem mieszane uczucia co do tego, jak ów rozdział powinien wyglądać.
    Niemniej - w końcu jest.
    ================================================================================
     
     
    - XV -
     
             Jego rytm serca był przyspieszony, a oddech gwałtowny, gdy gorączkowo dusił spust karabinu. Potwór, który pędził wprost na niego, wył pod gradem metalowych kul, a jednak parł nieprzerwanie naprzód, pomimo ran. Wokół kłębiła się zaś masa podobnych jemu, równie nieustępliwych bestii. Zdawały się wypełniać całą przestrzeń pomiędzy budynkami.
             Zerknął mimowolnie na ramiona stwora – długie, muskularne, uzbrojone w szpony oraz bioniczne ostrza. Lada chwila miał wznieść jedno z tych ramion do ciosu w stojącego mu na drodze żołnierza. Ten był gotów zablokować ewentualne uderzenie, choć odczuwał narastającą panikę. Był pewien, że kiedy dojdzie do zwarcia, potwór zwyczajnie rozerwie go na strzępy. Jego jednolicie czerwone oczy pałały szaleństwem, niepohamowaną żądzą mordowania.
             W końcu jednak ogień karabinowy odniósł skutek i nogi – mocarne, choć wyraźnie mniejsze od ramion – ugięły się pod stworem. Kiedy padał na ziemię, ostatnia wymierzona weń seria rozpruła jego łeb. Lecz zaraz za nim nadchodził nadchodził następny, depcząc szczątki pobratymcy. To nie miało końca. Tego nie dało się powstrzymać.
             Nie sądził, że to możliwe, ale jego serce zabiło jeszcze szybciej, gdy kolejny viriner znalazł się na tyle blisko niego, że uniósł już do ciosu ramię, wysuwając zeń bioniczne ostrze. Zaraz zginie. Już. Teraz.
             Wtem jednak w jego polu widzenia pojawił się inny kształt. Ktoś odtrącił go na bok, wybiegając naprzód i wpadając wprost na atakującego potwora. Wokół niego pojawiło się nagle wiele innych postaci. Wyszły przed szpaler ludzkich żołnierzy, w którym stał. Rzucili się na hordę virinerów, strzelając z bezpośredniej odległości z posiadanych strzelb kasetowych, by później wdać się z nimi w walkę wręcz.
             Jaszczurzyca, która ocaliła jego samego, odtrąciła gwałtownie ramię virinera, po czym, zanim stwór zdążył zareagować, drugą ręką błyskawicznie wyjęła z pochwy długi nóż i z rozmachem wbiła go napastnikowi w łeb, od góry, przebijając czaszkę na wylot. Ku jego przerażeniu, potwór nie zwrócił na to większej uwagi – zawył wprawdzie z bólu, lecz nadal żył i spróbował teraz zaatakować Soreviankę drugim ramieniem. Wojowniczka, choć również wstrząśnięta faktem, iż viriner nadal żyje, natychmiast odzyskała rezon. Zablokowała cios potwora i odrzuciła go wstecz mocnym kopnięciem, by po chwili wymierzyć mu kolejne uderzenie nogą, tym razem z obrotu w ohydny łeb. To powstrzymało bestię tylko na ułamek sekundy, ale to w zupełności wystarczyło jaszczurzycy, by otworzyć mu nożem tors, wypruwając wnętrzności. Viriner nadal przejawiał skłonność do walki, ale kiedy spróbował ponownie uderzyć Soreviankę, ta sprawnym ruchem wyłamała mu ramię ze stawu, a potem dwoma cięciami – wyprowadzonymi tak szybko, że niemal umykającymi wzrokowi – poderżnęła mu gardło i wreszcie całkiem odcięła łeb. Odrzuciła bezgłowe ciało silnym ciosem ogona.
             Wstrząśnięty całą tą sceną, zachował jednak na tyle przytomności umysłu, by wznowić ogień, ostrzeliwując te virinery, których mógł dosięgnąć, nie rażąc przy tym Sorevian. Kiedy oponent jaszczurzycy, która ocaliła mu życie, padł wreszcie na ziemię, pozbawiony głowy, wypalił w niego ostatnią serię, po czym sięgnął do pasa, by wymienić magazynek.
             Wtedy jednak Sorevianka dopadła do niego i chwyciła go za ramię.
             -  Co wy tutaj robicie? – krzyknęła – Na drugą linię! Już, do Kagara!
             Spełnił odruchowo jej polecenie, jednocześnie rozglądając się gorączkowo – inni ludzcy żołnierze, w lekko opancerzonych kombinezonach, także cofnęli się nieco, a ich miejsce zajęli kolejni soreviańscy Strażnicy, włączający się do walki. Jedni związywali wroga w walce wręcz, inni wspomagali z dystansu ogniem ze swoich szturmowych karabinów.
             Interwencja jaszczurów dodała mu otuchy, ale nie umniejszyła jego przerażenia faktem, że napływające wciąż Ragnery zdawały się nie reagować na rany. Nigdy się z czymś takim nie spotkał. Napływały niepowstrzymaną falą na całej szerokości miejskiej ulicy, wdzierały się też do budynków, z których okien prowadzili ogień inni żołnierze.
             -  Wycofać się! – krzyknął oficer poprzez interkom – Głowice burzące na ulicę i odwrót na nowe pozycje!
             Z ledwością utrzymał równowagę, gdy subatomowe ładunki – odpalone z mobilnych wyrzutni rakietowych i naprowadzone na cel poprzez zdalnie sterowane drony – eksplodowały pośród kłębowiska potworów, poważnie przerzedzając ich szeregi. Niektóre z nich jednak wciąż żyły, pomimo straszliwych obrażeń.
             W ruch poszły wreszcie plazmowe miotacze płomieni, gdy walczący w zwarciu Sorevianie usiłowali za ich pomocą stworzyć wolną przestrzeń, dzięki której sami mogliby się cofnąć.
             Jaszczurzyca, która walczyła tuż przed nim, teraz znów na niego wpadła.
             -  Odwrót, żołnierzu! – ryknęła mu prosto w twarz – Osła…
             I on, i ona krzyknęli jednocześnie, kiedy z jej piersi wysunęło się bioniczne ostrze. Viriner, który zaatakował ją od tyłu, uniósł ją teraz w powietrze, przesuwając ostrze ku górze, rozpruwając ciało Sorevianki. Wyła z bólu, buchając krwią z pyska.
             -  NIEEE!!! – człowiek, ochlapany posoką jaszczurzycy, wydał z siebie teraz okrzyk rozpaczy.
             Ruszył do przodu, strzelając wprost w virinera. Musi go powstrzymać, musi coś zrobić. Zaledwie jednak zrobił krok, zaledwie pociągnął za spust, a ostrze drugiego potwora, który obszedł pobratymcę z lewej, cięło go głęboko w nogę, niemal ją odrąbując.
             Upadł gwałtownie, krzycząc nadal – tym razem z bólu. Leżąc na plecach, wystrzelił serię prosto w łeb napastnika. Kule zmasakrowały mu pysk, ale go nie zabiły. Parł nadal przed siebie, wiedziony bezrozumną furią.
             Człowiek czołgał się bezradnie wstecz, rozpaczliwie próbując mu umknąć. Wokół zapanował kompletny chaos. Virinery przedarły się miejscami przez szereg Strażników. Dopadły strzelców. On sam widział, jak jeden z jaszczurów blokuje cios jednego Ragnera, by po chwili zostać przeszytym bionicznym ostrzem drugiego, który zaszedł go z boku. Inny potwór – nie zważając na ogień z karabinu – rzucił się z pazurami na stojącego w drugim rzędzie, ludzkiego żołnierza, powalając go na ziemię i rwąc na sztuki, dopóki jeden z jaszczurów nie zrzucił go z ofiary silnym kopnięciem, wypalając następnie wielokrotnie ze strzelby kasetowej. Jakiś Sorevianin, owładnięty bitewną furią, wpadł całym ciałem na virinera, dźgając go wielokrotnie nożem i wreszcie chwytając kłami za gardło, kiedy stwór spróbował go ugryźć.
             Ktoś chwycił go za ramię. Wołał do niego po imieniu. Szarpnął go wstecz, usiłując odciągnąć z dala od zagrożenia. Wolną ręką strzelał w nadchodzące potwory, pomimo ciężaru i odrzutu karabinu.
             Za mało. Za późno.
             Bestia, której brązowy pancerz był wciąż poplamiony krwią zabitej jaszczurzycy, rzuciła się na niego, rozciągniętego wciąż na ziemi. Wbiła mu w barki oba komplety pazurów, szarpiąc go gwałtownie, rozrywając stawy, przy wtórze jego wrzasków…
     
     
    * * *
     
     
             Wciągnął gwałtownie powietrze, zdając sobie sprawę, że ktoś nim potrząsa.
             -  Jean, obudź się – usłyszał nieludzki, a mimo to znajomy głos.
             -  Nie śpię, już nie śpię – wymamrotał w odpowiedzi.
             Kapitan Perrin siedział sztywno na ziemi, oparty plecami o drzewo, z wyciągniętymi prosto nogami. Miał na sobie kompletny pancerz wspomagany – brakowało jedynie hełmu, który leżał na ziemi u jego boku. Tuż obok klęczał Kilai, również w pełnym kombinezonie. Wizjer, jaki normalnie osłaniał jego twarz, był w tej chwili otwarty i odchylony do tyłu. W słabym świetle, Jean ujrzał żółte oczy jaszczura, z zaokrąglonymi w ciemności źrenicami, wpatrzone prosto w niego.
             -  Niech zgadnę – Sorevianin mówił szeptem, co przypominało wężowy syk – znów śmierć Akory?
           - Nie – odrzekł Perrin, kwitując odpowiedź westchnieniem – Tym razem chodzi o to, co było w pięćdziesiątym czwartym. Wtedy, gdy po raz pierwszy pojawiły się te nowe Ragnery, bez scentralizowanego układu nerwowego. Pamiętasz?
             -  Jak mógłbym zapomnieć? Do dzisiaj przecież musimy z nimi walczyć.
             -  Ale teraz chodzi mi o ten jeden dzień. Ten parszywy dzień. Wtedy, to była nowość, zupełne zaskoczenie, szok.
             Jean powoli rozejrzał się po okolicy. Oddział terrańskich i soreviańskich żołnierzy rozłożył się na niewielkiej, leśnej przestrzeni w czymś, co z dużą dozą wyrozumiałości można było nazwać obozem. Większość operatorów zajmowała jego centrum, na różne sposoby usiłując odpocząć. Pozostali zajęli miejsce na obrzeżach, pełniąc wartę. Była jeszcze noc, choć wyglądało na to, że powoli się przejaśnia. Znacznie ostrzejszy niż u zwykłego człowieka zmysł wzroku, pozwolił kapitanowi stwierdzić, że oprócz Kilaia, w bezpośredniej okolicy znajdowali się także Zera Idrack, kapitan Jaworski oraz trzech żołnierzy z jego oddziału – Ramirez, Wulf i Miyazaki. Żaden z nich nie spał, choć wcześniej maszerowali przez cały dzień. W pewnej odległości, z boku, siedział oparty o drzewo Zhack Khesarian, który wydawał się uważnie obserwować całą scenę. Wizjery jego i Zery były otwarte, tak jak u innych obecnych Sorevian.
             -  Widziałem wiele strasznych rzeczy, kiedy jeszcze razem walczyliśmy – oświadczył Jean z powagą – Rzeczy, których wolałbym nie pamiętać. Ale ten dzień, kiedy Ildanie po raz pierwszy wysłali zmodyfikowane Ragnery, był jednym z najgorszych. Pewnie wyda ci się to dziwne, ale wasz widok, kiedy ginęliście, wydawał mi się wtedy jeszcze bardziej przerażający, niż same virinery i reszta tego paskudztwa. Wiesz, oczywiście, że dla większości ludzi wyglądacie jak potwory?
             -  Słyszałem o tym – przytaknął beznamiętnie Kilai, siadając w przysiadzie klęcznym i odwracając wzrok; wyglądał w tej chwili tak, jakby medytował.
             -  Ale wiesz, kiedy się walczyło u waszego boku, wyglądało to całkiem inaczej. Wy przecież jesteście dobrymi potworami. Nie to, co te virinery, które chciały nam wszystkim wypruć flaki. Wy byliście po naszej stronie. Sama wasza obecność dodawała otuchy, bo przecież… wy się nie boicie, jak my. Wy wzbudzacie strach w innych. My byliśmy słabi, ale wy silni. Na was zawsze można było polegać. Można było liczyć, że wy na pewno się nie złamiecie, nawet jeśli my spanikujemy.
             Kilai uśmiechnął się ironicznie, wciąż wpatrzony w przestrzeń. Nie skomentował.
             -  Ale tamtego dnia… nawet wy sobie nie radziliście – ciągnął Perrin – Nie wszyscy. Może sobie to wymyśliłem, ale to był chyba pierwszy raz, jak widziałem któregoś z was, kiedy był po prostu przerażony. A jeśli wy nie dajecie rady, to co będzie z nami?
             -  Mówiłeś już o tym – stwierdził jaszczur – A ja powiedziałem ci, że gadasz głupio. Nie powinniście polegać na nas, powinniście ufać własnej sile. Po to istniały wasze oddziały samoobrony. Samo to było dowodem, że sami potraficie walczyć także i bez naszego udziału. Mnie samemu, i z pewnością nie tylko mnie, zawsze to imponowało. Poza tym, nie masz racji, mówiąc, że się nie boimy.
             -  Wiem o tym – odparł Jean, a jego głos stał się nagle zrzędliwy – Do cholery z tą całą filozofią, ja po prostu znałem tych, którzy tam byli. I tamtego dnia, i podczas każdej innej bitwy. Znałem Akorę, znałem Sinurego, znałem Kiserę… A potem widziałem, jak te cholerne bydlęta rozrywają ich na strzępy.
             -  Mówiłem ci już, żebyś tego nie rozpamiętywał – powiedział surowo Kilai, znów spoglądając na człowieka.
             -  Łatwo ci mówić – odrzekł cierpko Perrin – Powiedz mi lepiej, dlaczego ty sam tego nie rozpamiętujesz. Postanowiłeś o tym po prostu zapomnieć?
             -  Nigdy o tym nie zapomniałem – zaoponował Sorevianin – ale usiłuję znaleźć jakieś pocieszenie. Ci, których znałem, zginęli, a ja nic już nie mogę na to poradzić. Wierzę jednak, że Feomar przyjął ich do swojego królestwa… i że wszyscy się tam kiedyś ostatecznie spotkamy. Kto wie, może spotkamy tam nawet swoich terrańskich towarzyszy.
             -  Wygląda na to – Jean roześmiał się nerwowo – że muszę przejść na waszą wiarę.
             -  Terranin wyznawcą sivaronów? – Kilai parsknął śmiechem – Ciekaw jestem, co by powiedzieli kapłani, gdyby to usłyszeli. Poza tym, nie wiem, czy ci to naprawdę potrzebne. Na co dzień nie sprawiasz wrażenia, jakbyś miał problem. Pamiętam, że twoja wesołość bywała dla niektórych wręcz irytująca.
             -  Nadal bywa – przyznał Perrin, z nutą sarkazmu.
             -  Więc może ograniczyłbyś ją do sytuacji, z których śmieją się także inni?
             -  Nie rozumiesz – człowiek pokręcił głową – Mnie to naprawdę śmieszy. Może szara rzeczywistość wydaje mi się na tyle chora, że każdy powód jest dobry, żeby się śmiać.
             -  A może po prostu próbujesz od tej rzeczywistości jakoś uciec? – Kilai przekrzywił łeb, jak zdziwiony pies.
             Jean pokiwał powoli głową, znów śmiejąc się nerwowo.
             -  To się podobno nazywa „eskapizm” – stwierdził z namaszczeniem.
             -  Przeczytałeś o tym w jakiejś e-książce? – jaszczur uniósł bezwłose brwi.
             -  Nie. Coś takiego powiedział mój lekarz.
             Obaj żołnierze roześmieli się cicho, choć był to śmiech zabarwiony goryczą. Raptem kapitan zorientował się, że w tej chwili wszyscy w okolicy wydają się śledzić przebieg rozmowy, choć nie mogli usłyszeć wiele, skoro on i Kilai mówili szeptem. Także Zera wpatrywała się w nich z typowym dla niej, cynicznym uśmiechem na twarzy. Co więcej, właśnie następowała zmiana warty i Jean dostrzegł zbliżającego się majora Matsona, który najwyraźniej opuścił obrzeża „obozu”, wracając pomiędzy odpoczywających żołnierzy ze swojego oddziału.
             -  Niemniej, masz rację – oznajmił Perrin, jeszcze przez dłuższą chwilę obserwując przełożonego, który zasiadł obok Jaworskiego i wdał się z nim w rozmowę – Nie ma sensu użalać się nad sobą, ani w kółko rozpamiętywać śmierć innych. Trzeba po prostu robić swoje. Obojętnie, jak sobie z tym radzisz.
             -  A czy nie myślałeś kiedyś nad tym – powiedział powoli Kilai – żeby po prostu zrezygnować? Ciebie nie trzyma przysięga złożona Feomarowi.
             -  Od czasu do czasu może i myślałem – przyznał Jean, wzruszając ramionami – ale chociaż nie wiąże mnie żadna przysięga wobec waszego boga, mam inne zobowiązanie. Mówiłem ci już… zresztą, tak naprawdę dwa razy – Perrin uśmiechnął się ironicznie, nawiązując w myślach do niedawnego spotkania, gdy jaszczur zadał mu to samo pytanie, które padło z jego strony wiele lat temu – że zdecydowałem się wstąpić do armii z całkiem… idealistycznych pobudek, że tak powiem. I nic się od tamtej pory nie zmieniło. Powiem więcej, przeszło mi przez myśl, że w tej chorej sytuacji może być mimo wszystko jakiś cel.
             -  Jaki cel?
             -  Kiedyś nasze rasy toczyły ze sobą wojnę, później zostały sojusznikami… a kiedyś może będzie tak, że będziemy siebie nazywać przyjaciółmi. Może brzmi to naiwnie, ale naprawdę wierzę, że w pewien sposób budowaliśmy lepsze jutro. Pewnego dnia w końcu pokonamy tych Auvelian, pokonamy też Ildan… i może też nadejdzie taki czas, że stosunki między nami będą normalne. Międzyrasowa wspólnota, i tak dalej. Ale ktoś z nas musi się poświęcić, żeby to w ogóle było możliwe. Trzeba wierzyć.
             -  Daj spokój – wtrąciła nieoczekiwanie Zera, uśmiechając się złośliwie – Brzmi to, jakbyś powtarzał jakąś oficjalną propagandę.
             -  Ale ja w to naprawdę wierzę – zaperzył się Perrin – i nie słyszałem na ten temat żadnej oficjalnej propagandy. Dlaczego uważasz, że to takie nierealne? Kiedyś, wiele wieków temu, wydawało się nierealne, żeby wszystkie narody terrańskie czy soreviańskie żyły w ramach jednego państwa, rządziły się wspólnie. Ale dzisiaj rzeczywiście tak jest. Już nie prowadzimy wojen ze sobą nawzajem, wy zresztą też. Może Aderiańczycy czy Likarańczycy miewają zwykle inne poglądy, niż wy, Faveliańczycy, ale to nie do pomyślenia, żebyście mieli ze sobą prowadzić wojny, prawda? Więc podobnie może…
             Jean urwał, usłyszawszy śmiech jednego z jaszczurów. Zdziwiło go to, a po chwili zamarł w całkowitym zaskoczeniu, kiedy zorientował się, który z Sorevian się śmieje.
             To był Zhack Khesarian.
             Lider soreviańskich zabójców, który do tej pory nigdy nawet się nie uśmiechnął, teraz śmiał się otwarcie – początkowo cicho, lecz z każdym wdechem coraz donośniej – spoglądając na Perrina. Ta nagła odmiana wcale nie wydała się jednak człowiekowi pokrzepiająca. Śmiech Zhacka był bowiem zimny, pogardliwy, całkowicie pozbawiony wesołości – taki właśnie, jakiego Jean spodziewałby się po nieobliczalnym mordercy. Jego brzmienie przyprawiało Terranina o ciarki.
             -  Co, do cholery… – zaczął, podczas gdy Khesarian śmiał się coraz głośniej, tak że teraz widać było tylko wnętrze jego rozdziawionej paszczy.
             -  Egzekutorze? – powiedział Kilai, lekko uniesionym głosem.
             Śmiech Zhacka urwał się dość gwałtownie, a jego pysk zastygł w przerażającej parodii jaszczurzego uśmiechu. Ostre kły były obnażone, lecz twarz nie wyrażała żadnych radosnych uczuć. Było to na swój sposób jeszcze gorsze, niż ten zimny śmiech sprzed chwili.
             -  Navela – wykrztusił wreszcie, wstając na nogi i nie przestając uśmiechać się upiornie – Przepraszam na chwilę.
             Perrin, który odczuwał teraz lekki niepokój, zorientował się, że wszyscy obecni odprowadzają Khesariana wzrokiem, kiedy ten odchodził. Ku swojemu zdumieniu, zauważył, że nawet Zera przestała uśmiechać się złośliwie i także obserwowała swojego dowódcę z powagą wypisaną na twarzy. Jean mógłby przysiąc, że w jej spojrzeniu także dostrzega lekki niepokój, ale po chwili doszedł do wniosku, że to musiała być tylko jego wyobraźnia.
             -  Co to, k***a, miało być? – zapytał wreszcie, kiedy zabójca już się oddalił – To jakiś wariat, czy co?
             -  A czy ktokolwiek z nas jest całkiem normalny? – zapytał cierpko Kilai – Niemniej, trafiłeś w sedno. Ale nie przejmuj się, na co dzień można na nim polegać. Powiedzmy, że to tylko takie humory. Jak u Zery – jaszczur wskazał łbem zabójczynię – tylko rzadziej i… trochę inaczej.
             -  Co go tak cholernie rozśmieszyło?
             -  Powiedzmy – odezwała się Zera, bez cienia ironii – że trafiłeś w czuły punkt. Może nawet przypominasz mu jego samego, sprzed kilkudziesięciu lat. Poza tym, pewnie mu się spodobał ten kawałek o tym, jak żyjemy w zgodzie. Był przecież w Gildii Cieni wtedy, gdy ją pacyfikowano. Zabijał tamtego dnia naszych, z Milicji, OSA, Strażników ze Straży Sorev. Byli tam pewnie i Faveliańczycy, i Aderiańczycy, i Likarańczycy.
             -  To dlatego jest taki porąbany? – do rozmowy niespodziewanie włączył się Matson, który stanął na nogi i podszedł bliżej Zery – Bo któregoś tam dnia musiał strzelać do swoich?
             Idrack parsknęła kpiąco.
             -  Chodzi o coś więcej – odparła z lekką pogardą w głosie – Nigdy mi się szczególnie nie zwierzał… w końcu, dlaczego miałby o tym rozmawiać ze mną? Ale wiem, że życie wielokrotnie wystawiało jego idealizm na próbę. Tamtego dnia, a to było trzynaście lat temu, chyba w końcu pękł. Stracił wtedy dwie osoby, które były mu najdroższe.
             -  Pewnie brata i siostrę, albo inne rodzeństwo? – zapytał Jean.
             -  Jedynego brata – odrzekła Zera – i tę, którą kochał jak rodzoną siostrę.
             -  No dobrze, mogę to zrozumieć. U was takie osoby są najważniejsze. Ale samo to nie tłumaczy…
             -  Nic nie rozumiesz – Idrack powtórnie parsknęła – Zhack sam go zabił, własnoręcznie. Zastrzelił własnego brata.
     
