Skocz do zawartości

MajinYoda

Zwycięzcy Smugglerków
  • Zawartość

    1161
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    96

Wszystko napisane przez MajinYoda

  1. Kiedy już myślałem, że moja „miłość” do serii Assassin’s Creed przygasa i po całkiem niezłym (acz bardziej wiedźmińskim niż asasyńskim) Origins będę mógł spokojnie odwiesić kaput, Ubisoft wyskakuje z czymś takim. (Wszystkie screeny z gry są zrobione przeze mnie) Odyseja asasyńska 431 p.n.e. (?) Wspomniana część o Bayeku w roli głównej pojawia się w tej recenzji nieprzypadkowo. O ile wówczas Ubi dopiero postawiło stopę na ścieżce ku zrobieniu z serii (prawie) wiedźmińskiego RPGa, tak w przypadku Assassin’s Creed Odyssey odważnie poszli dalej, ku nieznanemu. Pierwszą nowością dla serii jest możliwość wyboru postaci – czy będziemy grać kobietą (Kassandra) czy mężczyzną (Alexios). Bardzo cieszy mnie ta opcja – nie jest to głupie przełączanie się między postaciami, jak w Syndicate, ani rzucanie nas od czasu do czasu w sandały innej postaci, jak w Origins czy trzecim Wiedźminie. Tu wybór jest od razu i tylko czasami grami kimś innym (w powracającą we współczesnym wątku Leylą Hassan oraz kilka razy w króla Leonidasa). Rzecz jasna (co moi stali czytelnicy zapewne przewidzieli :)) wybrałem niewiastę i ruszyłem w bój, którego rezultatem jest niniejsza recenzja ;). Choć, niestety, nie ukończyłem jeszcze DLC. Od razu muszę przyznać, że gra mi się nią lepiej niż którąkolwiek wcześniejszą postacią w serii. Najemniczka jest postacią dużo ciekawszą niż Bayek, bliźnięta Frye, Arno Dorian i Connor razem wzięci, ustępując w moim mniemaniu tylko Edwardowi Kenweyowi, Ezio Auditore i Altairowi. Związane jest to także z drugą RPGową mechaniką, jaka po raz pierwszy pojawia się w tej części serii – wybór dialogów. Ale o tym napiszę później. Muszę w tym miejscu dodać, że, moim zdaniem, gra wygląda i działa dużo lepiej niż poprzednik – wyraźnie poprawiono optymalizację w wersji PC – a w obie grałem podobnym czasie po premierze. War often changes Do kwestii Kassandry wrócę za chwilę, bowiem na początek warto napisać o czasie i miejscu akcji. Odyssey zabiera nas w podróż do starożytnej Grecji z czasów II wojny peloponeskiej (431 p.n.e. – 404 p.n.e.). Zwiedzimy zatem Ateny, zobaczymy Kretę czy krzykniemy (i dostaniemy taki achievement) „THIS IS SPARTA!” w odpowiednim miejscu, a także zwiedzimy mnóstwo mniejszych wysepek. Ogólnie świat jest gigantyczny (według licznika Uplay Kassandrą przebyłem niemal 1300 km – to odległość - w linii prostej - z Warszawy do Genwy!) i może przytłoczyć. Choć dla mnie był spełnieniem marzeń o ogromnym, otwartym świecie. Tradycyjnie dla serii spotkamy całą gamę historycznych postaci – m.in. znanego polityka i retora Peryklesa, jego przeciwnika politycznego Kleona, filozofa Sokratesa, polityka Alcybiadesa, komediopisarza Arystofanesa, historyka Herodota coraz Demostenesa – spartańskiego dowódcę. Dodatkowo, sama wojna jest doskonałym tłem dla działania misthiosa – możemy zdecydować której stronie pomagamy zdobywać helleńskie terytoria, choć nic nie stoi na przeszkodzie, by ciągle zmieniać barwy (choć, niestety, w przeciwieństwie do kaprala Nobbsa, nie w czasie jednej bitwy). Co ciekawe – „zmiany barw” poszczególnych lokacji odbywają się także bez naszego udziału. Beware the Daughter of the Sea Jak już wspomniałem, wybrany przez nas bohater (w moim przypadku Kassandra) jest najemnikiem. Gra rozpoczyna się na Kefalonii i dość szybko mamy możliwość zapoznania się z charakterem naszej postaci. Przyznam, że zrobiło na mnie wrażenie, że Ubisoft jeszcze umie zrobić bohatera, który nie będzie irytował swoim zachowaniem. Ba, nie będzie typowym „bohaterem”, jak szukający zemsty Bayek. Tak naprawdę, choć widać, że Kassandra chce ponownie zjednoczyć się z rodziną (o ile jej na to pozwolimy, rzecz jasna) to nie jest to tak podkreślane w każdej wypowiedzi. Więc tym łatwiej było mi się w nią wczuć. Ubi ułatwiło mi to zadanie jeszcze bardziej wprowadzając wybór opcji dialogowych, które, czasami i moim zdaniem zbyt rzadko, w pewien sposób wpływają na dalszy przebieg fabuły. Dodatkowo opcje te są niekiedy oznaczone, by gracz wiedział czy Kassandra skłamie, będzie romansować, zastraszy czy zacznie bójkę (patrz - screen poniżej). Ponadto, wzorem Dzikiego Gonu, pojawiają się odpowiedzi „na czas”, choć mam wrażenie, że było ich może z pięć przez całą grę. Cieszy mnie też, że postacie (także te poboczne) w ramach jednego ciągu zadań pamiętają co im powiedzieliśmy (np. że ich objechaliśmy). Szczególnie jednak cieszy mnie powrót statków. Fakt, w Origins (jako Aya) sterowaliśmy statkiem i walczyliśmy, ale daleko temu było do Black Flag. Szczęśliwie, Odyssey ponownie pozwala nam swobodnie pływać po świecie – tym razem greckim. W zamyśle Adrestia – tak nazywa się nasz statek – miała służyć naszemu bohaterowi za dom, podobnie do pociągu z Syndicate, tylko bardziej funkcjonalnemu. Jako dom sprowadza się średnio (nawet nie da się na nim medytować), ale jako środek transportu jest świetny (raz musiałem opłynąć całą Grecję, bo nie chciało mi się iść z sandała, a musiałem się dostać w okolice portu). Statek jest podobny do Kawki i Morrigan – fakt, nie ma dział, moździerzy czy nawet koła sterowego, lecz w zamian ma załogę (w tym do czterech poruczników, którzy dają rozmaite bonusy dla statku i załogi), która atakuje wroga strzałami (także płonącymi) oraz oszczepami (również można je podpalić), dokonuje abordażu oraz śpiewa szanty; zamontowanym na dziobie (bo gdzieżby indziej? :D) taranem (nieprzypadkowo podobnym do tego z Rogue); ozdobami oraz wiosłami obsługiwanymi chyba przez duchy… Statek należy ulepszać – poza złotem i innymi materiałami potrzebne są też specjalne tabliczki, ale znajduje się ich dużo i pod koniec gry (gdy były mi zbędne) miałem ich z pięć. Warto dodać, że bitwy morskie (o niektóre lokacje też trzeba toczyć bitwy morskie zamiast lądowych) są równie przyjemne, co w „pirackich” odsłonach, choć nie tak widowiskowe. Niemniej sporo frajdy dawało mi ostrzeliwywanie wrażych okrętów z łuków i włóczni oraz taranowanie ich. Szczególnie, gdy odkryłem, że gdy staranuje się osłabioną jednostkę można ją złamać na pół. Dodatkowo, ze trzy razy widziałem kill cam z włócznią przebijającą członka wrogiej załogi. Ewentualnie, jeśli chcemy, możemy popatrzeć jak naszych wrogów (żywych lub martwych) zjadają rekiny. Niby szczegóły, a miło, że Ubisoft zrobił coś takiego. Bohaterka Młota i Miecza Kassandra, podobnie jak Bayek, może poszczycić się umiejętnościami walki, parkourem i własnym drzewkiem talentów. Szczęśliwie, Ubi poszło po rozum do głowy i dużo lepiej podzieliło talenty – są teraz trzy osobne „drzewka” – Łowcy, Wojownika i Zabójcy. Część z nich trzeba aktywować, co z grubsza przypominało mi Guild Warsa 2. Wśród nich jest drugi powód do krzyczenia w stronę monitora "THIS! IS! SPARTAAAA!" - czyli Spartan Kick, którego używałem przez całą grę na każdego ludzkiego przeciwnika. Jak widzicie poniżej brałem głównie zdolności z tych dwóch ostatnich, ale bez problemu można stworzyć build pod własne upodobania. Moje talenty po zakończeniu gry Powyższe „drzewka” są powiązane z różnym typem obrażeń. Są one wzmacniane nie tylko przez wybrane umiejętności, ale także statystyki w zbrojach (głowa, ręce, tors, pas i nogi) oraz broni. Oba rodzaje zostały podzielone, podobnie jak poprzednio, na sprzęt „lepszy” (legendarny) i gorszy (cała reszta). Co ciekawe, uzbrojenie można zmieniać nawet w trakcie walki (o ile aktualnie nie wyprowadzamy lub nie otrzymujemy ciosu). Wzorem poprzedniczki wszystkie nasze klamoty możemy (czy raczej – musimy) ulepszać u kowali. Możemy nasz nałożyć grawer – te odblokowujemy wraz z ukończonymi zadaniami lub po znalezieniu odpowiedniego sprzętu. Do eliminowania wrogów misthios korzysta z podobnego arsenału, co medżaj – są tu miecze, sztylety, topory, młoty, włócznie i kostury. Jedyną różnicą, tak naprawdę, jest brak ukrytego ostrza, ale nie rozpaczałem, bo w zamian otrzymujemy złamaną Włócznię Leonidasa, która pełni tę samą rolę. Brakuje też tarczy, ale tu również nie rozpaczałem- w Origins korzystałem z niej niezwykle rzadko. Naturalnie, Kassandra potrafi sparować cios przeciwnika, ale moim zdaniem dużo lepszym wyborem jest unik – szczególnie, że niektórych ciosów nie da się sparować. Osobiście miałem zrobione dwa „sety” uzbrojenia – do walki brałem pełne uzbrojenie z obrażeniami od wojownika, do tego miecz i dwuręczny młot („home runy” wyglądają zabawnie :)) a do cichego mordowania strój z kapturem, obrażeniami Zabójcy, sztyletem i młotem. Dodatkowo, gdy musiałem zejść pod wodę to brałem ze sobą włócznię – jest to uber broń na rekiny (spoiler – wystarczy bez przerwy wciskać przycisk ataku, by postać biła naokoło zadając