Skocz do zawartości

Uniwersum Darnerian

  • wpisy
    24
  • komentarzy
    178
  • wyświetleń
    21974

''Odkrycie'' - część druga


Bazil

707 wyświetleń

Nieźle teraz wyglądają - z perspektywy czasu - te moje styczniowe deklaracje, nie ma co...

Tym razem na drodze do dalszej pracy stanął mi, po prostu, brak czasu. Do wielkiego egzaminu było coraz bliżej i z czasem stwierdziłem, że po prostu nie za bardzo mam jak zabrać się za pisanie, kiedy czeka do zrobienia coś bardziej zobowiązującego. Potem zostałem odesłany na przymusowy urlop, w wyniku czego przez jakiś czas w ogóle nie mogłem się odzywać.

Ale przynajmniej w ostatnim czasie wziąłem się do roboty na tyle, aby pociągnąć dalej dwa projekciki naraz. Dzięki temu, mogę teraz wam pokazać ciąg dalszy "Odkrycia" - aby to całe "Wilcze stado" nie było takie samotne. Po części drugiej nastąpi część trzecia i... na tym opowiadanie się zakończy. Od początku planowałem je jako krótkie.

Równolegle pracowałem nad kolejnym rozdziałem "Wilczego stada", więc możecie się go spodziewać już jutro. No, najdalej pojutrze. Możecie mnie trzymać za słowo.

N'joy.

=============================================================================

 

 

         Okazało się, że aby spotkać się z oficerem dowodzącym soreviańskimi marines, Sawicki tak czy inaczej był zmuszony udać się do pokładowego lazaretu. Skoro i tak miał w oddziale kilku rannych, potrzebujących pomocy medycznej, uznał, iż jest to mu na rękę – i że daje mu to dodatkowy powód, dla którego rozsądnym wyjściem było niewłączanie się do dalszej walki.

         Kiedy oddział terrańskich żołnierzy wszedł do pomieszczenia medycznego, natychmiast przykuł uwagę wszystkich znajdujących się tam jaszczurów – w tym lekarzy, którzy oderwali się na chwilę od swoich pacjentów. Wbrew sobie, Sawicki poczuł się odrobinę nieswojo, czując na sobie spojrzenia tylu par żółtych ślepi z pionowymi źrenicami. Chciał oznajmić, iż jego żołnierze potrzebują pomocy, ale soreviańscy sanitariusze pojęli w lot, o co chodzi. Zaledwie otrząsnęli się z zaskoczenia, a kilku z nich wyszło Terranom naprzeciw, prowadząc rannych Marines w głąb lazaretu, gdzie było jeszcze kilka wolnych łóżek. Jeden z lekarzy podszedł także do samego Sawickiego, dostrzegłszy ranę w jego nodze, ale Jerzy powstrzymał go ruchem ręki.

         -  Nie teraz – oznajmił, mając nadzieję, że sanitariusz zna esperanto. – Najpierw chcę porozmawiać z waszym dowódcą. Jesteśmy tutaj wraz z flotą, która miała się z wami spotkać.

         Do przodu wystąpił soreviański oficer, z którym Sawicki rozmawiał wcześniej. Zamienił ze swoim pobratymcem kilka słów, po czym zwrócił się do porucznika.

         -  Za mną – rzucił krótko, podążając w głąb lazaretu.

         Jerzy, prowadzony przez Poulssona, podążył w ślad za jaszczurem, który zaprowadził go do jednego z pomieszczeń z łóżkami. Wszystko wskazywało na to, że najwyższy rangą soreviański oficer sam został ciężko ranny.

         Dowódcą kontyngentu marines na Asakei okazała się być shivaren Sarena. Sawicki nie był tym szczególnie zaskoczony – dymorfizm płciowy był u Sorevian mniejszy, niż u ludzi, a ich samice dorównywały samcom pod kątem siły i sprawności fizycznej i były równie wojownicze. Jaszczurzyce powszechnie służyły w armii SVS, na wszystkich możliwych szczeblach i w każdej istniejącej formacji wojskowej – także w oddziałach specjalnych, które stosowały szczególnie ostrą selekcję w doborze rekrutów.

         W chwili, gdy Sawicki wszedł do pomieszczenia, Sarena leżała na szpitalnym łóżku, ale momentalnie się ożywiła, ujrzawszy dwóch Terran. Usiadła i ostrożnie zmieniła pozycję tak, by być zwróconą w kierunku przybyłych, opuszczając nogi na podłogę. Tak jak inne ciężko ranne jaszczury, była pozbawiona munduru i w ogóle nie nosiła żadnego stroju. Mimo to, Jerzemu z trudem przyszłoby rozpoznanie jej jako samicy, z racji braku widocznych organów płciowych. Od samców odróżniała ją jedynie bardziej wysmukła sylwetka oraz inny głos – wyższy i bardziej dźwięczny, choć wciąż mało kobiecy. Brak ubrania pozwalał natomiast łatwo dostrzec doznane przez nią obrażenia, obecnie opatrzone i częściowo zaleczone. Miała opatrunki na lewym nadgarstku i prawej nodze – usztywnionej, co wskazywało, iż została złamana. Najbardziej niepokojąco wyglądał jednak ten opasujący jej tors na wysokości brzucha. Wyglądało na to, że jeden z „nieumarłych” omal jej nie wypatroszył.

         -  No, dobrze – podjęła w esperanto, kiedy Sawicki stanął tuż przed nią. – Co wy tutaj robicie? Jesteście z tego terrańskiego zespołu, który do nas wysłano?

         -  Zgadza się. Należymy do kontyngentu Marines z ciężkiego krążownika Styks, okrętu flagowego 36. Zespołu Wydzielonego. Jestem porucznik Jerzy Sawicki. Przysłano nas tutaj, by sprawdzić…

         -  Co się z nami, do Kagara, stało? – wtrąciła Sarena. – To trochę skomplikowane, ale wszystko zaczęło się od tego cholernego artefaktu. I od rozkazu mai karimo Kanuvorego, żeby go zbadać przed waszym przybyciem. Wbrew wyraźnym dyrektywom od samej Najwyższej Rady Wojskowej SVS…

         -  Myślę, że później zajmiemy się poszukiwaniem winnych – przerwał Jerzy. – Teraz musimy przede wszystkim opanować sytuację, a moi zwierzchnicy muszą wiedzieć, co się dokładnie stało.

         -  I tak nie zdołacie się z nimi skontaktować – zaoponowała jaszczurzyca. – Wszystkie nasze komunikatory przestały funkcjonować na samym początku tego bałaganu, myślę że wasz kontakt z okrętem flagowym i pozostałymi żołnierzami także się urwał.

         -  To prawda – przyznał Sawicki, odczuwając nagły niepokój – ale to mogą być po prostu tymczasowe…

         -  Niestety, nie. To jakaś forma zakłóceń psionicznych, które staje się utrzymują. Nasze inhibitory, przynajmniej te, które nam pozostały, nie dają sobie z tym rady. Wasze najwyraźniej też. Tak czy inaczej, nie możecie liczyć na pomoc, chyba że tamci z własnej inicjatywy przyślą drugi oddział. Muszą się w końcu zaniepokoić waszym milczeniem.

         -  Pewnie tak – Jerzy odprężył się. – Chciałbym jednak wrócić do tego, co się tu właściwie stało.

         Sorevianka westchnęła. Przypominało to przeciągły syk.

         -  Jak już mówiłam, wszystko zaczęło się od tego, że mai karimo Kanuvore uznał, że nie będzie czekał na waszą flotyllę i sam przystąpi do zabezpieczenia i wstępnego zbadania artefaktu. Wysłał kilka promów z technikami oraz oddziałem Strażników. Przez prawie alit prowadzili zewnętrzne oględziny niezidentyfikowanego obiektu i w końcu zlokalizowali coś, co wyglądało im na główną gródź. Albo jakiś jej odpowiednik. Nie potrafili jej otworzyć, więc za przyzwoleniem Kanuvorego spróbowali ostrzejszej metody… zamierzali przeciąć poszycie za pomocą lasera. Wtedy właśnie to się zaczęło.

         -  Atak? – zapytał Sawicki.

         -  Mogę się tego tylko domyślać, ale kiedy nasza ekipa użyła lasera, ten artefakt… ten okręt… jakby ożył. Jego osłony uaktywniły się, oświetlił go blask. Wcześniej nie widzieliśmy żadnych istotnych elementów budowy tego obiektu, które bylibyśmy w stanie łatwo rozpoznać, żadnego uzbrojenia… ale nagle w jego kadłubie uformowały się jakiegoś rodzaju wieżyczki. W ciągu jednej chwili zestrzeliły wszystkie nasze promy. Potem było już tylko coraz gorzej.

         -  Doszło do walki – odgadł Jerzy. – Podejrzewaliśmy, że wdaliście się w bitwę z tym niezidentyfikowanym okrętem.

         -  Gratuluję przenikliwości – rzekła cierpko Sarena, po czym kontynuowała. – Byłam wtedy na mostku… na tamtych promach byli moi żołnierze… toteż mogłam obserwować, co się dzieje. Zaraz po tym, jak nasze promy zostały zestrzelone, jeden z naszych niszczycieli, Hasure, otworzył ogień. Kanuvore zabronił im strzelać, ale nie zdążył. Tamten okręt w odpowiedzi zaatakował Hasure. Jedną salwą przeciążył jego osłony i zrobił wyrwę w kadłubie. Wtedy wszystko wymknęło się spod kontroli. Kanuvore chyba bał się, że to coś przeniesie ogień także na pozostałe jednostki zespołu, a może po prostu chciał ratować Hasure… to nieistotne, w każdym razie zmienił zdanie i wydał wszystkim naszym okrętom rozkaz zneutralizowania zagrożenia. Ostrzeliwaliśmy ten artefakt z całej artylerii… ale nie mogliśmy nawet przeciążyć jego osłon. Tymczasem on eliminował nasze okręty jednego po drugim, strzelał w nie aż do całkowitego zniszczenia. Tego nie mógł przeżyć nikt na pokładzie. Myślę, że tym, co nas uratowało, były działa jonowe. Lasery i głowice subatomowe same nie były w stanie wiele zdziałać, a Kanuvore nie wyraził zgody na użycie torped typu Daenture, ale ostrzał z artylerii jonowej Asakei zakłócił działanie osłon nieprzyjaciela, a później jego systemów uzbrojenia. Dopiero wtedy udało nam się go wykończyć. Ale do tego czasu wszystkie okręty zespołu zostały zniszczone, poza Asakei. W wyniku trafień, jakich doznaliśmy, mieliśmy mnóstwo zabitych i rannych, a część systemów przestała funkcjonować. Ale przeżyliśmy i wydawało nam się, że najgorsze już za nami.