     
    * * *
     
             Spoglądając na wynurzające się znad widnokręgu słońce, Matson przymknął na chwilę oczy, pomagając im przyzwyczaić się do światła. Obok niego stał Akode, który kończył właśnie konsumpcję podręcznej racji żywnościowej – tabliczki skondensowanego, suszonego mięsa z tłuszczem i owocami, nazywanej potocznie lakenem.
             -  Która godzina? – zapytał jaszczur, zgniatając w dłoni opakowanie – Możesz podać według waszej miary.
             -  Za dwie minuty piąta. Czas już prawie nadszedł. Tamci powinni się tutaj zaraz zjawić.
             Dwaj oficerowie znajdowali się w tej chwili na skraju lasu, w pewnej odległości od pozostałych żołnierzy. Matson trzymał w dłoni przenośne łącze i co jakiś czas spoglądał w niebo, jak gdyby mógł w ten sposób dostrzec usytuowaną wysoko w orbicie sondę szpiegowską.
             W końcu jednak odwrócił się, słysząc znajomy głos – to zbliżali się McReady oraz Zhack Khesarian. Wizjer hełmu soreviańskiego zabójcy był otwarty, odsłaniając jego twarz, zastygłą w normalnym dla niego, ponurym wyrazie. Tworzyło to w tej chwili silny kontrast z jego zachowaniem sprzed nieco ponad godziny, czego świadkiem był również sam Matson. Major postanowił jednak chwilowo o tym zapomnieć – mieli ważniejsze sprawy na głowie.
             -  Podejdźcie tutaj – powiedział, zapraszając przybyłych gestem – Zaraz zaczynamy.
             Richard aktywował łącze i po chwili wyświetlacz holo ukazał im dwuwymiarowy wizerunek głównego menu dostępu do danych z sondy. Kiedy każdy z oficerów ustawił się już obok niego, również wpatrzony w urządzenie, Matson wywołał obraz z orbity.
             -  Osiągnie cel za pół minuty – oznajmił, wydając maszynie komendę przeniesienia się na wskazane współrzędne – Sprawdzimy, czy Auvelianie…
             Nie dokończył, bowiem jego uwagę momentalnie odwrócił sygnał odbioru nowej transmisji. Zaskoczony, dopiero po dłuższej chwili zaakceptował połączenie. Obraz ze skanu orbitalnego został częściowo przesłonięty przez okno rozmowy. Kiedy tylko komputer rozkodował przekaz, na wyświetlaczu holo pojawiła się twarz pułkownika Yarona.
             -  Nareszcie mogę się z panami porozumieć – powiedział oficer bez żadnych wstępów – Zanim przejdę do rzeczy, chcę zapytać o status oddziału oraz operacji.
           - Nie napotkaliśmy żadnych problemów, które byłyby warte zgłoszenia, panie pułkowniku – odrzekł Matson, szybko odzyskując rezon – W początkowych etapach musieliśmy ominąć wiele auveliańskich patroli, a ich częstotliwość była zdecydowanie większa, niż zakładaliśmy… jednak w przeciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin nie natknęliśmy się na żaden. Nie ponieśliśmy strat, wszyscy żołnierze są w pełni sprawni i nic nie wskazuje na to, by nieprzyjaciel zdawał sobie sprawę z naszej obecności.
             -  Miło mi to słyszeć – Yaron sprawiał wrażenie zatroskanego, co wcale nie spodobało się majorowi – Obawiam się jednak, że mam dla panów dwie nowe wiadomości i niestety obydwie są złe. Auvelianie mogą namierzyć ten sygnał, więc będę się streszczał.
             -  Słuchamy, panie pułkowniku – Matson poczuł, że jego przypuszczenia się sprawdzają.
             -  Po pierwsze, trzy dni temu odebraliśmy czarny kod. Chodzi o Epsilon Dwa. Nie wiemy jeszcze, jak na to zareaguje nieprzyjaciel, ani czy zainteresuje się waszym rewirem. Na razie brak ruchów z ich strony, ale to może się w każdej chwili zmienić. Tak czy inaczej, miejcie się teraz podwójnie na baczności.
             Matson zbaraniał. Epsilon Dwa był kryptonimem oddziału specjalnego, o którego istnieniu dowiedzieli się w wyniku telepatycznej wiadomości od Ezekiela. Jego zadaniem było przeprowadzenie pozorowanej operacji, by odwrócić uwagę Auvelian od prawdziwego celu. Jeżeli zostali wykryci przedwcześnie, a ich misja zakończyła się fiaskiem, wróg mógł w każdej chwili skierować wzrok ku innym miejscom w rejonie thoraliańskim, stanowiącym potencjalne cele dla Terran. W tym celowi operacji „Wilcze stado”. Oczywiście, całe zajście mogło też uśpić czujność Auvelian i utwierdzić ich w przekonaniu, że udaremnili faktyczną operację za liniami wroga, lecz Matson nie był takim optymistą, by zakładać podobny scenariusz.
             -  Przyjęliśmy, panie pułkowniku – odrzekł za Richarda Akode, kiedy major przez dłuższą chwilę milczał, nie udzielając odpowiedzi – Jaka jest druga wiadomość?
             -  To już się panom naprawdę nie spodoba – ostrzegł Yaron – ale tego samego dnia, gdy poinformowano mnie o przechwyceniu grupy Epsilon Dwa, otrzymałem jeszcze nowe dane od wywiadu, które znacząco zmieniają cel waszej operacji i włączają weń nowe wytyczne.
             -  Czy to znaczy, że wszystko, co dotychczas wiedzieliśmy, jest teraz nieaktualne? – zapytał soreviański oficer z niedowierzaniem.
             -  Nie jest aż tak źle – odparł kojąco pułkownik – Wasza misja w dalszym ciągu polega na dokonaniu sabotażu oraz zlikwidowaniu wrogich oficerów. W ostatnim czasie wywiad uzyskał jednak informację, że baza, którą macie zinfiltrować, będzie wizytowana przez naczelnego dowódcę wojsk inwazyjnych na Aratronie. Wielkiego Kapłana Isal’umavena, członka auveliańskiego Konklawe.
             -  Rozumiem, że jego również mamy zlikwidować? To nie zmienia znacząco…
             -  Nie – uciął Yaron – Macie go wziąć żywcem i uprowadzić. Wytyczne przewidują, że ma się znaleźć w naszych rękach żywy. Jest zbyt cenny, żeby go zabijać.
             Po tych słowach, przez długą chwilę panowało całkowite milczenie. Matsonowi i tym razem zabrakło języka w gębie, toteż odpowiedzi znów udzielił Akode.
             -  Nowy rozkaz przyjęty, panie pułkowniku – głos jaszczura był spokojny i opanowany, lecz dało się w nim wyczuć tłumioną frustrację – Obezwładnimy jeńca i zabierzemy go do strefy ewakuacji.
             -  Mam taką nadzieję – odrzekł Yaron – Nie chciałbym krakać, ale… jeżeli transport więźnia na nasze terytorium okaże się niemożliwy… na przykład, jeżeli droga ucieczki zostanie wam odcięta… będziecie upoważnieni do zlikwidowania go. Ale macie rozkaz zrobić to tylko w ostateczności. Nikt z nas nie chce się chyba później tłumaczyć tym z góry.
             -  Tak jest, panie pułkowniku – odparł Akode, wciąż opanowanym głosem – Zgłosimy się ponownie następnego dnia, kiedy już wykonamy zadanie.
             -  Przyjąłem. Powodzenia i bez odbioru.
             Kiedy wizerunek Yarona zniknął już z holograficznego wyświetlacza, jeszcze przez kilka długich chwil panowało nerwowe milczenie. Przerwał je Matson.
             -  Popier****ło ich, czy co? – rzucił, nie kryjąc wściekłości – Przez kilka bitych tygodni przygotowywaliśmy się do tego zadania, a teraz nagle musimy zmieniać plan? W dniu akcji? Dlaczego właściwie mamy go… Nie prościej byłoby po prostu kazać tamtej Zerze poderżnąć mu gardło?
             -  Zera może wziąć go żywcem, jeśli dostanie taki rozkaz – oznajmił Akode, również jawnie poirytowany – Zabójcy Genisivare są wyszkoleni i wyposażeni również do takich zadań. Martwi mnie co innego… jak w ogóle mamy ukryć jego obecność przed Auvelianami? Kiedy tylko się dowiedzą, że porwaliśmy naczelnego dowódcę, wyślą za nami wszystkie patrole. I nie będą mieli większych trudności z jego namierzeniem, jeżeli tylko postanowią śledzić jego psyche!
             -  Mamy jeszcze inhibitory psioniczne – wtrącił McReady – Powinny zamaskować jego sygnaturę. Oni sami zresztą mają inhibitory… w tych maskach, które noszą.
             -  Te maski nie służą do tego, żeby czynić ich całkowicie niewykrywalnymi. Poza tym, to on będzie ją kontrolował, nie my. Czy ktoś z nas zna mechanizm jej działania na tyle dokładnie, by przeprogramować ją tak, jak chcemy?
             -  Tak czy inaczej – rzekł Matson – czarno widzę tę naszą ewakuację. Już wcześniej miałem wątpliwości, czy w ogóle się nam uda, ale teraz to już naprawdę mamy przej***ne. Naczelny dowódca operacji… Czy ich naprawdę porąbało? Jesteśmy żołnierzami oddziałów specjalnych, a nie piep***nymi superbohaterami.
             -  Musimy spróbować – oznajmił Akode – Ale chyba będziemy musieli się rozdzielić podczas ewakuacji. Auvelianom trudniej będzie nas śledzić. Nie będą wiedzieli, z którą grupą porusza się ich dowódca.
             -  Na razie proponuję, żebyśmy działali zgodnie z dotychczasowym planem – ponownie wtrącił McReady, który przemawiał najbardziej opanowanym głosem, choć wciąż dalekim od spokojnego – Sam powiedziałeś, że Zera może go wziąć żywcem, więc po prostu dostanie rozkaz, żeby jego jednego nie zabijać. Chyba potrafi się opanować i nie wypruć mu flaków?
             Akode wypuścił powietrze z przeciągłym sykiem. Sprawiał teraz wrażenie nie tyle zirytowanego, co sfrustrowanego i zmęczonego.
             -  No, dobrze – powiedział wreszcie, zwracając się teraz do Matsona – Richard, masz już ten skan orbitalny bazy?
             -  Mam – potwierdził major, którego złość nie zdążyła jeszcze ostygnąć, a obraz holo na wyświetlaczu tylko dolał oliwy do ognia – i wygląda na to, że Yaron nie powiedział nam jeszcze o trzeciej złej wiadomości. Nie wiem, czy ktoś im dał cynk po przechwyceniu Epsilon Dwa, czy może to dodatkowe środki ostrożności w związku z tą całą wizytacją… ale wygląda na to, że podwoili straże. Widzicie?
             Major przybliżył obraz z sondy szpiegowskiej tak, aby wszyscy dokładnie widzieli, tak jak on sam, że patrole auveliańskich żołnierzy na terenie bazy są gęstsze i bardziej liczne, niż podawały to informacje wywiadu, na jakich komandosi opierali swój plan.
             -  Powiedziałbym, że miewałem już gorsze dni – oznajmił powoli Akode – ale chyba sobie tego nie przypominam. Feomar nas wystawia na próbę, czy może jest zajęty czymś innym?
             -  Niezależnie od tego, co robi wasz bóg – stwierdził kwaśno McReady – nie przyjdzie tutaj i nie powie nam, co powinniśmy teraz zrobić. Musimy improwizować.
             -  Tylko jeśli nie będzie innego wyjścia – odparł jaszczur – Proponuję, żebyśmy dotarli w pobliże celu jeszcze przed zmierzchem, a potem poświęcili jak najwięcej czasu na obserwację. Może dzięki temu będziemy wiedzieli, jakie zmiany wprowadzić do naszego planu, żeby pasował do nowej sytuacji.
             -  Oby tylko te zmiany nie wymuszały na nas czekanie przez cały dzień, zanim coś wymyślimy – rzekł Matson – Formalnie rzecz biorąc, ty jesteś dowódcą i to do ciebie należy decyzja, czy atakujemy zgodnie z planem, czy czekamy. Przypominam ci tylko, że czas spotkania z desantowcami, które mają nas ewakuować, został dokładnie wyznaczony. Spóźnimy się o jeden dzień, a nie zdążymy tam dojść i resztę drogi do domu pokonamy pieszo. Może wtedy byśmy się przekonali, czy faktycznie nie jesz byle czego.
             Major nie był ani trochę rozbawiony własnym żartem, lecz Akode musiał być najwyraźniej w lepszym nastroju od niego, gdyż jego pysk wykrzywił się w sardonicznym uśmiechu.
             -  Uwierz mi, że nie chcesz się o tym przekonywać – odparł, po czym oznajmił z powagą, teraz już całkiem opanowanym tonem – Zapisz te współrzędne i zatrzymaj sondę na pozycji. I prześlij dane z łącza bezpośrednio do komputerów naszych kombinezonów.
             -  Już się tym zajmuję – odrzekł Richard – Możesz wywołać podgląd z orbity, kiedy tylko będziesz go potrzebował. Wracajmy lepiej do oddziału, musimy zaraz ruszać.
             Po wyłączeniu komputera i odłożeniu go do plecaka, Matson nie od razu jednak podążył w kierunku „obozowiska” swoich żołnierzy. Zwrócił się najpierw do Zhacka Khesariana, który przez całe spotkanie milczał i jako jedyny sprawiał wrażenie całkowicie obojętnego wobec ich nowej sytuacji.
             -  A teraz chciałbym zapytać… – rzekł z powagą, patrząc jaszczurowi w oczy – Co to miało być? Ten występ sprzed półtorej godziny?
             Zabójca prychnął z pogardą.
             -  Nic, co powinno cię obchodzić – odrzekł lekceważącym tonem.
             -  A jednak mnie obchodzi. Przykro mi z powodu twojego brata, czy czegokolwiek innego, co przeżyłeś, ale mnie zależy na bezpieczeństwie moich żołnierzy. I nie tylko moich.
             Zhack nie od razu udzielił odpowiedzi. Postąpił krok naprzód i zbliżył pysk tak blisko twarzy majora, że niemal dotkął jego czubkiem nosa człowieka. W jego gardle wzbierał gniewny pomruk.
             -  Nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówisz – wywarczał.
             Matson nie dał się zbić z tropu.
             -  Więc może mi to wyjaśnisz? – zapytał z surowością w głosie.
             -  Słuchajcie, może byście… – zaczął Akode, lecz został zignorowany.
             -  Nie muszę ci niczego wyjaśniać – odparł Zhack – Zresztą, i tak byś tego nie zrozumiał. Więc, skoro mój śmiech najwyraźniej nikogo nie zabija, może przeszedłbyś po tym do porządku dziennego i nie wtrącał się w nie swoje sprawy?
             -  Twoje problemy są moją sprawą bardziej, niż ci się wydaje. Po pierwsze, to ja i Akode dowodzimy tą operacją, więc formalnie mi podlegasz. Po drugie, skoro bierzesz udział w tej operacji, wolałbym wiedzieć, czy ci znów nie odbije akurat wtedy, gdy…
             Urwał, odruchowo sięgając prawą ręką do pasa z bronią i unosząc lewą do obrony.
             Wszedł w stan bitewnego skupienia niemal natychmiast, dzięki czemu mógł poruszać się i reagować nadludzko szybko, ale i tak spóźnił się dosłownie o ułamek sekundy.
             Zhack rzucił się na niego bez żadnego ostrzeżenia. Ruchem tak szybkim, że całkiem nieuchwytnym dla zwykłego ludzkiego oka, sięgnął po swój długi nóż i natarł na Matsona, mierząc w jego szyję. Odtrącił wyciągniętą do obrony rękę majora i pchnął go ramieniem, aż Terranin uderzył plecami w drzewo. W ułamek sekundy później klinga noża znajdowała się już przy gardle Richarda. Matson zdążył wyjąć pistolet i przytknął go do brzucha zabójcy, ale ten przewidział jego ruch – wolną rękę położył na broni, blokując ją i uniemożliwiając jej odbezpieczenie.
             Przez krótką chwilę dwaj żołnierze trwali w bezruchu, wpatrując się w siebie nawzajem z nieukrywaną złością. W tym samym czasie Akode i McReady okrzykami nawoływali ich, by się opanowali, lecz na razie nie interweniowali.
             -  Kim ty jesteś, żeby mnie oceniać, człowieku? – wycedził Zhack – Dla twojej informacji, minęło kilkanaście lat od dnia, kiedy to się stało. To dłużej, niż ty sam służysz w siłach specjalnych. Przez cały ten czas nie zniweczyłem żadnej akcji, nigdy nie naraziłem bez potrzeby członków swojego oddziału. Czy to dla ciebie dostatecznie pocieszające?
             -  Jak cholera – odwarknął Matson, który w głębi ducha zmagał się teraz z urażoną dumą; był pewien, że dzięki swoim genetycznym modyfikacjom, może stawić czoła choćby i soreviańskim zabójcom, jaszczur jednak całkiem go zaskoczył; nie spodziewał się po prostu tak gwałtownej reakcji – Odpowiadając na twoje pytanie, jestem oficerem z twojego oddziału, a to, co teraz robisz, wcale mnie nie przekonuje, że mogę ci zaufać.
             -  Tylko wtedy, gdy sobie wymyślisz, że możesz się wypowiadać o czymś, o czym nie masz pojęcia. Dotychczas nie miałeś zastrzeżeń do mojego zachowania… chyba że chodziło o stosunki osobiste… więc niech tak pozostanie. Jeśli zaś uważasz, że nie jestem już zdolny do wykonywania swoich zadań, po prostu podejdź i powiedz mi to.
             -  Natychmiast przestańcie! To jest rozkaz! – zawołał Akode, który najwyraźniej stracił już cierpliwość – Puść go, chyba że chcesz, żebym po tej akcji napisał odpowiedni raport i wysłał go do twojej gildii!
             Te ostatnie słowa jaszczur skierował do swojego pobratymcy, który po dłuższej chwili odstąpił od Matsona i powoli schował nóż do pochwy.
             -  Przepraszam – oznajmił, lecz ton jego głosu pozostał chłodny.
             -  Chodzi tylko i wyłącznie o to – rzekł Matson, nie siląc się nawet na pojednawczy ton – czy mogę ci powierzyć życie moich żołnierzy.
             -  Życie twoich żołnierzy – odparował Zhack z nagłą goryczą – nie jest ani mniej, ani więcej warte od życia wszystkich innych, którzy przez lata walczyli u mojego boku. Jeśli chodzi o zabijanie, to nadal radzę sobie z tym doskonale. Skoro już usłyszałeś, co się stało, trzynaście lat temu, powinieneś wiedzieć przynajmniej o tym.
             -  Powiedziałem wam, żebyście natychmiast przestali – oznajmił surowo Akode – Chyba że naprawdę mam to później zgłosić.
             Obaj żołnierze zamilkli, choć wciąż spoglądali na siebie nieprzyjaźnie. Jednocześnie sam Matson był lekko zmieszany – najbardziej dziwił go specyficzny stosunek Zhacka do własnej profesji, który właśnie wyszedł na jaw. Zera zasugerowała niedawno, że los już wcześniej ciężko doświadczał jej przywódcę, lecz śmierć brata była kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Wszystko wskazywało na to, że w wyniku tej rozmowy, Richard poruszył czułą strunę w umyśle jaszczura, tak wcześniej zrobił to najwyraźniej Perrin.
             Khesarian tymczasem, przybierając na powrót swoją ponurą fizjonomię, skierował się w stronę „obozowiska”. Zamknął wizjer hełmu, przez co jego twarz była teraz niewidoczna.
             -  Do zobaczenia na miejscu – powiedział zniekształconym głosem, w którym wyraźnie jednak pobrzmiewał sarkazm.
     
    To be continued...
  17. Bazil
    Witam, witam i o zdrowie pytam.
    Aby pokazać, że nie jestem gołosłowny, publikuję następny - dziesiąty - rozdział "Wilczego stada" w tydzień (plus jeden dzień) po wklejeniu poprzedniego. Jak dobrze pójdzie, następny kawałek pojawi się w równie małym odstępie czasu - no, może większym, bo są mimo wszystko starsi czytelnicy, którzy wraz z nagłym pojawieniem się "dziewiątki", po tak długim okresie przerwy, postanowili odświeżyć sobie rozdziały wcześniejsze i ogólnie całą historię.
    Nowy rozdział jest w sumie takim trochę fillerem, choć postarałem się wnieść w nim jeszcze to i owo do motywacji poszczególnych postaci oraz relacji pomiędzy nimi.
    =============================================================================
     
     
    - X -
     
             Atmosfera panująca w klubie oficerskim była diametralnie różna od tej, jaką Matson pamiętał z dnia, w którym przybył do bazy. Wynikało to głównie z faktu, iż wzajemne stosunki żołnierzy z dwóch różnych ras uległy zupełnej zmianie – wcześniej pozostawali we własnym gronie, teraz przy każdym stoliku zasiadali zarówno Terranie, jak i Sorevianie. W większości spędzali czas na luźnych rozmowach, niektórzy z nich pili także koktajle – tylko niewyskokowe. Akode zabronił żołnierzom pić alkohol tak krótko przed akcją, z którym to zarządzeniem Matson zgadzał się zresztą w całej rozciągłości.
             Major rozglądał się po pomieszczeniu z mimowolnym zdumieniem – widok, jaki przedstawiali sobą Perrin i Kilai, teraz nie był postrzegany jako nic nadzwyczajnego. Oni dwaj siedzieli przy stoliku usytuowanym obok tego zajmowanego przez Richarda i dla zabawy siłowali się na ręce. Miało to zresztą publikę w postaci dwóch innych Sorevian z Genisivare – Inoreda i Zery – oraz porucznika Suareza z Sekcji Gamma. W zmaganiach Jeana i Kilaia od kilku minut panował pat, ich ręce pozostawały połączone w pozycji wyjściowej, dragając nieznacznie i żaden nie był w stanie przezwyciężyć oporu oponenta. Niemniej, wcale ich to nie męczyło, ani też zbytnio nie absorbowało – przez cały czas rozmawiali między sobą, z uśmiechami na twarzach. O stolik dalej zebrała się podobnie różnorodna publika, z której większość była wpatrzona w mai derian Nosuvarę – jaszczurzycę z OSA, która trzymała w dłoniach coś wyglądającego na krótki, wąski kij.
             Sam Matson zasiadał przy stole, przy którym zajmowali miejsca inni starsi rangą oficerowie w osobach Akodego, McReady’ego oraz Zhacka. Był z nimi także jeden z psioników, przysłanych do tutejszej bazy – znali go jedynie pod imieniem Ezekiel. Nosił służbowy uniform, przypominający wojskowy mundur, lecz bardziej zdobiony. Mimo swojej profesji, nie nosił żadnych cech, jakie odróżniałyby go zewnętrznie od normalnego człowieka. Niemniej, na samym początku rozmowy w dość niezwykły sposób zapalił papierosa – strzelił palcami, przez co na końcu jego palca wskazującego wykwitł płomyk. Zaciągnąwszy się dymem, strzelił ponownie, wskutek czego płomień zgasł.
             -  Wiecie już, że pierwsze testy z inhibitorami psionicznymi, jakie zainstalowaliśmy w kombinezonach soreviańskich, nie wypadły zbyt obiecująco – mówił psychotronik, głosem niemal pozbawionym emocji – Ale zrobiliśmy od tamtej pory postępy i chcę was zapewnić, że podczas akcji wszystko powinno działać, jak należy.
             -  Doskonale – odrzekł zdawkowo Akode, który przez cały czas wpatrywał się intensywnie w Ezekiela. Psionik odwzajemniał spojrzenie, sprawiając wrażenie, jakby Sorevianin z jakiegoś powodu przykuwał jego uwagę – Inhibitory psioniczne nie są u nas wyposażeniem standardowym, choć wciąż dostępnym. Niemniej… wasze modele są mimo wszystko doskonalsze, ze zrozumiałych względów.
             -  Zapewne. W każdym razie… – psychotronik zawiesił na chwilę głos, spoglądając na Akodego; Matson odnosił wrażenie, że między tymi dwoma, z niezrozumiałych dla niego powodów, narasta napięcie – …przyszedłem tutaj również, aby zapytać czysto formalnie, czy jest coś jeszcze, czego panowie potrzebują.
             -  To byłoby spóźnione pytanie, gdybyśmy czegoś potrzebowali – Akode uśmiechnął się, ale był to uśmiech wymuszony – Za około dwa hadelity stąd odlatujemy, cały niezbędny ekwipunek przygotowaliśmy już wcześniej.
             -  Skoro o tym mowa… pułkownik Yaron kazał jeszcze panom przekazać, że sondy szpiegowskie będą w zasięgu za dwa dni, toteż wasze przenośne łącza do tego czasu i tak nie będą się do niczego nadawały. Dopiero trzeciego dnia podejmijcie próbę kontaktu.
             -  W porządku – Akode wzruszył ramionami – I tak nie mielibyśmy z tej sondy pożytku przez pierwsze dwa dni. Musimy najpierw w ogóle dotrzeć w pobliże celu.
             -  Rozumiem to – Ezekiel skinął głową – Pułkownikowi chodziło o to, byście nie pomyśleli, że wasz sprzęt jest wadliwy.
             Na krótką chwilę zapanowało milczenie, po czym Akode – wciąż wpatrzony w psionika – zwęził oczy, a w jego gardle wezbrało ledwie słyszalne warknięcie.
             -  Przestań to robić, człowieku – rzucił nagle jaszczur nieprzyjaźnie, niespodziewanie okazując złość. Zaskoczyło to Matsona. Nigdy do tej pory nie widział rozgniewanego Akodego.
             -  Nic nie robię – odrzekł psychotronik, wciąż zachowując beznamiętny ton – Jest pan po prostu łatwy do odczytania, jak… przepraszam za to banalne porównanie… jak otwarta księga.
             -  Chyba umiecie hamować swoje zdolności telepatyczne, jeśli trzeba? – rzekł Akode wyzywająco.
             -  Umiemy – odparł Ezekiel, wzruszając ramionami – Mogę to zrobić, jeśli to pana tak drażni. Musi mi pan wybaczyć. Łatwo odczytać to, co pan tłumi… choć muszę przyznać, że doskonale się pan maskuje.
             -  Nie maskuję się – odparował jaszczur – Nie dopuszczam do głosu niepożądanej części umysłu.
             -  No, cóż… można to nazwać i tak.
             -  Przepraszam – odezwał się Matson, nie mogąc już się powstrzymać – ale o co tu chodzi?
             Jednocześnie major spojrzał po pozostałych oficerach. McReady wyglądał na równie zaintrygowanego, co on sam. Natomiast Zhack obserwował całe zajście bez większego zainteresowania, okazując jedynie lekkie zażenowanie – jakby uważał zachowanie swojego pobratymcy oraz terrańskiego psionika za godne pożałowania.
             -  Chodzi o to, panie majorze – odrzekł Ezekiel – że wasz soreviański dowódca w duchu nie jest tak przyjazny Terranom, jak to na co dzień okazuje.
             -  Tylko niektórym Terranom – warknął Akode – Ja nie mierzę wszystkich z waszej rasy jedną miarą, nawet jeśli uczucia podpowiadają co innego, niż rozum.
             -  Dlatego właśnie tak dobrze się pan maskuje. Albo, jak sam pan to ujął, nie dopuszcza tej części umysłu do głosu.
             -  Jakiej części umysłu? – zapytał Matson – O co chodzi z tymi „niektórymi Terranami”?
             -  O to, co zwykle – odezwał się Zhack – Tak, jak w przypadku twojego oficera, kapitana Scotta. Różnica tkwi w podejściu.
             -  Siedź cicho, do Kagara – wywarczał Akode, całkiem porzucając postawę jowialnego, opanowanego oficera, jaką dotychczas prezentował – Wy z Genisivare niby nie jesteście psionikami, ale czasem wydajecie się wiedzieć za dużo.
             -  Jak już powiedział Ezekiel – rzekł Zhack ponuro, zakładając ramiona na piersi – jesteś czytelny dla każdego, kto nie używa wyłącznie wzroku.
             -  Dziękuję za podniesienie mnie na duchu – wycedził Akode.
             -  To o co konkretnie chodzi? – zapytał Matson możliwie pojednawczym tonem, choć w gruncie rzeczy zaczynał domyślać się odpowiedzi.
             -  Chodzi o kogoś bliskiego – odrzekł psionik – Więc chyba brata.
             Oczy wszystkich osób przy stole były teraz skierowane na soreviańskiego majora, który z kolei patrzył przed siebie pustym wzrokiem.
             -  Suride – powiedział wreszcie, a Richard domyślił się, że jest to imię – Terrańscy rebelianci zakatowali go na Calibanie IV. Po tym, jak został postrzelony i nie mógł się dobrze bronić.
             -  Ty i twój brat byliście na Calibanie IV? – rzekł Matson z lekkim niedowierzaniem – Całe szczęście, że Scott o tym nie wie.
             -  Nie ja – burknął jaszczur – Tylko on. Ja należałem już wtedy do OSA, on był jeszcze w Milicji.
             -  A pan zapewne chętnie pomściłby śmierć brata – dodał Ezekiel – Z nawiązką zresztą.
             -  Mój brat… – warknął Akode, uderzając dłonią w stół; znów był rozgniewany – Mój brat sprzeniewierzył się Feomarowi. Spotkały go tego konsekwencje.
             -  Tak pan mówi sobie samemu – stwierdził psionik – Ale wciąż darzył go pan miłością i nie może pan się pogodzić z tym, że…
             -  Może niech pan znów poczyta mi w myślach? – przerwał Akode – Wolałbym już to, niż rozprawianie o tym na głos.
             -  Przykro mi z powodu twojego brata – powiedział Matson, znów przybierając pojednawczy ton – ale do tej pory wydawało się, że sobie z tym radzisz.
             Majora ogarnęło momentalnie poczucie deja vu i wspomnienie analogicznej sytuacji, kiedy to Akode składał krótkie kondolencje Scottowi. Jego reakcja była teraz podobna – spojrzał wrogo na Richarda, zaciskając dłonie w pięści, a jego gardła wydarł się groźny pomruk, prawie warkot. Po długiej chwili jednak jaszczur opanował się. Wydał z siebie syczące westchnienie, po czym oparł się w krześle, kładąc dłonie na pysku i zamykając oczy.
             -  Cholera, chciałbym móc się napić – mruknął, a przez wzgląd na te słowa oraz ogólną postawę wyglądał teraz tak ludzko, że Richard niemal uśmiechnął się mimowolnie.
             -  Co mam przez to wszystko rozumieć? – zapytał McReady – Że jak patrzysz na mnie czy kogoś innego, to masz ochotę nas wszystkich pozabijać, jak Scott was? Że uśmiechasz się tylko na pozór?
             -  To nie tak – burknął Akode, otwierając oczy i kładąc dłonie na blacie – Nie nienawidzę waszej rasy. Nikogo z was, jako osób. Staram się nie oceniać nikogo przez wzgląd na jego przynależność rasową, ani na zbrodnie, jakie popełniali inni z jego rodzaju… Ale bardzo często zdarza się, że gdy widzę kogoś z was, widzę tych, którzy zabili mojego brata. To nieracjonalne, wbrew naukom sivaronów, więc nie pozwalam, aby takie myśli mną kierowały. Ale nie jestem w stanie ich w sobie zagłuszyć.
             Matson chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie jego uwagę odwrócił dźwięk muzyki. Melodia była grana na instrumencie dętym, przypominającym flet i major z początku pomyślał, że ktoś w klubie włączył odtwarzacz. Kiedy jednak spojrzał w stronę źródła muzyki – jednego ze stolików zajmowanych przez oficerów, przy którym siedziała Nosuvara – zamarł na chwilę, zaskoczony.
             Przedmiot dzierżony przez Soreviankę, który z początku wziął za rodzaj kija, okazał się instrumentem muzycznym. Jaszczurzyca, trzymając ów instrument, przytknięty do boku pyska, wygrywała usłyszaną przez Matsona melodię. Major momentalnie zorientował się, że nie tylko osoby towarzyszące Nosuvarze przy jej stoliku, ale także wszyscy w klubie zamilkli, spoglądając w stronę Sorevianki i słuchając melodii.
             Dla Matsona był to niezwykły widok – nigdy nie widział Sorevianina zajmującego się czymś, co nie byłoby związane z wojną. Wiedział tylko ze słyszenia, że jaszczury, podobnie jak ludzie, lubią dla rozrywki czytać e-książki, oglądać holofilmy, czy też właśnie słuchać muzyki. Było to jednym z czynników sprawiających, że ze wszystkich obcych ras postrzegano ich jako najbardziej ludzkich – pomimo potwornej aparycji. Lecz Richard w życiu nie spotkał żadnego z nich, zajmującego się takimi rzeczami – w czym zresztą nie było nic dziwnego, zważywszy na fakt, iż nie żywił do Sorevian sympatii i unikał kontaktów z nimi, wyjąwszy oczywiście te o charakterze służbowym.
             Teraz więc wpatrzył się w Nosuvarę jak zahipnotyzowany, z równie wielką uwagą słuchając wygrywanej przez nią muzyki. Był to bowiem bez wątpienia wyrafinowany utwór, przywodzący na myśl dzieła starodawnych terrańskich kompozytorów. Sorevianka wydawała się znajdywać w tym źródło pasji – grała w pełnym skupieniu, z zamkniętymi oczami.
             Inni oficerowie obecni w klubie także musieli być pod wrażeniem jej zdolności – kiedy tylko skończyła, natychmiast rozległy się oklaski. Siedzący blisko Nosuvary porucznik Linde natychmiast zaczął ją prosić, by zagrała coś jeszcze.
             -  Imponujące – powiedział Matson na tyle głośno, aby jego słowa doszły do Sorevianki. Usłyszawszy go, młodsi rangą oficerowie zamilkli – Nigdy do tej pory nie widziałem, żeby ktoś z was grał.
             -  Interesowałam się tym od pisklęcia, panie majorze – odrzekła jaszczurzyca, obracając w szponiastych palcach swój instrument – Znam całkiem sporo utworów, zarówno naszych, jak i waszych.
             -  Mam tylko nadzieję – stwierdził Richard sucho – że nie będziesz grała podczas akcji.
             -  Ależ skąd, panie majorze – Nosuvara wyszczerzyła kły w uśmiechu – Jak tylko osiągniemy cel, stanę na obrzeżach tej auveliańskiej bazy i dam cały koncert. Kiedy wy wszyscy trenowaliście do akcji, ja ustalałam program występu.
             Kilka osób – zarówno Sorevian, jak i Terran – wybuchło śmiechem na jej słowa.
             -  Chyba czasami zapominam, że wy też macie poczucie humoru – rzekł Matson, zachowując powagę – Graj dalej, dopóki możesz i dopóki tutaj jesteśmy.
             -  Tak jest, panie majorze – odparła jaszczurzyca, salutując żartobliwie na sposób terrański, co wzbudziło kolejną salwę śmiechu.
             Po chwili w klubie oficerskim znów rozległy się dźwięki muzyki z instrumentu Nosuvary. Utwór brzmiał równie pięknie, co poprzedni, ale tym razem Matson postanowił nie zwracać na niego uwagi.
             -  Mam tylko nadzieję, że wiesz, co robisz – rzekł, zwracając się do Akodego – Jeśli masz dowodzić tym oddziałem, wolałbym mieć pewność, że panujesz nad sobą znacznie lepiej, niż Jim.
             Jaszczur spojrzał na niego ponuro.
             -  Parę enelitów temu sam powiedziałeś – mruknął z wyrzutem – że do tej pory całkiem dobrze sobie z tym radziłem. Poza tym, to nie pierwszy raz, gdy współpracuję w ten czy inny sposób z Terranami.
             Matson westchnął ze zmęczeniem, po czym zwrócił się do Zhacka.
             -  A ty? – zapytał – Też masz jakąś historię, którą mógłbyś się z nami podzielić?
             -  Chyba nasz drogi psychotronik już by o tym powiedział – wtrącił McReady.
             -  Niekoniecznie – zaoponował Ezekiel pozbawionym emocji głosem – Ci z Genisivare są zdumiewająco odporni na mentalną infiltrację. Dlatego zresztą tak skutecznie likwidowali naszych podczas… niefortunnej wojny pomiędzy naszymi rasami. Nawet jeśli wyczuwam, że wasz zabójca ma z czymś problem, to i tak nie mam pojęcia, o co chodzi.
             -  Jeśli to was uspokoi, człowieku – odezwał się Khesarian ironicznym tonem, zwężając oczy – to nie miałem nigdy żadnych zatargów z członkami waszej rasy. Właściwie to swego czasu wręcz wam współczułem, widząc, jak musicie radzić sobie z trudami walki, pomimo waszej wrodzonej słabości. Tak naprawdę, przykrości dotknęły mnie z rąk moich własnych pobratymców. A skoro, w odróżnieniu od suvorego, mogę to zachować dla siebie, bez wątpienia tak zrobię.
             -  No dobra, zapomnij, że o coś pytałem – mruknął Matson – Po prostu się tym martwię, tak samo, jak martwiłem się, czy Scott sobie poradzi.
             -  Zdecydowanie za dużo się martwisz – skonstatował Zhack – Jeżeli wątpisz w swoich własnych żołnierzy, czemu w ogóle przyjąłeś dowództwo nad nimi?
             -  Gdyby mogli panowie przerwać na chwilę tę dyskusję – wtrącił Ezekiel, nim Richard zdążył odpowiedzieć zabójcy – jest jeszcze jedna sprawa, którą pułkownik Yaron polecił mi panom przekazać. Ale ze względu na jej poufny charakter, nie zamierzam przekazywać jej ustnie.
             -  Telepatia? – zapytał Akode, jakby z lekkim niepokojem.
             -  Spokojnie, to niegroźne – rzekł psionik, po czym dodał, spoglądając na Khesariana – Choć byłoby łatwiej, gdyby Egzekutor nie blokował dostępu do swojego umysłu.
             -  Ukrywam tylko swoje własne myśli – oznajmił Zhack – Jeżeli ktoś chciałby przekazać mi swoje, nie ma żadnego problemu.
             -  Istotnie. A teraz prosiłbym panów, żeby się panowie odprężyli. To ułatwia sprawę.
             Matson posłusznie oparł się w krześle, usiłując nie myśleć o niczym – w szczególności o wątpliwościach, jakie miał co do Akodego. Sam jaszczur sprawiał w tej chwili wrażenie wypranego z emocji – jego pysk był całkowicie pozbawiony wyrazu.
             I nagle Richard poczuł, jak w jego głowie pojawiają się obce myśli, jak gdyby naszło go nagle wspomnienie należące do kogoś innego. Część owego wspomnienia była znajoma – dotyczyła planu, nad którym pracowali on i inni żołnierze oddziałów specjalnych, którzy tu byli. Niemniej, plan ów stanowił jedynie część większej całości, jak pojedyncze rozegranie na całej planszy do gry. Całości, którą Matson się nie przejmował, skupiony na własnym zadaniu. Teraz jednak w jego umyśle pojawiła się jasno sprecyzowana wieść o innej części tej całości – która mogła mieć istotny wpływ na ich własne poczynania.
             W pewnej chwili połączenie telepatyczne z Ezekielem urwało się, a Richard otworzył wreszcie oczy – sam nie wiedział, w którym momencie je zamknął. Pozostali oficerowie także otrząsali się z transu. Sprawiali wrażenie lekko zaskoczonych – z wyjątkiem Zhacka, który sprawiał ogólnie wrażenie, jak gdyby telepatyczny kontakt z psionikiem był dla niego rutynową czynnością.
             -  Czyli że… – odezwał się niepewnie McReady – Jest jeszcze drugi oddział…
             -  Stul dziób – syknął Matson – Nie sądzę, żeby Yaron wzywał psionika do przekazania poufnej informacji po to, żebyś teraz głośno o tym mówił.
             -  Pan pułkownik powiedział, że w gruncie rzeczy nie musieliście o tym wiedzieć, żeby wykonać zadanie – powiedział Ezekiel – Uznał jednak, że mimo wszystko warto, byście o tym wiedzieli. To jeszcze jeden sposób, by ułatwić wam misję.
             -  W porządku – skonstatował Akode – Od razu czuję się pewniej z tą świadomością. Oby tylko to poskutkowało.
             -  I oby tamtym chłopcom i dziewczynkom też się udało – dodał Matson – Wypiłbym za to, ale niestety nie mogę.
     
