Skocz do zawartości

Uniwersum Darnerian

  • wpisy
    24
  • komentarzy
    178
  • wyświetleń
    21982

''Wilcze stado'' - rozdział siedemnasty


Bazil

653 wyświetleń

Na początku był chaos. Tfu! Miałem z początku nadzieję wziąć się do roboty i skończyć nowy fragment przed wyjazdem na urlop, ale czas minął mi szybciej, niż się spodziewałem. I wszystko się porąbało.

Tak czy inaczej, z urlopu wróciłem w miniony weekend, teraz już jestem na stanowisku i w tak zwanym międzyczasie dokończyłem wreszcie nowy rozdział "Wilczego stada" (a także inny projekcik, który z pewnością już dostrzegliście na blogu). Poza tym, że wreszcie rozpoczyna on "właściwą" akcję (ale tylko rozpoczyna - więcej ujrzycie w następnym kawałku), porusza też wreszcie pewną kwestię, która wcześniej przewijała się tu i tam. Nie jestem tylko teraz pewien, czy to był dobry pomysł, rozwinąć ją właśnie teraz i właśnie w taki sposób. Odnoszę wrażenie, że zrobiłem to dopiero, kiedy nie było już po prostu innego wyjścia - skończył mi się czas, że tak powiem.

Tak czy inaczej, ciąg dalszy wreszcie jest. No i w sumie nie zostało już zbyt wiele tego opowiadania przed nami.

Psiakrew, a ja jeszcze parę miesięcy temu liczyłem, że skończę toto wreszcie, zanim nadejdzie nowy rok...

=============================================================================

 

 

- XVII -

 

         Kapitan Jaworski już od ponad dwóch godzin stał na skraju wzniesienia i obserwował usytuowaną w oddali wojskową bazę. Widział ją już wcześniej tyle razy, że teraz odnosił wrażenie, iż odwiedzał uprzednio to miejsce – duży obiekt, otoczony energetycznym „ogrodzeniem” z grubsza w kształcie krzyża, z główną drogą wjazdową od przeciwległej, południowej strony. Było już ciemno, lecz nie stanowiło to przeszkody dla systemów optycznych jego kombinezonu. Przybliżywszy obraz na wizjerze, mógł dokładnie widzieć, co dzieje się we wrogim obozie.

         Nie był jedynym, który oddawał się obserwacji – w okolicy zajęli miejsca pozostali żołnierze z jego sekcji. Inne oddziały Gammy oraz Marines, zorientowane w różnych kierunkach względem bazy, także z uwagą śledziły poczynania Auvelian. Wszyscy oficerowie byli zdecydowani zebrać jak najwięcej danych przed przystąpieniem do właściwej akcji. Zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy część informacji, jakimi dysponowali, okazała się nieaktualna.

         Co jakiś czas Jaworski przerywał, by zerknąć wstecz, w stronę soreviańskich zabójców, którzy chwilowo nie obserwowali bazy. Znajdowali się w pewnej odległości, klęcząc w równym rzędzie i odprawiając modły do swoich bóstw. Ich niskie głosy niosły się po bezpośredniej okolicy. Terranin zdążył się już do nich przyzwyczaić – słyszał te modlitwy często, nie tylko podczas obecnej akcji, ale także dawno temu, w czasach młodości, kiedy widok soreviańskich żołnierzy na planecie AMU nie był niczym dziwnym.

         Wspólna modlitwa jaszczurów zwracała uwagę Jaworskiego nie tylko ze względu na znajome głosy oraz wspomnienia, jakie przywoływały. Spodziewał się, że kiedy tylko dobiegnie końca, jeden z Sorevian z pewnością do niego dołączy. Już wcześniej rozmawiali, ale gad oderwał się od konwersacji, żeby móc o przepisowej porze przystąpić do modłów. Jaszczury przykładały do tego ogromną wagę. Musiały odprawić rytuały ku czci swoich bóstw, niezależnie od sytuacji.

         Tymczasem jednak, Jaworski wolał skupić się nie na Sorevianach, lecz na Auvelianach. Tak jak wykazał niedawny skan orbitalny, ich patrole były zdecydowanie bardziej gęste, niż wynikało to z wcześniejszych danych od wywiadu. Na całe szczęście, choć liczba strażników uległa podwojeniu, schematy ich patroli zmieniły się nieznacznie. Terrańscy i soreviańscy żołnierze znali je już na pamięć – musieli teraz tylko trochę się dokształcić. Mniej optymistyczne myśli budziły wyniki przeprowadzonego nasłuchu, które wskazywały, że wartownicy składali teraz raporty co osiem, a nie co piętnaście minut. Radykalnie zmniejszało to okno czasowe, jakie mieli na wykonanie pierwszych dwóch faz operacji. Było to szczególnie uciążliwe dla Marines oraz komandosów OSA, którzy mieli wkroczyć do akcji w drugiej kolejności, a systemy stealth ich kombinezonów były trochę mniej doskonałe. Ponadto, zwiększona liczba strażników nastręczała dodatkowych trudności z ukrywaniem ciał tych, których terrańscy i soreviańscy żołnierze byliby zmuszeni zlikwidować. Jaworski już wcześniej wiedział, że należy unikać ofiar wśród wartowników, gdyż z każdym zabitym Auvelianinem rosło ryzyko wykrycia. Teraz jednak był tym podwójnie zaniepokojony.

         W pewnym momencie, głosy zabójców Genisivare ucichły i gady ponownie rozeszły się na swoje stanowiska. Jeden z nich podszedł do Jaworskiego.

         -  Znów tu jesteś – stwierdził kapitan, przywracając normalny tryb widzenia w wizjerze i odwracając się do przybysza. Był to Kilai Indene.