         -  Myliliście się, jak mniemam?

         -  Raz jeszcze gratuluję bystrości umysłu – stwierdziła jaszczurzyca sarkastycznie, a Sawicki stłumił uśmiech; słyszał, że Sorevianki potrafią być złośliwe niezależnie od sytuacji i w przypadku Sareny było to prawdą. – Kiedy przystąpiliśmy do szacowania strat oraz naprawy uszkodzeń, zaczęli się pojawiać ci… ożywieni.

         -  Jak to możliwe? Wiecie, co się z nimi dzieje?

         -  A czy wyglądamy na psychotroników? – zapytała Sorevianka. – Mamy tylko pewne domysły. Nie możemy tego w żaden sposób potwierdzić, ale podejrzewamy, że ciała zabitych członków załogi zostały motorycznie opanowane przez jakiegoś rodzaju siłę psioniczną. Poruszają nimi jak marionetkami, przez co nie przejmują się ranami, jakie im zadajemy. Nie wygląda na to, by odczuwały jakikolwiek ból. Niektórzy z nas, w tym ja, mają nawet śmiałą teorię, że… ta siła psioniczna to w rzeczywistości, do pewnego stopnia, świadome byty. Najwyraźniej nie potrzebują żadnej fizycznej postaci, żeby istnieć. Mogą po prostu opętać inne istoty… ale chyba tylko martwe. Nie radzą sobie z kontrolą żywych, choć parę razy tego próbowały.

         -  Świadome byty? – zapytał Sawicki, wstrząśnięty. – Czy to może być… załoga tamtego okrętu? Albo coś, co ją zastępowało?

         Jaszczurzyca skinęła łbem.

         -  To możliwe. Zniszczyliśmy go, więc przenieśli się do nas. Nie mogą już fizycznie atakować, bo nie mają czym… ale znaleźli inny sposób, żeby nam zaszkodzić.

         -  Czyli nie można ich tak po prostu zabić?

         -  Nie wiemy tego – warknęła Sarena, nagle zirytowana. – Przecież nie mamy psioników, niczego ani nikogo, kto mógłby to sprawdzić. Domyślamy się tylko, że jeśli zmasakrujemy ciało jednego z tych ożywionych tak, żeby nie można już było go kontrolować, ta energia po prostu je opuszcza i szuka innych zwłok.

         -  Krótko mówiąc – stwierdził gorzko Sawicki. – walczymy tutaj z duchami?

         -  Myślę, że można tak to nazwać. Co gorsza, z początku w ogóle nie byliśmy gotowi na tę walkę. Zanim przerzuciliśmy się na plazmowe miotacze płomieni, strzelby kasetowe i amunicję z subatomowym ładunkiem kruszącym, prawie wszyscy nasi Strażnicy byli uzbrojeni standardowo w AGM-42/M2 załadowane zwykłymi nabojami pełnokalibrowymi. Przeciwko tym savashka były bezużyteczne. To dlatego w krótkim czasie mieliśmy wielu zabitych… a każdy z nich tylko zasilał szeregi ich armii.

         -  Okręt widmo, k***a mać – mruknął Jerzy. – Nie próbowaliście stamtąd uciec, ani wysłać w eter zawiadomienia o tym, co się dzieje?

         -  Mostek straciliśmy na samym początku, a wraz z nim główne stanowiska komunikacji – odparła Sarena. – Był tam oddział wojowników garave Atsury. Kiedy zorientowali się, że nie zdołają utrzymać pozycji, Atsura rozkazała im zniszczyć wszystkie najważniejsze stanowiska komputerowe, tak, aby tamci nie mogli przejąć kontroli nad okrętem.

         -  Ale teraz my także nie możemy nic zrobić – zauważył Sawicki z powątpiewaniem. – Nawet jeśli zdołamy opanować sytuację.

         -  My możemy jeszcze przywrócić funkcjonalność najważniejszych systemów. Część techników ocalała, posiadamy niezbędne części. Zresztą… – Sorevianka zawiesiła na chwilę głos – Wasza obecność całkiem zmienia postać rzeczy.

         -  Czyżby miała już pani w związku z nami jakieś plany?

         -  Wcześniej uznaliśmy, że jedynym wyjściem jest odzyskanie kontroli nad okrętem. Dlatego kazałam zebrać kompanię zdolnych do walki Strażników, przekazałam dowództwo suvore Saikanowi i wydałam mu rozkaz odzyskania mostka oraz dziobowych kwater załogi. Liczyłam, że z plazmowymi miotaczami płomieni zdołają się przedrzeć…

         -  Tak, wiem – wtrącił Jerzy. – Spotkaliśmy ich, zanim tutaj przyszliśmy.

         -  Jeśli nie będzie mi pan przerywał, szybciej pójdzie – odwarknęła Sarena. – Szanse na to, żebyśmy zdołali odzyskać okręt, są niewielkie. Jest nas za mało, a tamci mają jeszcze do dyspozycji mnóstwo ciał. Do tego z taką garstką wojowników, nie da rady opanować sytuacji na wszystkich pokładach jednocześnie. Więc planowaliśmy, że jeśli się nie powiedzie, po prostu wysadzimy okręt w powietrze. Wciąż trzymamy dyspozytornię reaktorów fuzyjnych, możemy wywołać w nich reakcję łańcuchową w razie potrzeby.

         -  A teraz, skoro tu jesteśmy? – zapytał Sawicki, choć w gruncie rzeczy domyślał się odpowiedzi.

         -  Możemy po prostu przedostać się do hangaru i ewakuować na wasze okręty. Jeśli wasi przełożeni w końcu wyślą kolejne desantowce, a my zdołamy utrzymać się do tego czasu…

         -  Myślę, że nie będziemy musieli czekać – zaoponował porucznik. – Wystarczy, że skorzystamy z desantowca, który pozostał w hangarze. Zostawiłem z nim dwóch żołnierzy, ale nie mam z nimi kontaktu – Jerzego nagle zmroziło, gdy zdał sobie sprawę z tego, co to może oznaczać. – Mogą już nie żyć… tamci mogli też zabić pilota… opanować jego ciało…

         -  Sihe – warknęła jaszczurzyca, podnosząc się nagle ze szpitalnego łóżka i stając chwiejnie na nogach, co spotkało się z głośnym protestem jednego z sanitariuszy; Sorevianka odprawiła go gestem. – Dlaczego nie dowiaduję się o tym od razu? Myślałam, że desantowiec po prostu was tutaj przywiózł, odleciał…

         -  On wciąż tam jest – Sawicki pokręcił głową – Przynajmniej taką mam nadzieję.

         -  To nas zmusza do zmiany planów – skonstatowała Sarena. – Przenosimy się do hangaru już teraz i czekamy na rezultat akcji Saikana. Muszę wydać rozkazy, wy także się przygotujcie.

         -  Moi żołnierze są ranni – zaprotestował Jerzy słabo. – Ja także oberwałem. Musimy najpierw…

         -  Macie pięć enelitów – ucięła Sorevianka. – Chyba że chcecie tu zostać. Mam mało żołnierzy, a ktoś musi osłaniać rannych i tych, którzy będą ich przenosić. Ilu was tutaj jest?

         -  Weszliśmy tylko jedną drużyną – odparł Sawicki – Druga sekcja znajdowała się na mostku, kiedy straciliśmy z nią kontakt… myślę, że wszyscy zginęli. Ze mną pozostało czterech Marines. Dwóch jest rannych, w tym jeden ciężko.

         -  Mało, cholernie mało – rzekła, wyraźnie starając się, aby zabrzmiało to zdawkowo, choć frustracja w jej głosie była wyczuwalna – Jeżeli to ma być wsparcie, jakiego nam udziela militarna potęga Unii Sprzymierzonych Światów, chętnie napiszę jakąś skargę… jeżeli wyjdę z tego żywa.

         -  Przepraszam… – Jerzy pozwolił sobie na kwaśny uśmiech – ale ile pani sama ma żołnierzy do dyspozycji? I ile ogólnie was ocalało?

         Sarena przez długą chwilę wpatrywała się w niego niczym rozwścieczony, drapieżny dinozaur. A potem nagle, zupełnie nieoczekiwanie, także wykrzywiła pysk w uśmiechu – sardonicznym i jak gdyby smutnym. Przez wzgląd na obnażone przez jaszczurzycę, ostre kły oraz brak wesołości, uśmiech ten sprawiał dość upiorne wrażenie.

         -  Mam w tej chwili dokładnie stu siedemdziesięciu czterech Strażników – odrzekła, z nagłą melancholią w głosie – w tym stu trzydziestu dwóch zdolnych do walki. Wraz z Saikanem wysłałam ich około setki. Oprócz tego, jest jeszcze sześćdziesięciu dziewięciu ocalałych członków załogi Asakei, którym w razie czego możemy dać broń.

         -  Rozumiem i dziękuję – Sawicki skinął głową, poważniejąc. – Proszę mi wybaczyć brak taktu. Przykro mi z powodu waszych poległych, ale na ich opłakiwanie przyjdzie czas później. Teraz musimy ocalić tych, którzy przeżyli.