     
    * * *
     
     
             -  To może ten – powiedział Jean, chichocząc – Jak Terranin, Sorevianin i Fervianin wchodzą do baru i…
             -  To też już było – przerwał Kilai, szczerząc kły – I też nie było śmieszne. W ten sposób mnie nie rozproszysz.
             Obaj byli wpatrzeni w siebie i wydawali się nie poświęcać większej uwagi toczonemu wciąż dla zabawy pojedynkowi – ich ręce w dalszym ciągu tkwiły w tej samej pozycji, co w chwili, gdy zaczęli się siłować. Nie zanosiło się na to, by cokolwiek miało się w tej materii zmienić. Obydwaj byli bowiem, z różnych względów, nadzwyczaj odporni na zmęczenie. Perrin ze względu na swoje genetyczne modyfikacje oraz wspomagające go implanty, Kilai zaś ze względu na naturalną odporność członków jego rasy, oraz specjalny trening, jakiemu został poddany w Genisivare – nawet gdyby odczuł zmęczenie, mogłby po prostu zablokować ten bodziec.
             -  Może ja ci pomogę – odezwała się Zera, która od dłuższego czasu sprawiała wrażenie znudzonej panującą wciąż sytuacją patową – Idzie sobie facet przez las i nagle widzi na poboczu rozbitego grawitona, z trupem kierowcy za…
             -  Zera – przerwał jej Kilai – nie wszyscy mają równie czarne poczucie humoru, jak ty. Ja na przykład poza czasem pracy wolę posłuchać o czymś weselszym.
             -  Taaa, jasne – rzuciła ironicznie Sorevianka, uśmiechając się złośliwie – I właśnie dlatego, kiedy nie masz akurat nic do roboty w świątyni, włączasz na swoim wyświetlaczu holo te seriale z Sakerodem?
             -  Wciąż to ogląda? – zapytał Perrin.
             -  Po prostu wypuścili niedawno odświeżoną wersję – wyjaśnił Kilai – Kupiłem od razu całą kolekcję.
             -  Żadne odświeżenie nie poprawi aktorstwa Sakerodego – stwierdziła Zera – Ani tego banalnego jak życie davury scenariusza. Wystarczy spróbować zgadnąć, co główny bohater mówi, kiedy podrzuca granat tym złym.
             -  „Mam dla was prezent, skur****ny?” – wypalił Suarez.
             -  Skąd wiedziałeś? – Zera uniosła bezwłose brwi, udając zdziwienie – Oczywiście, zamiast „skur****nów” było „savashka”, ale poza tym się zgadza.
             -  No, to jestem w stanie sobie wyobrazić, co to za dzieło – stwierdził porucznik z jawnym sarkazmem.
             -  Powiedzmy, że po prostu lubię przaśne formy rozrywki – wyznał Kilai – Jestem tylko wojownikiem Feomara, nie jednym z filozofów, sławiących imię Saneora.
             -  Ja też nie jestem, a jednak wolę obejrzeć na holo coś mądrzejszego – stwierdziła Zera, wykrzywiając pysk w kolejnym złośliwym uśmiechu.
             -  Żarty na bok – wtrącił Inored – Może dokończycie to kiedy indziej? Mamy już, lekko licząc, mniej niż dwa hadelity na sen, zanim będziemy musieli wkładać kombinezony i biec do desantowców.
             -  Może i masz rację – stwierdził Kilai – Ale zanim to przerwiemy… Powiedziałbym, że dręczy mnie pewna sprawa – tu jaszczur zwrócił się do Terran – Mogę o coś zapytać?
             -  Strzelaj – rzucił Jean.
             -  Wiecie może, co właściwie stało się kapitanowi Scottowi na Calibanie IV? Kilka razy próbowałem z nim o tym rozmawiać, ale on zwyczajnie nie chce się do mnie odezwać więcej, niż dwoma słowami.
             -  Nie ma w tym nic dziwnego – burknął Suarez – Nie mów nam, że nie wiesz, co się działo na Calibanie IV.
             -  Oczywiście, że wiem – obruszył się Kilai – Trudno, żebyśmy mogli tak po prostu to przeoczyć. Ale widzę, że to musi być coś osobistego, że coś spotkało go bezpośrednio. Gdy odwołuję się do zaem, wyczuwam wyraźnie jego nienawiść, której nie jest w stanie zwalczyć. Mimo że my sami jesteśmy przecież po jego stronie, walczymy przeciwko jego wrogom.
             -  Powinieneś wiedzieć, że to nie takie proste – westchnął Perrin – Jeśli chodzi o historię życia Jima, to jest dość typowa. Co prawda on wolałby, żebym o tym nie opowiadał, ale…
             -  …ale on nie musi o tym wiedzieć – wtrącił Suarez ze skąpym uśmiechem.
             -  No, właśnie. Więc w czasach, kiedy Saier jeszcze sprawował swoje krwawe rządy na Calibanie IV, pewni członkowie rodziny Jima współpracowali z lokalnym ruchem oporu. Kiedy został odkryty ich udział w jakimś zamachu, rzeźnicy Saiera zareagowali z właściwą sobie bezwzględnością. Postanowili się rozprawić nie tylko z samymi zamachowcami, ale także ze wszystkimi, którzy mieli z nimi coś wspólnego.
             -  Kapitan Scott był wtedy młody – teraz głos zabrał Suarez – Nie angażował się w żadne awantury, siedział cicho, starał się nie szkodzić soreviańskim wojskowym. Jego rodzice zresztą sami mu podobno powtarzali, żeby nie narażał bez sensu życia. Ale nie na wiele się to zdało, kiedy do ich drzwi załomotali żołnierze. Wywlekli siłą z mieszkania całą rodzinę, a potem zabrali do katowni. Nie dowiedzieli się od nich wiele, bo wiecie… poza samym faktem, że rodzice Jima byli spokrewnieni z zamachowcami, nie mieli nic wspólnego z ruchem oporu, nie mieli o tym pojęcia. Ale to nie docierało do tych sku***eli. Nie tylko podawali im serum prawdy, ale jeszcze na dokładkę torturowali, jakby miało to cokolwiek zmienić.
             -  Kiedy już do nich dotarło, że nic się nie dowiedzą – kontynuował Jean – Zaciągnęli ich na plac, wraz z paroma innymi „winowajcami” i rozstrzelali karabinami hipersonicznymi. Na oczach Jima. Oczywiście, wszystko to w imię tego waszego Feomara.
             -  To bluźniercy – warknął Kilai, a jego ręka nagle zaczęła stopniowo przezwyciężać opór Perrina – Nigdy nie dostąpią zaszczytu zostania sivafarami. Niech ich wszystkich Kagar pochłonie.
             -  Miejmy nadzieję – powiedział ponuro Jean – Ale sam widzisz, że ta historia jest typowa. Scott i jego najbliżsi nie chcieli się angażować w działania ruchu oporu, liczyli po prostu, że jeśli nie będą w tym maczali palców, Saier i jego banda psychopatów zostawią ich w spokoju. Ale się przeliczyli. Zamordowali ich, choć nie byli niczemu winni. Swoją drogą, to prawdziwa ironia. Saier chciał takimi metodami zdusić całkowicie ruch oporu, a zamiast tego spędzał rekrutów rebeliantom. Jim po śmierci rodziców też zupełnie zmienił swoje nastawienie, jeśli o to chodzi.
             -  Ta opowieść jest bardziej typowa, nic wam się wydaje – wtrąciła Zera z powagą – Kiedy słyszę o historii waszego kapitana, mam wrażenie, jakbym słyszała historię samego Saiera. Wiecie może, co Terranie zrobili jemu w młodości?
             -  Słuchaj, Zera – Perrin westchnął, stopniowo opanowując napór Kilaia w miarę, jak jaszczur się uspokajał – Nikt z nas nie zaprzecza, że to, co działo się na Calibanie IV, było chlebem powszednim na tych terenach soreviańskich planet, które opanowaliśmy. Ale zauważ, że Jima odróżnia od Saiera to, że teraz nie próbuje w zemście pozabijać wszystkich Sorevian, nawet tych, którzy nie mieli nic wspólnego z wydarzeniami na jego planecie. Tylko was nienawidzi, ale nie zrobiłby żadnemu krzywdy… bo dla niego i tak byłoby to bez sensu. Ani nie przywróciło życia jego bliskim.
             -  Tak czy inaczej – Zera uśmiechnęła się sardonicznie – Chyba nie będę na nim polegać, jeśli chodzi o strzeżenie moich pleców. Oczywiście, pomijając fakt, że nikogo do czegoś takiego nie potrzebuję… Ale wasz kapitan Jaworski budzi większe zaufanie.
             -  No, właśnie – Jean spojrzał na Kilaia – Rozmawiałeś z nim może?
             -  Nie – odrzekł jaszczur – Jakoś nie było okazji…
             -  Możecie sobie pogadać podczas akcji, w drodze do celu. Pamiętaj, że nie wszyscy z nas mieli z wami przykre doświadczenia… i Jaworski jest tego żywym dowodem. No i może powie ci na ten temat więcej, niż dwa słowa.
             -  Bardzo dobrze, tak trzymać – powiedziała Zera ironicznie – Niech żyje przyjaźń międzyrasowa!
             -  Zera, tobie jednak kompletnie brak subtelności – mruknął Inored.
             -  Wypraszam sobie – odrzekła Zera, udając oburzenie – Jestem subtelna, kiedy sytuacja naprawdę na to zasługuje. A na mnie przecież nie tak łatwo zrobić wrażenie. Chyba, że miałabym po prostu spojrzeć w lustro.
             -  Fascynujące – mruknął Indene, po czym zwrócił się do Jeana – Chyba i tak nie zdołamy dzisiaj tego dokończyć, więc może damy sobie spokój?
             -  W takim razie – rzekła Zera z rozbawieniem – skoro już i tak nie będę nikogo rozpraszać… chcecie może jednak usłyszeć tamten dowcip?
             -  Nie – odrzekł Kilai, puszczając dłoń Perrina.
             -  Och, dajcie spokój! – zaprotestowała Zera z zawodem w głosie – To może o tym, jak kiedyś, gdy byłam jeszcze w Skrwawionej Dłoni…
             -  Zera, lepiej ty sama daj nam spokój – przerwał Inored – Nie bawią nas twoje historie o przyrządzonych przez ciebie koktajlach z krwi.
             -  Nie umiecie się bawić – mruknęła jaszczurzyca, wstając od stołu – To ja idę do siebie, skoro tak stawiacie sprawę. Do zobaczenia podczas odlotu.
             Przez chwilę wszyscy odprowadzali wzrokiem oddalającą się Soreviankę, po czym znów spojrzeli na siebie.
             -  Koktajle z krwi? – zapytał Suarez z niepokojem.
             -  Nie zwracaj na nią uwagi – Kilai machnął ręką – To kompletna wariatka, ale poza tym, robi swoje tak, jak powinna.
             -  Może my też róbmy swoje i idźmy za jej przykładem – zasugerował Jean – Skoro i tak nie można się teraz po prostu napić, a mnie po historii życia Jima i Saiera nie chce się już o niczym gadać… lepiej chodźmy do łóżek, odespać te parę godzin przed akcją.
             -  Popieram – dodał Suarez – Zresztą, po tych „koktajlach” Zery i tak bym niczego nie przełknął, nawet gdybym mógł się napić.
             -  Zwłaszcza Krwawej Mary, jak mniemam – powiedział Perrin z uśmiechem.
             -  Zwłaszcza – przyznał porucznik, nie okazując rozbawienia.
             W tym momencie Kilai uniósł łeb, spoglądając w stronę stolika, przy którym zasiadała mai derian Nosuvara. Perrin i pozostali także skierowali tam wzrok, orientując się nagle, że Sorevianka przestała grać. W klubie zrobiło się przez to nagle bardzo cicho. Słuchający jej wcześniej oficerowie podnosili się z miejsc i po kolei odchodzili.
             Także Kilai wstał teraz ze swojego krzesła.
             -  No, dobrze – mruknął – A zatem do jutra. I niech was wszystkich Feomar prowadzi.
             -  A Daerion przebaczy – dodał Jean – że czynimy to, co czynić musimy?
             Jaszczur uśmiechnął się serdecznie, szczerząc kły.
             -  Dokładnie – powiedział z sympatią.
     
    To be continued...
  18. Bazil
    No, pociągnijmy wreszcie dalej to przedsięwzięcie, które mnie samemu zdaje się już pożałowania godne, ze względu na mozolną i średnio owocną pracę.
    Przy okazji publikacji tego kawałka miałbym małe pytanie. Jak wiadomo, akcja moich wypocin rozgrywa się w wykreowanym przeze mnie uniwersum - coś niecoś się o nim dowiadują ci, którzy czytają "Wilcze stado". Moi starsi czytelnicy wiedzą już o nim nawet całkiem sporo.
    Czy jednak są tacy, którzy miło powitaliby tutaj jakieś skondensowane "kompendium"? A jeśli tak, to w jakiej postaci? Z początku chciałem tu umieścić takie bardzo lakoniczne kompendium ogólne - objaśniające, co mniej więcej jest grane. Ale zarzuciłem ten pomysł, bo to nie miało sensu w sytuacji, gdy na razie żadnego tekstu konkretnego nie wlepiłem. Z kolei na DeviantArt publikuję (dwa już są) kompendia poszczególnych ras - oczywiście, też takie skrócone (kompletny "codex" byłby cholernie długi).
    Tymczasem, wracajmy do "wilków"...
    ==========================================
     
     
    - VII -
     
             Panująca w pomieszczeniu cisza zdawała się odzwierciedlać to, co usiłował osiągnąć Zhack w głębi swojej duszy – stłumić wszystkie emocje oraz myśli. Tkwiąc w przysiadzie klęcznym na podłodze, bez odzienia, oddawał się medytacji. Okazało się to jednak niełatwe. Im bardziej starał się odepchnąć co bardziej niepożądane wspomnienia, tym usilniej go nachodziły. Oczy miał zamknięte, lecz i tak przewijały się przed nimi obrazy z przeszłości. Burzyły jego spokój, pobudzając zatartą w pamięci rozpacz.
             W pewnej chwili, chcąc skupić się na tym, co jest tu i teraz, Zhack przywołał widok małego pokoju, w którym się znajdował – niedużej, ograniczonej przestrzeni, rozciągającej się teraz wokół niego.
             To był błąd.
             Z początku normalny wygląd pomieszczenia mieszkalnego, nagle ustąpił w wyobraźni Khesariana obrazowi otaczających go zimnych, metalowych ścian. Wzdrygnął się, jak gdyby przeszedł go lodowaty dreszcz.
             Wraz z tym widokiem, wspomnienia spadły na niego z siłą lawiny. Znów spróbował je odepchnąć, ale, jak gdyby na przekór samemu sobie, zapuścił się w nie jeszcze głębiej. Poczuł się tak, jakby ponownie się tam znalazł, jakby na nowo odczuwał wszystko, co w tamtej chwili głęboko wżarło się w jego umysł i serce.
             Zacisnął mocno szczęki, czując, że traci kontrolę. W chwilę później, obejmując głowę rękami, pochylił się do przodu, aż jego łeb spoczął na podłodze – zupełnie jak wtedy. Wydał z siebie bezgłośny skowyt rozpaczy, dopełniając obrazu tego, co przeżył trzynaście lat temu, wśród owych metalowych ścian.
             Ja wariuję – to było jedyną trzeźwą myślą, na jaką był w stanie w tej chwili się zdobyć. Nawet gdy otworzył oczy, nie widział już wnętrza swojej kwatery, lecz metalową celę więzienną, pozbawioną okien. Czuł się nawet tak samo, jak w tamtej chwili, kiedy wyrwał się już z trwającego kilka godzin odrętwienia i kiedy w pełni dotarła wreszcie do niego świadomość ostatnich wydarzeń.
             Czuł się samotny, opuszczony – nigdy dotąd nie doznał takiego uczucia porzucenia oraz tęskoty. Nigdy nie zaznał takiego bólu i poczucia winy. Nigdy nie poraziła go tak bardzo świadomość tego, co się stało. Tego, co zrobił. Nie potrafił się z tym pogodzić – nie zamierzał nawet. To nie mogło stać się naprawdę, to musiał być koszmarny sen. Chciał się z niego obudzić.
             Po raz pierwszy poczuł, że jest sam, całkiem sam. Wył jak potępieniec, lecz nie potrafił wyrzucić z siebie tego, co nim targało. Powodowany poczuciem bezradności, opadł z sił, a jego głowa znów spoczęła na podłodze. Płakał, nie mogąc się opanować. Próbował coś powiedzieć, ale zamiast tego bełkotał nieskładnie. Rozpacz paliła go – chciał umrzeć.
             -  Hej, Zhack! – usłyszał znajomy głos, lecz zdawał się on dochodzić z oddali – ZHACK!
             Wziął gwałtowny, głęboki wdech i otworzył oczy, momentalnie otrząsając się z koszmarnych wspomnień. Tkwił skulony na podłodze, uciskając głowę rękami, jakby zamierzał uderzyć nią z rozmachem o posadzkę. Oddech miał przyspieszony.
             Nie wstając jeszcze z klęczek, wyprostował się, spoglądając w stronę drzwi. Stała tam Zera, która najwyraźniej weszła do jego kwatery bez zaproszenia – niewykluczone, że zaalarmowały ją wydawane przez niego odgłosy. Na chwilę odpłynął, nie wiedział zatem, co dokładnie robił. Jeszcze przed chwilą czuł się zupełnie tak, jakby cofnął się w czasie, do tamtego dnia. Teraz jednak znów był w pełni świadomy.
             -  Co jest? – zapytał, bezskutecznie starając się teraz sprawiać wrażenie, że nic wartego uwagi się nie wydarzyło.
             -  Widzę, że medytacja tym razem nie poszła ci tak, jak chciałeś – zauważyła Zera, uśmiechając się krzywo.
             -  Dlaczego tak uważasz? – Zhack wciąż próbował grać, mimo że szło mu to naprawdę kiepsko.
             -  Krzyczałeś.
             -  Naprawdę? – zapytał Khesarian po długiej pauzie.
             -  Tak – potwierdziła Idrack – Dosłyszałam imię „Kaim”, więc mam podejrzenia, co się właściwie z tobą stało.
             -  Świetnie – warknął Zhack, teraz nie kryjąc złości i frustracji – Naprawdę świetnie. Pewnie było mnie dobrze słychać?
             -  Jak cholera – Zera uśmiechnęła się złośliwie – Mam już nawet pewną teorię, co będą mówili między sobą ci Te…
             -  Dziękuję, że próbujesz mnie podnieść na duchu – uciął Khesarian z ironią w głosie – Wiesz, niedawno minęło trzynaście lat. Nachodziło mnie to, a ja niestety nie podszedłem do tego dostatecznie subtelnie.
             -  No, wiesz – rzuciła Sorevianka z dezaprobatą – Ty, oswojony od dziesiątków lat z zaem, nie poradziłeś sobie z byle…
             -  To co innego – raz jeszcze przerwał Zhack – Miewam gorsze dni, a poza tym, zmaganie się z tym cholerstwem to nie to samo, co osiąganie skupienia podczas akcji, czy też rutynowych ćwiczeń… Kiedy łatwiej mi znaleźć coś, co odciągnie moją uwagę, że tak powiem.
             -  Jasne – powiedziała Zera takim tonem, jak gdyby Khesarian mówił o najbardziej oczywistej rzeczy pod słońcem – Byłam w pobliżu, bo chciałam zapytać o to spotkanie, które mieliśmy odbyć…
             -  Wszystko w swoim czasie – rzekł Zhack, spoglądając teraz na chronometr z myślą o jeszcze innym spotkaniu; to miało nastąpić już niebawem – Sam muszę jeszcze pójść na spotkanie sztabu operacji, a skoro z medytacji nic nie wyszło, chyba przyjdę wcześniej. Jak wrócę, zobaczę się z wami.
             -  Jak chcesz – Zera wzruszyła ramionami – Wiesz, czy mają chociaż jakiś plan?
             -  Wstępny – Khesarian powoli wstał na równe nogi – Czemu pytasz? I tak w końcu się dowiesz o założeniach planu. Wtedy będziesz mogła go krytykować do woli.
             Idrack pokręciła głową z dezaprobatą.
             -  Ech, Zhack – powiedziała, a złośliwy uśmiech wrócił na jej pysk w pełnej krasie – Ty to mnie jednak wciąż słabo znasz. Mówiłam ci przecież, jeszcze kilka dni temu, że bardzo spokorniałam. Że nigdy nie podważę rozkazów, niezależnie od tego, jakie będą głupie.
             -  Nic nie wspominałaś o ich krytykowaniu – zauważył Zhack, odwracając się od niej i podchodząc do łóżka, na którym spoczywał jego mundur.
             Zera zachichotała.
             -  Tu mnie masz – stwierdziła, przybierając teraz ton osoby przyłapanej na kłamstwie – Powodzenia na spotkaniu.
             -  Jak gdyby było mi potrzebne – odparł Khesarian, ale Sorevianka najpewniej tego nie usłyszała, jako że po swoich ostatnich słowach wycofała się z pokoju, zamykając drzwi.
             Wciąż przygnębiony obudzonymi dopiero co wspomnieniami, Zhack niespiesznie włożył na siebie mundur. Zatracenie w bolesnym obrazie z przeszłości całkowicie go już opuściło, lecz nadal odczuwał głęboki smutek.
             Zaklął ze złością i frustracją, znów starając się skupić przede wszystkim na tym, co działo się tu i teraz. Wrócił myślami do planowanej już od tygodnia operacji. Oficerowie, którym powierzono jej wykonanie – w tym sam Zhack – zdążyli już dokładnie zapoznać się z zebranymi przez wywiad materiałami, a w przeciągu minionych spotkań wielokrotnie wymieniali się sugestiami. Już na podstawie owych sugestii, Khesarian miał wyobrażenie o ogólnych założeniach planu. Wystarczyło w zasadzie połączyć dotychczasowe ustalenia w całość – czego zresztą się spodziewał po dzisiejszym spotkaniu.
             Włożywszy mundur, opuścił swój pokój, zmierzając do kwatery suvore Akodego. Było jeszcze wcześnie, zatem zbliżywszy się w kilka enelitów później do celu, Zhack z lekkim zdziwieniem usłyszał dochodzące go z korytarza głosy dowódcy komandosów OSA oraz terrańskiego majora z Sekcji Gamma – Matsona.
             -  Pewnie się dziwisz, że dopiero teraz o to pytam – dobiegł Khesariana zza rogu głos Akodego – ale czasem takie rzeczy najpóźniej przychodzą do głowy. My możemy strzelać bez niepotrzebnego bałaganu, bo mamy tłumiki. A wy? Jak zamierzacie rozwiązać problemy, jakie stwarza w takich warunkach laser?
             -  Karabiny laserowe funkcjonujące na wysokiej częstotliwości fali – odrzekł człowiek rzeczowym tonem – Poza pasmem widzialnym. Są niezbyt wydajne, ale za to nie widać ich wiązki.
             -  Brzmi nieźle – stwierdził suvore – Przyjąłem, że o wszystkim pomyśleliście, ale chciałem znać szczegóły.
             -  Jasne.
             Zhack przekroczył róg korytarza i z lekkim zaskoczeniem stwierdził, że na korytarzu, oprócz Akodego i Matsona, stoi także kapitan Marines, McReady. Wraz z Khesarianem mieli zatem komplet.
             Na widok nadchodzącego zabójcy Genisivare, Akode uśmiechnął się.
             -  Wygląda na to, że wszyscy przyszliśmy przed czasem – stwierdził z rozbawieniem – Możemy więc chyba wcześniej zacząć. Wejdźmy do mojej kwatery.
             Nikt nie zaprotestował – kiedy obecni wymienili już uprzejmości z Zhackiem, wkrótce zebrali się wewnątrz kwatery suvorego. Ta była przygotowana na spotkanie – na biurku, z dostawionymi doń krzesłami, stał niewielki wyświetlacz holograficzny oraz zestaw nośników danych.
             Wszyscy oficerowie zebrali się przy biurku, nad blatem którego po chwili pojawił się obraz obiektu wojskowego, jaki mieli już niebawem zinfiltrować. Baza, widziana z lotu ptaka, miała z grubsza kształt krzyża, tyle że o bardzo szerokich i krótkich poprzeczkach. W jej górnym „skrzydle”, blisko centrum, znajdowały się kwatery sztabu, oraz usytuowane blisko na wschód od nich centrum dowodzenia, z którym połączone było centrum komunikacji. „Górny”, północny sektor obejmował ponadto kilkadziesiąt budynków, mieszczących kwatery oficerów oraz strażników – większość koszar zajmowała jednak sektor zachodni oraz centralny. Zakłady klonerskie natomiast wypełniały praktycznie całe wschodnie skrzydło, wraz z częścią centrum. Sektor południowy, logistyczny, mieścił sporych rozmiarów magazyny, a także park maszyn. Był tam również główny wjazd do bazy.
             -  Zrobimy dzisiaj podsumowanie tego, o czym gadaliśmy przez cały miniony tydzień – zapowiedział Akode, zgodnie z przewidywaniami Zhacka – i omówimy zarys naszego planu. Na wstępie ustaliliśmy, co do czego wszyscy byliśmy zgodni, że pierwszą fazę właściwej operacji wykonają specjaliści z Sekcji Gamma oraz zabójcy Genisivare. Na samym początku akcji będziemy szczególnie podatni na wykrycie, a wy możecie…
             -  Nie powinniśmy zacząć od początku? – przerwał Matson – Lądowanie i te sprawy?
             -  A o czym tu mówić? – Akode wzruszył ramionami – Uzgodniliśmy, że będziemy maszerować osiemnaście godzin na dobę, z przerwami na zjedzenie podręcznych racji i nocny spoczynek. Przedostanie się do tego kompleksu to nie problem.
             -  O ile nie natkniemy się na jeden z ich patroli.
             -  Cóż, jeśli damy się wykryć na tym etapie, to nie ma o czym mówić – rzekł ponuro suvore – Będziemy zmuszeni przerwać operację. Więc radzę pogadać o czymś bardziej… konstruktywnym.
             -  Jasne, jasne – mruknął Matson – Kontynuuj.
             -  No więc… Wy i zabójcy z Genisivare wejdziecie wtedy, gdy wszystkie ich systemy będą aktywne, jako że macie z nas wszystkich najlepszy do tego sprzęt. Wasze kombinezony są wyposażone w najbardziej zaawansowany osprzęt zakłócający wykrywanie, a poza tym mogą być niewidzialne także w sensie dosłownym.
             -  Czyli moglibyśmy w sumie wykonać całą tę operację sami – stwierdził major z ironią w głosie.
             -  Może i tak – rzekł cierpko Akode – Ale równie możliwe, że będziecie potrzebować naszej pomocy. Jeśli tylko zrobimy coś, co im się nie spodoba, ogłoszą alarm.
             -  Nie możemy nawet zdjąć wartowników – zauważył McReady – Składają raporty co piętnaście minut. Jeżeli załatwimy nawet jednego, nie dostaną od niego takiego raportu, a to od razu wyda im się podejrzane.
             -  Właśnie – zgodził się suvore – Więc musimy przede wszystkim zlikwidować ich system komunikacji. Ale po kolei… Baza jest ogrodzona emiterami barier energetycznych dużej mocy. Można stworzyć wyrwę w perymetrze, niszcząc albo dezaktywując jeden z tych emiterów, ale to spowoduje za dużo bałaganu. Musimy więc zrobić to bardziej subtelnie.
             -  Niwelatory pól – podsunął McReady.
             -  Zgadza się – ponownie przytaknął Akode – Podejdziecie od strony wschodniej północnego sektora, na jednej trzeciej odcinka perymetru. Pierwsze, co musicie zrobić po dostaniu się do środka, to zerwać łączność. Nie możecie po prostu zniszczyć aparatury, bo wywoła to za dużo bałaganu, więc użyjecie zagłuszaczy, które zainstalujecie w ich systemie. Uniemożliwi im to zarówno wezwanie posiłków, jak i komunikację wewnętrzną. Wtedy będziemy mogli zabijać tych wartowników, którzy staną nam na drodze.
             -  Ale wyłączenie komunikacji z pewnością ich zaalarmuje – zauważył Matson – Trzeba opóźnić ich reakcję.
             -  I tak będziemy musieli to zrobić szybko – ciągnął suvore – Zerwiemy łączność zaraz po złożeniu przez wartowników standardowych raportów, aby zyskać jak najwięcej czasu. Kiedy już to zrobimy, zabójcy Genisivare zdejmą strażników na wieżach obserwacyjnych, a Egzekutor wybierze trójkę swoich operatorów, aby zajęli stanowiska snajperskie na trzech z nich. W międzyczasie wkroczą Marines i zabezpieczą teren w okolicy siedziby sztabu, aby pozostali zabójcy mogli bez ryzyka interwencji z zewnątrz wedrzeć się tam i zlikwidować oficerów z naszej listy.
             -  To gdzie my mamy w końcu być? – zapytał Matson.
             -  Od centrum łączności niedaleko do budynku klonerów – odparł Akode – Powinniście zostawić przynajmniej jedną sekcję, aby zadbała, by nikt nie usunął spowodowanej przez nas awarii w łączności. Pozostali niech po cichu wedrą się do zakładów klonerskich i tam podłożą ładunki wybuchowe w pobliżu głównego reaktora. Jest dość duże prawdopodobieństwo, że Auvelianie zbyt późno zorientują się w waszych zamiarach, skoro będziecie niewidzialni, a w tym czasie Marines opanują inną część obozu.
             -  Czyli wy z OSA zajmiecie się centrum logistycznym?
             -  Zrobimy tam drugi wyłom w ogrodzeniu, od strony wschodniej, kiedy już wykonacie fazę pierwszą, to znaczy zerwiecie łączność i oczyścicie teren. Jeśli wybuchnie alarm, postaramy się przy okazji ściągnąć ich uwagę, kiedy będą wzywali posiłki. Nasi snajperzy zdejmą część z nich z ukrycia, poza tym będziemy mieli przynajmniej kilka okazji, aby zająć dogodne pozycje do wciągnięcia ich w zasadzkę. Przy okazji, zyskamy wam trochę czasu do ewakuacji.
             -  Za duże ryzyko – stwierdził major – Spisujesz swój oddział na straty. Czemu nam nie powierzyłeś tej roboty?
             -  Doskonale damy sobie radę – odparł Sorevianin – Ci strażnicy to głównie klony z formacji Shilai’rev, które w dodatku spędzają większość czasu bezczynnie. W porównaniu z nami to kompletni amatorzy. Poza tym, pułkownik Yaron sugerował, że jesteście zbyt cenni, aby powierzać wam najbardziej ryzykowne zadania.
             -  To jeszcze nie oznacza, że trzeba nas traktować jak święte krowy – stwierdził Matson sucho.
             -  Że co? – Akode był zdezorientowany.
             Major westchnął, pojmując natychmiast, że użył idiomu niezrozumiałego dla większości Sorevian.
             -  Miałem na myśli to, że nie musicie się o nas przesadnie obawiać – wyjaśnił z lekkim zniecierpliwieniem – Sami doskonale dalibyśmy sobie z tym radę.
             -  Mimo wszystko, z dwojga złego, nasza śmierć będzie mniej kosztowna – stwierdził Akode z żołnierskim fatalizmem – Nas łatwiej zastąpić, niż was.
             Zhack uważnie obserwował Matsona i nabrał podejrzeń, że przepełnia go teraz urażona duma. Kiedy odwołał się do zaem, wyczuwając emocje Terranina na planie psychicznym, te podejrzenia tylko się potwierdziły. Khesarian ledwo dostrzegalnie pokręcił głową w geście dezaprobaty.
             -  W każdym razie – powiedział wreszcie człowiek – to dopiero wstępny zarys planu. Wszystko może jeszcze ulec zmianie.
             -  Oczywiście – zgodził się Akode – Będziemy go jeszcze dopracowywać.
             Suvore spojrzał na McReady’ego.
             -  Czy coś budzi twoje wątpliwości, kapitanie? – zapytał.
             -  Niespecjalnie – odrzekł Marine – Ale tak jak powiedział major, wasz oddział będzie miał najgorsze zadanie. Może przyjmie pan jedną sekcję od nas albo od tych z Gammy, jako wsparcie?
             -  To niegłupi pomysł – Matson natychmiast poparł swojego pobratymcę – Będzie nas przecież piętnastu. To aż nadto, żeby posłać te cholerne zakłady klonerskie w diabły.
             -  Jak by nie patrzeć, to wy obmyślicie dokładny plan zinfiltrowania tego obiektu – zauważył Akode – Ilu operatorów będziecie do tego potrzebowali, zależy już od was. Jeśli uznacie, że dziesięciu wystarczy, możecie istotnie odesłać pozostałych pięciu do naszej grupy.
             -  Postaram się, żeby było to możliwe.
             Teraz oficer OSA zwrócił się do Zhacka.
             -  Jakieś sugestie, Egzekutorze? – zapytał.
             -  Tylko jedna – odrzekł Khesarian po krótkim namyśle – Wydaje mi się, że mogę dołączyć do moich podwładnych na stanowiskach snajperskich i zająć jeszcze jedną wieżę, a zlikwidowanie ważniejszego personelu w sztabie powierzyć zabójczyni pierwszej klasy Zerze Idrack. To nasz nabytek z Gildii Skrwawionej Dłoni, więc doskonale poradzi sobie z takim zadaniem bez mojej pomocy.
             -  Skoro tak uważasz – mruknął Akode z powątpiewaniem – Zależy nam jednak na czasie. Dwóch zabójców szybciej zamorduje oficerów z naszej listy, niż jeden.
             -  Zapewniam, że to nie zrobi wielkiej różnicy. Zakładamy, że po zneutralizowaniu ich systemu łączności, będziemy mieli trochę mniej, niż jeden alit… to jest, piętnaście minut – Zhack spojrzał po Terranach – zanim zostaną zaalarmowani brakiem komunikacji. Tyle czasu zdecydowanie wystarczy Zerze, aby zlikwidować nasze cele. W międzyczasie pozostałe grupy i tak będą musiały wykonać własne zadania.
             -  Uzgodnimy jeszcze takie kwestie – stwierdził suvore, a następnie kontynuował swój wywód – Najtrudniejsze będzie ewakuowanie się z bazy. Szczególnie że będą mieli wsparcie z powietrza.
             -  Te ich cholerne patrolowce – rzucił McReady – Mają swoje lądowiska tuż koło parku maszyn, między centrum logistycznym a koszarami, prawda?
             -  My się nimi zajmiemy – dodał Akode – Będziemy w pobliżu, więc załatwimy te, które stoją już na miejscach, zatankowane, uzbrojone i gotowe do startu. Zyskamy trochę czasu, zanim przygotują następne.
             -  Nawet bez patrolowców, pościg będzie nam deptał po piętach – zauważył Matson – Nikt chyba dotychczas nie miał pomysłu, jak ich zgubić. Przypominam, że pójdziemy tam i wrócimy stamtąd na piechotę.
             -  Dziękuję, że to zauważyłeś – powiedział suvore w akcie okazjonalnego u siebie sarkazmu wobec człowieka – Najprostsze będzie chyba przygotowanie zaminowanego obszaru, przez który przejdziemy, zwabiając tam pościg. Kiedy będą w odpowiednim miejscu, zdetonujemy ładunki.
             -  To oczywiście zakłada, że pójdą dokładnie naszym śladem – stwierdził Richard – I że nie przyjdzie im do głowy prosty pomysł posłania jakiegoś oddziału inną trasą, z zadaniem odcięcia nam drogi.
             -  Alternatywą byłoby zostawienie przynęty – rzekł ponuro Akode – To znaczy, części naszych żołnierzy, aby ci opóźnili pościg. A na to nie przystanę.
             -  Myślę, że jednak przystaniesz, jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia – teraz to w głosie Matsona zabrzmiał sarkazm – Na szczęście, mamy jeszcze trochę czasu, by pomyśleć nad lepszym rozwiązaniem.
             -  To prawda – zgodził się suvore – Przy okazji przypominam, że to, o czym mówimy, to tylko ogólny zarys planu operacji. Wiecie już mniej więcej, co musicie zrobić, zatem w owym czasie powinniście poświęcić uwagę temu, jak dostać się do poszczególnych obiektów.
             -  O nas nie musisz się martwić. Szkoliłem się w operacjach specjalnych i brałem w nich udział, zanim jeszcze dołączyłem do Sekcji Gamma. Dla Marines to normalka.
             -  To dobrze – skwitował Akode – Jeśli nikt nie ma dodatkowych sugestii, przyjmijmy ten wstępny plan i zabierzmy się za opracowywanie szczegółów.
             -  I to jak najszybciej – dodał McReady – Zostały nam tylko dwa tygodnie.
             Zhack nie był tym specjalnie przejęty. Tym razem bowiem jemu oraz jego wojownikom przypadło w udziale nieskomplikowane zadanie. Nie musiał nawet niańczyć Zery ani mówić jej, jak dokładnie ma działać po dostaniu się do wnętrza siedziby wrogiego sztabu – wiedział, że Sorevianka własnoręcznie opracuje plan i wykona go. Wystarczyło dać jej po prostu wolną rękę.
             Najbardziej martwiła go, podobnie jak Akodego, ewakuacja. Będąc już wcześniej oficerem, był kilkakrotnie zmuszony do poświęcania własnych żołnierzy – szczególnie tamtego feralnego dnia, na planecie Sivere, tuż przed wstąpieniem do Genisivare – czego szczerze nienawidził. Ufał, że coś podobnego nigdy się już nie stanie.
     