obrażenia podpływającym rekinom), niemal tak skuteczna jak kusza w W3 :D. Pozostając przy walce – wrogowie, moim zdaniem, zachowują się ciut sensowniej niż wcześniej – potrafią szukać Kassandry, reagują na znajdowane ciała kolegów i są nieco mocniejsi. Mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że są to najlepsi strażnicy w całej serii. Co ciekawe – każdy z nich ma imię (sprawdzałem na setkach NPCów i każdy miał swoje). Spodobało mi się jeszcze coś innego – system najemników, który, zdaniem niektórych, jest podobny do Nemezis z Cienia Mordoru. Ja nie zgadzam się z tym stwierdzeniem, ponieważ jest to raczej rodzaj „drabiny”, po której nasza bohaterka wspina się zabijając najemników ustawionych „wyżej”, by na końcu zostać Najemnikiem #1. Oraz zyskać rozmaite bonusy wynikające z przejścia przez kolejne „szczeble”. Oczywiście, każdy misthios ma swoje imię, krótki opis i trzy cechy – na co jest odporny, ale co zadaje mu więcej obrażeń itp. Dodatkowo, najemnicy pełnią funkcję policji z GTA - gdy narozrabiamy rośnie nam poziom poszukiwań (w postaci hełmów najemników) - im więcej chaosu zrobimy, tym więcej nas goni. Możemy z nimi, naturalnie, walczyć, ale to nie rozwiązuje naszego problemu - by pozbyć się "gwiazdek" musimy albo zapłacić (czasami słono), dorwać zleceniodawcę albo unikać konfliktów i uciekać przed poszukiwaczami. Jest jeszcze kwestia Kultu Kosmosa, rodzaju Templariuszy, których eliminowanie jest naszym zadaniem. Musze przyznać, że wytropienie ich szefa zajęło mi całą grę – bowiem nie wystarczy robić wątku głównego, by zdemaskować i dorwać każdego członka tej organizacji, co nie zawsze jest proste – za to często wymaga od gracza przejścia wielu pobocznych zadań. Niemniej, przydałoby się to rozwinąć. Muszę zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz - gra jest brutalniejsza od Origins - zarówno same ciosy jak i finishery (są krwawe, ale nie spodziewajcie się odcinania kończyn jak w Wiedźminie 3) oraz to, co czasami dzieje się z przeciwnikami. Jeśli, na przykład, zatopimy wrogi statek bez zabijania załogi wówczas oni pływają chwilę i jeśli poczekamy będziemy mogli zobaczyć jak zjadają ich rekiny. Senu ver. 2.0 i Płotka ver. 3.0 W boju, podobnie jak poprzednio, wspiera nas Ikaros – orzeł należący do Kassandry. Właściwie niewiele mogę tu napisać – w tym zakresie Ubi nic nie zmieniło i oba ptaki wyglądają i zachowują się tak samo. No, może ten z Odyssey lata dalej – jeszcze mi się nie zdarzyło, bym obserwując wrogi fort lub obozowisko (których jest multum) musiał zawracać. A, i Ikarosa nie można wezwać będąc pod ziemią – co jest logiczne. Jeśli chodzi o konia Kassandry - Phobosa - to jest dużo lepszą wersją wiedźmińskiej Płotki. Pojawia się w sensownych miejscach, biegnie dość szybko i można kupić mu mnóstwo skórek - zarówno za prawdziwe pieniądze, jak i drachmy. Mi udało się u jednego z handlarzy kupić mu wygląd jednorożca. Choć i tak najfajniejsza jest nagroda za zdobycie pierwszego miejsca w rankingu najemników: W dodatku, podobnie, jak poprzednio, koń może jechać na "autopilocie". Choć osobiście używałem konia tylko, gdy musiałem przejechać więcej niż 1000 metrów - inaczej szedłem "z sandała" . You talkin’ to me? Skoro o tym wspomniałem wcześniej – zadania. Podobnie jak poprzednio mamy dziennik zadań i wiele questów do wykonania. Jeśli chodzi o główny wątek to głównie gadamy i mordujemy. I choć zdarzają się questy-perełki (np. uczta u Peryklesa, „przygody” zapaśnika Testyklesa czy Sfinks, którego można pokonać albo w walce albo odpowiadając na jego trzy pytania) to nie jest to ta sama liga, co zadania w W3 (o ile przemilczymy Skellige :P). Podobnie jest z zadaniami pobocznymi – z przygód Geralta zapamiętałem ich nieco więcej, a tu – zaledwie jeden… bo nawiązywał do mitu o Edypie. Rzecz jasna, poza standardowymi questami, gdzie musimy z kimś porozmawiać, by je dostać są także zadania z tablicy ogłoszeń. Wprawdzie Wiedźmin 3 to to nie jest (opisy są miałkie i brakuje ulotek niezwiązanych z zadaniami), ale i tak widać postęp. Z tablic bierzemy także zadania dzienne i tygodniowe, za które dostajemy orichalcum – dodatkową walutę, którą wymieniamy na przedmioty inaczej dostępne jedynie przez mikrotransakcje. Moim zdaniem jest to lepsze rozwiązanie niż w poprzedniej części. Jednakże, o ile dialogi w misjach głównych i pobocznych są w miarę dobre, tak przy zadaniach na orichalcum jest tragedia. Miałem wrażenie, że do ich napisania zatrudnili stażystów. Bo wyobraźcie sobie sytuację: biorę z tablicy zadanie od jakiejś malarki. Idę do niej i rozpoczynam dialog, który wygląda, mniej więcej, tak: „- Jestem malarką, maluję obrazy, ale brakuje mi inspiracji. Jesteś najemnikiem? Zrób coś heroicznego, zabij niedźwiedzia, watahę wilków albo Minotaura. - Więc chcesz, żebym zabiła tego niedźwiedzia? - Tak, proszę.” Źródło Pięty Achillesa Niestety, na durnych dialogach błędy Odyssey się nie kończą. Omawiana wyżej załoga Adrestii składa się grupy indywiduów, którymi wcale się nie przejmowałem – bowiem, w przeciwieństwie do Black Flag i Rogue, jest ich nieskończona ilość i nie ma sensu o nich dbać. Zresztą, tak samo jest z porucznikami – nawet jeśli zginą to po jakimś czasie i tak wyjdą spod pokładu. Z załogą wiąże się też inny ciekawy błąd, który, na szczęście, zdarzył mi się tylko raz - po bitwie ze statkiem silniejszym ode mnie o dwa poziomy zacząłem abordaż, przeskoczyłem na wrogi pokład… i musiałem walczyć sam ze wszystkimi, bo „moi” uznali „a co się będziemy mieszać?” i stali, przyglądając się moim wyczynom z bezpiecznej odległości. Ot, lojalność na statku. Pozostając na morzu to zdarzyło mi się ze dwa razy zawalić bitwę morską o panowanie nad jakimiś wyspami – bo jeden statek, wraz z moimi „sprzymierzeńcami” wypłynął ze strefy zadania i próba dorwania go automatycznie spowodowała przegraną. Podobnie udało mi się kiedyś stracić szansę na orichalcum bo jakiś troll z Ubisoftu postawił questgivera… otoczonego wilkami i dzikami. Nie miałem szans do niego dobiec, choć robiłem quickload i starałem się dojść do niego z innej strony. Wspomniany system najemników i nagród za głowę Kassandry też ma swoje błędy. Przede wszystkim, z jakiegoś dziwnego powodu, wszyscy najemnicy (poza nami) mogą bez przeszkód chodzić po fortach - niezależnie kto w nich akurat siedzi. Dodatkowo, choć kręcą się wokół żołnierzy rozpoczynających bitwy o lokacje to nigdy nie biorą w nich udziału. Po co zatem do nich idą? Osobną kwestią są spadki z dużych wysokości. Wszyscy fani serii pamiętają czym kończył się źle wymierzony skok Altaira, Ezio czy nawet Bayeka - desynchronizacją (zgonem, znaczy się). Czym się kończy w Odyssey? Powietrzną akrobacją (czasem nawet i tym nie) i przewrotką na ziemi. Tak - Kassandra potrafi zeskoczyć z dowolnej wysokości i bez utraty nawet piksela hp pobiec dalej. Z drobnostek jest jeszcze jedna z odpowiedzi na pytanie Sfinksa – Kassandra nie mogła znać odpowiedzi, bo brzmiała ona „koliber”. Nie wiem też co myśleć o tym, że podczas pływania cały czas widziałem "majtki" Kassandry - co uwieczniłem na poniższym screenie: Wśród błędów muszę wymienić też forty i to, co się w nich dzieje. Fakt, napisałem, że strażnicy zachowują się sensowniej, ale nie w przypadku, gdy zanoszą ciało poległego (czyt. zabitego skrytobójczo) kompana w inne miejsce. Ze zdumieniem obserwowałem jak rosły ateński żołnierz wrzuca cało swojego dowódcy (!!) do rozpadliny (którą, nota bene, wszedłem do środka) i sobie idzie. Ciekawe czy włożył mu chociaż obola do ust? Dziwne rzeczy dzieją się też z uwalnianymi przez nas (w niektórych lokacjach) więźniami. Jak się okazuje, wystarczy ich było tylko uwolnić – to czy wyjdą żywi to nie nasze zmartwienie. Trochę to głupie. Naturalnie, zdarzają się też błędy graficzne - ot, na przykład trzonek dłuższej broni (np. młota) przenika przez ciało Kassandry. Dziwnie zachowują się także ciała pokonanych wrogów - na statkach czasami nie działa na nie grawitacja, a niekiedy potrafią też przeniknąć przez ścianę - np. tak: Ostatnią głupotką jest możliwość wejścia w konflikt ze „zwykłym mieszkańcem”. Przeciętny mieszkaniec starożytnej Grecji w tej grze potrafi zachować się irracjonalnie – właśnie zabiłem młotem najemnika i kilku uzbrojonych po zęby strażników a tu wyskakuje na mnie z pięściami jakaś pomywaczka. Serio? „To była Odyseja, której nie zapomnę” ~Herodot Na zakończenie wypadałoby wystawić jakąś ocenę… spędzone przy niej 120 godzin (i zegar tyka, bo DLC ) było dla mnie nieporównywalnie przyjemniejsze niż w przypadku poprzednika, któremu dałem „piątkę”. Zatem, by było sprawiedliwie, przygody pre-Asasynki w Helladzie oceniam na 5,5/6 – czyli tak samo, jak oceniłem dzieje Białego Wilka. I mam nadzieję, że Ubisoft w kolejnej odsłonie zmusi mnie to postawienia wyższej oceny .
