Skocz do zawartości

Amdarel

Forumowicze
  • Zawartość

    773
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    4

Wpisy blogu napisane przez Amdarel

  1. Amdarel
    Jak co roku tradycji musi stać się zadość. Tak jak bez płonącej tęczy nie wiedzielibyśmy, że już 11 listopada, tak święta i sylwester to czas wszechobecnych przepychanek na linii lekarze - Ministerstwo Zdrowia. I w tym roku Minister - tym razem w tej roli "Agent" Bartosz Arłukowicz, niczym Herakles walczący z Hydrą, próbuje w imię dobra pacjentów okiełznać chciwych lekarzy, którym to mamona zasłoniła dobro pacjenta!

    Że niby mnie poniosło? Cóż być może, jednak z każdym kolejnym dniem coraz bardziej tak zaczyna przypominać relacja w mediach. Większość publicystów i komentujących zgodnie kibicuje Arłukowiczowi. Już słychać doniesienia o matkach wiozących dzieci z 40 stopniami gorączki do powiatowych szpitalu jadąc PKSem przez kilkadziesiąt kilometrów. Jedynie PiS cicho, bardziej z przekory w stosunku do PO niż z przekonania broni lekarzy. Trochę to zresztą głupio wychodzi, gdy w pamięci ma się "kamasze" i "pokaż lekarzu co masz w garażu".
    Zacznijmy jednak od początku. W połowie roku ministerstwo zdrowia wyskoczyło z pomysłem pakietu onkologicznego. Wybitnie nieprzemyślanego programu, który trochę krzyczał "Jestem dobrym ministrem! Nie zmieniajcie mnie!". Pakietu - dodajmy- szeroko krytykowanego przez środowisko. Już wtedy większość właścicieli POZtów zgłaszało do niego zastrzeżenia. Pakiet ten przerzuca część zobowiązań wobec pacjenta ze szpitali i specjalistów na lekarzy rodzinnych. Jednocześnie jednak zdaniem właścicieli przychodni i lekarzy rodzinnych jest on niedofinansowany. Na dodatek tandem MZ&NFZ narzuca w nim absurdalne wręcz założenia jak np. obowiązek procentowej wykrywalności nowotworów. Skąd lekarz, który pacjenta u którego widzi niepokojące objawy ma wiedzieć, że to na 100% nowotwór przed badaniami, tak by nie spaść poniżej wymaganej wykrywalności? Tego MZ już nie mówi. Idźmy dalej - wśród tych nowotworów pewien procent ma być... złośliwy. Znowu wymagamy od lekarza czegoś, czego się nie da przewidzieć wcześniej. A jak akurat będzie mieć pecha? Kary, niewypłacanie środków Panie. Takie umowy przecież podpisali! Ciekawostką może też być, że by zrealizować swój flagowy projekt Ministerstwo ucięło kontrakty wielu oddziałom szpitalnym. A dyrektorzy szpitali jako ludzie z nadania politycznego pracujący przecież w jednostkach do państwa należących je podpisali - nie mieli innego wyboru.

    Poza niedoinformowaniem zastanawiam mnie jednak jak w przypadku lekarzy - nawet u wolnorynkowych publicystów jak Marcin Celiński z Liberte, nagle ukazują się poglądy rodem z socjalizmu. Okazuje się, że właściciel przychodni ma przez wzgląd na pacjenta podpisać nieatrakcyjny finansowo kontakt z NFZ. Nieatrakcyjny, nie znaczy, że zamiast 30 tys miesięcznie zarobi "tylko 25 tys". Może to oznaczać, że będzie on wychodzić na 0 lub na minus. A zatrudnionych lekarzy, pielęgniarek i rejestratorek nie będzie obchodzić że robi to dla dobra pacjentów. Podobnie jak banku w którym ma kredyty czy właściciela budynku w którym ta przychodnia się znajduje.
    Po drugie, nagle przestają tu działać prawa wolnego rynku. Czy znacie inny przypadek w którym społeczeństwo poparłoby próbę szantażu społecznego do podpisania przez obywateli niekorzystnych dla nich umów o pracę? Ja nie. Tu jednak logika zawodzi, zaś wchodzi słynne "lekarz to nie zawód, to misja". I oczywiście zaczyna się cytowanie przysięgi Hipokratesa/Przyrzeczenia lekarskiego skrzętnie zapominając o tym, że jest tam wyraźnie wskazane, że za dobrą pracę lekarzowi należy się dobra płaca. A dobra płaca to taka jaką dyktuje rynek, a nie ministerstwo i opinia publiczna.
    Oczywiście pacjenci mają prawo być zdenerwowani. Jednak zastanówmy się - kto tu powinien być obwiniony? Podmiot, który dostając składki nie wywiązał się z zapewnienia usługi (MZ&NFZ) czy może pracownicy którzy nie chcieli podpisać niekorzystnych dla nich ich zdaniem umów?
    Polscy lekarze mają wiele za uszami (o tym przy innej okazji) jednak w tym wypadku narracja prowadzona przez opinię publiczną i polityków jest po prostu niesprawiedliwa. Skoro mają w naszym kraju limuzyny w garażach i wille z basenami za nic, to czemu współczynnik medyków per capita jest u nas najniższy w Unii Europejskiej? Zastanówcie się - chcielibyście by was szantażowano opinią publiczną w celu podpisania czegoś, co wam się nie podoba?
  2. Amdarel
    Dużo ostatnio się mówi o wolności słowa. ABW wkraczający do redakcji znanego pisma, przepychanki z dziennikarzami, protesty przeciw "zastraszaniu". Okazuje się jednak, że wolność słowa po raz kolejny w naszym kraju umarła. Nie w Warszawskiej redakcji, a w... Poznaniu.
    Mam na myśli oczywiście sprawę spektaklu "Golgota Picnic". Wczoraj wieczorem dyrektor Malta Festival Poznań 2014 oficjalnie odwołał spektakl. Biletowany zamknięty spektakl.
    http://malta-festiva...-golgota-picnic
    Powodem nie były problemy teatru. Nie było nim niemoc aktora czy reżysera. Powodem odwołania spektaklu były obawy o bezpieczeństwo aktorów, widzów i obsługi festiwalu. Żyjemy oto w kraju, gdzie pewna grupa społeczeństwa nie oglądając sztuki, na podstawie skrawków informacji wychodzi z założenia, że sztuka obraża ich uczucia. Nie robi tego, co zrobiłby każdy zdrowo myślący człowiek - czyli po prostu nie kupuje biletu. Ta grupa w imię swoich przekonań chce nie pozwolić obejrzeć go nikomu. Przed grzechem trzeba bliźniego wszak bronić nawet wbrew jego woli.
    Dochodzi do szopki. Prawicowe portale (te same, które bronią wolności słowa dziennikarzy od taśm) ogłaszają krucjatę. "Wolność słowa tak, ale nie jeśli nam to nie na rękę" - krzyczą. Politycy PO i PiS złączeni w tej wyjątkowej sytuacji sojuszem piszą list do premiera prosząc o interwencję. Prezydent miasta nawołuje do odwołania spektaklu z powodu "troski o bezpieczeństwo". Biskup mówi o tym, że trudno będzie dziwić się ludziom, którzy z rozpaczy wyjdą protestować. Pewna poseł, która lubuje się w bokserskich porównaniach oskarża dyrektora festiwalu o łamanie konstytucji. Nie jest to zresztą zaskoczeniem, gdyż ta dr hab. prawa (nie zaś profesor jak niektórzy sugerują) zawsze gdy tylko otwiera usta mówi o łamaniu tego najważniejszego aktu prawnego.
    Happy endu tu niestety nie ma. Dyrektor widząc, że jego pracownicy dostają pogróżki oraz że protest zapowiedziało 30 tys. osób (idę o zakład, że większość z poza Poznania), że przyłączyły się do niego środowiska kibol... sportowych entuzjastów, a policja bezradnie rozkłada ręce, odwołuje przedstawienie.
    Katolicy zaś się cieszą. Wygrała religia miłości. Jezusa nikt nie obrazi! Że cenzura prewencyjna? Panie, cenzura to jest tylko wtedy jak nam czegoś nie pozwalają. Jak my innym to jest to walka o naszą godność i wiarę! Że fanatyzm? A idź Pan bo zaraz w pysk dać mogę dać. Jaki z Pana katolik? Żyd pewnie albo genderysta z Brukseli!
    Cenzorzy za komunizmu chociaż czytali scenariusz zanim coś blokowali....
  3. Amdarel
    Nieodłączną częścią japońskiej tradycji są matsuri czyli po prostu mniej lub bardziej lokalne festiwale, mające świętować dane wydarzenie (np. początek wiosny widoczny poprzez kwitnące wiśnie) czy chociażby oddać cześć lokalnym bóstwom. Dziś opowiem wam o jednym z najdziwniejszych czyli Kanamara festival w Kawasaki, zwanym także świętem stalowego penisa.
    Na początek krótkie wyjaśnienie skąd wzięła się owa nazwa. Stara Japońska legenda opowiada o kobiecie, w której waginie zagnieździł się demon z niezwykle ostrymi kłami (fani dziwnych filmów pewnie przypominają sobie tytuł "Teeth"). Po pozbawieniu przyrodzenia dwóch mężów w noc poślubną, zrozpaczona kobieta udała się po pomoc do kowala. Ten przygotował stalowego penisa, którego demon złamać nie mógł - zamiast tego sam musiał uciec skąd przybył w poszukiwaniu sztucznej szczęki.

