Skocz do zawartości

Uniwersum Darnerian

  • wpisy
    24
  • komentarzy
    178
  • wyświetleń
    21983

''Wilcze stado'' - rozdział piętnasty


Bazil

767 wyświetleń

Witam ponownie.

Odnoszę wrażenie, że trafiłem na nie najlepszy moment, by publikować ciąg dalszy swojej pisaniny. Daruję sobie chyba komentarz odnośnie spraw bieżących, bo i z drugiej strony nie uważam, bym miał w tej kwestii coś mądrego do powiedzenia. Zresztą, co tu w ogóle można powiedzieć?

Ech... publikuję tak czy inaczej.

Znów minął cały miesiąc, gdyż aktualny fragment był po prostu niełatwy do napisania. Zastanawiałem się nad paroma różnymi kwestiami, część napisanych już dialogów po prostu wywaliłem, ogólnie rzecz biorąc miałem mieszane uczucia co do tego, jak ów rozdział powinien wyglądać.

Niemniej - w końcu jest.

================================================================================

 

 

- XV -

 

         Jego rytm serca był przyspieszony, a oddech gwałtowny, gdy gorączkowo dusił spust karabinu. Potwór, który pędził wprost na niego, wył pod gradem metalowych kul, a jednak parł nieprzerwanie naprzód, pomimo ran. Wokół kłębiła się zaś masa podobnych jemu, równie nieustępliwych bestii. Zdawały się wypełniać całą przestrzeń pomiędzy budynkami.

         Zerknął mimowolnie na ramiona stwora – długie, muskularne, uzbrojone w szpony oraz bioniczne ostrza. Lada chwila miał wznieść jedno z tych ramion do ciosu w stojącego mu na drodze żołnierza. Ten był gotów zablokować ewentualne uderzenie, choć odczuwał narastającą panikę. Był pewien, że kiedy dojdzie do zwarcia, potwór zwyczajnie rozerwie go na strzępy. Jego jednolicie czerwone oczy pałały szaleństwem, niepohamowaną żądzą mordowania.

         W końcu jednak ogień karabinowy odniósł skutek i nogi – mocarne, choć wyraźnie mniejsze od ramion – ugięły się pod stworem. Kiedy padał na ziemię, ostatnia wymierzona weń seria rozpruła jego łeb. Lecz zaraz za nim nadchodził nadchodził następny, depcząc szczątki pobratymcy. To nie miało końca. Tego nie dało się powstrzymać.

         Nie sądził, że to możliwe, ale jego serce zabiło jeszcze szybciej, gdy kolejny viriner znalazł się na tyle blisko niego, że uniósł już do ciosu ramię, wysuwając zeń bioniczne ostrze. Zaraz zginie. Już. Teraz.

         Wtem jednak w jego polu widzenia pojawił się inny kształt. Ktoś odtrącił go na bok, wybiegając naprzód i wpadając wprost na atakującego potwora. Wokół niego pojawiło się nagle wiele innych postaci. Wyszły przed szpaler ludzkich żołnierzy, w którym stał. Rzucili się na hordę virinerów, strzelając z bezpośredniej odległości z posiadanych strzelb kasetowych, by później wdać się z nimi w walkę wręcz.

         Jaszczurzyca, która ocaliła jego samego, odtrąciła gwałtownie ramię virinera, po czym, zanim stwór zdążył zareagować, drugą ręką błyskawicznie wyjęła z pochwy długi nóż i z rozmachem wbiła go napastnikowi w łeb, od góry, przebijając czaszkę na wylot. Ku jego przerażeniu, potwór nie zwrócił na to większej uwagi – zawył wprawdzie z bólu, lecz nadal żył i spróbował teraz zaatakować Soreviankę drugim ramieniem. Wojowniczka, choć również wstrząśnięta faktem, iż viriner nadal żyje, natychmiast odzyskała rezon. Zablokowała cios potwora i odrzuciła go wstecz mocnym kopnięciem, by po chwili wymierzyć mu kolejne uderzenie nogą, tym razem z obrotu w ohydny łeb. To powstrzymało bestię tylko na ułamek sekundy, ale to w zupełności wystarczyło jaszczurzycy, by otworzyć mu nożem tors, wypruwając wnętrzności. Viriner nadal przejawiał skłonność do walki, ale kiedy spróbował ponownie uderzyć Soreviankę, ta sprawnym ruchem wyłamała mu ramię ze stawu, a potem dwoma cięciami – wyprowadzonymi tak szybko, że niemal umykającymi wzrokowi – poderżnęła mu gardło i wreszcie całkiem odcięła łeb. Odrzuciła bezgłowe ciało silnym ciosem ogona.

         Wstrząśnięty całą tą sceną, zachował jednak na tyle przytomności umysłu, by wznowić ogień, ostrzeliwując te virinery, których mógł dosięgnąć, nie rażąc przy tym Sorevian. Kiedy oponent jaszczurzycy, która ocaliła mu życie, padł wreszcie na ziemię, pozbawiony głowy, wypalił w niego ostatnią serię, po czym sięgnął do pasa, by wymienić magazynek.

         Wtedy jednak Sorevianka dopadła do niego i chwyciła go za ramię.

         -  Co wy tutaj robicie? – krzyknęła – Na drugą linię! Już, do Kagara!

         Spełnił odruchowo jej polecenie, jednocześnie rozglądając się gorączkowo – inni ludzcy żołnierze, w lekko opancerzonych kombinezonach, także cofnęli się nieco, a ich miejsce zajęli kolejni soreviańscy Strażnicy, włączający się do walki. Jedni związywali wroga w walce wręcz, inni wspomagali z dystansu ogniem ze swoich szturmowych karabinów.

         Interwencja jaszczurów dodała mu otuchy, ale nie umniejszyła jego przerażenia faktem, że napływające wciąż Ragnery zdawały się nie reagować na rany. Nigdy się z czymś takim nie spotkał. Napływały niepowstrzymaną falą na całej szerokości miejskiej ulicy, wdzierały się też do budynków, z których okien prowadzili ogień inni żołnierze.

         -  Wycofać się! – krzyknął oficer poprzez interkom – Głowice burzące na ulicę i odwrót na nowe pozycje!

         Z ledwością utrzymał równowagę, gdy subatomowe ładunki – odpalone z mobilnych wyrzutni rakietowych i naprowadzone na cel poprzez zdalnie sterowane drony – eksplodowały pośród kłębowiska potworów, poważnie przerzedzając ich szeregi. Niektóre z nich jednak wciąż żyły, pomimo straszliwych obrażeń.

         W ruch poszły wreszcie plazmowe miotacze płomieni, gdy walczący w zwarciu Sorevianie usiłowali za ich pomocą stworzyć wolną przestrzeń, dzięki której sami mogliby się cofnąć.

         Jaszczurzyca, która walczyła tuż przed nim, teraz znów na niego wpadła.

         -  Odwrót, żołnierzu! – ryknęła mu prosto w twarz – Osła…

         I on, i ona krzyknęli jednocześnie, kiedy z jej piersi wysunęło się bioniczne ostrze. Viriner, który zaatakował ją od tyłu, uniósł ją teraz w powietrze, przesuwając ostrze ku górze, rozpruwając ciało Sorevianki. Wyła z bólu, buchając krwią z pyska.

         -  NIEEE!!! – człowiek, ochlapany posoką jaszczurzycy, wydał z siebie teraz okrzyk rozpaczy.

         Ruszył do przodu, strzelając wprost w virinera. Musi go powstrzymać, musi coś zrobić. Zaledwie jednak zrobił krok, zaledwie pociągnął za spust, a ostrze drugiego potwora, który obszedł pobratymcę z lewej, cięło go głęboko w nogę, niemal ją odrąbując.

         Upadł gwałtownie, krzycząc nadal – tym razem z bólu. Leżąc na plecach, wystrzelił serię prosto w łeb napastnika. Kule zmasakrowały mu pysk, ale go nie zabiły. Parł nadal przed siebie, wiedziony bezrozumną furią.

         Człowiek czołgał się bezradnie wstecz, rozpaczliwie próbując mu umknąć. Wokół zapanował kompletny chaos. Virinery przedarły się miejscami przez szereg Strażników. Dopadły strzelców. On sam widział, jak jeden z jaszczurów blokuje cios jednego Ragnera, by po chwili zostać przeszytym bionicznym ostrzem drugiego, który zaszedł go z boku. Inny potwór – nie zważając na ogień z karabinu – rzucił się z pazurami na stojącego w drugim rzędzie, ludzkiego żołnierza, powalając go na ziemię i rwąc na sztuki, dopóki jeden z jaszczurów nie zrzucił go z ofiary silnym kopnięciem, wypalając następnie wielokrotnie ze strzelby kasetowej. Jakiś Sorevianin, owładnięty bitewną furią, wpadł całym ciałem na virinera, dźgając go wielokrotnie nożem i wreszcie chwytając kłami za gardło, kiedy stwór spróbował go ugryźć.

         Ktoś chwycił go za ramię. Wołał do niego po imieniu. Szarpnął go wstecz, usiłując odciągnąć z dala od zagrożenia. Wolną ręką strzelał w nadchodzące potwory, pomimo ciężaru i odrzutu karabinu.

         Za mało. Za późno.

         Bestia, której brązowy pancerz był wciąż poplamiony krwią zabitej jaszczurzycy, rzuciła się na niego, rozciągniętego wciąż na ziemi. Wbiła mu w barki oba komplety pazurów, szarpiąc go gwałtownie, rozrywając stawy, przy wtórze jego wrzasków…

 

 

* * *

 

 

         Wciągnął gwałtownie powietrze, zdając sobie sprawę, że ktoś nim potrząsa.

         -  Jean, obudź się – usłyszał nieludzki, a mimo to znajomy głos.

         -  Nie śpię, już nie śpię – wymamrotał w odpowiedzi.

         Kapitan Perrin siedział sztywno na ziemi, oparty plecami o drzewo, z wyciągniętymi prosto nogami. Miał na sobie kompletny pancerz wspomagany – brakowało jedynie hełmu, który leżał na ziemi u jego boku. Tuż obok klęczał Kilai, również w pełnym kombinezonie. Wizjer, jaki normalnie osłaniał jego twarz, był w tej chwili otwarty i odchylony do tyłu. W słabym świetle, Jean ujrzał żółte oczy jaszczura, z zaokrąglonymi w ciemności źrenicami, wpatrzone prosto w niego.

         -  Niech zgadnę – Sorevianin mówił szeptem, co przypominało wężowy syk – znów śmierć Akory?

       - Nie – odrzekł Perrin, kwitując odpowiedź westchnieniem – Tym razem chodzi o to, co było w pięćdziesiątym czwartym. Wtedy, gdy po raz pierwszy pojawiły się te nowe Ragnery, bez scentralizowanego układu nerwowego. Pamiętasz?

         -  Jak mógłbym zapomnieć? Do dzisiaj przecież musimy z nimi walczyć.

         -  Ale teraz chodzi mi o ten jeden dzień. Ten parszywy dzień. Wtedy, to była nowość, zupełne zaskoczenie, szok.

         Jean powoli rozejrzał się po okolicy. Oddział terrańskich i soreviańskich żołnierzy rozłożył się na niewielkiej, leśnej przestrzeni w czymś, co z dużą dozą wyrozumiałości można było nazwać obozem. Większość operatorów zajmowała jego centrum, na różne sposoby usiłując odpocząć. Pozostali zajęli miejsce na obrzeżach, pełniąc wartę. Była jeszcze noc, choć wyglądało na to, że powoli się przejaśnia. Znacznie ostrzejszy niż u zwykłego człowieka zmysł wzroku, pozwolił kapitanowi stwierdzić, że oprócz Kilaia, w bezpośredniej okolicy znajdowali się także Zera Idrack, kapitan Jaworski oraz trzech żołnierzy z jego oddziału – Ramirez, Wulf i Miyazaki. Żaden z nich nie spał, choć wcześniej maszerowali przez cały dzień. W pewnej odległości, z boku, siedział oparty o drzewo Zhack Khesarian, który wydawał się uważnie obserwować całą scenę. Wizjery jego i Zery były otwarte, tak jak u innych obecnych Sorevian.