  2. Zadziwia mnie to za każdym razem. Bo przecież w takim Wiedźminie 3 miałem wrażenie, że żaden z NPC nie patrzy na tablice ogłoszeń (tak teraz pomyślałem, że może nie potrafią czytać?) - a i zleceniodawcy zamiast znaleźć kogoś innego na nasze miejsce (bo np. Geralt akurat skończył szukać Ciri na Skellige i wyruszył dalej. A na wyspy wrócimy może za pół roku) żyją sobie spokojnie... Akurat w "dwójkę" grałem najmniej (mniej nawet niż w jedynkę) i nawet o tym nie wiedziałem . To też zawsze jest dziwne - ale to takie typowe dla NPCów, których hurtowo można nazwać strażnikami .
  3. Przyznam szczerze, że podczas grania w Assassin’s Creed Odyssey zacząłem się zastanawiać nad kwestią najemników w grach. Przynajmniej dwa MSM-y już o tym traktowały (1, 2), ale pomyślałem, że w ramach „Z życia NPC” warto się nad tym pochylić. Zacznijmy od Bohatera, Wiadomo, w RPG możemy być altruistami i robić wszystko za darmo (o ile twórcy pozwolą), ale wówczas musimy bazować na innych źródłach dochodów. Z drugiej strony – przecież Bohater wykonuje określoną pracę i należy mu się zapłata, prawda? Spójrzmy na takiego Geralta – wiadomo, powinien robić za darmo albo za srebrny grosz albo półtorak. A on co? Koron sobie życzy. Z punktu widzenia przeciętnego NPC-a to, w sumie, źle – ostatecznie: Źródło Oczywiście, możemy się targować o wysokość nagrody za zlecenie, ale wtedy NPC zachowują się jeszcze dziwniej – kilka koron za dużo i już nie interesuje ich los wioski/brata/żony (zresztą, pisałem o tym w recenzji). Z kolei sytuacja Bohatera-Dragonborna-najemnika w Skyrim jest jeszcze ciekawsza - oto pierwszy od tysiącleci człowiek (czy tam elf) pokonuje smoka terroryzującego Whiterun. W zamian od jarla Balgruufa dostaje jakiś szmelc i garść septimów. Serio? Przecież to poniżej stawki! Powinna być połowa królestwa jarlatu i ręka jego córki! Jednakże, odłóżmy na bok bohaterów gier, bo wiadomo po co im złoto do mordowania, nekrofilii i demoralizacji dzieci . W zamian zastanówmy się nad NPC, którzy podróżują po świecie i, zapewne, też pobierają opłaty za usługi. We wspomnianym Wiedźminie brakowało mi takich postaci – gdzie są ci wszyscy poszukiwacze przygód, którzy za korony podjęliby się zadania zamiast Białego Wilka? Gdzie są inni wiedźmini, z innych szkół? Jedynym wyjątkiem jest chyba ten ze Szkoły Kota, którego możemy zabić. Jest jeszcze Letho, ale on pełni konkretną funkcję w fabule. Podobnie jest zresztą w Skyrim i Fallout 4 – mam uwierzyć, że w tak rozległych krainach nie ma nikogo żywego, kto podjąłby się tych samych zadań co Bohater? Jasne, w piątym TESie czasami spotykamy najemnika idącego za swoimi sprawami, ale dzieje się to bardzo rzadko. I, właściwie, nigdy tak naprawdę nie idą do miejsca, o którym mówią po odrobinie perswazji - ot, dostali zlecenie i znikną przy pierwszej okazji ;). Choć, z drugiej strony, zdarzają się także członkowie Towarzyszy - to już jest przynajmniej coś . We wspomnianym na początku Odyssey jest podobnie - choć tu przynajmniej są najemnicy, podążający swoimi ścieżkami i czasami przyjmujący zlecenie na Kasandrę, a i ona może znaleźć zlecenie na najmitę. Ale to za mało, moim zdaniem. Szczególnie, ze żaden z nich nie bierze nigdy udziału w bitwie, choć kręcą się wokół znaczników… ale o tym będzie w recenzji za tydzień . W związku z tym przyszedł mi do głowy pewien pomysł – przydałaby się w RPGach mechanika Najemników, którzy rywalizowaliby i z graczem i ze sobą nawzajem. Bohater opóźnia wykonanie zadania pobocznego? Zrobi je ktoś inny. Do tego dochodziłoby podkradanie sobie zleceń i wzajemne zabijanie. To byłoby coś! Dodatkowo, należy zauważyć, że wszelkiej maści zleceń, zadań itp. musi być w takich światach o wiele więcej, niż Bohater otrzymuje. Czemu zatem nie wprowadzić postaci, które będą robiły swoje, czasem pomagając Bohaterowi, czasem mając zadanie przeciwne. Ale najemnicy to nie wszystko – nie zapominajmy o strażnikach/policjantach, którzy też muszą dostawać pieniądze za swoją pracę. Jakoś nie wierzę, że ci wszyscy mundurowi w GTA V idą pod lufę za darmo. To tak nie działa! Źródło Chociaż, patrząc na ich poziom IQ, można się zastanawiać – być może są zbyt durni, by dawać im pieniądze? A Wy jak sądzicie – czy w grach jest zbyt mało najmitów? Piszcie w komentarzach .
  4. Cóż, próbowałem grać w King's Bounty (także to z 2008 roku) i jakoś do mnie nie trafiły (a próbowałem każdego, bo był dodawane do CDA ). W sumie to sam nie wiem czemu - w końcu to takie HoMM .
  5. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że spycholog kiedykolwiek słyszał o takiej grze . Sądzisz, że "pewny dziennikarz" szuka w grach tego, czego brakuje mu w życiu? Czy wprost przeciwnie - dostrzega najpierw te "grzechy", które sam popełnia? Tak czy siak - czyni go to ekspertem od seksu, prostytucji itd. . W dodatku te auta najczęściej są umyte - a przecież wiadomo jaki typ człowieka myje pedantycznie swój samochód . W dodatku to nekrofilia i kult maszyny . Był - jeśli czytasz pełną miłości i pozbawioną przemocy wszelakiej Biblię . Oj, zaraz, że się lenił - zwyczajnie był zbyt zajęty szukaniem gier z prostytucją i gwałtami, by zająć się tak mało ważną kwestią .
  6. W gimnazjum miałem trzy katechetki - przy czym tylko ta z trzeciej klasy (najmłodsza z nich) miała do nas właściwe podejście - wiedziała, że to tylko lekcja religii, więc zazwyczaj robiliśmy jakieś rysunku czy śpiewaliśmy pieśni (grała na gitarze). Gorzej, jak temat schodził na politykę . Jeśli chodzi o liceum to w pierwszej klasie miałem księdza-śmieszka - na jednej z lekcji stawiał nam jedynki (!) pytając o jakieś dziwactwa - typu "co zrobić, by oddychanie było modlitwą?". Dodam, że później nie spotkałem księdza, który umiałby na to odpowiedzieć . W drugiej i na początku trzeciej był Świętej Pamięci Ksiądz, a ten ostatni był wyjątkowo nieudany: na filmie o bł. ks. Popiełuszce (tym z Woronowiczem w roli głównej) bawił się zegarkiem (!). a podczas naszej pielgrzymki do Częstochowy rozpłynął się w powietrzu na cały czas naszego pobytu . PS. jak to ateistka? :O
  7. Najbardziej mnie dziwi, czemu ci wszyscy "psudoeksperci" nie sprawdzą, ze Hello Kitty pochodzi od japońskich figurek kota zapraszającego (Maneki-neko). Choć, rzecz jasna, łątwiej jest doszukiwać się Szatana . Na szczęście nie wszyscy . W drugiej klasie liceum (i na początku trzeciej) miałem wspaniałego księdza - nawet najbardziej, nazwijmy to, "kościołosceptyczni" ludzie w mojej klasie przychodzili na religię. Z jego lekcji dowiedziałem się m.in. jak liczy się stopień pokrewieństwa. Niestety, po jego nagłej śmierci (miał ok. 40 lat) nastał inny ksiądz.