         -  Czy możesz kontynuować swoją opowieść? – zapytał Sorevianin, a po dłuższej chwili dodał – Rozumiem, że trudno ci o tym mówić. Jeżeli tego nie chcesz, mogę…

         -  Jeśli tego nie zrobię, pewnie nigdy nie dasz mi spokoju – przerwał Jaworski – Poza tym… chyba zawsze jest mi odrobinę lżej, kiedy już to z siebie wyrzucę.

         -  Rozumiem. Zresztą, to może być ostatnia okazja, żeby o tym porozmawiać.

         -  Nie kuś, bo może mi się odechcieć, skoro i tak się już nie zobaczymy – Terranin uśmiechnął się krzywo pod wizjerem hełmu – Skończyłem na ewakuacji?

         -  Tak. Powiedziałeś, że ty i wszyscy mieszkańcy miasta zebraliście się na placu, gdzie stały już pasażerskie grawitony, gąsienicówki i wszystko, co udało im się ściągnąć.

         -  To prawda. Ale to wszystko było za mało i za późno. Cała ta cholerna ewakuacja była spóźniona, Ragnery już wcześniej podchodziły pod miasto, a kiedy ludzie próbowali dostać się do tych grawitonów i gąsienicówek, wdarły się na miejsce zbiórki. To była masakra.

         -  Nie było tam naszych? – zapytał Kilai z niedowierzaniem – Nikt was nie ochraniał?

         -  Oczywiście, że tam byliście. Oddział żołnierzy, z transporterami opancerzonymi i motorami antygrawitacyjnymi, który miał eskortować konwój z uchodźcami. Ale cholerny konwój nie zdążył się nawet uformować, zanim przybyły Ragnery, a waszych na miejscu było po prostu za mało. Nic nie mogli zrobić, zresztą oni zginęli pierwsi, próbując powstrzymać te potwory. Wszystko się popiep***ło. Kierowcy pojazdów spanikowali, chcieli stamtąd zwiać, potrącili przy tym mnóstwo ludzi… a ci, którzy poruszali się pieszo, uciekali we wszystkie strony, wpadając na siebie i zadeptując tych, którzy upadli – Jaworski pokręcił głową – Kompletna panika, chaos. Nie było nikogo, żeby to opanować. A Ragnery szły przed siebie i wyrzynały, kogo popadnie. Krew – kapitan zawiesił na chwilę głos – Nigdy w życiu nie widziałem tyle krwi, nawet po tym, jak już wstąpiłem do wojska.

         -  A ty? Co się działo z tobą?

         -  Na początku próbowałem się trzymać rodziców. Ale rozdzieliliśmy się, kiedy wybuchła panika. Nie pamiętam już teraz, co się dokładnie stało… wiem po prostu, że w pewnej chwili mój ojciec puścił moją rękę… chyba poniósł go cholerny tłum… nie wiem, po prostu w tym całym zamieszaniu straciłem go z oczu. Słyszałem jeszcze przez chwilę jego głos… nawoływał mnie… ale potem już nic. Wszędzie wokół mnie byli spanikowali ludzie, to był kompletny obłęd. Nie mogłem utrzymać równowagi. W końcu upadłem i skręciłem nogę. Tłum się przerzedzał, ci, którzy mogli, szli do przodu, jak najdalej od Ragnerów… ale ja nie mogłem już chodzić. Nie mogłem uciekać. A te potwory były bardzo blisko, jeden z nich mnie chyba upatrzył. A ja leżałem na ziemi, czołgałem się i…

         Jaworski wziął głęboki wdech i zamilkł na chwilę, zwiesiwszy ponuro głowę.

         -  Przepraszam – powiedział Kilai głucho – Nie powinienem był naciskać…

         -  Nie, nie – uciął Terranin, machając ręką – To nic takiego. Skoro już to zacząłem, dokończę. Najgorsze i tak będzie zaraz za nami. Zresztą, kiedy tylko przypomnę sobie całe to piep***nie w wykonaniu Jima… nieważne. W każdym razie, wtedy myślałem, że zaraz zginę. Że ten viriner mnie rozpruje. Ale zanim zdążył się do mnie zbliżyć, ktoś inny rozpruł jego. Serią z karabinu hipersonicznego.

         Kapitan znów przerwał na chwilę opowieść, kręcąc głową.

         -  To była scena jak z holofilmu sensacyjnego – stwierdził z cieniem rozbawienia – Za chwilę miałem umrzeć, ale ktoś się pojawił i mnie obronił. Zastrzelił tego, kto chciał mnie zabić, a potem chwycił mnie za rękę i pomógł wstać.

         -  Nasi? – wtrącił Kilai – Manira?

         Jaworski skinął głową. Termin użyty przez jaszczura był Sorevian własną nazwą na ichnią, podstawową formację zbrojną, którą Terranie określali umownie mianem Milicji.

         -  Nie wiem, jakim cudem zdołali przedrzeć się przed ten dziki tłum – stwierdził – Na pewno mieli trudności, bo początkowo napływali małymi oddziałami. Ale z czasem na miejsce dojechały wozy opancerzone. Izume, Anure, tak się chyba wtedy nazywały. Ludzie się przed nimi rozstępowali, kiedy już oddalili się od Ragnerów i ochłonęli. Ale ci, którzy pierwsi dotarli na miejsce… powiedzmy, miejsce walki, choć to raczej była rzeź, mieli najgorsze zadanie. Virinery trochę się rozproszyły, goniąc w różnych kierunkach za tłumem, ale wciąż było ich dużo, a waszych niewielu. Ale ten jeden… zobaczył mnie, zobaczył, że jestem w niebezpieczeństwie i w ostatniej chwili zatłukł tego potwora, który chciał mnie wypatroszyć. Kiedy zorientował się, że nie mogę chodzić, przekazał mnie innemu… sivantien – Jaworski nie chciał używać w rozmowie z Sorevianinem określenia „jaszczur”, które mogło mu się wydać obraźliwe – Ten po prostu wziął mnie na ręce i poniósł z dala od Ragnerów. Pamiętam, że widziałem jeszcze, kiedy ten żołnierz mnie niósł, że starają się też odciągnąć innych ludzi z dala od niebezpieczeństwa. Widziałem też tego, który uratował mi życie. Widziałem, jak… jak jeden z virinerów przebija go tymi swoimi ostrzami i dosłownie rozrywa żywcem na strzępy. Ryczał z bólu, ale nadal walczył. Jego karabin do ostatniej chwili nie przestawał strzelać.