    Dziś festiwal Kanamara to jedno z najsłynniejszych wydarzeń w Japonii. Oczywiście także wśród obcokrajowców. Muszę jednak przyznać, że byłem niezwykle zaskoczony ich ilością, która przybyła na miejsce. Jadąc metrem ze stacji pociągu, pierwszy raz w Japonii widziałem więcej gajdzinów niż Japończyków. Po przybyciu na miejsce (mimo że z grubsza wiedziałem czego się spodziewać) nie miałem już złudzeń dlaczego.

    Po pierwsze, oczywiście z powodu oprawy. Jest to chyba jedyne święto w Japonii celebrujące organy płciowe, robiąc to w sposób bardzo rozrywkowy i przystępny dla obcokrajowców. Mamy więc ogromną paradę z wielką różową rzeźbą penisa na czele, kramy z gadżetami takimi jak świeczki, lizaki, wisiorki, a nawet czapki w wiadomym kształcie (oczywiście wszystko dość drogie - świeczka kosztowała dla przykładu 400Y a lizaki nawet po 700Y), czy rzeźby na dziedzińcu świątyni. Wszystko to powoduje, że nikt, kto tam zawita, nie zapomni tego widoku. Jest to po prostu kwintesencja wszystkich sprośnych (i zwykle wyolbrzymionych) informacji jakie docierają do nas na temat mieszkańców tego kraju.

    Po drugie, pozwala ono spojrzeć na Japońskie społeczeństwo z zupełnie innej perspektywy. Dla mieszkańców kraju kwitnącej wiśni to bardzo radosne święto. Nie wstydzą się oni paradować z lizakami, czy pić piwa przy policji. Co ciekawe, jest to też chyba jedyne miejsce gdzie widziałem tylu transwestytów - część z nich nie była turystami, ale aktywnymi członkami organizacji festiwalu dzierżącymi odpowiedzialne zadania takie jak np. kierowanie ruchem na uliczkach którymi przechodził festiwal.

    Po trzecie i ostatnie zaś, lecz nie mniej ważne - Japończycy których tam spotkałem byli naprawdę bardzo otwarci na ludzi innych narodowości. Chętnie robili sobie z nami zdjęcia, rozmawiali czy pozowali w najprzedziwniejszych pozach mając z tego niemałą przyjemność. Hitem była jednak przypadkowo spotkana Japonka (i to nie w wieku studenckim), która zaczęła najpierw rozmawiać ze mną o matsuri, później o muzyce rockowej (jak się okazało była na koncertach takich sław jak Iron Maiden czy Guns'n'Roses) by pół godziny później skończyć pijąc z nami piwo i umawiając się na kolejne spotkanie - tym razem już w Tokyo.

    Jeśli więc kiedykolwiek będziecie wybierać się do Japonii - polecam końcówkę marca i początek kwietnia. W następnych zaś odcinkach opiszę wrażenia z Hanami oraz festiwalu japońskich bębnów czyli taiko.
  4. Amdarel
    Pyrkon każdy miłośnik fantastyki w Polsce zna. Jest to jeden z największych konwentów w Polsce. Jednak chyba nigdy nie było o nim tak głośno jak teraz. A wszystko za sprawą jednego klipu...
    Jak większość z was zapewne wie (informacja o tym ukazała się już nawet na głównej stronie CD-Action czy w poznańskiej Gazecie Wyborczej - czekam chyba już tylko na Uwagę w TVN i specjalne wydanie Tomasza Lisa), kilka dni temu Pyrkon zamieścił klip reklamowy, mający poinformować uczestników o fakcie, że do każdej wejściówki dołączona będzie specjalna Pyrkonowa kostka do gry. Na ich nieszczęście klip postanowili zrobić w nieco innej konwencji, pokazując na nim (o zgrozo!) ładną dziewczynę w wannie z kostkami.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Na falę hejtu nie trzeba było długo czekać, choć przyznam szczerze, że jej rozmiary mnie zaskoczyły. Klipowi zarzucono uprzedmiotowienie kobiety, bezczelne epatowanie seksem, szczucie cycem i wszystko co najgorsze. Pojawiły się komentarze w stylu "Jedną reklamą Pyrkon przekreślił dotychczasowe dokonania" czy "Po tej reklamie nie puściłbym dziecka na konwent". Masowo posypały się też zapewnienia o rezygnacji z udziału w konwencie. Sami organizatorzy ugięli się i wystosowali już oficjalne przeprosiny. Przeprosiny za to, że komuś się nie spodobał ich klip
    Mnie zaś zastanawia jedno - kiedy daliśmy się tak zaślepić politycznej poprawności, że nie mamy już krztyny dystansu do samych siebie? Sama aktorka nie została wykorzystana wbrew jej woli, sam klip nie pokazuje krztyny golizny, a jedynie ją sugeruje zgrabnie bawiąc się konwencją filmu erotycznego. Co więcej, sama aktorka i współautorka klipu została przez krytykujących uprzedmiotowienie kobiety, sprowadzona sama do roli bezwolnej lalki w rękach tych seksistowskich organizatorów płci męskiej.
    Zastanawiam się jak Ci sami ludzie radzą sobie z oglądaniem anime (w co drugim dziewczyny w kusych spódniczkach), braniem udziału w cosplayach czy graniem w MMORPG gdzie im lepsza zbroja tym mniej na kobiecej postaci zasłania. No i nie zapomnijmy o maid cafe, które nie dość, że epatuje seksem, to jeszcze utrwala patriarchalny stereotyp kobiety jako służącej-pokojówki. Dla porównania ten sam świecie oburzony o filmik fandom, na Pyrkonie ubiera się np. tak:



    Swoją drogą ciekaw jestem, czy gdyby nagrano filmik z wojownikami o umięśnionych klatach, to ludzie oburzaliby się o "szczucie kaloryferem".
  5. Amdarel
    Obowiązki zajmują nam znaczną część życia. Jednak byłoby ono nudne i frustrujące bez odrobiny rozrywki. Japończycy mimo bycia niezwykle zapracowanymi i obowiązkowymi ludźmi, także od nich nie stronią. Warto omówić te, które także wybrednemu gaijinowi przypadły do gustu.
    Zacznijmy od odkrycia, które ucieszyło moją duszę gracza. W Japonii salony gier są ciągle żywe! Jako, że do tej pory wspominam niewielkie budki wypełnione automatami, które niegdyś zrzeszały graczy od kilkuletnich brzdąców (którym w pierwszej połowie lat 90' byłem) po dorosłych facetów, z radością udałem się do jednego z takich "game center" w niewielkim centrum handlowym w mojej miejscowości.

    Pierwszy zaskoczeniem była jego wielkość. Biorąc pod uwagę, że Togane daleko do Tokio, Kyoto czy choćby stolicy mojej prefektury - Chiby, oczekiwałem raptem kilku automatów na krzyż. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że na miejscu jest ich około setki. I choć większość miejsca zajmowały gry hazardowe czy automaty wyławiające nagrody, trudno było narzekać na nudę.
    Pierwszym co przykuło moją uwagę była zasłonięta budka z zombie namalowanymi na ścianach. Gdy weszliśmy do środka okazała się to gra na 1-2 osoby. Każdy z nas siadał przy swoim pistolecie, którymi mógł celować do przeciwników. Warto zaznaczyć, że gra mimo bycia typowym przedstawicielem dawno wymarłego w Polsce gatunku "celowniczków" przypominających czasy House of the Dead czy Virtua Cop, potrafiła podnieść ciśnienie. A to za sprawą możliwości wybrania grafiki 3D (okulary obok każdego ze stanowisk), wibrujących siedzeń czy podmuchów generowanych w krytycznych momentach. Spróbujcie usiedzieć spokojnie gdy wypadające z znikąd zombie wypluwa kwas w waszym kierunku a wy nie dość że macie wrażenie, że zaraz wgryzie Wam się w gardło to jeszcze czujecie coś na twarzy.

    Następną wartą uwagi grą były... bębny. A konkretnie taiko drum video game. Kolejna pozycja dla 1 lub 2 graczy mechanika przypomina nieco perkusję z guitar hero (którego odmiany były także dostępne i co najlepsze pozwalały pobawić się w zespół na 2 gitary i rzeczoną już perkusję - niestety brak zachodnich hitów). Celem gry jest odpowiednie uderzanie w bębny (zarówno membranę jak i krawędzie). Wbrew pozorom niezwykle wciągające oraz trudne. Przynajmniej z punktu widzenia causalowych graczy, bo japońskie dzieciaki nie miały z tym czy jakąkolwiek inną grą żadnego problemu. Takiego zawodowstwa jakie widziałem wykonaniu każdego z obserwowanych tam graczy (poza nami oczywiście) nie powstydziliby się John Bonham czy Ringo Star.
    Po tych atrakcjach musieliśmy nieco dać naszym palcom ochłonąć. A nie ma na to lepszego sposobu niż położyć je na... kierownicy. W tym celu udaliśmy się do automatów z Mario Cart. O ile poprzednie gry stawiały na współpracę, to w wyścigach jak wiemy zwycięzca może być tylko 1. Podrzucanie sobie bananów czy rzucanie grzybkami nigdy nie przestaje sprawiać satysfakcji. Co ciekawe, po wybraniu swojego avatara, gra robi zdjęcie naszej twarzy, w którym możemy dopasować się do wybranego bohatera. Dzięki temu możemy zobaczyć swoje oblicze z nieśmiertelnymi wąsami i czapką hydraulika (w niektórych wypadkach efekt idealnie obrazowałby słowa rodziców "Takich Panów unikaj!") czy grzybkiem na głowie.
    Na sam koniec zdecydowaliśmy się zażyć nieco ruchu. Co ciekawe jedynym automatem nie różniącym się od europejskiej wersji był "air hockey", czyli gra którą można gdzieniegdzie znaleść i w Polsce. Podczas gry zwróciliśmy uwagę na długą kolejkę w której stały jedyne dziewczyny. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, co tak przykuło uwagę żeńskiej części japońskiej młodzieży. Była to oczywiście budka robiąca purikury, czyli popularne w Japonii specjalne zdjęcia. Co w nich takiego niezwykłego? Po pierwsze efekt możemy uzyskać od ręki w formie naklejki, normalnej fotografii czy nawet breloczka. Po drugie i najważniejsze, po wykonaniu zdjęcia możemy je edytować nakładając na nie masę specjalnych efektów. Tak wyglądają przykładowe dzieła:


    A tu sam automat:

    Salon gier zamyka się jednak o 20. Co robić później o ile jest się w wieku, który uprawnia do późnego powrotu do domu? Odpowiedź może być tylko jedna - karaoke!
    Przed przyjazdem do Japonii nigdy nie byłem fanem karaoke. W Polsce jest ono urządzane w pubach, gdzie po pierwsze musimy słuchać jęków obcych ludzi, po drugie czekać wieczność aż wreszcie DJ puści "nasz kawałek" (a jak na złość my akurat wtedy jesteśmy w toalecie czy na papierosie). Po trzecie i najważniejsze, jeśli nie jesteśmy posiadaczami dobrego głosu, średnio mamy ochotę ośmieszyć się przed obcymi ludźmi. Zwłaszcza że 5 min temu sami narzekaliśmy "na tę skrzekliwą podpitą dziewczynę".
    Japońskie karaoke jednak różni się całkowicie. Japończycy jako naród lubiący prywatność nie zdzierżyliby wygłupiania się przed obcymi ludźmi. Dlatego też, w kraju kwitnącej wiśni są specjalne kluby karaoke, w których po uiszczeniu odpowiedniej opłaty (zwykle nieco ponad 1000Y od osoby) dostajemy własny pokój, ze sceną, maszyną do karaoke, bezprzewodowymi konsolami do wyboru i mikrofonami. Dzięki temu możemy śmiało puścić wodze fantazji (zwłaszcza po paru drinkach) i wydzierać się przez całą noc do mikrofonu z naszymi przyjaciółmi, nie obawiając się pozwu o zwrot kosztów za laryngologa i psychologa od innych gości przybytku.