         -  Również przepraszam – odrzekła Sarena – Ja również zapomniałam, że tam zginęli wasi towarzysze. Niestety, nie będzie można im wyprawić godnego pogrzebu, jeśli nas zaatakują.

 

* * *

 

         -  Oni chyba sobie, k***a, żartują – głos McGrudera był niewyraźny, przez wzgląd na krążące w jego organizmie środki przeciwbólowe. – Dopiero co tutaj trafiliśmy, a już mamy się stąd wynosić?

         -  Stul dziób – mruknął Sawicki. – Niektórzy z nich rozumieją esperanto. Poza tym, to nie do końca ich wina. Oni sami też zabierają stąd swoich rannych.

         Marine leżał na brzuchu na jednym ze szpitalnych łóżek, pozbawiony pancerza wspomaganego, który spoczywał w częściach na podłodze obok. Jeden z soreviańskich sanitariuszy właśnie kończył wyjmować fuzukenowe pociski, które przeszły na wylot przez ciało żołnierza, zatrzymując się dopiero na pancerzu na plecach. Jednocześnie mówił do Chase, która służyła jako tłumacz.

         -  Powiedział, że założy jeszcze prowizoryczne opatrunki, poda stymulanty i to niestety wszystko, co może zrobić – oznajmiła, zwracając się do porucznika. – Kończy nam się czas, a poza tym oni i tak nie mają tutaj zapasów krwi dla człowieka.

         -  Można się było tego spodziewać – burknął Jerzy. – Ty i Knut jesteście w porządku… ja będę mógł jeszcze przez kilka godzin chodzić z tą nogą, jak się nią zajmą… Fuchs wytrzyma chyba równie długo, przy dodatkowej dawce stymulantów, ale lepiej będzie, jak pomoże iść McGruderowi, bo obaj stracili sporo krwi, zwłaszcza McGruder. Czyli jest nas wszystkiego troje zdolnych do walki.

         Porucznik siedział na podłodze obok łóżka zajętego przez podwładnego Marine, oparty plecami o ścianę, z wyciągniętymi nogami. Sorevianie, instruowani przez niego, zdemontowali pancerz na prawej z nich, pospiesznie zajmując się raną. Na całe szczęście, choć pocisk i w tym wypadku przeszedł przez ciało na wylot, nie przestrzelił kości.

         -  Ilu ich tam właściwie jest? – rzucił McGruder. – Tych gadów-zombie?

         -  Masz na myśli to, ile te „duchy” mają ciał do dyspozycji? – odparł Sawicki. – Sądząc po randze Sareny, był tu zapewne cały pułk Strażników, około tysiąca żołnierzy. Dodaj do tego jakichś pięciuset członków załogi Asakei, bo mniej więcej tyle jaszczurów standardowo obsadza krążownik liniowy… i odejmij te dwieście kilkadziesiąt, które przeżyło.

         -  K***a mać – warknął Marine. – Przej***ne. Już lepiej chyba wysadzić okręt.

         -  Piep***nie. Z ich pomocą, może damy jeszcze radę się stąd wydostać.

         -  Nie starczy im paliwa do miotaczy, żeby spalić to całe ścierwo. – Jerzy pomyślał, że McGruder albo wpadł w skrajnie pesymistyczny nastrój, albo po prostu chciał za wszelką cenę wyrazić odrębne od jego własnego zdanie, mniej przychylne Sorevianom. – Jest tu tego…

         -  To „ścierwo” – odezwał się ktoś nagle, nieludzkim głosem – to byli niedawno nasi przyjaciele. Nasi towarzysze broni, bracia i siostry sivantien. To nie oni nas teraz atakują, ale savashka z tamtego okrętu.

         Wszyscy odwrócili się jak na komendę w stronę mówcy – był to jeden z soreviańskich Strażników, który przybył właśnie ze skrzynką narzędzi do ręcznego montażu pancerzy wspomaganych. McGruder, który obrócił głowę w jego kierunku, na dłuższą chwilę zamarł, nic nie mówiąc.

         -  Uprzedzałem – powiedział Sawicki z ironią w głosie.

         -  Karisu Sifure – ciągnął Sorevianin chłodnym tonem. – Znałem go, odkąd wstąpiłem do Strażników. Jeszcze dzisiaj jadłem z nim pemake przy jednym stole, a później musiałem spalić miotaczem jego ożywione ciało, które mnie atakowało. Nie pozostało z niego nic, co można byłoby pochować z honorami.

         -  Navela – rzuciła Chase do jaszczura. – En agrame sarei

         -  Sai, sai – uciął Sorevianin, machając lekceważąco dłonią. – Et nomide.

         -  Chcesz nam wszystkim powiedzieć – rzekła Jane ze złośliwym uśmiechem, zwracając się teraz do McGrudera – że już się poddajesz? Miałam o tobie lepsze zdanie. Wtedy, gdy te umarlaki nas osaczyły, to ty powiedziałeś, że jeszcze nas nie dorwały.

         -  Masz rację – mruknął Marine. – Co mu powiedziałaś?

         -  To nieważne. W każdym razie, nic obraźliwego, ani nic przykrego.

         Jaszczur, który wcześniej zwrócił McGruderowi uwagę, teraz kucnął na podłodze, rozkładając skrzynkę z narzędziami. Sanitariusze najwyraźniej również zadawali mu pytanie o to, co powiedział Terranin, gdyż spoglądali na niego znacząco. Zdawkowa odpowiedź Strażnika wskazywała, iż postanowił udzielić wymijającej odpowiedzi, podobnie jak Chase.

         Sanitariusz, który zajmował się McGruderem, oczyścił mu już rany i – nie mając czasu na założenie normalnego opatrunku – zabezpieczył je antyseptyczną, szybko tężejącą pianką w aerozolu. Właśnie przygotowywał uniwersalny injektor, by podać rannemu stymulanty, kiedy z oddzielnej części lazaretu przybyli Poulsson i Fuchs. Ten drugi na samym początku otrzymał pomoc medyczną – Sorevianie, pod kierunkiem obu Marines, zdążyli mu nawet z powrotem założyć część pancerza wspomaganego, osłaniającą tors.

         -  Chodźcie tu i pomóżcie – ponaglił ich Sawicki. – Mamy już cholernie mało czasu, a wy szybciej założycie McGruderowi kombinezon z powrotem.

         Samym porucznikiem mogli zająć się Sorevianie – jemu brakowało tylko tej części zbroi, która osłaniała nogę. Zerkając na chronometr, Jerzy stwierdził ze zdenerwowaniem, że przekroczyli już dany im przez Sarenę limit czasu pięciu enelitów – czyli w przybliżeniu siedmiu i pół minuty. Nie obawiał się, że Sorevianka może faktycznie kazać ich pozostawić, szczególnie że część jaszczurów też była jeszcze niegotowa. Lecz sam rozumiał konieczność jak najszybszego zebrania żołnierzy i wyruszenia w kierunku hangaru. Oddział soreviańskich marines pod komendą suvore – majora, pomyślał w duchu Sawicki – Saikana zapewne toczył jeszcze walkę, ale nie było wiadomo, czy w ogóle zostanie zwieńczona sukcesem. Ani też jak długo wytrzymają.

         Krótko po tym, jak porucznik sprawdził czas, do pomieszczenia weszła shivaren Sarena. Miała już na sobie brązowy, polowy mundur Strażników, a także pas z przytroczonym pistoletem – dużego kalibru, nieregulaminowym EG-45 – oraz długim nożem bojowym, bardziej przypominającym krótki miecz. Szła ostrożnie, oszczędzając usztywnioną nogę i trzymając lewą rękę na brzuchu, jak gdyby mogło to w czymkolwiek pomóc, gdyby jej rana się otworzyła.

         Sorevianka zamieniła najpierw kilka słów ze swoimi oficerami, po czym skierowała się do terrańskich Marines. Wyglądała na zaniepokojoną, co wcale nie dodawało Jerzemu otuchy.

         -  To wszystko idzie zdecydowanie za wolno – mruknęła, kiedy już się zbliżyła. – Kiedy wy będziecie gotowi?

         -  Tylko założymy kombinezony – odrzekł Sawicki. – Dwie minuty, góra.

         W rzeczywistości porucznik nie był tego pewien. Zakładanie pancerzy wspomaganych z pomocą automatycznych monterów było dziecinnie proste i szybkie, ale teraz musieli wykonać pracę ręcznie. Robili to wprawdzie już wcześniej – trening Marines obejmował ćwiczenia we wkładaniu zbroi w każdych warunkach – ale tak czy inaczej, musiało to zająć kilka minut. Jerzy zerknął na Chase, Poulssona i Fuchsa, którzy pomogli już McGruderowi włożyć izolacyjny kombinezon i teraz montowali na nim elementy pancerza.

         Zanim skończyli, przy głównym wejściu do lazaretu nastąpiło lekkie zamieszanie. Do środka wszedł jeden ze Strażników, w pełnym ekwipunku bojowym. Był ciężko ranny w tors – Jerzy z łatwością dostrzegł w nim wypalone pręgi od pazurów „nieumarłych” – i krwawił obficie z piersi i pyska, ale wydawało się, że niespecjalnie przeszkadza mu to w sprawnym poruszaniu. Inni Sorevianie ustępowali mu z drogi, kiedy on przez chwilę rozglądał się po pomieszczeniu. W końcu odnalazł wzrokiem Sarenę, która zaraz wyszła mu naprzeciw.

         -  Czy to jeden z tych, którzy poszli na mostek? – zapytał Fuchs. – Skąd on się tutaj wziął, do cholery? I o czym teraz gada?

         -  Jeśli sam nie będziesz gadał, może ci powiem – warknęła Jane, po czym skierowała spojrzenie na przybyłego jaszczura, który najwyraźniej zdawał raport dowódcy.

         -  To nie brzmi zbyt optymistycznie – mruknął Sawicki z niepokojem.