         Na chwilę zapanowała cisza. Jaworski nie kontynuował opowieści, ale Kilai go nie ponaglał, jak gdyby sam zastanawiał się nad tym, co usłyszał. W końcu jednak się odezwał.

         -  Wypełnił swój obowiązek wobec Feomara – stwierdził z namaszczeniem, lecz także z przygnębieniem – Etos Jego wojownika…

         -  Mniej więcej to samo powiedział ten drugi – wtrącił Jaworski – Ten, który wyniósł mnie stamtąd. Dużo później, dowiedziałem się od niego, że ten zabity był jego przyjacielem. Kimś więcej, niż tylko towarzyszem broni, oni… oni znali się od dawna. Opowiadał mi o nim i jednocześnie wyraźnie starał siebie pocieszyć… tym, że pewnie jest teraz w królestwie Feomara, jako sivafar.

         -  Rozmawiał z tobą o tym? – Kilai był zdziwiony – Kiedy to było?

         -  Jak już powiedziałem, dużo później – kapitan westchnął – Sytuacja popiep***ła się do tego stopnia, że nie było już możliwe utrzymanie miasta. Trzeba było ewakuować ludność z dala od linii frontu. Wasi się o to zatroszczyli, a ja trafiłem do jednej z grup uchodźców. Jechaliśmy przed siebie, w konwoju, pod eskortą waszych z Milicji.

         -  Nie odnalazłeś swoich rodziców? – zapytał Indene z troską; najwyraźniej doskonale zdawał sobie sprawę z rodzinnych więzi odczuwanych przez Terran.

         -  Nie. Przynajmniej nie od razu. Poszczególne grupy uchodźców konsolidowały się i w końcu, na krótko przed tym, jak dotarłem do obozu dla ewakuowanych, znów spotkałem ojca i matkę. Wciąż pamiętam ich twarze. Oni… oni myśleli już, że nie żyję.

         -  Domyślam się, że musieli być szczęśliwi, kiedy cię zobaczyli.

         -  Dobrze się domyślasz – Jaworski włożył w swój ton głosu lekki sarkazm – Ale wiesz, zanim to się stało, przez kilka dni byłem pozostawiony samemu sobie. A przynajmniej byłbym, gdyby nie wasi. W szczególności Isake.

         -  Isake?

         -  Tak miał na imię. Ten, który uratował mi życie.

         -  Był z tobą?

         -  Po prawdzie, musiał być. To jego oddział otrzymał zadanie eskortowania konwoju. Ci sivantien… Zajmowali się nami. Po prostu. Nie izolowali się od nas, nie traktowali nas, jakbyśmy byli balastem czy bagażem do transportu, ale naprawdę starali się nam pomóc. Rozmawiali z nami, współczuli, opiekowali się rannymi, nawet jedli z nami posiłki w jednym gronie, i tak dalej. Isake natomiast szczególnie interesował się mną.

         -  Czyżbyście zostali przyjaciółmi?

         -  Nieprędko – Jaworski uśmiechnął się kwaśno – Po pierwsze, chociaż różnica wieku była między nami względnie nieduża… on miał szesnaście lat i służył w Milicji od zaledwie dwóch… to mimo wszystko on był już dorosły, a ja byłem jeszcze dzieciakiem. Po drugie, byłem dzieciakiem niechętnym, żeby z kimkolwiek rozmawiać czy też się przyjaźnić. Wiesz, nie tak dawno straciłem dom, rodzinę, widziałem te wszystkie okropieństwa. Byłem więc w stanie szoku, rozgoryczony, sfrustrowany, a całą tę frustrację wyładowywałem na nim. Nie dziękowałem mu za to, że uratował mi skórę, raczej głośno dawałem mu do zrozumienia, że ma się ode mnie odwalić. Ale Isake był cierpliwy. Naprawdę starał się mi pomóc, współczuł, nigdy się na mnie nie wkurzał, kiedy na niego pyskowałem, a robiłem to nieraz. Dopiero z czasem trochę ochłonąłem i… nie powiem, żebym od razu dostrzegł w nim przyjaciela, ale przynajmniej zdałem sobie sprawę, że jest po mojej stronie, że chce dobrze. A potem był obóz uchodźców, ponownie spotkanie z rodzicami i rozstanie z Isakem. Jego oddział został odesłany do innych zadań – dodał Terranin, odpowiadając na nieme pytanie Kilaia – ale przynajmniej zdążyłem jeszcze z nim porozmawiać i się pożegnać. Dopiero wtedy po raz pierwszy powiedziałem „dziękuję”.

         -  Domyślam się, że to nie było wasze ostatnie spotkanie.

         -  Znów dobrze się domyślasz. Najpierw jednak musiałem wyleczyć się z traumy po tym, co przeżyłem... co zresztą nigdy do końca mi się nie udało. Z rozmów z Isakem wiedziałem, kim jest i skąd pochodzi, więc kilkanaście lat później wybrałem się na wycieczkę na Khasari i tam spotkałem go powtórnie. Od tamtej pory utrzymywaliśmy stały kontakt, od czasu do czasu nawet się odwiedzaliśmy. Albo on przyjeżdżał do mnie, albo ja do niego.