    To be continued...
  19. Bazil
    Witam.
    Znów minęło parę tygodni, a ja w międzyczasie zdołałem pojechać na Mazury i z nich wrócić, przeczytać książki "Gambit" oraz "Sztorm Doskonały", a nawet... coś tam nowego skrobnąć.
    Ktoś zatęsknił za Auvelianami?
    ===========================================================
     
     
    - VI -
     
             Aer’imuel był niezadowolony. Męczyła go utrzymująca już od kilku dni sytuacja, której kresu nie było widać. Przez cały ten czas był trawiony przez bezczynność, zmuszony do biernego oczekiwania na decyzję Isal’umavena. Przez cały ten czas nie mógł nawet bliżej zapoznać się z kadrą Arm’imdel, z jaką miał mieć wkrótce do czynienia. Chociaż spotykał się już kilkakrotnie z Khae’avilenem, będącym najstarszym stażem imolien – dowódcą legionu – wciąż nie znał tożsamości innych wysokich rangą oficerów. Ci albo po prostu nie przybyli jeszcze na miejsce, albo z różnych powodów mieli być wkrótce zastąpieni na stanowiskach.
             Nastroju nie poprawiały mu także wieści z frontu – zgodnie z przewidywaniami, Terranie przeszli do generalnej ofensywy, atakując i eliminując kolejne wysunięte bazy oraz posterunki. Na razie ich atak nabierał dopiero tempa, lecz Aer’imuel był już teraz zirytowany, że tacy jak on tkwią bezczynnie, kiedy są potrzebni na polach bitew. Isal’umaven z zimną kalkulacją spisywał stacjonujące tam oddziały na straty, licząc, że wykrwawią one atakujące siły terrańskie oraz zyskają mu czas na przygotowanie odpowiedniego kontr-natarcia. Ze swojej strony, Aer’imuel uważał z kolei takie postępowanie za najzwyklejsze marnotrawstwo.
             Poczuł więc nieznaczne ożywienie, kiedy – tkwiąc bezczynnie w swojej komnacie – odebrał wiadomość poprzez komunikator telepatyczny. Zanim ją jeszcze odtworzył, wyczuł, że pochodzi od Khae’avilena. To mogło oznaczać, że imolien chce go zaprosić na spotkanie.
             -  Armelien Aer’imuel – znajomy głos zabrzmiał w głowie oficera, kiedy dotknął już obiema dłońmi paneli, emitujących przekaz do jego umysłu – Proszę, aby się pan ze mną spotkał, w najbliższym czasie, w mojej kwaterze. Przedstawię panu trzech świeżo przybyłych dowódców legionu. Oczekuję pańskiego przybycia.

             Aer’imuel ożywił się jeszcze bardziej, mając teraz nadzieję, że coś się nareszcie wyklaruje. Jeszcze przed chwilą siedział nieruchomo przy swoim biurku, jak posąg, trwając w stanie lekkiego mentalnego skupienia. Teraz zerwał się na nogi i przemierzył surową, skąpaną w błękitnej poświacie komnatę, bez słowa podążając w stronę drzwi.
             Znalazłszy się na korytarzu, przeszedł kilka kroków, do wejścia komnaty zajmowanej przez Tai’kovesa. Zastępca najwyraźniej wyczuł obecność swojego dowódcy, otworzył bowiem drzwi, zanim Aer’imuel wywołał go za pomocą sygnału dźwiękowego.
             -  Aer? – zapytał, patrząc prosto w ukryte pod maską oblicze armelien.
             -  Tai – odpowiedział przełożony – Przed chwilą dostałem od Khae’avilena wiadomość. Prosił mnie o spotkanie. Przejdziesz się ze mną?
             -  Naturalnie – rzekł Tai’koves, przestępując próg.
             Armelien posłał przyjacielowi pobłażliwy, mentalny uśmiech. Ze względu na podobne pochodzenie, jego zastępca pozostawał w dobrych stosunkach z oficerem Arm’imdel. Podczas gdy Aer’imuel spotykał się z Khae’avilenem wyłącznie służbowo, Tai’koves widywał się z nim o wiele częściej, prowadząc z nim uprzejme konwersacje.
             -  W jakiej sprawie odezwał się imolien tym razem? – zapytał zastępca, również dobrze pamiętając, iż oficer Arm’imdel nigdy nie prosił o spotkanie z Aer’imuelem, nie mając ku temu ważnego powodu.
             -  Wygląda na to, że wreszcie przybyli nowi dowódcy legionów – odrzekł armelien – To oznacza, że cała jednostka jest już w pełnej gotowości. Teraz trzeba tylko czekać, aż kapłan Isal’umaven łaskawie zdecyduje się wydać nam rozkazy.
             -  Widzę, że oczekujesz tego z niecierpliwością – zauważył Tai’koves.
             -  No cóż, nie zrobiłem wiele, aby to ukryć, prawda?
             -  Twoje uczucia są ambiwalentne, Aer – zastępca mentalnie się uśmiechnął – Zaledwie kilka dni temu mówiłeś, że nie uśmiecha ci się uczestnictwo w wielkiej porażce, jaka twoim zdaniem niebawem nastąpi. A teraz nagle zmieniłeś zdanie.
             -  Powiedzmy, że w ciągu tych kilku dni przypomniałem sobie, jak bardzo nie znoszę tkwić bezczynnie… przynajmniej w takiej sytuacji.
             -  Czyż kapłani Avn’khor nie pouczają, że emocje są złym doradcą?
             -  Dlaczegóż miałyby mnie interesować pouczenia tych z Avn’khor? Zresztą, tak czy inaczej trafię na pola bitew, prędzej czy później.
             Dwaj oficerowie, milcząc przez resztę niezbyt długiej drogi, dotarli do znanej im już kwatery Khae’avilena. Bywali tu wcześniej, jednak wtedy wyczuwali tylko samotną obecność imolien. Teraz towarzyszyły mu trzy inne osoby, których nie rozpoznawali.
             Aer’imuel dotknął panelu i nacisnął go delikatnie, sygnałem dźwiękowym przyzywając Khae’avilena. Oficer wkrótce otworzył przybyszom drzwi.
             -  Witam, armelien – rzekł przyjaźnie – Cieszę się, że panowie przybyli tak szybko.
             -  Powiedział pan, że chce się ze mną widzieć niezwłocznie – odparł Aer’imuel.
             -  Naturalnie. Proszę, niech panowie wejdą.
             Wkraczając do komnat Khae’avilena, armelien z trudem powściągał instynktowną, mimowolną nieufność, jaką odczuwał w obecności jego, a także trzech nieznajomych. Od czasu obalenia rządów zakonu Mae’vis, utrzymującego się przy despotycznej władzy dzięki potężnym psionicznym mocom, Auvelianie narzucali sobie znaczące ograniczenia w tej materii. Chociaż nie tłumili w sobie całkowicie odwiecznego daru, jakim była psionika, korzystali zaledwie z ułamka swego ogromnego potencjału. Za całkowicie niedopuszczalne zaś uchodziło stosowanie go jako narzędzia destrukcji. Auvelianie widzieli zbyt wiele cierpienia tym spowodowanego, by pozwolić, aby coś takiego zdarzyło się powtórnie. Był to również jeden ze względów, dla których postawili sobie za cel panowanie nad młodszymi rasami – nie należało dopuścić, aby rozwinęły własne psioniczne zdolności ponad dopuszczalne normy.
             Kwestia takich ograniczeń była jedną z niewielu, w których Aer’imuel zgadzał się z dogmatem Avn’khor. Z trudem więc tolerował istnienie oddziałów Arm’imdel. Stanowiły one nagięcie zasad o nieprzekraczaniu pewnych granic, jeśli chodzi o psionikę. Co prawda nie używali swoich mocy w sposób bezpośredni – jak na przykład terrańscy psychotronicy z Zakonu, bez opamiętania siejący za ich pomocą śmierć i zniszczenie – lecz korzystali ze specjalnego sprzętu. Ich uzbrojenie nie było bronią konwencjonalną – ogniskowało ich własną psioniczną moc. Mieli w związku z tym karabiny, skupiające energię Arm’imdel w potężną wiązkę czystej ciemnej energii, przebijającej nawet bardzo trwałe materiały. Mieli także generatory psionicznych ostrzy, łatwo przecinających najlepsze pancerze. Mimo to, otrzymali zezwolenie do bezpośredniego używania własnej mocy jedynie do obrony własnej – na przykład do wytwarzania tarcz i pól siłowych, oraz blokowania ataków wrogich psioników. Gdyby jakiś Arm’imdel odważył się zaatakować psioniką w sposób bezpośredni, zostałby dyscyplinarnie usunięty z jednostki – chyba że za jego czynem przemawiałyby istotne względy, co jednak było niełatwe do udowodnienia przed sądem wojennym.
             W gruncie rzeczy, Arm’imdel tak czy inaczej nie naruszali zasad, jakie Auvelianie sobie narzucili. Nieznacznie jednak poprawiało to nastrój Aer’imuelowi. Ci wojownicy walczyli na polach bitew o przetrwanie, a ograniczenia nałożone przez dogmat Avn’khor pozostawały tylko i wyłącznie zasadami. Armelien wątpił, aby walczący Arm’imdel w krytycznej chwili dał się zabić tylko dlatego, że bałby się wyrzucenia z jednostki. Jeśli użycie psionicznych mocy w sposób bezpośredni miałoby uratować mu życie, zapewne by to zrobił.
             -  Panowie pozwolą, że przedstawię – rzekł Khae’avilen, wskazując na nieznajomych; ci w tej samej chwili niemal równocześnie poderwali się z krzeseł, ustawionych przy owalnym stole, na których siedzieli – Imolien Khai’noel, imolien Mon’siael oraz imolien Egon’thier.
             Wymieniani oficerowie kłaniali się kolejno Aer’imuelowi, ten zaś za każdym razem odpowiadał własnym ukłonem.
             -  Miło mi wreszcie panów poznać – powiedział, kiedy już poznał ich imiona – Cieszę się, że panowie przybyli. Oczekiwałem tego przydziału z niecierpliwością.
             -  My także, armelien – wyznał Mon’siael – Widzi pan, niektóre z naszych jednostek albo przechodziły uzupełnienia, albo były kompletowane z rozbitych wcześniej oddziałów, o rozwiązaniu których zdecydowano dopiero niedawno. Stąd te przetasowania.
             -  Rozumiem – odrzekł Aer’imuel, zachowując beznamiętność.
             -  Tuszę, że w jednostkach Arm’imdel panuje ostatnimi czasy znaczny nieład? – wtrącił Tai’koves, słabo skrywając rozbawienie.
             -  Ma pan trochę racji – przyznał Khai’noel, również pozwalając, aby każdy wyczuł jego mentalny uśmiech – Ale za to należy winić przede wszystkim Avn’khor.
             Aer’imuel, który wciąż zachowywał beznamiętność, zlustrował trzech przybyszy. Podobnie jak Khae’avilen, dzierżyli rangę imolien – każdy zatem miał pod komendą jeden legion, jednostkę liczącą od pięciu do dziesięciu tysięcy żołnierzy. Musieli zatem należeć do klasy En’emua – lecz w opinii Aer’imuela, ich postawa oraz zachowanie wskazywały, że wywodzą się z niższych warstw społecznych. Przypuszczalnie nie należeli nawet do żadnej z trzech klas Emua – będących auveliańskim odpowiednikiem szlachty – w chwili, gdy wstępowali do jednostek Arm’imdel. Awans społeczny bez wątpienia zapewniła im zaś militarna kariera.
             Aer’imuel z początku przyjął ów fakt z lekkim poczuciem wyższości, lecz wkrótce z trudem zdusił wybuch mentalnego, pogardliwego śmiechu. Bawiła go jego własna hipokryzja. On sam również awansował w społeczeństwie dzięki karierze w armii, a co więcej, pogardzał skrycie tymi, którzy stali w owym społeczeństwie najwyżej. Najwyraźniej dołączenie do Aon’emua upodobniło go do kapłanów Avn’khor bardziej, niż przypuszczał.
             -  Wygląda na to, że każdy z nas ma coś do zarzucenia tym arogantom z góry – rzekł wreszcie, już bardziej swobodnie – Ale niestety, nadal są oni naszymi dowódcami.
             -  Niestety, tak – zgodził się Khae’avilen – A skoro o tym mowa, czy jego ekscelencja udzielał panu jakichś dalszych informacji, armelien?
             -  Nie, imolien – odparł Aer’imuel, pozwalając rozmówcy wyczuć wynikającą z tego faktu, lekką irytację – Wiem tyle, co i pan.
             -  My nie zostaliśmy jak na razie wtajemniczeni – wtrącił Khai’noel – Nawet w jakieś szczątkowe informacje.
             -  Bo i nie ma o czym mówić, prawdę rzekłszy – wyjaśnił Aer’imuel – Mamy zostać przeniesieni do regionu thoraliańskiego i tam działać jako mobilna jednostka zbrojnej odpowiedzi. Z grubsza rzecz biorąc, tam, gdzie zaatakują Terranie, my mamy przeprowadzić kontruderzenie. Na różnych odcinkach frontu będą także działały podobne grupy.
             -  Isal’umaven… to znaczy, Wielki Kapłan Isal’umaven – poprawił się Mon’siael, niezbyt jednak zażenowany swoją pomyłką – chce, żebyśmy powstrzymali generalną ofensywę Terran?
             -  Nie powstrzymali – sprostował armelien – Mamy ich tylko spowolnić, do czasu, aż nie zostanie przygotowana nasza główna kontrofensywa.
             -  Truizmy teraz mówię, ale to będzie karkołomne zadanie – stwierdził Khae’avilen – Jak tylko Terranie zorientują się, kto stoi im na drodze, w krótkim czasie ściągną na nas swoich szturmowców z UOS. Albo, co gorsza, tych parweniuszy z Zakonu.
             -  Myślałem, że wy z Arm’imdel nie obawiacie się rzeczonych parweniuszy – rzekł Aer’imuel – Choć praktykują psionikę, nadal nie dorównują nam ani potęgą, ani potencjałem.
             -  To prawda, ale są zawzięci i wydajnie korzystają z własnych mocy – objaśnił imolien – Trudno się skupić na walce, kiedy trzeba odpierać ich nieustępliwe ataki. A my nie możemy ich nawet unieszkodliwić. Zasady, wie pan.
             -  Tak czy inaczej, zadanie pozostaje zadaniem – oznajmił armelien – Brak informacji od Isal’umavena nie jest nawet zanadto dziwny, skoro wiele zależy tak naprawdę od rozwoju sytuacji, jaki odbywać się będzie na naszych oczach. A także od naszej własnej inicjatywy.
             -  Pańskiej inicjatywy, pozwolę sobie doprecyzować – dodał Khae’avilen – To pan jest naszym dowódcą.
             -  Zechcą panowie zaspokoić moją ciekawość – odezwał się Tai’koves, wyraźnie zwracając do trzech świeżo poznanych oficerów – Domyślam się, że w odróżnieniu ode mnie oraz armelien, nie zaczynali panowie swej wojskowej kariery od rang oficerskich. Co zatem panami powodowało, że zdecydowali się panowie wstąpić do Arm’imdel?
             -  To chyba oczywiste – odparł milczący do tej pory Egon’thier – Zadecydowało o tym w dużej mierze nasze położenie. Ktoś spoza warstw Emua ma znaczne trudności w zdobyciu prestiżowej pozycji. Wszyscy pogardzają pospólstwem. Wojskowa kariera jest przynajmniej względnie prostą drogą ku awansowi społecznemu. Nagle można się zrównać z tymi, którzy dotąd uważali się za lepszych, tylko przez wzgląd na swój tytuł.
             Nie umknęło uwadze Aer’imuela, że o ile do tej pory imolien zachowywał mentalną samokontrolę – wyraźnie staranniej, niż jego towarzysze – o tyle teraz zatracił ją. To pozwoliło dowódcy wychwycić dochodzące od niego uczucie chłodu, wymieszanego z urazą. Armelien zdusił w sobie pierwszą reakcję, nie dając się sprowokować. Najwyraźniej Egon’thier, ze względu na swe pochodzenie, doświadczał w przeszłości dyskryminacji ze strony wyżej postawionych Auvelian – co było powodem jego obecnej niechęci do kapłanów Avn’khor, i najwyraźniej także członków Emua. Zdaniem Aer’imuela, niewykluczone było, że oficerowi doskwierał fakt, iż oddano go pod rozkazy Aon’emua oraz En’emua, nie pochodzących nawet z Arm’imdel. To domniemanie znalazło wkrótce potwierdzenie.
             -  Imolien – powiedział Khae’avilen, wkładając w swój mentalny głos lekką surowość; najwyraźniej i on wychwycił chłód w głosie Egon’thiera – Rozumiem, że decyzja naszych zwierzchników może ci się nie podobać, ale zachowuj się stosownie do swojej rangi oraz obecnego statusu.
             -  Istotnie, mam zastrzeżenia co do tej decyzji – przyznał imolien – Dlaczego ma nami teraz dowodzić ktoś, kto nie jest jednym z nas?
             -  To nie pierwsza taka decyzja Avn’khor – wtrącił Tai’koves, najwyraźniej występując w obronie przełożonego i przyjaciela – Byłoby niewłaściwe, gdyby jej ciężar miał spaść na armelien, który jest jedynie wykonawcą ich woli, tak jak pan.
             Aer’imuel, przesyłając wyłącznie do swego zastępcy uczucie wdzięczności, spróbował wyczuć reakcję Egon’thiera na jego słowa, ale bezskutecznie. Po chwilowym wybuchu emocji, imolien odzyskał samokontrolę.
             -  Jeśli poprawi to panu nastrój – ciągnął Tai’koves – wprawdzie armelien nigdy dotąd nie przewodził siłom Arm’imdel, ale pomimo tego wciąż jest doświadczonym dowódcą. Służę wespół z nim dość długo, aby móc zaświadczyć o jego umiejętnościach. Co więcej, uzyskał awans społeczny dzięki wojskowej karierze, tak jak pan.
             Egon’thier nadal skrywał swe prawdziwe uczucia, więc Aer’imuel nie był co do nich pewien. Wyczuł jednak dochodzący od niego, mentalny przekaz, jakim wyraził szczere przeprosiny za swoje prostactwo. Armelien w podobny sposób dał mu do zrozumienia, że nic nie zaszło.
             -  Skoro pohamowaliśmy już zbędne emocje, może i panowie zaspokoiliby ciekawość naszego gościa? – odezwał się Khae’avilen po ciągnącej się przez kilka chwil ciszy, także w sferze mentalnej.
             -  Z chęcią bym to zrobił, ale nie mam wiele do powiedzenia – rzekł Khai’noel – Trudno racjonalnie uzasadnić moje wstąpienie do Arm’imdel. Wstyd to mówić, ale mógł to być po prostu efekt nastroju chwili – Imolien uśmiechnął się mentalnie, z zakłopotaniem – Wiem za to, że kiedy już przywykłem do swojej nowej roli, postanowiłem pozostać wojownikiem.
             -  Mną zaś kierowała po prostu ciekawość – wyznał Mon’siael – Czy może raczej, lekka pokusa. Coś, co jest zakazane, zawsze ją budzi. Chciałem więc w jakiś sposób z tym obcować i przekonać się na własnej skórze… Co się z tym wiąże.
             Aer’imuel, który do tej pory pozostawał – obok Egon’thiera – najbardziej beznamiętną osobą w towarzystwie, teraz zdradził się, ledwo wyczuwalnie, ze swoimi uczuciami. Był lekko rozbawiony – sam uważał się za wyjątkową jak na Auvelianina osobistość, ze względu na swoją względnie dużą emocjonalność, nieczęsto spotykaną u przedstawicieli swojej rasy. Teraz jednak znalazł się wśród osób, które wykazywały się jeszcze większą wyjątkowością, niż on.
             Raptem uwagę jego oraz pozostałych przykuł sygnał dźwiękowy, dochodzący ich od drzwi. Aer’imuel – podobnie zapewne, jak wszyscy obecni – wyczuł czyjąś obecność na korytarzu. Osobnik ten nie wykazywał oznak psionicznych mocy, musiał być więc klonem, jednym ze strażników z Shilai’rev.
             Khae’avilen niewątpliwie wysłał przybyszowi mentalny przekaz, zapraszając go do środka – żołnierz wszedł bowiem bez zapowiedzi, samodzielnie otwierając drzwi.
             -  Czy zastałem armelien Aer’imuela? – zapytał oficjalnym tonem, składając przepisowy ukłon.
             -  To ja – odezwał się oficer, wstając na nogi.
             -  Wielki Kapłan Isal’umaven posłał po pana – rzekł strażnik tytułem wyjaśnienia – Nie zastałem pana w pańskiej kwaterze, więc polecono mi poszukać w kwaterach pańskiego zastępcy, następnie w kwaterze…
             -  Dobrze już – uciął Aer’imuel – Z czym do mnie przychodzisz, wojowniku?
             -  Wielki Kapłan Isal’umaven wzywa pana do siebie, armelien – odrzekł strażnik – Ma się pan u niego zjawić bezzwłocznie.
             Aer’imuel wyraźnie się ożywił, pozwalając nawet, aby to uczucie zostało łatwo wykryte przez obecnych.
             -  Panowie – oznajmił – Wygląda na to, że coś się zaczyna.
     
    To be continued...
  20. Bazil
    Załamać się mam ochotę, po prostu, z tym opowiadaniem. Jeden fragment na miesiąc to o wiele za mało, jak na mój gust. Jak sobie przypomnę ten czas, kiedy pierwsze rozdziałki Pewnej Powieści trzaskałem z dnia na dzień...
    Odpuszczając sobie dalsze wylewanie żali - nowy kawałek wreeeszcie jest. Mam też jakieś plany co do dwóch następnych - generalnie to wciąż będę się starał zbudować jakoś te relacje międzyludzkie, ale pojawi się także coś wnoszącego co nieco do fabuły - ergo, przebiegu owej operacji specjalnej. Dotyczy to zwłaszcza planowanego rozdziału siódmego.
    Rozdział piąty, tymczasem... znów "wilki".
    ===========================================
     