  8. Dzisiejszy MSM będzie dość standardowy, z jednym wyjątkiem, o którym zaraz napiszę. Artykuł „Co myśleć o grach elektronicznych?” (czymkolwiek są – chyba chodzi o gry wideo/komputerowe ) został napisany przez nieznaną z nazwiska osobę (na potrzeby wpisu będę się do niej odnosił w rodzaju męskim) w 2008 roku, a znalazłem na stronie Biblioteki Internetowej Strażnicy – czyli została napisana od i dla Świadków Jehowy (to jest właśnie ta wyjątkowość – tym razem nie jest to tekst z portalu katolickiego czy nawet przez protestanta). Od razu zaznaczam, że nie mam nic do żadnego wyznania i wszystkich ludzi traktuję tak samo. Link, tradycyjnie, na końcu wpisu. Gotowi? Zagaja Autor całkiem mądrymi słowami – ale gdyby dalej było tak dobrze to przy tagach dopisałbym „MoG” . Tu nadal się mogę zgodzić, ale Autor powoli zaczyna się rozkręcać . Autor nie podał tytułu, ale zgaduję, że chodzi o GTA (bo o cóż innego?). I choć nadal nie jest to głupie to już wskazuje, w którą stronę Autor się udał. Mam wrażenie, że Autor trafił na niewłaściwą stronę z grami ;). Chyba, że Autor ma na myśli pierwszego Wiedźmina… coś w tym jest . Wszystko ładnie, pięknie, z odwołaniem do czasopisma naukowego. Ale sądzicie, że Autor dał przypis? Nie bądźcie śmieszni. Poza tym – w ilu grach można wcielić się w stręczyciela? W kilku-kilkunastu? I to głównie ze „specyficznych” stron. Swoją drogą - tekst, całkowicie przypadkowo, zgrał mi się z "aferą" z grą o gwałcicielu, która miała trafić na STEAMa. Ale nie trafiła i nie trafi. Teraz z niecierpliwością czekam na teksty spychologów o tym wydarzeniu (o ile w ogóle go zauważyli - w końcu nie ma tam ani słowa o DOOMie ). Ja nie wiem – Autor chyba specjalnie dobiera takie „teksty” (w tym przypadku dodatkowo nieweryfikowalne), bo nie wierzę, że ktoś coś takiego napisał serio. Chyba, że był spychologiem, choć nawet oni mają większy umiar . Swoją drogą – wygląda na to, że muszę dopisać kolejny termin do Małego Słownika Psychologicznego - „czasopismo” . Nieco dłuższy fragment, bo żal mi było go dzielić – wyciąłem zaledwie jedno zdanie. Autor, rzecz jasna, dostrzega tylko te badania, które mu pasują. Tymczasem, wciąż pojawiają się nowe, bardzo często przeczące powyższym słowom artykuły (np. ten z Nature z zeszłego roku choć uważam, że miał trochę zbyt małą grupę badanych). Pytanie teraz – komu wierzyć? Eeee… porównania gier z odpadami radioaktywnymi jeszcze nie widziałem… Trzeba dopisać do MSS :P. Nie wspominając już, że Autorowi zwyczajnie chodziło o – pojawiającą się wielokrotnie na tym blogu – desensytyzację. Tylko musiał to ubrać jakoś w słowa pasujące do religii. I pewnie nie zna tego pojęcia. To sobie Autor autorytet znalazł – o ile Amy w ogóle istnieje. W dodatku – czym są „obrazy i rozmowy erotyczne”? Rozumiem, że w Wiedźminie czy GTA znajdują się motywy przemocy i erotyka, ale czy w takim razie Skyrim jest bezpieczny? A co z Assassin’s Creedem? Albo Fallout 4? Czas na (dość długą) notę Autora do… rodziców. Hura, to chyba pierwszy Autor, który ich zauważył :P: Ten fragment pasuje tu jak pięść do nosa – to, ze lubię grać w gry z przemocą, nie oznacza, że lubię przemoc. Nie można tu postawić znaku równości. Nie wspominając już o tym, ze miłościwy Bóg nagle kogoś nienawidzi :P. W dodatku w Biblii Tysiąclecia (czyli tej nieuznawanej, chyba, przez Świadków Jehowy) jest użyte łagodniejsze określenie: „nie cierpi Jego (Boga) dusza tego, kto kocha nieprawość.”. Na zakończenie takie drobne przemyślenie: fakt, powyższy tekst jest ze wszech miar „spychologiczny”, ale Autor przynajmniej potrafi zauważyć też zalety gier. Nawet, jeśli jest o tym bardzo mało. Czas na obiecany link . Do zobaczenia za tydzień :)!
  9. Dlatego, między innymi, nie mogę teraz grać w swoje - niegdyś ukochane - Age of Empires 2 (nie-HD )... Na szczęście mam jeszcze AoE 3 - może nie tak dobre, ale mi się podoba .
  10. Cóż, z serii Civilization grałem tylko w piątkę. Nawet mi się podobało ;). Tytuł mnie, niestety, ominął. Z Twojego opisu wynika, że gra spodobałaby mi się... teraz . Ale, o czym nie tak dawno pisałem, wolę w to nie wchodzić .
  11. Jutro (03.03) minie 20 lat od premiery (chyba) najbardziej lubianej strategii turowej – czyli Heroes of Might and Magic III. Korzystając z chwilowego hype’u postanowiłem dorzucić swoje trzy grosze w tym szybkim wpisie . „Solenizant” także dla mnie jest grą, którą mile wspominam mimo upływu lat. Do dziś pamiętam, że jeszcze w gimnazjum (czyli w latach 2003-2006) zagrywałem się w niego sam lub z bratem, czasami ze znajomymi. Zazwyczaj grałem Zamkiem (ze względu na Archanioły), choć zdarzało mi się także grać innymi frakcjami (lubiłem Bastion, za to nigdy nie umiałem grać Twierdzą). Muszę też dodać, że nie grałem ani w „jedynkę” ani w „dwójkę”, więc był to dla mnie pierwszy kontakt z TBS-em. Mógłbym się rozpływać, że ta gra była i jest genialna, najlepsza w jaką grałem… Ale, obawiam się, że skłamałbym. Bowiem, o ile HoMM3 darzę sympatią, to nie jest on nawet moją ulubioną częścią „Hirołsów” ( w skali szkolnej 5/6). Ten tytuł należy bowiem do, niesłusznie niedocenianej, „czwórki”. I to właśnie do tej części mam największy sentyment – na tyle, że mimo upływu lat wciąż lubię do niej wracać. Jasne, „trójka” miała mod HD i nawet go sobie zainstalowałem (z CDA), ale niestety – na darmo. Nie potrafiłem znów „pokochać” tej części. A w HoMM4 wciąż lubię pograć – szczególnie, że niedawno kupiłem go (po raz czwarty :P) za grosze na GOGu. Naturalnym jednak wydaje się pytanie "czemu czwórka"? Cóż, przede wszystkim za to, że nie była jedynie "klonem" swojej wielkiej poprzedniczki - New World Computing podjęło próbę zmiany niektórych mechanik i, tym samy, próby uatrakcyjnienia rozgrywki. Armia złożona z samych bohaterów? Dla mnie super! Jednostki poruszające się samodzielnie, ale nie mogące niczego podbijać? Ekstra - będzie łatwiej zbierać armię, a i jak bohater zginie to nie ma problemu. Do tego lubiłem, że pokonany bohater nie wracał sobie do tawerny, tylko trafiał do lochu lub zostawał smętnie na ziemi czekając czy ktoś go wskrzesi. W mojej ocenie również 5/6 . A skoro już omawiam inne części – dwie pozycje pod „trójką” na mojej znajduje się „piątka”. Niestety, trudno mi o niej pisać – dla mnie nie przetrwała próby czasu. Przede wszystkim dlatego, że nigdy nie rozegrałem jej kampanii. Po premierze wydawała mi się „trójką na sterydach”, ale teraz muszę przyznać, że nie była aż tak warta uwagi. Choć nie – była. Ze względu na powiązanie fabularne z Dark Messiah of Might and Magic i tylko dla tego ;). Oceniajac V postawiłbym jej 4/6, a DMoM&M - 4,5/6. Z kolei „szóstka” ominęła mnie szerokim łukiem aż do zeszłego roku, gdy została dodana do CDA. Wówczas pomyślałem „czemu by nie spróbować?” i dowiedziałem się czemu jest tak nisko oceniana… Fakt, ma kilka ciekawych pomysłów – np. możliwość zmiany podbitego zamku na naszą frakcję – i całkiem interesującą Świątynię… ale to tyle. Moja ocena - góra 3/6. Na koniec zostawiłem najnowszą część, czyli „siódemkę”, która, jak się domyślacie, w moim prywatnym rankingu zajmuje zaszczytne trzecie miejsce. Podobnie, jak w przypadku IV uważam, ze jest ona mocno niedoceniana – zapewne przez początkowe problemy z płynnością i optymalizacją. Jeśli chodzi o ocenę to dałbym 4,5/6. Na koniec chcę wyrazić nadzieję, że kolejna część będzie męska równie dobra (albo lepsza) niż „klasyczna” trójka i czwórka. Czego Wam i sobie życzę .
  12. Cóż... jestem raczej pismakiem niż mówcą (dlatego, między innymi, nie wybrałem na studiach specjalizacji radiowej ani telewizyjnej :P). Ale kto wie co przyniesie przyszłość?
  13. A, dziękuję. Szczerze napiszę, że to jest jeden z moich ulubionych i ze zdziwieniem odkryłem, że jeszcze go nie reuploadowałem. Ale wreszcie jest na swoim miejscu .