         -  Utrzymywaliście? Czyli teraz już nie utrzymujecie?

         -  Nie – odrzekł Jaworski z ciężkim westchnieniem – Rok temu dowiedziałem się, że zginął w bitwie z Auvelianami na Ignar IV. Oficjalnie nikt nie zdradził mi okoliczności śmierci Isakego, ale od jego kolegów z jednostki dowiedziałem się, że dostał w głowę od jakiegoś szturmowca z Shilai’edilon. Przynajmniej zginął szybko.

         -  Przykro mi.

         Na chwilę pomiędzy dwoma żołnierzami zapanowało milczenie. Jaworski nie ciągnął już opowieści, natomiast Kilai odwrócił od niego wzrok i spojrzał w przestrzeń, jak gdyby pogrążony w refleksjach. Wreszcie spojrzał powtórnie na Terranina i zapytał:

         -  Szanujesz naszą rasę przez wzgląd na pamięć Isakego?

         -  Nie tylko – kapitan pokręcił głową – Isake był moim przyjacielem, więc jego najlepiej pamiętam. Ale chodzi ogólnie o to, co dla nas zrobiliście. Oczywiście, kiedy to wszystko się działo, byłem jeszcze za młody i za głupi, żeby wszystko rozumieć, ale z czasem pojąłem, jakie to było ważne. Nie tylko sam fakt, że broniliście nas przed tymi cholernymi Ragnerami. Wtedy, kiedy zajmowaliście się ewakuowanymi, kiedy z nimi rozmawialiście, żyliście i traktowaliście ich jak swoich, wydaliście mi się po prostu… wybacz określenie… bardziej ludzcy. To, że różnimy się zewnętrznie, przestało mieć wtedy jakiekolwiek znaczenie. Myślę, że to, iż Isake się mną opiekował, było w pewnym sensie ważniejsze niż sam fakt, że uratował mi życie. Od tamtej pory postrzegałem was całkiem inaczej.

         Kilai znów zamilkł na chwilę, zdając się zastanawiać nad słowami Terranina.

         -  Mam wrażenie, że zwróciłeś uwagę na coś, co my przeoczyliśmy – powiedział wreszcie – Przez lata zabiegaliśmy o poprawne stosunki z wami, zwłaszcza z ludnością Zewnętrznych Światów… oczywiście, to nie dotyczyło takich potworów, jak Saier. Ale teraz wydaje mi się, że nie skupialiśmy się na tym, co trzeba.

         -  Coś w tym jest – zgodził się Jaworski – Kiedy po prostu walczyliście w naszej obronie, ludzie byli wam wdzięczni, ale w zasadzie nic ponadto. Nie staraliście się jakoś szczególnie o to, żeby się z nami bardziej… zasymilować. Owszem, były wyjątki, ale po prostu widać, że wasze dowództwo nie zachęcało was, żebyście próbowali się przyjaźnić z tubylcami.

         -  No wiesz, oni byli żołnierzami na pięcioletnim przydziale poza macierzystą planetą. Większość z nich pewnie chciała odsłużyć swoje i odlecieć, nic więcej. Ich obowiązek względem Feomara nie obejmował tego, żeby poszukiwali sobie przyjaciół wśród tych, których mieli bronić. Niemniej, możesz mieć rację. Gdybyśmy bardziej się tym interesowali, może nawet… może nawet ruch oporu nie znajdowałby u Terran aż takiego posłuchu.

         -  Nie posuwałbym się aż tak daleko – stwierdził Jaworski z przekąsem, po czym dodał – W każdym razie, opowiedziałem ci swoją historię, tak jak chciałeś. Powinieneś już chyba mniej więcej rozumieć, dlaczego szanuję twoją rasę.

         -  Tak, rozumiem. Chociaż nie do końca tego się spodziewałem. Nie chciałem cię skłaniać do… do powracania do takich wspomnień.

         -  Przecież uprzedzałem. Sam się wtedy domyśliłeś, że chodzi o Ragnery. Skoro z nimi walczyłeś przez lata, powinieneś doskonale wiedzieć, do czego są zdolne.

         -  Wiedziałem o tym, a jednak… nie spodziewałem się. Nie w ten sposób. No i że chodziło mimo wszystko o coś więcej, niż sam fakt, że dzięki jednemu z sivantien wciąż żyjesz i jesteś tutaj.

         -  Zazwyczaj chodzi o coś więcej.

         Kilai chciał już odpowiedzieć, ale w tym momencie uwagę obu żołnierzy przykuł sygnał od dowódcy.

         -  Epsilon jeden, kod niebieski na pozycjach K1 i K2 – oznajmił Akode – Natychmiast.

         -  Zaczyna się – stwierdził Jaworski, po czym udał się na drugą stronę zajmowanego wzniesienia. Soreviański zabójca zaraz do niego dołączył.

         Według ustalonego niedawno szyfru, kod niebieski oznaczał ostatnią naradę tuż przed podjęciem właściwej akcji, natomiast K1 i K2 reprezentowały miejsca zbiórki dwóch grup komandosów – większej, kierowanej przez Matsona i Zhacka, w skład której wchodzili żołnierze Sekcji Gamma, Marines oraz trzech spośród pięciu zabójców Genisivare, oraz mniejszej, złożonej z jaszczurów z OSA pod wodzą Akodego i dwóch pozostałych zabójców. Znajdowały się teraz po przeciwległych stronach auveliańskiej bazy – północną, bardziej górzystą pozycję, zajęli Terranie, natomiast południową okupowali Sorevianie.