    Dodatkową atrakcją w niektórych takich klubach jest też fakt, że w ramach uiszczonej opłaty możemy korzystać także z innych sprzętów. Nie ma więc przeszkód by w momencie gdy zaboli nas gardło pograć chwilę w bilard czy tenisa stołowego. Warto także zaznaczyć, że każdy gość dostaje szklankę i może do woli korzystać z dyspozytorów z napojami bezalkoholowymi (za procentowe trzeba płacić osobno, chyba że weźmie się droższą wersję wieczoru czyli nomihodai), kawą i herbatę umieszczonych w holu. To wszystko sprawia, że jest to idealny wybór by spuścić nieco pary przed powrotem do codziennych obowiązków. Z czym niewątpliwie, patrząc na ilość tych klubów, zgadzają się sami Japończycy,
  6. Amdarel
    Jedzenie, moja miłość. Jedną z zalet pobytu w kraju kwitnącej wiśni jest możliwość spróbowania wielu nowych potraw. Polskie portale często uginają się od ciekawostek dotyczących różnych dziwnych zakąsek i specjalnych wersji słodyczy. Czego warto posmakować?
    Zacznijmy od wyboru najbardziej oczywistego - Sushi. Potrawa ostatnimi czasy modna także w Polsce choć zwykle dość droga i uważana za ekskluzywną (czasami aż za bardzo, bo gdy słyszę jarające się sushi bananowe dzieci, uważające to za wyróżnik ich pozycji to nie wiem czy śmiać się czy płakać). Jest jednak kilka rzeczy, które różnią sushi w Japonii od tego znanego nam w Polsce.
    Po pierwsze słowo sushi w wolnym tłumaczeniu znaczy "coś na ryżu". Nie musi to być więc surowa ryba. Może to być sushi bezmięsne, lub nawet z pieczonym mięsem czy owocami morza (moim ulubionym jest to ze zasmażanymi krewetkami).
    Po drugie w ojczyźnie samurajów sushi jest wszędzie. Można kupić je w markecie, można zjeść w drogiej restauracji lub... iść do sushi baru. Te ostatnie mają zaś bardzo ciekawy mechanizm działania. Obok stolików mamy taśmociągi na których jeżdżą talerzyki z sushi lub innymi potrawami. Są one dość małe, jednak ich cena zwykle także jest niska - ok 100Y (3 zł). Przeciętnej osobie wystarcza 4 do 7 talerzyków co pozwala zjeść nam przyzwoity obiad za kilkanaście złotych. Obok stolików mamy także specjalne ekrany dotykowe, które pozwalają nam zamówić potrawę jaką chcemy, a ta za kilka minut podjedzie do nas w specjalnym talerzyku z oznaczeniem naszego stolika. Warto też dodać, że we wszystkich spotkanych przeze mnie barach, a nawet stołówkach standardem jest darmowa woda oraz zielona herbata. Coś czego niestety w polskich knajpach i barach liczących sobie po kilka złotych za szklankę wody nie uświadczymy...

    Kolejną potrawą, która podbiła me serce jest gyoza. Są to małe podsmażane z jednej strony japońskie pierożki, podawane zwykle jako przystawka. Skład jest oczywiście nieco inny od naszego, a ich smak jest nieco słodkawy. Idealnie komponuje się z daniem głównym, którym często jest ramen. Jest to zupa na bazie rosołu, z makaronem a także innymi dodatkami. Może to być również mięso co jest dość niezwykle, gdyż tradycyjne japońskie zupy bazują zwykle na warzywach, rybach oraz owocach morza. Warto zaznaczyć, że to własnie ramen stał się inspiracją do stworzenia zupek błyskawicznych - dania dobrze znanego wszystkim studentom

    Ramen nie jest jedynym daniem które pochodzi z innego kraju (w tym wypadku Chiny). Podobnym przypadkiem jest curry, które kojarzy nam się z kuchnią indyjską. Zostało one przedstawione Japończykom pod koniec XIX wieku przez Brytyjczyków i szybko podbiło ich serca. Dziś jest to danie niemal narodowe, które w różnych wersjach można kupić w niemal każdej restauracji, fast-foodzie lub hipermarkecie.
    Nie myślcie jednak, że potrawy zagraniczne zdominowały upodobania kulinarne Japończyków. Ciągle są tu obecne także tradycyjne potrawy takie jak okonomiyaki (w wolnym tłumaczeniu "smaż co lubisz"). Jest to rodzaj placka z kapustą, który można porównać trochę do pizzy. Istotą jest to, że jest on nie pieczony, a smażony lub grillowany. W zależności od upodobań może być on podawany z różnymi dodatkami, jednak chyba najczęściej są to owoce morza, oraz posypka z tuńczyka. Na sam koniec gotowy placek polewany sosem oraz majonezem (który Japończycy dodają prawie do wszystkiego!)

    Na sam koniec nie mogło także zabraknąć czegoś, co Japończycy dodają do większości posiłków. Mowa oczywiście o miso-shiru. Jest to zupa w małej czarce, robiona na bazie bulionu zwanego dashi z dodatkiem pasty sojowej. Reszta składników zależy od sezonu, gdyż Japończycy wierzą, że miso powinno być odwzorowaniem obecnej pory roku. Częstymi dodatkami są ryby, tofu i wodorosty. Zwykle najpierw używa się pałeczek by wyławiać dodatki, następnie zaś pije bulion prosto z czarki. Przyznam szczerze, że na początku byłem zaskoczony tą zupą i niezbyt za nią przepadałem, z czasem jednak (a może po prostu zmianą sezonu, a co za tym idzie dodatków - któż to wie) zacząłem lubić tę przystawkę.

    Jest to oczywiście ledwie skrawek tego, co można by opisać w Japońskiej kuchni. Niezwykle ciekawe są tu też specjalne edycje napojów, chipsów, słodkości i innych przekąsek, których w Europie nie uświadczymy. To jednak już temat, na następną część
  7. Amdarel
    Problem, którym jest rosnące ryzyko odwrócenia się piramidy demograficznej jest powszechny w krajach rozwiniętych, także w Polsce. Jednak chyba żaden z nich nie odczuwa tego gorzej od Japonii. Czy przed ojczyzną Nintendo i Play Station czai się upadek?
    Podstawowym (acz nie jedynym) problemem w Japonii jest niedostatek dzieci. Współczynnik płodności (czyli iloraz liczby urodzeń do ilości kobiet w wieku rozrodczym) na chwilę obecną wynosi tam 1,39. Oznacza to, że na 100 kobiet w wieku rozrodczym przypada tam jedynie 139 dzieci, co jest wynikiem znacznie poniżej wymaganego. Aby proporcje społeczne zostały na neutralnym poziomie powinien on wynosić w okolicach 2. Jednak mimo to, są kraje które w rankingu wypadają nieco gorzej (np. Korea Południowa czy Polska). Co czyni sytuację Japonii gorszą?
    Po pierwsze jest to kraj w którym mamy najwyższy na świecie przewidywany wiek życia. Już 25% Japońskiego społeczeństwa jest w wieku 65 lat lub więcej. 25% społeczeństwa do którego leczenia i emerytur musi dokładać się Państwo, a więc osoby pracujące. To powiększa i tak ogromną dziurę budżetową a w efekcie monstrualny dług Japonii który wynosi ponad 200% PKB. Owszem, większość tego długu jest w rękach Japończyków, nie zaś innych krajów, jednak taki stan nie może trwać wiecznie. Prędzej czy później Japonia będzie musiała wyciągnąć do innych krajów rękę po pomoc.