         -  Widziałem wiele strasznych rzeczy, kiedy jeszcze razem walczyliśmy – oświadczył Jean z powagą – Rzeczy, których wolałbym nie pamiętać. Ale ten dzień, kiedy Ildanie po raz pierwszy wysłali zmodyfikowane Ragnery, był jednym z najgorszych. Pewnie wyda ci się to dziwne, ale wasz widok, kiedy ginęliście, wydawał mi się wtedy jeszcze bardziej przerażający, niż same virinery i reszta tego paskudztwa. Wiesz, oczywiście, że dla większości ludzi wyglądacie jak potwory?

         -  Słyszałem o tym – przytaknął beznamiętnie Kilai, siadając w przysiadzie klęcznym i odwracając wzrok; wyglądał w tej chwili tak, jakby medytował.

         -  Ale wiesz, kiedy się walczyło u waszego boku, wyglądało to całkiem inaczej. Wy przecież jesteście dobrymi potworami. Nie to, co te virinery, które chciały nam wszystkim wypruć flaki. Wy byliście po naszej stronie. Sama wasza obecność dodawała otuchy, bo przecież… wy się nie boicie, jak my. Wy wzbudzacie strach w innych. My byliśmy słabi, ale wy silni. Na was zawsze można było polegać. Można było liczyć, że wy na pewno się nie złamiecie, nawet jeśli my spanikujemy.

         Kilai uśmiechnął się ironicznie, wciąż wpatrzony w przestrzeń. Nie skomentował.

         -  Ale tamtego dnia… nawet wy sobie nie radziliście – ciągnął Perrin – Nie wszyscy. Może sobie to wymyśliłem, ale to był chyba pierwszy raz, jak widziałem któregoś z was, kiedy był po prostu przerażony. A jeśli wy nie dajecie rady, to co będzie z nami?

         -  Mówiłeś już o tym – stwierdził jaszczur – A ja powiedziałem ci, że gadasz głupio. Nie powinniście polegać na nas, powinniście ufać własnej sile. Po to istniały wasze oddziały samoobrony. Samo to było dowodem, że sami potraficie walczyć także i bez naszego udziału. Mnie samemu, i z pewnością nie tylko mnie, zawsze to imponowało. Poza tym, nie masz racji, mówiąc, że się nie boimy.

         -  Wiem o tym – odparł Jean, a jego głos stał się nagle zrzędliwy – Do cholery z tą całą filozofią, ja po prostu znałem tych, którzy tam byli. I tamtego dnia, i podczas każdej innej bitwy. Znałem Akorę, znałem Sinurego, znałem Kiserę… A potem widziałem, jak te cholerne bydlęta rozrywają ich na strzępy.

         -  Mówiłem ci już, żebyś tego nie rozpamiętywał – powiedział surowo Kilai, znów spoglądając na człowieka.

         -  Łatwo ci mówić – odrzekł cierpko Perrin – Powiedz mi lepiej, dlaczego ty sam tego nie rozpamiętujesz. Postanowiłeś o tym po prostu zapomnieć?

         -  Nigdy o tym nie zapomniałem – zaoponował Sorevianin – ale usiłuję znaleźć jakieś pocieszenie. Ci, których znałem, zginęli, a ja nic już nie mogę na to poradzić. Wierzę jednak, że Feomar przyjął ich do swojego królestwa… i że wszyscy się tam kiedyś ostatecznie spotkamy. Kto wie, może spotkamy tam nawet swoich terrańskich towarzyszy.

         -  Wygląda na to – Jean roześmiał się nerwowo – że muszę przejść na waszą wiarę.

         -  Terranin wyznawcą sivaronów? – Kilai parsknął śmiechem – Ciekaw jestem, co by powiedzieli kapłani, gdyby to usłyszeli. Poza tym, nie wiem, czy ci to naprawdę potrzebne. Na co dzień nie sprawiasz wrażenia, jakbyś miał problem. Pamiętam, że twoja wesołość bywała dla niektórych wręcz irytująca.

         -  Nadal bywa – przyznał Perrin, z nutą sarkazmu.

         -  Więc może ograniczyłbyś ją do sytuacji, z których śmieją się także inni?

         -  Nie rozumiesz – człowiek pokręcił głową – Mnie to naprawdę śmieszy. Może szara rzeczywistość wydaje mi się na tyle chora, że każdy powód jest dobry, żeby się śmiać.

         -  A może po prostu próbujesz od tej rzeczywistości jakoś uciec? – Kilai przekrzywił łeb, jak zdziwiony pies.

         Jean pokiwał powoli głową, znów śmiejąc się nerwowo.

         -  To się podobno nazywa „eskapizm” – stwierdził z namaszczeniem.

         -  Przeczytałeś o tym w jakiejś e-książce? – jaszczur uniósł bezwłose brwi.

         -  Nie. Coś takiego powiedział mój lekarz.

         Obaj żołnierze roześmieli się cicho, choć był to śmiech zabarwiony goryczą. Raptem kapitan zorientował się, że w tej chwili wszyscy w okolicy wydają się śledzić przebieg rozmowy, choć nie mogli usłyszeć wiele, skoro on i Kilai mówili szeptem. Także Zera wpatrywała się w nich z typowym dla niej, cynicznym uśmiechem na twarzy. Co więcej, właśnie następowała zmiana warty i Jean dostrzegł zbliżającego się majora Matsona, który najwyraźniej opuścił obrzeża „obozu”, wracając pomiędzy odpoczywających żołnierzy ze swojego oddziału.

         -  Niemniej, masz rację – oznajmił Perrin, jeszcze przez dłuższą chwilę obserwując przełożonego, który zasiadł obok Jaworskiego i wdał się z nim w rozmowę – Nie ma sensu użalać się nad sobą, ani w kółko rozpamiętywać śmierć innych. Trzeba po prostu robić swoje. Obojętnie, jak sobie z tym radzisz.

         -  A czy nie myślałeś kiedyś nad tym – powiedział powoli Kilai – żeby po prostu zrezygnować? Ciebie nie trzyma przysięga złożona Feomarowi.

         -  Od czasu do czasu może i myślałem – przyznał Jean, wzruszając ramionami – ale chociaż nie wiąże mnie żadna przysięga wobec waszego boga, mam inne zobowiązanie. Mówiłem ci już… zresztą, tak naprawdę dwa razy – Perrin uśmiechnął się ironicznie, nawiązując w myślach do niedawnego spotkania, gdy jaszczur zadał mu to samo pytanie, które padło z jego strony wiele lat temu – że zdecydowałem się wstąpić do armii z całkiem… idealistycznych pobudek, że tak powiem. I nic się od tamtej pory nie zmieniło. Powiem więcej, przeszło mi przez myśl, że w tej chorej sytuacji może być mimo wszystko jakiś cel.

         -  Jaki cel?

         -  Kiedyś nasze rasy toczyły ze sobą wojnę, później zostały sojusznikami… a kiedyś może będzie tak, że będziemy siebie nazywać przyjaciółmi. Może brzmi to naiwnie, ale naprawdę wierzę, że w pewien sposób budowaliśmy lepsze jutro. Pewnego dnia w końcu pokonamy tych Auvelian, pokonamy też Ildan… i może też nadejdzie taki czas, że stosunki między nami będą normalne. Międzyrasowa wspólnota, i tak dalej. Ale ktoś z nas musi się poświęcić, żeby to w ogóle było możliwe. Trzeba wierzyć.

         -  Daj spokój – wtrąciła nieoczekiwanie Zera, uśmiechając się złośliwie – Brzmi to, jakbyś powtarzał jakąś oficjalną propagandę.

         -  Ale ja w to naprawdę wierzę – zaperzył się Perrin – i nie słyszałem na ten temat żadnej oficjalnej propagandy. Dlaczego uważasz, że to takie nierealne? Kiedyś, wiele wieków temu, wydawało się nierealne, żeby wszystkie narody terrańskie czy soreviańskie żyły w ramach jednego państwa, rządziły się wspólnie. Ale dzisiaj rzeczywiście tak jest. Już nie prowadzimy wojen ze sobą nawzajem, wy zresztą też. Może Aderiańczycy czy Likarańczycy miewają zwykle inne poglądy, niż wy, Faveliańczycy, ale to nie do pomyślenia, żebyście mieli ze sobą prowadzić wojny, prawda? Więc podobnie może…

         Jean urwał, usłyszawszy śmiech jednego z jaszczurów. Zdziwiło go to, a po chwili zamarł w całkowitym zaskoczeniu, kiedy zorientował się, który z Sorevian się śmieje.

         To był Zhack Khesarian.

         Lider soreviańskich zabójców, który do tej pory nigdy nawet się nie uśmiechnął, teraz śmiał się otwarcie – początkowo cicho, lecz z każdym wdechem coraz donośniej – spoglądając na Perrina. Ta nagła odmiana wcale nie wydała się jednak człowiekowi pokrzepiająca. Śmiech Zhacka był bowiem zimny, pogardliwy, całkowicie pozbawiony wesołości – taki właśnie, jakiego Jean spodziewałby się po nieobliczalnym mordercy. Jego brzmienie przyprawiało Terranina o ciarki.

         -  Co, do cholery… – zaczął, podczas gdy Khesarian śmiał się coraz głośniej, tak że teraz widać było tylko wnętrze jego rozdziawionej paszczy.

         -  Egzekutorze? – powiedział Kilai, lekko uniesionym głosem.

         Śmiech Zhacka urwał się dość gwałtownie, a jego pysk zastygł w przerażającej parodii jaszczurzego uśmiechu. Ostre kły były obnażone, lecz twarz nie wyrażała żadnych radosnych uczuć. Było to na swój sposób jeszcze gorsze, niż ten zimny śmiech sprzed chwili.

         -  Navela – wykrztusił wreszcie, wstając na nogi i nie przestając uśmiechać się upiornie – Przepraszam na chwilę.

         Perrin, który odczuwał teraz lekki niepokój, zorientował się, że wszyscy obecni odprowadzają Khesariana wzrokiem, kiedy ten odchodził. Ku swojemu zdumieniu, zauważył, że nawet Zera przestała uśmiechać się złośliwie i także obserwowała swojego dowódcę z powagą wypisaną na twarzy. Jean mógłby przysiąc, że w jej spojrzeniu także dostrzega lekki niepokój, ale po chwili doszedł do wniosku, że to musiała być tylko jego wyobraźnia.

         -  Co to, k***a, miało być? – zapytał wreszcie, kiedy zabójca już się oddalił – To jakiś wariat, czy co?

         -  A czy ktokolwiek z nas jest całkiem normalny? – zapytał cierpko Kilai – Niemniej, trafiłeś w sedno. Ale nie przejmuj się, na co dzień można na nim polegać. Powiedzmy, że to tylko takie humory. Jak u Zery – jaszczur wskazał łbem zabójczynię – tylko rzadziej i… trochę inaczej.

         -  Co go tak cholernie rozśmieszyło?

         -  Powiedzmy – odezwała się Zera, bez cienia ironii – że trafiłeś w czuły punkt. Może nawet przypominasz mu jego samego, sprzed kilkudziesięciu lat. Poza tym, pewnie mu się spodobał ten kawałek o tym, jak żyjemy w zgodzie. Był przecież w Gildii Cieni wtedy, gdy ją pacyfikowano. Zabijał tamtego dnia naszych, z Milicji, OSA, Strażników ze Straży Sorev. Byli tam pewnie i Faveliańczycy, i Aderiańczycy, i Likarańczycy.

         -  To dlatego jest taki porąbany? – do rozmowy niespodziewanie włączył się Matson, który stanął na nogi i podszedł bliżej Zery – Bo któregoś tam dnia musiał strzelać do swoich?

         Idrack parsknęła kpiąco.