     
    - V -
     
             Niski dźwięk dzwonka do drzwi wyrwał Matsona ze skupienia, w jakim studiował dane od Yarona. Major uniósł wzrok znad biurka - i holograficznego ekranu e-padu, jaki na nim spoczywał – wołając, aby gość wszedł do środka. Przybyszem okazał się być Jaworski.
             -  Wciąż pan tu jest, majorze? – zapytał, z lekkim zdziwieniem.
             -  Jestem, a gdzie niby mam być? – odrzekł Matson, trochę znudzonym, a trochę zirytowanym głosem.
             -  Czekamy na pana – oznajmił Jaworski – W jadalni oficerskiej już dziesięć minut temu podano kolację.
             -  Że co? – Richard ożywił się – Która godzina?
             -  Za dwadzieścia ósma – odparł kapitan.
             -  Psiakrew – zaklął Matson, wyłączając e-pad i odrywając się od biurka – Sprawdzam wciąż te dane wywiadowcze. Musiałem stracić poczucie czasu.
             -  Tak, najwyraźniej – stwierdził Jaworski z lekką nutą ironii – Podejrzewałem, że po prostu wciąż pan pracuje. Ale wątpiłem, że aż tak pana pochłonie lektura.
             -  Nie pochłonęła – burknął major – Po prostu… Nieważne.
             Kiedy obaj oficerowie opuścili już kwaterę Matsona, Richard zablokował drzwi, po czym podążył do jadalni, śladem Jaworskiego.
             -  A ty? – zapytał – Czy też studiujesz te dane?
             -  Mam nadzieję, że to pytanie retoryczne, majorze – odparł kapitan – Tak jak pan, spędziłem przy nich cały dzień, z przerwą na obiad.
             -  Świetnie – mruknął Matson – I jak ci się to widzi?
             Jaworski wzruszył ramionami.
             -  Żeby wykonać zadanie, będziemy musieli wejść do całego piep****ego kompleksu. Koszary, sztab całego korpusu… Jeden błąd i będziemy walczyć z całą armią.
             -  Nic, z czym się przedtem nie zetknęliśmy.
             -  Prawda, ale to są już szczyty. Przynajmniej nasze cele są blisko siebie, więc za jednym zamachem sprzątniemy sztabowców, magazyny i te zakłady klonerskie, ale to naprawdę mało pocieszające.
             -  Spokojnie. Wszystko zgramy w czasie.
             -  Właśnie, czas. Jeśli wierzyć tym dokumentom, jeżeli z jakiegoś powodu będziemy musieli zdjąć wartownika… i to nawet po cichu… zostanie nam go bardzo mało, skoro…
             Kapitan urwał i stanął w miejscu, oglądając się w bok, w głąb mijanego właśnie przez oficerów korytarza.
             -  Słyszał pan to? – zapytał.
             -  Co? – odpowiedział Matson znudzonym głosem.
             -  Ktoś coś wołał.
             Gdy Jaworski skończył mówić, Richard zdołał tym razem usłyszeć wykrzyczane przez jakiegoś człowieka zdanie. Nie zrozumiał go dokładnie, ale wyraźnie zabrzmiały w nim słowa „piep***na gadzino”. Obelga ta mogła być skierowana tylko do Sorevianina.
             -  Co się tam dzie… hej! – major urwał w połowie słowa, ujrzawszy, jak Jaworski pognał w głąb korytarza, w stronę źródła krzyków.
             Matson dołączył do niego. Po przebyciu dwóch zakrętów, mijając po drodze drzwi do poszczególnych kwater oficerskich, obydwaj dotarli na miejsce zbiegowiska.
             Było tam pięć osób – czterech Terran i jeden Sorevianin. Jaszczur, odziany w granatowy mundur, wyglądał na jednego z podwładnych Akodego. Stojący parami ludzie blokowali mu obie drogi odwrotu, lecz on nie wyglądał na przejętego ani tym faktem, ani przewagą liczebną napastników. Nie było w tym nic dziwnego – terrańscy żołnierze nie byli uzbrojeni w nic oprócz noży, nie nosili też pancerzy wspomaganych. W walce wręcz nie mieli szans nawet z pojedynczym Sorevianinem, szczególnie należącym do elitarnej jednostki.
             Ludźmi byli trzej szeregowi oraz kapral – niepochodzący ani z Sekcji Gamma, ani z Marines, najpewniej zwykli żołnierze lokalnego garnizonu. Ich postawa oraz wyciągnięte noże stanowiły jednoznaczny wyraz agresji – najpewniej postanowili napaść na jaszczura, skoro wszyscy oficerowie byli teraz w jadalni na kolacji. Kiedy jednak ujrzeli wkraczających na scenę majora i kapitana, błyskawicznie stracili rezon.
             -  Co się tutaj dzieje? – fuknął Jaworski – Lincz?
             Matson zorientował się, że terrańscy żołnierze są pijani – szeregowi, którzy wyglądali na przestraszonych nagłą interwencją oficerów, sprawiali przy tym wrażenie zaledwie podchmielonych. Kapral zdawał się być dużo mniej przejęty sytuacją.
             -  Stójcie na baczność, kiedy do was mówię! – ryknął kapitan, który najwyraźniej tracił panowanie nad sobą.
             Kapral albo był zbyt pijany, by dostrzec oficerskie insygnia na mundurach przybyszy, albo po prostu nic go to nie obchodziło. Odpowiedział bowiem agresywnie.
             -  Czego tu, k***a? – zapytał, odwracając się i wyciągając przed siebie nóż.
             -  Zostawcie w spokoju tego żołnierza – nakazał Jaworski, skinieniem wskazując jaszczura – i natychmiast się wytłumaczcie, kapralu!
             -  Miłośnik gadzin, co? – burknął żołnierz, podchodząc do kapitana – Też chcesz, k***a, wpie**ol dostać?
             -  Stój na baczność, kapralu – warknął Jaworski – I tak zostaniesz podany do raportu, nie pogarszaj swojej sytuacji.
             Żołnierz zaniósł się ochrypłym, pijackim śmiechem.
             -  Wiesz, k***a, gdzie ja mam twój raport? – prychnął, podchodząc jeszcze bliżej.
             W pewnej chwili kapral niespodziewanie zaatakował nożem. Ostrze wbiłoby się w oko kapitana, gdyby ten zdecydowanym ruchem nie chwycił napastnika za nadgarstek. Żołnierz mocował się przez chwilę z Jaworskim, usiłując go dźgnąć, ale oficer bez większego wysiłku odepchnął jego ramię wstecz. Następnie wykręcił mu je boleśnie – z łatwością, jak dziecku – przez co kapral wypuścił z ręki nóż, po czym skopał go, powalając na podłogę.
             Klnąc siarczyście, żołnierz ponownie stanął na nogi i z okrzykiem wściekłości zamachnął się na oficera najpierw lewą, a potem prawą ręką. Jednak Jaworski zablokował jego ciosy, odpowiadając błyskawicznie uderzeniem w splot słoneczny oraz kopnięciem w goleń. Kapral stracił równowagę i upadł na kolana. Matson obserwował to wręcz ze znudzeniem – zwykły żołnierz nie miał żadnych szans w walce wręcz ze zmodyfikowanym genetycznie nadczłowiekiem, jakim był kapitan.
             Kolejne kopnięcie ponownie posłało kaprala na podłogę. Ujrzawszy, że ten znów wstaje, podnosząc z podłogi nóż, Jaworski postąpił krok do przodu i kopnął żołnierza z półobrotu w twarz. Cios raz jeszcze powalił napastnika, pozbawiając go przytomności.
             -  Widział pan to, majorze? – rzekł kapitan, spoglądając znacząco na Richarda.
             -  Tak, widziałem – odparł Matson rzeczowym tonem – Kapral zaatakował cię w stanie nietrzeźwym. Ty tylko się broniłeś.
             -  Dziękuję – rzucił Jaworski, po czym spojrzał po pozostałych żołnierzach – Co to za napaść? Czekaliście, aż zrobi się pusto, żeby go zaatakować? Czy po prostu chcieliście to zrobić z marszu?
             -  Panie kapitanie, my tylko… – zaczął jeden z szeregowych.
             -  Milczeć! – oficer był wyraźnie wściekły, a Matson wiedział, że wynika to nie tylko z nagannego zachowania żołnierzy, ale także z faktu, że chcieli zaatakować Sorevianina – Jak brzmią wasze nazwiska?
             Zapytani wahali się przez chwilę, po czym zaczęli kolejno odpowiadać.
             -  Szeregowy Hackmann, panie kapitanie.
             -  Starszy szeregowy Tolly, panie kapitanie.
             -  Szeregowy Torres, panie kapitanie.
             -  A ten kretyn? – rzucił Jaworski, wskazując na leżącego na podłodze kaprala, wciąż nieprzytomnego i krwawiącego z ust.
             -  Starszy kapral Rollins, panie kapitanie – odrzekł Tolly.
             -  Kto jest waszym przełożonym?
             -  Porucznik Antonow, panie kapitanie.
             -  Jeszcze dzisiaj z nim porozmawiam – Jaworski założył ręce na piersi, wciąż mierząc szeregowych srogim spojrzeniem – Więc zebraliście się tutaj i postanowiliście pociąć tego jaszczura nożami? To kapral był prowodyrem, czy wam wszystkim spodobał się taki pomysł?
             -  My wcale nie… – bąknął Torres – Wcale nie chcieliśmy go zaatakować.
             -  Mnie to wyglądało na atak – odezwał się milczący do tej pory Sorevianin, który przez cały czas obserwował bieg wydarzeń z pozbawioną wyrazu twarzą. Matson nie znosił, kiedy jaszczury tak robiły. Dopóki wykazywały mimikę twarzy – nawet jeśli następowało to pod postacią ich drapieżnego uśmiechu – przypominały w pewnym sensie o swojej inteligencji oraz przynależności do cywilizacji. Pozbawione wyrazu, ich twarze bardzo przywodziły na myśl pyski nieobliczalnych dzikich zwierząt. Budziło to instynktowny niepokój.
             -  To były tylko żarty – zapewniał Torres – Nie chcieliśmy zrobić mu krzywdy.
             -  Mogę wam postawić inne zarzuty – rzekł surowo Jaworski – Opuszczenie stanowiska w czasie służby… o ile nie macie wolnego, w co wątpię… Awanturowanie się w stanie nietrzeźwym, napaść na wyższego rangą oficera… Jest tego dość dużo, żebyście jeszcze dziś wylądowali w areszcie. A potem dostali karne prace polowe.
             -  Panie kapitanie, my wcale nie…
             -  Powiedziałem i tak będzie! – krzyknął oficer.
             Jaworski minął jednego ze stojących wciąż na baczność szeregowych, podchodząc do jaszczura. Ten nadal nie zdradzał żadnych emocji.
             -  Wszystko w porządku? – zapytał kapitan.
             Sorevianin prychnął.
             -  W najlepszym – odrzekł chłodno – Nie musieli panowie interweniować, sam bym sobie poradził.
             Matson nie wątpił ani w to, ani w fakt, że jaszczur czerpałby niekłamaną przyjemność z własnoręcznego pobicia nie tylko kaprala, ale także pozostałych napastników. Jego postawa wskazywała, że tak jak obecni tu żołnierze nie cierpieli Sorevian, tak ów gad nie przepadał za ludźmi.
             -  Jak się pan nazywa? – zapytał Jaworski, nie dając się zbić z tropu.
             -  Karisu Bakure… panie kapitanie – obcy niemal wypluł te słowa – Szedłem tutaj z meldunkiem do suvore Akodego, kiedy zagrodzili mi drogę.
             Jaworski ponownie odwrócił się do szeregowych.
             -  Co wy tutaj robicie? – zapytał gniewnie – Nie macie żadnych zadań?
             -  Kapitanie, my… – zaczął Tolly, ale oficer nie dał mu skończyć.
             -  Jeśli nie macie nic do roboty, zaraz ktoś się wami zajmie! – krzyknął – Najpierw zabierzcie tego idiotę do lazaretu – nakazał, wskazując na kaprala – Potem zameldujcie się w swojej jednostce i czekajcie na powrót porucznika. Niedługo go o wszystkim zawiadomię, więc on zadecyduje, co z wami zrobić. I pamiętajcie, że jeśli postanowi okazać wam pobłażliwość, wtedy ja osobiście zadbam, żeby żandarmeria odpowiednio się wami zajęła. Jasne?
             -  Tak jest, panie kapitanie – odrzekli szeregowi, przystępując następnie do zbierania kaprala z podłogi.
             Jaworski odwrócił się do Sorevianina.
             -  Wprawdzie nie możemy panu wydawać żadnych rozkazów, ale miałbym do pana prośbę – powiedział spokojnym, rzeczowym głosem – Mógłby pan dopilnować, żeby ci idioci zrobili, co do nich należy, zanim pan zaniesie swój meldunek Akodemu?
             -  Mógłbym – odparł Bakure, uśmiechając się krzywo – Proszę tylko zawiadomić mojego przełożonego, że się trochę spóźnię.
             -  Zrobię to.
             Wkrótce uczestnicy zbiegowiska znikli oficerom z oczu. Matson, który obserwował zajście niemal bez żadnych emocji, odezwał się po długiej chwili ciszy.
             -  Ten gad chyba nas nie polubił – zauważył z sarkazmem w głosie.
             Jaworski westchnął.
             -  Myślę, że oni mają dużo więcej powodów, żeby za nami nie przepadać – odparł ze zmęczeniem – Takich, jak on, jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Wkurzają mnie natomiast takie gnidy, jak tamci czterej.
             -  A może po prostu wciąż uważasz, że masz wobec Sorevian dług?
             -  Może – kapitan ponownie westchnął – Chodźmy już. Teraz czekają na nas naprawdę długo.
             Kiedy w niecałą minutę później przekroczyli wreszcie próg jadalni oficerskiej, widoczni u końca najbliższego ze stołów oficerowie Sekcji Gamma tylko na krótką chwilę obejrzeli się w stronę drzwi – najwyraźniej upewniając, że wreszcie dołączył do nich dowódca. Żołnierze zaangażowani w operację „Wilcze Stado” zajmowali miejsca przy tym samym stole, przy którym zasiadali również wyżsi rangą oficerowie, w tym dowódcy placówki, co stanowiło objaw uprzywilejowania.
             Jaworski odłączył się od Matsona i podszedł najpierw do Akodego – niewątpliwie po to, aby uprzedzić go o czekającym nań meldunku – a następnie przeszedł w głąb jadalni, z wyraźnym zamiarem odszukania porucznika Antonowa.
             -  Co się stało, majorze? – zapytał Yaron, kiedy Richard zajął już przeznaczone dlań, puste krzesło, obok pułkownika – Dlaczego się pan tak spóźnił?
             -  Najpierw po prostu zasiedziałem się przy danych odnośnie naszej misji, panie pułkowniku – wyjaśnił Matson, niemal beznamiętnie – Potem, kiedy z kapitanem szliśmy na miejsce, trafiliśmy na zbiegowisko, które zdaniem kapitana wymagało interwencji.
             -  Rozumiem – Yarona najwyraźniej nie interesowały szczegóły.
             Kolacja była już niemal zimna, więc Richard konsumował ją z brakiem apetytu – także dlatego, że w gruncie rzeczy nie był głodny. Jego zmodyfikowany organizm wymagał mniej pożywienia, niż ciało zwykłego człowieka, chyba że Matson brał akurat udział w akcji bojowej. Odnosił wrażenie, że jest najbardziej ponurą osobą w całym towarzystwie. Jedynymi wyjątkami byli Jaworski – który na ogół przybierał taką postawę – oraz Scott, który od czasu do czasu zerkał nieprzychylnym wzrokiem na Perrina, gwarzącego radośnie z siedzącym obok niego jaszczurem-zabójcą, Kilaiem.
             -  Panie majorze? – powiedział nagle Yaron cichym, konspiracyjnym głosem, niemal szeptem – Chcę, żeby pan wiedział o nowej sytuacji.
             -  To znaczy? – mruknął Matson między kęsami steku.
             -  Wysłaliśmy w rejon thoraliański nowe sondy szpiegowskie – wyznał pułkownik – Ich zdjęcia będą nam przesyłane na bieżąco.
             -  Myślałem, że mamy ich już wystarczająco dużo.
             -  Wykryliśmy niedawno ruchy wojsk auveliańskich w tamtym rejonie – wyjaśnił Yaron – Chcemy mieć pewność, że będziecie mieli czystą drogę, a w razie potrzeby ustalić trasy i czas przebiegu większych patroli. Wie pan, jeśli okaże się, że przedostanie się po cichu do tej bazy będzie niemożliwe, możemy anulować operację.
             -  Nie sądzę, aby było to konieczne – odrzekł Matson, powściągając szorstki ton – Nawet jeśli jakiś większy oddział stanie nam na drodze, będziemy mogli go po prostu ominąć. Moi ludzie zostali przeszkoleni do unikania wykrycia przez wroga.
             -  Nie wątpię – powiedział pułkownik – Ale to nie zależy ode mnie, jeśli wie pan, co mam na myśli.
             Richard wiedział – zwierzchnicy wciąż nie do końca ufali Sekcji Gamma, jako elitarnej jednostce. Możliwe było również, że po prostu nie chcieli wcześnie tracić swojej inwestycji. Matsonowi i jego kolegom tłumaczono wielokrotnie, jak kosztowne jest stworzenie kogoś takiego, jak oni.
             -  Panie majorze – odezwał się Scott – Co się tam stało, zanim tutaj dotarliście? Jaworski chyba się tym przejął.
             Matson stłumił westchnienie.
             -  Jeśli już musisz wiedzieć, to zapobiegliśmy napaści i bójce – odparł, starając się, aby jego ton zabrzmiał zdawkowo – Jacyś idioci chcieli pobić jaszczura. Zresztą, byli pijani.
             -  Pomyślałem o czymś takim – wyznał Scott – To dlatego Jaworski tak się wściekł.
             Wrogość w głosie oficera nie uszła uwadze Richarda.
             -  Dziwisz mu się? – Major uniósł brwi – Ty może i wychowałeś się na Calibanie IV, ale on…
             -  Tak, tak – uciął James – Już to słyszałem… panie majorze. Ten Polaczek już mi się z tego zwierzał setki razy.
             -  Nie robił tego częściej, niż ty zwierzałeś się ze swoich krzywd – zauważył Matson, z krzywym uśmiechem – Obydwaj moglibyście dać sobie na wstrzymanie. On przesadza z tym szanowaniem jaszczurów, ale ty nie powinieneś ich aż tak nienawidzić.
             -  To co, mam udawać, że ich lubię?
             -  Wiesz, że nie o to chodzi – powiedział major z naciskiem – Nie szukaj powodów do kłótni z nimi, ani tym bardziej do bójki. Dopóki z nimi współpracujemy w ramach tej operacji, masz być wobec nich w porządku, jasne? W każdym razie nie okazuj im wyraźnie, jak bardzo ich nienawidzisz. To rozkaz.
             -  Tak jest, majorze – odrzekł Scott oficjalnie.

     
    * * *

     
             -  I jak wtedy wpiep***łem się na tego virinera – rzucił Perrin, między kęsami jedzenia – Pamiętasz?
             -  Pamiętam – odrzekł Kilai – Zawsze miałeś… jak wy to mówicie? Nierówno pod sufitem?
             -  Właśnie! – potwierdził Jean, zanosząc się śmiechem – Ale przecież przeżyłem. Głupi ma zawsze szczęście!
             -  Przeżyłeś, i nawet zdołałeś pomścić Akorę.
             -  To była porządna dziewczyna – Perrin na chwilę spoważniał – Naprawdę szkoda, że musiało się to jej przytrafić. I to tak paskudnie…
             -  Ja też ją lubiłem – wyznał Sorevianin – Ale wiesz… śmierć nie wybiera.
             -  Tak czy inaczej – Perrin spojrzał jaszczurowi w oczy – Naprawdę to doceniam, że wtedy walczyliście razem z nami. Niektórzy mogą sobie pieprzyć, że tylko broniliście swoich kolonii, że nas wykorzystywaliście po prostu jako mięso armatnie… ale ja widziałem, jak broniliście naszych i sami ginęliście.
             -  Tak nam nakazał Feomar, kiedy wybierał nas na swoich wojowników – oznajmił Kilai z namaszczeniem – Przysięgaliśmy mu wierność, a zatem stawaliśmy w obronie słabszych… Nieważne, jakiej rasy.
             -  Ten wasz Feomar… to musi być naprawdę spoko facet – zaśmiał się Jean.
             -  Żebyś wiedział – Jaszczur także roześmiał się serdecznie – Twoi koledzy Terranie na pewno trafili do niego, na salony. Nie mógł przecież zlekceważyć ofiary takich dzielnych wojowników, jak wy.
             -  Przesadzasz – rzekł przeciągle Perrin.
             -  Nie, mówię poważnie – Kilai poklepał człowieka po ramieniu – My jesteśmy stworzeni do walki. Jesteśmy od was silniejsi, szybsi, bardziej wytrzymali, trudniej nas zabić… Więc to zrozumiałe, że jesteśmy wojownikami. Wykorzystujemy po prostu to, czym nas obdarzono. Ale wy… Niby tacy słabi, ale mimo to dajecie z siebie wszystko. W pewnym sensie, jesteście lepsi od nas.
             -  Dzięki – Terranin również położył dłoń na ramieniu jaszczura – Ale mimo wszystko nie mówiłbym, którzy z nas są lepsi. Skrzywdziłbym każdą stronę, niezależnie od tego, kogo bym wybrał.
             -  Słusznie – zgodził się Kilai – Ale w każdym razie, zawsze was szanowałem. Za to, że potrafiliście przezwyciężyć trudności… mimo swojej słabości.
             -  Potrafiliśmy, ale i tak nie byliśmy tacy dobrzy, jak wy.
             -  Dostatecznie dobrzy – rzekł jaszczur dobrodusznie – Akora na pewno byłaby pod wrażeniem tego, że ją pomściłeś.
             -  Albo by się sfrustrowała, że takie chuchro jak ja wygrało walkę, kiedy ona przegrała – zażartował Perrin – Cholera wie.
             -  Ja uważam, że byłaby pod wrażeniem – powtórzył Kilai – W końcu, ona też mówiła o was same dobre rzeczy.
             -  Nie ona jedna. Jak o tym pomyślę… To generalnie było między nami świetnie. Chyba wszyscy mówiliście, że dobrze jest walczyć razem z nami. Kiedy indziej, gdzie indziej… nasi zabijali się nawzajem. A my walczyliśmy razem. Tak, k***a, powinno być od samego, piep****ego początku.
             -  Wystarczy – mruknął Sorevianin – Na pewno nie mam ochotę na rozprawianie o tym, co było kiedyś. Na długo przed tym, jak się po raz pierwszy spotkaliśmy.
             -  Racja, racja – zgodził się Jean z powagą, po czym dodał – Tak czy inaczej… Cieszę się, naprawdę, że się teraz znowu spotkaliśmy.
             -  Wiem. Mówisz to już chyba dziesiąty raz – zauważył zgryźliwie Kilai – Ja też się cieszę. Ale jeśli miałbym to powtarzać tyle razy, spowszedniałoby.
             Jaszczur zamilkł na chwilę, by pociągnąć ze swojej szklanicy esterei – średniej mocy napój alkoholowy, produkowany przez Sorevian i sprowadzony tu specjalnie dla nich.
             -  Dziwne, że cię do tej pory o to nie pytałem – rzekł z namysłem – Ale właściwie to dlaczego wtedy postanowiłeś wstąpić do tych sił samoobrony?
             -  Akurat o to pytałeś – Perrin uśmiechnął się z rozbawieniem – Dawno temu.
             -  Nie pamiętam.
             -  Nic dziwnego – Jean zachichotał – Gdybym był taki pijany, jak ty w tamtej chwili, pewnie nie tylko nic bym z tego nie pamiętał, ale na pewno już bym nie żył.
             Kilai roześmiał się głośno na te słowa. Na naturalną siłę i wytrwałość Sorevian składała się między innymi ich duża odporność na wiele toksyn, w tym alkohol. Jaszczury mogły spożywać zdecydowanie większe ilości napojów wyskokowych, niż ludzie. Były też bardziej od Terran odporne na skutki ich działania. Pochłonięty alkohol w ilości, która doprowadziła Sorevianina do poważnego upojenia, dla człowieka byłby bez wątpienia śmiertelną dawką.
             -  Więc co wtedy powiedziałeś? – zapytał Kilai, kiedy przestał już się śmiać.
             -  Powiedziałem, że po prostu z wściekłości na tych cholernych Ildan – odparł Perrin – Na te ich cholerne potwory… Ragnery. Poza tym, widziałem was walce i coś mi strzeliło do głowy… Że my przecież też potrafimy o siebie zadbać, takie rzeczy.
             -  Ale żałujesz, że do nich wstąpiłeś? Czy nie?
             Człowiek zaśmiał się z zakłopotaniem.
             -  Wciąż żyję, więc nie powinienem narzekać – odrzekł wreszcie – Ale szkoda, że musiałem patrzeć, jak tylu naszych ginie… Naszych, znaczy i Terran, i Sorevian…
             -  Tylko do tego znowu nie wracaj – ostrzegł Kilai – Wystarczy, naprawdę.
             -  Wcale nie wracam – zaperzył się Perrin – Pytałeś, to ci odpowiadam.
             -  Ale czy któryś z nas nie pomógł ci, w jakiś szczególny sposób? Zanim jeszcze byłeś w samoobronie?
             -  Jeśli o to chodzi, pytaj Jaworskiego – Jean wskazał głową kolegę – On was bardzo szanuje, nie bez powodu. Ciągle powtarza, że ma wobec was dług.
             Obaj żołnierze kończyli już swój posiłek, a i pozostali oficerowie zrywali się od stołów, więc Perrin, zaalarmowany, spojrzał na zegarek. Dochodziła już ósma wieczorem lokalnego czasu – oznaczało to, że jadalnia niebawem całkiem opustoszeje. Większość oficerów miała zaś jeszcze obowiązki – sam Jean musiał przecież dokładnie przestudiować dane od wywiadu, jakie otrzymał.
             -  Chyba powinniśmy się zbierać – rzekł, wstając od stołu – Muszę wracać do tych cholernych dokumentów, ty chyba zresztą też.
             -  Ale spotkamy się przedtem w klubie? – zapytał Kilai z uśmiechem – Za jeden alit?
             -  Znaczy piętnaście minut?
             -  Znaczy piętnaście minut – potwierdził jaszczur – Prawda?
             Perrin uśmiechnął się, szeroko i serdecznie.
             -  Masz to jak w banku.
     
    To be continued...
  21. Bazil
    Tak się złożyło, że wreszcie stworzyłem kolejny kawałek swojej "tfurczości" i mogę go wam wreszcie zaprezentować.
    Kawałek w dalszym ciągu jest dość spokojny, choć pojawia się tu skromna scena akcji. Powróciłem do "wilków" (które zasadniczo będą występowały w tym opowiadaniu jako bohater zbiorowy - akcji nie będę prowadził wyłącznie z punktu widzenia Matsona), lecz tym razem skupiłem się na zgoła innych postaciach, niż poprzednio. Występują tu głównie dwie postaci, należące do moich ulubionych z uniwersum.
    Enjoy.
    =============================================================================
     
