Skocz do zawartości

Pat5

Forumowicze
  • Zawartość

    1192
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    1

Wpisy blogu napisane przez Pat5

  1. Pat5
    Na zachodzie, w Lidze Mistrzów (zjawisko u nas niewystępujące) asystują ręką, dobrze się bawią, tymczasem, borem lasem, w odległej Polszy obywatelom fundowane są nie mniejsze atrakcje (a co my, gorsi?). Polska Kolej Państwowa, po wielu latach narzekań wiecznie niezadowolonych klientów, postanowiła wziąć się wreszcie w garść i zmienić się na lepsze.



    Żeby nie było niejasności - PKP od dawien dawna słynie głównie z wysokiej jakości prezentowanych usług. Jest to kolej znana z najwyższej klasy pociągów, codziennie wioząca swych klientów niemal w luksusie. Znakiem firmowym omawianej kolei są bardzo szybkie przewozy, a czasem nawet jeszcze szybsze.
    Niesamowite zmiany.
    Jednak w dniu dzisiejszym wszystko odejdzie w zapomnienie! Nadchodzi rewolucja! Otóż, jak informują media, PKP Intercity 20 lutego 2013 r. zwołała konferencję prasową, by zaprezentować rewolucyjne zmiany na polskiej kolei. Można by pomyśleć, że pociągi będą szybsze. Niestety nie. To może chociaż punktualne? Nie. Tańsze? Nie. Deska w kiblu wreszcie nie będzie opadać? Nie!
    Uwaga - od 19 marca 2013 r. bilet i miejscówka będą... na jednym blankiecie. Na jednym blankiecie!


    NA JEDNYM BLANKIECIE!!!

    Świat oszalał. Teraz zachód musi gonić nas! Wyznaczamy standardy! Myślę, że rozdanie premii wysokości 100 tys. zł dla pomysłodawców to tylko kwestia czasu. Jednak wreszcie będzie to uzasadnione! Jesteśmy świadkami czegoś wielkiego.
    Wypowiedzi ekspertów
    ?Po prostu BILET? to inicjatywa trzech spółek: PKP SA, PKP Intercity i PKP Informatyka. Stawiamy na komfort pasażera - likwidujemy niezrozumiały system miejscówek, prognozując realne zapotrzebowanie na miejsca w pociągu.
    ~Jakub Karnowski, prezes PKP SA
    Bilet i miejscówka na jednym blankiecie? NA JEDNYM BLANKIECIE!? Masz awans, sku*****u!
    ~Jakub Karnowski, prezes PKP SA
    Związki zawodowe zrzeszające pracowników papierni z całej Polski zastanawiają się, czy brak dodatkowego biletu nie zniszczy polskiej gospodarki.
    ~Adaś Michnik, Gazeta Wybiórcza
    Infografika PKP, dla lepszego zrozumienia rewolucyjnych technologii:

  2. Pat5
    Zewsząd docierają do nas przykre wiadomości, a przecież wiadomo, że nie tylko z takich świat się składa. Moją uwagę przykuła historia pana Mieczysława Parczyńskiego, który od 50. roku życia, początkowo z przymusu, później z pasji, jeździ na rowerze. W tym czasie (dziś ma 88 lat) przejechał 216 tysięcy kilometrów, odwiedził wszystkie miejscowości w Polsce, które mają prawa miejskie oraz zwiedził większość polskich muzeów, zamków i obiektów sakralnych.
    Wszystko zaczęło się, gdy miał 50. lat. Wtedy to lekarz kazał mu kupić rower i rozruszać nogi, gdyż kolejne lata spędzone w siedzącym trybie życia grożą niedowładem. Przestraszona żona zdecydowała się kupić mu dwukołowy pojazd.
    Obowiązkowa jazda dla zdrowia szybko przerodziła się w pasję. Gdy jakiś czas później sam kupił sobie rower, wyrabiał już od 150 do 200 kilometrów dziennie. To dosyć niesamowite, zważywszy na jego wiek i warunki. Dalibyście radę przejechać tyle w jeden dzień? ; )
    To jednak tylko wstęp do tego, co emerytowany rowerzysta z Gdańska uczynił później. Po śmierci ukochanej małżonki w 1986 roku postanowił połączyć miłość do zmarłej żony i pasji.
    Dokonał rzeczy niesamowitej i niespotykanej. W wieku 65. lat narysował na mapie Polski napis "Jadzia" (imię żony), po czym wyruszył w rowerową podróż, tak aby ślad przejechanych dróg ułożył się w owy napis. Trasa miała 5730 km, a rowerzysta dokonał tego w 95 dni.

    Ta historia udowadnia, że aby coś osiągnąć i czerpać radość z życia, dobrze się bawiąc i spełniając swe marzenia, trzeba wyjść ze strefy komfortu, a przede wszystkich przezwyciężyć strach. Nie trudno bowiem jest wsiąść na rower, ciężej jest wyruszyć samemu w długą podróż, radząc sobie bez pomocy kogokolwiek z napotkanymi problemami.
    Chciałoby się kiedyś rzucić wszystko i porwać na podobną przygodę.
    -----------
    Źródło
  3. Pat5
    Myślenie sprawia ból. Dlatego ludzie mądrzy zdecydowali się nie myśleć - i dobrze na tym wyszli. Są szczęśliwi. A czymże jest życie, jeśli nie wędrówką w poszukiwaniu szczęścia? Tylko idioci rozmyślają i sprawiają sobie tym ogromną szkodę, nawet o tym nie wiedząc.
    Ktoś kiedyś powiedział, że wędrówka przez życie bez wiary w siebie jest jak jazda autostradą z zaciągniętym hamulcem ręcznym. Lecz jak mam ją odzyskać? Straciłem ją, kiedy każde znaczące coś dla mnie wydarzenie w życiu kończyło się porażką. Straciłem wiarę w siebie, wiarę w ludzi, w świat, wiarę...


    Wszystkie moje samobójstwa były nieudane.
    Właściwie wszystko było nieudane: i życie, i samobójstwa.
    W moim przypadku jest to tym bardziej okrutne, że zdaję sobie z tego sprawę. Tysiącom ludzi na Ziemi brak siły, sprytu, urody czy szczęścia, mnie jednak odróżnia od nich ta nieszczęsna przypadłość, że jestem tego świadomy. Poskąpiono mi wszelkich darów oprócz jasności widzenia.
    Nieudane życie, trudno... ale nieudane samobójstwa! Aż mi wstyd. Nie umiem ani żyć pełnią życia, ani się



    z nim rozstać. Jestem dla siebie bezużyteczny, niczego sobie nie zawdzięczam. Najwyższy czas wykazać trochę woli. Życie dostałem w spadku; śmierć sam sobie zadam!

    Jestem idiotą.
    Piątek wieczór spędzam zwykle sam. Soboty też. I niedziele. W sumie każdy dzień tygodnia, tylko nie zawsze mam czas o tym myśleć - wtedy jest szansa, że jestem szczęśliwy. Jestem idiotą, bo nie potrafię tego zmienić.
    Patrząc w lustro widzę nieudacznika pogrążonego we własnych ograniczeniach. Tylko oczy diametralnie odstają od reszty - nieskazitelne, głębokie, przepełnione pięknym błękitem, niezmienione od kilkunastu lat. W porównaniu do miłości czy szczęścia nie przeminą, były i będą tak samo piękne na zawsze.
    Obraz miłości wykreowały mi bajki, zwłaszcza te disnejowskie. Nikt jednak nigdy nie powiedział, że miłość jest uczuciem tak samo pięknym, jak negatywnym. Wiedza przychodzi z czasem, na mnie spadła nagle, niczym błogosławieństwo.
    Miłość stała się dla mnie pułapką, która nie pozostawia wyjścia. Złapała mnie w swoje sidła. Ponad półtora roku temu zakochałem się, oczywiście nieszczęśliwe, bo wszystkiego mieć przecież nie można. Od tego czasu moja psychika zdaje się być wrakiem, nie tylko leżącym na dnie oceanu, ale pogrzebanym już w piasku. Codziennie, przez 18 miesięcy, niemalże bez przerwy o niej myślałem. Katowałem się jej zdjęciami, wspomnieniami, które utwierdzały mnie w przekonaniu o mojej głupocie, braku wartości. Nienawidziłem wracać myślami do tych chwil, w których nieudolnie próbowałem namówić ją na spotkanie, przekonać do siebie, jednak podświadomie to robiłem. Może dlatego, że były to jedyne momenty możliwe do przywołania przez mój mózg z nią.. Z najpiękniejszą, najwspanialszą, idealną. Nigdy nie zaznam smaku odwzajemnienia.
    Jestem idiotą, głupcem, który zmarnował tyle czasu, karmiąc się jedynie nadzieją. Nienawidzę tego uczucia jeszcze bardziej niż miłości. Codziennie myślałem, że może jednak... Może kiedyś ją spotkam, kiedyś się uda... Nadzieja zrobiła ze mnie jeszcze większego kretyna.
    Nie mam do niej pretensji, o nie... Pretensje mam jedynie do siebie. Jestem idiotą. Nie zasługiwałem na nią. Chciałbym się już nigdy nie zakochać; na żadną nie zasługuję.
    Chciałbym, żeby moje życie było mniej szare. Nie potrafię mu nadać kolorów. Można powiedzieć, że i na życie nie zasługuję. Niepotrzebnie je dostałem. Nie umiem prawidłowo spożytkować danego mi czasu. Jestem nikim, zarówno dla siebie, jak i dla świata.
    Chciałbym zrobić coś więcej, być kimś więcej niż tylko szarym człowiekiem. Nie zostanę bardem, nie zastanę pięknej miłości, nie będę podróżował po świecie. Jest zbyt zepsuty dla głupców, którzy żyją tak utopijnymi marzeniami...
    Za późno zacząłem robić to, co kocham. Nie zdążę być dobry, wybić się z tłumu. Jestem idiotą, który nawet nie wie, kim chce zostać. Bez przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
    W swej głupocie zaczynam dostrzegać hipokryzję - konformizm i poczucie nieprzeżytego życia przerażają mnie, lecz nic nie robię. Nie wiem, co robić.
    Mówią, że skok jest wyrazem odwagi, z drugiej jednak strony odważny jest ten, który pomimo przeciwności dalej znosi trudy i wędruje przez życie. Kłóci się to we mnie.
    Nie wiem, czy skakać.
    Idiota zajrzał w psychikę samobójcy.
  4. Pat5
    ...AAA... całkiem niedawno pisał na swoim blogu o nieuczciwych reklamach. Sprawa odżyła po skandalicznym, w mym mniemaniu, spocie Heyah, które to postanowiło zrezygnować z jakiejkolwiek godności w imię pieniędzy i rozgłosu, reklamując się nie dość, że mordercą, to jeszcze komuchem.




    Oglądając telewizję w pewnym momencie zauważyłem, że przygląda mi się nie kto inny, jak sam Lenin. Przecieram oczy ze zdumienia. Okazuje się, że to reklama sieci komórkowej, która wprowadza do swojej oferty pakiet 60 minut do wszystkich sieci za złotówkę. Geniusz. Tylko co robi tam on? Okazuje się, że kampania działa na wszystkich frontach, nie tylko w Internecie - tym sposobem Władimir przygląda się przechodniom w warszawskim metrze, a także informuje o pakiecie użytkowników GG.
    Wizerunek człowieka, który jako pierwszy wprowadził idee Marksa w życie, jest piewcą systemu odpowiedzialnego za śmierć ok. 100 miliona osób, teraz wykorzystywany jest do reklamowania pakietu telefonii komórkowej. Rysunkowy Lenin trzyma w reklamie czerwoną flagę z białymi gwiazdami, w następnym ujęciu pojawiają się nawet, nieco zakamuflowane, ale nietrudne do spostrzeżenia, sierpy i młoty. Brzydzę się wszystkiego, co z socjalizmem związane, nie kryję więc mojego oburzenia, ale.. Nie jestem też naiwny.
    To nie przypadek, że w reklamie pojawia się akurat Lenin. Spece od marketingu codziennie głowią się, jak zwrócić uwagę jak największej liczby osób, dlatego też sięgali, sięgają i sięgać będą haniebnych czynów, takich jak dziś Heyah, tylko po to, by zdobyć rozgłos. Jest kontrowersyjna? Jest. Ludzie o tym mówią? Mówią. Spełniła więc swoje cele. Proste. Szkoda jednak, że takie sytuacje w ogóle istnieją. Ludzie nad godność i honor przekładają pieniądz i materializm. Wyznawane przeze mnie wartości powoli nabierają charakter utopijny...
    Reklama niestety spełniła swoje zadanie. Mam jednak nadzieję, że Heyah nie przejdzie przez to bez winy. Komunizm trzeba tępić, nie propagować. Jakub Wędrowycz, bohater książki Pilipiuka, wypowiedział genialne słowa:


    "Najlepszą metodą na komunistów jest metoda warstwowa: warstwa komuchów, warstwa ziemi i warstwa komuchów".

    Tego się trzymajmy.
    Jeśli pozwalamy na to, to co będzie następne? Hitler z hasłem Gazem po pakiety albo Ostateczne rozwiązanie niskich cen? A może swastyka jako dobry chwyt reklamowy?



  5. Pat5
    Uwielbiam chodzić ze swoją dziewczyną po plaży. Moje bose stopy na piasku, delikatna dłoń obejmująca mnie w pasie, jej wspaniałe włosy targane na wietrze... Delikty szum fal, widok zachodzącego Słońca, które chowa się za horyzontem tylko dodają piękna tym chwilom. Kocham jej piękne oczy. Jej usta, niewinne spojrzenie. Kocham najbardziej na świecie...



    ..Dopóki LSD nie przestanie działać, a ja uświadomię sobie, że ciągnę za sobą manekina po mokrej piwnicy.
  6. Pat5
    Ciężko jest mi zebrać myśli po tym, co przed chwilą stało się przy Fulham Road w Anglii. Jedyne słowa, jakie przychodzą mi na myśl, to hańba, żenada i kpina z piłki nożnej. Chodzi mi rzecz jasna o dzisiejsze żenujące "zwycięstwo" United, które nie miałoby miejsca, gdyby nie dwunasty zawodnik.





    Howard Webb, po wspaniałym występie Clattenburga, obawia się miejsca w pierwszym składzie Manchesteru United.

    Zacznijmy od początku - warto przywołać wcześniejsze ligowe spotkanie Chelsea z Manchesterem. W dużym skrócie przebiegło ono tak (stali oglądacze Premier League powinni wiedzieć o co chodzi):
    Chelsea 3 - 3 Man Utd
    36' Evans (sam.)
    46' Mata
    51' Luiz
    58' Howard Webb
    69' Howard Webb
    84' Hernandez
    Dziś było dużo gorzej.
    Krótkie nakreślenie sytuacji - zaczęło się źle dla The Blues, bowiem szybko stracili bramkę. Mało tego, padła ona po bardzo fartownej sytuacji - piłka po strzale zawodnika czerwonych diabłów trafiła w słupek, następnie odbiła się od pleców Davida Luiza i wpadła do bramki. Był to więc samobój, lecz ciężko tu w jakikolwiek sposób winić obrońcę niebieskich. Niedługo później gospodarzy dobił Van Persie, który niekryty świetnie wykorzystał dośrodkowanie po ziemi. Nie trzeba było długo czekać, by sytuacja uległa diametralnej zmianie. Chelsea zreflektowała się i to ona przejęła inicjatywę. Po wielu atakach na bramkę United, De Chea ugiął się dopiero po wspaniałym strzale Maty z rzutu wolnego.
    Do połowy widowisko było fenomenalne. "To jest prawdziwy mecz na szczycie, starcie tytanów, a nie jakieś Gran Derbi" - mówiłem do siebie. Druga połowa co prawda również zaczęła się bardzo emocjonująco. Chelsea nie zaprzestała swojej genialnej gry sprzed przerwy. W 53 minucie bramkę na remis (2:2) zdobył Ramires, celnie strzelając głową. Na tym niestety kończy się wszystko, co dobre w tym spotkaniu.



    Później było już tylko gorzej. Zaczęło się od podyktowania czerwonej kartki dla Ivanovića. Bez wątpienia był to faul taktyczny, lecz mam wątpliwości, czy przewinienie klasyfikowało się na czerwień. Mogę to jednak zrozumieć - arbiter miał prawo ocenić sytuację w ten sposób.
    Na sytuację, co zrozumiałe, natychmiast zareagowali trenerzy obu zespołów. Ferguson postanowił zaatakować, wpuszczając na boisko ofensywnego Hernandeza, natomiast di Matteo zamienił Oscara na Azpilicuetę. Chwilę później była gotowa już druga zmiana - Torresa miał zastąpić Sturridge. Cieszyłem się z tego. Były to więc ostatnie chwile Fernando na boisku, który właśnie przeprowadzał akcję. Nie była ona jednak dobra - Hiszpan znalazł się w sytuacji sam na czterech obrońców, co skończyło się faulem Evansa. Sędzia gwiżdże. Lecz.. Co się, kuźwa, dzieje?
    Mark Clattenburg (sędzia spotkania) nie zmierza ku Evansowi. Idzie, by ukarać Torresa za symulowanie, którego rzecz jasna NIE BYŁO. Co najgorsze, ukarał go za to żółtą kartką, a jedną już na swoim koncie Fernando miał. Był to gwóźdź do trumny nie tylko Chelsea, ale i całego spotkania.
    United sobie nie radzi, to trzeba im pomóc, hm? Skądś to znam. Niebiescy musieli grać od teraz w dziewiątkę. Nie trudno było przewidzieć, co stanie się, kiedy grają 12 na 9.
    Po zamieszaniu w polu karnym Cech z cudem wyciąga piłkę z linii bramkowej. Obrońca futbolówkę wybija, jednak to nie koniec akcji. Trafia do któregoś z graczy Manchesteru. Ten natychmiast podaje do wracającego Hernandeza, który strzela gola. Wiecie, co jest najgorsze? Jakby tego całego g*wna i żenady było mało, bramka pada po spalonym. I to spalonym perfidnym. Zawodnik znajdował się za wszystkimi obrońcami, na równi z bramkarzem (!). Jak, do cholery jasnej, sędzia liniowy mógł tego nie wychwycić!?
    Podsumujmy: Ivanović dostaje (powiedzmy) zasłużoną czerwoną. Później ten sam kolor kartki widzi Torres - decyzja tym razem z rzyci wzięta, która doszczętnie zrujnowała świetnie widowisko. Po tym, by wspaniale udekorować wydarzenia i postawić wisienkę na torcie tej żenuy, MU strzela ze spalonego. Ach, jak chciałbym, by niebiescy strzelili wtedy na wyrównanie. Byłaby to piękna, sportowa odpowiedź na to, co dziś odpieprzył sędzia.
    Niestety nie strzelili. Mecz skończył się porażką gospodarzy 3:2. Trzy punkty idą w stronę diabłów, lecz skandal nie zostanie szybko zapomniany.
    Wsadźcie sobie to zwycięstwo w rzyć.
  7. Pat5
    Stadion Narodowy zalany, niczym Zdzisław Kręcina.
    Anglicy przyjechali do stolicy, by rozegrać mecz z Polską w ramach eliminacji Mundialu w 2014. Przywieźli ze sobą jednak nie tylko najlepszego lewego obrońcę świata (Ashley'a Cola), Shreka (Wayne'a Rooney'a) i kilkunastu innych, świetnych piłkarzy, ale również typowo angielską pogodę. No i stało się. Murawę zalało, dachu nie użyto, warunków do gry nie było. Całą winę można zrzucić na PZPN, stadion bądź organizatorów - tak się zresztą dzieje. Nie byłbym sobą, gdybym nie miał odmiennego zdania.