    Po drugie, młodzi Japończycy nie są zainteresowani seksem. W Europie opóźniamy wiek założenia rodziny, jednak od wczesnych lat tworzymy mniej lub bardziej stałe związki. 45% kobiet oraz nieco ponad 25% mężczyzn w wieku 18-24 nie jest tym zainteresowanych. Nie pomaga także fakt, że Japończycy są z natury nieśmiali w kontaktach damsko-męskich, zaś wielu panów ucieka w alternatywy takie jak gry, hentai czy inne twory erotyczne z których słynna jest Japonia. Dodatkową przeszkodą jest tu tradycyjne spojrzenie na rolę kobiet w domu i społeczeństwie. Do dziś funkcjonuje powiedzenie "małżeństwo jest grobem kobiety". Japończykom dość obce są wkraczające do europy standardy równouprawnienia w związku - jeśli przychodzi dziecko, kobieta ma zostać w domu i się nim zająć. Najlepiej odchodząc całkowicie z pracy.
    To właśnie niewielkie wykorzystanie kobiet na rynku pracy jest kolejnym problemem Japonii. 50% społeczeństwa, niezwykle rzadko ma szansę na rozwój zawodowy, pensje podobne do tych wypłacanych mężczyznom czy awans na stanowiska kierownicze. Jeśli dodamy do tego presję społeczną i rodzinną nie ma co się dziwić, że wiele kobiet decyduje się na zostanie w domu. Mimo, że tendencja ta (także na skutek kryzysu) zaczęła się odwracać, to wiele lat minie jeszcze nim odsetek kobiet aktywnych zawodowo będzie w Japonii podobny do tego w Europie czy USA.

    Japończycy, jako niezwykle zamknięte społeczeństwo nie korzysta także z naturalnej dla wielu krajów rozwiniętych pomocy - imigrantów. Wystarczy rozejrzeć się, by zobaczyć, że w porównaniu do Anglii, Francji czy nawet Polski jest ich tu bardzo niewiele. Jako kraj rozwinięty Japonia mogłaby z powodzeniem ściągać potrzebnych fachowców, jednak robi to bardzo sporadycznie. Mimo, że politycy zdają sobie sprawę z takiej potrzeby, to nie wiadomo jak na falę przybyszy zareagowało by społeczeństwo, które zachowuje odpowiedni dystans wobec gajdzinów, dla których zupełnie odmienna kultura i standard zachowań jest także barierą, którą znacznie trudniej przeskoczyć, niż w przypadku wielokulturowych społeczności.
    Zwłaszcza młodzi Japończycy widzą, że na horyzoncie zbierają się czarne chmury. Większość z nich nie wierzy już, że uda im się żyć tak dobrze lub lepiej jak ich rodzice. To oznacza, że jeden z podstawowych czynników napędzających rozwój został zaprzepaszczony. Oczywiście dałoby się sp żeby spowolnić te tendencję, jednak należałoby wprowadzić gwałtowne reformy, co jest sprzeczne z Japońskim duchem podejmowania decyzji, i co na pewno doprowadziłoby do niezadowolenia starszej i bardziej przywiązanej do tradycji części społeczeństwa. Jeśli jednak tak się nie stanie, już niebawem ojczyzna Samurajów zacznie pustoszeć, gdyż prognozy wskazują, że do 2060 będzie tam żyć aż o 1/3 ludzi mniej niż obecnie.
  8. Amdarel
    Kontrowersji wokół nowego dzieła Andrzeja Sapkowskiego jest całkiem sporo. Obok opinii, twierdzących, że "Sezon Burz" jest książką dobrą spotkałem się z dużą ilością zawiedzionych. Ba, zdarzali się i recenzenci, którzy twierdzili, że jest to jedno z największych rozczarowań roku...
    Sam na sezon burz czekałem z niecierpliwością. Nie mogąc kupić go w moim obecnym miejscu zamieszkania, byłem zdany na opóźnione wydanie w postaci e-booka lub kogoś, kto mi tę książkę przywiezie lub prześle przy okazji paczką. Na szczęście udało mi się dorwać ją w formie papierowej. Przyznam się, że połknąłem ją w 4 wieczory. Sapkowskiemu udało się przywrócić moją wiarę w jego twórczość, po wpadce w postaci nieszczęsnej "Żmii".
    Wiedźmina czyta się lekko i przyjemnie. Autor jak i niegdyś zgrabnie łączy akcję, intrygę i sporą ilość humoru. Po zakończeniu lektury jednak tknęło mnie dziwne uczucie. Mimo, że lektura sprawiła mi przyjemność, nie było to takie katharsis jak przy okazji starych opowiadań, Sagi, czy choćby Trylogii Husyckiej. Podobne zarzuty można spotkać dość często w recenzjach. Tylko czy to wyłącznie wina autora?

    Nie zaprzeczę, że były rzeczy, których mi brakowało. Sapkowski nie wprowadził żadnych nieznanych nam wcześniej postaci, które zapamiętałbym na dłużej, nie mówiąc o przywiązaniu się do nich. I nie można usprawiedliwić tego, wyłącznie faktem, że to nie cała Saga. Bo obok postaci takich jak Regis czy Milva, do tej pory dobrze pamiętam Borha 3 Kawki, Dudu, Dzierzba czy Neneke, na których opisanie autor miał znacznie mniej miejsca.
    Nie uświadczyłem też popularnych i gęstych niegdyś nawiązań do popkultury, baśni czy wierzeń. W opowiadaniach i Sadze autor bawił się nimi, często pokazując nam ich nieco złośliwe odbicie (jak np. w przypadku wspomnianej już Dzieżby, która jest nawiązaniem do Królewny Śnieżki).
    Warto jednak zwrócić uwagę na drugą stronę medalu. Wielu recenzentów, zwłaszcza tych na portalach sieciowych jest mniej więcej w moim wieku lub niewiele starszych, czyli gdzieś między 20 a 30. Oznacza to, że najprawdopodobniej pierwsze ich zetknięcie z twórczością Sapkowskiego nastąpiło gdy byli w wieku gimnazjalnym lub licealnym. Czy to więc wina autora, że nie "jaramy się" tak dobrą, ale jednak nie wybitną powieścią fantasy? Od pierwszego zetknięcia z Wiedźminem większość z nas miała okazję przeczytać wiele powieści, zarówno fantasy jak i ponadczasowych klasyków. A po lekturze Orwella, Bułhakowa czy Umberto Eco trudno zachwycać się czymś, co jest dziś raczej odpoczynkiem od bardziej wymagających tytułów. Mieliśmy także okazję dorosnąć, więc "fantasy dla dużych chłopców" nie robią już na nas takiego wrażenia. Tak jak nie robi go już Harry Potter, Winetou, Pan Samochodzik, czy kryminały Agaty Christie.