         -  Chodzi o coś więcej – odparła z lekką pogardą w głosie – Nigdy mi się szczególnie nie zwierzał… w końcu, dlaczego miałby o tym rozmawiać ze mną? Ale wiem, że życie wielokrotnie wystawiało jego idealizm na próbę. Tamtego dnia, a to było trzynaście lat temu, chyba w końcu pękł. Stracił wtedy dwie osoby, które były mu najdroższe.

         -  Pewnie brata i siostrę, albo inne rodzeństwo? – zapytał Jean.

         -  Jedynego brata – odrzekła Zera – i tę, którą kochał jak rodzoną siostrę.

         -  No dobrze, mogę to zrozumieć. U was takie osoby są najważniejsze. Ale samo to nie tłumaczy…

         -  Nic nie rozumiesz – Idrack powtórnie parsknęła – Zhack sam go zabił, własnoręcznie. Zastrzelił własnego brata.

 

 

* * *

 

         Spoglądając na wynurzające się znad widnokręgu słońce, Matson przymknął na chwilę oczy, pomagając im przyzwyczaić się do światła. Obok niego stał Akode, który kończył właśnie konsumpcję podręcznej racji żywnościowej – tabliczki skondensowanego, suszonego mięsa z tłuszczem i owocami, nazywanej potocznie lakenem.

         -  Która godzina? – zapytał jaszczur, zgniatając w dłoni opakowanie – Możesz podać według waszej miary.

         -  Za dwie minuty piąta. Czas już prawie nadszedł. Tamci powinni się tutaj zaraz zjawić.

         Dwaj oficerowie znajdowali się w tej chwili na skraju lasu, w pewnej odległości od pozostałych żołnierzy. Matson trzymał w dłoni przenośne łącze i co jakiś czas spoglądał w niebo, jak gdyby mógł w ten sposób dostrzec usytuowaną wysoko w orbicie sondę szpiegowską.

         W końcu jednak odwrócił się, słysząc znajomy głos – to zbliżali się McReady oraz Zhack Khesarian. Wizjer hełmu soreviańskiego zabójcy był otwarty, odsłaniając jego twarz, zastygłą w normalnym dla niego, ponurym wyrazie. Tworzyło to w tej chwili silny kontrast z jego zachowaniem sprzed nieco ponad godziny, czego świadkiem był również sam Matson. Major postanowił jednak chwilowo o tym zapomnieć – mieli ważniejsze sprawy na głowie.

         -  Podejdźcie tutaj – powiedział, zapraszając przybyłych gestem – Zaraz zaczynamy.

         Richard aktywował łącze i po chwili wyświetlacz holo ukazał im dwuwymiarowy wizerunek głównego menu dostępu do danych z sondy. Kiedy każdy z oficerów ustawił się już obok niego, również wpatrzony w urządzenie, Matson wywołał obraz z orbity.

         -  Osiągnie cel za pół minuty – oznajmił, wydając maszynie komendę przeniesienia się na wskazane współrzędne – Sprawdzimy, czy Auvelianie…

         Nie dokończył, bowiem jego uwagę momentalnie odwrócił sygnał odbioru nowej transmisji. Zaskoczony, dopiero po dłuższej chwili zaakceptował połączenie. Obraz ze skanu orbitalnego został częściowo przesłonięty przez okno rozmowy. Kiedy tylko komputer rozkodował przekaz, na wyświetlaczu holo pojawiła się twarz pułkownika Yarona.

         -  Nareszcie mogę się z panami porozumieć – powiedział oficer bez żadnych wstępów – Zanim przejdę do rzeczy, chcę zapytać o status oddziału oraz operacji.

       - Nie napotkaliśmy żadnych problemów, które byłyby warte zgłoszenia, panie pułkowniku – odrzekł Matson, szybko odzyskując rezon – W początkowych etapach musieliśmy ominąć wiele auveliańskich patroli, a ich częstotliwość była zdecydowanie większa, niż zakładaliśmy… jednak w przeciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin nie natknęliśmy się na żaden. Nie ponieśliśmy strat, wszyscy żołnierze są w pełni sprawni i nic nie wskazuje na to, by nieprzyjaciel zdawał sobie sprawę z naszej obecności.

         -  Miło mi to słyszeć – Yaron sprawiał wrażenie zatroskanego, co wcale nie spodobało się majorowi – Obawiam się jednak, że mam dla panów dwie nowe wiadomości i niestety obydwie są złe. Auvelianie mogą namierzyć ten sygnał, więc będę się streszczał.

         -  Słuchamy, panie pułkowniku – Matson poczuł, że jego przypuszczenia się sprawdzają.

         -  Po pierwsze, trzy dni temu odebraliśmy czarny kod. Chodzi o Epsilon Dwa. Nie wiemy jeszcze, jak na to zareaguje nieprzyjaciel, ani czy zainteresuje się waszym rewirem. Na razie brak ruchów z ich strony, ale to może się w każdej chwili zmienić. Tak czy inaczej, miejcie się teraz podwójnie na baczności.

         Matson zbaraniał. Epsilon Dwa był kryptonimem oddziału specjalnego, o którego istnieniu dowiedzieli się w wyniku telepatycznej wiadomości od Ezekiela. Jego zadaniem było przeprowadzenie pozorowanej operacji, by odwrócić uwagę Auvelian od prawdziwego celu. Jeżeli zostali wykryci przedwcześnie, a ich misja zakończyła się fiaskiem, wróg mógł w każdej chwili skierować wzrok ku innym miejscom w rejonie thoraliańskim, stanowiącym potencjalne cele dla Terran. W tym celowi operacji „Wilcze stado”. Oczywiście, całe zajście mogło też uśpić czujność Auvelian i utwierdzić ich w przekonaniu, że udaremnili faktyczną operację za liniami wroga, lecz Matson nie był takim optymistą, by zakładać podobny scenariusz.

         -  Przyjęliśmy, panie pułkowniku – odrzekł za Richarda Akode, kiedy major przez dłuższą chwilę milczał, nie udzielając odpowiedzi – Jaka jest druga wiadomość?

         -  To już się panom naprawdę nie spodoba – ostrzegł Yaron – ale tego samego dnia, gdy poinformowano mnie o przechwyceniu grupy Epsilon Dwa, otrzymałem jeszcze nowe dane od wywiadu, które znacząco zmieniają cel waszej operacji i włączają weń nowe wytyczne.

         -  Czy to znaczy, że wszystko, co dotychczas wiedzieliśmy, jest teraz nieaktualne? – zapytał soreviański oficer z niedowierzaniem.

         -  Nie jest aż tak źle – odparł kojąco pułkownik – Wasza misja w dalszym ciągu polega na dokonaniu sabotażu oraz zlikwidowaniu wrogich oficerów. W ostatnim czasie wywiad uzyskał jednak informację, że baza, którą macie zinfiltrować, będzie wizytowana przez naczelnego dowódcę wojsk inwazyjnych na Aratronie. Wielkiego Kapłana Isal’umavena, członka auveliańskiego Konklawe.

         -  Rozumiem, że jego również mamy zlikwidować? To nie zmienia znacząco…

         -  Nie – uciął Yaron – Macie go wziąć żywcem i uprowadzić. Wytyczne przewidują, że ma się znaleźć w naszych rękach żywy. Jest zbyt cenny, żeby go zabijać.

         Po tych słowach, przez długą chwilę panowało całkowite milczenie. Matsonowi i tym razem zabrakło języka w gębie, toteż odpowiedzi znów udzielił Akode.

         -  Nowy rozkaz przyjęty, panie pułkowniku – głos jaszczura był spokojny i opanowany, lecz dało się w nim wyczuć tłumioną frustrację – Obezwładnimy jeńca i zabierzemy go do strefy ewakuacji.

         -  Mam taką nadzieję – odrzekł Yaron – Nie chciałbym krakać, ale… jeżeli transport więźnia na nasze terytorium okaże się niemożliwy… na przykład, jeżeli droga ucieczki zostanie wam odcięta… będziecie upoważnieni do zlikwidowania go. Ale macie rozkaz zrobić to tylko w ostateczności. Nikt z nas nie chce się chyba później tłumaczyć tym z góry.

         -  Tak jest, panie pułkowniku – odparł Akode, wciąż opanowanym głosem – Zgłosimy się ponownie następnego dnia, kiedy już wykonamy zadanie.

         -  Przyjąłem. Powodzenia i bez odbioru.

         Kiedy wizerunek Yarona zniknął już z holograficznego wyświetlacza, jeszcze przez kilka długich chwil panowało nerwowe milczenie. Przerwał je Matson.

         -  Popier****ło ich, czy co? – rzucił, nie kryjąc wściekłości – Przez kilka bitych tygodni przygotowywaliśmy się do tego zadania, a teraz nagle musimy zmieniać plan? W dniu akcji? Dlaczego właściwie mamy go… Nie prościej byłoby po prostu kazać tamtej Zerze poderżnąć mu gardło?

         -  Zera może wziąć go żywcem, jeśli dostanie taki rozkaz – oznajmił Akode, również jawnie poirytowany – Zabójcy Genisivare są wyszkoleni i wyposażeni również do takich zadań. Martwi mnie co innego… jak w ogóle mamy ukryć jego obecność przed Auvelianami? Kiedy tylko się dowiedzą, że porwaliśmy naczelnego dowódcę, wyślą za nami wszystkie patrole. I nie będą mieli większych trudności z jego namierzeniem, jeżeli tylko postanowią śledzić jego psyche!

         -  Mamy jeszcze inhibitory psioniczne – wtrącił McReady – Powinny zamaskować jego sygnaturę. Oni sami zresztą mają inhibitory… w tych maskach, które noszą.

         -  Te maski nie służą do tego, żeby czynić ich całkowicie niewykrywalnymi. Poza tym, to on będzie ją kontrolował, nie my. Czy ktoś z nas zna mechanizm jej działania na tyle dokładnie, by przeprogramować ją tak, jak chcemy?

         -  Tak czy inaczej – rzekł Matson – czarno widzę tę naszą ewakuację. Już wcześniej miałem wątpliwości, czy w ogóle się nam uda, ale teraz to już naprawdę mamy przej***ne. Naczelny dowódca operacji… Czy ich naprawdę porąbało? Jesteśmy żołnierzami oddziałów specjalnych, a nie piep***nymi superbohaterami.

         -  Musimy spróbować – oznajmił Akode – Ale chyba będziemy musieli się rozdzielić podczas ewakuacji. Auvelianom trudniej będzie nas śledzić. Nie będą wiedzieli, z którą grupą porusza się ich dowódca.

         -  Na razie proponuję, żebyśmy działali zgodnie z dotychczasowym planem – ponownie wtrącił McReady, który przemawiał najbardziej opanowanym głosem, choć wciąż dalekim od spokojnego – Sam powiedziałeś, że Zera może go wziąć żywcem, więc po prostu dostanie rozkaz, żeby jego jednego nie zabijać. Chyba potrafi się opanować i nie wypruć mu flaków?

         Akode wypuścił powietrze z przeciągłym sykiem. Sprawiał teraz wrażenie nie tyle zirytowanego, co sfrustrowanego i zmęczonego.

         -  No, dobrze – powiedział wreszcie, zwracając się teraz do Matsona – Richard, masz już ten skan orbitalny bazy?

         -  Mam – potwierdził major, którego złość nie zdążyła jeszcze ostygnąć, a obraz holo na wyświetlaczu tylko dolał oliwy do ognia – i wygląda na to, że Yaron nie powiedział nam jeszcze o trzeciej złej wiadomości. Nie wiem, czy ktoś im dał cynk po przechwyceniu Epsilon Dwa, czy może to dodatkowe środki ostrożności w związku z tą całą wizytacją… ale wygląda na to, że podwoili straże. Widzicie?

         Major przybliżył obraz z sondy szpiegowskiej tak, aby wszyscy dokładnie widzieli, tak jak on sam, że patrole auveliańskich żołnierzy na terenie bazy są gęstsze i bardziej liczne, niż podawały to informacje wywiadu, na jakich komandosi opierali swój plan.

         -  Powiedziałbym, że miewałem już gorsze dni – oznajmił powoli Akode – ale chyba sobie tego nie przypominam. Feomar nas wystawia na próbę, czy może jest zajęty czymś innym?