    Ciężko się odciąć od bezmyślnego i wszechobecnego hejtu, którego początek już dziś mogliśmy zaobserwować. Zewsząd dobiegają głosy o idiotyzmie PZPN-u, który nie zamknął dachu na stadionie, choć powinien był to zrobić albo o dronażu, którego zabrakło. Nie można mieć do narodu pretensji, wszak oburzające wydarzenie miało miejsce w Warszawie. Osobiście nie jestem przekonany, jakoby wina leżała stricte po stronie organizacji. Czemu? Spieszę się z wyjaśnieniem.
    Dodatkowo do tego dochodzą przepisy FIFY - http://www.fifa.com/...ns_en_14123.pdf (article 19, punkt 4). Z podanych informacji jasno wynika, że to nie PZPN odpowiada za zamknięcie dachu na stadionie. Skąd więc hate? Z niedoinformowania, jak zwykle.
    Dachu zamknąć więc nie mogliśmy, albowiem w przededniu meczu nie padało, a zespoły nie pokusiły się zajrzeć na prognozę pogody, w skutek czego nie wydały zgody na zasłonięcie warszawskiego nieba na stadionie. Nie mnie oceniać, czy ich decyzja albo czy przepisy FIFY są trafne. Fakt jest jednak taki, że organizacja nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia.
    Jakby tego mało, stało się kolejne nieszczęście, które później okazało się być gwoździem do trumny wtorkowej imprezy. Deszczu spadło dużo, jak na złość wręcz bardzo dużo, a nasza nieszczęsna murawa do takich okropności przystosowana nie jest. Nic nie jest jednak takie proste, albowiem firma zajmująca się murawą na Narodowym zaprzeczyła plotkom. Mówiła, że drenaż zainstalowała. Nie jestem ekspertem od trawy, ciężko mi się więc na ten temat wypowiadać, lecz możliwym jest, by i drenaż uległ pod tak natarczywą ulewą. Można w tym momencie przywołać mecz Ukrainy z kimśtam na Euro. Wtedy też przesunięto mecz z powodu ulewy. Grę po pewnym czasie kontynuowano, ponieważ burza trwała tylko 20 minut. U nas sytuacja wyglądała inaczej - w Warszawie okropnie lało przez pół dnia, a może i dłużej.
    Pojawia się proste pytanie - czy można było temu zapobiec? Czy nawet najlepiej przygotowana murawa w angielskim stylu wytrzymałaby taką ulewę? Toć nie tylko u nas leje, a jakoś nie słychać, by z tak kuriozalnych powodów odwoływano by mecze Bundesligi czy Premier League, nawet na gorszych niż Narodowy stadionach.
  8. Pat5
    Znaleziony niedawno w sieci filmik o jasnowidzu z Francji ponownie skłonił mnie do refleksji, które już nie raz pojawiały się w mej głowie. Kiedy kolejny raz o tym myślę, tylko pogłębiam swoją niechęć do.. Bez spoilerów. Przed przeczytaniem tekstu polecam obejrzeć film o niesamowitym jasnowidzu, który zna wszystkie szczegóły z życia wybranych ludzi. Oglądać koniecznie do końca!


    [media=]

    Ujawnianie ogromnych ilości osobistych danych na różnego rodzaju portalach społecznościowych wg mnie nie jest dobrą zabawą. Wręcz przeciwnie - uważam, że to problem i głupota. Jak do wszystkiego zamieszczanego w sieci, tak i do tego filmiku można mieć wątpliwości. Być może to fake, jednak jednego zaprzeczyć nie można. Daje do myślenia.
    Nigdy nie byłem zwolennikiem Facebooka ani innych podobnych do niego portali. Co prawda pewne jego funkcje są bardzo efektywne (np. fanpage, a co za tym idzie wiele informacji w jednym miejscu), ale to, co robią ze swoją prywatnością niektóre osoby woła o pomstę do nieba.
    Pierwszy lepszy przykład - pewna znajoma mi osoba pojechała na wakacje do Chorwacji. Nie wiedziałbym tego rzecz jasna, gdyby nie jej chęć podzielenia się tym z całym światem. Po powrocie dodała bowiem 20 zdjęć z urlopu. Ponad 1000 "znajomych" (tylu ich ma) mogło zobaczyć jej dwadzieścia - wydawałoby się - prywatnych zdjęć z wakacji.
    Nie potrafię znaleźć sensu działania tej dziewczyny. Jeśli go dostrzegacie - wytłumaczcie mi go, proszę.
    Facebook oferuje jeszcze wiele innych atrakcji pozbawiających ludzi prywatności, a wielu bezmyślnie z nich korzysta, wchodząc w tę niewidzialną pułapkę. Nietrudno też zaobserwować, że jest to miejsce z wyjątkowo dużym stężeniem głupoty. Często wolałbym pewnych rzeczy nie przeczytać i pozostawić dotychczas dobrą opinię o danych osobach.
    Być może Internet stał tak nieodłączną dziedziną naszego życia, że niektórzy nie widzą w tym nic złego? Do tego dochodzi współczesny trend i aprobata takiego zachowania przez społeczeństwo. Ludzie udostępniają masę informacji o sobie, bez żadnej potrzeby ani pomysłu.
    W efekcie korzystamy z portalu, któremu za darmo sprzedajemy samego siebie. Profity czerpią korporacje, które mają darmowy dostęp do masy informacji o nas samych. Kto wie, do jakich celów przyda im się to w przyszłości? Mam nadzieję, że ten film chociaż na niektórych podziała jak zimny prysznic. Nie możemy podawać się firmom na tacy.
  9. Pat5
    Korwin-Mikke swym niedawnym wpisem na blogu dotyczącym paraolimpiady wywołał burzę. Paradoksalnie nie wyszło to na złe, ponieważ pomimo fali krytyki i oburzenia zmusiło to wielu ludzi, w tym i mnie, do refleksji. Nie tylko nad tym, czy p. Janusz postradał zmysły i strzelił sobie kolejny raz w kolano, ale głównie nad sensem samej paraolimpiady. Wiem, że nie pierwszy i prawdopodobnie nie ostatni poruszam tutaj ten temat, jednak milcząc nie byłbym sobą.
    Z mych obserwacji wynika, że to jedno z tych forum, na którym o Korwinie mówi się źle albo wcale. Nie zrozumcie mnie źle - nie mam zamiaru bronić ani ganić jego wypowiedzi. Próbuję tylko zrozumieć.
    Prawdę mówiąc dopiero wczorajszy program Tomasza Lisa zmusił mnie do poruszenia tego tematu, bo dopiero tam JKM podał swoje argumenty oraz w miarę sensowny sposób wyjaśnił kuriozalny i niezrozumiały, niczym Ballada o rzece Baczyńskiego, wpis na blogu. Abstrahując od fatalnego poziomu programu pana Lisa, mogę przyznać, że częściowo zrozumiałem polityka. Częściowo.
    Oglądając olimpiadę byłem pełen podziwu dla sportowców, którzy biegną w maratonie ponad 40km, którzy wspaniale pływają, biegają, skaczą itd. Ludzie przed telewizorami mogą tylko zazdrościć lub marzyć, by tak dobrze pływać, rzucać przedmiotami, grać w siatkówkę. To wydarzenie wprawia przeciętnych ludzi w podziw, bo sportowcy potrafią zrobić coś, co patrzący w telewizor nigdy nie będą w stanie uczynić. Może to zainspirować jakieś dziecko do sportu i poświęcenia swojego czasu ćwiczeniom. Jak ma się to do igrzysk paraolimpijskich? Ano tak, że patrząc na wyczyny osób mniej lub bardziej sprawnych mogę im jedynie współczuć i cieszyć się z ich ogromnego sukcesu do przezwyciężania losu. Nie sądzę jednak, że ktokolwiek chciałby być na ich miejscu.
    JKM uważa, że inwalidów nie powinno pokazywać. Jego zdaniem paraolimpiada jest promocją inwalidztwa, a ludzie zdrowi nie są w stanie w żaden sposób skorzystać na oglądaniu niepełnosprawnych. Bo czy sportowiec nie powinien uczyć się i wzorować na akcjach Falcao, tudzież Micheala Jordana zamiast inwalidy? Wola walki to bowiem inna para kaloszy.
    W tym momencie zajęcie danego stanowiska nie wynika z faktu głupoty jednostki, a z powodu zwyczajnej różnicy zdań. Z jedną myślą powyższego akapitu zgodzić się nie mogę. Nie sądzę, żeby paraolimpiada była promocją inwalidztwa, bo - jak już wspomniałem - nikt raczej nie chciałby znaleźć się na miejscu tych ludzi. Idąc tym tokiem rozumowania można pomyśleć, że zapasy są promocją otyłości, a czytanie Cierpień Młodego Wertera - promocją samobójstwa. Nonsens.
    Podsumowując, główna myśl JKM-a jest taka, by osoby niepełnosprawne nie zajmowały się tym, do czego wg niego nie mają predyspozycji. Choć zapomniał wspomnieć o tym na blogu, a gdy chciał to zrobić w telewizji przerwano mu, w 2007r. stworzył
    , aby pomagać w rozwoju intelektualnym wszystkim upośledzonym fizycznie. Idea piękna. Problem tkwi w tym, iż polityk uważa, że jest to jedyna słuszna droga. Zapomina o arcyważnej sprawie. Bowiem piękno tego świata polega na tym, że każdy może robić to, co chce. Rzecz jasna jest wiele sytuacji, które ograniczają człowiekowi to prawo, załóżmy jednak, że tak jest. Każdy robi to, co chce, a że wszyscy ludzie są inni - jeden będzie grał na gitarze, inny poświęci się sportowi, ktoś może mieć aspiracje stworzenia firmy i dorobienia się majątku. Nie można zabraniać ludziom dążenia do spełnienia ich idei i marzeń, dla których żyją. Piękno człowieka objawia się m. in. w akceptacji wyboru innych. Sportowiec nie powinien śmiać się z gry w piłkę drugiego, albowiem najprawdopodobniej istnieje dziedzina, w której to on jest lepszy. Szkoda, że tak wielu nie potrafi tego zaakceptować. Nie szukajmy winy tylko u p. Janusza, pierw spójrzmy w lustro.
  10. Pat5
    ..since I left Forum Actionum.
    Stało się to z kilku powodów. Po pierwsze, straciłem wenę, a raczej chęć do dalszego przebywania na forum. Nie tylko z powodu braku osobistej motywacji. Przede wszystkim odeszło kilku świetnych ludzi, których brak zaowocował dość widocznym spadkiem jakości tutejszej blogosfery. Poza tym, od pewnego czasu nie czerpałem stąd żadnych innych emocji niż wciąż narastającego gniewu. Apogeum okazało się ostrzeżenie i 14-dniowy urlop wymierzony w mą stronę, za - wydawałoby się - błahy powód. Jest to zresztą dość zabawna historia - napisałem niegdyś krótki, przyjaźnie nastawiony komentarz, którego zadaniem było zobrazowanie mojej miłości do pewnego klubu piłkarskiego z Barcelony. Niestety, ku mojej rozpaczy autor wpisu zareagował niemiło. Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, co mi odpisał, bo gdy za drugim razem zalogowałem się na FA czekał już na mnie ban, a komentarz był usunięty. Musiały tam paść smutne słowa, bo, kuźwa, 14 dni bana za "putę barcę"!? Nie pamiętam też nicka tej osoby. Tak czy siak, pozdrawiam go i gratuluję dystansu do życia. Czasem naprawdę warto wychillować i wrzucić na luz.
    Nie chciało mi się kłócić z Ghostem o bezsensowność i przesadyzm tego bana. Dałem sobie z tym portalem po prostu święty spokój. I na dobre wyszło.
    Doszły mnie jakiś czas temu słuchy o pewnym wydarzeniu. Użytkownik ...AAA... na początku tego roku stworzył Podsumowanie blogosfery FA 2011, w której zyskałem miano "postaci eminentnej". Z jednej strony kopnął mnie zaszczyt, z drugiej poczułem się głupio, bo wiem, że na taki epitet sobie nie zasłużyłem. Niemniej, niegrzecznie byłoby nie podziękować, więc dziękuję.
    Nie byłem jeszcze wtedy gotowy do powrotu. Jednak teraz, po półtora rocznej przerwie, jestem.
    Pierwsze, co rzuca się w oczy, to nowy layout strony. Ciężko mi się doń przyzwyczaić, zwłaszcza, gdy przypominam sobie bardzo udany pod względem efektywności i wyglądu pierwowzór. Ale za to teraz mogę ustalić kolor tła belek na mój ulubiony jaskrawy róż. No i można plusować/minusować komentarze, jak i wpisy w fejsbukowym, albo raczej wykopowym stylu. Jak zgapiać, to od najlepszych.
    Pokażcie się więc wszyscy ci, których pamiętam z dawnych czasów. Pokażcie, że jeszcze istniejecie, przytulcie mnie i dodajcie otuchy.
  11. Pat5
    Jako, że mija u mnie połowa drugiej części ferii, czas leci nieubłaganie szybko, renifery nie mają czerwonego nosa, a ja dawno już nic nie pisałem, postanowiłem spłodzić i zapoczątkować tę oto serię wpisów. Nie wiem, jak często będę coś tu pisał, ale wydaje mi się, że taka forma wypowiedzi nie wymaga ode mnie za dużo czasu (którego w roku szkolnym nie mam za wiele) ani specjalnej weny twórczej.
    Czym więc ten Komentarz jest? Jak nie trudno się domyślić, mam zamiar komentować ciekawe sytuacje, jakie ostatnio miały miejsce w branży komputerowej rozrywki (bo chyba gry i ich otoczka są ciekawsze niż pisanie przykładowo o panu Kaczyńskim, który to głosi wszerz i wzdłuż, jakoby wina tragedii Tupolewa leżała po stronie Rosjan). 100% subiektywizmu. Będę więc wyśmiewał, polemizował, ripostował, zgadzał się bądź po prostu grzecznie pisał własne zdanie na temat zaistniałych sytuacji.

    Tyle słowem wstępu. Dzisiejszym gościem mojego show jest Bulletstorm, a właściwie kilka ciekawostek z nim związanych. Tak, to ta znienawidzona przez pecetowców gra, której twórcy postanowili nie wypuszczać wersji demo na komputerach osobistych, narażając się tym samym na masę odwołanych pre-orderów, oburzenie wśród graczy pecetowych i pogłębienie krwiożerczej nienawiści do konsol. No dobra, nie będę śmiał się z durnego zachowania "zagorzałych" pecetowców, a o demie Bulleta opowiem nieco później.
    Wiadomo, że reklama rzeczą bardzo ważną jest. Dla twórców najważniejsze jest to, by ich gra się dobrze sprzedała, a jeśli przy okazji będzie świetnym merytorycznie produktem, to będzie to dodatkowy plus. Najlepszym na to przykładem jest Infinity Ward i ich Modern Warfare 2, w którym do celów marketingowych stworzono brutalną i - co najważniejsze - kontrowersyjną misję dla psycholi o wdzięcznej nazwie "No Russian". Jakiś czas przed premierą owy filmik w "tajemniczych okolicznościach" wyciekł do sieci, a w Internecie zaczęło wrzeć od MW2. Dla Activision - mission complete. Ważna jest przecież ilość sprzedanych kopii, nie ich jakość. W podobną stronę poszedł ostatnio Epic Games z Bulletstormem, jednak nie mam na myśli słabej jakości ich produkcji, a nadmierną ilość... reklam. Dosłownie co chwilę pojawiają się jakieś nowe, mniej lub bardziej głupie trailery, filmiki, gameplaye itp. O ile miesiąc temu nie mogłem się doczekać premiery i pierwszych recenzji, o tyle teraz już wymiotuję wszystkimi newsami na jej temat. Wczoraj nawet pojawiło się demo, a w nim nie było dla mnie zupełnie nic nowego - wszystko znałem już z wcześniejszych zapowiedzi. Reklamy studia Epic osiągnęły więc sukces - wszyscy, którzy choć trochę interesują się growym rynkiem, usłyszeli o strzelance polskiego studia. A jeszcze miesiąc do premiery...
    A co mogę powiedzieć o samym demie? Jak już wcześniej wspomniałem - niespodzianki nie było, aczkolwiek poznałem to wszystko na własnej skórze. Demo jest króciutkie, daje jedną lokację i każe przejść ją w jak najkrótszym czasie, zabijając przy tym wrogów w jak najbardziej kunsztowny sposób. To wszystko daje punkty, które po ukończeniu próbnej wersji możemy porównywać ze znajomymi i sprawdzić, kto ma większego najwięcej punktów. Przechodząc do spraw czysto technicznych - grafika jest specyficzna i szczegółowa, a projekty poziomów bardzo interesujące (czyli bardzo podobnie, jak w Gears of War 2). Al wrogów jest głupie jak blondynki z kawałów, jednak gdyby nie to, gracz nie mógłby wykręcać tak imponujących skillshotów, które są przecież kołem napędowym tej gry. Ciężko jest więc zaliczyć to do minusów. A jak ze sławnymi skillshotami? Działają perfekcyjnie, aczkolwiek mam pewne obawy, czy w pełnej wersji nie zacznie to po pewnym czasie nużyć. Zobaczymy. Ogólnie - świetna zabawa, a jeśli do tego dołączyć ciekawą fabułę (jak zapowiada pan Chmielarz), multi, jeszcze więcej akcji i głos Jennifer Hale - zapowiada się naprawdę smakowita strzelanka.
    Ostatnia rzecz, którą chciałbym się z wami podzielić, to pewna promocja, jaka miała miejsce jakiś czas temu. Jako, że dziś monotematycznie - owa promocja dotyczyła Bulletstorma. Zacznijmy jednak od początku - pewnego weekendu (było to kilka tygodni temu) Polygamia napisała o ciekawej przecenie Bulleta w sklepie merlin.pl. I to nie byle jakiej - bowiem Epic Edition (czyli tak nazwana kolekcjonerka omawianego tytułu) w wersji na Xboxa 360 kosztował wtedy... 137 złotych! Pomyłka? Na zdrowy rozsądek owszem, ale grzechem byłoby taką okazję przepuścić, a wg trzeciego punktu regulaminu sklepu:


    2. Cena podana przy każdym towarze jest wiążąca w chwili złożenia przez Klienta zamówienia.
    3. Sklep zastrzega sobie prawo do zmiany cen towarów znajdujących się w ofercie Sklepu (...)
    Po weekendzie, w poniedziałek, cena produktu nagle poszła w górę - kosztowała już wtedy 199zł (ta cena utrzymuje się w sklepie do dziś). Nie mała była moja złość, jednak nie trwała ona zbyt długo. Okazało się, że przecena rzeczywiście była, a merlin.pl ani myśli o anulowaniu zamówionych pre-orderów. Jeśli była to pomyłka, sklep wyszedł z tego z klasą. A jeśli promocja... czekam na więcej takich. Nie wierzycie? Sprawdźcie sami!
    PS Owa promocja obejmowała wyłącznie Xboxa 360.
  12. Pat5
    Wrzesień to miesiąc dla mnie szczególny. 30 września przyszedłem na świat, a kilkanaście lat później, 20 września, stworzyłem konto na Forum Actionum, długo już obserwowanej przeze mnie stronie. W przeciągu dziesięciu dni stuka więc roczek bloga, mojej obecności na forum oraz kolejne urodziny. Z tychże okazji warto podsumować nie tylko moje forumowe działanie, ale również swoją dotychczasową podróż, jaką jest życie.
    W moim życiu przez ten rok zmieniło się dość dużo, można by rzec, że wiele dzięki właśnie temu forum. Mój charakter bowiem uległ zmianie, poglądy zmieniły się, a wszystko z kolorowych barw tęczy przybrało nieco ciemniejsze odcienie kolorów, głównie za sprawą zrozumienia zasad funkcjonowania świata i idiotyzmie jakże dużej liczby ludzi.



    Czy życie człowieka tak naprawdę ma sens? Czy to, co codziennie wykonujemy tylko po to, by przeżyć dany dzień i dostać się do następnego ma jakiś cel?
    Według mnie - nie do końca. Codziennie chodzę na uczelnię tą samą drogą, codziennie budzik budzi mnie z fajnego snu, jem, piję, sprzątam, codziennie słucham mądrości nauczycieli i spotykam się z tymi samymi ludźmi. Uczę się tego, co w przyszłości może nie być mi potrzebne. Robię to jednak, by zdać kolejny egzamin, maturę. Wkuwam milion regułek, by na teście zakreślić kółeczkiem jak najwięcej prawidłowych odpowiedzi. Wykładowcy wylewają siódme poty, bym się tego nauczył. Wyłącznie po to, by zdać test. Odzwierciedlenie w praktyce ma to jednak nijakie. Robię więc coś bezcelowego. Robię coś, co w przyszłości mi się nie przyda.
    Człowiek może obrać sobie w życiu jakiś cel i dążyć do niego. Może również być osobą wierzącą w życie po śmierci i sądzić, że tutejsze istnienie jest tylko początkiem. Początkiem tego, co spotka nas później. Cokolwiek by się jednak nie działo po tym, gdy kopniemy w kalendarz, mnie dziś interesuje tu i teraz.
    Szkoła uczy więc. Uczy wiedzy przydatnej do przyszłości. Przynajmniej tak to wygląda na papierze. Przygotowuje do pracy, by ludzie zarabiali pieniądze. I to właśnie jest kołem napędowym, a zarazem zarazą i fundamentem ludzkości. Po to całe początkowe życie spędzamy przed książką, by w przyszłości móc samym zarabiać. Bo bez pieniędzy jest źle, bez pieniędzy nie ma nic, a przecież to zwykły, paradoksalnie nad wyraz wartościowy papierek, którego wystarczy wydrukować więcej, a wszelkie zło na świecie (nie wywołane wojną) by zniknęło. Ale tak być nie może, to niedopuszczalne. To zaburzyłoby gospodarkę, wyprowadziło z równowagi ludzi bogatych, bo oni straciliby przewagę nad resztą... Taki ten świat jest. Czasami myślę, ze został zbudowany na złych zasadach.
    Do życie pełnego wygód i przyjemności potrzebne są więc dwa czynniki - zdrowie i pieniądze. Które jest najważniejsze? Ciężko powiedzieć. Bez zdrowia nie ma nic, bez pieniędzy jednak to zdrowie można łatwo stracić. Jeśli ma się obydwie "rzeczy" - ma się wszystko. Wartościowe papierki dadzą ci materialne szczęście, a zdrowie to, czego za nic nie kupisz.