  14. Przedsłowie – poniższy tekst był pisany w czasie, gdy “trójka” była ostatnią częścią serii. Ze względu na zbliżający się remaster pomyślałem, że warto sobie przypomnieć tę część. Oczywiście, dokonałem liftingu tekstu (oryginalnie był pisany na potrzeby zajęć na uczelni – dla laika ). Dodam też, że nie omawiałem DLC - zwyczajnie w nie nie grałem . ------------------------------------ Przyznaję – byłem mocno sceptyczny w stosunku do tej gry. W końcu to już (wbrew numerowi w tytule) piąta odsłona serii. Dodatkowo miejsce akcji to XVIII wieczna Ameryka, a bohater ma niewymawialne imię… Ale nie było tak źle! Mógłbym nawet powiedzieć, że lepiej niż w wydanym w 2011 roku Revelations. W sumie, co tu dużo pisać – nowy świat, nowe realia i starzy znajomi. Tańczący z Rate… Rado… Struktura gry nie zmieniła się od pierwszej części. Znów mamy do czynienia z grą akcji TPP łącząca elementy parkourowe z walką. Ponownie również mamy do czynienia z trzema bohaterami: głównym, czyli XXI wiecznym asasynem Desmondem Milsem (o którym później) oraz dwoma XVIII wiecznymi bohaterami-przodkami – Brytyjczykiem Haythamem Kenweyem oraz jego synem pół-Indianinem Ratonhnhaké:ton’em (na szczęście otrzymał też prostsze imię – Connor). Tym ostatnim kierujemy najdłużej. Zacznę jednak od Haythama. Poznajemy go na początku gry i w jego „skórze” spędzimy około czterech godzin gry. Muszę przyznać, że jego zachowanie, sposób mówienia oraz charyzma bardzo przypadły mi do gustu. Jednocześnie ma w sobie coś z typowego angielskiego gentelmana. Dystyngowany i jednocześnie trochę chłodny w obyciu. Dlatego z bólem rozstawałem się z kierowaniem tą postacią na rzecz Connora. Pół-Indianin jest całkowitym przeciwieństwem ojca. Dzikus wychowany w lesie, co właściwie wszystko wyjaśnia. Gdyby tego było mało jest to postać, która irytuje swoją naiwnością. Postać niekiedy zachowuje się tak, jakby swoje zdanie zakopała w jakieś dziurze. Z tych powodów daleko mu do bohaterów poprzednich części – cynicznego Altaïra czy wygadanego Ezio. Naprawdę trudno było mi się z nim utożsamić. Źródło O wiele ciekawsza jest inna postać – mentor Connora. Achilles Davenport – zrzędliwy, starszy człowiek, który chce świętego spokoju. Przystanek Boston Porzucę jednak na moment temat bohatera i zajmę się innym, ważnym aspektem gry – czasem i miejscem akcji. Jest to Boston, Nowy Jork oraz Pogranicze (które jest właściwie jednym, wielkim lasem) z czasów amerykańskiej wojny o niepodległość. Są to miejsca, które nijak mają się do metropolii z poprzednich części. Właściwe najlepszym określeniem jest - dziury zabite dechami! Ale w praktyce nie jest tak źle. Wprawdzie po dachach sobie za dużo nie pobiegamy, ale mamy też (pierwszy raz w serii!) możliwość poruszania się po niektórych drzewach. Przydaje się to głównie na Pograniczu, ale i w miastach znajdzie się drzewo przydatne podczas ucieczki. Źródło Pojawił się jednak drobny problem. O ile „tworzące” drogę gzymsy nie denerwują tak bardzo, o tyle ładnie ułożone gałęzie wyglądają nienaturalnie. W dodatku można poruszać się tylko po z góry przewidzianych „leśnych trasach”. W mieście pojawiła się także dodatkowa atrakcja – możliwość przebiegnięcia przez mieszkanie (wbiegając przez otwarte okno) lub przez klatkę schodową. Pomysł całkiem niezły i filmowy. Wygląda to mniej-więcej tak – goniony przez strażników bohater wskakuje przez otwarte okno do przypadkowego mieszkania, przeskakuje nad stołem i „wychodzi” prze okno otwarte po drugiej stronie. Brzmi jak fragment filmu akcji klasy C? Owszem, ale niestety tak wygląda KAŻDE mieszkanie. Czy to Boston czy Nowy Jork – wszędzie na tę samą modłę! Jest więcej jakaś nowinka – ale z czasem nuży. Inna nowość jest za to godna pochwały. W obu miastach pojawił się system podziemnych tuneli. Chodząc po nich odkrywamy punkty „szybkich podróży” (czyli miejsc, do których możemy się przenieść korzystając z mapy). Całość zwiedzamy z latarnią w ręku, od czasu do czasu zabijając zabłąkanych wrogów oraz rozwiązując zagadki. Te ostatnie są dosyć proste, choć niekiedy trzeba pokombinować. Tradycyjnie dla serii otrzymujemy także „swój” kawałek ziemi. Tym razem jest to należąca do Achillesa osada Davenport. W niej będziemy mogli (po odpowiednim rozwinięciu) tworzyć przedmioty i wysyłać konwoje, by w ten sposób handlować z różnymi sklepami w grze. Polega to na wytworzeniu przez odpowiednich ludzi przedmiotów, wybraniu rodzaju konwoju (morski lub lądowy) i wyznaczeniu celu podróży. Co ciekawe, nie zawsze dalej i niebezpieczniej oznacza lepszą cenę. Zresztą, po zdobyciu wszystkich fortów i wykonaniu zadań morskich (o nich później) trudność spada do minimum. Warto jednak dodać, że wysłany konwój lądowy trzeba czasem bronić na Pograniczu. Niestety gra nie zawsze nas informuje o problemie dlatego trzeba trzymać rękę na pulsie i co jakiś czas sprawdzać czy wszystko jest ok. Dokonuje się tego poprzez stosowną księgę w domu lub dowolnym sklepie. Sama obrona to zwykłe „zabij wroga zanim on zabije twoich kumpli”. Ciekawe jest też, że niekiedy podczas łażenia po Pograniczu możemy otrzymać informację o przejeżdżającym wrogim konwoju. I wtedy to my możemy na nich napaść. Wrócę jednak do osady. Jej rozbudowa wygląda inaczej niż w poprzednich częściach - nie kosztuje nas nic pieniędzy. Wyjątkiem są dwie sytuacje, gdy trzeba dać $1000 dla postaci na rozbudowę. Ale zazwyczaj mamy już w tym momencie pieniędzy jak Fort Knox, więc problemu nie ma. System ten działa w dość dziwny sposób. Najpierw musimy znaleźć odpowiednią osobę (oznaczoną na mapie „domkiem”) i wykonać dla niej misję. A to uratować z rąk bandytów, kiedy indziej wyciągnąć z rzeki. Skoro już o nich wspomniałem – forty są rozsiane po mapie i pilnowane przez Brytyjczyków. Po ich wyzwoleniu spada poziom niebezpieczeństwa dla wysłanych konwojów. Każdy fort zdobywamy podobnie, więc po jakimś czasie wszystko robimy mechanicznie. Problem w tym, że samych fortów jest siedem, czyli bardzo mało. Oznacza to, że zanim się dobrze rozkręcimy już nie mamy co robić. Kolejną ważną rzeczą jest, wzorem dwóch poprzednich części, tworzenie bractwa. System został mocno zmieniony i trochę zbyt uproszczony, moim zdaniem. Oto, zamiast robić zadań dla pojedynczych postaci, niekiedy wybierając je, jak w Brotherhood i Revelation, rekrutów otrzymujemy wyzwalając dzielnice. Tych jest sześć (trzy w Bostonie i trzy w NJ). Aby tego dokonać musimy wykonać wcześnie kilka zadań, np. pomóc głodującym dzieciom ukraść jedzenie (!), przenieść kilku chorych itd. Następnie rozmawiamy z przywódcą dzielnicy i wykonujemy jego zadanie. Po ukończeniu przywódca dołącza do bractwa. Ciekawe jest to, że każdy rekrut ma własną umiejętność specjalną, której możemy użyć. Najbardziej interesująca wydaje się obstawa. Polega to na tym, że przyzywamy dwóch asasynów przebranych za strażników i udajemy, że nas schwytali. W ten sposób możemy bez problemu przejść przez straże pilnujące np. fortu. Dodatkowym smaczkiem są komentarze żołnierzy, którzy gratulują „kolegom” aresztowania. Szkoda tylko, że z asasynów i ich umiejętności nie możemy korzystać na Pograniczu. Walka o pokój do ostatniego naboju (kartacza?) Jako się rzekło akcja toczy się podczas amerykańskiej wojny o niepodległość. Zgodnie z tym do czego przyzwyczaił nas Ubisoft spotykamy w trakcie rozgrywki wiele znanych z kart historii postaci. Na naszej drodze pojawią się m.in. generał Charles Lee, George Washington, Marei Josephde Lafayette oraz Benjamin Franklin. Ten ostatni miał, teoretycznie, odegrać rolę podobną do Leonardo da Vinci w drugiej części, ale nie bardzo to twórcom wyszło. Przy okazji warto zauważyć, że brakuje tu równie ważnego nazwiska – Tadeusza Kościuszki. Najwyraźniej Kanadyjczycy nie wiedzą, że ktoś taki był… Spore brawa należą się osobie odpowiedzialnej za przerywniki filmowe. Są świetnie wyreżyserowane, lepiej niż w poprzednich częściach (da się!). Ba, niejeden reżyser filmowy mógłby się uczyć od Ubisoftu. Zajmę się teraz kwestią walki. Cóż, Connor ma się czym pochwalić. Nosi przy sobie tyle żelastwa, że niejeden militarysta mógłby mu pozazdrościć. Źródło Podstawową bronią każdego asasyna są dwa ukryte ostrza, o których pisanie nie ma większego sensu. Jednak w przypadku Connora najczęściej korzystałem z tomahawka, który otrzymujemy na początku gry. Dodatkowo możemy nosić przy sobie miecz lub duży topór, pistolety (po jakimś czasie także dwa) oraz łuk (przez całą grę ten sam). Uzbrojenie naszej postaci obejmuje także dwa rodzaje bomb („zabijające” i oślepiające), bardzo ciekawą linkę z hakiem (ang. Rope dart) oraz sidła i przynętę (o tym w ramce „Zwierzęta”). W mieście możemy też spowodować zamieszanie rozrzucając monety. Dodatkowo Connor potrafi obsługiwać muszkiety zabrane z rąk wrogów. Niestety, takiej broni nie da się zabrać ze sobą. Możemy oczywiście walczyć bez broni. Ważny jest także brak lekarstw znanych z trzech wcześniejszych