    Ponadto, ostatnie kilka lat były bardzo dobrym okresem dla rozwoju Polskiej fantastyki. Nie oszukujmy się - niegdyś "Wiesiek" nie miał tak dużej konkurencji jak dziś. Nie znaliśmy dobrze (lub wcale) Grzędowicza, Kossakowskiej, Pilipiuka czy Ćwieka. Dziś widzimy, że król jest nie tyle nagi, co nie tak wspaniały jak nam się wydawało, a o koronę, z równym powodzeniem mogą walczyć inni konkurenci.
    Czy polecam "Sezon Burz"? Jak najbardziej. Jest to dobra książka fantasy, którą czyta się z przyjemnością, a podczas jej lektury autor niejednokrotnie przypomni za co kiedyś kochaliśmy Geralta i Jaskra. Tylko tyle i aż tyle.
  9. Amdarel
    Lata przed tym, gdy obiecano nam, że Polska stanie się drugą Irlandią, złożono nam podobną obietnicę używając jednak innego kraju jako wzoru do którego należy dążyć - Japonii. Oczywiście, do spełnienia obu ciągle nam wiele brakuje - Japonia nadal jest znacznie zamożniejszym krajem. Jak żyje się w ojczyźnie samurajów?
    Koszty życia w kraju kwitnącej wiśni są spore. Nie są jednak tak astronomiczne jak wydawało mi się gdy byłem jeszcze w Polsce. Mając zapewnione mieszkanie jestem w stanie prowadzić dość aktywne życie za 50 000 Yenów miesięcznie*. Oczywiście nie stać mnie na rarytasy w postaci dalekich wycieczek w każdy weekend lub stołowania się w restauracjach, jednak nie jestem zmuszony do przesadnego oszczędzania. Wbrew pozorom koszty jedzenia są tu niższe niż w krajach Europy zachodniej. Chleb (niestety tostowy - trudno znaleźć tu inny w sensownej cenie) to koszt ok 60Y za pół bochenka. Mięso, także nie jest dużo droższe - w większym markecie spokojnie można upolować filety z kurczaka za ok 50Y za 100g, zaś wołowinę lub schab za ok. 80Y/100g. Co ciekawe w przeciwieństwie do Polski, w marketach nie uprawia się tu "odświeżania" mięsa za pomocą polerowania, mycia domestosem lub innych znanych opinii publicznej po wielu aferach tricków. Co więcej jeśli robimy zakupy na godzinę - dwie przed zamknięciem sklepu możemy trafić na liczne promocje, gdyż towar, którego termin ważności kończy się następnego dnia lub za dwa dni jest przeceniany - często nawet o 30-40%.
    Czymże byłaby jednak Japońska kuchnia bez ryb i owoców morza? Dla smakoszy mam miłą niespodziankę - są tu dostępne znacznie taniej niż u nas. Dla przykładu porcja małży dla 2 osób kosztowała mnie ok 8 zł, zaś ok. za ok 200g ośmiornicy zapłaciłem równowartością Mieszka I.
    Niestety jak wielu studentów i moje życie nie jest wolne od używek. Uspokajam - nie są one o wiele droższe niż nad Wisłą. Paczka papierosów to koszt 400-440Y. Nieco inaczej sprawa ma się z napojami wyskokowymi. Piwo jest tu znacznie droższe. Co gorsza te w akceptowalnych cenach to często produkty "piwopodobne" kosztujące i tak sporo drożej - ok 130-200Y za puszkę. By dostać coś co można uznać za pełnoprawne piwo, z kieszeni trzeba wysupłać aż 300-350Y. Inaczej sprawa ma się z innymi alkoholami - te są w podobnych cenach do naszych. Wyjątkiem jest tu whisky, która potrafi być nawet o 30-40% tańsza.

    Sprawa wygląda znacznie gorzej jeśli chcemy wyjść ze znajomymi na miasto miast imprezować w domu. W Izakai (japoński odpowiednik pubu) koszty te sporo wzrastają, więc w praktyce nawet wyjście na godzinę-dwie, to min 1000Y. Co więcej, w wybrane dni puby te oferują tak zwane nomikai. Za koszt ponad 2000Y przez 2 lub 3 godziny można pić cokolwiek się chce, w dowolnej ilości. Po upływie czasu, dalej można siedzieć w pubie, jednak za kolejne zamówienia trzeba płacić dodatkowo. Trzeba jednak przyznać, że w wielu takich miejscach dostępne jest karaoke, z którego po zapłaceniu za nomikai można korzystać do rana. A jeśli chcecie do domu wracać taksówką... kosztować Was to może nawet dodatkowe 100-200zł, gdyż sama opłata początkowa wynosi 700-800Yenów. Znajomy rekordzista, za transport nocą z pobliskiego miasta (jakieś 20 min pociągiem) zapłacił 9000Y czyli 300zł. Oczywiście dla przeciętnego studenta z Polski wydanie blisko 100zł na imprezę jest dość kosztowne. Warto jednak zauważyć, że dla studentów z Francji, Kanady czy Norwegii jest to niewielka kwota - znacznie niższa niż w ich ojczyźnie.
    Niestety, są też koszta, które tutaj znacznie przewyższają to, do czego przywykliśmy. Najdroższe są tu... mieszkania. W małym miasteczku za wynajem 1 pokojowego mieszkania (bez kuchni - 1 palnik zlew oraz lodówka są wstawione do małej wnęki w przedpokoju) trzeba zapłacić 60 000Y. Na dodatek prawdopodobnie jest to cena preferencyjna wynikająca z faktu, że to Uniwersytet wynajmuje mieszkania swoim studentom. Nie ma się jednak czemu dziwić - Japonia jest krajem o stosunkowo małej powierzchni i ponad 127 mln. mieszkańców. Każdy metr kwadratowy jest więc na wagę złota.
    Warto wspomnieć także, że Japonia nie oferuje tylu świadczeń socjalnych co Polska. Znaczy to, że jeśli nie jesteśmy dodatkowo ubezpieczeni (np. przez firmę lub prywatnie) obejmuje nas jedynie częściowe ubezpieczenie narodowe (koszt zróżnicowany w zależności od zarobków, zwykle kilka tys. Yenów miesięcznie) pokrywające 70% kosztów. Nie jest to problemem w przypadku pomniejszych problemów zdrowotnych, jednak w przypadku konieczności dłuższego pobytu w szpitalu, operacji czy długotrwałego leczenia koszty można liczyć w tysiącach dolarów.
    Podobnie ze studiami. Nawet państwowe Uniwersytety są płatne. Mimo to jednak nie brakuje młodych Japończyków idących na studia wyższe. Większość jednak, kończy je po college'u.
    Zaraz zaraz... jednak Japończycy bardzo dobrze zarabiają, więc ich na to wszystko stać - pomyśli wielu z Was. Przyznam, że początkowo także postrzegałem ojczyznę Nintento jako kraj bogaczy. Gdy jednak porównałem wydatki z przeciętnymi zarobkami, ilością godzin i zaangażowania jakie muszą włożyć w pracę (mało kto pracuje to na zasadzie 8-16) zmieniłem nieco zdanie.