    Człowiek obecnie stał się istotą głęboko nieszczęśliwą.
    Zamiast brać szczęście, które jest wszechobecne,
    na siłę szuka złego.
    Ludzie ostatnio przestali się cieszyć,
    bo ciągle maja za mało.
    Chcieliby więcej, więcej,
    nie zauważając, ile mają szczęścia w życiu.

    Moje życie nie jest równe. Było pełne wniesień i spadków, radości i płaczu, chwil pięknych i takich, które wolałbym wymazać z pamięci. A przeżyłem dużo. O mało co nie straciłem siostry, która cudem wyszła z nieuleczalnej choroby. Przeżyłem wypadek kuzyna i jego rodziny, którzy jadąc autem zderzyli się z tirem. Na szczęście zdrowo z tego wszystkiego wyszli. Przeżyłem dość dużo wypadków, jakie spotkały mnie samego, operację mojej mamy... i wiele pomniejszych wydarzeń, które mnie dotknęły, i mimo ich pozornie niewielkiej wartości, ukształtowały moją osobowość. Nie pamiętam jednak tylko samych złych rzeczy, choć nie ma co ukrywać, że to niestety one w większości zajmują naszą pamięć. Pamiętam ślub mojej starszej siostry, wszystkie święta obchodzone razem z rodziną, a 9 miesięcy temu narodził mi się siostrzeniec, dzięki któremu dziś nazywać mogę się wujkiem. Takie chwile są wspaniałe i to one napędzają życie. Dzięki nim ponura codzienność staje się bardziej kolorowa, problem niestety w tym, że było ich znacznie mniej niż chwil nieprzyjemnych.
    Nie mogę jednak narzekać. Mogę tylko dziękować, że mam tak wspaniałą rodzinę, że dobroci nie brakowało mi nigdy, że urodziłem się w tak fajnym miejscu, i że jestem otaczany na co dzień przez takich, a nie innych ludzi. Trzeba dziękować za to, co się ma, bowiem ludzie mają tendencję do nie doceniania swoich dobroci dopóki, dopóty tego nie stracą, zwłaszcza, gdy życie Twoje lub bliskiej osoby wisi na włosku. Jeśli tego nigdy nie przeżyłeś - masz szczęście, lecz wszystko przed Tobą.


    [media=]

    Przez te 365 dni na forum dorobiłem się 510 postów. Musze się przyznać, że choć śledzę forumowe tematy, to stosunkowo rzadko się wypowiadam. To na blogach się wychowałem, i to na nich spędzam największą ilość wolnego czasu. Z blogiem też niestety bywało różnie - przez rok napisałem 53 wpisy, dorobiłem się 389 komentarzy oraz nieco ponad 14 tysięcy wyświetleń. Moje wpisy 6 razy ujrzały promowane miejsce. Ile z tych wszystkich wpisów, których niestety nie jest tak wiele, jak bym chciał, mogę uważać za udane? Niestety niedużo. Prowadzenie swojego wirtualnego, a co najważniejsze - czytanego kąta bardzo mi się spodobało i nie mam zamiaru go opuszczać. Życzcie więc i mi, i sobie kolejnych dobrych tekstów.
  13. Pat5
    Trochę późno wspomniało mi się o tym i pewnie duża część forumowiczów przeczyta ten wpis za późno, ale warto o tym powiedzieć.
    Całkiem niedawno na tym blogu pisałem recenzję filmu Joe Black (przeczytać ją można pod tym adresem), sypiąc owej ekranizacji wiele pozytywów. Dziś na własne oczy możecie przekonać się, ile w tym prawdy, bowiem Telewizja Polska transmituje go za niecałe pół godziny. Oderwijcie więc oczy swe od monitorów, opuśćcie na chwilę forum, olejcie zadania domowe, przestańcie ekspić w Bad Company 2 i usiądźcie wygodnie na kanapie przed telewizorem.

    20.05, TVP2. Dziś, za nie całą chwilkę. Polecam, zwłaszcza tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zobaczyć filmu.
  14. Pat5
    Battlefield Heroes - recenzja

    Darmowa gra od EA? Nie, to nie możliwe... A jednak! Choć nie można zaprzeczyć temu, że koncern Electronics Arts i tak będzie chciał wyskubać od nas parę złotych z portfela, to za samą rozgrywkę płacić nie trzeba. Panie i panowie, oto Battlefield Heroes, kolejna gra z serii Battlefield autorstwa studia DICE, która tym razem w żaden sposób nie nawiązuje ani nie przypomina poprzednich części. Stanowi odrębny projekt, realizowany w ramach programu Play 4 Free.


    Darmowa? Tylko pozornie

    Często we wszelakich darmowych produkcjach MMO bywa tak, że płacić można (nie trzeba) wyłącznie ze elementy dodatkowe, ulepszające postać pod dowolnym względem, sama jednak rozgrywka pozostaje wolna od opłat. Owe itemy nabywamy najczęściej we wbudowanych w grze sklepach, a mogą to być różne mikstury, zbroje, bronie, ubranka, emotki i inne duperele, jakich jest naprawdę wiele. Tak jest i tutaj.
    Na opróżnienie wirtualnych półek sklepowych mamy dwie waluty - BF (BattleFunds) oraz VP (Vip Points). O ile te drugie to punkty, które nabywamy podczas gry, o tyle te pierwsze możemy zdobyć tylko i wyłącznie za prawdziwe pieniądze. I tutaj jest właśnie haczyk, bo tanie, to to nie jest. Co prawda za "darmowy" VP również możemy nabywać wszelakie itemy, jednak jest to bardzo nieopłacalne - za średniawą broń, wypożyczaną na 3 dni musimy wydać ok. 1200 VP (za jeden trzeba zapłacić ok. 450 VP, są to jednak wszystkie możliwe opcje zakupu dla tej waluty). Drugą, bardziej opłacalną, lecz nabywaną przez prawdziwe pieniądze są BattleFunds'y. Na początku mamy ich 700, a - co ciekawe i smutne - podczas gry i awansowania na kolejne poziomy nie dostajemy ich w ogóle. Również można wypożyczać różne bronie na określony czas (kilka dni, miesiąc), można też (za większą, lecz w skutkach bardziej opłacalną) ceną nabyć ją na zawsze (co w przypadku VP nie jest możliwe). Ile kosztuje najlepsza broń? Na pewno ponad 500 BF, co zależy od klasy naszego herosa. Więc by ją zdobyć, trzeba wydać trochę pieniążków, które polecą do ironicznie uśmiechających się dżentelmenów z EA. Oto, ile trzeba zapłacić za poszczególną ilość BF.
    Przyznam się, że od początku nie zamierzałem, ani nie zamierzam wydać na tą produkcję ani grosza. Nie przeszkadza to jednak faktu, że grało mi się świetnie, a przewaga jaką uzyskują przeciwnicy z lepszą bronią nie jest na tyle wielka, by uniemożliwiała niepłacącym możliwość królowania wśród najlepszych graczy meczu. Wiem to z własnego doświadczenia, bo wiele razy uzyskiwałem najlepsze wyniki, choć broń miałem taką, jaką obdarowali mnie twórcy na samym początku.
    Ważne jest umiejętne wygospodarowanie danych nam na początku pieniędzy tak, by zaopatrzyć się w dobre rzeczy, nie dopłacając przy tym nic z własnej kieszeni. Trzeba znaleźć taką broń, która będzie bardzo dobra, a jej cena zakupu "na zawsze" nie będzie przewyższała naszego początkowego budżetu. W moim przypadku, grając Gunnerem (o klasach - później) była to bazuka. Bardzo skuteczna broń na wszelkie pojazdy. Po inwestycji w nań zostało mi jeszcze trochę funduszy na bardzo ważną rzecz - okłady lecznicze (na początku dostajemy ich pewną ilość, później jednak musimy je dokupić). Warto również dodać, że większość broni możemy kupić dopiero po osiągnięciu któregoś levelu, np. w przypadku mojej bazuki był to dziesiąty.
    Dlatego pamiętajcie - nie oddajcie się początkowym pokusom, to nie są letnie zakupy z kartą mamy po sklepie (dla kobiet) z ciuchami, ani (dla mężczyzn) klockami LEGO. Trzeba pomyśleć przed zakupem czegokolwiek, tym bardziej, że rzeczy w cyber sklepie mamy od groma. Pewnie znacie funkcję typową dla serii Battlefield - po wciśnięciu przycisku Q, pokazuje się lista słów, jakie możemy powiedzieć (przykładowo: "I need ammo!"). Tutaj nawet za to się płaci! Standardowo mamy tylko trzy takie "zawołania" do towarzyszy ("I need a vehicle", "I need a medic!" oraz "Wave"), lecz wydają się one być wystarczające, a płatna reszta tylko dekoruje ten drogi tort.


    Wszystko od początku...

    Jak to na wszelkie gry przystało, na początku zajmujemy się tworzeniem postaci. Tutaj dzieje się to w... przeglądarce. Wchodzimy bowiem na odpowiednią stronę, tworzymy nowe bądź logujemy się na swoje konto EA, po czym wciskamy magiczny przycisk z napisem "Created a hero". Po nań wciśnięciu nasze oczy ujrzą nowe okno, a w nim.. Pierwszym etapem jest wybranie frakcji. Są one dwie - Royal Army (tacy Brytyjczycy) oraz National Army (ugrzecznieni naziści). Zawiodę niestety tych, którzy myśleli, że owe frakcje czymś się różnią, bo tak w żadnym wypadku nie jest. No, może poza flagą - ci pierwsi mają ją niebieską, natomiast drudzy - jak to na złych przystało - szatańską czerwień. Następnie będziemy zmuszeni wybrać jedną, spośród trzech dostępnych klas - Soldier (zwykły, wielozadaniowy szeregowiec, posiada zdolność leczenia siebie, jak i swoich kompanów, jeżeli ci są w odpowiedniej od niego odległości), Gunner (najsilniejszy ze wszystkich żołnierz, ekspert od broni ciężkich oraz wyrzutni rakiet) i Commando (spec od cichych akcji, posiada snajperkę i nóż. Może stać się niewidzialny, najczęściej zachodzi swoje ofiary od tyłu, po czym zadaje kilka śmiertelnych ciosów nożem). Owe klasy różnią się od siebie wieloma rzeczami. Po pierwsze - broniami. Soldier ma zwykły karabin, zadający średnie obrażenia. Jest on jednak w zespole bardzo potrzebny, ponieważ potrafi leczyć. Gunner najlepiej spisuje się w bliskich starciach - jego mocna strzelba oraz karabin zadają ogromnie obrażenia z bliska, z daleka natomiast słabe. Może mieć bazukę, która idealnie spisuje się na wszelkiego rodzaju pojazdy, stanowiące tu nie lada zagrożenie. Zupełnie odwrotnie jest z Commando, ponieważ jego snajperka najwięcej życia odbiera z daleka. Nie lubię tej klasy, ponieważ bardzo często gracze doń należących kampią zza siedmio-góro-grodu, a jeśli już odważą się przyjść bliżej, to są niewidzialni i walą od tyłu, co zmniejsza moje szanse do zera.
    Po drugie - i najważniejsze - rozgrywką. Najważniejsze, ponieważ klasy się od siebie różnią, więc jeśli jedna nam się znudzi, to nic nie stoi na przeszkodzie, by stworzyć nowego herosa. Jest to dobre rozwiązanie, które podtrzymuje zainteresowanie omawianym tytułem oraz zwiększa grywalność. Soldier walczy i leczy, ciekawym jego atutem są moce, które odpychają przeciwników i odbierają określoną ilość życia. Gunner również walczy (najlepiej w otwartych, szybkich potyczkach), jego bazuka niszczy wrogie wozy. Commando natomiast czuwa nad swoimi owieczkami z jakiejś góry i zdejmuje kolejno ze swej snajperki.


    Wojna nigdy nie była tak wesoła

    Zaczynając swoją przygodę z Battlefield Heroes, trzeba pogodzić się z zastosowaną tutaj stylistyką, która mi bardzo się spodobała. Co prawda gracze chcący zasmakować tej wesołej produkcji po przesiadce z tak krwawych, brutalnych i naładowanych testosteronem gier, jak Gears of War, łatwo mieć nie będą, ale taka zmiana wyjdzie na dobre. Mnie przynajmniej nie odepchnęła, wręcz przeciwnie. Powracając do oprawy wizualnej - zerkając na wymagania sprzętowe, stoi ona na bardzo wysokim poziomie, jak to na standardy darmówek przystało. Mamy bardzo ładne fale na morzu, kołyszące się kwiatuszki na łące, a wszystko to kolorowe, w barwach tęczy. Co prawda budynki nie mają zbyt wielu szczegółów, nie możemy do żadnego z nich wejść, nijak się rozwalają pod wpływem ostrzału z czołgów, jednak pamiętajmy - nie wydaliśmy za grę ani gorsza.
    Jak jest ze stroną audio? Równie dobrze. DICE przyzwyczaiło już nas, że ich wytwory pod względem dźwięków są dopracowane do perfekcji. Co prawda nie uświadczymy tu tak wspaniałych odgłosów, jak to było w Bad Company 2, jednak w BF: Heroes idealnie zgrywają się one z miodną i bajkową grafiką. Kierowani przez nas bohaterowie wydają wesołe odgłosy, bronie brzmią prawidłowo, dźwięki pojazdów również zafundują nam uśmiech na twarzy, a to wszystko po zebraniu do kupy daje bardzo dobry efekt - wczucie się w grę i wrażenie uczestniczenia w wirtualnej, wesołej bitwie.
    Seria Battlefield nie byłaby sobą, gdyby nie można było korzystać w niej z pojazdów. Jak wcześniej wspomniałem - są one i tutaj. Jest ich jednak dużo mniej oraz pełnią bardziej marginalną rolę, niźli w starszych odsłonach serii, zwłaszcza BF 2142. Tam mieliśmy od dwóch rodzajów helikopterów, po 10 różniących się od siebie pojazdów, w skład których wchodziły szybkie auta, pojazdy opancerzone, kroczące i czołgi. Tam zwykły przechodzeń (żołnierz), gdy spotkał jakąkolwiek maszynę, nie miał najmniejszych szans. W Battlefield Heroes pojazdy straciły dość wiele na wartości - by kogoś zabić, musimy przynajmniej kilka razy celnie trafić ofiarę strzałem z czołgu. Wszystkich śmiercionośnych zabawek na kółkach mamy.. trzy. Szybki jeep, służący do przemieszczania się po mapie, jest średnio wytrzymały, maksymalnie pomieści trzech graczy. Drugim oddanym nam do użytku jest opancerzony czołg - wytrzymały, ze swojej wyrzutni zadaje dość mocne obrażenia, mieści dwie osoby; jedną jako kierowca i operator armaty, a drugi jako towarzyszący mu na górze kompan. Ostatnią zabawką jest samolot, odgrywający w rozgrywce dość dużą rolę, bo drużyna z niego nie korzystająca będzie miała znaczne braki. Służy on do wspierania naziemnych jednostek tudzież do zdejmowania wrogów z wysokich wierz bądź budynków. Mieści trzy osoby - jedną jako kierowca oraz dwóch po bokach, siedzących na... skrzydłach. Chyba leją sobie pod dupcię mocny klej...


    Jeśli tak mają wyglądać darmówki - jestem jak najbardziej za

    Nowy Battlefield jest specyficzny, nie wszystkim więc musi przypaść do gustu. Jedak tym, którym się spodoba, wróżę wiele wesołych godzin grania. To naprawdę wciąga!
    Wracając do rozgrywki - w grze mamy dostępne wyłącznie dwa tryby. Jeden to typowy dla Battlefieldów tryb Conquest, polegający na zakładaniu flagi swojego zespołu i chronieniu go przed przeciwnikami, drugi zaś ma bardzo podobne założenia, bowiem również musimy przejmować określony punkt na mapie i bronić przed przejęciem go przez przeciwnika. Gra się w niego jednak zupełnie inaczej, bowiem - w przeciwieństwie do Conquesta - owy punkt, o który toczy się bój, jest tylko jeden, umiejscowiony na samym środku mapy. Wymagane jest więc podejście taktyczne - szpiedzy, korzystając z niewidzialności oraz szybkiego biegu, szybko idą zająć punkt, po czym wracają się na budynki, by zdejmować przeciwników ze snajperki, natomiast dwie pozostałe klasy bronią środkowego miejsca tak, by nie zdołał przejąć go wróg.
    Najważniejszą cechą odróżniającą oby dwa tryby są mapy. A raczej ich ilość. Bowiem o ile w Conqueście mamy ich kilka (początkowo były dwie, jednak wraz ze wzrostem popularności produkcji, zwiększyła się ich ilość), to w drugim trybie jest ona tylko jedna.
    To, co naprawdę przyciąga do recenzowanej produkcji, to jej pewna oryginalność. Pewnie - korzysta ze schematów wydrążonych przez wcześniejsze strzelanki, jednak w żadnej innej przeciwnicy nie mają tylu punktów zdrowia, pojazdy nie zadawają tak małych obrażeń, a oprawa audio-wizualna (prócz Team Fortress 2) nie jest tak wesoła, jak tu. Strzelaniny w większych grupach mogą więc być długie i epickie, właśnie dzięki wspomnianym wcześniej czynnikom. To odróżnia Battlefield Heroes od konkurencji, stanowiąc bardzo fajną odskocznię. Dodatkowo są tutaj także elementy RPG - przy awansie na kolejny poziom, możemy wybrać którąś z kilku dostępnych itemów, po czym je ulepszać.
    Gra nie jest jednak idealna i dużo jej do tego brakuje, acz jest to produkcja darmowa, więc przez to wszystko patrzymy z przymrużeniem oka. Dobrą passę przerywają błędy techniczne (nie tyle co podczas gry, bo wtedy pojawiają się bardzo rzadko, jednak gracze skarżą się na częste problemy z instalacją, zalogowaniem się, czy wejściem na serwer), wielu osobom może też się szybko znudzić oraz fakt, że osoby płacące za dodatkowe (lepsze) rzeczy, mają nad nami (nie płacącymi) przewagę.
    Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, choć dziś sprawdziliśmy, co czyha w paszczy specyficznej części Battlefielda. Do ideału brakuje tej produkcji dużo, jednak jest to wciąż bardzo fajna gra i z pewnością najlepsza darmówka od dawien dawna. Mogę ją z czystym sumieniem polecić, zwłaszcza, że każdy z Was może mieć ją już teraz.


    Ocena ogólna: 83%

  15. Pat5
    Może zauważyliście, a może nie - Pat ostatnimi czasy postanowił urozmaicić swe dość szare wakacje i wybrał się na dziesięć dni na północ Polski. W dzisiejszym wpisie skupimy się jednak nie na samym pobycie i przygodach, jakie tam spotkałem, a na podróży, która jest wystarczająco ciekawa, bym mógł poświęcić jej wpis.
    Plan był taki, by wraz z kumplem wstawić się na dworzec i poczekać na Drabas, który zawiezie nas do Katowic. Z samych Katowic wsiąść do kolejnego autobusu, którego celem jest już same Mrągowo, czyli miejsce, do którego chcemy się udać.
    Dzień podróży zaczął się od tego, że... poszedłem spać. Było to bowiem już po północy. Pewien mężczyzna z firmy transportowej, z której miałem korzystać, przedstawiający się jako kierowca autokaru, którym miałem się udać prawie pod koniec Polski, poinformował mnie w dniu zamawiania biletu o tym, że w dzień odjazdu zadzwoni do mnie o nieokreślonej porze i poinformuje mnie o godzinie przyjazdu autobusu. I owszem - zadzwonił, ale o... czwartej nad ranem! Po niespełna czterech godzinach spania, słysząc wesołą melodyjkę oznaczającą, że ktoś do mnie dzwoni, doczołgałem się nieprzytomny do biurka i odebrałem telefon. Od Szanownego Pana Kierowcy dowiedziałem tryskającej świetnością, wesołością i optymizmem wiadomości - autobus będzie za trzy godziny. W Katowicach. 40 minut od mojego miasta.
    Kuźwa.
    Co więc można było zrobić? Po upewnieniu się, że to nie sen, trzeba było szybko się ocknąć, zadzwonić do przyjaciela w celu poinformowania go o zaistniałej sytuacji, zapakować jeszcze nie zapakowane pierdółki, dojść do psychicznego i fizycznego stanu "I'm ready", po czym wraz z mym kompanem ruszać w podróż. Osiągnięcie takowego stanu nie należy do łatwych rzeczy, bo zawsze w głowie siedzi syndrom "czegoś zapomniałem", pomimo faktu, iż sprawdzałem to dzień wcześniej milion razy. Faceci jednak nigdy nie przykładają się do pakowania, w tym i ja - pierwsze lepsze bluzy, spodenki, majciochy,
    , koszula (na wypadek wymaganej elegancji) i inne, mniej lub bardziej istotne rzeczy. Na szczęście kanapki zrobiłem dzień wcześniej. Całe pakowanie zajęło mi aż pięć minut, mogłem więc o czymś zapomnieć. Tak też się stało... jak zawsze, zresztą. O tym jednak w następnym wpisie.