         -  Niezależnie od tego, co robi wasz bóg – stwierdził kwaśno McReady – nie przyjdzie tutaj i nie powie nam, co powinniśmy teraz zrobić. Musimy improwizować.

         -  Tylko jeśli nie będzie innego wyjścia – odparł jaszczur – Proponuję, żebyśmy dotarli w pobliże celu jeszcze przed zmierzchem, a potem poświęcili jak najwięcej czasu na obserwację. Może dzięki temu będziemy wiedzieli, jakie zmiany wprowadzić do naszego planu, żeby pasował do nowej sytuacji.

         -  Oby tylko te zmiany nie wymuszały na nas czekanie przez cały dzień, zanim coś wymyślimy – rzekł Matson – Formalnie rzecz biorąc, ty jesteś dowódcą i to do ciebie należy decyzja, czy atakujemy zgodnie z planem, czy czekamy. Przypominam ci tylko, że czas spotkania z desantowcami, które mają nas ewakuować, został dokładnie wyznaczony. Spóźnimy się o jeden dzień, a nie zdążymy tam dojść i resztę drogi do domu pokonamy pieszo. Może wtedy byśmy się przekonali, czy faktycznie nie jesz byle czego.

         Major nie był ani trochę rozbawiony własnym żartem, lecz Akode musiał być najwyraźniej w lepszym nastroju od niego, gdyż jego pysk wykrzywił się w sardonicznym uśmiechu.

         -  Uwierz mi, że nie chcesz się o tym przekonywać – odparł, po czym oznajmił z powagą, teraz już całkiem opanowanym tonem – Zapisz te współrzędne i zatrzymaj sondę na pozycji. I prześlij dane z łącza bezpośrednio do komputerów naszych kombinezonów.

         -  Już się tym zajmuję – odrzekł Richard – Możesz wywołać podgląd z orbity, kiedy tylko będziesz go potrzebował. Wracajmy lepiej do oddziału, musimy zaraz ruszać.

         Po wyłączeniu komputera i odłożeniu go do plecaka, Matson nie od razu jednak podążył w kierunku „obozowiska” swoich żołnierzy. Zwrócił się najpierw do Zhacka Khesariana, który przez całe spotkanie milczał i jako jedyny sprawiał wrażenie całkowicie obojętnego wobec ich nowej sytuacji.

         -  A teraz chciałbym zapytać… – rzekł z powagą, patrząc jaszczurowi w oczy – Co to miało być? Ten występ sprzed półtorej godziny?

         Zabójca prychnął z pogardą.

         -  Nic, co powinno cię obchodzić – odrzekł lekceważącym tonem.

         -  A jednak mnie obchodzi. Przykro mi z powodu twojego brata, czy czegokolwiek innego, co przeżyłeś, ale mnie zależy na bezpieczeństwie moich żołnierzy. I nie tylko moich.

         Zhack nie od razu udzielił odpowiedzi. Postąpił krok naprzód i zbliżył pysk tak blisko twarzy majora, że niemal dotkął jego czubkiem nosa człowieka. W jego gardle wzbierał gniewny pomruk.

         -  Nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówisz – wywarczał.

         Matson nie dał się zbić z tropu.

         -  Więc może mi to wyjaśnisz? – zapytał z surowością w głosie.

         -  Słuchajcie, może byście… – zaczął Akode, lecz został zignorowany.

         -  Nie muszę ci niczego wyjaśniać – odparł Zhack – Zresztą, i tak byś tego nie zrozumiał. Więc, skoro mój śmiech najwyraźniej nikogo nie zabija, może przeszedłbyś po tym do porządku dziennego i nie wtrącał się w nie swoje sprawy?

         -  Twoje problemy są moją sprawą bardziej, niż ci się wydaje. Po pierwsze, to ja i Akode dowodzimy tą operacją, więc formalnie mi podlegasz. Po drugie, skoro bierzesz udział w tej operacji, wolałbym wiedzieć, czy ci znów nie odbije akurat wtedy, gdy…

         Urwał, odruchowo sięgając prawą ręką do pasa z bronią i unosząc lewą do obrony.

         Wszedł w stan bitewnego skupienia niemal natychmiast, dzięki czemu mógł poruszać się i reagować nadludzko szybko, ale i tak spóźnił się dosłownie o ułamek sekundy.

         Zhack rzucił się na niego bez żadnego ostrzeżenia. Ruchem tak szybkim, że całkiem nieuchwytnym dla zwykłego ludzkiego oka, sięgnął po swój długi nóż i natarł na Matsona, mierząc w jego szyję. Odtrącił wyciągniętą do obrony rękę majora i pchnął go ramieniem, aż Terranin uderzył plecami w drzewo. W ułamek sekundy później klinga noża znajdowała się już przy gardle Richarda. Matson zdążył wyjąć pistolet i przytknął go do brzucha zabójcy, ale ten przewidział jego ruch – wolną rękę położył na broni, blokując ją i uniemożliwiając jej odbezpieczenie.

         Przez krótką chwilę dwaj żołnierze trwali w bezruchu, wpatrując się w siebie nawzajem z nieukrywaną złością. W tym samym czasie Akode i McReady okrzykami nawoływali ich, by się opanowali, lecz na razie nie interweniowali.

         -  Kim ty jesteś, żeby mnie oceniać, człowieku? – wycedził Zhack – Dla twojej informacji, minęło kilkanaście lat od dnia, kiedy to się stało. To dłużej, niż ty sam służysz w siłach specjalnych. Przez cały ten czas nie zniweczyłem żadnej akcji, nigdy nie naraziłem bez potrzeby członków swojego oddziału. Czy to dla ciebie dostatecznie pocieszające?

         -  Jak cholera – odwarknął Matson, który w głębi ducha zmagał się teraz z urażoną dumą; był pewien, że dzięki swoim genetycznym modyfikacjom, może stawić czoła choćby i soreviańskim zabójcom, jaszczur jednak całkiem go zaskoczył; nie spodziewał się po prostu tak gwałtownej reakcji – Odpowiadając na twoje pytanie, jestem oficerem z twojego oddziału, a to, co teraz robisz, wcale mnie nie przekonuje, że mogę ci zaufać.

         -  Tylko wtedy, gdy sobie wymyślisz, że możesz się wypowiadać o czymś, o czym nie masz pojęcia. Dotychczas nie miałeś zastrzeżeń do mojego zachowania… chyba że chodziło o stosunki osobiste… więc niech tak pozostanie. Jeśli zaś uważasz, że nie jestem już zdolny do wykonywania swoich zadań, po prostu podejdź i powiedz mi to.

         -  Natychmiast przestańcie! To jest rozkaz! – zawołał Akode, który najwyraźniej stracił już cierpliwość – Puść go, chyba że chcesz, żebym po tej akcji napisał odpowiedni raport i wysłał go do twojej gildii!

         Te ostatnie słowa jaszczur skierował do swojego pobratymcy, który po dłuższej chwili odstąpił od Matsona i powoli schował nóż do pochwy.

         -  Przepraszam – oznajmił, lecz ton jego głosu pozostał chłodny.

         -  Chodzi tylko i wyłącznie o to – rzekł Matson, nie siląc się nawet na pojednawczy ton – czy mogę ci powierzyć życie moich żołnierzy.

         -  Życie twoich żołnierzy – odparował Zhack z nagłą goryczą – nie jest ani mniej, ani więcej warte od życia wszystkich innych, którzy przez lata walczyli u mojego boku. Jeśli chodzi o zabijanie, to nadal radzę sobie z tym doskonale. Skoro już usłyszałeś, co się stało, trzynaście lat temu, powinieneś wiedzieć przynajmniej o tym.

         -  Powiedziałem wam, żebyście natychmiast przestali – oznajmił surowo Akode – Chyba że naprawdę mam to później zgłosić.

         Obaj żołnierze zamilkli, choć wciąż spoglądali na siebie nieprzyjaźnie. Jednocześnie sam Matson był lekko zmieszany – najbardziej dziwił go specyficzny stosunek Zhacka do własnej profesji, który właśnie wyszedł na jaw. Zera zasugerowała niedawno, że los już wcześniej ciężko doświadczał jej przywódcę, lecz śmierć brata była kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Wszystko wskazywało na to, że w wyniku tej rozmowy, Richard poruszył czułą strunę w umyśle jaszczura, tak wcześniej zrobił to najwyraźniej Perrin.

         Khesarian tymczasem, przybierając na powrót swoją ponurą fizjonomię, skierował się w stronę „obozowiska”. Zamknął wizjer hełmu, przez co jego twarz była teraz niewidoczna.

         -  Do zobaczenia na miejscu – powiedział zniekształconym głosem, w którym wyraźnie jednak pobrzmiewał sarkazm.

 

To be continued...

12 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Tak jak zazwyczaj ostatnio narzekam, tak ten fragment naprawdę mi się podobał. Widać, że budowanie charakteru postaci całkiem się sprawdza, choć nie obeszło się tutaj bez paru klisz. Niemniej, mam wrażenie, że teraz nieco więcej wiem o Perrinie, Matsonie, i wiedziałbym o Zhacku, gdybym nie znał wcześniej jego historii.

Czemu mówisz, jakoby czas na publikację był zły?

Nie sądził, że to możliwe, ale jego serce zabiło jeszcze szybciej, gdy kolejny viriner znalazł się na tyle blisko niego, że uniósł już do

ciosu ramię, wysuwając zeń bioniczne ostrze

Jakby to powiedzieć... bardzo często używasz w całej tej scenie z virinerami pojęcia "bioniczne ostrze", jakby było to jakieś ścisłe pojęcie, którego znaczenia nie wyjaśniasz. No i wypadałoby też wspomnieć, skąd się mu to ostrze wysuwa.
Zablokowała cios potwora i odrzuciła go wstecz mocnym kopnięciem
A w tej sytuacji przydałoby się wiedzieć, jak wysokie / masywne są virinery względem naszych humanoidów.
Jedni związywali wroga w walce wręcz, osłaniając także plecy jego wybawicielki
W jaki sposób osłaniali jej plecy, skoro ona również była na pierwszej linii?
napływające wciąż Rangery
Czemu nagle z wielkiej. No i literówka w nazwie własnej... chyba, że to byli amerykański Rangerzy.
I on, i ona krzyknęli jednocześnie, kiedy z jej piersi wysunęło się bioniczne ostrze. Viriner, który zaatakował ją od tyłu, uniósł ją teraz w

powietrze, przesuwając ostrze ku górze, rozpruwając ciało Sorevianki. Wyła z bólu, buchając krwią z pyska.

Hmm... mam mały problem z tą sceną. Przede wszystkim z tego powodu, że jest taką kliszą z horrorów / slasherów. Potwór "niespodziewanie" rozcina kogoś od tyłu, potem jest mnóstwo krzyku, krwi i flaków... Może jestem nadwrażliwy z powodu potencjalnej "filmowości" twoich opowiadań, ale coś tu zdecydowanie jest nie tak. Bo ciężko mi sobie wyobrazić sobie tę scenę bez litrów sztucznej krwi wszędzie.
Bestia, której brązowy pancerz był wciąż poplamiony krwią zabitej jaszczurzycy, rzucił się na niego
Bestia się rzucił...
znów śmierć Akory?
No dobra, przyznaj się - ile sorevianek zabiłeś dla dramatycznego efektu? Bo w sumie to daje nam trzy, przynajmniej w nowszych opowiadaniach (starszych raczej nie przypomnę sobie).

Samo w sobie to nic złego, ale... mam nadzieję, że nie stanie się trendem, bo wtedy to będzie niepokojące.

Tym razem chodzi o to, co było w czterdziestym trzecim. Wtedy, gdy po

raz pierwszy pojawiły się te nowe Ragnery, bez scentralizowanego układu nerwowego.

Czy data jak z Drugiej Wojny jest celowa? :P

No i ja bym tu dał "z rozproszonym" zamiast "bez centralnego", bo sam w sobie brak centralnego układu to raczej domena prymitywnych istot, nie bardziej zaawansowanych.