         Kiedy Jaworski dotarł już do pierwszego punktu zbiórki, Matson był na miejscu i łączył się z Akodem, tak, aby wszyscy oficerowie mogli śledzić naradę. Dwuwymiarowy wizerunek Sorevianina pojawił się na holograficznym wyświetlaczu przenośnego komputera. Po chwili miejsca u boku Matsona zajęli Zhack oraz McReady.

         -  No, to zaraz zaczynamy – rzekł Akode tytułem wstępu – Chcę tylko, żeby wszystko było jasne. Po pierwsze, ponieważ mamy mniej czasu, niż z początku myśleliśmy, sekcja Charlie neutralizuje obiekt numer zero dopiero na mój sygnał, kiedy zajmiemy już pozycje do wykonania zadania. Po drugie, Egzekutor nie zajmuje stanowiska snajperskiego, tylko dołącza do Czarnego dwa, żeby jak najszybciej wykonać główne zadanie. Po trzecie, kiedy cel trzeci i czwarty zostaną już osiągnięte, zacieramy ślady również dopiero na mój wyraźny rozkaz. Wszystko jasne?

         -  Tak jest – potwierdził Matson – Pamiętajcie tylko, żeby się wstrzymać z wejściem, aż nie zabezpieczymy północnej wyrwy. I zająć pozycje do odstrzału wartowników natychmiast po zerwaniu łączności.

         -  Wystarczy – wtrącił suvorebo zaraz mi przypomnisz, żebym odbezpieczył broń, zanim pociągnę za spust. A ty ze swojej strony możesz powiedzieć swoim samani, żeby byli cicho i nikogo nie zabijali, dopóki nie zrobimy przerwy w łączności.

         -  Przyjmuję tę uwagę jako rewanż za to, że gadam do ciebie jak do amatora – odparł Richard z sarkazmem w głosie – Wracając do spraw poważniejszych, jak wyglądały wyniki oględzin marszruty wartowników od waszej strony?

         -  Na nasze szczęście, różnice są raczej ilościowe, a nie jakościowe. Poradzimy sobie.

         -  Dobrze. U nas wygląda to z grubsza podobnie, tyle że obstawa wokół obiektu numer jeden jest znacznie gęstsza, niż zakładaliśmy. Jest mało prawdopodobne, że Marines podejdą tam niezauważeni. Będziemy musieli uszczuplić stado.

         -  Widzieliście jakichś Arm’imdel?

         -  Nie. Tylko zwykłe klony, Shilai’rev i Shilai’edilon. W tej bazie jest i tak w cholerę żołnierzy, więc nasz klecha jest chyba pewny siebie.

         -  Ale nie całkiem nieostrożny. Inaczej nie obstawiłby tak silnie swoich kwater.

         -  My z Genisivare możemy tam wejść niezauważeni – zaznaczył Zhack – Problem mogą mieć Marines, a ich zadanie polega tylko na tym, żeby nie dopuścić do obiektu nikogo, kto mógłby nam przeszkadzać w pracy.

         -  No dobrze, brzmi rozsądnie. Wejdziecie pierwsi i przygotujecie się do wykonania zadania, zanim oczyścimy teren. W pierwszej fazie i tak nie możemy nikogo zabijać.

         -  Omawialiśmy już ten plan dziesiątki razy – wtrącił McReady – To, że doszły nowe wytyczne, w ostatecznym rozrachunku niewiele zmienia, przynajmniej jeśli idzie o właściwą akcję. Może byśmy tak już nie przeciągali i wzięli się za to? Nie wygląda, żebyście mieli sobie do powiedzenia coś, o czym byście już nie wiedzieli.

         -  I to ty nas poganiasz? – Matson okazał zdziwienie – Zawsze miałem cię za siłę spokoju.

         -  Jestem wzruszony – mruknął Marine – Akode, to ty tutaj dowodzisz, więc sugeruję, żebyś wydał rozkaz wymarszu.

         -  Zaraz to zrobię – odrzekł jaszczur – Chcę się tylko ostatecznie upewnić, że wszystko jest jak należy. Czy Czarni jeden i dwa mają wszystko, co potrzebne do zatarcia śladów?

         -  Potwierdzam – rzekł Zhack – Mamy to już od dłuższego czasu.

         -  Dobrze. A zatem niech wszyscy się przygotują. Sekcja Bravo, wy idziecie pierwsi i przygotowujecie wyłom od północy, więc sprawdźcie niwelatory pól i szykujcie się.

         -  Przyjąłem – powiedział Jaworski, spoglądając na członków swojego oddziału, którzy zdążyli zebrać się na miejscu już jakiś czas temu; byli to porucznik Wulf, sierżant Miyazaki oraz kapralowie Ramirez i Hansen.

         -  Zajmujcie pozycje wyjściowe i przejdźcie na podręczną komunikację. Wchodzicie na mój znak, po was wkraczają pozostałe jednostki według planu. Wszystko jasne?

         -  Jak słońce.

         -  Świetnie. Rozłączam się i… powodzenia, samani. Niech was Feomar prowadzi.

         Po chwili obraz Akodego znikł z holograficznego wyświetlacza, zaś Matson całkiem wyłączył komputer.

         -  Słyszeliście go – rzucił do Jaworskiego – Zbierajcie się, będziemy tuż za wami.

         -  Tak jest – odrzekł kapitan, po czym dał znak swoim żołnierzom; wszyscy poderwali się jednocześnie i ruszyli w kierunku południowego zbocza.

         Wkrótce ponownie zalegli w trawie, w wyznaczonej odległości od celu, czekając na dalsze instrukcje. Ramirez i Hansen sprawdzali w tym czasie, czy przenoszone przez nich niwelatory działają prawidłowo. W tej chwili złożone, po rozłożeniu przypominały z wyglądu zwykłe ramy, z rozpiętą wewnątrz siecią.