odsłon - w ich miejsce wróciła regeneracja życia. To nawet dobry pomysł, ale ponownie dają o sobie znać stare nawyki. Jednak kiedy już to sobie zapamiętamy to od razu gra się lepiej. Sam system walki jest podobny do tego z poprzednich części. Wyjątkiem jest zmiana klawisza odpowiedzialnego za kontrę i połączenie go z klawiszem odpowiedzialnym za interakcję (domyślnie klawisz „E”). Powodowało to, że nieraz się myliłem i wciskałem z przyzwyczajenia nie to, co trzeba. Inną zmianą są wspomniane pistolety. Wygląda to realistycznie, jest także bardzo przydatne. Niestety, kiedy korzystamy z dwulufowych pistoletów gra zaczyna wariować. Nie da się bowiem ustalić jakie dwa pistolety będziemy nosić. Doszło więc do sytuacji, w której zamiast korzystać z dwóch (różnych) takich pistoletów korzystałem z jednego jedno- i jednego „dwulufowca”. Żeby było mało, czasem gra dublowała mi pistolet i tak miałem dwa identyczne przy sobie. Jeżeli chodzi o „śmiertelność” to ponownie przeciwnicy mają z nami marne szanse. Wprawdzie przestali już atakować pojedynczo, ale Connor umie obronić się także przed dwoma atakującymi naraz. Najczęściej giniemy kiedy ustawi się grupa z muszkietami i do nas strzeli. Choć i na to mamy sposób – żywą tarczę. W śródtytule napisałem o kartaczach nie bez powodu. Wiąże się to z największym novum serii - otrzymujemy na własność statek - Aquillę. Jako jej kapitan wykonujemy kilka misji morskich, głownie po to, by zmniejszyć ryzyko napaści na nasze konwoje morskie. Kiedy opanujemy już sterowanie gra się całkiem przyjemnie. Jednakże nie warto nawet zaczynać misji dopóki nie wykupimy wszystkich ulepszeń. A z tym po jakimś czasie nie ma żadnego problemu ze względu na wspomniany wcześniej nadmiar gotówki. Dodatkowo muszę przyznać, że czułem niedosyt i żałowałem, że tych misji jest mało. Zwierzęta W grze, poza zabijaniem ludzi, możemy polować, walczyć i wchodzić w inne interakcje ze zwierzętami. A fauna jest w AC3 różnorodna – od udomiowionych kotów i psów przez łowne bobry, jelenie i zające, po drapieżne wilki, niedźwiedzie i rysie. Polowanie jest dosyć proste. Chowamy się w zaroślach, rozstawiamy sidła, rzucamy pułapkę i patrzymy jak zwala nam się na głowę cała zgraja zwierząt. Raz przylazł mi nawet jeleń stojący z 500 metrów ode mnie! Jeżeli sidła nie zadziałają (kilka razy mi zniknęły!) zawsze możemy zaatakować zwierzę ostrzem. Ze zwierzętami drapieżnymi walczymy albo pistoletem (ale wówczas możemy uszkodzić jego cenną skórę) albo przy pomocy denerwujących sekwencji QTE (od ang. Quick Time Events). Polega to na chwilowym spowolnieniu czasu i wymagania od gracza, by wcisnął odpowiednie przyciski pokazane na ekranie. Spokojnie, zwierzęta domowe pozostają nienaruszone. Ich rola sprowadza się do zachęcenia gracza do przerwy w mordowaniu innych istot. Klikając odpowiedni przycisk powodujemy interakcję bohatera ze zwierzęciem – np. kurom rozsypujemy ziarna, psa klepiemy po głowie, a kot przechodzi nam między nogami. Ostatni Asasyn Opuszczę teraz na chwilę XVIII wiek i napisze trochę na wspomnianym na początku Desmondzie Milsie i jego drużynie pierść… asasynów. W skład grupy wchodzą (podobnie jak w poprzednich częściach): William Miles (ojciec Desmodna, przywódca grupy), Rebecca Crane (programistka) oraz Shaun Hastings (odpowiedzialny za bazę danych). W grze jest grudzień 2012 roku, tuż przed (nomen omen) „Majowym” końcem świata. Jako ostatnia nadzieja biał… ludzkości musimy powstrzymać cokolwiek nastąpi. Dlatego współczesny zabójca przestał wylegiwać się w Animusze i ruszył w świat. Wreszcie ma też szansę dłużej powalczyć. Warto dodać, że Desmond korzysta z tych samych ruchów, co Connor, więc i sterowanie nim jest podobne. Różnica leży jedynie w ekwipunku. Desmond korzysta tylko z ukrytego ostrza i (o ile zabierzemy go strażnikom) pistoletu (wygląda jak Glock, ale nie jestem pewny). We współczesności nie spodobało mi się kilka rzeczy. Przede wszystkim zmiana wyglądu postaci, które już znamy. Desmond wygląda jakby ktoś nieudolnie chciał mu odchudzić twarz, a Rebecca – jakby zapomniała o kremie do opalania podczas korzystania z solarium. Chociaż - co tam wygląd postaci. Bardziej irytują błędy w sztucznej inteligencji wrogów. Miałem sytuację, gdy wspinałem się po szybie windy. Kiedy doszedłem do otwartych drzwi musiałem trzymać się progu nie mogąc wyjść. Powód? Trzech idiotów stanęło w drzwiach celując do mnie z pistoletów. Problem w tym, że strzelać uczyli się chyba od szturmowców imperialnych (ew. westernowych kowbojów) i ciągle trafiali w ścianę za mną. Do dziś nie wiem, czy nie lepiej byłoby gdyby mnie jednak wpuścili na górę, albo chociaż próbowali skopać? Dodatkową dziwnością jest fakt, że nasza postać jest nieśmiertelna, a w każdym razie trudno Desmondem zginąć. Jeden z przeciwników oddał do mnie trzy strzały i, poza zakrwawioną bluzą, nic mi nie było. Serio, Ubisofcie? W tym miejscu napiszę też krótko o trybie wieloosobowym. Jest on bardzo podobny do tego z poprzednich dwóch części. Poprawiono jednak kilka błędów, zmieniono postacie i rozbudowano samouczek. Niestety nie było mi dane długo pograć. Chętnych jest bardzo mało - nawet w trzy miesiące po premierze czekałem nawet 30 minut na rozgrywkę. A to skutecznie zniechęca do prób. Błędy i ocena Na koniec zostawiłem sobie jeszcze listę błędów. Obok wcześniej wymienionych pojawia się też cała masa mocno denerwujących mankamentów. Przede wszystkim są to problemy z wizytówką serii, czyli bieganiem i wspinaniem się. Otóż zdarza się, że biegnąc za przeciwnikiem Connor zamiast wykonywać nasze polecenia próbuje wspiąć się na coś, zwalniając tym samym i pozwalając uciec wrogowi. Nigdy wcześniej tak nie było! Inna sprawa, że przeciwnicy też czasem grają nie fair. Ot, człowiek, który nie może odbiec od nas na zbyt dużą odległość, nagle dostaje przyspieszenia i ucieka. Kiedy indziej goniony dobiega do niewidzialnego punktu i - choć cały czas był w naszym polu widzenia - gra stwierdza, że go zgubiliśmy (sic!). Kolejny ważny problem dotyczy dziwnego zachowania niektórych obiektów. Wóz z sianem potrafi zapaść się pod ziemię, gzyms „magicznie” zniknąć, a idąca ulicą dorosła kobieta na naszych oczach zamienić się w mężczyznę (albo odwrotnie!). Ostatnim wkurzającym mankamentem (trudno to nazwać błędem) są napisy końcowe. Normalnie jakbym oglądał film. I nie da się tego czegoś przerwać! A lecą one przez jakieś 20 minut! Tak samo było w poprzednich częściach i zastanawiam się czy Kanadyjczycy nie mogliby jednak dać możliwości przerwania „listy płac”. Niniejszym, Assassin’s Creed III oceniam na 4/6.
  15. Słusznie prawisz :). Jak pisałem w poście - to samo dotyczy(ło) filmów animowanych.
  16. Dziwne - fakt, dzisiaj go edytowałem (poprawiłem jedną literówkę), ale nie mam pojęcia czemu pojawił się na górze strony.
  17. Nie sądziłem, że tak szybko dane mi będzie wrócić do książki Gabrielle Kuby o Harrym Potterze. Niemniej, książka „Harry Potter i zagrożenia duchowe” autorstwa Anny Rogali (2017) sprawiła, że się uśmiechnąłem. A wiecie dlaczego? Ponieważ Autorka, absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, napisała dokładnie to samo, co ja (oczywiście, o wiele profesjonalniej!), punktując (tak to się chyba teraz nazywa) zarówno panią Kuby, jak i innych „anty-potterowców”. Dzięki temu mam też dodatkowe pozycje na przyszłe MSM-y :D. Jednocześnie, miałem spory kłopot z tą książką – trudno mi było wybrać jakieś fragmenty do bloga, ale zrobiłem, co mogłem . Z tego względu wpis będzie dość krótki . Szczerze pisząc to nigdy tego nie rozumiałem – o ile przy Harrym mogę się zgodzić, że czary i magia, tak o co wszystkim chodzi z Hello Kitty i Kucykami? Choć, co ja się głupio pytam, skoro te same osoby atakują też gry komputerowe :D. Myślę się, że Autorka trafiła w sedno sprawy. To jest bardzo ciekawe – jak widać nawet inni duchowni mieli go dość ;). A ja akurat niedawno zdobyłem jego książkę o Harrym, wiec będzie o czym napisać . Skąd my to znamy, nie? W 99% MSM-ów to norma, że jeśli fakty przeczą tezie to tym gorzej dla faktów . Tak, pani Kuby napisała całą książkę bzdur, półprawd i manipulacji. Ale już o niej pisałem, więc nie będę się powtarzać . Czyli to, o czym pisałem w tamtych wpisach . Nic dodać, nic ująć. Źródło A na zakończenie – interesujący fragment do… fan fiku! I to nie byle jakiego – chrześcijańskiego. Najpierw wprowadzenie: Jak tylko przeczytam ten "fan fik" to chyba wrzucę go na bloga. Póki co – przetłumaczony na język polski fragment jednego z rozdziałów, który Autorka zmieściła w omawianej dziś książce: Musicie przyznać – całość musi być niezłym odlotem . Ciekawe czy mój mózg to zniesie . Na zakończenie muszę pochwalić Autorkę, p. Rogalę, za jedną rzecz – za rzadko spotykaną na tym blogu umiejętność robienia przypisów :). Serio – za każdym razem pojawia się to, co praktycznie nie występuje w MSM-ach :). Do zobaczenia za tydzień!