Nie rozumiesz ? człowiek pokręcił głową ? Mnie to naprawdę śmieszy
Ale co go śmieszy? Bo nie załapałem.
Przeczytałeś o tym w jakiejś e-książce
Serio trzeba dodawać to "e-", bo inaczej będzie za mało futurystycznie? Przecież dokładny format nie jest tu istotny, wystarszy, że będzie powiedziane że to książka.
- Egzekutorze? ? powiedział Kilai
No teraz to brzmi zupełnie jak coś ze Starcrafta.
Z nich dwóch, Matson trzymał w dłoni przenośne łącze
Nie, naprawdę... jaki sens ma tu "z nich dwóch"? Jeśli już się to stosuje, to do pokazania kontrastu między postaciami, a trzymanie łącza to nie cecha postaci...
Tworzyło to w tej chwili silny kontrast z jego zachowaniem sprzed nieco ponad godziny, czego świadkiem był również sam Matson
Jaki jest sens przypominać, że Matson był tego świadkiem, skoro on sam był jednym z głównych uczestników tej sceny, która zresztą była sceną dokładnie poprzednią - czytelnicy raczej nie zapomną tak szybko...
odrzekł Matson, szybko odzyskując rezon
Podobnie jak "bioniczne ostrze", ewidentnie powtarzasz frazę o odzyskiwaniu rezonu.
członka auveliańskiego Konklawe
...ale Auvelianie nie przypominają wcale protossów, naprawdę. :P

Na twojego maila odpowiem z pewnym opóźnieniem, bo muszę zająć się jeszcze paroma sprawami dzisiaj i jutro.

Link do komentarza

To istny paradoks, że w tych fragmentach, na które ostatnio narzekałeś, miałeś dużo mniej konkretnych zastrzeżeń, niż teraz, w związku z rozdziałem, który ponoć ci się podobał. chytry.gif

Niemniej, mam wrażenie, że teraz nieco więcej wiem o Perrinie, Matsonie, i wiedziałbym o Zhacku, gdybym nie znał wcześniej jego historii.

Hehe, doceń jeszcze ten bonus, jaki masz, jako stary czytelnik - mimo wszystko wiesz o Zhacku więcej, niż wynika z tego konkretnego opowiadania (na przykład, skąd wzięła się ta szrama na jego oku) tongue_prosty.gif.

Do tego jesteś już... oswojony z jego śmiechem wariata.

Czemu mówisz, jakoby czas na publikację był zły?

Z analogicznych względów, przez które odłożyłeś na później pisanie odpowiedzi na mój e-mail.

Jakby to powiedzieć... bardzo często używasz w całej tej scenie z virinerami pojęcia "bioniczne ostrze", jakby było to jakieś ścisłe pojęcie, którego znaczenia nie wyjaśniasz.

Myślałem, że jego znaczenie wynika wprost z tego, o czym mowa - potworze wyhodowanym przy pomocy inżynierii genetycznej. Jego ostrza nie są sztucznym, "martwym" wytworem, jak zwykłe noże czy miecze - te są mimo wszystko tylko odpowiednio uformowanymi bryłami metalu. Natomiast ostrza virinera są częścią jego ciała, są materią ożywioną.

No i wypadałoby też wspomnieć, skąd się mu to ostrze wysuwa.

Cytuję zatem ponownie "uniósł już do ciosu ramię, wysuwając zeń bioniczne ostrze". Rozwiązanie zagadki - jego ostrze wysuwa się z ramienia.

A w tej sytuacji przydałoby się wiedzieć, jak wysokie / masywne są virinery względem naszych humanoidów.

Mniej więcej tak, jak Sorevianie. Są od nich tylko trochę bardziej masywni.

W jaki sposób osłaniali jej plecy, skoro ona również była na pierwszej linii?

Chodzi tutaj o to, że ta "pierwsza linia", to nie był jednolity, równomierny szpaler wojowników - były w ich szeregu jakieś nierówności, inny Sorevianin mógł wyrwać nieco do przodu, przez co wspomniana jaszczurzyca zyskałaby chwilę wytchnienia, na tyle długą, by odwrócić się do Perrina.

No dobra, przyznaj się - ile sorevianek zabiłeś dla dramatycznego efektu? Bo w sumie to daje nam trzy, przynajmniej w nowszych opowiadaniach (starszych raczej nie przypomnę sobie).

Czyżby przemawiał przez ciebie męski szowinizm? tongue_prosty.gif

Nie uważam, żebym zabił dla dramatycznego efektu więcej jaszczurów płci żeńskiej, niż płci męskiej. Dheon na przykład, miał scenę śmierci podobną do tej opisanej w tym rozdziale (też został żywcem rozpruty przez virinera), a Sorevianką nie był.

Czy data jak z Drugiej Wojny jest celowa?

Nope. Natomiast zastanawiam się teraz, czy faktycznie dobrze wybrałem tę datę (sugerowałem się jedną z wojen, które w historii mojego uniwersum miały miejsce) - jeżeli w czterdziestym trzecim roku Perrin miałby już być względnie doświadczonym żołnierzem (powiedzmy, z dwudziestoma paroma latami na karku), to w czasie, gdy rozgrywa się "Wilcze stado" (3279 rok), musiałby już przekroczyć sześćdziesiątkę. Samo w sobie nie jest to jakimś kardynalnym błędem - mimo wszystko, Terranie w moim świecie są bardziej długowieczni i wolniej się starzeją, niż my - ale rodzi rozmaite wątpliwości, jak choćby fakt, czy nie powinien mieć w związku z tym wyższej rangi. No i fakt, że Perrin jest starszy od pozostałych oficerów - w tym swojego przełożonego - byłby w tej sytuacji wart wzmianki w jednym z wcześniejszych rozdziałów, a nie dopiero teraz.

Data wprowadzenia przez Ildan tej nowej generacji Ragnerów nie jest twardo ustalona, więc mogę ten element zmienić.

No i ja bym tu dał "z rozproszonym" zamiast "bez centralnego", bo sam w sobie brak centralnego układu to raczej domena prymitywnych istot, nie bardziej zaawansowanych.

To Ragnery - potwory, które tylko zabijać potrafią - nie są w tym układzie dostatecznie prymitywne?

Ale co go śmieszy? Bo nie załapałem.

Chodzi ogólnie o jego nadmierną wesołość, jaką wcześniej okazywał, o to, że bawią go żarty, które innym w ogóle nie wydają się śmieszne. Nawet Kilai, podczas pierwszego ich spotkania, pyta go "wciąż opowiadasz dowcipy, z których nikt się nie śmieje?". Więc kiedy Perrin mówi, że "to mnie naprawdę śmieszy", ma na myśli wszystkie sytuacje, gdy śmieje się z czegoś, co innych wcale nie bawi.

Serio trzeba dodawać to "e-", bo inaczej będzie za mało futurystycznie?

A jakże tongue_prosty.gif.

Podobnie jak "bioniczne ostrze", ewidentnie powtarzasz frazę o odzyskiwaniu rezonu.

No, nie wiem... może to dlatego, że wydaje się doskonale określać to, o czym myślę w danym kontekście?

...ale Auvelianie nie przypominają wcale protossów, naprawdę.

Od kiedy to Protossi wynaleźli konklawe? Przy tym w przypadku Auvelian użycie tego terminu ma przynajmniej jakiś sens, bo mowa tu o radzie złożonej ze swego rodzaju duchownych. Natomiast w przypadku Protossów ten termin został właściwie dobrany całkiem losowo, bo komuś wydało się to fajne.

Link do komentarza
Myślałem, że jego znaczenie wynika wprost z tego, o czym mowa - potworze wyhodowanym przy pomocy inżynierii genetycznej. Jego ostrza nie są sztucznym, "martwym" wytworem, jak zwykłe noże czy miecze - te są mimo wszystko tylko odpowiednio uformowanymi bryłami metalu. Natomiast ostrza virinera są częścią jego ciała, są materią ożywioną.
No więc tak.

Po pierwsze, używasz złego znaczenia słowa "bionika". Oznacza ono technologię odwzorowującą byty występujące w naturze, nie technologię wykonaną z mięsa. Np. główny bohater gry "bionic commando" miał sztucznie wykonaną rękę, ale była ona zrobiona z metalu.

Po drugie, "ożywione ostrze" niewiele tak naprawdę mówi - jedyne co mogę sobie wyobrazić, to jakiś taki przerośnięty byt przypominający ząb.

Cytuję zatem ponownie "uniósł już do ciosu ramię, wysuwając zeń bioniczne ostrze". Rozwiązanie zagadki - jego ostrze wysuwa się z ramienia.
Sorry, ale odpowiedź "ramię" mnie nie satysfakcjonuje. Chodzi o ostrze wysuwane z przedramienia? A'la Wolverine, czy może nieco wyżej? A może z wysokości łokcia? Z ramienia (ang. shoulder)?
Chodzi tutaj o to, że ta "pierwsza linia", to nie był jednolity, równomierny szpaler wojowników - były w ich szeregu jakieś nierówności, inny Sorevianin mógł wyrwać nieco do przodu, przez co wspomniana jaszczurzyca zyskałaby chwilę wytchnienia, na tyle długą, by odwrócić się do Perrina.
A więc chodzi o dosłowne odwrócenie się... w kontekście wojskowości, "osłona pleców" kojarzy mi się raczej z ariergardą, czy czymś takim, albo osłoną ogniową.
Czyżby przemawiał przez ciebie męski szowinizm? tongue_prosty.gif
Wręcz przeciwnie. W naszej kulturze zabijanie postaci żeńskich dla dramatu generalnie jest częściej stosowane, niż zabijanie postaci męskich, właśnie ze względu na powszechne seksistowskie stereotypy. biggrin_prosty.gif
Nie uważam, żebym zabił dla dramatycznego efektu więcej jaszczurów płci żeńskiej, niż płci męskiej. Dheon na przykład, miał scenę śmierci podobną do tej opisanej w tym rozdziale (też został żywcem rozpruty przez virinera), a Sorevianką nie był.
Hmm, no dobra, moja wina. O śmierci Dheona naprawdę zapomniałem (musisz odświeżyć te swoje stare opowiadania, żebym mógł je przeczytać jeszcze raz!)
To Ragnery - potwory, które tylko zabijać potrafią - nie są w tym układzie dostatecznie prymitywne?
Tu nie chodzi o jakąś zdolność do rozumowania, czy wyższych odruchów, tylko po prostu o koordynację ciała.

Wciąż, mam wrażenie, że "z rozproszonym" brzmi bardziej kozacko, niż "bez centralnego", co z kolei brzmi jakby im czegoś brakowało...

No, nie wiem... może to dlatego, że wydaje się doskonale określać to, o czym myślę w danym kontekście?
No jest dobre, ale powtórzenia to zła forma!
Od kiedy to Protossi wynaleźli konklawe? Przy tym w przypadku Auvelian użycie tego terminu ma przynajmniej jakiś sens, bo mowa tu o radzie złożonej ze swego rodzaju duchownych. Natomiast w przypadku Protossów ten termin został właściwie dobrany całkiem losowo, bo komuś wydało się to fajne.
Prawdę mówiąc, najwyższa kasta Auvelian nazywa się kapłanami, ale tak nie za bardzo wyznają jakąś religię, tylko pewną filozofię (w której zresztą niewiele jest duchowości).

Ale nie to jest głównym problemem. Głównym problemem jest to, że protossi byli pierwsi.

W mailu się szerzej wypowiem, co myślę o podobieństwu Auvelian i protossów (oraz Ildian i zergów), bo już tam zacząłem temat, ale może warto pokrótce...

Każde zestawienie ludzi z "biologiczną" rasą oraz "starożytną psioniczną" rasą będzie wywoływało skojarzenia ze Starcraftem. I nic tu nie da mówienie, że to niesprawiedliwe, bezpodstawne, że wcale nie są podobne... będą się kojarzyć, i już.