         -  Bo takie nie jest – burknęła Chase, po czym zaczęła pospiesznie tłumaczyć monotonnym głosem. – Powiedział, że… mostek nie jest opanowany… tamci zaszli grupę Saikana od tyłu, poruszając się od pokładu do pokładu… odcięli ich… wyrwali się na chwilę z okrążenia, ale mają spore straty… Saikan nie żyje, teraz dowodzi suvore Hinoda… zajęli pozycje, ale nie mogą już wykonać zadania… zabiją tylu, ilu zdołają, żeby dać nam czas…

         -  Dlaczego mnie to, k***a, nie dziwi? – odezwał się McGruder.

         -  Oczekujesz gratulacji za udane proroctwo? – rzekł Sawicki, po czym dodał, podnosząc głos i zwracając się do Poulssona i Fuchsa – Szybciej, do cholery! Załóżcie kombinezon temu kretynowi, a potem zbierajcie broń i przygotujcie się do akcji. Przynieście też mój karabin.

         Zaledwie skończył mówić, a zajmujący się nim Strażnik – ten sam, który wcześniej zwrócił uwagę w esperanto – zapiął ostatni zatrzask na jego nodze, kończąc ponowny montaż pancerza. W tej samej chwili do Terran ponownie podeszła Sarena.

         -  Nieważne, czy ktoś jest gotowy, czy nie – rzekła z irytacją – wyruszamy teraz. Hinoda długo się nie utrzyma, amunicja jej wojowników jest już pewnie na wyczerpaniu.

         -  Jesteśmy gotowi – oznajmił Sawicki, wstając powoli na równe nogi; prawa kończyna wciąż pulsowała lekkim bólem, ale pod wpływem stymulantów mógł na niej stać bez niczyjej pomocy – McGruder zaraz dołączy.

         -  Mam taką nadzieję – odrzekła Sarena, wyjmując z kabury pistolet i odbezpieczając go; towarzyszył temu narastający, niski dźwięk, gdy wbudowany w broń generator pola magnetycznego nabierał mocy. – Lżej ranni, którzy mogą sprawnie się poruszać, będą przenosili ciężej rannych. Ci w dobrym stanie osłaniają grupę. Prowadzi pięciu naszych z miotaczami płomieni, po prostu idziemy ustaloną wcześniej trasą. Trzymajcie się nas, jeśli nie chcecie tutaj zostać. Wszystko jasne?

         -  Oczywiście – odparł Jerzy, po czym dodał, tchnięty nagłą myślą. – A co z reaktorami? Nie możemy tak po prostu wywołać reakcji łańcuchowej, a nie da się tego zrobić zdalnie, ani z nikim porozumieć przez komunikator, żeby zainicjował ją na komendę…

         -  W dyspozytorni pozostawiłam Konaia, jednego z inżynierów – odrzekła jaszczurzyca, wyraźnie siląc się na obojętny ton. – Osłaniają go Eshiren, Itsare i Nakora. Utrzymają się, jak długo będą mogli i uruchomią sekwencję samozniszczenia. Kazałam im to zrobić najpóźniej za dwa ality.

         To znaczy około pół godziny, przeszło przez myśl Sawickiemu.

         -  Zostawiamy ich tam? – rzekł grobowym głosem. – Oni nie zdążą się uratować…

         -  Zgłosili się do tego zadania na ochotnika – syknęła Sarena. – Wolą zginąć honorową śmiercią, niż oddać ten okręt wrogowi. Żałuję ich losu, ale wierzę, że Feomar wynagrodzi ich poświęcenie, przyjmując do swego królestwa jako sivafarów.

         Porucznik miał co do tego poważne wątpliwości, lecz wolał nie wyrażać własnego zdania. Wprawdzie stosunek jaszczurów do własnej religii był daleki od fanatyzmu, ale lepiej było nie obrażać otwarcie ich wierzeń poprzez głośne podważanie istnienia bóstw oraz życia pozagrobowego.

         -  Jeszcze jakieś pytania? – rzuciła jaszczurzyca.

         -  Żadnych. Jesteśmy do waszej dyspozycji.

         -  Dobrze. Jeżeli dwaj wasi ranni… Jak oni się nazywają?

         -  Starsi szeregowi McGruder i Fuchs.

         -  Rozumiem. W każdym razie, jeżeli ci… McGruder i Fuchs – Sarena zniekształciła nieco brzmienie nazwisk, ale zasadniczo powtórzyła je prawidłowo – nie są zdolni do walki, ale wciąż mają siłę, żeby samodzielnie iść, niech poniosą rannych. Z tymi cholernymi pancerzami wspomaganymi, nawet wy Terranie dacie sobie chyba radę.

         -  Tak jest, pani pułkownik – odrzekł Sawicki, ignorując zawoalowany przytyk pod adresem wrodzonej fizycznej słabości ludzkiej rasy. – Zrobią to, jeżeli będą w stanie. Zaraz im przekażę.

         -  Byle szybko. Sanitariusze pokażą wam, kogo trzeba przenieść.

 

* * *

 

         -  McGruder, Fuchs – rzucił Sawicki – Jesteście z nami?

         -  Jesteśmy – odrzekł Fuchs, który wraz z drugim Marine niósł na noszach jednego z Sorevian. – Na całe szczęście, zdążyliśmy się zabrać z ostatnią grupą. Cholera, całkiem zapomniałem, że oni ważą z dwieście kilo.

         -  Przestań biadolić – mruknął Jerzy, choć w gruncie rzeczy było oczywiste, że Fuchs nie mówi poważnie; porucznik uznał to za dobry znak. – Nosisz pancerz wspomagany, jedziesz na solidnej dawce stymulantów i nie bez kozery wpakowali ci w mięśnie kilogram drutów w trakcie szkolenia. Powiedz lepiej, w jakim jesteście stanie i czy sobie radzicie.

         -  Staramy się za wami nadążyć – odrzekł Marine – ale musimy podążać z jaszczurami. Jest nas za mało, żeby osłaniać całą grupę, nawet nie chcę sobie wyobrażać, co się stanie, jeżeli jeden z tych…

         -  No to sobie nie wyobrażaj – przerwał Sawicki – i streszczaj się, bo potrzebuję jasnej oceny sytuacji, bez żadnego piep***nia. Uważasz, że macie siłę donieść tego gada do hangaru i nie zostać w tyle?

         -  Potwierdzam, panie poruczniku – odparł Fuchs. – Damy radę, niech się pan o nas nie martwi.

         -  Świetnie. Do zobaczenia na miejscu.

         Jerzy ponownie ujął w lewą dłoń uchwyt karabinu i wyrwał naprzód, mijając po drodze kolejne jaszczury z rannymi na noszach, by powrócić na swoją pozycję, obok Chase i Poulssona. Ci przeszli już dalej z innymi Sorevianami i kiedy porucznik wreszcie do nich dotarł, obserwowali właśnie jeden z bocznych korytarzy.

         Korowód, w jakim uczestniczyli, był co najmniej osobliwy. Sznur rannych i opatrzonych Sorevian, niosących na noszach swoich ciężej rannych pobratymców, zdawał się ciągnąć bez końca. Choć jaszczurów wymagających przenosin było relatywnie niewiele, ciasnota korytarzy okrętu utrudniała poruszanie się w takiej grupie, szczególnie że należało pozostawić nieco przestrzeni, aby sprawni żołnierze mogli eskortować pozostałych i posuwać się naprzód lub wstecz, zależnie od tego, gdzie wystąpiłyby problemy.

         Na razie nic ich nie zaatakowało i Sawicki był pewien, że Sorevianie dziękują za to Feomarowi czy też innemu z wyznawanych przez nich bóstw. Podobnie jak Fuchs, nie był w stanie wyobrazić sobie, jak mieliby zapewnić rannym ochronę w razie napaści, przy tak niewielkiej liczbie żołnierzy oraz przestrzeni, na jakiej rozciągnięty był korowód rannych. Nie chciał tego głośno mówić, ale podejrzewał, że część z nich po prostu nie przeżyje tego marszu.

         -  Kiedy mnie tu nie było – Jerzy zwrócił się do Jane – nie mieliście niczego na swoich sensorach?

         -  Nie, panie poruczniku – odrzekła Marine. – Cisza i spokój.

         -  Oby tak pozostało – stwierdził Sawicki, nie kryjąc niepokoju. – Tamci żołnierze, których Sarena wysłała na mostek, długo nie wytrzymają. W tej chwili pewnie nie mają już amunicji, nawet jeżeli jeszcze żyją.

         -  Nie będziemy nawet wiedzieli, kiedy konkretnie zginęli – zauważyła Chase – ani od kiedy będziemy mogli się spodziewać towarzystwa, w związku z tym.

         -  Chyba nas o tym jakoś zawiadomią? – zapytał Knut.

         -  Komunikatory nie działają, zapomniałeś?

         W tym momencie porucznik dostrzegł, że korytarzem od strony lazaretu zbliżają się do nich dwaj Strażnicy z miotaczami płomieni, którzy najwyraźniej skończyli już osłaniać poprzednie skrzyżowanie. Dał znak swoim żołnierzom, aby także przeszli do przodu, by zmienić soreviańskich żołnierzy w dalszej części korowodu. Eskorta starała się w ten sposób postępować stopniowo w ślad za rannymi i zapewniać im ochronę na tyle szczelną, na ile pozwalały okoliczności. Jednak wojowników zdolnych do walki było tak mało, że jedno skrzyżowanie mogły osłaniać naraz bardzo małe oddziały, po dwóch, trzech żołnierzy. Sawicki wątpił, że zdołaliby powstrzymać natarcie „nieumarłych”, gdyby ci zaatakowali nagle w dużej grupie. Starał się zatem nie myśleć o takim scenariuszu. Powtarzał sobie, że dotrą na miejsce bez szwanku, że cała ta ostrożność okaże się zbędna.