     
    - IV -
     
             -  Pozwólcie, że podsumuję nasze wstępne ustalenia odnośnie tej operacji – oznajmił suvore Akode, wyłączając wbudowany w biurko, holograficzny wyświetlacz.
             Głos oficera wyrwał Khesariana z chwilowej zadumy. Znów był myślami wewnątrz gościnnej kwatery Akodego, gdzie zebrali się dowódcy jednostek specjalnych. Pokój okazał się dostatecznie przestronny, by wszyscy uczestnicy spotkania mogli się skupić przy biurku gospodarza. Było tu łącznie osiem osób – suvore Akode z garave Dakurą u boku, major Matson z trójką swoich oficerów, kapitan McReady z Marines oraz sam Zhack.
             -  Ustaliliśmy, że ograniczymy liczbę operatorów do piętnastu na jednostkę, wyjąwszy oddział Genisivare, który będzie się składał z pięciu zabójców – tu Akode spojrzał na chwilę w stronę Zhacka – To niewiele, ale biorąc pod uwagę charakter naszej misji, i tak z ledwością możemy sobie pozwolić na działanie w takiej grupie. Przyjmiemy standardową dla drużyny konfigurację, to jest podział na sekcje po pięciu żołnierzy, czterech operatorów i dowódca. Z całkowitą pewnością spędzimy na wrogim terenie kilka dni, więc będziemy potrzebowali zapasów na ten czas.
             -  My oczywiście możemy wszystko pobrać w kwatermistrzostwie – wtrącił Matson – Czy wasi na pewno mogą wam również załatwić to, czego będziecie potrzebowali?
             -  Nie przybyliśmy tutaj z Sorev na piechotę, majorze – stwierdził Akode z przekąsem – Nie wiem, czemu się tak martwisz o to, skąd weźmiemy ekwipunek na misję. Nasze okręty na orbicie mają tego dość, by zaopatrzyć oddziały nieporównywalnie liczniejsze od naszego.
             -  W porządku, nic nie mówiłem – mruknął Terranin z lekką irytacją – Kontynuuj.
             -  Na miejsce przerzucą nas dwa desantowce klasy D-44 Archanioł, użyczone nam przez terrańską flotę – ciągnął Akode – Musimy się jeszcze zastanowić, czy zaryzykować użycie myśliwców C-96 Fenikso w charakterze eskorty, ale moim zdaniem, to kiepski pomysł. Polecenie tam liczniejszą grupą zwiększy naszą wykrywalność, a poza tym obecność myśliwców na nic się nie zda. Jeśli Auvelianie wykryją desant oddziału specjalnego, w niczym nam nie pomoże…
             -  Znamy już pańskie… twoje zdanie na ten temat – ponownie odezwał się Matson – Nie przeciągajmy dłużej tego spotkania, bo musimy jeszcze mieć sporo czasu na zapoznawanie się z materiałami od Yarona.
             -  Tak, tak – uciął Akode, po raz pierwszy okazując lekkie zniecierpliwienie – Wiecie już wszyscy, że do was jako dowódców oddziałów należy sporządzenie spisów inwentarza, możliwie jak najwcześniej. A skoro już o tym mowa… oraz o naszej wykrywalności… Dla pewności raz jeszcze powiem, że chciałbym, aby sprawę inhibitorów psionicznych załatwić jeszcze dziś albo jutro. O ile to faktycznie możliwe.
             -  Nie widzę przeszkód – stwierdził Matson – Myślę, że skoro wysyłają nas przeciwko Auvelianom, inhibitory psioniczne są jedną z tych rzeczy, które spodziewali się, że będą nam potrzebne.
             -  Nalegam, aby również zabójcy ich użyli – rzekł Akode, ponownie kierując spojrzenie na Zhacka – Co prawda potraficie być niewidzialni dla psioników, ale robicie to tylko na życzenie, a my musimy być niewidoczni dla Auvelian przez cały czas. Nie możecie bez przerwy pozostawać w zaem bez chwili…
             -  W porządku, rozumiem – przerwał Khesarian – Zakładam, że nie będzie problemu z tymczasowym zmodyfikowaniem naszych kombinezonów tak, aby wyposażyć je w wasze inhibitory?
             -  Gdyby to było niemożliwe, w ogóle nie występowałbym z propozycją ich użycia – zauważył Matson z ironią w głosie – Sami z nich przecież korzystacie, tyle że wasze modele są mniej doskonałe technicznie. Zastąpienie ich naszymi to nie jest skomplikowana operacja.
             -  Wracając do spraw poważnych – wtrącił Akode – Ja, major Matson i kapitan McReady wybierzemy operatorów w ciągu najbliższych kilku dni. Chociaż zabójcy powinni nam udzielić wsparcia snajperskiego podczas akcji, zalecam, abyście tak dobrali drużyny, by miały przynajmniej po jednym snajperze na sekcję…
             -  Dobrze wiem, co zrobić, majorze – rzekł chłodno Matson – Może i jestem młodszy stażem, ale nie jestem też kompletnym żółtodziobem.
             -  Przepraszam – odparł suvore beznamiętnie – Tak, czy inaczej, dokładny skład naszych oddziałów musimy ustalić dopiero po tym, jak już opracujemy bardziej szczegółowy plan akcji.
             -  Sam bym na to nie wpadł – rzucił Richard, nie kryjąc sarkazmu – Skoro załatwiliśmy już kwestie formalne na dziś, proponuję, aby każdy z nas zajął się studiowaniem materiałów wywiadowczych. Nie opracujemy żadnej strategii, nie wiedząc, co z tym zrobić.
             -  Tak, racja – Akode westchnął; przypominało to przeciągły syk – Jeśli to wam odpowiada, kolejne spotkanie zrobimy również tutaj, jutro, o tej samej porze.
             Nikt nie zgłosił obiekcji, toteż wszyscy oficerowie skierowali się do wyjścia. Zhack opuścił kwaterę Akodego jako ostatni. Zaledwie jednak przestąpił próg pokoju, a zatrzymał go jeden z terrańskich oficerów z Sekcji Gamma. Khesarian pamiętał go z klubu oficerskiego – to był kapitan Jean Perrin.
             -  Gdzie jest Kilai? – zapytał swobodnie – Chcę z nim pogadać.
             -  Jak znam Zerę, to pewnie ściągnęła wszystkich do sali treningowej – odparł Zhack – Właśnie tam idę.
             -  Świetnie – człowiek uśmiechnął się przyjaźnie – Pójdę więc z tobą.
             Khesarian zawahał się. Nie miał ochoty na towarzystwo Terranina, który – sądząc z jego nastawienia – najprawdopodobniej będzie się starał wciągnąć go w rozmowę, na którą Zhack miał jeszcze mniejszą chęć. Po dłuższej chwili skinął głową, gestem zapraszając człowieka, aby poszedł w ślad za nim.
             Budynek, w którym się znajdowali, był połączony z kwaterą sztabu i mieścił nie tylko pokoje mieszkalne stu kilkudziesięciu oficerów, ale także rozmaite pomieszczenia użytkowe, w tym sale treningowe. Zhack wprawdzie nie nabył jeszcze dobrej orientacji, ale wiedział już, gdzie może znaleźć Zerę. Jeżeli nie miała przydzielonych rutynowych zadań, a okoliczności na to pozwalały, często zajmowała się treningiem, od czasu do czasu dobierając sobie także partnerów do walk sparringowych.
             -  Kilai mówił trochę o tobie – wypalił Perrin, idąc korytarzem w ślad za jaszczurem.
             -  Mam nadzieję, że nie za dużo – odparł Zhack po dłuższej chwili milczenia.
             -  Mówił, że jesteś bardzo… specyficzny – powiedział Jean – I cholernie ponury, ale sam to widzę.
             -  Myślę, że można tak powiedzieć – rzekł Khesarian zdawkowo.
             -  Pewnie cholernie dużo widziałeś. Długo już jesteś jednym z tych zabójców? Kilai twierdził, że jesteś naprawdę dobry.
             Zhacka zdumiała bezpośredniość człowieka, odpowiedział jednak ze spokojem.
             -  Jak na wasze standardy, służę bardzo długo. Ale jak na standardy Genisivare, daleko mi do najstarszych zabójców.
             -  Czyli musiałeś dużo widzieć.
             -  Więcej, niż bym chciał – w głos Zhacka po raz pierwszy wkradł się chłód.
             -  Nie chcesz o tym gadać – domyślił się Perrin, ku uldze jaszczura – W porządku, nie chciałem się narzucać.
             Milczenie Terranina trwało jednak krótko – po kilku chwilach odezwał się ponownie.
             -  Ale współpracowałeś już kiedyś z ludźmi?
             -  Operacje prowadzone przez Genisivare są tajne – odrzekł Zhack z teraz już wyraźnym chłodem – Nie mogę na ten temat mówić.
             Człowiek pojął aluzję i nie powiedział nic więcej przez resztę ich drogi do sali treningowej.
             Khesarian nie był zaskoczony, gdy na miejscu dostrzegł Zerę, pojedynkującą się z Inoredem na ręce i nogi. Walce sparringowej przyglądało się kilku widzów, wśród których byli pozostali zabójcy Genisivare pod komendą Zhacka, a także garstka komandosów OSA oraz terrańskich żołnierzy z Sekcji Gamma. Jedynie wojownicy Smoczych Oczu obserwowali walkę w milczeniu, stojąc po prostu z założonymi rękami – pozostali głośno dopingowali walczących. Ci, skąpo odziani – Inored miał tylko spodnie od munduru, Zera zaś nie nosiła żadnego stroju – skupieni byli całkowicie na sobie.
             Z pozoru walka była wyrównana, jednak Zhack widział, że Zera walczy na razie poniżej swoich możliwości. Wolała pobawić się swoim przeciwnikiem, zamiast od razu posyłać go na matę – co mogłaby zrobić bez trudu. Właśnie teraz pozwoliła Inoredowi wykonać morderczą kombinację ciosów, które jednak zablokowała, w pewnym momencie wyprowadzając – zdaniem Zhacka zdecydowanie wolniej, niż byłaby w stanie to zrobić – uderzenie ręką, wymierzone w splot słoneczny. Mogłoby połamać oponentowi żebra, lecz ten zatrzymał je, nim sięgnęło celu. Inored odrzucił od siebie przeciwniczkę i natychmiast wykonał obrotowe kopnięcie, przed którym jednak Zera z łatwością się uchyliła, jednocześnie próbując podciąć oponenta. Nie udało się to, podobnie jak przeskok w tył z wyciągniętymi nogami, których stopy ominęły szczękę Inoreda, nie czyniąc mu krzywdy.
             Walczący zatrzymali się na chwilę – on stojący w obronnej pozycji, ona kucająca wciąż na podłodze i pozornie odsłonięta – spoglądając na siebie znacząco.
             -  Może zwiększymy tempo? – zasugerował Inored.
             Zera roześmiała się pogardliwie.
             -  Myślisz, że wytrzymasz? – zapytała z udawaną troską.
             -  Spróbujmy – Sorevianin uśmiechnął się nieznacznie.
             Oboje wyprostowali się i skoncentrowali, wprawnie wchodząc w zaem. Szybkość, z jaką wyprowadzili kolejne uderzenia, pozostawała poza granicami możliwości wojowników nienależących do Genisivare. Szczególnie ludzie zastygli teraz w osłupieniu, stwierdziwszy nagle, że nie są w stanie obserwować tej walki – wyprowadzane ciosy po prostu umykały ich wzrokowi. Kończyny walczących były dla nich widoczne tylko na ułamki sekundy, gdy uderzenie napotykało błyskawiczną blokadę.
             Zhack śledził jednak bójkę i widział, że Inored przegrywa. Na samym początku Zera znów pozwoliła mu zaatakować, jednak bez większych trudności unikała ciosów – uchylała się przed uderzeniami wymierzonymi w głowę, zbijała niskie kopnięcia i pięści. Mimo to, cały czas pozostawała w defensywie – aż nagle postanowiła przejąć inicjatywę.
             Kolejny cios Inoreda – cios pięścią wymierzony w szczękę – zablokowała w bardziej wyrafinowany sposób, wykorzystując siłę uderzenia, by gwałtownie obrócić przeciwnika, odsłaniając jego plecy. Zanim Sorevianin mógł zareagować, Zera wymierzyła mu silne kopnięcie w grzbiet. Będąc w zaem, Inored nie odczuł bólu z tego ciosu, ale wytrąciło go to z równowagi, zakłócając jego koncentrację. Jaszczurzyca bezlitośnie to wykorzystała – szybko doskoczyła do odrzuconego naprzód przeciwnika i zaledwie ten odwrócił się w jej stronę, kopnęła go dwukrotnie, obiema nogami po kolei, obrotowym ciosem z wyskoku. Gdy tylko jej stopy ponownie dotknęły podłogi, zadała mu kolejne kopnięcie. Wszystkie jej ciosy sięgnęły celu. Inored wyraźnie próbował przyjąć skuteczną gardę, ale nie dawał rady – Zera była dla niego zbyt szybka. Zablokował cios pięścią w głowę, ale drugą rękę zabójczyni wbiła mu w brzuch. Wstrzymał stopę Sorevianki, kiedy ta chciała go kopnąć w tors, ale wtedy Idrack wykonała salto do tyłu, kopiąc go od dołu w szczękę drugą nogą. Wszystko działo się w ułamkach sekund – jaszczurzyca cały czas nadawała tempo, wyraźnie górując nad Inoredem.
             Zhack wyczuł, że osłabiony wojownik zatracił kontrolę nad zaem, co ostatecznie przesądziło o wyniku walki. Zera syknęła triumfalnie, po czym opadła na podłogę i podcięła Inoredowi nogi obrotowym uderzeniem ogona, bezceremonialnie powalając go na obie łopatki. Postawiła następnie stopę na piersi pokonanego w zwycięskim geście. Pozwoliła sobie nawet na triumfalny ryk.
             Spojrzała w dół, na leżącego Inoreda, po czym zdjęła zeń stopę, pozwalając mu wstać.
             -  Jesteś dobry, naprawdę dobry – rzekła, niemal dobrodusznie – Tyle że ja jestem po prostu najlepsza.
             Zadowolona z siebie, Zera postąpiła kilka kroków, mierząc wzrokiem pozostałych zabójców. Uśmiechała się złośliwie – szeroki, drapieżny uśmiech po prostu nie schodził jej z twarzy. Zdaniem Zhacka, uśmiech ów był tak naprawdę jej znakiem charakterystycznym, niemal równie rozpoznawalnym, jak jej kate – „opaska” z ciemnych łusek na lewym oku.
             -  Czy to już wszyscy? – zapytała, po czym spojrzała na Kilaia, który obserwował ją wciąż ze stoickim spokojem, nie ujawniając emocji – Nie, zaraz. Ty jeszcze nigdy ze mną nie walczyłeś.
             Kilai roześmiał się ponuro.
             -  A po co mam tracić czas na z góry przegraną walkę? – rzucił z sarkazmem w głosie – Możemy być świetni, ale ty przecież jesteś najlepsza. Sama tak twierdzisz.
             -  Zera Idrack – powiedział głośno Zhack, odzywając się wreszcie po raz pierwszy od chwili wejścia do sali treningowej.
             Sorevianka spojrzała na niego, jak gdyby wcześniej w ogóle nie zauważyła jego obecności.
             -  Egzekutorze – rzekła z uśmiechem, salutując – Cieszę się, że pan do nas dołączył.
             -  Znów gnębisz swoich towarzyszy broni? – zapytał Khesarian, zwężając oczy.
             -  Gnębię? – Zera okazała zdumienie wymieszane z lekką kpiną – W jaki sposób? Ponieść klęskę z mojej ręki to żadna hańba. Zresztą, to tylko niewinny sparring, nie rytualny, honorowy pojedynek.
             -  Mimo to, nie przepuścisz okazji, żeby podkreślić, że jesteś od nich lepsza?
             -  A co w tym złego? – Idrack parsknęła śmiechem – Mam nie korzystać z talentu, jakim obdarzył mnie Feomar, bo ktoś może się poczuć dotknięty?
             -  Powinnaś z niego korzystać wtedy, kiedy trzeba – oznajmił Zhack surowo – Nie na pokaz.
             Zera prychnęła.
             -  Zbyt często się to nie zdarza – mruknęła, jak gdyby zatraciwszy chwilowo swój dobry humor – Trzeba jakoś pilnować, aby nasze umiejętności pozostały równie ostre, jak nasze noże.
             Zmierzyła Khesariana badawczym spojrzeniem, po czym dodała:
             -  Pan też nigdy dotąd ze mną nie walczył, Egzekutorze – stwierdziła, a na jej twarz powrócił złośliwy uśmiech – Może teraz się pan ze mną zmierzy?
             -  Kiedy indziej – Zhack pokręcił głową.
             -  Czy to strach? – Zera zachichotała – Że pana pokonam i wiele pan straci w oczach swoich podwładnych?
             -  Mógłbym ci przyznać teraz rację tylko dla świętego spokoju – stwierdził Khesarian sucho, po czym, nie pozwalając jej wygłosić riposty, dodał uniesionym głosem, zwracając się teraz do wszystkich swoich podwładnych – Skoro skończyliście już zawody w kai haiken, wiedzcie, że chcę was widzieć w swojej kwaterze, za trzy enelity. Wtedy będę miał dla was gotowe kopie danych dotyczących naszej misji, które macie przestudiować.
             Zrobił się ruch, kiedy zabójcy Genisivare zaczęli się rozchodzić. Niektórzy, niekompletnie ubrani po ćwiczeniach, wzięli teraz porzucone stroje – w tym Zera, która podniosła swój mundur z ławki pod ścianą, na której go zostawiła. Zhack, wydawszy swoim podkomendnym polecenie, skierował się teraz do swojej kwatery, opuszczając salę treningową.
             Na korytarzu dogoniła go Zera – miała już na sobie spodnie, ale górną część munduru zarzuciła sobie na ramię.
             -  Możesz już chyba powiedzieć, jakie dostaliśmy zadanie? – Teraz, kiedy nie było już osób postronnych, Idrack powróciła do zwyczajowego dla niej, bezpośredniego zwracania się do przełożonego – Mamy kogoś zlikwidować?
             -  Tak, ale to tylko część naszej misji – odparł Zhack – Po co mnie pytasz? Sama się niebawem wszystkiego dowiesz z zawartości tych dysków.
             -  Przy okazji – Zera ponownie uśmiechnęła się złośliwie – Mówiłam ci już, że kiedy pojawiasz się w towarzystwie osób spoza naszego grona, mógłbyś chociaż udawać, że nie jesteś taki ponury? Można popaść w depresję od samego twojego spojrzenia.
             -  Dzięki za uwagę – mruknął Zhack – Ale wiesz dobrze, ile mnie to obchodzi.
             -  Ja rozumiem – Idrack poklepała go z udawanym współczuciem – Twojego kolegi ze Strażników tutaj nie ma, chwilowo musisz radzić sobie sam…
             Khesarian wiedział, że Zera mówiła o mai derian Danurem, jego bliskim przyjacielu. Był on jedyną znaną Zhackowi osobą, która okazywała mu tyle zrozumienia i wsparcia, pomimo jego trudnego charakteru. W pewnym sensie, Danure pomagał mu utrzymywać się przy zdrowych zmysłach po tragedii, jaka dotknęła go lata temu.
             -  Nie dziwię się – powiedział powoli Khesarian – że wyrzucili cię z Gildii Skrwawionej Dłoni.
             -  Och, nic jeszcze nie widziałeś – odparła Zera wyrozumiałym tonem – Bardzo się od tamtego czasu poprawiłam. Teraz nawet mi przez myśl nie przejdzie, by zakwestionować twój rozkaz na polu bitwy, niezależnie od tego, jaki będzie idiotyczny. Cholera, przecież nawet wtedy, gdy Ekiren wyznaczył mi karę porządkową, przyjęłam to z godnością.
             -  W to nie wątpię – stwiedził Zhack, w myślach nawiązując do tamtego wydarzenia; Ekiren, jeden ze starszych zabójców, zbyt ostro dopiekł Idrack w odpowiedzi na jej bezpośredni sposób zwracania się doń jako przełożonego; zakończyło się to pojedynkiem, który wygrała Sorevianka – Pokonując go w walce, upokorzyłaś na oczach wszystkich w świątyni. Nigdy nie widziałem cię takiej zadowolonej z siebie, jak wtedy. A Ekirena tak zdołowanego.
             Zera roześmiała się na tę uwagę.
             -  Właśnie dlatego nie naciskam z tym wyzywaniem na pojedynek ciebie, nawet jeśli mówimy o sparringu – wyznała, a ton głosu, jakim teraz mówiła, można było nawet uznać za przyjacielski – Lubię cię, Zhack. Świetnie walczysz i masz łeb na karku.
             -  Jeśli to miało mnie skłonić do tego, żebym też powiedział ci coś miłego – Khesarian spojrzał podwładnej w oczy – to niech ci będzie. Jesteś trudna, ale korzyści z mienia po swojej stronie tak utalentowanej wojowniczki jakoś to rekompensują.
             Mówił to niezbyt chętnie, lecz całkiem szczerze – Idrack istotnie była wyjątkowo uzdolniona. Mimo swojego młodego wieku, przewyższała wielu starszych zabójców umiejętnościami walki.
             -  Dzięki – Zera skłoniła się nieznacznie.
             -  Miałem cię o to zapytać już dawno, ale… – podjął Zhack – Dlaczego postanowiłaś dołączyć akurat do Gildii Gromu? Snajperzy? Po Gildii Skrwawionej Dłoni spodziewałbym się, że będzie cię bardziej ciągnęło do Krwawych Żniwiarzy albo Smoczego Pazura.
             Idrack machnęła ręką.
             -  Po prostu pomyślałam, że jeśli będę zabijać tylko na swój ulubiony sposób, czyli z bliska i możliwie krwawo, spowszednieje mi to – odparła – U was nauczyłam się czegoś nowego, a przecież zawsze mogę od czasu do czasu wypruć komuś flaki. Za to zresztą też cię lubię. Dobrze wiesz, jak wykorzystać moje umiejętności. Pozwalasz mi poszaleć, że tak powiem.
             -  Nawet nie wiesz, jak głęboko mnie tym wzruszyłaś – mruknął Zhack.
             -  Żartujesz? – powiedziała Zera ze zdziwieniem.
             Postąpiła kilka szybkich kroków, wyprzedzając go, odwracając się w jego stronę i wpatrując mu w oczy.
             -  Ty naprawdę zażartowałeś? – rzekła z szerokim uśmiechem – To już jakiś postęp. Nigdy przy mnie nie…
             -  Możesz przestać? – mruknął Zhack z naciskiem.
             Nawet jeśli Idrack bywała trudna do zniesienia, to jednak znała granicę – teraz uznała, że nie ma sensu dalej drażnić się z przełożonym.
             -  No, to co z tym zadaniem? – powiedziała już bardziej neutralnym tonem, nie porzucając jednak uśmiechu – Zapowiada się niezła akcja, skoro wciągnęli tutaj tyle różnych formacji… naszych i terrańskich.
             -  Spędzimy kilka dni za liniami wroga – odrzekł Zhack, zniżając głos – Pierwszorzędny cel to zniszczenie auveliańskich zakładów klonerskich, zanim wypuszczą nową partię. Cel drugorzędny to zlikwidowanie kilku wysokich rangą oficerów.
             -  Będę się tym mogła zająć po swojemu? – zapytała z nadzieją w głosie.
             Khesariana ogarnął lekki niepokój na widok jej spojrzenia i postawy. Zera bez dwóch zdań była psychotyczną morderczynią, która służyła w armii przez wzgląd na bardzo prostą motywację – lubiła zabijać. Chwilami odnosił wrażenie, że mogłaby kiedyś stracić nad sobą panowanie i obrócić żądzę krwi przeciwko towarzyszom broni lub pierwszym lepszym ofiarom.
             -  Będziesz – potwierdził, z lekkim trudem – O ile zrobisz to czysto i bez alarmu.
             Zera zachichotała.
             -  To przecież ja, pamiętasz?
     
    To be continued...
  22. Bazil
    No, wreeeszcie mam ten nowy kawałek.
    Tak jak wcześniej zapowiadałem, o ile poprzedni rozdzialik miał charakter raczej informacyjny, o tyle ten prezentuje relacje międzyludzkie (gdzie "ludzkie" ma rozumienie dużo szersze, niż w szarej rzeczywistości).
    Na razie nie chcę składać żadnych obietnic co do tego, kiedy pokażę ciąg dalszy, ani czego będzie dokładnie dotyczył. Póki co chciałbym się w tak zwanym międzyczasie zająć wprowadzeniem ostatecznych poprawek do mojego poprzedniego "dzieła" - "Nieba i Piekła" (nad którym, swoją drogą, zastanawiam się, czy nie podjąć próby przedstawienia go jakiemuś wydawnictwu, jednak). W tak zwanym międzyczasie ponadto coraz niżej zwisa nade mną widmo sesji letniej na uczelni, a poza tym wziąłem się wespół z innym jaszczurofanem - znanym zresztą bywalcom FA - za prace nad cross-overem naszych uniwersów.
    Tymczasem...
    =============================================
     
     
    - II -
     
             Pomieszczenie, do którego wkroczył major Richard Matson, nie różniło się niemal niczym od innych klubów oficerskich, jakie w życiu widział. Pod jedną ze ścian znajdował się rozciągnięty niemal na całą jej długość bar, za którym krzątało się przeważnie dwóch, trzech stewardów – szeregowych żołnierzy, pełniących funkcję barmanów. Na całej wolnej przestrzeni usytuowane były zwykłe stoliki, po cztery krzesła przy każdym. Te w głębi posiadały dodatkowo wbudowane wyświetlacze holograficzne i komputery, umożliwiające rozgrywanie gier towarzyskich. Standardowo urządzony lokal, służący wygodzie oficerów, którzy mogli weń spędzać wolny czas, a nawet spożywać napoje wyskokowe.
             Klub był o tej porze niemal całkiem pusty – dopiero wieczorem, po skończeniu służby, starsi rangą żołnierze schodzili się doń. Matson nie napotkał więc nikogo poza członkami swojego oddziału – operatorzy Sekcji Gamma byli w tutejszej bazie gośćmi i nie mieli przydzielonych rutynowych zadań. Oprócz garstki poruczników, znajdowali się tu także podlegli Richardowi kapitanowie – Jaworski, Scott i Perrin – skupieni przy jednym stole. Pierwszy z nich miał typową dla niego, ponurą minę, która zdawała się doskonale oddawać jego cokolwiek pesymistyczną osobowość. Było to i tak lepsze od Scotta, który w ocenie Matsona, jak i pozostałych członków oddziału, był przeważnie gburem, skłonnym do mało uprzejmych zachowań. Na tym tle wyróżniał się Perrin, najstarszy wiekiem oficer, który na co dzień wydawał się być lekkoduchem i wesołkiem. Tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z tego, co mu tak naprawdę w duszy gra.
             Kiedy na miejscu pojawił się major, skupiły się na nim oczy wszystkich w klubie. Pierwszy odezwał się Jaworski.
             -  No i co? – zapytał, nieco natarczywym tonem – Czego chciał pułkownik, panie majorze?
             -  O ile wcześniej się już tego nie domyśliliście – powiedział Matson, przysiadając się do kapitanów – To teraz już wiecie, że ci z góry chcą nam przydzielić pierwsze zadanie.
             -  I co wy na to, chłopaki? – rzucił Perrin z uśmiechem – Dostaliśmy misję!
             -  To co tym razem każą nam zrobić? – mruknął Scott ponuro – Urządzić zasadzkę na jakiś auveliański patrol?
             -  Jim, przestałbyś wreszcie biadolić – fuknął Matson, jednocześnie jednak mimowolnie się uśmiechając; Scott, będąc doświadczonym żołnierzem, już od dawna irytował się faktem, że on i jego oddział zmuszeni są odbywać jałowe, jego zdaniem, starcia ćwiczebne – Mamy zadanie prosto z góry i naprawdę wiele od tego zależy.
             -  Serio? – Scott wyraźnie się ożywił – Czyli co mamy robić?
             -  To była dobra wiadomość – osadził go major – Zła wiadomość to to, że nie będziemy sami.
             -  Mają nas niańczyć Marines? – spróbował zgadnąć Jaworski
             -  Ja z początku pomyślałem o tym samym – odrzekł Matson, znów się uśmiechając – Tak, ale nie tylko oni. Gorzej. Mają nam pomagać jaszczury.
             Oficerowie zastygli w bezruchu, jak gdyby nie od razu przyjęli do wiadomości znaczenie słów dowódcy. Także porucznicy przy osobnym stole zamilkli, skupiwszy teraz swoją uwagę na starszych rangą kolegach.
             -  Sorevianie? – Scott, który miał najbardziej niezadowoloną minę, przerwał długotrwałe milczenie – Te gadziny? Co im do tego?
             -  Czego się, kurna, dziwisz? – rzekł Perrin – Jesteśmy sojusznikami, i tak dalej.
             -  Sojusznikami, k***a, akurat – burknął Scott – Jeszcze ze trzydzieści lat temu…
             -  Jim, daj sobie na wstrzymanie – przerwał Jaworski – Skoro mamy z nimi pracować, to nie bądź dzieckiem i nie wybrzydzaj.
             -  Może on akurat nie będzie musiał – stwierdził Matson.
             -  Panie majorze? – rzekł Jaworski ze zdziwieniem.
             -  To tajna operacja – wyjaśnił dowódca – Na dodatek sił połączonych. Nie będziemy działali całą jednostką, tylko wybierzemy operatorów. A jeśli chodzi o naszego kolegę Jamesa – Matson spojrzał znacząco na Scotta – To nie ufam mu, jeżeli mówimy o współpracy z tymi jaszczurami.
             -  Sam ich pan nie lubi, majorze – zauważył Scott, jak gdyby z lekką urazą.
             -  Ale tylko nie lubię – odparł Matson – Ja się nie urodziłem na Calibanie IV.
             -  Tylko błagam, Jim – odezwał się Jaworski tonem skargi – Daruj sobie te swoje cholerne zwierzenia.
             -  Wcale nie zamierzałem się zwierzać – mruknął Scott – Kiedy o tym mówię, i tak mi się zawsze rewanżujesz tym, co widziałeś tutaj, na Aratronie…
             -  Dobra, dzieciaki, uspokójcie się – rzekł major stanowczo – Krótko mówiąc, mamy uczestniczyć w ważnej operacji, i to operacji za liniami wroga. Spędzimy tam pewnie kilka dni, zdani tylko na siebie.
             -  Co jeszcze, panie majorze? – zagadnął Jaworski.
             -  Nie tutaj – zaoponował Matson – Musimy najpierw dogadać się z Marines, no i z tymi jaszczurami, co do naszego pierwszego spotkania w cztery oczy.
             -  Nawet w więcej, niż cztery – wtrącił Perrin.
             -  Zamknij się, Jean – uciszył go major – Wiem, że dowódcą tych Marines jest kapitan McReady, więc spróbuję się z nim skontaktować i omówić…
             Matson przerwał, gdy nagle jego uwagę zwróciły stłumione okrzyki poruczników, z których kilku wskazało drzwi wejściowe. Major i trzej kapitanowie odwrócili się w tamtą stronę jak na komendę.
             Tym razem Matson zdołał powściągnąć uczucie lekkiej niechęci, przez co sprawiał teraz z pewnością o wiele lepsze wrażenie, niż wcześniej w gabinecie Yarona. Szczególnie na tle Scotta, na twarzy którego pojawił się jawny wyraz wstrętu. Trudno było się temu dziwić, gdyż do klubu oficerskiego wkroczył właśnie obiekt jego nienawiści, w postaci dwójki Sorevian. Matson natychmiast rozpoznał w nich uczestników odprawy u pułkownika – majora Akodego oraz Zhacka.
             Oba jaszczury skinęły łbami oficerom Sekcji Gamma, udając się w stronę baru. Wydawały się w ogóle nie przejmować faktem, że wszyscy ludzie gapią się na nie, jak na osobliwe zjawisko. Ze spokojem zamówiły w barze napoje alkoholowe – Zhack pozostał ze swoim przy ladzie, popijając go powoli, podczas gdy Akode podszedł do stolika zajętego przez Matsona i kapitanów.
             -  Przepraszam za śmiałość – rzekł, dostawiając sobie krzesło i przysiadając się – Ale nie zajmę dużo czasu.
             Jaszczur przez krótką chwilę wymieniał spojrzenie ze Scottem i na kilka sekund zwęził oczy, nim kontynuował.
             -  Powinniśmy jak najszybciej wszcząć opracowywanie planu – oznajmił rzeczowo – Rozmawiałem już z kapitanem McReady’m i mam nadzieję, że pan również nie będzie miał nic przeciwko, aby pierwsze spotkanie odbyć w mojej kwaterze, w cztery hadelity i osiem alitów po… – Akode urwał, kręcąc głową – Przepraszam, punktualnie w południe lokalnego czasu.
             -  Będę tam – oświadczył Matson beznamiętnie.
             -  Świetnie – odrzekł Akode.
             Sorevianin jednym haustem wychylił całą porcję whiskey, przytykając naczynie do czubka pyska tak, by trunek spływał do gardła przez całą długość szczęki.
             -  A zatem… – zagaił major – To pan będzie dowodził operacją.
             Akode uśmiechnął się lekko. Nie był to uśmiech satysfakcji – raczej przepraszający, jak gdyby jaszczur informował Matsona, że nie chce mu robić przykrości.
             -  Teoretycznie, tak – odparł – Mimo wszystko, liczę na współpracę z panem, a nie na stosunek jak przełożonego z podwładnym.
             -  Również mam taką nadzieję – rzekł major, nieco przyjaźniej – Yaron mówił, że jest pan najstarszy stażem… ile czasu pan służy w waszej armii?
             -  To już pięćdziesiąty trzeci rok – wyznał Akode, wciąż nie sprawiając wrażenia zadowolonego z siebie.
             -  Jest pan jeszcze w OSA? – Matson uniósł brwi – Myślałem, że po tylu latach wstępujecie już do Sarukeri albo Genisivare.
             Major usilnie starał się przebić przez maskę dobrych manier jaszczura, ale ten pozostawał skromny, co budziło niechętne uznanie człowieka.
             -  Może kiedyś – odparł Akode – Myślę, że nie jestem jeszcze gotowy. I proszę, niech pan mi mówi po imieniu, skoro mamy ze sobą współpracować. Jestem Akode.
             -  Richard – odrzekł Matson, wskazując następnie na swoich oficerów – A to są kapitanowie Jaworski, Perrin i Scott.
             Spojrzenie Sorevianina po raz kolejny zatrzymało się na Jamesie, który nawet nie próbował ukrywać swojej skrajnej niechęci do jaszczura.
             -  Proszę wybaczyć – dodał Richard po dłuższej chwili – Kapitan Scott pochodzi z planety Caliban IV.
             W oczach Akodego pojawiło się zrozumienie. O ile jaszczury były na ogół łagodnymi okupantami terrańskich kolonii, o tyle na tej jednej zaprowadziły trwające kilka lat rządy terroru. To właśnie tam wybuchła pierwsza zakończona sukcesem rebelia na globalną skalę, a nastroje lokalnej ludności do dziś były szczególnie antysoreviańskie.
             -  Przykro mi – rzekł krótko suvore.
             Słowa te wywarły skutek odwrotny zapewne do zamierzonego – szczęki Scotta drgnęły, a palce wpiły się mocniej w blat. Major jaszczurów uznał to prawdopodobnie za sygnał, aby się wycofać – odsunął krzesło i stanął na nogi.
             -  Do zobaczenia na spotkaniu – rzekł, przybierając ten sam beznamiętny ton, którym jeszcze przed chwilą przemawiał Matson.
             Opuściwszy Terran, Akode – odprowadzany wzrokiem przez większość obecnych w klubie ludzi – podszedł do swojego pobratymcy, wciąż pijącego alkohol przy barze. Położył dłoń na jego ramieniu i powiedział coś w obcym języku, na co Zhack pokręcił jedynie głową. Skierował się następnie w stronę wyjścia i po chwili zniknął wszystkim z oczu.
             -  Właśnie dlatego – rzekł dobitnie Richard, kiedy Akode już odszedł – nie sądzę, żebyś mógł z nami polecieć, Jim.
             Scott zrozumiał, że chodzi o jego napad złości w chwili, kiedy jaszczur wyrażał swoje kondolencje.
             -  Przecież nic mu nie zrobiłem – odparł z irytacją.
             -  Podczas akcji umiesz nad sobą lepiej panować – pouczył go Matson – Nie jesteś chyba piep****ym żółtodziobem?
             Scott milczał przez dłuższą chwilę, nim odpowiedział, siląc się na rzeczowy ton głosu.
             -  Nie, panie majorze – rzekł oficjalnie.
             Matson uśmiechnął się nieznacznie.
             -  Nic nie jest jeszcze postanowione – oznajmił – Więc tak czy inaczej powinieneś się zjawić na tym spotkaniu o dwunastej.
             -  Tak jest, majorze – odparł James, trochę mniej sztywno.
             -  I walnij sobie jeszcze setę – dodał Richard swobodnie – Może to ci poprawi humor.
             -  Chętnie.
             -  Za pozwoleniem, majorze – wtrącił Perrin z dużo szerszym niż u Jamesa uśmiechem – Czy mógłby pan w takim razie postawić kolejkę?
             Matson uniósł brwi.
             -  Widzi pan, może pan oszczędzić Jimowi kłopotu – wyjaśnił Jean – Tamten gad wciąż jest przy barze, więc lepiej, żeby się on tam nie zbliżał…
             -  Stul dziób – uciął gniewnie Scott – Sam możesz…
             -  Czemu nie? – rzekł Richard z uśmiechem, łagodząc sytuację – Ale tylko jedną. Czym się trujecie?
             -  Wódką, panie majorze – odezwał się Jaworski.
             -  Whiskey z lodem – rzekł Perrin.
             -  Dla mnie też whiskey, panie majorze – powiedział Scott.
             -  To ja chyba też wezmę whiskey – oznajmił Matson, wstając – Jean, chodź i pomóż mi z tym, skoro już miałeś taki pomysł.
             Kiedy major skierował się w stronę baru, zdał sobie sprawę, że jaszczur-zabójca, który siedział przy ladzie, cały czas ich obserwował, przysłuchując się rozmowie. Głowę miał obróconą w prawo, dzięki czemu spoglądał swoim ozdobionym blizną okiem na zbliżającego się Matsona. Kiedy Richard był już przy samym barze, Zhack ponownie skupił się na swoim drinku, pociągając szczodry łyk. Major przestał zwracać nań uwagę, przystępując do zamawiania trunków u barmana.
             -  Caliban IV, tak? – niespodziewanie odezwał się jaszczur – A pan, majorze? Co pana tak trapi? Spotkało pana również coś złego?
             Matson nie od razu odpowiedział, zaskoczony bezpośrednim pytaniem.
             -  Czy zrobiliście coś złego mnie? – odrzekł chłodno – Nie, ale byliśmy przecież nie tak dawno wrogami. Zabijaliście naszych.
             -  Tylko wtedy, gdy oni zabijali nas – zauważył Zhack – Chyba nie muszę panu przypominać, kto z nas zaczął tamtą wojnę?
             -  Nie – wycedził ponuro Matson – Ale wiem też, kto ją skończył.
             Sorevianin wzruszył ramionami.
             -  To nie musiało się tak skończyć – stwierdził, jakby ze smutkiem, po czym pokręcił głową – Chyba nie ma sensu tego roztrząsać. Chciałem po prostu zwrócić uwagę, że oskarża pan swojego podwładnego o brak opanowania… tymczasem pan sam nam nie ufa.
             -  Nie wątpię w wasze umiejętności – mruknął Matson – I wiem, że nie sabotowalibyście takiej operacji.
             -  Dobrze pan wie, że nie o to chodzi – rzekł jaszczur ironicznie.
             -  Panie majorze – odezwał się cicho Perrin.
             Richard zauważył, że barman postawił już wszystkie zamówione trunki na tacy, zaś Jean stoi obok, najwyraźniej czekając na dowódcę.
             -  Idź z tym do nich – Matson machnął ręką – Zaraz z wami będę.
             Perrin oddalił się po chwili wahania, oglądając się na majora i Sorevianina.
             -  Jeśli się pan martwi… – zaczął Richard.
             -  Mów mi Zhack – wtrącił zabójca.
             -  Jeśli się martwisz o to, jak się nam będzie współpracowało w tej operacji – podjął ponownie – To nie zapominaj, że my też jesteśmy profesjonalistami. A ja i tak nie znoszę Auvelian o wiele bardziej, niż was.
             Matson wygłosił ostatnie zdanie z sardonicznym uśmiechem, jednocześnie obserwując Zhacka. Sorevianin wydawał się nie reagować, jak gdyby był wyprany z emocji. Jedynym uczuciem, jakie człowiek mógł odczytać z jego twarzy, była melancholia. To go dziwiło – nie było to coś, czego spodziewałby się po zawodowym zabójcy.
             -  Rozumiem – powiedział jaszczur krótko.
             W chwilę później uwagę majora przykuła dwójka nowych przybyszy – ci również byli Sorevianami i podobnie jak Zhack, należeli do Genisivare. Jeden z obcych wydawał się należeć do płci żeńskiej – w porównaniu do pozostałych, był bardziej wysmukły. Matson nabrał co do tego jeszcze większych podejrzeń, gdy obcy, zbliżywszy się do Khesariana przy barze, odezwał się do niego wysokim, dźwięcznym głosem – całkiem innym niż ten, jakim przemawiali Zhack czy Akode.
             Sorevianka – wyróżniająca się plamą ciemnych łusek wokół lewego oka, nadającej jej taki wygląd, jak gdyby nosiła na nim opaskę – zamieniła z Khesarianem zaledwie kilka słów, po czym zwróciła się do barmana w esperanto.
             -  Pewnie nie macie tutaj ivarenu? – zapytała.
             -  Nie mamy – odrzekł barman, sprawiając wrażenie lekko zaniepokojonego – Tylko to, co produkujemy my.
             -  Szkoda – odrzekła jaszczurzyca – No to daj mi whiskey z lodem.
             Matson jeszcze przez dłuższą chwilę stał w miejscu, obserwując Soreviankę i jej milczącego towarzysza. Wciąż nie był w stanie się wyzbyć niechęci do obcych. W pewnym momencie zabójczyni Genisivare odwzajemniła jego spojrzenie i – ku jego zaskoczeniu – wyszczerzyła kły w złośliwym uśmiechu. Wydawało się, że dostrzega, iż wzbudza u niego negatywne uczucia i że bardzo ją to bawi.
             Major stłumił prychnięcie i odwrócił się od baru, mając zamiar dołączyć wreszcie do niższych rangą oficerów ze swojej jednostki. Rzucił tylko przelotne spojrzenie drugiemu ze świeżo przybyłych Sorevian, który wciąż nic nie mówił i stojąc przy barze, spoglądał w kierunku stołu, zajmowanego przez kapitanów z Sekcji Gamma. Kiedy już Matson miał zająć swoje miejsce przy owym stole, jaszczur niespodziewanie się odezwał.
             -  Jean Perrin? – powiedział, bardzo wyraźnie, choć ze zdumieniem w głosie.
             Wszyscy odwrócili się jak na komendę, w tym sam zainteresowany. Z początku na jego twarzy był jedynie wyraz ogromnego zaskoczenia, który szybko jednak ustąpił miejsca szerokiemu, serdecznemu uśmiechowi.
             -  Kilai? – rzekł pytająco, równie zdumiony, jak Sorevianin.
             Kapitan zerwał się od stołu w tym samym momencie, w którym uśmiechnięty zabójca Genisivare odstąpił od baru, wychodząc mu naprzeciw. Wszyscy zastygli w osłupieniu, gdy człowiek i jaszczur uściskali się jak bracia. Bracia, z których jeden wyglądał na starszego od drugiego – Sorevianie przewyższali ludzi tak pod kątem wzrostu, jak i ogólnych rozmiarów.
             -  Cholernie dobrze cię widzieć! – powiedział Perrin uniesionym głosem, zadzierając lekko głowę, by móc spojrzeć obcemu w twarz – Nie sądziłem, że się jeszcze zobaczymy!
             -  Przyznam, że ja też – odrzekł Sorevianin, uwalniając z objęć kapitana.
             -  Minęło sporo czasu – stwierdził Jean, przyglądając się mundurowi gada – Należysz teraz do tych cholernych zabójców?
             -  Należę – potwierdził obcy, nie bez satysfakcji – A ty? Widzę, że to ciebie wzięli to tej waszej nowej jednostki. Sekcja Gamma, nowa elita?
             -  Jean? – odezwał się niepewnie Matson.
             Perrin spojrzał na przełożonego, nie przestając się uśmiechać.
             -  Panie majorze, to jest Kilai Indene – wyjaśnił, wskazując na jaszczura, który skinął łbem – Poznaliśmy się lata temu, na Bethorze III.
             -  Nie wiedziałem, że znasz jakichś Sorevian – rzekł Richard, nie kryjąc zdumienia.
             -  Przecież panu mówiłem, że należałem kiedyś do tych oddziałów samoobrony, które założyli – przypomniał Perrin.
             -  Ale nic nie wspominałeś o tym, że miałeś wtedy jakichś przyjaciół wśród tych jaszczurów.
             -  Bo nigdy mnie o to nie pytaliście – Jean wzruszył ramionami – Kiedy poznaliśmy się z Kilaiem, był jeszcze kapitanem Strażników. A teraz jest… zabójcą…
             -  … drugiej klasy – dokończył Sorevianin – Gildia Gromu.
             -  Pan wybaczy, majorze – rzucił Perrin przepraszającym tonem, po czym ponownie skupił swoją uwagę na starym przyjacielu – Chodź no, napijmy się i pogadajmy. Tyle ci mam do powiedzenia…
             -  Założę się, że tak – skomentował Kilai, otaczając go ramieniem i idąc wraz z nim w stronę baru – Wciąż jeszcze opowiadasz dowcipy, z których nikt się nie śmieje?
             Ani człowiek, ani jaszczur nie zwracali najmniejszej uwagi na fakt, że wszyscy gapią się na nich, jak na coś nadprzyrodzonego. Chociaż Terranie i Sorevianie byli sojusznikami, błędem byłoby stwierdzić, że są przyjaciółmi. Toteż takie relacje, jak te łączące Jeana i Kilaia, nie należały do często spotykanych.
             Pierwsze obserwację tego zjawiska przerwały dwa pozostałe jaszczury oraz Jaworski – ten jako jedyny spośród ludzi nie wyglądał na szczególnie zdumionego całą sytuacją.
             -  Wiedziałeś? – Matson zwrócił się do niego z pytaniem, zasiadając na swoim miejscu.
             -  Nie – odrzekł kapitan – Po prostu wiem, komu zawdzięczam to, że wciąż żyję. To nie jest dla mnie takie nieprawdopodobne.
             -  Dobrze powiedziane! – zawołała dobitnie Sorevianka, która najwyraźniej słuchała ich rozmowy – Wiem, że większość z was czeka, aż przyjdziemy z przeprosinami za to, że nie daliśmy się po prostu pozabijać.
             Mówiąc to, zabójczyni patrzyła nie na Jaworskiego, lecz na Matsona. Wciąż miała na twarzy drapieżny uśmiech, tak pełen złośliwości, że major poczuł się nieswojo. Sprawę tylko pogarszał obnażony przez jaszczurzycę komplet ostrych zębów.
             -  A ty kim jesteś? – zapytał, nie dbając o uprzejmość; w tej chwili niemal wszyscy obecni w klubie Terranie spoglądali na nią nieprzychylnym wzrokiem, ale zachowywali rozsądne milczenie.
             -  Przepraszam – rzekła Sorevianka, całkiem nieźle udając przepraszający ton – Zera Idrack, zabójczyni Genisivare pierwszej klasy.
             -  Czy ty i twój kolega na pewno jesteście oficerami? – rzucił Richard – Bo to przecież klub oficerski.
             -  My nie należymy do regularnych sił zbrojnych – odezwał się Zhack – W tego typu lokalach mamy więc status gości. Poza tym, my oboje byliśmy oficerami, zanim wstąpiliśmy do Genisivare. Nadal mamy patenty.
             Matson przypuszczał, że Khesarian wystąpił na równi w obronie podwładnej, jak i z próbą zapobiegnięcia ewentualnej kłótni.
             -  A jeśliby żandarmi mieli was wyprosić? – zasugerował major.
             Jaszczurzyca wybuchła pogardliwym śmiechem. Przypominało to Matsonowi rytmiczne powarkiwanie.
             -  Chciałabym zobaczyć, jak próbują to zrobić – oznajmiła.
             -  Zera, przestań – powiedział Zhack stanowczo.
             Zabójczyni w odpowiedzi machnęła niezobowiązująco ręką, jednak nic więcej już nie powiedziała. Matson pokręcił głową, po czym zwrócił się do Scotta.
             -  Wygląda na to – stwierdził ponuro – że nie my jedni mamy w swoich szeregach trudne charaktery.
             -  To mnie miało pocieszyć? – rzekł James ironicznie – Że niby nie jestem jedyny?
             -  A żebyś, k***a, wiedział, Jim – odparł Matson ze skąpym uśmiechem.
     