A stosowanie nazwy "konklawe", podczas gdy mógłbyś użyć praktycznie jakiegokolwiek innego słowa, wręcz wymyślonego (tak, jak pieczołowicie wymyślasz nazwy na przykład na jednostki czasu), zakrawa na celowe działanie.

Pomijając już, że twoje konklawe jest bardziej podobne protossowemu konklawe, niż temu z naszego świata (które nie jest organem stałym).

Link do komentarza

Po pierwsze, używasz złego znaczenia słowa "bionika". Oznacza ono technologię odwzorowującą byty występujące w naturze, nie technologię wykonaną z mięsa.

Wiem, co to jest bionika. Sęk w tym, że nie znam lepszego określenia, pozwalającego podkreślić, że mamy tu do czynienia z takim ostrzem, które jest częścią czyjegoś ciała. Słowo "ostrze" kojarzy się z narzędziem, używanym przez istoty rozumne - a nie z naturalnym uzbrojeniem drapieżnika. Drapieżniki mają najwyżej kły i pazury, ale na pewno nie ostrza.

Więc co mam zamiast tego napisać? Że to "bio-ostrze"?

Po drugie, "ożywione ostrze" niewiele tak naprawdę mówi - jedyne co mogę sobie wyobrazić, to jakiś taki przerośnięty byt przypominający ząb.

Nie "ożywione", tylko po prostu żywe. Część ciała, nie narzędzie.

Sorry, ale odpowiedź "ramię" mnie nie satysfakcjonuje. Chodzi o ostrze wysuwane z przedramienia? A'la Wolverine, czy może nieco wyżej? A może z wysokości łokcia? Z ramienia (ang. shoulder)?

OK, niedawno mnie przekonywałeś, że satysfakcjonuje cię maksymalnie lakoniczny opis Sorevianki - bez wyjaśniania takich kwestii, jak brak piersi czy wysmukła sylwetka - a teraz chcesz dokładnego wyjaśnienia, skąd dokładnie to ostrze się wysuwa? Przy tym sformułowanie o ramieniu unoszonym do ciosu jednoznacznie wskazuje, że na pewno nie chodzi o "shoulder". Ani o łokieć.

Hmm, no dobra, moja wina. O śmierci Dheona naprawdę zapomniałem (musisz odświeżyć te swoje stare opowiadania, żebym mógł je przeczytać jeszcze raz!)

No cóż... "Pierwszą krew" i "Niezdobyte drogi" mogę jeszcze wlepić, pod warunkiem dokonania gruntownych poprawek (tylko jak i kiedy?). Ale "Bramy Neoterry", gdzie Dheona właśnie spotkaliśmy... po moim trupie. Chyba, że miałbym ci po prostu podesłać toto e-mailem. Ale nie jest to utwór, jakim bym się dzisiaj publicznie chwalił. I tak się zastanawiam, co począć z tym "Niebem i piekłem", zwłaszcza po uwagach pewnego moderatora.

Tu nie chodzi o jakąś zdolność do rozumowania, czy wyższych odruchów, tylko po prostu o koordynację ciała.

Bo ja wiem? Jak obserwowałem owady i inne bezkręgowce, ich repertuar ruchów wydał mi się całkiem bogaty. No, chyba że ma to coś wspólnego z ich rozmiarami, a nie repertuarem...

Wciąż, mam wrażenie, że "z rozproszonym" brzmi bardziej kozacko, niż "bez centralnego", co z kolei brzmi jakby im czegoś brakowało...

No, właśnie - brakuje prostego sposobu na ich zabicie! chytry.gif

Prawdę mówiąc, najwyższa kasta Auvelian nazywa się kapłanami, ale tak nie za bardzo wyznają jakąś religię, tylko pewną filozofię (w której zresztą niewiele jest duchowości).

Nie? A te ich bajania o mentalnej samokontroli, wewnętrznej harmonii i równowadze?

Ale nie to jest głównym problemem. Głównym problemem jest to, że protossi byli pierwsi.

Nieee... To papież Grzegorz X był pierwszy, w 1273 roku. Są też rozmaite wątpliwości do co tego, czy to faktycznie StarCraft był pierwszy w czymkolwiek... patrz poniżej.

Każde zestawienie ludzi z "biologiczną" rasą oraz "starożytną psioniczną" rasą będzie wywoływało skojarzenia ze Starcraftem. I nic tu nie da mówienie, że to niesprawiedliwe, bezpodstawne, że wcale nie są podobne... będą się kojarzyć, i już.

Przepraszam bardzo, ale... w takim spraw układzie musiałbym chyba całkowicie zmienić charakterystykę Auvelian i Ildan, a tego nie zamierzam robić. Elegancję przedstawionej tu przez ciebie symetrii psuje zresztą fakt, że w konflikcie biorą udział inne rasy, które nie odpowiadają już kanonicznej trójce ze StarCrafta - gdzie w tym zestawieniu tkwią Sorevianie? Albo Xizarianie, który mogliby uchodzić za Zergów (insektoidy), tyle że w całkowitym odróżnieniu od nich są rasą cywilizowanych, w pełni świadomych istot, nie żyjących w ramach żadnej "zbiorowej jaźni" i korzystających z zaawansowanej techniki?

Sam StarCraft zresztą też niejednokrotnie padał ofiarą oskarżeń o zżynanie z innego uniwersum - zwłaszcza Warhammera 40k. Oto zdaniem rozmaitych "oświeconych" Terranie są zrzynką ze Space Marines, albowiem... noszą pancerze wspomagane (z naramiennikami). Olać, że poza tym szczegółem (zresztą wszechobecnym w fantastyce naukowej - ze świecą dzisiaj szukać żołnierzy przyszłości, którzy by pancerzy wspomaganych nie nosili, choćby i z naramiennikami) nic jednych ludzi z drugimi nie łączy. Że ideologię mają inną. Że doktrynę militarną diametralnie różną. Że ci żołnierze w pancerzach wspomaganych to całkiem inni ludzie, inaczej rekrutowani, inaczej szkoleni, inaczej walczący, inaczej ginący, odmienni pod absolutnie każdym względem. Jedni są zerżnięci z drugich, ponieważ... noszą... pancerze wspomagane.

Przepraszam, ale przerwę na chwilę pisanie - odczuwam właśnie nagłą potrzebę kilkakrotnego, mocnego przywalenia czołem w blat biurka.

A stosowanie nazwy "konklawe", podczas gdy mógłbyś użyć praktycznie jakiegokolwiek innego słowa, wręcz wymyślonego (tak, jak pieczołowicie wymyślasz nazwy na przykład na jednostki czasu), zakrawa na celowe działanie.

Zapewniam cię, że takowe nie jest. Podobnie jak nie wzorowałem się na Izarianach z uniwersum UT, wymyślając nazwę dla Xizarian (wymyśliłem tę nazwę jeszcze przed premierą drugiego Unreala... a konkretnie, wymyśliłem termin "Lizarianie", który później przemianowałem na "Xizarian"). Poza tym, to nie jest jedyne określenie z rzeczywistego świata, jakie stosuję, więc dopatrywanie się w tym celowego czerpania z innego uniwersum SF zakrawa na absurd.

BTW nie skomentowałeś ostatecznie "pierwowzoru" śmiechu Zhacka tongue_prosty.gif.

Link do komentarza

Wiem, co to jest bionika. Sęk w tym, że nie znam lepszego określenia, pozwalającego podkreślić, że mamy tu do czynienia z takim ostrzem, które jest częścią czyjegoś ciała. Słowo "ostrze" kojarzy się z narzędziem, używanym przez istoty rozumne - a nie z naturalnym uzbrojeniem drapieżnika. Drapieżniki mają najwyżej kły i pazury, ale na pewno nie ostrza.

Więc co mam zamiast tego napisać? Że to "bio-ostrze"?

Wiesz co? "bio-ostrze" nie wydaje mi się takim złym pomysłem. Na pewno nie jest gorsze, niż słowo "bioniczne", którego i tak używasz tylko dlatego, że zawiera w sobie cząstkę "bio" - to można już użyć jej wprost.

Zresztą, nie powiedziałbym, że samo "ostrze" byłoby tu nieodpowiednie. W końcu nie była to część ciała, która wyewoluowała naturalnie, tylko została stworzona sztucznie przez bioinżynierów.

OK, niedawno mnie przekonywałeś, że satysfakcjonuje cię maksymalnie lakoniczny opis Sorevianki - bez wyjaśniania takich kwestii, jak brak piersi czy wysmukła sylwetka - a teraz chcesz dokładnego wyjaśnienia, skąd dokładnie to ostrze się wysuwa? Przy tym sformułowanie o ramieniu unoszonym do ciosu jednoznacznie wskazuje, że na pewno nie chodzi o "shoulder". Ani o łokieć.

Hej, mówimy to o różnych rzeczach. Nie mam problemów z wyobrażeniem sobie Sorevianina (czy Sorevianki), poza tym byłem przeciwny wyjaśnianiu, czyli w gruncie rzeczy przemyśleniom postaci na temat widzianej Sorevianki, nie samemu opisowi. Tutaj zaś nie potrafię sobie wyobrazić, jak ta scena wygląda.

Bo ja wiem? Jak obserwowałem owady i inne bezkręgowce, ich repertuar ruchów wydał mi się całkiem bogaty. No, chyba że ma to coś wspólnego z ich rozmiarami, a nie repertuarem...

Um, owady i bezkręgowce też mają centralny układ nerwowy. Nawet taka głupia dżdżownica go ma.

Z tego co wiem, to prawdziwy układ nerwowy bez centralnego mózgu mają rozgwiazdy. O innych zwierzętach (nie licząc oczywiście pierwotniaków) nie słyszałem. Może jeszcze meduzy...

Nie? A te ich bajania o mentalnej samokontroli, wewnętrznej harmonii i równowadze?

Wciąż, nie ma w tym nic mistycznego ani religijnego. Co najwyżej można to uznać za filozofię życia.

Nieee... To papież Grzegorz X był pierwszy, w 1273 roku. Są też rozmaite wątpliwości do co tego, czy to faktycznie StarCraft był pierwszy w czymkolwiek... patrz poniżej.

Wspomniałem o tym dalej w moim poprzednim komentarzu - "konklawe" użyte w takim kontekście bardziej przypomina starcraftowy twór, niż katolicki oryginał.

Przepraszam bardzo, ale... w takim spraw układzie musiałbym chyba całkowicie zmienić charakterystykę Auvelian i Ildan, a tego nie zamierzam robić. Elegancję przedstawionej tu przez ciebie symetrii psuje zresztą fakt, że w konflikcie biorą udział inne rasy, które nie odpowiadają już kanonicznej trójce ze StarCrafta - gdzie w tym zestawieniu tkwią Sorevianie? Albo Xizarianie, który mogliby uchodzić za Zergów (insektoidy), tyle że w całkowitym odróżnieniu od nich są rasą cywilizowanych, w pełni świadomych istot, nie żyjących w ramach żadnej "zbiorowej jaźni" i korzystających z zaawansowanej techniki?

Ależ ja nie mówię, że masz zmienić całkowicie charakterystykę tych ras. Co prawda, w zestawieniu ze sobą ciężko, żeby się z nimi nie kojarzyli (no i powiedz szczerze: inspirowałeś się nimi?), ale ostatecznie dość ich wyróżnia, żeby mogli być odrębnymi tworami. Ale już np. używanie określenia "konklawe" zdaje się nie służyć niczemu, tylko zwiększaniu podobieństwa do Starcrafta. Zwłaszcza, że jest wiele nie gorszych, a mniej "obciążonych" alternatyw.

To tak, jakby Ildianie skonstruowali nadrzędne AI kontrolujące ich potwory i przypadkiem nazwali je "Overmind"... no proszę.

I nie wiem, co mają do tego Xizaranie - w ogóle nie są podobni do zergów. Zergi zresztą nie są insektoidami.