         -  Ile minęło czasu? – zapytała Chase, kiedy zajęli już miejsce przy kolejnym bocznym korytarzu. – Powiedział pan, że tamci w dyspozytorni reaktorów mieli uruchomić sekwencję samozniszczenia za pół godziny.

         -  Dopiero jedenaście minut – odrzekł Sawicki – a sama reakcja łańcuchowa pewnie też zajmie parę minut, zanim reaktory eksplodują. Nie obawiałbym się, że okręt wyleci w powietrze, nim zdążymy uciec. Bardziej martwi mnie…

         Urwał, dosłyszawszy nieludzkie okrzyki dochodzące z korytarza, którym poruszali się ranni. Odwrócił się gwałtownie w tamtym kierunku, odruchowo unosząc broń.

         To, co zobaczył, sprawiło, że w pierwszej chwili zamarł w bezruchu.

         U stóp dwóch członków załogi Asakei spoczywały nosze z ciężko rannym Strażnikiem, którego jeszcze przed chwilą nieśli. Jego ciało było teraz rozświetlone upiorną, błękitną poświatą.

         Wszystko potoczyło się bardzo szybko.

         Leżący na noszach jaszczur gwałtownie kopnął w goleń stojącego przed nim pobratymca, jednocześnie uderzając drugiego z nich uzbrojoną w pazury dłonią. Jego szpony, jarzące się błękitnym blaskiem, rozerwały skórę i mięśnie na nogach obu Sorevian, którzy upadli na podłogę z rykami bólu. Ożywieniec natychmiast się poderwał i dopadł jednego z nich, rozrywając mu szyję, zanim ten zdążył zareagować. Drugi z niedawnych nosicieli rannego odsunął się gwałtownie, stając na nogi, przez co wpadł na innego jaszczura, który niósł nosze jako poprzedni. Natychmiast powstało zamieszanie, kiedy wszyscy nieuzbrojeni Sorevianie usiłowali teraz odsunąć się od „nieumarłego”.

         Na miejsce zajścia przepchnął się uzbrojony Strażnik, jeden z dwóch, którzy wcześniej zajęli miejsce terrańskich Marines na skrzyżowaniu. Uniósł posiadany miotacz, ale nie wypalił. Musiał zdać sobie sprawę, że jeśli użyje broni, może zabić lub zranić także inne jaszczury, stojące w korytarzu, więc teraz zawahał się.

         Ta chwila wahania kosztowała go życie.

         W momencie, gdy „nieumarły” stanął już na równe nogi, Strażnik porzucił miotacz i sięgnął do rękojeści noża, ale nie zdążył. Ożywieniec dopadł go i chlasnął szponami po szyi. Wojownik cofnął się, lecz niedostatecznie szybko, przez co pazury cięło go w gardło. Pomimo tego, jaszczur zablokował kolejny cios napastnika i zaczął się z nim mocować, najwyraźniej ignorując ból. Nie ulegało jednak wątpliwości, że zaraz umrze.

         Ujrzawszy, jak błękitna poświata ogarnia kolejnego Sorevianina – tego, któremu napastnik rozerwał gardło – Sawicki wreszcie oprzytomniał i uznał, że pora interweniować.

         Nie mógł strzelić z obecnej pozycji, nie ryzykując trafienia jednego z jaszczurów, więc ruszył naprzód, szarżując na „nieumarłego”, który w końcu przezwyciężył słabnący opór soreviańskiego wojownika i zadał mu cios w pierś, po czym powtórnie ciął po szyi, tym razem całkiem rozrywając gardło. Strażnik osunął się na kolana, gdy do walki włączył się Jerzy. Nie tracąc czasu, porucznik po prostu natarł ramieniem na ożywieńca, przypierając go do ściany. Przeszło mu przez myśl, że zapewne połamał przeciwnikowi kilka żeber, ale to nie mogło zrobić na „nieumarłym” żadnego wrażenia. Opętany jaszczur tylko przez bardzo krótką chwilę sprawiał wrażenie oszołomionego atakiem i zaraz sięgnął Sawickiemu do gardła. Marine jednak zdążył już wycelować karabinem w nasadę jego ramienia i odciął je, zanim padł cios. Odtrącił drugą kończynę i cofnął się dwa kroki wstecz, tym razem celując w uda. Beznogi ożywieniec padł na podłogę, a błękitna poświata opuściła wreszcie jego ciało w momencie, gdy Sawicki odciął mu łeb.

         Natychmiast odwrócił się w stronę drugiego „nieumarłego”, gotów rozprawić się także z nim, ale ku swojej uldze stwierdził, że Chase już się nim zajęła. Właśnie stała nad jego pozbawionym rąk i nóg korpusem, który także nie jaśniał już błękitem.

         Blask zaraz pojawił się jednak ponownie – tym razem dochodził od ciała Strażnika, który interweniował jako pierwszy.

         -  Nie, wy skur****ny – warknął Jerzy i natychmiast pozbawił ciało rąk, a potem głowy. Jane zajęła się nogami i na tym się skończyło.

         Sawicki rozejrzał się, ale nie dostrzegł już żadnego innego „nieumarłego”. Odetchnął, po czym sięgnął do ładownicy, wyjmując nową baterię do karabinu.

         -  K***a – rzucił, nie kryjąc wściekłości i frustracji. – Jak to się, do cholery, stało? Mieli nie opanowywać ciał żywych…

         -  Tamten był już martwy – rzekła Chase ponurym głosem; widocznie musiała zrozumieć okrzyki Sorevian. – Po prostu zmarł od ran.

         -  Świetnie, naprawdę zaku***ście – wycedził Jerzy, po czym opanował się. – Dołącz do kumpla tego zabitego, ja zostanę z Knutem. Nadal osłaniamy tę ekipę.

         Jaszczury dość szybko się otrząsnęły i na powrót zaprowadziły porządek w swoich szeregach. Lecz teraz poruszały się znacznie szybciej, jak gdyby chcąc ewakuować rannych możliwe wcześnie, by nie dopuścić do kolejnych śmierci. Na początku spowodowało to lekki tłok – z braku odpowiedniej komunikacji, nie można było przekazać wszystkim Sorevianom na przedzie, aby zwiększyli tempo. W efekcie ci z tyłu napierali w pośpiechu na swoich pobratymców, powodując bałagan. Wieści o incydencie rozeszły się jednak dość szybko i wkrótce cały korowód poruszał się znów jednostajnym tempem.

         Sawicki i Poulsson opuścili sektor z pomieszczeniami mieszkalnymi – dalej znajdowały się już magazyny i główna winda do hangaru. Przez ten czas porucznik nie był świadkiem żadnego nowego ataku, ale odgłosy walki dochodzące od strony dziobu nie nastrajały go optymistycznie. Grupa uderzeniowa Strażników najwyraźniej została już wybita i teraz awangarda eskorty stawiała czoło natarciu „nieumarłych”. Oznaczało to, że ożywieńcy mogą lada chwila zaatakować z dowolnej innej strony – nie stanowiło problemu obejście pozycji bronionej przez Sarenę i jej podwładnych.

         Na całe szczęście, nie byli już całkiem osamotnieni. Z przedniej części korowodu zaczęli ku nim ściągać dodatkowi soreviańscy marines. Trzech z nich dołączyło do Jerzego i Knuta. Porucznik rozpoznał w jednym z przybyłych oficera, który zaprowadził go do Sareny. Sorevianin osłonił swoją twarz, dzięki czemu Sawicki mógł go zidentyfikować po jego kate – niewielkiej plamie z jaśniejszych łusek na czole, przypominającej nieco końską gwiazdkę.

         -  Znów się spotykamy – rzekł jaszczur sarkastycznie. – Czy działo się coś jeszcze, poza tym rannym, który umarł na noszach?

         -  Na szczęście, nie – mruknął Jerzy w odpowiedzi. – Co się tam dzieje na przedzie?

         -  Idą głównym korytarzem, ale trzymamy ich w ryzach. Pewnie zaraz zaatakują z innej strony, ale to już nie potrwa długo. Większość rannych zjechała już na dół, do hangaru, więc mogliśmy się przenieść do tyłu, żeby wam pomóc.

         -  Dziękuję. Zaczynam mieć nadzieję, że wszyscy wyjdziemy z tego żywi. – Sawicki milczał przez krótką chwilę, po czym dodał – Tak przy okazji… widzimy się już drugi raz, a pan wciąż się nie przedstawił.

         -  Derian Zakure – odrzekł Sorevianin – i nie jestem żadnym „panem”. Ty, człowieku, także do tej pory się nie przedstawiłeś. W każdym razie nie mnie.

         -  Porucznik Jerzy Sawicki. Już to mówiłem, może i nie tobie, ale kiedy obaj byliśmy u Sare…

         -  An kevasa! – zawołał nagle jeden z towarzyszących Zakuremu Strażników.

         Sawicki nie potrzebował tłumacza, aby wiedzieć, o co chodzi – widział odczyty sensorów, a po chwili z załomu korytarza, którego właśnie pilnowali, wynurzyła się cała grupa „nieumarłych”, wśród których dostrzegł także uzbrojonych żołnierzy. Natychmiast uniósł karabin, koncentrując się właśnie na nich i wespół z Poulssonem i Zakurem celując tak, aby uszkodzić ich broń. Tylko oni stwarzali realną groźbę – mogli razić na odległość, której plazmowe miotacze płomieni nie dosięgały. Dwaj inni przybyli Sorevianie byli gotowi, by spalić tych wrogów, którzy podeszliby zbyt blisko.

         Dochodzące go teraz z różnych kierunków odgłosy uświadomiły mu, że „nieumarli” przypuścili ostatni atak, ze wszystkich stron. Zostało już bardzo niewielu rannych do ewakuacji, ale czas zdawał się teraz ciągnąć niemiłosiernie. Nie mieli tak dużo amunicji, by móc długo stawiać opór przeciwnikom.