    To be continued...
  23. Bazil
    No cóż, witam ponownie. Aby pokazać raz jeszcze, że nie byłem gołosłowny.
    Tym razem zdołałem uniknąć poważniejszego obsuwu w publikacji nowego kawałka. Mam szczerą nadzieję, że uda mi się utrzymać takie tempo - szczególnie że następny planowany kawałek będzie już trudniejszy do napisania.
    W aktualnym, już dwunastym, znów odwiedzamy na chwilę Auvelian. Ten kawałek nie jest tak długi, jak poprzedni, ma też dość spokojny charakter... Aczkolwiek powiem tyle, że pojawia się tutaj pewien "łącznik" z treścią rozdziału jedenastego (gwoli ścisłości, jego końcówką). Od tego momentu napięcie ma już stopniowo rosnąć.
    Z drugiej strony, zastanawiam się, czy nie zrobić celowo lekkiego opóźnienia - mój czołowy krytyk bowiem, straciwszy wątek, zabrał się za toto od początku, a ja liczę, że nadgoni materiał i coś jednak rzeknie. Pożyjemy, zobaczymy. Tymczasem, N'joy.
    ==============================================================================
     
     
    - XII -
     
             Obserwując z zewnątrz uszkodzenia, jakich doznał „Arnael 178”, Aer’imel nie mógł się nadziwić, że prawie wszyscy obecni na pokładzie – włącznie z nim samym – przeżyli trafienie i upadek maszyny. Niemniej, było już oczywiste, że jednostka dowodzenia armeliena w najbliższym czasie nigdzie nie poleci. Wprawdzie reduktory grawitacyjne były w większej części sprawne, co zresztą pozwoliło im bezpiecznie wylądować, ale główne silniki, wraz z większością rufowego segmentu kadłuba, zostały całkiem zniszczone. Naprawa doznanych przez „Arnaela 178” uszkodzeń nie wchodziła w grę, nie w obecnej sytuacji, kiedy tkwili wciąż w głuszy, rozbiwszy nowy prowizoryczny obóz. Wprawdzie mieli ze sobą sprzęt naprawczy – w tym nanospawarki – ale nie posiadali wystarczająco dużo materiałów, aby odtworzyć zniszczone elementy okrętu dowodzenia. Było oczywiście jeszcze całe mnóstwo innych uszkodzeń – Aer’imuel otrzymał już na ten temat dokładny raport – ale nie trzeba było się wdawać w szczegóły. Wystarczał rzut oka na „Arnaela 178” aby domyślić się, że jest uziemiony.
             -  Obawiam się, że chwilowo będziemy musieli skorzystać z jednego z Akile – rzekł stojący obok dowódcy Tai’koves – Myślę, że będzie możliwe zmodyfikowanie oprogramowania jego pokładowego komputera plikami z „Arnaela 178”, aby dało się z niego koordynować oddziały.
             -  Później – odparł Aer’imuel, nieco lekceważąco – Na razie musimy przywrócić porządek. Część rannych żołnierzy z legionów Khai’noela i Mon’siaela wciąż czeka na ustabilizowanie i transport do głównych sił, wiele pojazdów wymaga jeszcze naprawy, nadal też nie otrzymałem pełnego raportu po akcji ani listy strat.
             -  Już wkrótce je panu udostępnię – odezwał się Khae’avilen – Na chwilę obecną, może się pan pocieszać myślą, że odnieśliśmy sukces. Terranie są w odwrocie i próbują się przegrupować daleko za linią frontu. Zyskaliśmy dużo czasu, nim podejmą ponowną próbę ataku. Natomiast nasze własne straty są… akceptowalne.
             -  Ile z reguły trwają uzupełnienia do waszych jednostek? – zapytał armelien, wkładając lekką troskę w swój mentalny głos.
             -  To zależy od wielu czynników – odrzekł oficer – Przede wszystkim od dostępnych rezerw oraz zakresu szkolenia, jaki muszą przebyć rekruci. Dobrze pan wie, że tylko nieliczni wyrażają chęć dołączenia do Arm’imdel, przy czym ci z Avn’khor ustanawiają limity dla naszej formacji. Nawet, jeżeli komuś zależy na akcesie doń, ale chwilowo brak wolnych miejsc, przechodzi do rezerwy i czeka, aż zostanie mu dana szansa. A jeśli w danym okresie…
             -  W porządku – przerwał Aer’imuel – Nie potrzebuję na ten temat wykładu. Chciałem jedynie usłyszeć szczerą odpowiedź.
             -  Nie jestem w stanie udzielić takowej. Na razie proponuję, abyśmy nie liczyli na żadne uzupełnienia, lecz zatroszczyli się o tych, którzy wciąż są z nami. Będą nam jeszcze bardzo potrzebni i o ile możności, nie możemy ich stracić. Już teraz straciliśmy ich wielu.
             Armelien spojrzał na Khae’avilena.
             -  Skoro o tym mowa – podjął ostrożnie – jakie są nastroje wśród żołnierzy?
             -  Nie jestem pewien, jakiej odpowiedzi pan oczekuje – odparł imolien – Śmierć w walce jest dla nich codziennością. To, co się wydarzyło, nie jest niczym, do czego by już nie przywykli. Są też psychicznie gotowi do kolejnej bitwy, jeżeli zajdzie konieczność wydania takowej.
             -  Domyślam się tego – oznajmił Aer’imuel – Chciałbym jednakowoż usłyszeć o nastrojach żołnierzy w innej, bardziej… osobistej dziedzinie. Mianowicie, jaka jest ich opinia na temat nowego dowódcy.
             Khae’avilen odwzajemnił spojrzenie dowódcy.
             -  Chce pan wiedzieć, jakiej ocenie poddali pana podwładni? – mentalny głos oficera barwiło lekkie zdziwienie – Nie spotkałem jeszcze Aon’emua, ani tym bardziej nikogo z Avn’khor, kto tak bardzo by o to dbał.
             -  Jak już mówiłem, wywodzę się z niższych warstw społecznych, tak jak wy. Poza tym, jestem dostatecznie doświadczony, aby zdawać sobie sprawę, że opinia podwładnych o dowódcy ma znaczący wpływ zarówno na dyscyplinę, jak i na morale. Obowiązkiem żołnierza jest słuchać rozkazów, ale z drugiej strony ma, z mego punktu widzenia, pełne prawo żywić wątpliwości co do nieracjonalnych czy też oczywiście błędnych decyzji dowódcy. Decyzji, które mogą być równie, jeśli nie bardziej szkodliwe, jak insubordynacja.
             Khae’avilen zrobił krótką pauzę, jak gdyby przetrawiał słowa dowódcy. Albo też czekał, aż wzrośnie w nim napięcie. Aer’imuel czekał jednak na odpowiedź z zupełnym spokojem, nie okazując żadnych emocji.
             -  Rozumiem – powiedział wreszcie – że i tym razem zależy panu na szczerej odpowiedzi?
             -  Zakładam, iż jest to pytanie retoryczne.
             -  Istotnie. A zatem mogę rzec, iż wśród naszych Arm’imdel cieszy się pan już opinią ryzykanta. Wrażenie takie wywołała w szczególności pańska decyzja, aby przypuścić atak bezpośredni na wrogą artylerię. Atak, który tylko dzięki znacznemu łutowi szczęścia nie okazał się samobójczy. Poza tym, nasi żołnierze ogólnie nie są przyzwyczajeni do frontowych uderzeń na oddziały, które w równie znacznym stopniu przeważałyby nas tak liczebnie, jak i pod względem posiadanego sprzętu oraz wsparcia. Sam podejście pod cel musiało się wiązać ze stratami, i to dość znacznymi.
             Oficer znów przerwał na chwilę, jak gdyby obserwując reakcję dowódcy. Ten jednak wciąż pozostawał spokojny – w milczeniu przyjmował do wiadomości słowa podwładnego, nie nabierając jednak do nich emocjonalnego stosunku.
             -  Z drugiej strony – ciągnął Khae’avilen, a armelien mógłby przysiąc, iż jego mentalny głos jest teraz łagodniejszy – uwadze żołnierzy nie umknął fakt, że sytuacja, w jakiej pana postawiono, również była dość nietypowa, patrząc przez pryzmat operacji, jakie zwyczajowo prowadzimy. Rozkazy nadeszły pospiesznie, nie mieliśmy bezpośredniego wsparcia klonów, które wzięłyby na siebie ostrzał, byliśmy ogólnie zdani na siebie. Prawdziwą winę, jeśli chodzi o rozmiary strat, ponosi według nas Isal’umaven oraz jego brak zdecydowania, przez który nie dokonał prawidłowej alokacji dostępnych sił. Wiadomo, że wytracił uprzednio wiele frontowych jednostek w wyniku terrańskiego, ale powinien był przecież zaplanować właściwe użycie Arm’imdel do obrony granic.
             Khae’avilen raz jeszcze zrobił pauzę, nim kontynuował.

             -  Nade wszystko, uwadze naszych żołnierzy nie umknął fakt, iż przy pańskiej skłonności do nadmiernego ryzyka, jest pan również gotów do poniesienia owego ryzyka na równi ze zwykłymi żołnierzami. Nakazując „Arnaelowi 178” bezpośredni atak, naraził pan także własne życie. Oczywiście, to nie do końca chwalebne, gdyż łatwość w stawianiu na szalę swego życia, nie daje jeszcze moralnego prawa do pociągania za sobą innych… ale niemniej, było to imponujące. Gdyby pan to rozważył, mógłby pan sam zostać Arm’imdel, prawdziwym wojownikiem.
             -  Dziękuję za tak szczerą i wyczerpującą wypowiedź – odrzekł Aer’imuel, nieznacznie skinąwszy głową – Wnioskuję zeń, iż Arm’imdel na chwilę obecną… akceptują mnie jako dowódcę?
             -  Zasadniczo tak właśnie jest – potwierdził Khae’avilen – Ponadto, abstrahując od wszystkiego, co powiedziałem, oraz od poniesionych strat, poprowadził nas pan przecież do zwycięstwa, i to nad przeważającymi siłami wroga. To chyba najbardziej istotne. Żołnierz jest w stanie przetrzymać nawet ogromne trudności, jeżeli zwycięża w walce.
             -  Innymi słowy, zdałeś ten egzamin, Aer – wtrącił Tai’koves z rozbawieniem – Choć nie przygotowały cię do tego bitwy, jakie stoczyłeś na czele zwykłych Shilai.
             -  Można to tak ująć – zgodził się imolien – Teraz, skoro już to uzgodniliśmy, chciałbym zapytać, jakie ma pan dla nas rozkazy na chwilę obecną.
             -  Nie sądzę, aby chwila obecna wymagała nowych rozkazów – odparł Aer’imuel – Nic nie zrobimy, dopóki nie nadejdą instrukcje ze sztabu. Terranie nie zaatakują ponownie w najbliższym czasie, nasze myśliwce patrolują okoliczne sektory, a my musimy przecież zainteresować się zregenerowaniem sił.
             -  A co z terrańskimi jeńcami, armelien? – zapytał Tai’koves – Wciąż tutaj są, nasi żołnierze ich pilnują, ale musimy coś postanowić w ich kwestii. Co zatem uczynimy?
             Aer’imuel pomyślał o więźniach – frontowych terrańskich żołnierzach, którzy albo nie zdołali wycofać się z pola walki i złożyli broń przed Auvelianami, albo też byli ranni i z tego względu nie byli w stanie zbiec. Ich liczebność szła w setki i na razie nie było pomysłu, co z nimi zrobić. Wydzielono jedynie obszar obozu, na którym ich umieszczono.
             -  Na razie nic – powiedział wreszcie – Skoro w najbliższym czasie i tak nie będziemy opuszczali tego miejsca, Terranie z równym powodzeniem mogą zostać z nami. Później możemy jedynie wyselekcjonować wyższych rangą oficerów i odesłać ich, na pokładach Akile, do kwatery głównej na przesłuchanie.
             -  Nie możemy ich tak długo trzymać – zauważył Khae’avilen – W odróżnieniu od nas, za to na podobieństwo zwykłych zwierząt, Terranie potrzebują pożywienia. My nie możemy im takowego udzielić z własnych zapasów, a zaopatrzenie przejęte od samych Terran jest zbyt skąpe, abyśmy mogli żywić jeńców dłużej, niż przez dwa dni. I to przy minimalnych racjach, na ile jestem w stanie ocenić.
             -  Dlaczego nie wyselekcjonujemy oficerów już teraz – zasugerował Tai’koves – i nie zabijemy pozostałych więźniów?
             Dla Aer’imuela taka propozycja była absolutnie nie do przyjęcia – i to bynajmniej nie dlatego, że żywił do Teran jakąkolwiek sympatię czy też żałował ich losu.
             -  To głupota – skonstatował krótko – Naprawdę, Tai, nie posądzałbym cię o takową. Powinieneś zdawać sobie doskonale sprawę, iż jeśli mamy kiedykolwiek przewodzić Terranom, nie powinniśmy ich przekonywać, że jesteśmy zwykłymi barbarzyńcami. Zbędna i niecelowa przemoc nie jest kluczem do właściwych rządów. Tyle mogę stwierdzić nawet ja, który nie zajmuję się polityką, ani też socjologią.
             -  Ma pan słuszność, oczywiście – Tai’koves skłonił się pokornie – Co zatem należy uczynić z jeńcami? To, o czym powiedział imolien, jest również ponagleniem. Trzeba podjąć decyzję.
             -  Dajcie mi czas do namysłu – odrzekł Aer’imuel – Powiadasz, imolien, iż mamy jeszcze, szacunkowo licząc, dwa dni?
             -  Zgadza się – potwierdził Khae’avilen.
             -  Zatem odczekajmy ten czas. Jeżeli rozkazy nie zmuszą nas do zmiany miejsca bazowania, wykorzystamy dostępne desantowce i inne statki, aby przenieść jeńców dalej za linię frontu, najlepiej do okupowanych już przez nas, terrańskich miast. Tam powinni otrzymać wikt oraz schronienie. Jeżeli natomiast wyjdzie na to, że nie pozostaniemy tutaj na dłużej, wówczas porzucimy jeńców.
             -  Porzucimy? – powtórzył Tai’koves – Jak to?
             -  Po prostu pozostawimy ich tutaj. Będą mieli możność przedostać się na własną rękę do swoich oddziałów, albo też oddadzą się w ręce innej naszej jednostki, która zajmie się nimi wedle uznania dowódcy.
             -  Czyż ich powrót na terrańską stronę nie będzie oznaczał, że już wkrótce ponownie staną do walki z naszymi żołnierzami? – zauważył Khae’avilen.
             -  Wątpię. W takim stanie, ranni i zdemoralizowani, nie przyniosą większego pożytku swoim dowódcom, przynajmniej w bliskim czasie.
             -  Czy nie możemy przenieść ich za naszą linię frontu już teraz? – zapytał Tai’koves.
             -  Wolałbym tego nie robić, o ile sytuacja mnie nie zmusi. Desantowce mogą być nam potrzebne w każdej chwili, nie chcę ich angażować do dalekich lotów z terrańskimi jeńcami na pokładzie. Mam natomiast wątpliwości co do tego, czy Isal’umaven zgodzi się użyczyć nam w takowym celu inne statki.
             -  Może wyselekcjonujemy chociaż jeńców, abyśmy od razu wiedzieli, kogo nie warto odsyłać Terranom? – zasugerował Khae’avilen.
             -  To w gruncie rzeczy dobry pomysł. Zajmie się pan tym?
             -  Jak najbardziej, armelien.
             Zaledwie jednak oficer ruszył się z miejsca, a uwagę jego – a przede wszystkim samego Aer’imuela – odwrócił przekaz, jaki przyszedł niespodziewanie na podręczny komunikator dowódcy. Ten natychmiast odebrał transmisję.
             -  Armelien – Aon’emua momentalnie rozpoznał mentalny głos Egon’thiera – Myślę, że mam coś, co pana zainteresuje.
             -  Cóż takiego? – zapytał Aer’imuel beznamiętnie.
             -  Za pozwoleniem… myślę, że będzie prościej, jeżeli przekażę to panu poprzez aparaturę na pokładzie „Arnaela 178”.

             -  Niechaj tak będzie. Proszę się ze mną skontaktować powtórnie, za około jeden loan. Będę na mostku.

     
    * * *

     
             Mostek na okręcie Aer’imuela – choć obecnie niektóre terminale komputerowe oraz stanowisko sternika były niesprawne – zasadniczo nadal sprawdzał się jako centrum dowodzenia podległej mu armii. Zasadnicza różnica polegała oczywiście na tym, że było to w tej chwili centrum dowodzenia o charakterze stacjonarnym, a nie mobilnym. Niemniej, armelien już od wejścia postępował tak, jak zwykle – zlustrował wzrokiem tych techników, którzy wciąż byli obecni, a następnie zasiadł na swoim starym stanowisku dowódcy. Nie musiał czekać długo na transmisję od Egon’thiera.
             -  Armelien – odezwał się oficer, przemawiając poprzez łącze telepatyczne – Zgłaszam się do pana z meldunkiem od zwiadu.

             -  Domyślam się, iż wykryto coś istotnego? – zapytał Aer’imuel, w dalszym ciągu nie okazując żadnych emocji.
             -  Jeden z naszych szwadronów myśliwskich zgłosił kontakt bojowy na północ od naszego centrum dowodzenia. Dwa zmodyfikowane terrańskie desantowce typu D-44 Archanioł. Leciały w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, kiedy je przechwycono.
             -  Działanie naszych myśliwców? – armelien ożywił się nieznacznie.
             -  Oba wrogie desantowce zestrzelone. Próbowały lądować awaryjnie, ale wobec stopnia doznanych uszkodzeń, nie miały na to szans. Przypuszczalnie nikt nie przeżył. Uznałem, że powinien pan o tym wiedzieć. Transmituję nagranie miejsca upadku wrogich maszyn, jakie wykonały nasze myśliwce.
             Na jednym z ekranów holo konsoli komunikacyjnej po chwili pojawił się obraz, który bez wątpienia pochodził z jednej z zewnętrznych kamer myśliwca klasy Kevathel. Pilot maszyny krążył wokół miejsca, gdzie pośród leśnej gęstwiny tkwiły dwa roztrzaskane transportery. Były tak zniszczone, że z trudem dało się je rozpoznać – przypuszczalnie zostały zestrzelone rakietami subatomowymi. Z każdego z wraków unosił się słup dymu.
             -  Dziękuję za troskę – rzekł Aer’imuel – Jest to bowiem istotnie godne uwagi. Dwa samotne desantowce, lecące gdzieś za linię frontu. Wszystko wskazuje na wrogą operację specjalną.
             -  Istotnie, armelien – zgodził się Egon’thier – Wygląda na to, że ją udaremniliśmy.
             -  Wygląda – powtórzył dowódca – ale pozory mogą mylić. Nagranie nie potwierdza bowiem, że zginęli wszyscy, którzy przebywali na pokładach tych desantowców.
             -  Jakie są rozkazy, armelien?
             -  Niech pan wyśle tam swoich ludzi i nakaże im zbadać miejsce upadku maszyn. Niech sprawdzą, co lub kogo przewoziły i poszukają ocalałych. Myślę, że dwa oddziały powinny ku temu wystarczyć.
             -  Jak najbardziej, armelien. Zgłoszę się do pana ponownie, kiedy będziemy mieli już pełny raport.
             Oficer rozłączył się, a Aer’imuel musiał przyznać, że poczuł swego rodzaju ulgę, że rozmowa już się zakończyła. Nie zapomniał utarczki, w jaką wdał się z Egon’thierem jeszcze w kwaterze głównej. Imolien przeprosił wówczas za swoje zachowanie, ale było oczywiste, że w kontaktach personalnych traktuje obecnego dowódcę z rezerwą.
             Teraz zaś, choć mentalna samokontrola Egon’thiera była niemal doskonała, Aer’imuel mógł przysiąc, że wyczuł w jego głosie lekką urazę. Legion imoliena otrzymał rozkaz odłączenia się od głównych sił, przez co musiał zetrzeć się w walce z południowym skrzydłem terrańskiej armii i na własną rękę odciążyć wojska Vis’maela. Armelien nie zakładał wcześniej, że będzie to przesadnie trudne – walczący w tej sytuacji na dwa fronty Terranie nie powinni byli sprawić wojownikom Arm’imdel zbytnich trudności. Czyżby jednak się pomylił – i legion Egon’thiera poniósł w efekcie poważne straty? W dalszym ciągu nie dysponował na ten temat szczegółowym raportem. Otrzymał tylko dość ogólne meldunki o poziomie strat.
             Powrócił myślami do niedawnej rozmowy z Khae’avilenem, na temat panujących wśród Arm’imdel nastrojów. Aer’imuel powtarzał sobie, iż nie powinien poświęcać takim sprawom nadmiernej uwagi, lecz mimo to odczuwał lekkie zaniepokojenie. Czyżby wyznania Khae’avilena nie były jednak do końca szczere? Aczkolwiek, w takiej sytuacji armelien zapewne by to wyczuł. Czy zatem po prostu nie miał pełnej świadomości o opinii swoich żołnierzy na temat nowego dowódcy, zaś Egon’thierem kierowało uprzedzenie?
             Pomyślał, że powinien później porozmawiać na ten temat także z pozostałymi oficerami. Ich zaufanie było mu potrzebne, jeżeli nadal miał przewodzić Arm’imdel.