    *

    1. Na samym dole powinny znajdować się rzeczy lekkie ale objętościowo duże, np. śpiwór, ręcznik, koc itp. 2. Następnie spakuj zapasową odzież i bieliznę.
    3. Środkowa część plecaka to miejsce na cięższy ekwipunek np. prowiant, konserwy, butlę gazową lub kocher. To tutaj powinien znajdować się środek ciężkości plecaka.
    4. W górnej części plecaka, w kominie i pod górną klapę spakuj często wyjmowane przedmioty (ubiór przeciwdeszczowy, środki higieny, napoje).
    5. Do kieszeni bocznych włóż potrzebne drobiazgi, np. okulary, zapałki, prezerwatywy, przybory do pisania, dokumenty itp.
    6. Karimatę, czekan, kijki trekingowe i namiot zamocuj na zewnątrz plecaka do specjalnych uchwytów i taśm bocznych.
    Może i płeć męska w pakowaniu dokładna nie jest, ale każdy wie, że medal ma dwie strony. Faceci więc, w porównaniu do kobiet, są w te klocki szybsi - nie muszą ładować pięciu par butów (dwie pary na szpilkach - jedne niebieskie, drugie różowe, bo oby dwa są tak ładne, że nie można nie wziąć obu! Później adidaski i klapeczki, ich też dwie pary. Bo jeszcze by się jedne zmoczyły i paznokietki od nowa malować...), kilku rodzajów bielizny na nieprzewidziane okoliczności i inne, masowe ilości ubrań.
    Dzięki internetowi dowiedziałem się, że jeden z wcześniejszych Drabasów z mojego dworca do Katowic jedzie kilka minut przed szóstą. Akurat (przypomnijmy, iż kierowca informował mnie telefonicznie o tym, że będzie koło siódmej). Po półtorej godziny, wyszedłem z torbą przed dom, poczekałem chwilę na przyjaciela, po czym przeteleportowaliśmy się na dworzec autobusowy, z którego dość rzadko korzystam. Tam musieliśmy spocząć na niedługi czas i przebudzić się, co jest zadaniem trudnym o tej godzinie. Dopiero co Słońce pokazywało swe promienie... Słodkie myśli przerwał czarny dupsik, który - jak się później okazało - był Drabasem. Wsiedliśmy więc doń wraz z innymi chętnymi, zapłaciliśmy kierowcy (który swą urodą przypominał nieco Czesława Mozila) za bilet i jechaliśmy pięknymi, polskimi drogami. Chciałem zasnąć, strasznie, lecz nie jestem niestety małym dzieckiem, któremu lepiej zasypia się pod wpływem ciągłych turbulencji. Gdy wjechaliśmy z zadupnych dróg na dwupasmówkę, wreszcie udało mi się na moment zmrużyć oczy. Nagle poczułem w okolicach klejnotów wibracje. Me źrenice gwałtownie powiększyły swą objętość.
    Mały, spokój.
    To nie była jednak wina narządu w głównej mierze odróżniającego mężczyzn od kobiet. To był telefon. Sięgnąwszy do kieszeni po urządzenie, przyłożyłem je do ucha i szepnąłem niemrawo:
    Halo?
    To był Pan Kierowca. Jak zwykle z wesołą nowiną - autobus kursujący do Mrągowa będzie o ósmej. Jedwabiście! To po coś dzwonił do mnie o czwartej i straszył, iż będziesz przed siódmą? Ja rozumiem, przezorności nigdy za wiele, ale bez przesady!
    Rzecz jasna tych słów do słuchawki nie powiedziałem, choć mocno mnie korciło, by to uczynić. W zamian mężczyzna spytał się, czy będę na sto procent, na co ja odparłem: "oczywiście". Jeśli bowiem o godzinie ósmej ma być autokar, a ja o 6:30 prawie (które robi wielką różnicę i tym razem) będę na miejscu, to będę mógł półtorej godziny pluć i muchy łapać. Tak też się stało.
    O 6:30 wysiadłem z czarnego dupsika na kółkach. Me oczy ujrzały Katowice skąpane w blasku porannego Słońca. Razem z przyjacielem wzięliśmy swoje toboły, po czym... No właśnie, co teraz? Trochę pieniędzy w kieszeni jest, więc może by tu coś przekąsić? Ale czy o tej godzinie będą otwarte jakiekolwiek lokale zdolne napełnić mój brzuszek?
    Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wysiadce, to... ludzie. A raczej ich ilość. Bowiem przechodniów było tak dużo, jak w czasie godzin szczytu! Rzadko kiedy mam okazję obserwować życie miasta o tej godzinie, byłem jednak zaskoczony, że ludzie rezygnują z leniuchowania w łóżku na rzecz chodzenia po mieście. Chyba, że jest to u nich wymuszone. Albo jest to dla nich codzienność, której ja (zwłaszcza w wakacje) nie pojmuję.
    Wracając do wątku głównego - poszliśmy więc z kumplem przed siebie, wzdłuż alejki z dwóch stron otoczonej zabudowaniami. Idąc tak, napotkaliśmy się wreszcie na jakąś restaurację. Może będzie fajnie, a ceny przystępne. Wchodzimy. Lokal wygląda na porządny, choć te stoliki coś mi przypominają. Hmm.. Idziemy dalej. Skierowałem swój wzrok na ladę, by dowiedzieć się okrutnej prawdy - McDonald. Tylko nie to...
    Opisywanie swych przeżyć w jadalni dla ludzi otyłych byłoby już szczytem głupoty, więc pominiemy tą kwestię. Powiem tylko, iż nie mogłem zamówić zwykłego hamburgera, bo była wtedy "pora śniadaniowa". Wybrałem więc ładnie wyglądający burger o wdzięcznej nazwie "Wieprzowy Deluxe" za 5 zł, który okazał się być małym, niedobrym świństwem. Ile w tym było wieprzowiny? 5%? McDonald jedynie kawę ma dobrą. Ona postawiła mnie na nogi.
    Teraz miało być już tylko lepiej. Wystarczyło bowiem udać się na Plac Andrzeja, znajdujący się... No właśnie, gdzie? Plotki mówią, że po drugiej stronie dworcu. Czy słusznie?
    W pół do ósmej wyszliśmy z iście eleganckiej restauracji. Mieliśmy więc całe pół godziny na udanie się do miejsca przyjazdu autobusu. Daliśmy sobie na to tak dużo czasu, ponieważ nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie owe miejsce się znajduje. Udaliśmy się na dworzec, a później wstąpiliśmy na długą aleję. Szliśmy tak, szliśmy, nie zwracając uwagi na otoczenie, aż nasze nogi zaprowadziły nas do końca korytarza, gdzie było ciemno i brzydko.
    Pat, jesteśmy w dupie - rzekł kumpel niczym przerażony plemnik.
    Na szczęście od ów korytarza odchodziły dwie alejki - jedna w lewo, druga w prawo. Na lewo było jeszcze gorzej niż w miejscu, w którym aktualnie się znajduję, ścieżka w prawo natomiast była już oświetlona i bardziej gościnna. No ale... gdzie iść? Naszym wybawicielem okazała się pewna kobieta, która upewniła nas w przekonaniu, że Plac Andrzeja znajduje się "w prawo i na lewo". Odetchnąłem z ulgą. Poszliśmy więc według wskazówek i wyszliśmy na plac pełen samochodów. Cudem znaleźliśmy w tej spalinowej dżungli ławkę, wzięliśmy do rąk gazetkę, która została nam przy wyjściu wciśnięta, po czym wreszcie mogliśmy spokojnie czekać na autokar. Krążyły nam co prawda po głowach myśli typu: "może nie przyjedzie?" tudzież "może to nie ten plac", a napięcie rosło z biegiem czasu, jednak w końcu przyjechał. O 8:40... Czyli o ponad półtorej godziny więcej niż pierwotnie planowano. W biznesie transportowym punktualność nie istnieje.
    PS Kontynuacja tego wpisu powstanie. Niebawem.
    ___________________
    * Instrukcja pakowania jest własnością tej strony.
  16. Pat5
    Słońce zachodzi. Noc. Poczciwy Pat, już bez szat, zmęczony po kolejnym, upalnym, wakacyjnym dniu, kładzie się do swego łoża. Wtedy właśnie jego głowę zawraca milion myśli. Pierwsza o ładnej kobiecie w bikini. Druga również o kobiecie, tyle że bez żadnego już stroju. Pewnej nocy zdarzył się wyjątek i do mej głowy trafiła myśl, która zmusiła mnie do głębszego jej przestudiowania.
    Po świecie krąży wiele stereotypów, wśród nich ten, który niepochlebnie mówi o poznawaniu ludzi przez internet. Jak to na stereotyp przystało, ma on w tym swoje racje, jednak przy zastosowaniu nietrudnych środków ostrożności, można wyeliminować jedyną niedogodność, jaka ciąży na ludziach bojących się poznawać kontakty w taki sposób. Internet ma bowiem to do siebie, że pomimo jakichkolwiek prób i usiłowań ze stron wyższych, przysługuje nam pełna anonimowość, która zawsze jest niewiadomą dla obu stron. Nigdy nie wiadomo, czy po drugiej stronie siedzi dwunastoletni Wojtek, czy pięćdziesięcioletni seksoholik.
    Dlaczego poruszam taki temat? Ponieważ mnie zaintrygował. Zafascynował. Człowiek bowiem nie ma żadnego wpływu na to, gdzie się urodził ani na to, przy jakim towarzystwie będzie mu dane spędzić niekrótką część życia. Szkoła jest często instytucją bardziej charakteryzującą nasz charakter i osobowość, niż dom i rodzina. A czym byłaby szkoła bez uczęszczających doń uczniów? No właśnie, uczniowie. Nie mamy wpływu na to, jacy są. Młody człowiek, będący zdesperowany tym, że znajomości na uczelni nie układają się po jego myśli, zaczyna się zmieniać, by przypodobać się kolegom. Z dobrego człowieka może wyrosnąć chamski głupek, który z wiekiem i z co raz to częstszym przebywaniem z nabytymi pod wpływam zmiany "kumplami", nabywa więcej i więcej niedostojnych manier, uczy się przekleństw (pomimo faktu, iż w dzieciństwie zaklinał, że nie będzie ich używał) i robi to, czego w przyszłości będzie słono żałował, unieszczęśliwiając i przynosząc tym samym wstyd najbliższym.

    Jeżeli człowiek ma szczęście, znajdzie u swego boku przyjaciół. Przyjaciół się z nim zgadzających, go akceptujących i zdolnych do podtrzymania jego zalet, a tym samym swoją obecnością próbować zmienić go na lepsze. To wersja wizji optymistycznej. Tylko... czemu to, co napisałem wyżej, wygląda na rzecz łatwiejszą do spełnienia? Zło i rzeczy z nią związane są po prostu łatwiejsze do osiągnięcia. One nie wymagają wysiłku, wystarczy po prostu wskoczyć do rzeki, poddać się jej nurtowi, licząc się jednak z tym, że na jej końcu znajduje się wodospad w postaci skutków wybrania owej drogi.
    Internet skrywa wiele możliwości - może przysłużyć się nie tylko do swego rodzaju "okna" na świat, dostarczaniu rozrywki, ale również do poznania wielu ciekawych, w niektórych przypadkach nawet lepszych pod względem osobowości person, niżeliby tych, których widzimy na co dzień w postaci naszych kumpli. Chodzi mi o to, że poznani w ten sposób ludzie mogą okazać się lepszymi przyjaciółmi tudzież partnerami od osób znanych z codzienności.
    Nie mówię tutaj o zawieraniu znajomości poprzez portale randkowe, ponieważ mimo kilku wyjątków, które zawsze się zdarzają, jest to najgorszy możliwy wybór. Na takich serwisach udzielają się szczególnie, a może tylko, ludzie szukający wrażeń. Wrażeń seksualnych. Nie znajdziemy tam ani dobrego przyjaciela, ani partnera (choć kto wie, przy odrobinie szczęścia... Krążą plotki o szczęśliwych małżeństwach, które tak się poznały). Według mojej opinii jest tak dlatego, że najczęściej na takich portalach użytkownicy doń należących zamieszczają tam swoje zdjęcia. Ludzie więc szukają chętnych tylko i wyłącznie po urodzie, dając tym samym rozkosz oczom, nie myśląc o związku z daną osobą. Tu nie liczy się charakter, tu liczy się wygląd, który głownie poddawany jest selekcji (jak w realnym świecie...), a szansa znalezienia osoby mądrej i godnej poznania dla porządnego człowieka jest tak wielka, co wykopanie złota na Śląsku. Choć narzekać nie można, bo jakby na to nie patrzeć - taka jest idea owych portali.
    Trzeba więc znaleźć coś innego. Jakieś internetowe miejsce, w którym ludzie docenią twój charakter. Twoją osobowość. Twoje umiejętności. Nie wygląd, nie wielkość penisa.
    Portale społecznościowe? Nie, to bardzo zły pomysł. Forum? Tak, to jest to! Trzeba przyznać, że trafienie na dobre forum w dzisiejszych czasach nie jest łatwym wyczynem. Czym jednak owe forum musi się cechować, by można było mówić o nim w samych superlatywach?
    Myśli może być wiele, prawda jest jednak jedna - ludzie, w tym przypadku forumowicze. Gdyby ich nie było, forum też by nie było. Jednak są i to właśnie oni kształtują stronę swoją osobowością. Tak jest wszędzie. Czemu świat jest taki, jaki jest? Bo ludzie na nim przebywający i go kształtujący są głupi. Dlaczego tamto forum nie zachęca do czytania? Bo ludzie go odwiedzający, to dojrzewające nastolatki, które swym poziomem intelektualnym pozostawiają wiele do życzenia. Dlaczego źle mi jest w mojej szkolnej klasie, a dobrze wśród rodziny? Bo tamci to opanowani współczesną modą głupki, a moi najbliżsi to kochające mnie osoby. Czemu zawsze w mej głowie lepiej wspominam Bar "Niedźwiadek" od Pubu na Piotrkowskiej? Ponieważ w tym pierwszym wiem, że spotkam kulturalne osoby i miło spędzę wieczór przy kuflu piwa i meczu. W tym drugim natomiast widywałem codziennie tych samych ludzi, których jedynym celem jest pobicie rekordu Guinnessa w ilości promili we krwi. Ludzie są wszędzie i to oni swoim postępowaniem kształtują świat, media, miejscówki oraz naszych kumpli i rodzinę, w skutek czego nas samych. Decyzja jednak należy do nas. Czy będziemy chodzić do normalnego baru i przebywać z normalnymi ludźmi, czy oglądać i poddawać się głupocie mediów razem z głupim towarzystwem.
    Pewnego dnia trafiłem na pewne forum, które w nazwie zawierało dopisek Actionum. Jest to jedna z tych rzeczy, którą żałowałbym w swym życiu jako ostatnią. Bowiem nie dość, że nauczyłem się wielu rzeczy, rozwinąłem swój styl pisarski (i robię to nadal), to poznałem naprawdę wiele ciekawych osób, z którymi albo miałem możliwość porozmawiania przez niedługą chwilę na dany temat, albo mogłem się zaprzyjaźnić, poznać i rozmawiać z nimi częściej niż tylko przez chwilę. To jest dowód na to, że poznawanie ludzi w internecie nie musi kojarzyć się z głupotą, a wręcz odwrotnie - z poznawaniem ludzi, którzy docenili cię nie za warstwę wizualną, a za twoje wnętrze i charakter. Mogę śmiało powiedzieć, że jest to najlepsze forum z jakim się dotychczas spotkałem. Dlaczego? Ponieważ ludzie go kształtujący i na nim przebywający są forumowiczami na poziomie, a tym, z którymi miałem okazję przeprowadzić rozmowę dłuższą i nie ograniczającą się tylko do PW, muszę powiedzieć jedno, trzy-sylabowe słowo: dzię-ku-ję.
  17. Pat5
    Dobry film akcji sprawia, że nasze ciało drży pod wpływem adrenaliny. Po dobrym filmie logicznym nasz mózg ma zagadkę do rozwiązania, a filmy ze wzruszającą fabułą wyciskają ostatnie łzy z naszego serca. Nie inaczej jest z pewną produkcją filmową, która swą premierę miało ło-ho-ho temu. To jednak jej w żadnym stopniu nie przeszkadza, a fakt, że o filmie niewiele się mówi, zmusił mnie do napisania o nim wpisu. By go polecić. By troszkę rozsławić. By zmusić co poniektórych wypatrywania kanałów telewizyjnych bądź zakupienia albo wypożyczenia owego filmu. Naprawdę jest co oglądać.

    Polacy powinni film kojarzyć - kilka razy bowiem na polskich stacjach mogliśmy go ujrzeć, pojawił się nawet raz jako dodatek do gazety. Korzystając z okazji czasopismo nabyłem, a film obejrzałem. Co jednak mnie popchnęło, by kupić pismo? Jaka siła nadprzyrodzona zmusiła mnie do obejrzenia tej ekranizacji?
    Ano... mama. Joe Black po raz pierwszy gościł polską telewizję kilka lat temu. Jak to zawsze bywa, telewizja szumnie zapowiada swoje premiery. Gdy moja matka zobaczyła, że w filmie gra jeden z jej ulubionych aktorów (Anthony Hopkins), postanowiła, że go zobaczy. Tak też zrobiła. Ja jednak wstrzymałem się... do czasu. Następnego dnia ów mama okrzyknęła produkcję jako najlepszą, jaką do tej pory widziała, a blasku, który bił z jej oczu, był nie do nie zauważenia. Nie byłbym sobą, gdybym po raz drugi przeszedł obok Joego obojętnie. A okazja się nadarzyła, bowiem któryś kanał jakiś czas później zdecydował wyemitować go w naszym kraju drugi raz. Przysiadłem więc do telewizora i zostałem wciągnięty we wspaniałą, wzruszającą opowieść, jaką film mi zafundował.

    "Prawda jest taka, że życie bez miłości nie ma sensu. Przeżyć życie i nie zakochać się, to tak, jakby w ogóle nie żyć.
    Musisz spróbować, bo kto nie próbuje, ten nie żyje"
    ~ Joe Black
    Jakie zdanie najlepiej opisywałoby Joego Blacka? Ten film jest niesamowity. Akcja dzieje się prawdopodobnie w Stanach Zjednoczonych, a głównymi bohaterami są William Parrish (Hopkins) oraz Joe Black (Brad Pitt). William wiedzie spokojne, pełne wygód i uporządkowane życie, z dwoma, kochającymi go córkami u boku. Parrish jest bowiem potężnym i bogatym potentatem - jest "ojcem" ogromnej firmy, która odniosła wielki sukces, dająca tym samym olbrzymie zyski. Niespodziewanie przed 65 urodzinami do jego życia wkracza Śmierć w ludzkiej postaci (Brad Pitt), z niezwykłą propozycją - opóźni nieuchronny koniec Billa, w zamian ten będzie jego osobistym przewodnikiem i nauczycielem po niezwykłej wyprawie, jaką jest życie. Film opowiada właśnie o tej, łapiącej za serce dżentelmeńskiej umowie. Z biegiem akcji sprawy się komplikują i przybierają zupełnie innego obrotu - Joe (takie imię przybrała ów Śmierć) zakochuje się w córce Billa - Susan Parrish (Claire Forlani) - i to z wzajemnością. Niestety Susan nie zdaje sobie sprawy z prawdziwej tożsamości swojego kochanka, a ten nie ma zamiaru wyznać jej prawdy oraz chce zmienić warunki umowy, jaką zawarł z Parrishem. Bill musi więc walczyć nie tylko o swoje życie, ale także o życie najbliższych, tych, których kocha najbardziej.
    Jest to pełna ciepła, wzruszająca i chwytająca za serce historia, skoncentrowana nie wokół ciemnych stron tematu śmierci, a jej przeciwieństw - wszelkich aspektów afirmujących życie.