         -  Itsake! – zawołał Zakure, po czym dodał w esperanto – Muszę zmienić magazynek!

         W tym momencie Jerzy usłyszał za plecami znajomy głos.

         -  Panie poruczniku! To koniec ewakuacji!

         Sawicki odwrócił się odruchowo i dostrzegł Fuchsa, który podążał korytarzem, wciąż trzymając za nosze. Ku zdumieniu oficera, z drugiej strony trzymał je jakiś Sorevianin. Przez chwilę zastanawiał się gorączkowo, co mogło się stać z McGruderem, ale wkrótce otrzymał odpowiedź na to pytanie. Zaraz za rannym, którego pomagał przenosić Fuchs, pochód zamykali dwaj Strażnicy, przenoszący ostatniego rannego, którego po prostu wlekli ze sobą, z ramionami założonymi za ich szyje.

         Rannym był właśnie McGruder.

         -  Poruczniku! – zawołał nagle Fuchs – Niech pan strzela, do cholery!

         Jerzy zignorował ten przejaw niesubordynacji, gdyż momentalnie uświadomił sobie z przerażeniem, że wpatrzony w Fuchsa i McGrudera, zaniedbał obronę bocznego korytarza.

         Idioto! – ryknął na siebie w myśli, oddając strzał do „nieumarłego”, który już w niego mierzył.

         Skrzyżowanie było już zajęte tylko przez uzbrojonych żołnierzy. Strzelali we wszystkich trzech kierunkach, z których tłumnie nadchodzili wrogowie. Ci byli już na tyle blisko, że wreszcie odezwały się plazmowe miotacze płomieni.

         -  Surita! – rozległy się krzyki – Surita!

         Domyślając się, o co chodzi, Sawicki sięgnął do pasa po granat. Sorevianie uzbrojeni w miotacze podtrzymywali ogień, podczas gdy ich pobratymcy – wespół z Jerzym, Knutem oraz Jane, która dołączyła wreszcie do kolegów – cisnęli ładunki wybuchowe w głąb korytarzy.

         Podmuch z trzech stron jednocześnie omal nie powalił Sawickiego na ziemię, lecz porucznik utrzymał równowagę i zaraz dołączył do Sorevian, którzy zaczęli wycofywać się w ślad za rannymi, ponaglani okrzykami oficerów.

         Terranie podążyli już w głąb korytarza i teraz wyłącznie Strażnicy podążali w ariergardzie, osłaniając całą grupę, która podążała już wprost do magazynu z główną windą.

         Na miejscu Jerzy zastał shivaren Sarenę, która wyszła z walki bez żadnych nowych obrażeń. Nie miała już pistoletu, który najwyraźniej porzuciła po wyczerpaniu amunicji. W ręce dzierżyła nóż. Krew na klindze wskazywała, że jeden z „nieumarłych” podszedł zbyt blisko niej.

         -  Do windy! – zawołała, powtarzając podobne polecenie we własnym języku.

         Nie trzeba było tego nikomu dwa razy powtarzać. Znów padły okrzyki „surita!” i jaszczury cisnęły w obu kierunkach korytarza pozostałe posiadane granaty. Terrańscy Marines nawet nie czekali na efekt, tylko od razu wpadli do tego samego magazynu, poprzez który jeszcze niedawno dostali się na pokład Asakei. Winda już do nich jechała, choć Sawickiemu wydawało się, że robi to zdecydowanie zbyt wolno.

         Ostatni spośród Sorevian w końcu dołączyli do nich, zaś ostatni żołnierz zamknął i zablokował drzwi wejściowe. Jerzy obawiał się, że to nie powstrzyma „nieumarłych” na długo i wkrótce się przekonał, że faktycznie tak jest. Po kilku chwilach od zamknięcia drzwi, usłyszał dźwięk rozdzieranego metalu. Najwyraźniej pazury ożywieńców – wzmocnione, jak podejrzewał Sawicki, ciemną energią – potrafiły przedostać się przez materiał, z jakiego wykonane były grodzie. W drzwiach pojawiła się wyrwa, przez którą można było dostrzec otoczoną błękitną poświatą, szponiastą dłoń.

         Na całe szczęście, do tej chwili wszyscy ocaleli żołnierze zajęli już miejsca w windzie i zanim „nieumarli” zdążyli ich dopaść, zjeżdżali na dół. Wszyscy spoglądali, jak nad nich głowami zamykają się grube, zbrojone wrota, oddzielające hangar od pomieszczeń załogi.

         -  Przez to już się nie przedrą – stwierdziła Sarena – a nawet jeśli to zrobią, nieprędko im się uda. – Sorevianka spojrzała na Sawickiego i zapytała – Macie jeszcze jakieś straty?

         -  Nikt nie zginął – odrzekł porucznik. – Tylko McGruder znów został ciężko ranny. Po tym, co zobaczyłem… sam nie wiem, czy to przeżyje.

         Jaszczurzyca zwróciła się teraz do jednego ze swoich oficerów, podczas gdy Jerzy odwrócił się od niej, spoglądając na hangar. Na posadzce spoczywali ułożeni na noszach ranni, usytuowani w równych rzędach. W ich pobliżu znajdowali się ich pobratymcy, którzy odnieśli mniej poważne obrażenia, a także sanitariusze.

         Uwagę Sawickiego zwróciło jednak całkiem co innego.

         Okolica elektromagnetycznej katapulty, gdzie pozostawili swój desantowiec, była zupełnie pusta. Porucznik nie widział ani samej maszyny, ani pilnujących jej wcześniej Fincha i Huanga, nawet ich ciał. Niczego.

 

To be continued...

14 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Nawet nie pytaj... W tej chwili przymierzam się do czegoś innego, choć szanse na powodzenie są niewielkie.

A co ostatnio porabiasz, że postanowiłeś (jak niedawno oznajmiłeś) całkiem zrezygnować z użerania się z amatorską pisaniną (z drobnym wyjątkiem w postaci tych paru projektów, których jeszcze nie zamknąłem)?

Link do komentarza

Cóż, wtedy, gdy o tej rezygnacji pisałem (czyli na początku marca), po prostu doszedłem do dość brutalnego wniosku, że czytanie dzieł zawodowych pisarzy, które przeszły przez profesjonalną redakcję, da mi więcej niż zapoznawanie się z twórczością amatorską. Teraz natomiast studiuję zaocznie, pracuję, próbuję dopiąć kilka spraw, a wkrótce muszę zacząć pracę magisterską, więc na drodze stoi mi zwyczajnie brak czasu. Nawet pisanie prozy idzie mi koszmarnie wolno, ale to akurat też dlatego, że chociażby do aktualnie tworzonej przeze mnie powieści straciłem serce i poważnie rozważam, czy po prostu nie zamieścić jej w sieci.

Niemniej jednak do czytania twórczości amatorskiej planuję powoli wrócić, bo w sumie i w tym segmencie da się znaleźć naprawdę przyzwoite utwory. Poza tym, tak po prawdzie, brakuje mi komentowania takich tekstów. biggrin_prosty.gif

Link do komentarza

Drugą część "Odkrycia" już ogarnąłem, a jakże. I... jest OK. Po prostu. Zastanawiam się tylko, czy wyjaśnienie obecności "nieumarłych" poprzez wątek nadprzyrodzony pasuje jeszcze do tego uniwersum, które jak na SF stara się być w miarę realistyczne. Z drugiej strony podczas czytania mi to nie przeszkadzało, a wiadomo - jeśli coś zgrzyta dopiero później, to przeważnie się nie liczy.

Ze spraw technicznych tylko kilka kwestii dialogowych zawiało mi sztucznością.

Link do komentarza

Drugą część "Odkrycia" już ogarnąłem, a jakże. I... jest OK. Po prostu.

No cóż, bywało gorzej. Zdarzało się, że wprawdzie było OK, ale poza tym miałeś jednak listę zastrzeżeń co do tego czy tamtego. :P

Zastanawiam się tylko, czy wyjaśnienie obecności "nieumarłych" poprzez wątek nadprzyrodzony pasuje jeszcze do tego uniwersum, które jak na SF stara się być w miarę realistyczne.

Psioniki i psychotroników to nie dotyczy. Zresztą, to jest w sumie jeden mianownik, do którego sprowadzam całkiem sporo zjawisk nadprzyrodzonych. Duchy, na przykład, to w żargonie psioników mojego uniwersum "markery psychiczne zmarłych". A w tym wypadku idzie o pewną "rasę" (jeśli można to tak nazwać), na psionice bazującej, która jest wprawdzie elementem lore mojego uni (ergo, to opowiadanie jest kanoniczne), ale... no cóż, na razie owiana jest tajemnicą. Pamiętasz, jak dawno temu, w temacie Proza, mówiłem ci o trzech rasach, które trzymam w sekrecie? To jest jedna z nich.

Link do komentarza
No cóż, bywało gorzej. Zdarzało się, że wprawdzie było OK, ale poza tym miałeś jednak listę zastrzeżeń co do tego czy tamtego. :P

Czyżbyś sugerował, że przez tę przerwę w komentowaniu tekstów wypadłem z formy? :D

Psioniki i psychotroników to nie dotyczy.

Goddammit. Nie wiem, jak mogłem o tym zapomnieć.

Pamiętasz, jak dawno temu, w temacie Proza, mówiłem ci o trzech rasach, które trzymam w sekrecie? To jest jedna z nich.

Hm, pamiętam, że coś takiego pisałeś. Czyli - wytoczyłeś ciężką artylerię.

Link do komentarza

Hmm, jak by to delikatnie powiedzieć... Dość długo zajęło mi czytanie tego fragmentu, a to niestety chyba głównie dlatego, że fragment jest... raczej nudny.