         -  Tu Bravo jeden, sprawdzam łączność i status oddziału – oznajmił Jaworski.

         -  Bravo dwa, w gotowości – odezwał się porucznik Wulf.

         -  Bravo trzy, w gotowości – rzucił Miyazaki.

         -  Bravo cztery, w gotowości – oświadczył Ramirez.

         -  Bravo pięć, w gotowości – rzekł Hansen.

         Minęło jeszcze około pół minuty, nim nadszedł wreszcie rozkaz od Akodego.

         -  Bravo, tu Katai jeden – powiedział jaszczur – Rozpocząć fazę pierwszą.

         -  Katai jeden, tu Bravo jeden, przyjąłem – odrzekł Jaworski, po czym zwrócił się do członków własnego oddziału – Panowie, czas zniknąć.

         Żołnierze w odpowiedzi aktywowali systemy maskujące swoich kombinezonów. Po chwili poderwali się z ziemi, ale nie dało się już tego dostrzec gołym okiem – w oczach kapitana wyglądało to tak, jak gdyby naprawdę zniknęli. Jedynie dzięki sieci bojowej, tworzonej przez sprzężone komputery pancerzy wspomaganych członków oddziału, mógł być teraz świadomy tego, gdzie znajdują się jego podwładni, co robią i w jakim są stanie. Nie byli w tej chwili widoczni nie tylko gołym okiem, ale nawet na odczytach sensorów.

         Grupa Jaworskiego udała się dalej w dół zbocza, podchodząc pod północny perymetr bazy. Była oświetlona, patrolowana przez wartowników i obserwowana tak przez żołnierzy zajmujących stanowiska w wieżach strażniczych, jak i ochronną siatkę czujników. Pomimo tego, komandosi Sekcji Gamma pozostawali całkiem niewidzialni dla Auvelian.

         Nie niepokojeni przez straże, nie wywoławszy żadnego alarmu, terrańscy żołnierze podeszli wkrótce pod samo ogrodzenie. Miało formę energetycznej bariery o niebieskiej barwie, sięgającej mniej więcej wysokości przeciętnego człowieka, a generowanej przez stojące w regularnych odstępach słupy. Pole siłowe obejmowało także te ostatnie, dzięki czemu nie dało się w prosty sposób wyłączyć odcinka ochronnego perymetru.

         -  Bravo cztery i pięć – rzucił Jaworski, klęcząc na jednym kolanie w odległości około dziesięciu metrów od ogrodzenia – Otworzyć wejście numer jeden.

         Ramirez i Hansen podeszli jeszcze bliżej wrogiego perymetru, zdejmując przewieszone przez plecy urządzenia. Poruszali się ostrożnie, choć przy ich maskowaniu nie groziło im teraz wykrycie.

         Sama próba użycia niwelatorów pól mogła być jednak dostrzeżona, więc Jaworski czuł lekkie napięcie, obserwując z dystansu wydarzenia. Kapralowie byli już gotowi, ustawiwszy się przy dwóch słupach usytuowanych jeden obok drugiego, kiedy nagle kapitanowi szybciej zabiło serce. Dwóch wartowników wyszło zza pobliskiego budynku koszar, przechadzając się wzdłuż perymetru.

         -  Tu Bravo jeden, wstrzymać otwieranie – rzucił po cichu.

         Ramirez i Hansen zamarli, obserwując auveliańskich strażników. Ci, choć w pewnej chwili znaleźli się bardzo blisko Terran, w ogóle nie dostrzegli ich obecności. Przeszli odcinkiem wzdłuż ogrodzenia, po czym skręcili i znów zniknęli między zabudowaniami.

         -  Tu Bravo jeden – odezwał się ponownie Jaworski – Sprawdzić okolicę poprzez sensory i obraz orbitalny.

         -  Tu Bravo cztery, czysto – rzekł Ramirez.

         -  Tu Bravo pięć, czysto – rzucił Hansen.

         -  Przyjąłem, Bravo cztery i pięć – odparł kapitan – Wznowić otwieranie.

         Obaj żołnierze serią sprawnych ruchów rozłożyli posiadane urządzenia i aktywowali je. Teraz musieli je tylko wprowadzić w pole siłowe. Niwelatory całkowicie zmieniały jego właściwości, sprawiając, że można było przez nie po prostu przejść. Przy tym były tak sprytnie skonstruowane, iż nie pozostawiały żadnych zewnętrznych oznak działania. Jaworski wiedział, że po ich zainstalowaniu, bariera będzie miała wciąż tę samą, niebieską barwę i nic nie zdradzi na pierwszy rzut oka, iż jej funkcjonowanie zostało zakłócone.

         -  Tu Bravo cztery, gotów – oznajmił Ramirez, po czym zaczął odliczać – Trzy… dwa… jeden… teraz.

         Kiedy padło ostatnie słowo, obaj żołnierze jednocześnie wprowadzili niwelatory w barierę, tuż przy generujących ją słupach. Jaworski przez chwilę czekał na rezultat, choć był pewien, że wszystko poszło, jak należy. Ramirez i Hansen zgrali się idealnie.

         -  Tu Bravo cztery – padł komunikat – potwierdzam otwarcie wejścia numer jeden.

         -  Tu Bravo jeden, przyjąłem – odrzekł kapitan – Zabezpieczyć niwelatory, potem wkroczyć i sprawdzić okolicę.

         Kapralowie przytwierdzili urządzenia do generatorów pól, a potem bez zbędnych ceremoniałów przekroczyli utworzoną w ten sposób „bramę”. Pole siłowe, które normalnie spowodowałoby w większości ich odparowanie, zamiast tego przepuściło ich bez żadnego oporu.

         -  Tu Bravo jeden – ponownie odezwał się Jaworski – Wchodzimy.