    "Pomnóż to przez nieskończoność, dodaj głębię wieczności, a otrzymasz próbkę tego, o czym mówię"

    ~ Joe Black Film jest przeżyciem niesamowitym, ma głębokie przesłanie, którego nie da się szybko zapomnieć. Świetny scenariusz, same dialogi są po prostu fantastyczne, a niektóre cytaty z przedstawianej produkcji są dla mnie jednymi z najlepszych, jakie kiedykolwiek usłyszałem w filmach, grach czy muzyce. Brawa należą się zarówno reżyserowi, Martinowi Brestowi, jak i aktorom w ekranizacji występujących. Reżyser doskonale połączył kunszt doświadczonego Hopkinsa z młodszym pokoleniem, czyli piękną, młodziutką za tamtych czasów Claire Forlani i Bradem Pittem. A to na nim spoczywał przecież ciężar granej roli. W końcu nie łatwo jest wcielić się w śmierć. Jak wyszedł? Fenomenalnie. Gdybym miał wybrać najlepszą rolę owego aktora, wskazałbym właśnie na Joe Blacka. Pitt w filmie zachowuje się jak dziecko - jest tajemniczy, nieśmiały, poznaje świat. Jest ciekawy i pełen szacunku dla ludzi. Nikogo nie osądza, póki nie pozna. Sprawia wrażenie, jakby rzeczywiście na żywe oczy widział to wszystko pierwszy raz. To właśnie wydobył z postaci Brad Pitt, grając naturalnie i całym sobą, pokazując swoją wirtuozję i wielki talent do aktorstwa.
    Hopkins włożył równie dużo. Zagrał na najwyższym poziomie, dokładnie wczuwając się w swą rolę. Jest kochającym, współczującym ojcem, którego rady zawsze stają się przydatne. Jest co prawda bardzo bogaty, jednak w każdej sytuacji potrafi zachować się przyzwoicie.
    Joe Black ma to "coś". Coś, co pozwoliło mu odróżnić go od reszty filmów. Przyczynił się do tego nie tylko sam reżyser, ale również scenografia oraz fenomenalna muzyka symfoniczna Thomasa Newmana, stanowiąca idealne dopełnienie oraz nastrój. Czego chcieć więcej?
    Film oglądałem łącznie trzy razy, by za każdym kolejnym seansem odkrywać więcej z niesioną przez niego głębią i sensem. Jest to produkcja o tym, co w życiu ważne. Śmierć nie jest tutaj czymś złym, a sam film pokazuje, że można umierać z uśmiechem, z samego życia zaś cieszyć się i czerpać jak najwięcej. Tuż przed zabraniem Billa do swojego świata, pyta się on Śmierci: "Mam się bać?", na co ten odpowiada: "Nie ty".
    Ocena: 10/10

    ''Niczego nie jesteś tak pewien, jak śmierci i podatków'' ~ Joe Black
  18. Pat5
    Biedronki są słodkie. Kto mógłby ich nie lubić? Chyba tylko podła, bezuczuciowa osoba. Gorzej jest już z mszycami - te nie cieszą się taką popularnością. Jednak 21 kwietnia się to zmieniło i trudno określić ową zmianę jako korzyść dla biedronek. Zyskały bowiem one sławę, zostając tym samym oskarżone o bycie radioaktywnymi. Szczerze? Sam nie wiem co gorsze...


    Biedronka. Radioaktywna!? Już dzień po, a nawet w sam dzień pisania przez uczniów egzaminu gimnazjalnego, całą Polskę obeszła wiadomość o radioaktywnych owadach. Reakcje były różne, a ów różność składała się w 99% ze śmiechu. Wszystkie fora i serwisy zostały opanowane przez tą wiadomość, wszyscy ludzie traktowali to jako temat do żartów, bądź przekazywali informację dalej, by ta zataczała koło. Wszyscy, prócz studentów, rzecz jasna - oni na wykładach codziennie mają odpowiedniki radioaktywnych biedronek. Przykładem może być moja siostra - przyjechała dziś z Krakowa, a gdy poinformowałem ją biedronkowej inwazji, ta patrzyła na mnie jak na idiotę. Nie słusznie! Pewnie nie oglądała 'demotów'. Nawet moja nauczycielka z angielskiego je ogląda...
    Powracając do tematu - nie wszyscy wiemy, jaka jest prawda. Naukowcy próbują ustalić przyczyny i miejsce rozpoczęcia się promieniowania beta oraz jego skutki w postaci napromieniowania bezbronnych owadów. Takowe zdarzenie miało miejsce jeszcze przed egzaminem gimnazjalnym, nie wiadomo, jak bardzo. Takie pytanie znalazło się tam tylko dlatego, że układający pytania do testu mieli już styczność z takim przypadkiem, a będąc nim zafascynowanym, postanowili je rozsławić. Efekt z jednej strony okazał się strzałem w dziesiątkę, a nawet lepiej, bo takich wyników nie spodziewał się nawet najbardziej optymistycznie nastawiony analityk. Z drugiej strony, owy fakt stał się obiektem do żartów, przez co nikt nie pomyślał o poważnym traktowaniu tegoż pomysłu.
    Poddenerwowani pomysłodawcy, widząc całą Polskę w śmiechu, postanowili działać szybko. Sytuacja rzeczywiście wymagała niezwłocznej reakcji. Udali się więc do miejsca, gdzie po raz ostatni widzieli radioaktywne stworzenia. Było to najprawdopodobniej gdzieś na Śląsku. Musieli się do tego odpowiednio przygotować - ubrali odpowiedni strój (podobny do tego, który noszą pszczelarze w zetknięciu z pszczółkami) i wzięli ze sobą parę pudełek skonstruowanych tak, by groźne, napromieniowane biedronki zdrowo dotarły do ich siedziby. Taki był bowiem ich plan. Nie myśleli przy tym racjonalnie, chcieli tylko udowodnić wszystkim w Polsce, że radioaktywne biedronki naprawdę istnieją. Żeby Polacy raz na zawsze wybili sobie z głowy pomysł, że były to tylko głupie pytania na teście wymyślone przez zwykłych, małych ludzi obdarzonych bujną wyobraźnią. Chcieli zemsty, a ta nie charakteryzuje się szczególnym pomyślunkiem.
    Dnia 28 kwietnia, czyli tydzień po dniu, w którym gimnazjaliści pisali egzamin metamatyczno-przyrodniczy, mężczyźni odpowiedzialni za pytania do drugiej części zaczęli realizować swój plan. Chytry i podły plan, który zakładał zebranie wielu radioaktywnych biedronek i wypuszczeniu ich po całej Polsce tak, by każdy zamieszkały owy kraj dowiedział się o ich istnieniu. Jak pisałem już wyżej - po odpowiednim przygotowaniu, udali się na Śląsk, niedaleko kopalni węgla, w której wydobywa się węgiel. Zaparkowali swego czerwonego Poloneza na prostej, świeżo wyasfaltowanej, dziurawej polskiej drodze, poczekali aż przejedzie traktor z przyczepą, na której były dziwne, różowo-fioletowe świnie, po czym przeszli przez pasy na łąkę, a ta znajdowała się po drugiej stronie jezdni od zaparkowanego samochodu. Ich ubranie przypominało strój pszczelarza, a w oddali widać było wspomnianą wcześniej kopalnię węgla. Mężczyźni byli szybcy i chytrzy - zachodzili biedronki od tyłu, szybkim ruchem dłoni łapali je za nóżkę i wsadzali do pojemnika. Owadów przy tym nie krzywdzili, choć uwierzcie mi, że gdybyście ujrzeli napromieniowaną biedronkę, to chcielibyście ją zdeptać. Niczym pająka, ujrzanego przez kobietę cierpiącą na arachnofobię. Po zebraniu dość dużej ilości zwierząt, mężczyźni władowali pudełka do Poloneza i przypięli je pasem, by nie zleciały z foteli. Wszystko to robili z wielką ostrożnością, jakby układali małe dziecko do snu. Zadowoleni ze swej zdobyczy - odjechali.
    Mężczyźni latali małym samolotem - należącym do byłej jednego z nich - rozrzucając po całej Polsce owady. Te nabierały w powietrzu ogromnych prędkości, po czym uruchomiły skrzydełka i bezpiecznie spadały na ziemię. Większość lądowała na terenach leśnych z dala od ludzi, niektóre jednak wiatr przywiał w zaludnionych miastach, osiedlach czy przy domkach jednorodzinnych. Z groźnymi stworzeniami spotkało się nie wiele ludzi, a w śród nich byłem ja. Był to słoneczny z rześkim wiatrem poranek, wyszedłem się tylko przewietrzyć, kiedy te dziwne, radioaktywne oczy na mnie spojrzały. To była najgorsza chwila w moim życiu. Później się na mnie rzuciła, dziobiąc mnie zębiskami, a jej wielkość, zgrabne i szybkie przemieszczanie się z wykorzystaniem skrzydeł uniemożliwiało mi pozbycie się, tudzież jej zabicie. Po jakimś czasie chyba się zmęczyła i odleciała na bok, czego nie mogłem nie wykorzystać. Szybko pobiegłem do domu, a tam pozamykałem wszystkie drzwi i okna, by ten lubiany dotąd przeze mnie owad już nigdy więcej się na mnie nie załapał. Od tamtego czasu z domu wychodzę piwnicą...
    To przeżycie zmusiło mnie do refleksji. Zacząłem myśleć nad owym faktem dniami i nocami, w szkole i w domu. Śledziłem fakty i próbowałem połączyć je tak, by dawały mądrą, integralną całość. Uświadomiłem sobie, że radioaktywność biedronek nie jest faktem wyssanym z palca. Węgiel bowiem dzieli się na różne izotopy, wśród których jest promieniotwórczy izotop węgla 14C. Jest on radioaktywny, po wydobyciu na powierzchnię zaczyna promieniować, a owe promieniowanie określane jest jako beta. Ludzie, którzy z taką odmianą owego pierwiastka się zetknęli, często muszą jakiś czas odpocząć od swej pracy na kopalni, bo przebywanie z nim zbyt długo ma wiele nieprzyjemnych skutków. Bowiem gdy zostaną napromieniowani, są radioaktywni. Tak, ludzie.
    Węgiel promieniotwórczy promieniuje, a cząsteczki tegoż promieniowania zdolne są uczynić biedronkę radioaktywną. Pod warunkiem, że ta znajduje się blisko kopalni, tudzież weszła tam na kurtce jakiegoś górnika. Gdy tak rozmyślałem nad tym faktem, rozwikłałem także inną zagadkę. Testu przyrodniczego nie napisali "najarani" faceci, czy inni niepełnosprawni umysłowo ludzie, tylko górnicy, którzy byli już wcześniej przez niektórych brani pod uwagę. Mało tego - górnicy posiadający sieć sklepów ogrodniczych. Bowiem węgiel występował na egzaminie w każdej postaci, jako związek radioaktywny, kruszec, brunatny, kamienny; był nawet torf i miejsca występowania koksu, a nawet wartości importu, eksportu i wydobycia węgla kamiennego w Polsce w latach 2004-2008, co idealnym dowodem jest na to, że owy test może być wyznacznikiem przyjęcia na Akademię Górniczą. Kolejnym dowodem, tym razem potwierdzającym fakt sklepów ogrodniczych są radioaktywne biedronki. Zaniepokojeni sprzedażą produktów w swoich sklepach, postanowili postraszyć ludzi radioaktywnymi owadami, by ci kupowali wszelakie środki owadobójcze, przy okazji wciskać im inne tego typu produkty, stosując mistrzowsko opanowaną sztukę perswazji. Skutki stały się inne niż zakładano, bo zamiast pieniężnego przyrostu, zastali całą Polskę w śmiechu. Później musieli zareagować, wysyłając armię biedronek na kraj, jednak o tym jest połowa tego tekstu. Czy im się to udało? Ja po środek owadobójczy udać się musiałem. Nie wiem, czy był to ich sklep...


    Promieniowanie ? Teraz już znacie prawdę, drodzy Forumowicze. Wykorzystajcie ją prawidłowo.
  19. Pat5
    Dragon Age: Początek - recenzja Konsolowe miśki ostatnio mocno rozpieszczane każualowymi produkcjami, nieco zdziwili się, gdy do ich rąk trafił Dragon Age: Początek. Zmniejszanie poziomu trudności i oryginalności dzisiejszych gier zależy głównie od dwóch czynników. Po pierwsze, konsole, bo dziś głównie na te platformy tworzy się gry, a przenoszenie takowej wersji na pecety wiąże się z niewymagającą rozgrywką. Po drugie, coraz szersze zasiadanie do gier przez ludzi młodszych, a nawet dzieci, które wymuszają na twórcach zmniejszenie poziomu trudności, by właśnie te dzieciaczki mogły sobie w nią popykać. Czy Dragon Age miał to zmienić? Nie wiem, ale z pewnością to zrobił. Wszyscy myśleli, że to kolejna, łatwa i niewymagająca platformówka, która nie sprawi im większych kłopotów z przejściem. Tak się jednak nie stało. Zaraz po premierze długo oczekiwanego przez wszystkich działa BioWare, na forach internetowych roiło się aż od biednych każuali, którzy płacząc i szlochając gry przejść nie umieli.

    Wystarczy trochę pomyśleć, a poziom trudności drastycznie spada Muszę przyznać szczerze - nie jest łatwo. Wszyscy ci, którzy uważali Dragon Age za zwykłą platformówkę, nieco się zdziwili, a tych, którzy płakali po forach internetowych i potrzebowali pomocy było od groma. O ile przez pierwsze godziny nie jest tak trudno (mówię tu o dwóch pierwszych poziomach trudności, czyli easy i normal), to później poziom trudności drastycznie wzrasta. Graczom, którzy po raz pierwszy mają styczność z takim rodzajem gier, najpierw polecam udać się do Lasu Brecilian, ponieważ tam jest w miarę łatwo. Gdy pierwszy raz przechodziłem tą grę, by wygrać z czyhającym i warczącym tam na przechodniów smoka, potrzebowałem tylko dwadzieścia podejść. Grałem na najłatwiejszym poziomie trudności, a w składzie miałem wtedy trzech wojów i jedną, seksowną czarodziejkę. Smoczka niestety nie oczarowały wielkie piersi Morrigan (bo tak zwie się owa czarownica), co jest nie lada wyczynem - wiem z własnego doświadczenia. Potwora pokonałem dopiero po odwiedzeniu innej lokacji, awansowaniu mojej postaci na kilka leveli wyżej i zdobyciu nowych umiejętności. Zacząłem tą grę jednak od nowa, tym razem magiem i na poziomie normalnym, czyli drugim od początku. Poszedłem do smoka i... pokonałem go za pierwszym podejściem. Miałem już większe pojęcie o kombosach, jakie może tworzyć mag oraz, co najważniejsze, zmieniłem drużynę, która tym razem składała się z maga, dwóch wojów i łotrzyka z łukiem. Jaki z tego wniosek? Przy bardziej wymagających walkach trzeba trochę pomyśleć - nad rzucanymi przez nas mocami na przeciwnika, a w szczególności nad składem naszego zespołu. Gdy sobie to uświadomiłem i zacząłem stosować w praktyce, poziom mocno spadł i grę mogłem przejść na poziomie normalnym. Co prawda Dragon Age jest trudny i wymagający nawet na najłatwiejszym stopniu, jednak radość z przejścia gry, czy pokonania większego bossa na normalu jest ogromna. Jeszcze jedną, przydatną wskazówką będzie fakt, że warto zbierać okłady lecznicze, bo bez nich nigdzie w tej grze nie zajdziesz.
    Wysoki poziom trudności zaliczyłbym więc jak najbardziej do plusów gry. Dragon Age przypomina, że wśród dzisiejszych gier są jeszcze wyjątki, które nie zaliczają się do gatunku każualiżacus pospolitus. Przypomina również to, jak robiło się gry dawniej, bo nie wątpliwie pokazuje to swoim klimatem i wysokim poziomem trudności, o którym tu mowa. Jeżeli więc jesteś tym graczem, który płakał i zaklinał ową grę, bo nie umiał jej przejść, to niezwłocznie powinieneś się wypchać, bądź skontaktować z lekarzem lub farmaceutą, bo każda krytyka niewłaściwie stosowana zagraża poziomowi trudności następnych gier. Bo wiemy przecież, że twórcy biorą sobie do serca uwagi fanów. Jeżeli więc w sequelu Dragon Age'a poziom spadnie, to maruderzy niech uciekają w popłochu, bo mój gniew dopadnie każdego.

    Technicznie niedoskonała, fabularne deja vu Z technicznego punktu widzenia, Dragon Age pozostawia wiele do życzenia, jednakże uzasadnienia daleko szukać nie trzeba. BioWare już w 2003 roku zapowiedziało owy tytuł jako "duchowy spadkobierca Baldura". Zaraz po obmyśleniu fabuły, wydarzeń i innych tego typu pierdółek, twórcy (dokładniej graficy) biorą się za silnik graficzny, bez którego nic dalej nie ruszy. Jeżeli więc silnik pochodził z tamtego roku, to jakość tekstur i szczegółowość niektórych lokacji i tak jest dobry. Dzięki temu wymagania sprzętowe są naprawdę niskie, a gra odpali nawet na słabym pececie.
    Grafika jest więc słaba - dla wymagających graczy posiadających dobry sprzęt, tudzież dla konsolowców. Jednakże ja nie będę na ten element narzekał, bo pomijając fakt, że grafikę mam troszkę niżej niż tam, gdzie zagląda ginekolog, to Dragon Age poszedł mi na bardzo nie lubiącym gier laptopie. Jestem zadowolony, a graficzna strona nie jest na tyle zła, by przeszkadzała w rozgrywce. No, chyba, że jesteś tym, który w grach leci na oprawę wizualną, ale takich przypadków za wiele wśród graczy nie ma. Na szczęście.
    Gorzej jest z oprawą wizualną, do której już muszę się przyczepić, bo to ona jest sporą dawką klimatu w niektórych miejscach, a z wymaganiami ma wspólnego tyle, co nic. Co do tej strony, moje odczucia są mocno mieszane, jednakże bardziej skłaniają się ku zaliczeniem jej do minusa gry. Prawda, jest tu kilka nutek, które zasługują na pochwałę, jednak policzyć możemy je na palcach u jednej ręki, co jest metaforycznym odpowiednikiem słowa "mało". Za mało. Co lepsze, a raczej gorsze i wymagające słów "o zgrozo!" jest fakt, że tylko jedna z tych fajnych występuje w grze (i tylko podczas finału...), a reszta była nagrywana chyba tylko po to, by orkiestra miała co robić. Ta mocno zachwalana przeze mnie (najlepsza z gry) nutka powinna być wszystkim dobrze znana, nie tylko z powodu jej piękności, ale również dlatego, że grana jest w menu. Posłuchać, tudzież przypomnieć sobie ją można pod
    adresem. Jest jeszcze garstka innych wartych uwagi i mocno klimatycznych piosenek, ale są one raczej spokojne - swoją rolę w postaci budowania odpowiedniego klimatu spełniają, ale nie specjalnie wpadają w ucho, a o ich świetności przypomnieć możemy sobie dopiero po skończeniu gry i odtworzeniu ich na YouTube przy szklance gorącej czekolady ( , jak również ). Soundtrack stworzył pan Inon Zur, więc ogólnie ze swoimi piosenkami wypada bardzo dobrze, szkoda tylko, że zabrakło tutaj dynamicznych, nadawających się do scen walki kawałków. Podczas gry (czytaj: podczas walk, chodzenia, robienia questów - słowem tam, gdzie spędzamy największą ilość czasu) dostajemy więc średniawą ścieżkę dźwiękową, a walka z trupami w Redcliffe sprawiła, że owy element postanowiłem dać do minusów. Dlaczegoż? Ano dlatego, iż muzyka podczas tej sekwencji była fa-tal-na. Moje bębenki aż same chciały się zatkać, a palce powstrzymywał od tego tylko fakt, że musiałem trzymać je na myszce i klawiaturze. Sam pomysł z wykonaniem misji był bardzo fajny, klimat również tam był i nie pomyślałbym, że tak dobrą passę może przerwać tylko muzyka. Takie rzeczy zdarzać się nie powinny, szczególnie spadkobiercy Baldur's Gate'a. A jemu nowy Dragon Age pod tym (muzycznym) względem nie dorównuje.
    Fabuła prezentuje się dobrze, nie wyśmienicie. Przynajmniej takie wrażenie mamy na początku. Później mamy wrażenie tytułowego deja vu, czyli - jakby ktoś nie wiedział - "gdzieś już to do cholewki widziałem"! Bowiem w Dragon Age'u powtarza się lubiany przez twórców gier wątek dobra i zła, gdzie grzecznymi miśkami są Szarzy Strażnicy i (nie do końca) pozostali mieszkańcy Fereldenu, a w role złych i siejących strach w sercach grzecznych duszków wcielają się Mroczne Pomioty. Te mocno przypominają armię Saurona z Władcy Pierścieni - są brzydkie, dziwne i znacznie różnią się od siebie wielkością, gdzie raz napotkamy łysego kurdupla, później wysokiego, szczupłego i przystojnego blondyna w stringach, przez śliniące się, wysokie i silne ogry, a na smoku kończąc.