Może byłoby mi prościej, gdyby przeczytał jeszcze raz początek i pamiętał kto jest kim, ale nawet poza tym opisy akcji tutaj są takie dość nijakie. Tak bardzo koncentrujesz się na logistyce, kto gdzie stoi, że w ogóle nie ma żadnego napięcia w czasie walki. Pomijając już fakt, że "ciężko uzbrojona banda masakruję hordę bezmózgich zombie" jest sytuacją, w której ciężko o emocje; w pierwszym rozdziale jakoś lepiej ci to wyszło, bo zombiaki zdawały się stanowić jakieś zagrożenie. Tutaj... właściwie nic się nie dzieje ważnego, jedyny fragment, który mnie zainteresował, to opowiadanie Sorevian o tym, co się wydarzyło. Poza tym, wszystko można byłoby streścić jako "i doszli do hangaru".

No i... plus za nawiązanie do Mass Effecta? (Sarena...) :P

Mimo to, Jerzemu z trudem przyszłoby rozpoznanie jej jako samicy, z racji braku widocznych organów płciowych. Od samców odróżniała ją jedynie bardziej wysmukła sylwetka oraz inny głos ? wyższy i bardziej dźwięczny, choć wciąż mało kobiecy.
Ok... mimo wszystko jestem zdania, ze przychodzi taki czas, że należy sobie powiedzieć "dość". Czy zamierzasz to powtarzać za każdym razem w każdym opowiadaniu, w którym pojawi się jakakolwiek Sorevianka?
Poruszają nimi jak marionetkami, przez co nie przejmują się ranami, jakie im zadajemy.
Chyba "porusza nimi", bo mówimy o sile, a póki co nikt nie ma przesłanek do wnioskowania, ile jest wrogich bytów.
Ty i Knut jesteście w porządku?
Sam jestem temu często winien, więc może nie powinienem się czepiać... ale gwoli dążenie do doskonałości się czepię: anglicyzm.
- Nie starczy im paliwa do miotaczy, żeby spalić to całe ścierwo. ? Jerzy pomyślał, że McGruder albo wpadł w skrajnie pesymistyczny nastrój, albo po prostu chciał za wszelką cenę wyrazić odrębne od jego własnego zdanie, mniej przychylne Sorevianom
I znowu, czy w prawie każdym opowiadaniu musimy przerabiać ten schemat, że ktoś Sorevian lubi, a ktoś mniej? Zwłaszcza, że motywacje postaci są w takich przypadkach na ogół kropka w kropkę identyczne (pomijając Richtera, ale to zamierzchła przeszłość uniwersum).
Oddział soreviańskich marines pod komendą suvore ? majora, pomyślał w duchu Sawicki
I znowu: zamierzasz bez końca wstawiać takie tłumaczące wstawki?
przez co wpadł na innego jaszczura, który niósł nosze jako poprzedni.
Znaczy, wpadł na jaszczura, który wcześniej niósł te nosze, które teraz niósł on?
sięgnął do rękojeści noża ? długiego ostrza, przypominającego raczej krótki miecz
Powtarzasz się! Już wcześniej opisywałeś ten nóż! I w tym momencie, biorąc pod uwagę ilość informacji, które machinalnie powtarzasz znów i znów, straciłem cierpliwość.
Sorevianin osłonił swoją twarz, dzięki czemu Sawicki mógł go zidentyfikować po jego kate
Osłonił, czy odsłonił?
Link do komentarza

Czyżbyś sugerował, że przez tę przerwę w komentowaniu tekstów wypadłem z formy?

No, nie wiem... a jak ty uważasz?

Psioniki i psychotroników to nie dotyczy.

Goddammit. Nie wiem, jak mogłem o tym zapomnieć.

Starość nie radość... chytry.gif

Może byłoby mi prościej, gdyby przeczytał jeszcze raz początek i pamiętał kto jest kim, ale nawet poza tym opisy akcji tutaj są takie dość nijakie. Tak bardzo koncentrujesz się na logistyce, kto gdzie stoi, że w ogóle nie ma żadnego napięcia w czasie walki.

No, nie wiem.. chciałem po prostu, żeby było jasne, jak to wyglądało. Ciężko to precyzyjnie i zarazem zwięźle opisać, kiedy wiele rzeczy naraz się dzieje. A napięcie... liczyłem tu na samo wywołanie świadomości, że skoro jeden z pacjentów nagle zmarł na noszach, to zaraz może być więcej takich przypadków i wszystko diabli wezmą. A Sawicki widzi tylko bardzo mały odcinek "korowodu" i przez brak łączności nie ma zielonego pojęcia, co się dzieje.

Pomijając już fakt, że "ciężko uzbrojona banda masakruję hordę bezmózgich zombie" jest sytuacją, w której ciężko o emocje

Bezmózgie zombie nie używają broni... Poza tym, przyznam, że w wersji alfa napisałem tak, że przez nieuwagę Sawickiego (kiedy zagapił się na McGrudera, wleczonego przez jaszczury), zginął jeden z podwładnych Zakurego, że ten drugi miał mu to mieć później za złe... ale uznałem, że i tak nie zdążę już tego rozwinąć i że to nie będzie do niczego w ostatecznym rozrachunku prowadziło. Więc wyrzuciłem.

No i... plus za nawiązanie do Mass Effecta? (Sarena...)

Hm... rzeczywiście, nie zauważyłem...

Ok... mimo wszystko jestem zdania, ze przychodzi taki czas, że należy sobie powiedzieć "dość". Czy zamierzasz to powtarzać za każdym razem w każdym opowiadaniu, w którym pojawi się jakakolwiek Sorevianka?

OK, no to jak mam w końcu zrobić? Poza garstką czytelników, nikt mojego uniwersum nie zna - jak kolejny chętny, zaczynający od pierwszego z brzegu opowiadania, ma wiedzieć, co było już wytłumaczone w innym? Jeśli kiedyś zaistnieję na łamach czasopisma czy półkach księgarni, stanie się to całkowicie zbędne, ale na razie... No co, mam odsyłać do innych opowiadań "bo tam to było wytłumaczone"?

I znowu, czy w prawie każdym opowiadaniu musimy przerabiać ten schemat, że ktoś Sorevian lubi, a ktoś mniej? Zwłaszcza, że motywacje postaci są w takich przypadkach na ogół kropka w kropkę identyczne (pomijając Richtera, ale to zamierzchła przeszłość uniwersum).

No, nie wiem - może po prostu wydaje mi się, że niechęć do jakiejś grupy etnicznej wynika przeważnie właśnie z uprzedzeń? Z kolei wydaje mi się dziwny koncept takiego opowiadania, gdzie żaden z homo sapiens nie ma nic przeciwko jaszczurom. Tego typu indywidua zdarzają się zawsze i wszędzie. Poza tym, zwykle i tak nie zagłębiam się szczególnie w ten motyw.

I znowu: zamierzasz bez końca wstawiać takie tłumaczące wstawki?

Mogę bez problemu wywalić, ale... skąd wtedy będzie wiadomo, o co w ogóle chodzi? Jest to szczególnie uciążliwe, gdy Sarena podaje czas, jaki im pozostał - skąd czytelnik ma wziąć wyobrażenie, ile to są dwa ality albo pięć enelitów?

Znaczy, wpadł na jaszczura, który wcześniej niósł te nosze, które teraz niósł on?

Eee... nie. Chodzi o to, że był poprzedni w "korowodzie".

Powtarzasz się! Już wcześniej opisywałeś ten nóż! I w tym momencie, biorąc pod uwagę ilość informacji, które machinalnie powtarzasz znów i znów, straciłem cierpliwość.

Ajć... to akurat śmieci z wersji alfa. Pierwotnie dałem Sarenie jeden z tych długich mieczy, o których dyskutowaliśmy, ale ponieważ mnie przekonałeś do zarzucenia pomysłu, wyrzuciłem miecz, dałem ten nóż i go opisałem. Zapomniawszy, że taki opis pojawił się też później.

A z tymi informacjami powtarzanymi co opowiadanie... patrz powyżej, jak mam to inaczej rozwiązać? Nie jestem twórcą takiego uniwersum, o którym pewne dane byłyby powszechnie znane.

Generalnie... jeszcze więcej powodów do radości, że dałem sobie spokój z wysyłaniem tego opowiadania do NF. Tak się skupiłem na genezie całej intrygi (jak powiedziałem już Knight Martiusowi, jest to dla mojego uni kanoniczne), że za mało uwagi poświęciłem warstwie narracyjnej.

Poza tym... Kefcia, dlaczego nie odpisałeś na mój ostatni e-mail? :(

Link do komentarza

No, nie wiem.. chciałem po prostu, żeby było jasne, jak to wyglądało. Ciężko to precyzyjnie i zarazem zwięźle opisać, kiedy wiele rzeczy naraz się dzieje. A napięcie... liczyłem tu na samo wywołanie świadomości, że skoro jeden z pacjentów nagle zmarł na noszach, to zaraz może być więcej takich przypadków i wszystko diabli wezmą. A Sawicki widzi tylko bardzo mały odcinek "korowodu" i przez brak łączności nie ma zielonego pojęcia, co się dzieje.

Cóż... ja w ogóle nie załapałem, że ten brak łączności miał wywoływać napięcie (co może być winą mojej nieuwagi), albo się to jakoś uabstrakcyjniło przez te narzekania marines. A sytuacja z pacjentem tak szybko się ustabilizowała, że ciężko było ją uznać za wzbudzającą emocje. Wystarczy zagwarantować, że przy każdych noszach będzie ze dwóch Terran, i pojedynczy zombiak nie ma żadnego znaczenia.

Bezmózgie zombie nie używają broni... Poza tym, przyznam, że w wersji alfa napisałem tak, że przez nieuwagę Sawickiego (kiedy zagapił się na McGrudera, wleczonego przez jaszczury), zginął jeden z podwładnych Zakurego, że ten drugi miał mu to mieć później za złe... ale uznałem, że i tak nie zdążę już tego rozwinąć i że to nie będzie do niczego w ostatecznym rozrachunku prowadziło. Więc wyrzuciłem.