 

To be continued...

10 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Po wstępie spodziewałem się zgrzytów w historii, tymczasem niczego takiego nie uświadczyłem. W pierwszej połowie rozdziału dowiadujemy się więcej o jednej z postaci i o stosunkach soreviańsko-terrańskich, a druga to wstęp zapowiadający (oby ciekawą!) akcję. Mnie się podobało.

Już wcześniej rozmawiali, ale gad oderwał się od konwersacji, żeby móc o przepisowej porze przystąpić do modłów. Jaszczury przykładały do tego ogromną wagę. Musiały odprawić rytuały ku czci swoich bóstw, niezależnie od sytuacji.

Po przeczytaniu tego kawałka wyobraziłem sobie sytuację, w której Sorevianie w środku bitwy rzucają walkę w diabły, bo właśnie przyszła pora modłów. ;) A zakładam, że nie o to chodziło.

Termin użyty przez jaszczura był Sorevian własną nazwą na ichnią, podstawową formację zbrojną, którą Terranie określali umownie mianem Milicji.

Składnia.

Link do komentarza

Normalnie zaczekałbym z odpisywaniem, aż się Kefcia odezwie, ale obawiam się, że w tym wypadku nieprędko to nastąpi.

Po wstępie spodziewałem się zgrzytów w historii, tymczasem niczego takiego nie uświadczyłem

Moje narzekanie we wstępie bierze się głównie z przypuszczenia, że to nie był jednak dobry pomysł, aby wykładać przeszłość i moralne rozterki Jaworskiego w ramach pojedynczej sceny i pojedynczego dialogu. Oraz z obaw, czy przedstawiony przeze mnie przebieg wydarzeń jest w ogóle realistyczny i czy coś takiego mogłoby się stać w rzeczywistym świecie - mam tu oczywiście na myśli psychologię postaci, a nie fakt, że spotykają się ludzie i jaszczury z kosmosu.

Po przeczytaniu tego kawałka wyobraziłem sobie sytuację, w której Sorevianie w środku bitwy rzucają walkę w diabły, bo właśnie przyszła pora modłów. A zakładam, że nie o to chodziło.

A ja zakładałem, że jest oczywiste, iż nie należy wyciągać z tej konstatacji tak daleko idących wniosków i że nie chodzi o absolutnie każdą, ale to każdą sytuację.

Składnia.

Akurat tutaj składnia jest poprawna, ale chyba nie zrozumiałeś mojego zamierzenia. Chodzi o to, że tutaj zostało użyte sformułowanie o "czyimś własnym". Tak jak "moja własna opinia" albo "jego własna opinia" - rzeczownik bądź zaimek występuje tutaj w dopełniaczu. Dlatego w tym wypadku termin Marina jest nazwą "Sorevian własną".

Link do komentarza

Ok, trochę za długo mi zajęło przeczytanie tego, ale już nadrabiam!

Pierwsza sprawa: czy mówiłem już, jaki zgrzyt powoduje to, że "przypadkiem" jedna z formacji Sorevian nazywa się "Marina", podczas gdy ludzie mają "Marines"? Mam wrażenie, że już mówiłem. I że znowu mi powiesz, że sobie ubzdurałem coś, i oczywiście te nazwy są uzasadnione i wcale nie są oczywistą zrzynką innego terminu (jak "egzekutor" czy "konklawe")... cóż, nie ma sensu wracać do tej dyskusji.

Niemniej, odnotowuję: to jest zgrzyt.

Czytając historię Jaworskiego miałem mieszane uczucia. Z jednej strony, myślę że mimo wszystko jest ciekawym ukazaniem tej części relacji ludzko-jaszczurzych. Może nieco ogólnym, ale nie ma na więcej miejsca w tamtym czasie. Z drugiej strony... mam wrażenie, że trochę przecukrzyłeś. Nie traktowanie cywilów jak balastu (bo po prawdzie: są nim), jedzenie razem z nimi w jednym gronie... wydaje mi się, że to dalece przekracza to, jak zazwyczaj żołnierze traktują cywili, nawet jeśli starają się być dla nich mili. Nadzwyczajne okoliczności wymagają wyjaśnienia - a tu nie ma żadnego, poza tym, że jaszczury są takie idealne.

- Tu Bravo jeden, wstrzymać otwieranie ? rzucił po cichu.

Ramirez i Hansen zamarli, obserwując auveliańskich strażników. Ci, choć w pewnej chwili znaleźli się bardzo blisko Terran, w ogóle nie dostrzegli ich obecności.

A niwelatory też niewidoczne... jakoś?
Link do komentarza

Pierwsza sprawa: czy mówiłem już, jaki zgrzyt powoduje to, że "przypadkiem" jedna z formacji Sorevian nazywa się "Marina", podczas gdy ludzie mają "Marines"?

Ech... mają też swoją nazwę na port jachtowy. Przy odrobinie dobrej (albo złej - zależy, jak patrzeć) woli można dosłownie we wszystkim doszukać się inspiracji. Przy czym ci konkretni kolesie - poza podobnie brzmiącą nazwą - nie mają nic wspólnego z marines.

Jak przestawię literki i zrobię na przykład "Manirę", wtedy przestanie to brzmieć jak zrzynka? Czy może wtedy z kolei się okaże, że to brzmi jak "Manila"?

Czytając historię Jaworskiego miałem mieszane uczucia. Z jednej strony, myślę że mimo wszystko jest ciekawym ukazaniem tej części relacji ludzko-jaszczurzych. Może nieco ogólnym, ale nie ma na więcej miejsca w tamtym czasie. Z drugiej strony... mam wrażenie, że trochę przecukrzyłeś. Nie traktowanie cywilów jak balastu (bo po prawdzie: są nim), jedzenie razem z nimi w jednym gronie... wydaje mi się, że to dalece przekracza to, jak zazwyczaj żołnierze traktują cywili, nawet jeśli starają się być dla nich mili. Nadzwyczajne okoliczności wymagają wyjaśnienia - a tu nie ma żadnego, poza tym, że jaszczury są takie idealne.