    - Do łóżka, kobieto! Szarzy Strażnicy, to nikt inny, jak tutejsi odpowiednicy superbohaterów z innych filmów, gier czy książek. Wyczuwają oni Mroczne Pomioty, Pomioty zaś wyczuwają strażników, więc spotkanie się oby dwóch grup na popołudniową kawkę większym problemem nie jest. Fabuła jest prowadzona bardzo dobrze. Ciężko jest określić stronę fabularną Dragon Age'a jako plus bądź minus. Bowiem na początku mamy początek (dziwne, co?), dla każdej rasy jest inny. Jedne są wykonane lepiej i bardziej emocjonująco, drugie mniej. Następnie przenosimy się do Ostagaru - niewątpliwie najlepszej misji w grze. Jest tak dlatego, że misja w owym miejscu wykonana jest fenomenalnie - idealnie zachowane proporcje między walką, chodzeniem, rozmawianiem i wykonywaniem questów pobocznych. Mamy tam również niesamowity zwrot fabularny, którego nie przypuszczałby i nie domyśliłby się nikt, nawet wróżka zębuszka. Napędza on całą grę, a my, chcąc przywrócić stary, dobry ład w Felerdenie, ruszamy na powierzoną nam misję. Niestety później już tak różowo nie jest - oczywiście dalej spotykamy zróżnicowane charakterem i osobowością postacie, przeprowadzamy z nimi świetnie napisane dialogi, werbujemy je, jednak tylu emocji, ile doświadczymy w Ostagarze, już niestety nie będzie. Tak więc po zwrocie akcji zastajemy podzieloną krainę, którą musimy zjednoczyć. Problemy są o wiele bardziej skomplikowane niż mogliśmy przypuszczać. Podsumowując - fabuła prezentuje się średnio, bo nasza postać znowu jest tym, w którego nie wierzy nikt, a musi przeciwstawić się złu, czyhającemu na każdym kroku. Znowu od zera do bohatera, nie mamy możliwości dołączyć się do ciemnej strony Mocy i zamiast ubijać Mroczne pomioty, to żyć z nimi w zgodzie, zabijać ludzi i tańczyć razem z nimi tango. Choć z pewnością byłoby to trudne zadanie dla scenarzystów, to wreszcie odświeżyłoby rynek gier wydawanych przez BioWare. Oni lubią to powtarzać i choć cały czas wychodzi bardzo dobrze, to w końcu powtarzalność obróci się przeciwko nim. Prawda - podejmujemy tu liczne decyzje, których jest naprawdę dużo, lecz nijak wpływają one na fabułę. W większości sprowadzają się do składu naszej drużyny, gdzie jedna osoba grozi odejściem, jeśli przykładowo zabijemy kogoś mimo jej wyraźnych zaprzeczeń. Chociaż jest jedna, ważna decyzja, lecz jest to na samym końcu i choć zmienia zakończenie, to ogranicza się tylko do tego, czy ktoś zginie czy też nie. Ten wybór daje ogromne pole do popisu w kontynuacji gry - zobaczymy, jak owy wątek zostanie wykorzystany. Nie chcąc psuć zabawy tym, którzy jeszcze się za tą grę nie zabrali, nie powiem nic. No, może tylko tyle, że ta decyzja została przemyślana bardzo dobrze. Jeśli gracie osobnikiem w wersji male, to zabierajcie się do Morrigan - czarodziejki z wielkimi piersiami i ładnym tyłkiem. Nie sposób jej przegapić.

    BioWare stworzył fenomenalny świat gry, tętniący życiem i mający własne problemy Choćbyśmy narzekali na fabułę, oprawę audio-wizualną, to jednego zaprzeczyć nie można - świat, jaki w grze zwiedzimy został stworzony fenomenalnie. Bardzo mocno przypomina Tolkienowskiego "Władcę Pierścieni" - mamy tu bowiem elfy, krasnoludy, podobnych i równie brzydkich przeciwników, jak również podobny klimat. Z tegoż powodu czułem się jak w domu, a myślę, że Tolkien wraz ze swoimi dziełami ma wielu fanów.
    Wspomniałem już wcześniej o problemach, jakie nasz bohater będzie musiał rozwiązać, by przywrócić stary porządek w Fereldenie. W tejże krainie panuje wojna domowa, a my jesteśmy ostatnią nadzieją na jej zjednoczenie i zebranie armii, która byłaby zdolna pokonać Arcydemona i plagę Mrocznych Pomiotów. Problemy dosięgły wszystkich - ludzi, magów, elfów i krasnoludów, a misje, jakie dla nich zrobimy, zostały wykonane w sposób fan-ta-sty-czny, zarówno pod względem fabularnym, jak i grywalności. Uwierzcie mi - chociaż pomysł na główny wątek fabularny jest oklepany, to zadania dla naszych przyszłych sojuszników są oryginalne i nie wykorzystane nigdzie indziej.


    Dorota Gardias-Skóra jako Morrigan. Prawdziwa czarownica jest tylko jedna... Każda z wymienionych wyżej ras ma inny problem i u wszystkich potrzebna jest nasza ingerencja. U krasnoludów panuje wojna domowa, związana z nieumiejętnością wybrania kandydata na króla. Ich krainę - Orzammar, znajdujący się pod ziemią - zamieszkają brodate kurduple z humorem, niczym wyjęte z Władcy Pierścienia. Do dziś ciężko jest mi zapomnieć dialog krasnoluda z Lelianą (jedną z kobiet, którą można zwerbować do naszego zabójczego oddziału), który to wypytywał o jej majteczki. Elfy problem mają ze swoim władcą, który odpłacić musi za swoje dawne grzechy. Wieża maginów została opanowana przez złowrogie demony, a miasto Redcliffe... Można by długo rozwodzić się nad wspaniałością owej misji, jednak to recenzja, a ta powinna stronić od spoilerów. Wszystkie te zadania wydają się proste i płytkie, jednak dopiero później odkrywamy, że każde ma drugie dno, które wciąga i nie puści dopóki, dopóty go nie poznamy bądź nie rozwiążemy.
    Do elementu, który również bardzo dobrze skonstruował świat gry są liczne smaczki, jakie zdobywamy przechodząc Dragon'a. Takowych jest wiele, natomiast ja skupiłem się na jednym rodzaju, który najbardziej przykuł moją uwagę i dodał kilka godzin do licznika mierzącego czas, jaki przy tejże grze spędziłem. Są to bardzo interesujące pomysły twórców na opisy różnych kultur, tudzież ich zwyczajów. Poczytać o nich możemy w kodeksie, a takie informacje zdobywamy w analogiczny sposób - odwiedzając jakieś miejsce, rozmawiając z napotkanymi ludźmi albo zdobywając przedmiot. Opisy tychże rzeczy (historia i zwyczaje różnych kultur, ich religia, powstawanie miast) są naprawdę fascynujące, a twórcom za ich wykonania należą się gromkie brawa.
    Lokacji - jakie będziemy mieli okazję zwiedzić - jest sporo i z pewnością nie jest to aspekt, który można zaliczyć do minusów, a wręcz przeciwnie. Mamy tu bowiem krainę mocno zróżnicowaną, wszystkie miejsca wykonane są bardzo ładnie i starannie, a my nie będziemy mieli okazji rzec "Buu, już tu byłem". A to za sprawą tego, że do miejsc wcześniej napotkanych się nie wracamy - zwiedzimy wysokie, zaśnieżone góry, wykute w skałach miasto, w którym płynie gorrrąca lawa, niewielką, biedną wioskę, itd. Jest tylko jedno takie miasto, które nasze oczy ujrzą nie raz, a nawet nie dwa - Denerim, lecz tutaj odegra się sporo ważnych scen. Nie licząc oczywiście obozowiska naszej drużyny, do którego wracać będziemy się częściej niż kilka razy (co prawda zależy to w głównej mierze od gracza, jednak czasami wymusi to na nas fabuła), a odwiedzamy go by nasi bohaterowie odpoczęli (wyleczyli choroby nabyte podczas walki) oraz mieli spokojne miejsce do podyskutowania lub uprawiania zaje*iście klimatycznego seksu przy iskrach ciepłodajnego ogniska.

    Dojrzała, mroczna i brutalna opowieść? Nie do końca... BioWare zapowiadał Dragon'a chwaląc się przeróżnymi epitetami i przymiotnikami, wśród których mogliśmy usłyszeć: mroczna, brutalna, dojrzała i epicka gra fantasy. Niezaprzeczalnie twórcy mówiąc to, patrzyli przez różowe okulary, bo w praktyce tak do końca nie jest.
    Do klimatu zastrzeżeń nie mam, bo w większości był on obecny, a w niektórych knajpach było go aż nadto - rwało mnie, by przy skocznej muzyczce dołączyć się do tancerek, pełnych namiętności i seksapilu. Ową czynność uniemożliwił mi tylko fakt, że BioWare o tym nie pomyślał.. Jednak w większości miejsc, jakie zwiedzimy, klimat będzie odpowiednio do nich dopasowany.
    Gorzej jest jednak z określeniem "mroczny", jakim chwali się Dragon Age na pudełku z grą. Dlaczego gorzej? Bowiem żadnego mroku tutaj nie uświadczyłem... Nie mówię, że były problemy z klimatem, bo - jak pisałem wcześniej - był on obecny, lecz denerwuje mnie zapowiadanie gry takimi określeniami, jakich podczas rozgrywki nie uświadczymy. Mroczny to jest najnowszy Batman i każdy, kto grał w obie produkcje, potwierdzi te słowa.
    Teraz przede mną jeszcze cięższy orzech do zgryzienia. Jak napisałem w akapicie, przy chwaleniu swego produktu padło również słowo "brutalny", "dorosły" bądź "dojrzały", jak kto woli. Problem w tym, iż gra przez niektóre sposoby tylko taka próbuje być - brutalność panowie odpowiadający za produkcję tłumaczyli ostrą walką i wszędobylską krwią. Owszem, czerwona substancja wydobywająca się z naszych żył nie daje nam spokoju przez całą grę, jednak owy system jest równie głupawy, co nieprzemyślany. Bowiem nasz bohater jest tak samo czerwony po walce z dwudziestometrowym smokiem i... szczurem. Tak, szczurem. Zwykłym, małym, obrzydliwym szczurem z długim ogonkiem. Wtedy uświadomiłem sobie, jak wiele hektolitrów krwi ma w sobie szczur! Uważajcie drogie panie, gdy zauważycie to zwierzę w swoim domu, bowiem kiedy będziecie chciały rozpierniczyć go wałkiem od ciasta, wasza kuchnia może być cała czerwona. Nie mówiąc już o waszym nowym, czerwonym fartuszku za pięćset euro...
    Na tle pierwszego Mass Effect'a mogłoby się wydawać, że panowie z Bio potrafią zrobić naprawdę fajne wątki romansowe. Tutaj wcale nie jest gorzej! Co prawda nasze współtowarzyszki nie odsłonią nam ni pupci, ni cycusia, lecz nie przeszkadza to faktu, że obściskiwanie się przy ognisku może być naprawdę klimatyczne. Do tego ta muzyka... Wrrrrauu.. Od razu włącza się ten męski instynkt.. Wiecie, o czym mówię, panowie. Z drugiej strony romanse mogą zawodzić, ponieważ niewiele się tam dzieje, niewiele również jest pokazane, a nasz cały stosunek trwać będzie niecałą minutkę. Ja rozumiem, że szybki numerek, ale bez przesady...

    Walka, walka, walka... Za dużo walki Wiele graczy, recenzentów i krytyków narzekało na ilość walk w Dragon Age. Nie można im zaprzeczyć, a to dlatego, że w niektórych miejscach wrogów jest naprawdę dużo, a gra zamiast cieszyć, staje się nużąca i denerwująca. Nawet mnie - którego opisywana gra cholernie wciągnęła - w pewnym momencie zirytowała ilość nadciągających nieprzyjaciół z siekierami, których mimo moich niepotrzebnych modlitw i rokowań nie brakowało. Jednak zawsze będzie zależało to od gustu gracza - gdy jedni narzekają na zbyt wielką ilość wymagających walk, inni piszą, że jest to jedno z najbardziej klimatycznych miejsc w grze. Mi w większości walczyło się bardzo przyjemnie (prócz jednego miejsca), nie miałem sytuacji, w której byłbym tak znudzony żmudnym zabijaniem nobów, że musiałbym zrobić sobie od tegoż produktu dłuższą przerwę i odpocząć. Wręcz przeciwnie - Początek wciąga niesamowicie, a takie słowa słyszałem nawet od tych graczy, którzy po jej ukończeniu nie mieli zbyt wygórowanych opinii. Grywalność - zaraz za fantastycznym światem przedstawionym - jest więc jednym z najlepszych elementów produkcji.
    Powracając do walk, warto również wspomnieć o budowie poziomów, które mocno sprzyjają wielkim ilością potyczek. W znacznej większości spotkane przeze mnie kondygnacje składały się z głównego korytarza (tudzież tunelu w jaskini, co zależy tylko od miejsca położenia) oraz miliona mniejszych pokojów obok, z czego niektóre z nich są otwarte i przeciwnicy wyskakują od razu, do niektórych musimy grzecznie zapukać, by później zatopić im miecz w sercu. Uwierzcie mi - dosłownie każdy takowy pokój jest zapełniony przez nieprzyjaciół. No dobra, są wyjątki w postaci malutkich pomieszczeń wielkości toi toi'u, w których możemy znaleźć najróżniejsze rzeczy. Czasami ciekawe, czasami gów.. nie warte fatygi.
    Przeciwnicy, jakim nasz mężny bohater stawi czoło jest wielu. Można podzielić ich na trzy rodzaje - plaga Mrocznych Pomiotów, w których znajdują się małe hurloki, wysokości człowieka ze złotą zbroją esmisariusze oraz ogromne ogry, które też różnią się między sobą zadawanymi obrażeniami oraz wytrzymałością. Drugim rodzajem wrogo nastawionych do nas stworzeń są demony, które objawiają się tutaj we wszelki możliwy sposób - na płonących kreaturach, przypominających rzeźbę z lawy począwszy, a na wysokich duchach z dziwną twarzą i anoreksją skończywszy. Trzecią grupę przeciwników wsadziłem do worka z podpisem "niezależne", czyli takie, które spotykamy na swojej drodze niewiele razy, a nie należą one do żadnego gatunku ani grup wcześniejszych. Są to m. in. smoki, małe stworki albo inne, dziwaczne pokraki.


    Napotkani przeciwnicy mogą być naprawdę różni Sama walka jest standardowa, jeśli chodzi o tego typu erpegi. Na dole ekranu znajduje się pasek, na którym to mamy wszystkie posiadane przez naszego bohatera zdolności. Po wciśnięciu któregoś z nich, kierowany przez nas pupil je wykonuje (podobne rozwiązanie mamy w większości MMO, np. World of Warcraft). Owych zdolności mamy naprawdę dużo, a dzielą się one ze względu na wybraną na początku gry klasę (mag, wojownik, łotrzyk). W mniejszej mierze zależy to również od rasy, bowiem krasnolud magiem zostać nie może.
    Ciężko jest w jakikolwiek sposób oceniać AI naszych przeciwników, ponieważ w większości nie mają one nic do roboty, jak tylko wybiec z pokoiku i rzucić się na nas z siekierą, niczym poddenerwowany zięć na znienawidzoną teściową. Warto jednak pochwalić zagrania, które zmuszają gracza do taktycznego myślenia. Mówię tu o sytuacjach, gdzie przykładowo prócz kilkunastu słabych nobków do wybicia jest także silniejszy boss oraz dwoje magów, usadowionych najczęściej na brzegach mapy. Tacy kamperzy - stoją sobie na boku i rzucają zaklęcia, obserwując jak reszta się rżnie. Wśród tych zaklęć są również takie, które mag rzuca na swoich, a są to m. in. uleczanie bądź wzmacnianie stanu zdrowia. Dlatego najpierw trzeba zabić magów, później wszystkich słabszych wrogów, a na końcu skoncentrować wszystkie siły na danie główne - bossa, który zazwyczaj ma dwadzieścia razy więcej zdrowia od nas. W takich sytuacjach niezbędne są - jak wspominałem na początku, nie wiem czy pamiętacie - okłady lecznicze albo kształowanie magina swojej drużyny na takiego, który będzie posiadał właściwości leczące podczas walki (Wynne potrafi nawet ożywiać zmarłych, co jest nie lada gratką).
    Chodzimy tak po tym wielkim świecie z naszą pokaźną drużyną, słuchamy zabawnych rozmów między nimi (klik!), rozmawiamy i zabijamy. Czym byłby jednak erpeg bez zbierania itemów? O to twórcy zadbali - dosłownie każdy skrawek mapy świeci jasnymi symbolami, które informują nas o znajdującym się w tymże miejscu jakimś przedmiocie. W większości są to niepotrzebne głupotki, czasami pozamykane na klucz w skrzyniach, które otworzyć potrafi tylko łotrzyk. Czasami zdarzają się przedmioty o wyjątkowo wielkiej wartości, znajdujące się zazwyczaj w ciałach poległych bossów, którego przed chwilą zabiliśmy. Mogą się tam znaleźć okłady lecznicze, mniej lub bardziej cenne elementy zbroi, miecze, łuki, wszelakie maści i inne duperele, których jest naprawdę w grze wiele. Nasze znaleziska chowamy do bardzo pojemnego plecaka, który cały czas za nami podąża, ale jest niewidzialny, czyli standardowy ekwipunek. Pomieści on 70 rzeczy, niezależnie od ich wielkości, ciężkości ani masy. Podczas naszej podróży możemy sprawić nowy plecak, który pomieści ich więcej, co z pewnością jest dobrym zakupem.
    Powracając do postaci, muszę wspomnieć, że większość z nich jest bardzo dobrze nakreślona. Mają barwną, ciekawą historię i zawsze miło się z nimi rozmawia, a to za sprawą świetnie napisanych dialogów. Co prawda nasz bohater jest typowym milczkiem (zagranie stosowane w Baldurach czy Newerwinter Nights), jednak opcje dialogowe, jakie możemy zaznaczyć, znacznie się od siebie różnią - możemy zostać cynikiem i korzystać z uroków ironii, jak również być grzecznym miśkiem i świecić przykładem dla młodych wojowników. Szkoda, że gra nijak to rozpoznaje, np. tak, jak to było w Mass Effect 2 (punkty egoizmu i prawości, o ile dobrze pamiętam). Spodobał mi się również to, że nasi towarzysze nie zawsze zgadzają się z nami w podejmowanej decyzji - gdy Morrigan mówi, abyśmy kogoś zabili, Alistair tego nie chce, broniąc się argumentem, że jest to ważna osoba i nie można jej ot tak stracić. Decyzja oczywiście należy do nas, jednakże miło jest posłuchać polemiki bądź sprzeczki między naszymi kompanami.
    Został mi jeszcze jeden, dość ważny aspekt, bez którego nie może obyć się żaden erpeg. Jest to awansowanie i drzewko rozwoju naszej postaci, a przyznać trzeba, że w Dragon Age zostało ono zaprezentowane w sposób bardzo dobry. Różnych umiejętności, jakie możemy wybrać przy awansie na kolejny level jest ogrom, więc tylko od nas zależy, czy stworzymy mistrza we władaniu mieczem i tarczy lub wszechstronnego, ale już nie tak bardzo utalentowanego bohatera. Owe zdolności, by łatwiej można było nimi operować, zostały podzielone ze względu na rodzaje broni oraz umiejętności klasowe. Każdą klasę możemy więc kształtować na kogo innego, w skutek czego rozgrywka różni się od pozostałych, a gra przy kolejnym jej przechodzeniu nie nudzi.
    Za to kompletnie nie rozumiem tych, którzy na owy aspekt narzekali. Ilość i jakość umiejętności jest przytłaczająca i zaskakująca, w dobrym tegoż słowa znaczeniu, rzecz jasna.