Jak wytłumaczę asymetryczność spowodowaną przez inne rasy? Gdybym miał polecieć po teorii spiskowej, to powiedziałbym tak: wziąłeś jako bazę trzy rasy ze Starcrafta i dołożyłeś jaszczury, bo lubisz jaszczury. Poza tą czwórką są inne rasy, ale ewidentnie są na boku - przynajmniej biorąc pod uwagę sumaryczny czas antenowy w twoich opowiadaniach. Przynajmniej na ten moment tak to wygląda - może ze wzrostem ich ilości różnice by się niwelowały.

Nie mówię, że twoje uniwersum jest kalką tego ze Starcrafta, ale wygląda na zainspirowane, z względnie wysokim prawdopodobieństwem.

Sam StarCraft zresztą też niejednokrotnie padał ofiarą oskarżeń o zżynanie z innego uniwersum - zwłaszcza Warhammera 40k. Oto zdaniem rozmaitych "oświeconych" Terranie są zrzynką ze Space Marines, albowiem... noszą pancerze wspomagane (z naramiennikami). Olać, że poza tym szczegółem (zresztą wszechobecnym w fantastyce naukowej - ze świecą dzisiaj szukać żołnierzy przyszłości, którzy by pancerzy wspomaganych nie nosili, choćby i z naramiennikami) nic jednych ludzi z drugimi nie łączy. Że ideologię mają inną. Że doktrynę militarną diametralnie różną. Że ci żołnierze w pancerzach wspomaganych to całkiem inni ludzie, inaczej rekrutowani, inaczej szkoleni, inaczej walczący, inaczej ginący, odmienni pod absolutnie każdym względem. Jedni są zerżnięci z drugich, ponieważ... <em class='bbc'>noszą</em>... <em class='bbc'>pancerze wspomagane</em>.

Przepraszam, ale przerwę na chwilę pisanie - odczuwam właśnie nagłą potrzebę kilkakrotnego, mocnego przywalenia czołem w blat biurka.

A to akurat słyszałem, ale nie rozumiem, jaki jest związek.

Co do kwestii Starcraft-WH40K moje stanowisko jest takie:

- GW oraz fani są salty, że nie mogli zastrzec nazwy "Space Marine", toteż każdy kosmiczny piechur w klockowatej zbroi jest z miejsca podejrzany.

- Zergowie być może są zerżnięcie od tyranidów. Być może nie. W końcu "plaga robaków z kosmosu" to dość popularny archetyp, a ja byłem wtedy zbyt młody, by móc to ocenić.

Sytuacja twojego uniwersum jest natomiast taka, że ze wszystkich archetypów wybrałeś akurat te, które pojawiają się w Starcrafcie. Podejrzane. :P

BTW nie skomentowałeś ostatecznie "pierwowzoru" śmiechu Zhacka <span rel='lightbox'><img src='http://x.forum.cdaction.pl//public/style_emoticons/default/tongue_prosty.gif' alt='Dodany obrazek' class='bbc_img' /></span>.

A co tu dużo mówić? Śmiejący się Batman to rzecz jak z horroru, i chyba pasuje do Zhacka. :D
Link do komentarza

Wiesz co? "bio-ostrze" nie wydaje mi się takim złym pomysłem. Na pewno nie jest gorsze, niż słowo "bioniczne", którego i tak używasz tylko dlatego, że zawiera w sobie cząstkę "bio" - to można już użyć jej wprost.

No cóż, mnie się zapis "bio-ostrze" wcale nie podoba. Jeżeli termin "bioniczne" jest tak naprawdę nieadekwatny, to dodanie przedrostka "bio" brzmi po prostu kiczowato.

Zresztą, nie powiedziałbym, że samo "ostrze" byłoby tu nieodpowiednie. W końcu nie była to część ciała, która wyewoluowała naturalnie, tylko została stworzona sztucznie przez bioinżynierów.

Tyle że akurat cały organizm został w tym przypadku stworzony sztucznie, więc jeżeli mamy się tak bawić co do każdej części ciała...

Hej, mówimy to o różnych rzeczach. Nie mam problemów z wyobrażeniem sobie Sorevianina (czy Sorevianki), poza tym byłem przeciwny wyjaśnianiu, czyli w gruncie rzeczy przemyśleniom postaci na temat widzianej Sorevianki, nie samemu opisowi. Tutaj zaś nie potrafię sobie wyobrazić, jak ta scena wygląda.

Dziwi mnie to, bo owo ostrze w zasadzie może być wysuwane tylko z przedramienia. Z łokcia czy z samego barku nie mogłoby się wysuwać, bo byłoby to niepraktyczne. By nie rzec - idiotyczne.

Wciąż, nie ma w tym nic mistycznego ani religijnego. Co najwyżej można to uznać za filozofię życia.

Niby dlaczego? Buddyści na przykład też podkreślają wagę wewnętrznej harmonii i nie wyznają poza tym żadnych bóstw jako takich. A jednak ich wiara jest uznawana za religię.

Ależ ja nie mówię, że masz zmienić całkowicie charakterystykę tych ras. Co prawda, w zestawieniu ze sobą ciężko, żeby się z nimi nie kojarzyli (no i powiedz szczerze: inspirowałeś się nimi?)

Szczerze? Nie. W każdym razie nie w większym stopniu, niż jakimikolwiek innymi tego typu rasami w SF. Sięgnąłem raczej po ogólny archetyp rasy starożytnej i rasy insektoidalnej, aniżeli bazowałem na jakimkolwiek konkretnym settingu. StarCraft w tej sytuacji wcale nie był w centrum mojego zainteresowania. W kwestii Auvelian, dużo więcej inspirowałem się Eldarami z WH40k, niż Protossami ze StarCrafta - a i to w relatywnie niewielkim stopniu. Ildanie natomiast, co już onegdaj powiedziałem, bardziej przywodzą na myśl Grayów z Dark Colony - podobnie jak oni, sami są w pełni świadomą i rozumną rasą, hodują jedynie potwory na użytek militarny (poza tym - co już nie znajduje żadnego odzwierciedlenia u Zergów - korzystają także z jednostek zrobotyzowanych, ale w zdecydowanie mniejszym stopniu). Ale sami w sobie, jeśli idzie o mentalność czy kulturę, Grayów nie przypominają. Nie bazowałem też na niczym z góry na dół, jeśli chodzi o design poszczególnych Ragnerów. Powiedziałem ci niedawno w e-mailu, że viriner to w pewnym sensie amalgamat trzech różnych potworów, jakie widziałem - i żaden z nich nie pochodzi ze StarCrafta.

Ale już np. używanie określenia "konklawe" zdaje się nie służyć niczemu, tylko zwiększaniu podobieństwa do Starcrafta. Zwłaszcza, że jest wiele nie gorszych, a mniej "obciążonych" alternatyw.

Określenia "konklawe" użyłem tylko i wyłącznie z tego względu, że po prostu pasowało mi do rady złożonej z osób tytułujących się kapłanami - nie wnikając, jaki jest dokładnie tryb funkcjonowania rzeczywistego konklawe.

Zresztą, przypomniałem sobie właśnie, że jakiś czas temu czytałem opis innej nacji z innej gry Blizzarda i stało tam napisane, że Kirin Tor to "konklawe magów", więc...

I nie wiem, co mają do tego Xizaranie - w ogóle nie są podobni do zergów. Zergi zresztą nie są insektoidami.

Dlaczego nie? Mają zbiorową świadomość, określają siebie mianem roju, a i wiele ich pomniejszych bestyjek - z ich zewnętrznym, "naturalnym" pancerzem - przywodzi na myśl insekty.

I kiedy w moim uni ma pecha znajdować się rasa również insektoidalna, już widzę, jak ktoś usłyszawszy o Xizarianach, mówi "oho, Zergowie...".

Nie mówię, że twoje uniwersum jest kalką tego ze Starcrafta, ale wygląda na zainspirowane, z względnie wysokim prawdopodobieństwem.

W rzeczywistości StarCraft stoi dość nisko na liście źródeł inspiracji.

A to akurat słyszałem, ale nie rozumiem, jaki jest związek.

Taki, że nazywanie Auvelian "inspirowanych Protossami" tylko dlatego, że mają konklawe, brzmi równie sensownie, co teza o pancerzach wspomaganych.

Sytuacja twojego uniwersum jest natomiast taka, że ze wszystkich archetypów wybrałeś akurat te, które pojawiają się w Starcrafcie.

I jeszcze w nie wiadomo ilu innych uniwersach. Od WH40k poczynając.

Link do komentarza

W odniesieniu do powyższej dyskusji nie wiem, czy szukanie za wszelką cenę (wyolbrzymiam?) podobieństw do czegoś, co zostało wymyślone już przy innej okazji, jest dobrą praktyką. Tak naprawdę wiele pomysłów bierze się skądś, w mniejszym lub większym stopniu.

W ogóle to myśl, że jeszcze nie skomentowałem tego rozdziału, nie daje mi spać po nocach (figura retoryczna :P). Naprawiam ten błąd.

Na początku pragnę nadmienić, że pamiętam, iż wolałeś, abyśmy krytykowali raczej warstwę merytoryczną Twojej twórczości niż stylistyczną, ale bardziej bym chciał pomówić właśnie o tej drugiej. Są bowiem pewne sprawy, które z lekka mnie drażnią, a niektóre dotyczą, nazwijmy to, swobodnego traktowania zasady/porady pisarskiej: "Nie opisuj w dwóch słowach czegoś, co możesz wyrazić jednym". Szczególnie gdy mamy scenę akcji.

W związku z powyższym...

Potwór, który pędził wprost na niego, wył pod gradem metalowych kul, a jednak parł nieprzerwanie naprzód, pomimo ran.

"Pomimo ran" jest zbędne, bo skoro Jean wystrzelił w potwora, oczywiste jest, dlaczego ten wyje.

Zerknął mimowolnie na ramiona stwora ? długie, muskularne, uzbrojone w szpony oraz bioniczne ostrza. Lada chwila miał wznieść jedno z tych ramion do ciosu w stojącego mu na drodze żołnierza.

Powtórzenie.

Rzucili się na hordę virinerów, strzelając z bezpośredniej odległości z posiadanych strzelb kasetowych, by później wdać się z nimi w walkę wręcz.

Czy mogliby strzelać z broni, których by nie mieli/posiadali?

Wstrząśnięty całą tą sceną, zachował jednak na tyle przytomności umysłu, by wznowić ogień, ostrzeliwując te virinery, których mógł dosięgnąć, nie rażąc przy tym Sorevian.

Masło maślane.

Wtedy jednak Sorevianka dopadła do niego i chwyciła go za ramię.

Myślę, że "go" bez żadnej szkody można usunąć. Im mniej zaimków osobowych, tym lepiej.

(...) brakowało jedynie hełmu, który leżał tuż obok. Tuż obok niego klęczał Kilai (...)

Powtórzenie.

A potem widziałem, jak te cholerne bydlęta rozrywają ich na strzępy.

Mam wrażenie, że "bydlaki" brzmiałoby tu lepiej. Odczucie subiektywne.

Tworzyło to w tej chwili silny kontrast z jego zachowaniem sprzed nieco ponad godziny, czego świadkiem był również sam Matson.

Może jeszcze dokładnie określisz ten czas? :) Jeśli koniecznie chcesz to zostawić, sugeruję wyrzucić "nieco".

- Przyjęliśmy, panie pułkowniku ? odrzekł za Richarda Akode, kiedy major przez dłuższą chwilę milczał, nie udzielając odpowiedzi

Kolejna tautologia.

- Na razie proponuję, żebyśmy działali zgodnie z dotychczasowym planem ? ponownie wtrącił McReady, który przemawiał najbardziej opanowanym głosem, choć wciąż dalekim od spokojnego

IMO "najbardziej opanowany" miałoby sens, gdyby było jakieś większe zbiorowisko i rzeczywiście Matson wtedy wyglądałby na najspokojniejszego. Napisałbym "jak najbardziej opanowanym głosem", tak żeby było wiadomo, że mówił to tak spokojnie, jak to tylko było możliwe w tej sytuacji.

Postąpił krok naprzód i zbliżył swój pysk tak blisko twarzy majora, że niemal dotkął jego czubkiem nosa człowieka.