  18. No niby tak - ale jakoś nie wyobrażam sobie sytuacji, by, w obliczu wojny, taki władca pozwalał, by byle kto chodził mu po zamku. I od czasu do czasu przydałyby się jakieś bardziej zdecydowane działania, niż "wyślijmy tego obdartusa, on(a) to załatwi". Bo to tak jakbyś wszedł teraz do Pałacu Prezydenckiego w Warszawie i sam Pan Prezydent nie dość, że spotkałby się z Tobą to jeszcze akurat wszedłbyś, gdy omawia sprawy np. gospodarcze. A potem, jakby nigdy nic, dał Ci jakieś zadanie. Przecież to nie ma sensu! Jakby to chociaż jeszcze chcieli zrobić to byłoby super... Ale zamiast tego ufają bezgranicznie Bohaterowi (który Bohaterem jeszcze nie jest). Tu akurat podoba mi się podejście z Dragon Age: Inkwizycja - zaczynasz jako nikt - osoba, która w tajemniczych okolicznościach wyszła cało z magicznego wybuchu, który zabił przywódców Magów i Templariuszy, wraz z ukochanym przywódcą największej religii w krainie - Boską Justynią. Do tego postać cierpi z powodu świecącego co chwila znamienia na lewej ręce - jedynej szkodzie, jakiej doznał bohater. Potem trafiasz do lochu i dopiero po ukończenia wprowadzenia i osłabieniu Wielkiej Wyrwy w Niebie postać zyskuje rozgłos i z jednej strony szacunek tych, którzy widzieli, co zaszło, a z drugiej - nieufność i nienawiść dotychczasowych władców krainy - od właściciela wioski, w której utworzono właśnie Nową Inkwizycję, przez czasowych przywódców religijnych (którzy upatrują w bohaterze sprawcy wybuchu i boją się go ze względu na jego znamię), po Króla i Cesarzową pobliskich państw. Z biegiem czasu dopiero zaczynasz wpływać na politykę (w tym na to, kto jest Cesarzem ). A w epilogu, po pokonaniu Tego Złego, Inkwizycja znów jawi się jako zagrożenie dla niektórych - samodzielna organizacja militarno-polityczna, która wyrosła niemal na środku kontynentu i której "zadanie się zakończyło". Kłania? Mój Geralt się nie pokłonił ani razu Emhyrowi . Za to nawet nie usłyszałem od niego "dziękuję" za pozbycie się króla Radowida i Dijkstry...
  19. Gry (szczególnie RPGi) pełne są różnego rodzaju NPCów – pisałem już o tym wielokrotnie. Jest jednak pewien typ, któremu należy się szczególnie przyjrzeć – władcom wirtualnych krain. Co takie osoby robią w rzeczywistości? No, wiadomo – mniej-więcej. Czym jednak zajmują się w grach? Trudno określić. Najczęściej siedzą w swoim zamkach albo pałacach i tylko czekają aż Bohater przybędzie, by zlecić mu Zadanie, Do Którego Wykonania Wystarczyłby Średniorozwinięty Umysłowo Strażnik albo Jakikolwiek Inny Najmita, ale to Musi Być Akurat Ten Bohater, bo Akurat Wlazł Podczas Jakiejś Tajnej Narady i, w sumie, Można Go Wtajemniczyć We Wszystko. Najlepszym przykładem jest tutaj (nadużywany przeze mnie) Skyrim. Jarlowie, niezależnie od frakcji, którą wspierają, przez niemal całą grę potrafią nic nie robić. Atakuje smok? Pfff… Mroczne Bractwo zamordowało Cesarza? Zieeew… Zadziwia mnie też zawsze, że jedynie jarlowie Whiterun i Markarthu mają skrypt odpowiedzialny za zablokowanie „tego obdartusa” przed podejściem do władcy miasta – choć w obu przypadkach skuteczność jest na poziomie, bo ja wiem, blokad rodzicielskich na komputerach ;). Chociaż nie - one są skuteczniejsze . Z drugiej strony są też RPGi jak Gothic, gdzie trzeba się wykazać, by dostać się do władców – zarówno Gomez, jak i Lord Hagen czy dowolny herszt orków mają jakiś "bufor", zanim Bezimienny będzie mógł z nimi pogadać. W „trójce” jednak jest jeden wyjątek – najważniejszy spośród ludzi – król Rhobar II. Otoczony przez zaledwie garstkę wiernych mu ludzi i całą masą wrogich orków (którzy, z jakiegoś dziwnego powodu nawet nie próbują go atakować – ale temat tych dziwnych istot kiedyś na blogu wróci) bez mrugnięcia okiem przyjmuje na audiencji Bezimiennego. Nawet, jeśli ten przed chwilą wyrżnął w pień Reddock oraz Okarę. Nawet, jeśli w Venguardzie pojawi się w zbroi najemnika orków. Spoko, bo król miał „wizję od Innosa” i z całą pewnością Bezi nie żywi do niego żadnej urazy ani nie skumał się z orkami… nie wspominając nawet, że (Spoiler alert!) Lee, któremu możemy dać teleport do króla, też wchodzi sobie bez problemów do sali tronowej... Z drugiej strony - chlubnym wyjątkiem jest Emhyr, na którego rozkaz Geralt się u niego zjawia… a właściwie to nie – bo jednocześnie, jak pisałem przy tekście o questgiverach, wierzy we wszystko Wiedźminowi na słowo, nawet nie próbując udawać, że ma szpiegów, którzy od początku powinni byli obserwować Białego Wilka. Ale po co? Pomyślałem jednak jeszcze nad czymś innym – dlaczego ci wszyscy władcy nie boją się, że Bohater uzna „hmm… ci wszyscy władcy są dosyć słabi, a ich ochrona to cieniasy. A ja właśnie pokonałem Zło i, w sumie, korona mi się należy. Chyba czas na małą rewolucję”? Przecież to jest całkowicie irracjonalne! Tu z kolei wyjątkiem jest Inkwizycja z trzeciej części Dragon Age’a, gdzie Bohater otrzymuję jakąś władzę i po minięciu zagrożenia jest jej (przynajmniej częściowo) pozbawiony. Choć też przydałaby się możliwość wywołania konfliktu, by jednak utrzymać władzę. Jest jeszcze kwestia władców z ostatniej części Assassin’s Creeda. To już jest kompletna abstrakcja! Kasandra zabija namiestnika (czy jak to tam nazwać) jednej lokacji, by za jakiś czas pojawił się tam kolejny, który też podzieli ten sam los… i tak bez końca. Jasne, czasami raz jest to namiestnik z Aten a raz ze Sparty, ale i tak chyba ktoś powinien dojść do wniosku, że te śmierci są co najmniej dziwne i wypadałoby lepiej chronić nowych namiestników. Tu jednak jedno jest pewne – Charon musiał w pewnym momencie zainwestować w większą łódkę . Do zobaczenia za tydzień!
  20. @nomadsoul - to własnie, z grubsza, mam na myśli . Jedyny krok Epic Games, który jest dla mnie dziwny (a dla graczy zainteresowanych nowym Metro - irytujący) to podawanie takich informacji na ostatnią chwilę i niemal z dnia na dzień usuwanie gry z jednej z największych (a na pewno najbardziej znanych) platform.
  21. Najważniejszą, chyba, granżową wiadomością tego tygodnia jest przerwanie (na rok) sprzedaży na platformie STEAM gry Metro: Exodus i wyłączna jej dystrybucja w sklepie Epic Games. Nie bardzo śledziłem całą sprawę, muszę przyznać, ale nie jest to jakieś super dziwne dla mnie. Przecież inni producenci też mają swoje platformy (EA ma Origina, Ubisoft Uplay, Blizzard Battle.net itd.), więc czemu nie Epic Games? Dodatkowo, niektóre gry można kupić tylko na tych platformach (chociażby FIFA 19 czy Starcraft). I nikt rabanu nie robi. Tak samo, jak nikt nie robił rabanu, ze Bethesda stworzyła własną platformę - ale, z tego co się orientuję (jeśli się mylę to proszę mnie poprawić :)) jest tam tylko Fallout 76, czyli nic ciekawego :P. W sumie to jedyną wadą jest, moim zdaniem, przesadne namnożenie „ikonek" na pulpicie. Ale mi to absolutnie nie przeszkadza – co najwyżej muszę pamiętać którą grę mam na której platformie. Choć, przyznaję, że kupując grę zwracam uwagę na jaką jest platformę. I tak gry od Ubisoft staram się kupować w ich sklepie – ze względu na punkty Uplay i wewnątrzgrowe nagrody z nimi związane. Podobnie z grami od EA – mój brat kupił dwie ostatnie gry z serii FIFA na Origin a całkiem niedawno wykupił sobie tamtejszy abonament. Jeśli chodzi o STEAM… cóż, jeśli coś muszę tam dodać to i tak nic na to nie poradzę. Do tego, rzecz jasna, dochodzą wyprzedaże i karty kolekcjonerskie (które sprzedają jak tylko jakąś dostanę). Źródło Wracając do tematu - poczytałem komentarze w internecie (nie zawsze jest to mądre…) i zauważam zarzut, że platforma Epic Games Store nie ma funkcji STEAMa. Ale gracze chyba zapomnieli, że Uplay i Origin kiedyś też ich nie miały. Podejrzewam, że EGS rozwinie się w najbliższym czasie – sądzę, że dojdą funkcje podobne do tych od Valve. Jednocześnie pojawiły się informacje o celowym zaniżaniu przez graczy oceny nowego Metra – dziecinada, tyle w temacie. Z drugiej strony Epic Games zawalił sprawę ogłaszając ową nowinę na ostatnią chwilę przed premierą – zdezorientowani gracze nie wiedzieli nawet do której z platform otrzymają klucze wraz z pudełkową edycją Metro Exodus. Swoją drogą - podtytuł tej gry jest mocno ironiczny, nie sądzicie? W końcu dokonał się exodus ze STEAMa na EGS . Aż dziwne, że nikt (chyba...) nie zwrócił na to uwagi . Źródło Reasumując – moim zdaniem gracze zdrowo przesadzają, ale wydawca powinien był dawno temu zaznaczyć, że „najpierw nasza platforma, potem STEAM” i obyłoby się bez marudzenia. A przynajmniej – bez takiego marudzenia . A Wy co sądzicie o tej sprawie?