    Ogólnie - plusy i minusy Ciężko jest jednoznacznie wystawić ocenę "duchowemu spadkobiercy Baldur's Gate'a". Mamy tu fenomenalnie nakreślony świat z wieloma szczegółami i perełkami, co z pewnością jest wisienką na wielosmakowym torcie, jakim jest Dragon Age: Początek. Jest także wiele barwnych postaci, z którymi chce się przeprowadzać długie i wciągające dialogi bądź wejść głębiej w naszą ulubienicę (tudzież ulubieńca) i doznać klimatycznych wątków romansowych. Piekielna grywalność i nieustający syndrom "jeszcze jednej misji" towarzyszy nam cały czas, wciąga i nie pozwoli oderwać się od monitorów szybko. Mamy także - jak wspomniałem nieco wcześniej - świetnie wykonane drzewko i awansowanie postaci (maksymalny to 25 poziom). Bardzo spodobało mi się również wiele świeżych pomysłów przy wykonaniu zadań fabularnych, jak i ich wielowątkowość oraz problematyka.
    Co mogłoby przerwać tak dobrą passę? Ano fabuła, która pomimo kilku bardzo fajnych pomysłów powiela schemat ratowania świata, co jest oklepane i występujące w prawie każdym, innym epregu. Moje sutki nie świdrowały z wrażenia również pod względem questów pobocznych, ponieważ te można by określić tylko trzema, często stosowanymi słowami: "przynieś, podaj, pozamiataj". Perełki nie występują tu niestety często. Narzekać mogę też na monotonność, bowiem ciągle chodzimy i zabijamy (wyjątkiem jest Pustka, w której także naszym zadaniem jest mordowanie, jednak zastosowano tam mechanizm trochę inny, niżeliby w reszcie gry, przez co jest to wciągający powiew świeżości i jedna z najlepszych misji), nie ma tutaj żadnych elementów typowo spokojniejszych i gadanych, jak to było przykładowo w Mass Effect 2. Przeszkadzał mi bardzo, o ile nie najbardziej, głupi mechanizm przedłużania gry, w postaci umieszczenia ogromnych ilości wrogów gdzie tylko się da. W pewnych momentach zaburzone zostają proporcje między walką i rozmawianiem bądź chodzeniem. Jeszcze małymi klapsami z mojej strony są drobniutkie problemy natury technicznej i nienajlepsza oprawa dźwiękowa podczas walk.
    Co z tego, że Dragon Age nie do końca spełnił powielane z nim nadzieje, poprzez zapowiedzi twórców? Co z tego, że jest tu niespełniająca unijnych warunków grafika? Co z tego, że mamy tu parę głupawych systemów? Ważne jest to, że dzieło studia BioWare wciąga w swój świat, jak żadna inna gra, a jeżeli wciągnie Was tak samo, jak mnie (co jest bardzo możliwe), to gwarantuję kilkadziesiąt, a nawet kilkaset wyśmienitych godzin przy nań spędzonych. Słowo się rzekło.

    Ocena ogólna: 89%
  20. Pat5
    Trailer, czyli zapowiedź bądź zwiastun ma za zadanie przyciągnąć uwagę widza. Może być growy, filmowy, czy reklamujący nowe zabawki w sex-shopie. Mimo chrapki większej części forumowiczów, dziś zajmiemy się tymi pierwszymi.
    Dobry trailer przyciąga oglądającego do ekranu monitora już od pierwszych chwil. Zaciekawia nawet tego, który miał zamiar obejść szerokim łukiem przestawianą grę. Po jego obejrzeniu sutki widza świdrują z wrażenia, a nieustająca chęć zdobycia owej gry nie da mu spokoju, póki pudełko z krążkiem nie dołączy do jego kolekcji. Niewiele twórców w tak zgrabny sposób łączy czynniki odpowiedzialne za świetność traileru. Zalicza się do tego z pewnością klimat, dobrze dopasowana do wcześniejszego czynniku muzyka, grafika, akcja, epickość i to coś, co powoduje, że będziemy chcieli oglądać go jeszcze raz, a nawet udać się do sklepu z grami, bądź niecierpliwie czekać na jej premierę.
    Oprawa graficzna jaka panuje w trailerach często jest zmieniana (na lepsze, rzecz jasna), podwyższając szczegółowość postaci, animacji, tekstur, a niekiedy to, co ujrzymy w tego typu filmikach mało ma wspólnego z grą, którą przedstawia. Szata graficzna jest często o niebo lepsza, przedstawione sytuacje bardziej emocjonujące, posiadające więcej akcji i realizmu. Zresztą nie ma w tym nic dziwnego - trailer to pewnego rodzaju reklama, lepsza lub gorsza, a jej atrakcyjność zależy od sukcesu. Dziś przyjrzymy się piątce świetnych filmików, które pozytywnie zaskoczyły mnie pod wieloma względami.
    5. Mass Effect 2 - "Parszywa dwunastka"
    Trzeba przyznać, że najbardziej wyróżniającym się aspektem w tym trailerze Mass Effect'a 2 jest grafika - piękna, cudowna, niepowtarzalna. Rzecz jasna takowej w grze nie zobaczymy, jednak zadziwiająco dużo wspólnego ma ten filmik z grą, a twórcy ciekawie i zgrabnie połączyli kluczowe elementy gry z akcją i dokonali własnej, nieco innej niż w ME2, interpretacji przedstawionych miejsc w filmie.

    http://www.youtube.com/watch?v=zNC9Xh2Ln1A Warto wspomnieć, że Pat katował siebie (i mnie...) tym trailerem przez kilka dni. O ile na mnie takiego wrażenia nie zrobił, to podobnie, jak Pat grę kupiłem. Fakt, jest rozmach, ale jak dla mnie daleko trailerowi do nazwania go najlepszym.- Knockers
    4. World of Warcraft: Wrath of the Lich King
    I dla Blizzarda miejsce się należy. Owy trailer nie powala, jednak ładna grafika urzeka, a filmy od tego wydawcy mają swój styl, który może się podobać.

    Bo Blizzard, to w końcu eksperci w tych klockach. Takie intro Warcrafta 3 wciąż powala, a co ciekawe Warcrafta 2- nie odstrasza- Knockers
    3. Dragon Age: Początek - "Święte Prochy"
    Zgadnijcie co urzeka tutaj - grafika! Stwierdzenie nie lada oryginalne, jednak prawdziwe. Owy wpis nie jest jednak po to, by sprawdzać ile trailer ma wspólnego z grą (bo tutaj niewiele), a po to, by go ocenić. Wielki atutem przedstawionego poniżej filmiku jest w dużej mierze akcja - od pokazania rozgrywki wszystkich klas na przeciwnikach mało wymagających, po walkę ze smokiem. Z pewnością zachęca do kupna gry - dobra robota, BioWare.

    2. Star Wars: The Old Republic - "Jedi vs Sith"
    Zaprezentowany na zeszłorocznych targach E3, trailer gry Star Wars: TOR rozkochał w sobie wielu graczy - nie bez powodu. Ponoć został nagrodzony tytułem najlepszego trailera roku. Ładna szata graficzna, akcja, akcja i akcja, przy której przyrodzenie oglądającego aż świdruje z wrażenia. Dobrze opowiedziana historia zawarta w tych niecałych czterech minutach. Nie wiem, co jeszcze mógłbym tutaj zachwalać, jednak owy filmik ma w sobie to "coś", co nie pozwoli przejść obok gry obojętnie, a sam trailer będzie chciało się obejrzeć jeszcze raz.

    1. Mass Effect 2 - Launch Trailer
    Ani trochę nie omieszkam się zasugerować, że to najlepszy trailer, jaki kiedy kolwiek mogłem zobaczyć. Najlepszy pod wieloma względami. Epickość jest tu wypchana po brzegi, a do owego filmiku wybrano same najbardziej epickie momenty gry, które po złożeniu w jedną, integralną całość dają niesamowite efekty. Po drugie, wspaniała, symfoniczna MUZYKA. Zespół "Two Steps From Hell" ostatnio dość sławny szczególnie wśród graczy, stworzył wiele niesamowitych kawałków, lecz to, co usłyszymy w premierowej zapowiedzi ME2, to po prostu fenomen. Dodatkowo zaprezentowana muzyka idealnie komponuje się z tym, co nasze oczyma ujrzą na ekranie, a niektóre elementy idealnie pod dany moment dopasowane. On chwyta za serce i nie puści dopóki, dopóty gra nie dołączy do naszej kolekcji. Dodatkowo świetny klimat, który nie ma zniżki formy przez całe te dwie minuty. Wszystko to daje efekt niesamowity i nieosiągalny przez inne filmy reklamujące gry. I jeszcze to "coś", co nawet, gdy ową grę już posiadasz, nie pozwala od niego odejść - launch trailer Mass Effect'a 2 oglądałem już kilkadziesiąt razy, i ani mi myśl do głowy nie przyszło, by mogłoby mi się to znudzić. Po niedługim przeszukaniu internetu doszedłem do wniosku, że nie tylko mnie. Oto i jest, arcydzieło w wykonaniu mistrza (BioWare):

    http://www.youtube.com/watch?v=meY4aKPH3l8&feature=player_embedded Druga część tej zapierającej dech w piersiach serii wpisów być może powstanie, bo jest jeszcze wiele, ciekawych i godnych uwagi trailerów. Tymczasem możecie składać swoje propozycje w komentarzach, a może do moich faworytów dojdą jeszcze inni. Słowem na zakończenie - czy to przypadek, że większość najbardziej docenianych trailerów pochodzi właśnie od studia BioWare..?
    Szkoda, że właściwie same cRPG nam tu Pacie zaserwowałeś, ale widać miałeś w tym swoje racje. Ja oczywiście dodałbym wiele od siebie w kwestii doboru Gry to fascynująca sprawa, naprawdę. Same trailery często stają się dziełami. Trudno powiedzieć, która firma przoduje w kwestii tworzenia i montowania trailerów. "Słowem na zakończenie - czy to przypadek, że większość najbardziej docenianych trailerów pochodzi właśnie od studia BioWare..?" Sączę raczej, że najbardziej docenianych przez Pata. Pozdrawiam- Knockers.
  21. Pat5
    Na dzisiejszych ulicach postrachem są nierozważni, zazwyczaj młodzi kierowcy, tudzież - żartobliwie i troszkę złośliwie mówiąc - kobiety. Od pewnego dnia może się to zmienić. Tak! Bowiem pewien jeszcze bardziej nierozważny facet wpadł po tramwaj, co uszkodziło mu mózg, jednakże chyba nikt się tym nie przejmuje, a jegoż pomysły są traktowane nadzwyczaj poważnie. Dlaczego? Ano dlatego, iż mociumpan chce wydać prawo jazdy dla 14-latków, stwarzajac tym samym nową kategorię prawa jazdy - AM.

    Nie wiem, jak mocna musiała być rana mózgu poszkodowanego, by można było wpaść na tak poroniony pomysł, jednak on nie tylko to wymyślił, a był w stanie podsunąć taki pomysł rządowi. Teraz mamy dwie możliwości do rozpatrzenia - albo nasz poszkodowany pan ma umiejętności hipnotyzujące, albo dziurę w mózgach posiada jeszcze kilkadziesiąt innych osób zasiadających w polskim sejmie. Bowiem nie dość, że owe osoby pomysł rozpatrzyły, to jeszcze chcą, by wszedł on w życie! I niestety wszystko idzie w tym kierunku... Rozpatrzmy więc obiektywnie minusy i plusy (które i tak obracają się w minusy, więc ich nie ma) kategorii AM.
    Tym, którzy o takowym pomyśle jeszcze nie wiedzieli, pewnie towarzyszy zdziwienie i oburzenie, co dziwne nie jest. Zastanawiające może być to, czy kategoria AM przewiduje specjalne samochody, czy też da 14-latkom możliwość prowadzenia każdego osobowego samochodu. Na szczęście nie - mają to być tak zwane mikrosamochody, posiadające dwa biegi (wsteczny i w przód, co jest rzeczą bardzo wygodną) i ograniczeniem prędkości do.. 45 km/h. Zaraz, zaraz, co za stek bzdur! Rozumiem, że tym ograniczeniem chcą uniknąć wypadków (co tak, czy siak jest nieuniknione), lecz taka prędkość nie dość, że będzie torować ruch uliczny, to jeszcze wywoływać będzie zdenerwowanie u bardziej doświadczonych kierowców. Mnie już skręca, gdy widzę "elkę", a co dopiero 14-latka za kierownicą..
    Owe mikroauta mają być sprowadzane z Francji (francuskiej firmy Microcar), a tymże importem ma zając się firma H&W (nie mam pojęcia co to jest, nie pytajcie mnie). Początkowo dostępne mają być tylko w większych miastach, więc moje miejsce zamieszkania będzie jeszcze przez jakiś czas bezpieczne. Jest jednak haczyk, dzięki któremu mam siły opisywać ten chybiony pomysł. Mianowicie cena - nie wspominając nawet o egzaminie na prawo jazdy kategorii AM, Mikrosamochody kosztować będą od 43 do 59 tysięcy złotych! Czy więc opłaca się robić prawko dla 14-latka, kupować mu wóz za średnio 50 tysięcy, a to wszystko tylko po to, by kilka lat później zrobić je na nowo i kupować nowy samochód? Oczywiście, że nie. Takie udogodnienie będzie możliwe tylko dla zamożnych rodziców i ich rozwydrzonych bachor.. dzieci. Więc jeśli masz dość wożenia swojego dziecka do szkoły - nie czekaj, kupuj microcar!
    Dlaczego 14-latkowie nie nadają się na kierowców? Pomijam już sam fakt, że nawet młodzi "dorośli" (w sensie 18-latkowie) traktują ruch uliczny w iście epicki sposób, który można ograniczyć do zdania po wódce będzie ciekawiej! Nastolatkowie są bowiem niedojrzali ani psychicznie, ani emocjonalnie, co może dawać katastrofalne w skutkach rzeczy. Takie osoby mogą ulegać wszelakim działaniom rówieśników, które w większości są głupie, niemądre i niedojrzałe. Wspaniale sytuację opisuje powyższy demotywator, bo dobrze wiemy, że prędkość 45 km/h potrafi wyrządzić wiele szkód, zwłaszcza pieszym.
    Oglądałem pewien film, w którym specjalista źle wypowiadał się na owy temat. Podsunął on pomysł, by przestępujący do egzaminu nastolatkowie byli badani testem psychologicznym. Czy to jednak coś da? Może niektórym wykryje nadmierną głupotę i nie pozwoli zasiąść przedwcześnie za kierownicą, jednakże w tym wieku najczęściej ma miejsce okrutny okres zwany dojrzewaniem. Podczas testu może być grzecznym chłopczykiem, by rok później stać opanowanym przez hormony i testosteron groźnym kierowcą. Strach się bać...
    Czy owy projekt ma jakieś plusy? Według mnie nie, jednak pomysłodawcy tłumaczą się oczywiście jakimiś głupotami. Że to będą mieli w przyszłości doświadczenie, że to nauczą się wcześniej przepisu drogowego.. Czy jednak w obliczu śmierci wielu niewinnych osób ma to sens? Czy znowu do zdjęcia durnych pomysłów potrzebna jest katastrofa? Przed wydaniem jakiejkolwiek ustawy trzeba racjonalnie pomyśleć, ot co. A tego niestety u nas brakuje.
    PS Strzeżcie się - radioaktywne biedronki nadchodzą.
  22. Pat5
    Każdy ma swojego faworyta, który charakteryzuje się swoim stylem pisma. Jeśli chodzi o mnie, to jednak rzadko rozróżniam recenzentów w CD-Action. Nie zmienia to jednak faktu, że mam swojego ulubionego. Nie będę o nim pisał, bo nie chcę go wyróżniać przed ankietą. Zapraszam Was serdecznie do wzięcia w niej udziału, bo jestem bardzo ciekawy jakie będą wyniki. Kandydatów jest trzynastu i są to aktualni recenzenci. Nie ma tutaj tych, którzy kiedyś byli i odeszli, bo mija się to z celem.
    Jutro będzie miała miejsce inna ankieta, podobna z resztą do tej. Ale o tym jutro
  23. Pat5
    Jak co roku w okresie wiosennym ma miejsce ma Bieg Papieski. Jest to impreza organizowana w samym środku mego miasta, a jej celem jest uczczenie naszego byłego, wielkiego rodaka, jakim jest Jan Paweł II. Dziś było to już piąte takie spotkanie uczniów szkół znajdujących się na terenie Jastrzębia.
    Słowem - było ciekawie. Pogoda, mimo nieciekawych wcześniejszych dni była idealna do biegu. Słońce nie przygrzewało, jednak jego jasne promienie oświetlały drogę uczestnikom nie. Chłodny wiaterek łagodził uczucie gorąca, a czyste niebo wyglądało cudownie.
    Uczestników było dużo, bo ponad tysiąc. Rozgrywanych biegów sześć, z czego podzielone były na płeć i wiek - klasy 1-6, gimnazjalne i ponad gimnazjalne. Różniły się też odległości - 500m dla podstawówki, 1km dla gimnazjum oraz 1,5km dla starszych dzieciaczków. Z roku na rok można zaobserwować znaczny wzrost liczny uczestników, co podnosi nieco poprzeczkę. Choć większość przychodzi tu tylko po to, by opuścić w tym dniu szkołę oraz dostać szóstkę z wf-u, to rywalizacja i dreszczyk emocji zawsze jest. Mała porcja zdjęć, które obrazują to dzisiejsze zdarzenie. Przy okazji możecie zobaczyć, jakie zdjęcia roki Nokia N95


    Lidl - mistrz drugiego planu

    Run, Forrest, run!

    Licealistki Zdjęć jest więcej, jednak niemiłosierny i nieprzyjmujący błagań na kolanach limit do 4.88MB nie daje więcej możliwości. Po powrocie z biegu nie omieszkałem obyć się bez zdjęć ogrodu - kwitnących stokrotek, pąków na drzewach i zieleniejącej trawy:


    Kwitnąca azalia
    PS Dzisiejszy wpis jest z serii luźniejszych, bo takowe również dla bloga są potrzebne, szczególnie, gdy nie pisałem już od ho-ho (chyba trzech tygodni). Wpis normalniejszy już dziś wieczorem.
  24. Pat5
    Dawno już miała powstać kolejna seria wpisów, tym razem o ciekawych i wartych uwagi programach telewizyjnych. Wcześniej było o serialach (seria "Seriale, które warto oglądać" znajduje się w kategorii 'filmy, seriale'), teraz zaś zapraszam na fascynującą podróż w głąb świata programów kulturalnych, reality show, jak i tych, których gatunku nie znam. Zapnijcie więc pasy i dajcie się ponieść fantazji!

    Szkło kontaktowe - program satyryczno-publicystyczny emitowany na antenie TVN24. Codziennie wieczorem, prowadzący ze swoimi gośćmi raczą gościć nasze odbiorniki telewizyjne. Program ma sporo fanów, nie tylko ludzi dorosłych, którzy z braku czasu mieszają się w polską politykę i nie myślą o niczym innym, jak o posłance Kępie, a także ludzi młodych, na przykład ja.
    Wysoka oglądalność, jaką cieszy się Szkło Kontaktowe do rzeczy przypadkowych nie należy. Zalicza się do tego kilka czynników. Po pierwsze - jak już wyżej wspomniałem - luźny sposób prowadzenia programu, który zapewnia oglądalność ludzi młodszych, jak i tych starszych. Oczywiście nie ukrywam, że pewnych osobników może to nudzić, jednak prowadzenie w sposób luźny i swobodny przyciąga do telewizora. Omawiane są w nim wpadki polityków oraz najśmieszniejsze rzeczy, jakie miały miejsce w polityce w minionym dniu. Takowych w polskim Sejmie nie brakuje nigdy, a że telewizja dokładnie śledzi poczynania polityków gdzie tylko się da, dostajemy najnowsze i najśmieszniejsze wydarzenia każdego dnia. Po drugie i bardzo ważne - prowadzący program zawsze zachowują pełny obiektywizm. Nie ma tutaj poparcia której kolwiek z partii politycznych, a omawiane wydarzenia w sposób krytyczny, bądź pozytywny tyczą się zachowania danych polityków, nie partii, z której pochodzą. Ten czynnik również wpływa na liczbę osób oglądających, bo niezależnie po stronie jakiej jesteśmy partii, możemy oglądać bez obaw, że nasze poglądy zostaną wyśmiane, czy obrażone. Jest tak pod warunkiem, że widzowie nie są wielkimi fanatykami swoich ulubionych klubów politycznych. Choć i tacy się zdarzają, co można rozpoznać po rozmowach telefonicznych z telewidzami.
    Trzecim czynnikiem świetności "Szkiełka" jest prosty, a zarazem bardzo dobry i pomysłowy bliski kontakt oglądaczy z prowadzącymi. Jak już trochę wyżej nadmieniłem, są to rozmowy telefoniczne oraz SMS-y od widzów. Podczas trwania programu można dzwonić i wysyłać SMS-y, a pod warunkiem, że będzie on pomysłowy, a przede wszystkim śmieszny, mamy pewność trafienia na ekran monitora. Bowiem te, które na to zasłużą, są wyświetlane na dole ekranu, a niska cena (bo złotówka z vatem ) umożliwia każdemu pozwolić sobie na taką dogodność. Dodzwonić się do studia jest naprawdę trudno. Osobiście nigdy nie próbowałem, jednak bardzo wiele osób, którym udało się wejść na antenę i zamienić słówko z prowadzącymi, mówili, że dzwonili bardzo długo (nawet 3 lata, choć zdarzały się przypadki, które przypadły do historii Szkła, gdzie jeden pan dodzwonił się trzy razy podczas jednego odcinka). Można pomyśleć, że to kolejny reality show, który pełną parą leci na kasę, jednak obejrzenie jednego odcinka wystarczy, by takowe myśli rozwiać. Podczas transmisji programu odbywa się dość dużo rozmów telefonicznych, jednak by panował porządek, twórcy ustalili maksymalny czas trwania każdego połączenia, który wynosi jedną minutę. Oczywiście nie jest to srogo przestrzegana zasada i po upływie czasu każde połączenie jest zrywane, jednak prowadzący próbują się do niej jak najlepiej ustosunkować i jak najbardziej im to wychodzi.
    SMS-y i telefony widzów nie tylko umożliwiają bliższy kontakt, ale i urozmaicają program o zdanie zwykłych ludzi siedzących przed telewizorami. Często można pośmiać się nie tylko z tego, co przygotowali dla nas twórcy Szkła, ale również z SMS-ów, które często powodują nagły napad śmiechu, czy też rozmowy, w którym ludzie potrafią w ironizujący i śmieszny sposób wypowiadać się na dany temat.