    Przeciętna Japońska pensja to ok 300 000Y. Osoby wkraczające na rynek pracy zwykle dostają 2/3 tego. Ceny w większych miastach (gdzie mieszkają Ci lepiej zarabiający a więc zawyżający średnią Japończycy) są wyższe od tych, które podałem. Jeśli więc odliczymy koszt mieszkania (w Tokio to min. jakieś 80 000), ubrania się, jedzenia (30 000 to min, ale kto pracując po 10+h dziennie ma czas i siły na studencką dietę) drogich dojazdów (które w takim mieście jak Tokio z tańszych dzielnic mogą trwać nawet do 2h w jedną stronę), ubezpieczenia itp. okazuje się, że o ile pozwala to w miarę godnie żyć, nie są to zarobki jakie nam się kojarzą z bogatą Japonią. Zwłaszcza po założeniu rodziny, gdyż dysproporcja zarobków miedzy kobietami i mężczyznami przyprawiłaby zachodnie feministki o ból głowy - rola utrzymania rodziny spada więc głównie (lub w całości - w Japonii ciągle silny jest stereotyp kobiety, która po ślubie oddaje się wychowywaniu dzieci) na mężczyznę. Lepiej, w porównaniu do wydatków zarabia się w niejednym europejskim kraju, mając przy tym więcej czasu wolnego.
    *1zł to ok 35 Yenów
  10. Amdarel
    O charakterze Japończyków krąży wiele opowieści. Jednak wszystkie są zgodne co do jednego - mentalność przeciętnego mieszkańca kraju kwitnącej wiśni jest zupełnie inna od naszej. Niektóre zwyczaje czy zachowania są dla nas dziwaczne, inne są miłym zaskoczeniem. Niestety zdarzają się też takie, które potrafią przeciętnemu gajdzinowi skutecznie zepsuć dzień. Jakie są więc pozytywne i negatywne cechy Japończyków?


    Do You speak english?

    Pierwszym co rzuca się w oczy po przyjeździe to uprzejmość oraz... niezwykła wręcz nieznajomość jakiegokolwiek języka obcego. I nie mam tu na myśli jedynie przypadkowych przychodniów - trudno wymagać perfekcyjnego angielskiego od starszej osoby, której nigdy nie był on potrzebny. Gorzej, że słaba lub zerowa znajomość języka brytów jest powszechna wśród młodzieży - także tej studenckiej, a nawet... części wykładowców.
    Z drugiej strony jednak nawet jeśli nie umiesz dogadać się z Japończykiem inaczej niż na migi i za pomocą wskazywania palcem na mapie (tak było w moim przypadku), to są oni chętni spędzić nawet pół godziny tłumacząc Ci jak dojść w dane miejsce, albo nawet Cię w nie... podprowadzić. Raz nawet gdy pierwszego dnia zabłądziłem w okolicy mojego mieszkania, zaczepiwszy w godzinach wieczornych mężczyznę palącego przed domem z zamiarem zapytania o drogę (a raczej pokazania zakreślonego kółeczka z nazwą uliczki na mapie), gdy ten nie był w stanie wytłumaczyć mi jak tam dotrzeć, zabrał żonę z dziećmi i... podwiózł mnie pod same drzwi mojego dopiero co otrzymanego Apato.

    Czasami jednak jest to niestety jedynie wyuczona uprzejmość. Japończycy prawie nigdy nie powiedzą Ci co naprawdę myślą na Twój temat, gdyż byłoby to sprzeczne z ich wychowaniem. Za to za Twoimi plecami lub gdy myślą, że ich nie rozumiesz obgadują Cię bez skrupułów. Co więcej nie mają też ich podejmując decyzje bez Twojego udziału, nawet gdy chcą dla Ciebie jak najlepiej. Po prostu uważają, że nie musisz o Tym wiedzieć (albo dowiesz się w swoim czasie)


    Yes my senpai... i meant master!

    Jednym z największych zaskoczeń jakie spotkały mnie w Japonii jest przywiązanie do hierarchii, a zwłaszcza ciągle funkcjonujący system Senpai-Kohai. Pierwszy, to w dosłownym tłumaczeniu "starszy stażem", drugi zaś "młodszy stażem/młodszy kolega". Oczywiście w dzisiejszej Japonii 2 czy 3 lata różnicy między studentami nie odgrywa wielkiej roli (aczkolwiek są tu żacy pełniący rolę tutorów/opiekunów), jednak w przypadku większej różnicy wieku lub pozycji zależności stają się aż nadto widoczne. Daleko wykraczają poza szacunek do starszego wiekiem lub pozycją jaki okazujemy w Polsce.
    Wyobraźcie sobie następującą sytuację. Wychodzicie z kolokwium, gdy nagle dorywa Was Pani z dziekanatu albo wykładowca. Słyszycie, że macie dziś być jednym z reprezentantów uczelni w ambasadzie, więc za 10 min macie taksówkę, która podwiezie Was do domu żebyście przebrali się w garnitur, a następnie na dworzec (moja uczelnia znajduje się jakieś półtorej godziny pociągiem od Tokio) gdzie będzie na Was oraz na kilku innych studentów czekać pracownik uczelni z biletami, który pojedzie razem z Wami jako główny reprezentant. Odmówicie? Powiecie, że macie inne plany? Nope. Senpai prosi, kohai musi. A przynajmniej "powinien".

    Żeby jednak nie było, kohai ma także pewne profity z bycia młodszym. Uczelnia i profesorowie faktycznie przejmują się studentem. Starają się Ci pomóc w kłopotach (czasami nawet aż za bardzo przekraczając nieco granicę prywatności - próbując np. kontaktować się na własną rękę z rodzicami studenta), doradzić, zapraszają na obiady za które płaci oczywiście senpai. Zdarzyło się Wam kiedyś by w przypadku choroby odwiedzał Was Profesor z uczelni? Albo, żeby rektor wysyłał studentowi kwiaty po operacji? Tu nie jest to niczym dziwnym.


    Zasady są po to...

    Jeśli pierwszym co nasunęło Wam się jako dokończenie cytatu jest - "...by je łamać" to gratuluję. Nie macie bowiem nic wspólnego z przeciętnym Japończykiem. Do momentu przyjazdu do kraju kwitnącej wiśni myślałem, że to Nasi zachodni sąsiedzi są służbistami. Czasami jednak mam wrażenie, że nawet niemiecki żołnierz w ojczyźnie samurajów uchodziłby za anarchistę. Zasady są po to by się ich trzymać. W przypadku wątpliwości - patrz punkt pierwszy. Nawet drobne nagięcie planu lub regulaminu jest tu niezwykle rzadkie. Często są to wręcz z punktu widzenia gaijina rzeczy nieważne, nieistotne.