  22. Wiesz, że nawet nie zwróciłem na to uwagi? Autorce chyba chodziło o "wartość" treści (w sensie czy coś jest wartościowe). Albo może to coś po czesku? Nie, źle rozumiesz - zabicie Alduina sprawia Dragonbornowi przyjemność, bo zadaje mu fizyczne cierpienie. A wszyscy wiedzą, że bohaterowie filmów i książek nawracają przeciwników przy pomocy słów i bezinteresownych gestów (patrz: brzydki, skromny i bogobojny James Bond prowadzący dysputy filozoficzne i ostatecznie nawracający złego Doktora No, który ochoczo obmył się w radioaktywnej święconej wodzie ).
  23. Dzisiejszy MSM (a właściwie – eMSM) będzie dość krótki, bo i omawiany tekst ma tylko cztery strony. Jest nim pochodzący z 2012 roku artykuł naukowy autorstwa Aleksandry Knych „Oddziaływnie wychowawcze bohatera gier komputerowych” (błąd w tytule nie jest mój), opublikowany w czeskim czasopiśmie „Trendy ve vzdělávání”. Jako, że znalazłem go w pdf-ie link znajdziecie na końcu. Wrzuciłem cały wstęp, bo dobrze obrazuje resztę tekstu – jest pełen ogólników. O ile tu to nie przeszkadza to w pozostałej części artykułu jest już nie do przyjęcia. Dalej Autorka pisze o wychowaniu, co jest całkiem spoko. Jednakże jeden fragment przykuł moją uwagę: Cieszę się, że Autorka zauważa, że wychowanie to nie tylko „wpływ mediów”, ale także inne czynniki. Szkoda, że zauważa to tylko w tym jednym fragmencie. Chociaż nie – dobrze, bo dzięki temu powstał ten MSM :P. W tym fragmencie najbardziej rozśmieszyło mnie ostatnie zdanie. Jeśli traktować gry komputerowe jako programy multimedialne, to jakie inne zabawy „aspołeczne i agresywne” są wynikiem działania kogoś innego, niż bohaterowie gier? Bo skoro tylko „często” to znaczy, że nie wszystkie ;). Tak, wiem, czepiam się słówek, ale co poradzę, że to zdanie nie ma najmniejszego sensu? Dodatkowo – co z zabawami naszych rodziców/dziadków? Czy serio Autorka sądzi, że zabawa w wojnę jest czymś nowym i wynika jedynie z istnienia gier komputerowych? Te liczne badania to, oczywiście, te przeprowadzone przez dr Ulfik-Jaworską, żebyście nie mieli wątpliwości :P. Uwielbiam szachy – najwięcej satysfakcji czerpię, gdy przegram a mój oponent popłacze się, że, niestety, wygrał :). W dodatku – może jakieś tytuły? Chyba byłoby to na miejscu, nie sądzicie? Znowu nie łapię jeszcze jednej kwestii – jakim cudem jednocześnie „stwarzają wewnętrzny niepokój” i „satysfakcję z wygranej”? Chyba każdy lubi wygrywać, czyż nie? Np. 4-5 letni ja, przed rozgrywką w karty z moim bratem, mamą i śp. babcią jasno określiłem zasady: „gramy uczciwie – ja mam wygrać” :D. A wtedy jeszcze nawet nie wiedziałem czym są gry komputerowe :P. Ten tekst pochodzi z artykułu Henryka Nogi (o którym już pisałem na blogu) i, jeśli dobrze pamiętam, Autor nie podał tam źródła tych badań. I wracamy do dr Ulfik-Jaworskiej i jej dziwnych badań. Szkoda, że Autorka wciąż korzysta z tak starych tekstów, nie szukając nowszych opracowań. Znowu nie bardzo rozumiem, o co Autorce chodzi. Jakby zamiast „gier komputerowych” wpisać „książek” to cokolwiek by się zmieniło? Ktoś ma jakiś pomysł? W dodatku „zajmowanie stanowiska” jest często koniecznością, także w rzeczywistości, i wydaje mi się, że nie ma w tym nic złego. Hmmm… czy pokonanie Alduina w Skyrim jest działaniem egoistycznym? A co z Connorem (Kenway’em), który, jakby nie patrzeć, pomaga innym mieszkańcom Davenport? Jak traktować innych bohaterów, którzy ratują świat? Dodatkowo – czy zemsta za śmierć bliskich to działanie egoistyczne czy nie? I który to bohater czerpie przyjemność z cierpienia? Autorka rzuca sobie wyjętymi z rękawa kwestiami i nie podaje ŻADNYCH przykładów. Wrzuciłem cały fragment, bo znowu czegoś tu nie rozumiem. Autorka napisała artykuł naukowy czy wypracowanie szkolne? Którzy bohaterowie mają te cechy – czy wszyscy? Jeśli tak – to co jest w nich takiego strasznego, że dzieci nie powinny się z nimi identyfikować? I którym zarzuca brak godności i nieuczciwość? Szczególnie, że to "godność", według Słownika Języka Polskiego, oznacza: „poczucie własnej wartości i szacunek dla samego siebie”. Który bohater jest tego pozbawiony, droga Autorko? No dobra – zgoda. Nie wiem, gdzie tu zarzut, ale okej. Nie wiem tylko czy to dobrze czy źle. Tu już zupełnie nie rozumiem. Czego Autorka oczekiwała po konkursie na największego twardziela? Że wygra Sonic albo Rayman? Dla mnie to trochę tak, jakby się czepiać, że konkurs na największego twardziela w filmach wygrał np. Tony Montana, Rambo albo Blade, a nie np. Mark Darcy… Źródło Nie wybrali go na swojego idola, droga Autorko, tylko nadali miano największego twardziela. To nie to samo. Szczęśliwie, udało mi się go znaleźć, bo Autorka sama nie zechciała wrzucić tu przypisu. Ciekawe czemu? Co oznacza, że zostają rozgrzeszeni, czy nie? I czy w takim razie każdy bohater, który próbuje ocalić świat jest „w miarę okej”, czy nie? I co z rzucaniem „mięsem” przez Księcia? Albo z tym, ze płaci striptizerkom za występy? Autorka powinna się douczyć, bo widać, że z wiedzą w temacie u niej cieniutko. Zacznijmy od tego, że Agent 47 jest stworzonym do zabijania, zmodyfikowanym genetycznie klonem (w największym skrócie). Autorka, z nieznanych mi powodów, zapomniała też, że w "dwójce" (tj. Silent Assassin) zadaniem Hitmana jest uratowanie ojca Vittorio, u którego ukrywał się w klasztorze. Ale to by nie pasowało do tezy, nie? Jeśli chodzi Tommy'ego Vercetti'ego to, w moim odczuciu, był typowym przedstawicielem mafii a’la bohaterowie książek Mario Puzo (choć blisko mu też było do Tony'ego Montany ze Scarface'a w reż. Briana de Palmy - zresztą Vice City jest częściowo wzorowane na tym filmie ). Czy jednak chęć uratowania Lance’a Vence’a nie świadczy o pewnej jego empatii i poświęcenia dla kumpla? Nie mówię, że te postacie są dobre – bo nie są – ale bez wątpienia są twardzielami. I wszyscy powyżsi są bohaterami gier 16 lub 18+! O czym Autorka, zapewne „przez przypadek” nie wspomina ani razu. Autorka po raz kolejny napisała „masło maślane”. Kto dopuścił taki marny tekst do druku? Gdzie byli recenzenci? Rozumiem, że to czeskie pismo, ale jakiś poziom powinien obowiązywać. Bo inaczej wychodzi czeski film. Na zakończenie krótkie przemyślenie – zauważyliście, że na tych czterech stronach Autorka nie wniosła absolutnie NIC do tematu badań gier komputerowych? Kompletnie ZERO. Podejrzewam, że Autorka potrzebowała publikacji do doktoratu, ale nawet takie teksty powinny trzymać jakiś poziom. Żadnych przykładów (poza czterema bohaterami – dobranymi bez związku z resztą artykułu), powoływanie się na przestarzałe (i krytykowane przez część środowiska]) badania. W dodatku, co zabawne, w bibliografii pojawiają się książki, których nie ma w przypisach! Cud nad cudy! Na zakończenie – obiecany link :).
  24. No, u mnie stałym nickiem jest MajinYoda :D. Więc, jeśli kiedyś zobaczycie gdzieś takie pseudo, to na 90% jestem ja . Nie znam sprawy . W Sieci znalazłem, że to był jakiś pro-gracz w Tibii - o to chodzi? . No tak :). Ten nowy Human z WoWa mógłby się tak nazywać .
×
×
  • Utwórz nowe...