    Czwartą rzeczą przyciągającą do telewizora jest bardzo przyjazna atmosfera, jaka w studiu panuje. Prowadzący są mądrymi, doświadczonymi i obeznanymi w swoim fachu osobami. W dni robocze (poniedziałek-piątek) są to na zmianę pan Tomasz Sianecki i Grzegorz Miecugow. To ową dwójkę widzimy najczęściej, jednak w weekendy ci panowie mają przerwę, a na ich miejsce wchodzą inni, młodzi i równie dobrzy redaktorzy. Ich gośćmi jest grono znanych, lubianych i mądrych osób, takich jak Wojciech Zimiński, Grzegorz Markowski, Tomasz Jachimek, Artur Andrus, Marek Przybylik czy Ilona Łepkowska. Oni także zmieniają się codziennie, co powoduje, że nigdy z dnia na dzień nie mamy takiej samej pary i dyskusje będą wyglądały inaczej.
    Program składa się z trzech części, które oddzielone są dwoma, krótkimi przerwami reklamowymi. Poruszane nie są tylko tematy polityki, a wręcz przeciwnie - to właśnie Szkło przyczyniło się do rozpowszechniania piosenki 'Jozin z Bazin', czy innych, sławnym dzisiaj filmików z internetu. Omawiane są tematy życiowe, polityczne, a w szczególności takie, które powodują na naszych twarzach śmiech. Co tydzień w sobotę miejsce ma "Lupa Tygodnia", gdzie zebrane i pokazane są wszystkie, najlepsze fragmenty z całego tygodnia.
    Jako piąty punkt wysokiej oglądalności Szkła Kontaktowego można także zaliczyć godzinę transmitowania programu. Jest to wieczorkiem, bo równo o 22:00. Jest tak, ponieważ największą grupą oglądających są ludzie dorośli, a o tej godzinie najczęściej się wypoczywa po ciężkim i pracowitym dniu. A że jest to idealny program, przy którym można się pośmiać i zrelaksować przed snem, powoduje zasiadanie przed telewizor przez szerokie spektrum widzów.
    Szkło Kontaktowe jest programem idealnym, by wieczorkiem usiąść przed telewizorem, zatopić się w wygodnej kanapie i udogadniając sobie życie jakimś napojem, bądź jedzeniem, pośmiać i zrelaksować się po męczącym dniu. Dlatego, że owy program leci codziennie, gdy opuścimy jeden, czy dwa odcinki, nie mamy żadnych wyrzutów sumienia związanych z opuszczeniem większej części programu, bo jutro o tej samej porze możemy zobaczyć to jeszcze raz. Dlatego pamiętajcie, drodzy rodacy - co dzień o 22:00 na TVN24 leci idealna dobranocka dla szerokiego spektrum odbiorców. Pozdrawiam i mam nadzieję, że widzimy się przed telewizorami.
  25. Pat5
    Mass Effect 2 - recenzja

    Już dzień przed premierą miałem możliwość złożenia zamówienia na bardzo oczekiwaną przeze mnie grę. Wiadomo jaką. Efekt masy wytwarzał ogromną aurę na całym świecie, a jego blasku trudno było nie zauważyć. Już po premierze nominowana do gry roku, zebrała bardzo wysokie noty w wielu renomowanych serwisach. Czy słusznie? Odpowiem już teraz, by nie trzeba było się zastanawiać przez całą recenzję, a ma odpowiedź brzmi wyniośle: tak. Owszem, jestem tym osobnikiem, który będzie ją zachwalał i bronił we wszelki możliwy sposób. Dlaczemu? Po tą informację zapraszam dalej.

    Widoki piękne, niczym naga kobieta w porannym świetle słońca
    W stosunku do "jedynki", oprócz całej, ulepszonej grafiki, poprawiono także modele postaci oraz mimikę twarzy. Rozmowa więc, oprócz fantastycznej pracy kamery, wygląda realistycznie i wyśmienicie. Aż chce się gadać! Lecz o tym troszkę później. Wracając do pięknych widoków, to nikt zaprzeczyć nie może, że takowe w Mess Effect 2 dominują. Planety już się nie powtarzają, jak to było w jedynce, a wszystkie się różnią. Zdziwiłem się nawet, gdy mój prom wylądował na planecie pełnej zieleni, tropikalnych palm, kaktusowych krzaczków z biegającymi małpkami, które można było zabić <złowieszczy śmiech>, ćwierkających ptaszków i grzejącego słońca z dwoma księżycami po lewej stronie. Można też dodać, że było tam duże, rozciągające się do równoleżnika, niebieskie i najprawdopodobniej solone morze oraz piaskowe plaże, ale to recenzja całej gry, a nie jednej planety. Daje to do myślenia, jak wspaniale wszystkie planety są przemyślane i zaprojektowane, ile mamy tam szczegółów. Równie dobrze możemy trafić na planetę podobną do księżyca, jak też miasto pełne wysokich drapaczy chmur, nowoczesnych technologi i setki czerwonych taksówek stojących w korkach. Ogólnie rzecz biorąc, grafika stoi na bardzo wysokim poziomie, efekty specjalne wspinają się jeszcze wyżej. Jedyne, co mogę tutejszej oprawie graficznej zarzucić, to nieodłączne w grach BioWare'u niewidzialne ściany oraz przeciętne tekstury, jakie występują tylko na niektórych planetach. Dla oczu - cud, miód!

    Nienawidzę techna. Jednak w tej grze mi to nie przeszkadza...
    Techno jest niestety nieodłączną częścią wielu misji, czyli tego, co jest przecież jedną z najważniejszych rzeczy w grze. Jednak póki nie zwróciłem uwagi na to, że faktycznie jest to rodzaj muzyki, której nie lubię, grało mi się przy niej przyjemnie, nie zwracałem na nią uwagi. Wręcz pasowała do tego, co oferuje na Mass Effect 2 - czyli klimaty Sci-Fi. To świadczy o oprawie dźwiękowej bardzo dobrze. Jednak prócz techna, mamy (szczególnie na początku i w finale) cudowną, świetną, podniosłą i filmową muzykę. Sam nawet nie wiedziałem ile dobrych kawałków ma ta gra. Później okazało się, że naprawdę dużo - aż prosi się, by właśnie takie nuty dać w czasie, gdy my zajmujemy się eliminowaniem przeciwników ze snajperki. A są to przykładowo: z samego (tylko, cholera) finału, czy "Normandy Reborn" - z bardzo dobrze zapamiętanego przeze mnie momentu, w którym po raz pierwszy widzimy Normandy SR-2.
    Oprawa audio, to oczywiście także dubbing, który - nie licząc polskiego, z którym rozprawię się później - wypada znakomicie. Oprócz piekielnie seksownego głosu Shepardzicy (żeńskiej odmiany Sheparda, którą zdecydowałem nazwać właśnie tak, a co) mamy tu plejadę znanych aktorów. Na szczęście nie jest tu jak w Polsce i znane nazwiska równoważą się ze świetną grą aktorską. Reasumując, dźwięk oceniłbym na 85%, bo nie samym świetnym dubbingiem żyje człowiek. Dla uszu - cud i nie do końca miód.

    Fabuła jest krótka i prosta, a zarazem świetna i epicka
    Fabuła nie jest dziwna. Co prawda, można na nią narzekać, że to jest płytka, że to krótka, bo główny wątek ogranicza się jedynie do walki ze Zbieraczami, a później Żniwiarzami. Jednak każdy kto ową grę przeszedł, wie, dlaczego to właśnie questy poboczne są jej siłą i najlepszym elementem. To właśnie dzięki poświęconemu czasu w dużej mierze na pozyskiwanie towarzyszy i misje lojalnościowe dla nich, zżywamy się z nimi, chcemy prowadzić jak najdłuższe, ciekawe rozmowy ujawniające ich historię i nie tylko, oraz poprowadzić wątek miłosny ze swoją ulubienicą, bądź ulubieńcem (czemu tylko jeden!?). Jak ta zagrywka się sprawdziła? Wyśmienicie, jak pyszne śmietankowe lody z czekoladową polewą i bitą śmietaną. Jednak tym, którzy mają tej grze do zarzucenia krótki wątek fabularny, niestety zgodzić się trzeba. Lecz ma to swoje uzasadnienie, które podałem wcześniej - zżywamy się ze swoimi towarzyszami, a BioWare'owi oprócz jednego niewypału, świetnie udało się zapoznać nas z nimi i utworzyć więź, która sprawia wrażenie nieurywalnej. Świetnie objawia się to w finałowej misji, gdzie cały czas mamy świadomość, że ta misja może być ostatnią zarówno dla naszych sojuszników, jak i samego Sheparda. Był jeden moment, w którym siedziałem jak na szpilkach, gdy Mordin zsuwał się ku przepaści, a Shepard złapał go w ostatniej chwili. Gdyby główny wątek fabularny zawierał tysiąc misji, a tych dla naszych kompanów kilka, twórcom nie udałoby się utworzyć takiego przywiązania. Według mnie jest jak najlepiej, a twórcy poszli w dobrą stronę stosując takowe rozwiązanie, więc na stronę fabularną narzekać nie można. Druga sprawa to długość gry, o której też wspominali maruderzy. Sądzę, że wiąże się to z jakim nastawieniem podchodzimy do gry - jeżeli oczekujemy od niej czegoś wielkiego, co nas w sobie zakocha i pozwoli totalnie wsiąknąć w świat gry, to będziemy próbowali czerpać z niej jak najwięcej (zwiedzać wszystkie galaktyki, zrobić wszystkie questy, jak najwięcej rozmawiać z innymi), a znam osoby, którzy dobili się tutaj nawet do 60 godzin. Jeżeli jednak pójdziemy w drugą stronę i przelecimy tą grę, niczym żmudną strzelankę (zero zwiedzania planet, zero side-questów związanych z pomocą dla towarzyszów, robienie samych misji zalczających się do wątku głównego), to wynik może wahać się pomiędzy 20 godzinami. Ja ukończyłem ME2 prawie dwa razy szybciej, niż ten w pierwszym przypadku, bo ponad 30 godzin. Nie zaliczam się więc do ani jednej z wymienionych grup. Grałem "średnio" - nie gnałem szybko do przodu, aczkolwiek zwiedziłem może 30% wszystkich galaktyk. Jest to jedna z tych gier, którą przechodzę po raz drugi z pełną chęcią, a takiej (po za najnowszym Batmanem) dawno nie miałem. Choć misje będą te same, to chęć przejścia tych wspaniałych wydarzeń jeszcze raz jest ogromna, nie wspominając już, że każdą klasą gra się inaczej. Co prawda, można jeszcze za drugim razem podejmować inne decyzje przy rozmowach i grać stosunkowo złym, a nie dobrym Shepardem (lub odwrotnie), lecz chęć powiększenia sobie blizn na twarzy przez robienie złych czynów, jakoś tak do przodu nie ciagnie, jak ta wspaniała grywalność.


    Ha! Wezmę go od tyłu!
    Miranda ma ogromny tyłek. Aż chce się gadać!
    Cała drużyna w Mass Effect 2 liczy dwnaście osób z przeróżnych ras. Naszą Normandią ugoszczą quarianie, kroganie, salarianie, a nawet ludzie - Shepard będzie więc w doborowym towarzystwie. Najlepsze jest to, że każdy ma nam do zaoferowania co innego - jeden jest świetnym biotykiem, drugi precyzyjnym inżynierem, trzeci zaś wspaniale nadaje się na szarżowanie i wyposażenie w strzelbę. Do wyboru, do koloru. Gdy zdobędziemy już wszystkich, czasami aż trudno jest wybrać dwóch członków załogi (bo tylko tylu możemy ze sobą zabrać), którzy zamiast leniuchować na leżaczku, pójdą z tobą do boju na misję. Kluczowym elementem - o którym wspominałem już wcześniej - są misje lojalnościowe. Po ich wykonaniu (nie koniecznie udanym) dana postać staje się bardziej bojowa, a co za tym idzie bardziej śmiercionośna oraz odblokowują się jej nowe moce i... nowy strój. Każdy nasz miły towarzysz, prędzej czy później otworzy się nam i wyzna trapiące go problemy. Owszem, wiele misji składa się ze strzelania, lecz na monotonność narzekać nie można w żadnym wypadku. Zróżnicowanie objawia się już w pierwszym dla oka momencie - planety. A tutaj wszystkie się od siebie różnią. Dalej są - nawet bardziej ważne, niż efekt wizualny - misje, które też się od siebie znacząco różnią. W kilku zadaniach nie jest nam dane strzelać, a np. znaleźć, wytropić i namierzyć kogoś, czy pomóc w zwabieniu zabójcy. To główny czynnik, który doprowadza do tego, że gra ani trochę się nie nudzi, a wręcz przeciwnie.
    Wróćmy jednak do rozmowy, która mocno rzuca się w oczy. Jest tak, bo została wykonana w iście epicki i filmowy sposób - kamera lata od głowy do głowy, z ujęcia do ujęcia i rozmawiając mamy wrażenie, jakbyśmy uczestniczyli w interaktywnym filmie. Do tego trzeba dorzucić fantastyczne wręcz dialogi, a w niektórych sytuacjach (np. rozmowa przed wątkiem miłosnym) dorzucana jest piękna muzyka, która sprawa, że doskonale przenosimy się w tamtejszy klimat i przedstawioną nam sytuację. Sam pamiętam jedną taką - była to rozmowa z Tali, a po dorzuceniu do tego muzyczki, chciałem rozebrać ją z ubrania i rzucić się na nią z pikantną propozycją... Co prawda, mój Shepard uczynił to nieco później, niż bym chciał (troszkę po tej rozmowie), lecz było fajnie nastrojowo, romantycznie. Jeśli już przy wątkach miłosnych jesteśmy - nieco się na nich zawiodłem. Jednak nie chodzi mi tu o ostrość tych scen, bo ta z Mirandą jest naprawdę niezła, a o ich ilość i nijakie skutki tego w późniejszej grze. Bowiem do takiej sceny można doprowadzić tylko raz, a dzieje się to jeszcze w najmniej spodziewanym momencie, tuż przed rozpoczęciem finalnej misji, lecz zdradzanie co wtedy działo się na statku, byłoby zbyt wielkim spoilerem.


    Miranda, nie znałem cię od tej strony...
    Pań, których możemy zaprosić do łóżka jest kilka, a przez nasze decyzje będziemy mogli wybrać którą tylko chcemy (analogicznie odwrotnie jest, gdy gramy Shepardzicą, lecz ja przyzwyczaiłem się już do chłopa). Bardzo wiele osób narzekało na słabą intensywność wątków miłosnych i po części się z nimi zgodzę, bo gdyby wszystkie poprowadzone były tak fajnie, jak ten z Mirandą, nie byłoby się czego czepiać. Mimo tego, BioWare stworzył bardzo dojrzałą produkcję, a widać to w wielu rozmowach jakie przeprowadzimy oraz - oczywiście - po wątkach miłosnych. Dodam jeszcze tylko tyle, że pani Lawson ma wielki tyłek, na który po prostu nie sposób nie zwrócić uwagi, szczególnie, gdy się schyla (klik!).

    Polacy nie gęsi, swój język mają
    Zdania na temat polskiej wersji językowej są bardzo podzielone. Zdecydowana większość mówi jej stanowcze "nie!", jednak znajdą się i tacy, którzy zaciekle będą jej bronić. Ja zaliczam się od tej pierwszej, ale mam ku temu powody. Zacznijmy od tego, że moim zdaniem polski dubbing nie wypadł tragicznie. Wyszedł dobrze, lecz poprzeczka zawieszona przez aktorów użyczających głosów w oryginalnej wersji, została zawieszona trochę za wysoko. Sam nie jestem zwolennikiem spolszczania gier w takowy sposób, choć bardzo dobrze, że Electronics Arts wciąż interesuje się wieloma krajami - w tym Polski - i o nich nie zapomina. Warto dodać, że istnieje wiele osób, którzy bez polskich głosów gry nie kupią, sam nawet takich znam. W Mass Effect 2 więc sam polski dubbing problemem nie jest, a brak możliwości jego zmiany i ustawienia wersji kinowej. Wiadomo, że w pecetowych wersjach można jeszcze pogrzebać w plikach gry i tam to wszystko (legalnie, na szczęście) pozmieniać, o tyle źle jest na konsoli, gdzie zmienianie danych w folderach na dysku twardym dane nam nie jest. Przyjrzyjmy się jednak samej polonizacji. Zacznijmy może od tych, którzy moim zdaniem wypadli najgorzej, a są EDI (sztuczna inteligencja Normandy), która brzmi jak głos pani wydobywającej się z głośników na dworcu PKP oraz Miranda, do której... nie mam słów. Ta pani, która podkładała jej głos, całkowicie zepsuła smaczek ze świetnego intra gry. Jej głos brzmi, jakby jadła kwaśną cytrynę i miała kilkadziesiąt lat. To kompletnie nie pasuje do kobiety, jaką jest Miranda Lawson, z którą mimo woli spędzimy w grze dużo czasu. Co do głosu głównego bohatera, czyli Sheparda, mimo tego, że zaprzepaścił sporą ilość swoich kwestii wypowiadając je strasznie sztucznie oraz ciągłego stawiania mi się przed uszami hasła "jeszcze dziś w jedynce!" (tak, to głos pana Nowickiego, jakby ktoś nie zauważył), zastrzeżeń nie mam. Shepard w wersji w female nie grałem, bo ciężko było sobie psuć nastrój polską wersją, kiedy oryginalna aktorka zrobiła to fenomenalnie. Polski Joker poradził sobie jeszcze jako-tako, lecz najlepiej z całej polskiej stawki wypadli według mnie Mirosław Zbrojewicz i Maciej Maleńczuk. Ten pierwszy wcielił się w rolę Illusive Mana, czyli roli nie łatwej, jednak widać było, że zbytnio wysilać się nie musiał, a wychodziło mu to całkiem dobrze. Jego barwa głosu idealnie dobrana - świetnie komponowała się z postacią, którą dubbingował. Pan Maleńczuk, mimo moich bardzo złych obaw, odwalił kawał równie dobrej roboty. Choć widnieje na okładce pudełka z grą, to nie musiał on wypowiadać ogromnych ilości kwestii - był komandorem na jednej planecie i tak naprawdę pomógł nam tylko w jednej misji. Podsumowując, nie jest tak źle, jednak do oryginalnych aktorów jest nam wciąż daleko.


    Illusive Man jako najbardziej tajemnicza postać w grze. Bez tego papierosa nie byłby sobą

    Finalny miód
    Takiego finału może pozazdrościć każda współczesna gra. Nie zawaham i nie narażę się nikomu ani trochę, mówiąc, że 'Suicide Mission' (finalna) to zdecydowanie najlepsza misja w całej grze - tutaj gracza po prostu przygniata ilość emocji, fantastyczna muzyka oraz świetne pomysły, które oddalają uczucie zwykłego strzelania. Mogę śmiało przysunąć, że ta misja to interaktywny film, w którym strzelanie jest tylko zwykłą przerwą od tego, co tam ujrzymy. Warto też dodać, że w każdym momencie gry możemy stracić towarzyszy, co jeszcze bardziej przyśpiesza tętno gracza, a sam finał możliwy jest do rozegrania na kilkadziesiąt różnych sposobów z tyloma samymi skutkami decyzji, podjętymi podczas gry. Pod koniec, gdy widzimy jedno wielkie "bum", mamy mieszane uczucia, które zależą od naszych wyników. Możemy czuć zadowolenie z powodzenia misji, wielkie emocje, przy których trzeba trzymać się krzesła, by z ich nadmiaru z niego nie spaść oraz wzruszenie, a te głównie objawia się po stracie którego kolwiek z naszych towarzyszy. Później mamy outro, które samo w sobie jest takie sobie i spokojne - uspokaja z tych emocji, które nabyliśmy przed chwilą oraz pokazuje rzeczy, które napędzają kolejną, trzecią już część, tej wspaniałej (nie koniecznie) trylogii. Teraz tylko czekać na kolejne, darmowe DLC, a te kolejne już 5 marca. Spodziewałem się gry bardzo dobrej, tymczasem dostałem wielki hit, który objawił się swą dojrzałością i świetnością, dlatego ostateczna ocena jest taka, a nie inna. Mass Effect 2 grą idealną nie jest, lecz na uznanie każdego szanującego się gracza oraz na ocenę powyżej 90% zasługuje. Dlaczemu? Patrz wyżej.

    Ocena ogólna: 95%
×
×
  • Utwórz nowe...