Tylko że na dobrą sprawę ten rozdział nie zawiera za bardzo niczego. Tylko ekspozycja Sareny posuwa fabułę do przodu.

OK, no to jak mam w końcu zrobić? Poza garstką czytelników, nikt mojego uniwersum nie zna - jak kolejny chętny, zaczynający od pierwszego z brzegu opowiadania, ma wiedzieć, co było już wytłumaczone w innym? Jeśli kiedyś zaistnieję na łamach czasopisma czy półkach księgarni, stanie się to całkowicie zbędne, ale na razie... No co, mam odsyłać do innych opowiadań "bo tam to było wytłumaczone"?

Pytanie, po jakim "zaistnieniu" uznasz, że już możesz przestać tłumaczyć wszystko czytelnikom za każdym razem? I że będziesz mógł już odesłać czytelników do swoich poprzednich dzieł?

Moim zdaniem robisz błędne założenie, że czytelnik powinien znać twoje uniwersum. Powinien znać tylko tyle, ile jest konieczne do zrozumienia opowiadania.

Mój prywatny gust jest taki, że cenię takie opowiadania, gdzie opisy odpowiadają punktowi widzenia bohaterów. Wtedy można się wczuć w przedstawiany świat, a nie mieć z kolei wrażenia, że siedzi się przed dziełem zbyt chętnego autora, który chce wszystko jak najdokładniej pokazać.

Spójrzmy na tę sytuację z Sareną, chociażby. Jak dla mnie, spokojnie mógłbyś wspomnieć w scenie z Sawickim i Sareną: 1) że z pewnymi kłopotami rozpoznał ją jako samicę, 2) że odrzuciła kołdrę i siadła przed nim naga i nikogo to nie ruszyło. KONIEC.

W ten sposób komunikujesz, że 1) obie płcie są u jaszczurów podobne; nie potrzeba się rozpisywać o męskich głosach, podobnych posturach, itd. bo to nie ma znaczenia, 2) z jakiegoś powodu nikt nie widzi nic niestosownego w nagich jaszczurach. To wystarczy. Jeśli jakiś czytelnik potem spyta, czy w takim razie Sorevianki nie mają cycków, to już kwestia jego interpretacji.

Bo kiedy zaczynasz się tłumaczyć z tego, jak to Sorevianki nie są kobiece, albo jak to nie mają zewnętrznych narządów płciowych, to nie mówisz tego w kontekście bohaterów opowiadania, tylko ordynarnie uprawiasz ekspozycję wprost do czytelnika. Bo taki Sawicki, nawet jeśli nie widział nigdy Sorevianki żadnej, to powinien o tych dwóch faktach wiedzieć, zatem nie powinny go dziwić, zatem ten akapit przemyśleń należy wywalić.

A w kontekście tego drugiego powtórzenia: nie ma żadnego znaczenia dla opowiadania, która soreviańska ranga odpowiada której terrańskiej, jeśli tylko jasne jest, kto jest nad kim. Wyjaśnianie struktury zostaw może na coś innego, niż krótkie opowiadanie nijak nie związane z oficerstwem.

No, nie wiem - może po prostu wydaje mi się, że niechęć do jakiejś grupy etnicznej wynika przeważnie właśnie z uprzedzeń? Z kolei wydaje mi się dziwny koncept takiego opowiadania, gdzie żaden z homo sapiens nie ma nic przeciwko jaszczurom. Tego typu indywidua zdarzają się zawsze i wszędzie. Poza tym, zwykle i tak nie zagłębiam się szczególnie w ten motyw.

Więc jeśli się nie zagłębiasz, to nie ładuj go tam, gdzie jest niepotrzebny. Owszem, takie indywidua są, ale ty nie rozwijasz ani ich, ani tego wątku, więc pozostaje nam tylko zasygnalizowany motyw który widzieliśmy w tysiącach innych historii (racism's bad, mmmkay?).

Mogę bez problemu wywalić, ale... skąd wtedy będzie wiadomo, o co w ogóle chodzi? Jest to szczególnie uciążliwe, gdy Sarena podaje czas, jaki im pozostał - skąd czytelnik ma wziąć wyobrażenie, ile to są dwa ality albo pięć enelitów?

Akurat o czas, racz zauważyć, nie narzekałem, bo to akurat miało znaczenie dla fabuły...

Eee... nie. Chodzi o to, że był poprzedni w "korowodzie".

To ja bym zamienił "jako poprzedni" na "za nim", czy coś...

Poza tym... Kefcia, dlaczego nie odpisałeś na mój ostatni e-mail? sad_prosty.gif

Odpiszę w e-mailu.
Link do komentarza

A sytuacja z pacjentem tak szybko się ustabilizowała, że ciężko było ją uznać za wzbudzającą emocje. Wystarczy zagwarantować, że przy każdych noszach będzie ze dwóch Terran, i pojedynczy zombiak nie ma żadnego znaczenia.

No dobrze, ale zważ, że ten pacjent, po opętaniu, w bardzo krótkim czasie zranił noszowych, którzy są przecież praktycznie bezbronni. A każdy zarżnięty jaszczur to kolejny "zombiak". Wystarczy, że w danej sytuacji żołnierze zareagują zbyt późno, a z pojedynczego zombiaka robi się kilku i rozpętuje się chaos.

Pytanie, po jakim "zaistnieniu" uznasz, że już możesz przestać tłumaczyć wszystko czytelnikom za każdym razem? I że będziesz mógł już odesłać czytelników do swoich poprzednich dzieł?

No... po wydaniu prawdziwej książki? Choć jednej?

Link do komentarza

No dobrze, ale zważ, że ten pacjent, po opętaniu, w bardzo krótkim czasie zranił noszowych, którzy są przecież praktycznie bezbronni. A każdy zarżnięty jaszczur to kolejny "zombiak". Wystarczy, że w danej sytuacji żołnierze zareagują zbyt późno, a z pojedynczego zombiaka robi się kilku i rozpętuje się chaos.

No niby tak, ale... no, musisz mi to tłumaczyć, w samym opowiadaniu nie ma uczucia, że ta groźba wisi.

No... po wydaniu prawdziwej książki? Choć jednej?

I naprawdę będziesz wtedy wszystkich odsyłał tam? Nie jest tak, że opowiadanie powinno być zamkniętą całością?
Link do komentarza

Ej, no... najpierw sam podkreślasz wagę niewdawania się w zbędne szczegóły, a teraz piszesz o "odsyłaniu"? Bez paru detali dane opowiadanie wciąż będzie zamkniętą całością. A wspomniane detale tak czy inaczej zostaną jakoś ustanowione w ramach uniwersum - jeżeli ktoś przeczyta jedną książkę w nim osadzoną i spodoba mu się, zapewne przeczyta też pozostałe.

Link do komentarza

No... ja mówiłem o tym, że nie wszystkie detale muszą być wyjaśnione, ty zaś mówiłeś (tak zrozumiałem), że opisujesz je za każdym razem, bo nie masz jakiegoś bardziej znanego dzieła, do którego mógłbyś czytelnika odesłać.

Moja pozycja jest taka, że powinno się dać przeczytać opowiadanie bez znajomości tych detali.

Link do komentarza

Widzę, że popełniłem błąd, że przez jakiś czas tu nie zaglądałem...

Ogólnie Kefka, punktując poruszenie wątku niechęci rasowej (który w Twojej twórczości widzieliśmy wcześniej - chyba - już trzy razy), moim zdaniem zbliżył się do powodu, dla którego postacie w Twoich utworach są przeważnie płaskie.

Przede wszystkim odnoszę wrażenie, że dla danych grup rasowych/etnicznych/społecznych etc. często stosujesz ten sam schemat zachowania, jakbyś sam postrzegał swoje postacie przez pryzmat stereotypu. Nie mówię tu tylko o wspomnianej już niechęci rasowej, ale też o konkretnych cechach charakteru, np. tej, że "wszystkie jaszczurzyce są złośliwe niezależnie od sytuacji". Podobna myśl pojawiła się u Sawickiego, kiedy rozmawiał z Sareną. O ile samo to jest całkiem naturalne (bo wszyscy postrzegamy inne grupy społeczne przez stereotypy, czy tego chcemy, czy nie), o tyle opisywanie postaci wyłącznie przez te cechy lub przyjęte w danej społeczności konwencje wcale nie sprawia, że będą się (postacie) wyróżniały w oczach czytelnika.

Rzecz jasna, pisząc militarną SF, możesz stwierdzić, że Twoja twórczość może bronić się czym innym, a wtedy takie skupianie się na bohaterach nie musi być wymogiem.

Swoją drogą, jeśli decydujesz się na pisanie dłuższych ekspozycji, myślę, że warto, abyś szczególnie wtedy starał się indywidualizować wypowiedź bohatera. W tym fragmencie "Odkrycia" opowieść Sareny czytało się gładko, albowiem w klarowny sposób zostało wyłożone, co działo się z Sorevianami i jak zaczęła się cała ta heca z "opętanymi". Tylko że mam wrażenie, że gdyby opowiedział to dowolny inny jaszczur, nie poczułbym różnicy. Proponowałbym zastanowić się nad środkami językowymi, żeby oddać nacechowanie emocjonalne bohaterki, jej spojrzenie na świat... cokolwiek, co świadczyłoby o tym, że tak, właśnie ona o tym opowiada i jej wypowiedzi nie da się pomylić z żadną inną postacią. Jestem pewien, że coś takiego czytałoby się jeszcze lepiej.

BTW, najnowszy rozdział "Wilczego stada" wydrukowałem, czytam, wypowiem się w wolnej chwili.

Generalnie... jeszcze więcej powodów do radości, że dałem sobie spokój z wysyłaniem tego opowiadania do NF.

Zamieść. To. Opowiadanie. Na. Ich. Forum. Literackim. Kurczę. Pieczone. ;)

Link do komentarza
Gość
Dodaj komentarz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

×
×
  • Utwórz nowe...