     
    * * *

     
             -  Imolien, cel w zasięgu – zameldował jeden z żołnierzy poprzez łącze konwencjonalne.
             -  Bądźcie ostrożni – odrzekł Egon’thier – To może być zasadzka. Ktoś mógł przeżyć, istnieje też możliwość, że teren został zaminowany.
             -  Spokojnie, imolien. Nic na to nie wskazuje. My zaś tak czy inaczej zachowujemy ostrożność.
             -  Doskonale. Raportujcie na bieżąco.
             Oficer, odziany w pancerz wspomagany jak zwykli żołnierze, trzymał się nieco z tyłu grupy, jednak nawet z tej pozycji widział dość dobrze, co się dzieje. Gdy postąpił jeszcze kilkanaście kroków, także on mógł ujrzeć wrak jednego z terrańskich desantowców. Pocisk odpalony przez Kevathela poważnie go uszkodził, unicestwiając prawy silnik i rozpruwając przedział ładunkowy. Z tego względu, Arm’imdel powątpiewali, czy ktokolwiek przeżył upadek maszyny. Rozrzucone po okolicy, zmasakrowane ciała, tylko powiększały owe wątpliwości.
             -  Zajrzyjcie do przedziału desantowego – zarządził Egon’thier – i sprawdźcie jeszcze okolicę.
             Sam wciąż obserwował bieg wydarzeń z dystansu, na wszelki wypadek – ale widział na wzierniku przeziernym swojego hełmu obraz, transmitowany przez systemy optyczne jednego z żołnierzy. Ten, zbliżywszy się do maszyny, ostrożnie rozejrzał się po jej wnętrzu. Było tam jeszcze kilkunastu martwych żołnierzy, zmasakrowanych w stopniu nie pozostawiającym wątpliwości, iż nie żyją.
             -  Wstępna identyfikacja ciał? – zapytał imolien, choć w gruncie rzeczy domyślał się odpowiedzi, bazując na własnych obserwacjach.
             -  Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z oddziałem specjalnym – odrzekł jeden z żołnierzy – Tak, jak zakładał to armelien.
             -  Istotnie – zgodził się Egon’thier, maskując lekki chłód w swoim mentalnym głosie – Nasz nowy dowódca znów miał rację.
             -  Jest w tym jednak coś dziwnego, imolien – dodał wojownik – Ten desantowiec przewoził Sorevian. Wiemy również, że przy drugim wraku znaleziono zwłoki żołnierzy terrańskich.
             -  Trudno tego nie dostrzec. Czy jednak jesteście w stanie określić formacje?
             -  Również i to jest dostrzegalne, imolien, dla każdego, kto miał z nimi do czynienia. To terrańscy Marines oraz soreviańscy komandosi z OSA. Znaleźliśmy też jednego zabójcę Genisivare.
             -  Musimy przeszukać całą okolicę – oznajmił Egon’thier, rozglądając się dookoła – oraz ustalić, ilu żołnierzy dokładnie przewoziły te desantowce. Jeśli będzie to konieczne, ustanowimy perymetr, aby zapobiec ucieczce ocalałych. Będę musiał to zasugerować dowódcy i poprosić o dodatkowych żołnierzy…
             -  Imolien – wtrącił jeden z wojowników, badający miejsce upadku drugiej z terrańskich maszyn – Sprawdziliśmy już bezpośrednią okolicę wraku. Znaleźliśmy łącznie dwadzieścia jeden ciał, sami Terranie. Przeszukujemy jeszcze okolicę w poszukiwaniu tych, którzy mogli zostać wyrzuceni z pokładu desantowca, zanim uderzył o ziemię.
             -  W porządku – odrzekł Egon’thier – Będę czekał na wasz raport.
             Wtem uwagę oficera momentalnie przykuł kolejny meldunek, tym razem od członka grupy, której sam towarzyszył.
             -  Imolien – powiedział, nieznacznie uniesionym głosem – Wykryliśmy jednego, który chyba ocalał. Sensory wykazują funkcje życiowe.
             -  Gdzie? – rzucił Egon’thier, ożywiony.
             -  Za desantowcem. Nie widać go jeszcze, leży gdzieś na ziemi, z dala od maszyny.
             -  Zajmijcie się nim. Ustabilizować, o ile będzie to możliwe, a potem przygotować do transportu jako jeńca. Może dowiemy się od niego, o co tu chodzi.
             -  Tak jest, imolien.
             Egon’thier podążył śladem swoich żołnierzy, tym razem podchodząc bliżej. Ominął wrak desantowca i przebył małą nieckę, w jakiej ten wylądował, by ostatecznie stanąć na okalającym ją, delikatnym zboczu. Z tej pozycji mógł dostrzec leżącego na ziemi, soreviańskiego wojownika, do którego podchodzili już z uniesioną bronią Arm’imdel.
             Błyskawiczny rzut oka pozwolił oficerowi stwierdzić, iż ocalały jaszczur należy do zabójców Genisivare. Wskazywał na to noszony przezeń, czarny kombinezon, który był obecnie w większej części zniszczony. Sam gad odniósł straszliwe obrażenia – dolna połowa jego ciała praktycznie nie istniała, pozostały jedynie kikuty nóg oraz ogona. Nie mogąc wstać, pełzał jedynie po ziemi. Zakrawało na cud, że nadal żyje.
             Podziw Egon’thiera z żywotności Sorevianina nie odwrócił jednak jego uwagi od czegoś dużo ważniejszego – on i inni Arm’imdel weszli na wzniesienie akurat na czas, by ujrzeć, jak jaszczur po raz ostatni dotyka pazurem panelu sterowniczego na nadgarstku. Zaledwie to zrobił, a rozległo się głośne, miarowe pikanie.
             -  Uciekać! – zawołał Egon’thier.
             Ci Auvelianie, którzy mieli ku temu sposobność – w tym dowódca – cofnęli się do niecki. Inni po prostu rzucili się płasko na ziemię. Mieli na to zaledwie parę alnów, po których umieszczony w kombinezonie zabójcy Genisivare ładunek wybuchowy eksplodował, unicestwiając Sorevianina i przy tym raniąc znajdujących się zbyt blisko żołnierzy. Kiedy przebrzmiał już huk, Egon’thier ostrożnie podniósł się z ziemi.
             -  Sanitariusz – oznajmił jeden z Arm’imdel, zdumiewająco spokojnym w tej sytuacji głosem – Potrzebujemy sanitariusza, mamy rannych.
             -  Shial – zaklął Egon’thier – Wezwijcie dodatkowe drużyny. Musimy przyspieszyć nasze poszukiwania. Znajdźcie ocalałych… i tym razem upewnijcie się, że przeżyją, byśmy mogli się czegoś od nich dowiedzieć.
     
    To be continued...
  24. Bazil
    Czyli jednak pojutrze, a nie jutro. Niemniej - dotrzymałem obiecanego terminu. Możecie mnie nie bić.
    Dzisiaj znów powracamy na chwilę do Auvelian - w tym rozdziale powinno się wyjaśnić parę rzeczy, które wcześniej mogły wam wydawać się niezrozumiałe. Staram się pomału dążyć do zamknięcia tego projektu, który trwa już o wiele dłużej, niż pierwotnie planowałem, a potem... cóż, zastanawiam się, co dalej.
    Po pierwsze, rozważam, czy nie wypadałoby wlepić jeszcze mini-kompendium dotyczącego Auvelian. Znów mógłbym w tym celu wykorzystać to, które widnieje już na mojej stronie na DA - wymagałoby ono jedynie lekkiego dopracowania. Po drugie, przychodzi mi na myśl pomysł pokazania wam paru nieco starszych utworów, osadzonych w moim uniwersum - FA to nie pierwszy sajt, gdzie prezentowałem publicznie swoją tfu-tfu-tfurczość. Niemniej, także nad nimi musiałbym najpierw popracować - głównie z tego względu, że od czasu ich napisania to i owo się w moim uniwersum pozmieniało i chciałbym zmodyfikować te opowiadania tak, aby były w pełni kanoniczne.
    Kolejny projekt, który mam w głowie, będzie już przeze mnie tworzony z zamiarem opublikowania go w "Nowej Fantastyce", więc nie ujrzycie go na blogu... chyba że panowie z rzeczonego pisma poślą mnie na drzewo i odmówią publikacji moich wypocin. Dlatego właśnie, w zastępstwie, mógłbym pokazywać na razie utwory starsze. Przy okazji, może ktoś rzeknie, czy pomiędzy starymi, a nowymi dziełami widać jakąś progresję... czy raczej regresję.
    No dobrze, na razie pozostańmy przy "Wilczym stadzie". Oto i ciąg dalszy.
    =============================================================================
     
     
    - XIV -
     
             Znad linii drzew wynurzył się niespodziewanie subatomowy pocisk rakietowy i od razu skierował się na wiszący w górze desantowiec klasy Akile. Pilot maszyny usiłował go zestrzelić przy pomocy pokładowego działka, ale nie zdążył – ładunek eksplodował tuż przy lewym silniku. Maszyna natychmiast wymknęła się spod kontroli i weszła w ruch obrotowy, w szybkim tempie opadając na ziemię.
             -  Nie zbliżać się – zarządził Egon’thier poprzez łącze konwencjonalne – Do wszystkich jednostek powietrznych, wycofajcie się poza zasięg wrogich wyrzutni. Zwiążemy ich walką na ziemi.
             Podgląd taktyczny na wzierniku przeziernym jego hełmu pozwalał mu łatwo ocenić sytuację. Ścigany oddział soreviańskich i terrańskich żołnierzy zajął pozycje na zalesionym wzgórzu, a drogę ucieczki odcięły mu dwie inne grupy wojowników Arm’imdel. Wszyscy elitarni auveliańscy wojownicy dotarli tutaj, kiedy jeden z oddziałów poszukiwawczych zameldował wykrycie uciekinierów. Ci zdołali zmusić Auvelian do odwrotu, lecz teraz, gdy żołnierze Arm’imdel przybyli w większej liczbie, nie mogli im się już wymknąć. W tej sytuacji, mogli już zrobić tylko to, co zrobili – znaleźć możliwie dogodną pozycję i bronić się do końca.
             Egon’thier poczuł coś na kształt podziwu z waleczności swoich oponentów. Mimo wszystko, byli wojownikami, tak jak on sam – miał do nich szacunek. Ich los był jednak przypieczętowany i Auvelianin zastanawiał się, czy nie byłoby w ich sytuacji rozsądniej skończyć ze sobą, tak jak zrobił to śmiertelnie ugodzony zabójca Genisivare. Jeżeli brali udział w tajnej operacji, powinni doskonale wiedzieć, że nie mogą się dostać żywi w ręce wroga. Najwidoczniej zamiast samobójstwa, woleli śmierć w walce. Ich problem polegał na tym, że Egon’thier był doskonale świadom ich wartości jako jeńców i ufał, że nie zapewni im takiej śmierci. Przynajmniej nie wszystkim.
             -  Ilu ich tam jeszcze jest? – zapytał – Jakie formacje?
             -  Czterech komandosów OSA, dwóch terrańskich Marines i jeden zabójca Genisivare, imolien – odrzekł dowódca drugiego oddziału – Ten ostatni ma amunicję z inhibitorami psionicznymi, zastrzelił już trzech naszych. Proszę mieć się na baczności.
             -  Musimy uderzyć z trzech stron naraz – orzekł Egon’thier – Zajmijcie pozycje i meldujcie gotowość do ataku na mój znak. Pamiętajcie, starajcie się ich unieszkodliwić, a nie zabić. Chcemy mieć ich żywych.
             -  Tak jest, imolien.
             Towarzyszący dowódcy Arm’imdel podeszli pod wzgórze z aktywnymi osłonami, wzmocnionymi ich własną psioniczną energią. Wojownicy podzielili się na trzy mniejsze oddziały, z których każdy szedł luźną tyralierą, w nieznacznych odstępach. Egon’thier podążał w drugim szeregu, mając przed sobą żołnierzy idących na czele. Mógł wziąć udział w walce i na własne oczy obserwować jej przebieg, lecz jednocześnie nie narażał się zbytnio na trafienie.
             Prawdopodobnie ocaliło mu to życie.
             Auvelianie byli mniej więcej w połowie wzniesienia, kiedy nagle wychynęli ze swoich kryjówek trzej żołnierze – dwaj Sorevianie i jeden Terranin. Arm’imdel widzieli ich już od jakiegoś czasu poprzez sensory i zareagowali niemal natychmiast, ale spóźnili się dosłownie o ułamek alnu.
             -  Uwaga – rzucił Egon’thier, całkiem niepotrzebnie, gdyż wojownicy z pierwszego szeregu z własnej inicjatywy przypadli niżej do ziemi. Nie wszyscy uczynili to samodzielnie. Promienie laserowe i hipersoniczne pociski, przebijając się przez okoliczne drzewa, dosięgły trzech Arm’imdel. Jeden wyszedł z tego bez szwanku, osłonięty tarczą, dwaj pozostali otrzymali bezpośrednie trafienia.
             Egon’thier z trudem zachował samokontrolę, widząc, jak biegnący tuż przed nim żołnierz pada, poszatkowany pociskami z soreviańskiego karabinu, które najwyraźniej przedarły się przez osłonę energetyczną. Drugi, w pewnej odległości, zginął natychmiast, gdy wiązka lasera – wystrzelona w trybie fali ciągłej – najpierw przeciążyła jego tarczę, a potem ugodziła go prosto w twarz.
             -  Nie zatrzymywać się – nakazał imolien – Tu nie znajdziecie dobrej osłony. Musimy zdobyć ich pozycję.
             Jego słowa i tym razem były zasadniczo formalnością, gdyż wojownicy nie zamierzali zalegać pod ogniem nieprzyjaciela. Jeden z nich zajął miejsce rannego towarzysza, przed Egon’thierem, ochraniając dowódcę. Dochodzące przez komunikator meldunki wskazywały, że pozostałe grupy podchodzące pod wzgórze także napotkały opór. Broniący się mieli nie tylko przewagę wysokości – strzelali, żeby zabić, podczas gdy Arm’imdel nie mieli takiego luksusu.
             Wrogowie raz jeszcze złożyli się do strzału, lecz tym razem Auvelianie byli na to przygotowani. Jeden z nich trafił Terranina w ramię, zaledwie ten się wychylił, przez co Marine wypuścił karabin. Drugi Arm’imdel wymierzył w jednego z jaszczurów, który jednak znów okazał się szybszy – nie ranił auveliańskiego żołnierza śmiertelnie, ale zepsuł jego własny strzał. Trzeci Auvelianin celnie ugodził Sorevianina, także trafiając w ramię, lecz nie wywarło to takiego skutku, jak u Terranina.
             W następnej chwili w dół zbocza ciśnięte zostały trzy niewielkie przedmioty.
             -  Granaty! – oznajmił Egon’thier i tym razem wszyscy Arm’imdel padli na ziemię, możliwie daleko od ładunków wybuchowych. Jeden z nich chwycił granat, który upadł blisko niego i natychmiast odrzucił go w dal.
             Rozległy się trzy eksplozje, a imolien poczuł ze swojego miejsca wzbudzone przez nie fale uderzeniowe, lecz po krótkich oględzinach stwierdził, że ani on, ani pozostali członkowie jego oddziału, nie zostali ranni. Podniósł się do kolan i powtórnie spojrzał w górę zbocza.
             -  Osłaniają swój odwrót! – jeden z żołnierzy wykrzyczał mentalnie ostrzeżenie.
             Egon’thier, który także to zauważył, bez wahania uniósł karabin, celując w nogi jaszczura, który uchodził już na położoną wyżej pozycję, blisko szczytu wzniesienia. Przestrzelił je obie, dwoma strzałami następującymi zaraz po sobie. Sorevianin upadł i potoczył się kawałek w dół zbocza. Zanim jeszcze się zatrzymał, sięgnął szponiastą dłonią do pasa.
             -  Uwaga – ostrzegł imolien – Nie dajcie mu…
             Było już jednak za późno. Odbezpieczony granat subatomowy eksplodował, zabijając jaszczura natychmiast.
             -  Shial – zaklął Egon’thier – Oby się to już nie powtórzyło.
             Podgląd taktyczny pozwolił mu stwierdzić, że pozostałe trzy atakujące grupy także zmusiły Sorevian i Terran do odwrotu na szczyt wzgórza. Z meldunków oraz obrazu sytuacji wynikało, że nieprzyjacielscy komandosi przemieścili się niemal równocześnie. Imolien nie umiał tego wyjaśnić, ale ta synchronizacja w działaniach jego wrogów wzbudziła w nim złe przeczucia. Im szybciej ich opór zostanie złamany, tym lepiej.
             -  Ogień zaporowy – rozkazał przez łącze konwencjonalne – Przyprzeć ich do ziemi ogniem zaporowym i nacierać.
             -  Czy to nie zbyt wielkie ryzyko, imolien? – zaponował dowódca drugiego oddziału – Jeśli wystawią się na ostrzał, możemy ich zabić.
             -  To jest rozkaz, imonael – Egon’thier nadał swemu głosowi ton nieznoszący sprzeciwu – Macie ich zneutralizować tak szybko, jak to tylko możliwe.
             -  Tak jest, imolien.
             Walka od samego początku była przesądzona, lecz osaczeni ludzie i jaszczury mieli wyraźny zamiar drogo sprzedać swoje życie. Teraz Arm’imdel udaremnili im nawet ten zamiar – ich pierwsze szeregi zaczęły strzelać w sposób ciągły tuż nad głowami wrogów, w miejscach, gdzie się kryli. Nie mogli już nawet odpowiedzieć ogniem – dwaj spośród Sorevian wychylili się z takim zamiarem, ale nie zdążyli, gdyż padli z przestrzelonymi głowami. Wystrzelone przez nich pośmiertnie serie poleciały w powietrze.
             Egon’thier obserwował to, z coraz większym trudem opanowując zdenerwowanie. Po prawdzie, większość spośród obecnych tu soreviańskich i terrańskich komandosów można było poświęcić – wystarczyło, że choć jeden z nich dostanie się żywy w ręce Auvelian. Gotów był nakazać przerwanie ognia, gdyby zbyt wielu podjęło podobnie desperacką próbę oporu, co dwa zabite przed chwilą jaszczury.
             Natarcie Arm’imdel postępowało teraz bardzo szybko. Żołnierze z trzech różnych oddziałów schodzili się już pod szczytem wzniesienia, zaraz mieli dopaść wrogich pozycji. Egon’thier w tej chwili obawiał się jedynie tego, że na tak krótkiej odległości Sorevianie mogą wciągnąć jego żołnierzy w walkę wręcz. Ufał, że do tego nie dojdzie – w zwarciu jaszczury były zabójcze.
             Wkrótce jednak miał przeklinać własną krótkowzroczność, zdawszy sobie sprawę, że jego obawy zostały zasiane nie tam, gdzie trzeba.
             Nagle cały szczyt wzniesienia, wraz z wrogimi pozycjami obronnymi, został rozerwany przez potężną subatomową eksplozję. Siła wybuchu cisnęła Arm’imdel wstecz – niektórzy z nich zostali poważnie ugodzeni. Egon’thier stał w pewnej odległości, toteż nic bezpośrednio mu nie zagroziło, lecz w pierwszej chwili po prostu zamarł w zupełnym bezruchu, całkowicie skonfundowany i przepełniony niedowierzaniem w to, co się stało.
             Jego przeczucia były słuszne. Najwyraźniej jego wrogowie myśleli podobnie, jak on sam i rzeczywiście postanowili skończyć ze sobą. Postanowili jednak najwyraźniej, że zrobią to dopiero wtedy, gdy nie pozostanie im już żadne inne wyjście.
             -  Sprawdźcie, czy któryś nie ocalał – zarządził wypranym z emocji głosem, gdy huk eksplozji całkiem już przebrzmiał – To musiał być ładunek burzący… może te ich pance…
             -  Imolien – wszedł mu w słowo dowódca drugiego oddziału – Jest oczywiste, że wszyscy nie żyją. Odczyty sensorów to potwierdzają. Brak oznak życia.
             Egon’thier wiedział o tym – sam widział przecież, co wykazują detektory jego własnego kombinezonu – lecz pomimo tego tliła się w nim jeszcze przez chwilę irracjonalna nadzieja, że może jest inaczej. Słowa imonaela przywróciły mu poczucie rzeczywistości i w pełni uprzytomniły mu, jak bardzo był naiwny, dopuszczając do siebie takie myśli.
             -  Zaminowali wzgórze – oznajmił beznamiętnie, choć zdawał sobie sprawę, że mówi truizmy – Założyli ładunki wybuchowe na własnych pozycjach i czekali tylko, aż będą mogli zabrać ze sobą jak najwięcej z nas.
             -  Istotnie, imolien – zgodził się oficer – Od początku zakładali, że tego nie przeżyją.
             Nikt nie powiedział tego głośno, ale wszyscy wiedzieli, że to oznacza całkowite fiasko akcji. Ich głównym zadaniem było wzięcie jeńców, tymczasem nie pozostał już nikt żywy, kto mógłby im udzielić informacji. Kilku dobrych żołnierzy zginęło przy tym na próżno.
             -  Wezwijcie z powrotem nasze desantowce – nakazał Egon’thier, odzyskując powoli panowanie nad sobą – Zebrać rannych i zabitych, wracamy do bazy.
             Imolien zachowywał się spokojnie, choć w gruncie rzeczy miał ochotę krzyczeć. Nie mógł się pogodzić z niepowodzeniem misji. Najbardziej zaś nie uśmiechało mu się to, że wieści o swej porażce będzie musiał zanieść właśnie swojemu aktualnemu dowódcy.

     
    * * *

     
             Od chwili, kiedy Aer’imuel odebrał meldunek o śmierci wszystkich komandosów wroga, minęło już kilka loanów, toteż armelien zdążył opanować emocje i sprawował pełną mentalną samokontrolę w chwili, gdy w prowizorycznym obozie wylądowały desantowce grupy Egon’thiera. Imolien od razu skierował się do prowizorycznej rampy wejściowej uszkodzonego „Arnaela 178”, gdzie oczekiwał go już przełożony, a także Khae’avilen.
             -  Błagam o wybaczenie, armelien – powiedział z wystudiowaną pokorą, kiedy już się zbliżył – Zawiedliśmy…
             -  Później o tym porozmawiamy – uciął Aer’imuel – W swoim czasie przedstawi mi pan raport z akcji i poda usprawiedliwienie swojej porażki. Jeśli wyda mi się adekwatne, zwolnię pana z odpowiedzialności. Na razie jednak… mamy pilniejsze sprawy na głowie. Proszę iść z nami, na mostek.
             Oficer posłusznie podążył za dwoma starszymi rangą towarzyszami. Armelien tłumaczył mu sytuację w drodze na miejsce.
             -  Kiedy tu pana nie było – podjął, zachowując beznamiętny ton – nakazałem sprawdzić kilka rzeczy, przede wszystkim namiary intruzów oraz ogólny obraz sytuacji na naszym odcinku frontu. Tai’koves powinien mieć już dla nas gotowy raport. Nie mamy wprawdzie jeńców, ale tak czy inaczej, cała sytuacja wymaga od nas poczynienia pewnych ustaleń. Te zaś mogą być naprawdę ważne.
             -  Oraz zaważyć na tym, co się dalej stanie – dodał Khae’avilen – Akcja nieprzyjaciela, którą najwyraźniej udaremniliśmy, nie może pozostać bez odpowiedzi.
             -  Słusznie – zgodził się Aer’imuel – Nikt z nas nie ma żadnych wątpliwości, że to musiała być tajna operacja wroga. Pytanie brzmi, co dokładnie zamierzali?
             Nikt nie wyraził swojej teorii, gdyż w tej właśnie chwili trzej oficerowie przestąpili próg mostka, gdzie oczekiwał ich już Tai’koves, stojący przy głównym wyświetlaczu taktycznym. Towarzyszyli mu Khai’noel oraz Mon’siael, pogrążeni w rozmowie. Na widok przełożonego, wszyscy przybrali oficjalną postawę.
             -  Myślę, że możemy zrezygnować z ceremoniału – oznajmił Aer’imuel, po czym zwrócił się do swojego zastępcy – Tai, czy masz już wszystkie dane, o które prosiłem?
             -  Jak najbardziej – odrzekł Tai’koves uniżenie – Wraz z imolien Khai’noelem oraz Mon’siaelem omawialiśmy właśnie sytuację.
             -  Ufam się podzielicie się z nami swoimi domysłami. Na razie jednak… zacznijmy od samego początku. Proszę, niech panowie podejdą bliżej.
             Teraz wszystkich sześciu oficerów skupiło się przy wyświetlaczu, który ukazywał w tej chwili obraz znacznego fragmentu rejonu thoraliańskiego. Na mapie zaznaczone zostały zarówno ich własne pozycje, jak i miejsca dostrzeżenia i zestrzelenia wrogich desantowców, a także lokalizacja wzgórza, gdzie ocaleli komandosi bronili się przed atakiem wojowników Egon’thiera – z zaznaczeniem prawdopodobnej trasy ich ucieczki od miejsca upadku maszyn.
             -  Pierwsze i najważniejsze – podjął Aer’imuel – jest ustalenie, jakim kursem podążali intruzi, zanim zostali przechwyceni. A co za tym idzie, do jakiego celu prawdopodobnie dążyli.
             -  Sprawdziliśmy to na podstawie raportu od pilotów Kevatheli, które ich zestrzeliły, armelien – oświadczył Tai’koves – Nie byli w stanie podać ich dokładnego namiaru, ale stwierdzili, że w chwili wykrycia nieprzyjacielskie desantowce leciały w kierunku północno-północno-wschodnim. Potem skręciły na północ, usiłując zgubić pościg, ale nie zdążyły.
             -  Zakładając, że nie podążali do celu okrężną drogą – odezwał się Khae’avilen – musiał znajdować się w przybliżeniu właśnie na północnym-północnym wschodzie.
             -  Sprawdziłeś to? – zapytał armelien swojego zastępcę – Jakie mamy ważne obiekty, do których mogliby zmierzać?
             -  Cóż, nanieśliśmy na mapę taktyczną ich przybliżony kurs i z naszych obserwacji wynika w sposób jednoznaczny, że najbardziej prawdopodobnym celem ich misji wydaje się być bateria artylerii planetarnej pod zajętym przez nas terrańskim miastem… Agrelią.
             -  Co więcej – wtrącił Mon’siael – po przeszukaniu wraków desantowców, znaleźliśmy na ich pokładach znaczną ilość broni oraz ładunków wybuchowych. Wskutek zniszczeń dokonanych przez rakiety, były w znacznej części bezużyteczne, ale nie zdetonowały.
             Aer’imuel przytaknął. Używana we współczesnych głowicach bojowych technika była zbyt skomplikowana, aby eksplozja zewnętrznego pochodzenia była w stanie zainicjować ich ładunek. Dlatego właśnie, nawet po całkowitym zniszczeniu terrańskich maszyn, przewożone na ich pokładach uzbrojenie mogło ocaleć.
             -  To wydaje się oczywiste – skonstatował Khai’noel – Ich misja polegała na tym, by zinfiltrować naszą bazę, ustanowioną przy baterii, po czym wysadzić całą artylerię w powietrze. Wtedy nie stanowiłaby już żadnego zagrożenia dla terrańskiej floty, za to wszystkie nasze siły w tym regionie byłyby narażone na ogień orbitalny.
             -  Istotnie, to oczywiste – zgodził się Aer’imuel, pozwalając pozostałym Auvelianom odczuć ogarniające go powątpiewanie – Aż nazbyt, pozwolę sobie zauważyć. Poza tym, to nie ma najmniejszego sensu.
             -  Jakże to?
             -  Po co Terranie i ich alianci mieliby niszczyć tę baterię? – armelien pokręcił głową, nie kryjąc niedowierzania – Oni nie działają w ten sposób. Artyleria planetarna to nie tylko poważna inwestycja, ale także atut w każdej kampanii. O wiele bardziej opłaca się zdobywać takie baterie w otwartej ofensywie, co nasi wrogowie przeważnie robią, jak i my sami. Ich niszczenie to zwykłe marnotrawstwo, oznaka desperacji… albo zwykłej niekompetencji.
             -  Ma pan słuszność – zgodził się Mon’siael – Czyżby zatem cel misji tych żołnierzy był inny? Może mieli przedrzeć się do Agrelii i zorganizować tam ruch oporu? To czasami się zdarza.
             -  Owszem, imolien, ale nie w podobnych okolicznościach – zaoponował armelien – Nie tak blisko linii frontu, teraz, kiedy główne siły terrańskiej armii są o krok od własnoręcznego zdobycia tego miasta oraz tej baterii. Takie operacje są przeprowadzane z reguły w głębi naszych pozycji. Przygotowanie i zorganizowanie słusznej skali rebelii wymaga wielu środków oraz czasu. Nie sprzyjałaby temu bliskość generalnej ofensywy. W takiej sytuacji, ruch oporu w Agrelii byłby pozbawiony realnego znaczenia.
             -  Czyżbyśmy mieli jednak do czynienia z desperacją, lub też niekompetencją? – rzekł Khai’noel; jego mentalny głos był wyzuty z powagi.
             -  Wątpię – odparł krótko Aer’imuel, po czym ponownie zwrócił się do zastępcy – Tai, zebrałeś dane na temat tras przelotowych i rejonów patrolowych naszych myśliwców?
             -  Oczywiście, armelien. Natychmiast naniosę je na mapę taktyczną.
             Po chwili na wyświetlaczu istotnie pojawiły się nowe obrazy, prezentujące planowane ruchy auveliańskich patroli. Linia wyznaczająca pierwotny kurs terrańskich desantowców prawie mijała region działania jednego z takowych patroli, zbiegającego się w czasie z przelotem ludzkich maszyn. Prawie.
             -  Źle wyznaczyli kurs? – zauważył Khae’avilen – Przecież mogli poprowadzić swoje desantowce na granicy regionów patrolowych, to utrudniałoby ich wykrycie. Na takich namiarach, narażali się na spotkanie z naszymi myśliwcami.
             -  Czyżby istotnie niekompetencja? – zasugerował Khai’noel, nie porzucając wyzutego z powagi tonu.
             -  Także w tym wypadku śmiem wątpić – zaprzeczył Aer’imuel – Zarówno terrańskie, jak i soreviańskie oddziały specjalne mają dostęp do najnowszych danych wywiadowczych. Jeśli zaś idzie o nieprzyjacielski wywiad, nie skierowałby takich komandosów na operację, nie zebrawszy uprzednio wszystkich niezbędnych informacji. Musieli zatem dysponować danymi na temat działań naszych myśliwców patrolowych w tym regionie, to pewne.
             -  A zatem? – wtrącił Khae’avilen.
             -  Patrząc na sposób wytyczenia trasy wnioskowałbym, że dążyli do tego, iż zostaną przez nas wykryci. Lecąc tak blisko granicy regionu patrolowego, zakładali jednak zarazem, że uda im się zbiec. Chcieli, by jedynie ich dostrzeżono, nie przechwycono.
             -  Do czego pan zmierza, armelien? – odezwał się milczący do tej pory Egon’thier.
             -  Zmierzam do tego – odrzekł powoli Aer’imuel – że według mojej teorii, ta operacja specjalna i ten oddział były jedynie przynętą. Miały odwrócić naszą uwagę, skierować z dala od… właściwego celu wroga.
             -  Zakładając, że ma pan rację – odezwał się ponownie Khae’avilen – wydaje się mało prawdopodobne, aby chodziło o ofensywę głównych sił. Do wytropienia i zlikwidowania garstki komandosów wystarczyłyby nam relatywnie niewielkie siły. Nawet jeśli mielibyśmy oddelegować takowe do Agrelii… nic by to nie zmieniło w skali całego odcinku frontu.
             -  Słusznie – zgodził się armelien – Jest tylko jedno wyjaśnienie. Akcja, którą właśnie udaremniliśmy, to nie jedyna operacja specjalna wroga, jaką zamierzał przeprowadzić w najbliższym czasie. Wszystko wskazuje na to, że nie cieszyła się nawet najwyższym priorytetem.
             Na chwilę zapanowało pełne napięcia milczenie. Przerwał je sam Aer’imuel.
             -  Tai, sprawdziłeś rozmieszczenie naszych sił i obiektów wojskowych w regionie thoraliańskim, tak jak cię poinstruowałem?
             -  Za pozwoleniem, armelien – rzekł oficer z lekkim mentalnym uśmiechem – Jeszcze jedno takie pytanie, a poczuję się urażony. Mówiłem przecież, że przygotowałem wszystko, o co mnie pan poprosił.
             -  Przyjmij moje przeprosiny – odparł dowódca, także uśmiechając się mentalnie – i pokaż wreszcie, co udało ci się znaleźć.
             -  Służę – powiedział Tai’koves, skinąwszy nieznacznie głową, po czym naniósł nowy obraz na wyświetlacz holo; na mapie taktycznej pojawiło się kilka nowych obiektów, które reprezentowane były przez miniaturowe modele, przybliżające ich charakter i funkcję – Poza wspomnianą uprzednio baterią artylerii planetarnej, oraz usytuowaną przy niej bazą, mamy tutaj relatywnie niewiele placówek, których sabotaż mógłby przynieść Terranom wymierną korzyść. Obroniona przez nas baza wojskowa, kierowana przez armelien Vis’maela, to raz. Placówka produkcyjno-zaopatrzeniowa 327 oraz stacjonujący przy niej garnizon, to dwa. Położone nieco dalej od frontu miasto Korath, gdzie nasze siły policyjne musiały niedawno stłumić bunt mieszkańców, to trzy. Jest jeszcze kolejna, mniejsza baza, gdzie stacjonują szwadrony myśliwskie biorące udział w patrolach, numery taktyczne to…
             -  Placówka 327? – przerwał Aer’imuel – To brzmi znajomo… gdzie to jest?
             -  Tu, armelien – Tai’koves zaznaczył punkt na mapie – Z dala od linii frontu. Stanowi główny węzeł zaopatrzeniowy na tym odcinku frontu. To dlatego strzeże jej cały garnizon, łącznie pięć pełnych legionów, choć złożonych jedynie z Shilai’rev.
             -  Istotnie. Grupa komandosów nie pokona całego garnizonu, lecz może dokonać sabotażu, który utrudni funkcjonowanie bazy. Nie to jednak budzi moje skojarzenia. Czyżby Terranie wiedzieli coś, o czym ja sam nie…
             Nagle dowódcę olśniło. Sięgnął pamięcią wstecz, do trwającego kilka dni, bezczynnego pobytu w kwaterze głównej wojsk inwazyjnych na Aratronie.
             -  Tai – rzekł armelien – Czy byłbyś w stanie sprawdzić jeszcze… rozkład lotów naszego drogiego przełożonego? Chciałbym coś sprawdzić.
             Mentalny, porozumiewawczy uśmiech zastępcy starczył Aer’imuelowi za odpowiedź.
     
    To be continued...
×
×
  • Utwórz nowe...