Może nie zwróciłeś na to uwagi, ale z dalszej rozmowy między Jaworskim, a Kilaiem wynika, że takie sytuacje nie były wśród jaszczurów normą - ostatecznie obydwaj dochodzą do wniosku, że Sorevianie strzelali sobie w plecy, nie propagując ani nie nagłaśniając takich zachowań. Czy zatem przecukrzyłem? Może, ale zarazem podkreśliłem, że była to niecodzienna sytuacja.

A niwelatory też niewidoczne... jakoś?

Myślę, że cały sprzęt noszony przez tych z Gammy jest niewidoczny - inaczej problem rodziłyby też unoszące się (najwyraźniej) w powietrzu pistolety i karabiny.

Link do komentarza
Jak przestawię literki i zrobię na przykład "Manirę", wtedy przestanie to brzmieć jak zrzynka? Czy może wtedy z kolei się okaże, że to brzmi jak "Manila"?
Jak dla mnie, to wtedy by brzmiało całkiem neutralnie. Ale pewnie uznasz, że w takim razie jestem dziwny...
Może nie zwróciłeś na to uwagi, ale z dalszej rozmowy między Jaworskim, a Kilaiem wynika, że takie sytuacje nie były wśród jaszczurów normą - ostatecznie obydwaj dochodzą do wniosku, że Sorevianie strzelali sobie w plecy, nie propagując ani nie nagłaśniając takich zachowań. Czy zatem przecukrzyłem? Może, ale zarazem podkreśliłem, że była to niecodzienna sytuacja.
To jedna sprawa. A czy nie było... no, żadnych logistycznych minusów tej życzliwości? Bo to faktycznie była dość niecodzienna sytuacja, ale pewnie były bardziej praktyczne powody, dla których to nie zdarzało się częściej, niż "nie wszyscy Sorievianie byli aż tak mili".
Myślę, że cały sprzęt noszony przez tych z Gammy jest niewidoczny - inaczej problem rodziłyby też unoszące się (najwyraźniej) w powietrzu pistolety i karabiny.
To mi nagle przypomniałeś to: https://youtu.be/-NZidTnSoLI tongue_prosty.gif

Może to kwestia tego jak to sobie wyobrażałem, ale myślałem, że łatwiej jest schować coś co może przylegać do ciała, jak broń, niż takie większe klockowate generatory... chyba, że to takie małe cosie jakby walkie-talkie...

Link do komentarza

To jedna sprawa. A czy nie było... no, żadnych logistycznych minusów tej życzliwości? Bo to faktycznie była dość niecodzienna sytuacja, ale pewnie były bardziej praktyczne powody, dla których to nie zdarzało się częściej, niż "nie wszyscy Sorievianie byli aż tak mili".

To już swoją drogą. Ale ewakuacja cywilów, niezależnie od związanych z tym problemów natury logistycznej czy strategicznej, tak czy inaczej była Sorevianom, pod kątem PR, o wiele bardziej na rękę, niż... bo ja wiem... zostawianie ich na pewną śmierć? To jednak nie oznacza, że soreviańscy żołnierze wykonujący takie rozkazy musieli to robić z entuzjazmem. A Isake i jego kameraden mieli na tyle silne poczucie misji, że starali się także nawiązać bliższą więź z ludźmi, których ochraniali.

Może to kwestia tego jak to sobie wyobrażałem, ale myślałem, że łatwiej jest schować coś co może przylegać do ciała, jak broń, niż takie większe klockowate generatory... chyba, że to takie małe cosie jakby walkie-talkie...

Przede wszystkim, niewidzialność żołnierzy z Sekcji Gamma (jak i podobnych formacji, np. Genisivare) wynika ze specjalnej konstrukcji powłoki ich kombinezonów, a nie z roztaczania jakiegoś magicznego pola niewidzialności. To, czy broń do ich ciał przylega, czy też nie, nie ma żadnego znaczenia - to wszystko też kwestia odpowiedniej konstrukcji ich ekwipunku. Na dokładkę ich kombinezony, jak i broń i cały sprzęt, są naszpikowane elektroniką i można je bez problemu ze sobą "sprząc" w jedną sieć, na podobieństwo tego, jak działa współczesny bluetooth.

Link do komentarza
A Isake i jego kameraden mieli na tyle silne poczucie misji, że starali się także nawiązać bliższą więź z ludźmi, których ochraniali.
Ich poczucie misji zawierało robienie PRu Sorevianom? :D

Bo rozumiem, że mogli tak postąpić z pobudek humanitarnych - ale poczucie misji?

Link do komentarza

Piszę właśnie rozdział osiemnasty... ale już wiem, że dziś go nie dokończę.

Ich poczucie misji zawierało robienie PRu Sorevianom?

Bo rozumiem, że mogli tak postąpić z pobudek humanitarnych - ale poczucie misji?

A to jednego z drugim nie da się połączyć? Ten ich kodeks wojownika propaguje przecież rozmaite humanitarne zachowania, w tym (niczym bushido) dobroć i współczucie - w tej sytuacji mogą postępować tak, jak im nakazuje serce, a przy okazji wypełniać swoje zobowiązanie wobec ichniego boga wojny. :P

Link do komentarza

Bezpośrednio - nie. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by soreviański wojownik zinterpretował przykazanie o okazywaniu dobroci i współczucia w ten sposób, iż powinien je okazywać w sposób bardziej bezpośredni, niż tylko walka w czyjejś obronie.

Link do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...