Czy mógł zbliżyć cudzy pysk? No i ja jeszcze usunąłbym "jego".

W zasadzie to nie wszystko, ale też nie zależy mi, żeby punktować każdy błąd (?), który zauważę.

Mimo to rozdział czytało mi się bardzo dobrze. Przede wszystkim rzeczywiście czuć, że relacje między postaciami są żywe. Plus - o ile wcześniej zdarzało mi się zwracać Ci uwagę na dialogi w Twojej twórczości, o tyle teraz naprawdę mi się podobały.

To ja już pójdę spać. Zzzz...

Link do komentarza

No cóż, mnie się zapis "bio-ostrze" wcale nie podoba. Jeżeli termin "bioniczne" jest tak naprawdę nieadekwatny, to dodanie przedrostka "bio" brzmi po prostu kiczowato.

To może zostawiłbyś po prostu "ostrze"?

Niby dlaczego? Buddyści na przykład też podkreślają wagę wewnętrznej harmonii i nie wyznają poza tym żadnych bóstw jako takich. A jednak ich wiara jest uznawana za religię.

Ale też buddyzm zawiera w sobie wiele nadprzyrodzonych tez, jak choćby ta o reinkarnacji. I choć buddyści nie czczą żadnych bóstw, to nie znaczy, że w nie nie wierzą. Niektóre odłamy buddyzmu wytworzyły bardzo rozbudowaną mitologię. Nie mówiąc już o tym, jakie sztuczki dokonywał sam Budda Sidharta w podaniach.

Określenia "konklawe" użyłem tylko i wyłącznie z tego względu, że po prostu pasowało mi do rady złożonej z osób tytułujących się kapłanami - nie wnikając, jaki jest dokładnie tryb funkcjonowania rzeczywistego konklawe.

Zresztą, przypomniałem sobie właśnie, że jakiś czas temu czytałem opis innej nacji z innej gry Blizzarda i stało tam napisane, że Kirin Tor to "konklawe magów", więc...

Nie neguję, że konklawe ma też pierwszorzędne znaczenie.

No cóż, w takim razie muszę po prostu przyjąć, że się nie zgadzamy. W sumie, nie ma to dla mnie znaczenia: mnie to nie rusza, jako stałego czytelnika, a jeśli posądzenia o podobieństwa do Starcrafta się nie obawiasz, to cóż ci powiem... to dobrze.

Dlaczego nie? Mają zbiorową świadomość, określają siebie mianem roju, a i wiele ich pomniejszych bestyjek - z ich zewnętrznym, "naturalnym" pancerzem - przywodzi na myśl insekty.

I kiedy w moim uni ma pecha znajdować się rasa również insektoidalna, już widzę, jak ktoś usłyszawszy o Xizarianach, mówi "oho, Zergowie...".

A ja się wciąż dziwię, że Xizarianie ci zergów przypominają, nie Ildianie. I tak, może wzorowałeś się na rasie z gry, w którą prawie nikt nie grał, ale jak się patrzy na taktykę Ildian (a opowiadanie są skoncentrowane na wojnie), to 100% zergowie. A Xizarianie, z tego co pamiętam, nie.
Link do komentarza

Nooo, miałem już przestać czekać na Kefcię i odpisać, ale tak się złożyło, że wreszcie przemówił.

Masło maślane.

Eee... nie. Słowo "ostrzeliwać" odnosi się tu konkretnie do tego, które virinery brali na cel i w jaki sposób prowadzili ogień - a nie do samego faktu, że strzelali.

Mam wrażenie, że "bydlaki" brzmiałoby tu lepiej. Odczucie subiektywne.

"Bydlaki" bardziej pasuje do istot świadomych, niż takich potworów.

Kolejna tautologia.

Zdajesz sobie sprawę, że tautologia to także stylistyczny środek wyrazu?

IMO "najbardziej opanowany" miałoby sens, gdyby było jakieś większe zbiorowisko i rzeczywiście Matson wtedy wyglądałby na najspokojniejszego.

A ile konkretnie miałoby być ludzi, żeby można było zacząć mówić o "jakimś większym zbiorowisku"? Jest czterech oficerów, którzy prezentują różne postawy wobec tego, co się dzieje - nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby o McReady'm stwierdzić, że był spośród nich najbardziej opanowany.

Czy mógł zbliżyć cudzy pysk? No i ja jeszcze usunąłbym "jego".

Ale o co ci teraz chodzi? "Jego" odnosi się tutaj do pyska - że czubek do niego "należy". A nie do tego, że mowa tu akurat o pysku Zhacka.

Plus - o ile wcześniej zdarzało mi się zwracać Ci uwagę na dialogi w Twojej twórczości, o tyle teraz naprawdę mi się podobały.

Lejesz miód na me serce.

To może zostawiłbyś po prostu "ostrze"?

Eee... zbyt zwyczajnie.

Ale też buddyzm zawiera w sobie wiele nadprzyrodzonych tez, jak choćby ta o reinkarnacji. I choć buddyści nie czczą żadnych bóstw, to nie znaczy, że w nie nie wierzą. Niektóre odłamy buddyzmu wytworzyły bardzo rozbudowaną mitologię. Nie mówiąc już o tym, jakie sztuczki dokonywał sam Budda Sidharta w podaniach.

No wiesz - to, że Auvelianie nie czczą starożytnych jako bogów, nie oznacza, że ich nauki nie odgrywają w ich filozofii żadnej roli. Co prawda przez te wszystkie lata uległy spaczeniu, ale starożytni tak czy inaczej są postrzegani jako ważne figury. No i jeszcze to, co potrafili.

A ja się wciąż dziwię, że Xizarianie ci zergów przypominają, nie Ildianie. I tak, może wzorowałeś się na rasie z gry, w którą prawie nikt nie grał, ale jak się patrzy na taktykę Ildian (a opowiadanie są skoncentrowane na wojnie), to 100% zergowie. A Xizarianie, z tego co pamiętam, nie.

Xizarian do tej pory było za mało, byś mógł wyciągać co do nich jakieś wnioski. Widziałeś tylko parę bitew toczonych w przestrzeni kosmicznej, nie były natomiast pokazywane żadne walki na planetach. Biorąc pod uwagę liczebność xizariańskiej kasty Sivt, oraz wiążącą się z tym niemożność wyekwipowania każdego z nich w wysokiej klasy sprzęt, większość spośród nich tworzy swego rodzaju "pospolite ruszenie", które zna i stosuje także taktyki typowe dla Zergów. Jedynie elita stosuje bardziej wyrafinowaną technikę wojskową tudzież strategię.

Link do komentarza

No wiesz - to, że Auvelianie nie czczą starożytnych jako bogów, nie oznacza, że ich nauki nie odgrywają w ich filozofii żadnej roli. Co prawda przez te wszystkie lata uległy spaczeniu, ale starożytni tak czy inaczej są postrzegani jako ważne figury. No i jeszcze to, co potrafili.

Ale co mają do tego nauki starożytnych?

O ile w naukach auvelian (Avn'kor, dobrze pamiętam?) nie zawierają się elementy traktujące o świecie nadprzyrodzonym, nieobserwowalnym empirycznie (z uwzględnieniem psioniki), to nie jest to żadna religia, co najwyżej filozofia moralna.

Xizarian do tej pory było za mało, byś mógł wyciągać co do nich jakieś wnioski. Widziałeś tylko parę bitew toczonych w przestrzeni kosmicznej, nie były natomiast pokazywane żadne walki na planetach. Biorąc pod uwagę liczebność xizariańskiej kasty Sivt, oraz wiążącą się z tym niemożność wyekwipowania każdego z nich w wysokiej klasy sprzęt, większość spośród nich tworzy swego rodzaju "pospolite ruszenie", które zna i stosuje także taktyki typowe dla Zergów. Jedynie elita stosuje bardziej wyrafinowaną technikę wojskową tudzież strategię.

Kiedy tak to opisujesz, to brzmi to bardziej jak Armia Czerwona, niż zergowie. Jacy by Sivt nie byli, każdy indywidualną osobą, co już ich degraduje z bycia zergami.
Link do komentarza

Zacznę bezczelnie, bo od "autoreklamy": jeśli nadal chcesz poczytać zmienione kawałki "Przyjaciela" z mojej twórczości, to polecam Ci to zrobić w najbliższym czasie. ;)

Eee... nie. Słowo "ostrzeliwać" odnosi się tu konkretnie do tego, które virinery brali na cel i w jaki sposób prowadzili ogień - a nie do samego faktu, że strzelali.

Nadal nie widzę powodu, dla którego nie mogłoby się tu pojawić krótsze i tak samo obrazowe "...wznowił ogień do tych virinerów...". Tak też raczej wiadomo, że chodzi o owo ostrzeliwanie.

"Bydlaki" bardziej pasuje do istot świadomych, niż takich potworów.

IMO to bez różnicy, ale tak jak pisałem - to odczucie subiektywne.

Zdajesz sobie sprawę, że tautologia to także stylistyczny środek wyrazu?

Pewnie, ale trzeba wiedzieć, w jakiej sytuacji można jej użyć (podobnie jest z powtórzeniami). Mnie natomiast fraza "milczał, nie udzielając odpowiedzi" wygląda na typowy przykład waty słownej.

A ile konkretnie miałoby być ludzi, żeby można było zacząć mówić o "jakimś większym zbiorowisku"? Jest czterech oficerów, którzy prezentują różne postawy wobec tego, co się dzieje - nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby o McReady'm stwierdzić, że był spośród nich najbardziej opanowany.

Przepraszam, z jakiegoś powodu założyłem, że stało ich tam tylko dwóch (stąd zresztą pomyliłem Matsona z McReadym). Nie doczytałem albo zapomniałem o tym, kiedy pisałem tamten komentarz.

Ale o co ci teraz chodzi? "Jego" odnosi się tutaj do pyska - że czubek do niego "należy". A nie do tego, że mowa tu akurat o pysku Zhacka.

Chodzi o to, że zaimek "swój" jest tutaj zbędny, bo i bez tego wiadomo, że chodzi o pysk Zhacka. Zasadniczo obecność zaimków osobowych tam, gdzie nie są potrzebne (nie mówiąc już o ich nadmiarze), jest uznawana za błąd stylistyczny, w związku z czym im ich mniej, tym lepiej.

Za to "jego" po namyśle faktycznie można zostawić.

Link do komentarza

Ale co mają do tego nauki starożytnych?

No, jak to co? Mówiłem już, że auveliańskie ideologie - pierwotnie propagowane przez Mae'vis, później przez Avn'khor (połknąłeś literkę "h", poza tym dobrze) - wywodzą się właśnie od tego, czego ich uczyli starożytni. Tyle że te nauki uległy wypaczeniu przez te wszystkie lata.

Kiedy tak to opisujesz, to brzmi to bardziej jak Armia Czerwona, niż zergowie. Jacy by Sivt nie byli, każdy indywidualną osobą, co już ich degraduje z bycia zergami.

Wciąż zapominasz o jednej zasadniczej rzeczy - mówisz o sytuacji, kiedy ktoś od razu bierze pod uwagę ich kulturę, ideologię, lore, tymczasem ja mam na myśli bardziej powierzchowne podejście. Takie, że ktoś tylko rzuca na nich okiem i widzi, że to rasa insektoidów, które na lądzie często atakują metodą "Zerg rush". Dalsze wnioski nasuwają się same - jeżeli w sci-fi pojawia się rasa insektoidalna, no to musowo ma jakąś zbiorową świadomość. Xizarianie wyłamują się z tego schematu, ale tego nie widać na pierwszy rzut oka. Czyli jest sobie rasa insektoidalna - a zatem na pewno ze zbiorową świadomością - która w dodatku przez swoją liczebność atakuje na "urra!", a życie pojedynczego żołnierza w ogóle się dlań nie liczy. Jak nic Zergowie, czy też inni Arachnidzi. Ale jeśli się choć trochę zagłębić w lore, okazuje się, że jednak nie. Tyle że trzeba się jednak zagłębić.

Link do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...