    Żeby zobrazować do jakich absurdów potrafi dochodzić, znów posłużę się przykładem. Organizując festiwal, studenci z wymian zajmowali się dekoracją i opieką nad salami poświęconymi ich ojczyźnie. Pomagająca nam wykładowczyni rozwiesiła 50 rysowanych plakatów A4 na uczelni, reklamujących nasza inicjatywę oraz informujących gdzie nas szukać. Całość została zerwana przez pracownika uczelni i wręczona jej przy nas, gdyż użyła... złego rodzaju taśmy do ich przyklejenia. W Polsce prawdopodobnie doszłoby do awantury, o ile w ogóle komukolwiek chciałoby się zrywać plakat z powodu użycia żółtej taśmy zamiast przezroczystej (albo na odwrót).
    Tutaj, wykładowczyni grzecznie przeprosiła, wydrukowała kolejne 50 kopii i poszła rozklejać je ponownie, używszy tym razem prawidłowej taśmy.
    Ścisłe podejście do regulaminu nabiera jednak nieco innego światła gdy spojrzymy na to ile Japończycy zawdzięczają zdyscyplinowaniu. Japoński styl podejmowania decyzji jest zupełnie inny od zachodniego. Każda z nich wymaga tutaj wielu konsultacji, zgody przynajmniej kilku szczebli dowodzenia, oraz dni a czasem nawet i tygodni namysłu. Nie ma tu miejsca na spontanicznie podejmowanie decyzji ważnych samodzielnie, lub po krótkiej naradzie z małym gronem pracowników. Jaki więc sens miałoby ustanawianie tak skomplikowanego systemu decyzyjnego, gdyby akceptowano stałe odstępstwa od reguł? Nie zapominajmy także, że mało jest narodów tak często narażonych na katastrofy naturalne - trzęsienia ziemi, tajfuny, tsunami. Wystarczy obejrzeć zdjęcia z ewakuacji po awarii w Fukushimie, by do irytacji tą cechą, dodać jednak podziw.
  11. Amdarel
    Japonia. Kraj postrzegany przez nas jako jedno z najnowocześniejszych państw na świecie. Gdyby spytać przeciętnego Polaka o jego wyobrażenie na temat codziennego życia mieszkańców kraju kwitnącej wiśni, nie różniło by się ono od filmów SF. W rzeczywistości jednak codzienne życie domowe jest tu pełne (z punktu widzenia europejczyka) absurdów.


    Dom XXI wieku

    Gdy wszedłem do swojego Apato (od ang. Apartament, słowo znaczące po prostu rodzaj mieszkania), uderzyło mnie wiele rozwiązań, które w naszym kraju są luksusowe lub nawet nieznane. Takie rzeczy jak domofon z kamerką, która wyświetla obraz potencjalnych gości domostwa, klimatyzacja w każdym pokoju, czy też elektroniczne sterowanie nalewaniem wody do wanny oraz jej ciepłem są tu normą. Z drugiej jednak strony brakuje rzeczy wydawałoby się, powszechnych nawet w naszych skromnych domostwach ? takich jak elektryczna kuchenka (u mnie są jedynie 2 palniki na gaz, postawione na szafce ? nie ma więc nawet piekarnika), czy centralne ogrzewanie co sprawia, że zimą, nawet gdy nie jest ona choćby w ułamku procenta tak ostra jak nasza, jest chłodno. Często nawet bardziej niż na zewnątrz.
    Warto zaznaczyć na samym początku, że częściowym mitem jest nasze wyobrażenie o Japońskich mieszkaniach jako o klitkach. Owszem, jest tak w dużych aglomeracjach na czele z Tokio, jednak w mniejszych miejscowościach mieszkania nie różnią się zbytnio od naszych. Znaczącym minusem japońskiego budownictwa są jednak cienkie ściany. O ile w Polsce sąsiada słyszymy gdy puszcza muzykę czy wierci dziury w ścianie, to tutaj słychać nawet tupanie z góry, czy głośniejsze kichnięcie.
    Zacznijmy jednak od podstawowej różnicy, którą widać od razu po przekroczeniu progu domostwa. Maleńka przestrzeń między drzwiami a pokojem jest położona nieco niżej od reszty podłogi. Jest to miejsce w którym należy zdjąć i zostawić buty. Ogromnym faux pas jest wejście do japońskiego mieszkania w butach, nawet gdy wnosimy ciężkie torby trzeba postawić je w progu, zdjąć obuwie i dopiero dalej transportować rzeczy do dalszej części mieszkania.

    Drugą rzeczą która niewątpliwie wyróżnia się po wejściu do pokoju jest tatami, czyli mata ze słomy ryżowej używana do wykładania podłogi. Tradycyjne tatami mają rozmiar 180x90 cm lub 85x180 cm. Dziś oczywiście nie są tak powszechne jak kiedyś, jednak w wielu mieszkaniach jest co najmniej jeden pokój, który jest nimi wyłożony. Jest to dość wygodny sposób by stwierdzić rozmiar pokoju. Jeśli dla przykładu jest w nim 6 tatami, znaczy to, że ma rozmiar 270x360 cm czyli niecałe 10 metrów kwadratowych.

    Kolejnym zaskoczeniem jest łazienka. Mimo, że większość rzeczy jest tu z grubsza podobna do Europy, zaskakuje... kabina prysznicowa. Jest to oddzielny mini pokój w którym poza wanną można brać prysznic na podłodze. Wbrew pozorom jest to wygodne rozwiązanie, gdyż myjąc się mamy znacznie więcej przestrzeni. Odpada także problem parujących szyb.
    I na tym ilość znaczących różnic z grubsza się kończy. Można oczywiście napisać jeszcze o fakcie, że niektórzy (nie wszyscy) Japończycy śpią na futonach czyli pewnego rodzaju materacach, lub o powszechnych moskitierach w oknie (duża ilość owadów w tym groźnych takich jak szerszeń azjatycki jest tu niemiłą niespodzianką), ale są to detale. Podobnie jak wewnątrz tak i ogólne zewnętrzne wrażenie z większości japońskich domów i mieszkań jest podobne - wyglądają one prawie jak te europejskie. Oczywiście zdarzają się wyjątki i to dość liczne, jednak w ogólnym rozrachunku nie ma ich tak wiele, by po losowo wrzuconym zdjęciu domów na ulicy móc z całą pewnością stwierdzić, że zdjęcie zostało zrobione w Japonii, a nie w Anglii lub Ameryce

    Tym krótkim wstępem rozpoczynam serię wpisów o Kraju Kwitnącej Wiśni. Jeśli chcecie, co jakiś czas mogę umieszczać tu kolejne informacje o kulturze, zabytkach czy codziennym życiu w tym fascynującym kraju.
    Oyasumi Nasai!
  12. Amdarel
    Po 2 latach odwlekania, w końcu w życie wchodzi ustawa o płatnościach za drugi kierunek studiów. Dla mediów to prezent iście gwiazdkowy, gdyż w środku sezonu ogórkowego, dano im temat, który wypełni lukę po niedawno zakończonym sporze w sprawie uboju rytualnego. Czy jednak sama ustawa to dobry ruch ze strony rządu?

    Szczerze powiedziawszy problem ten do tej pory trudno rozstrzygnąć mi przed samym sobą. Z jednej strony - nie jestem przeciwnikiem studiów płatnych. Wręcz przeciwnie - uważam, że powinny być czymś elitarnym. Sytuacja w której studiuje 50% każdego rocznika nie jest sukcesem edukacyjnym a patologią. Z drugiej jednak strony sam studiuję i to dwa kierunki. Widząc więc, jak funkcjonuje nasz system edukacji wyższej mam poważne wątpliwości co do sensowności tego posunięcia.
    Zacznijmy jednak od oficjalnego powodu, który podaje Ministerstwo Edukacji jako wytłumaczenie odpłatności. Ich zdaniem ludzie zbyt często szli na drugi kierunek, blokując miejsce innym chętnym, porzucając później edukację lub nie traktując jej poważnie i nie przychodząc na zajęcia. Brzmi sensownie prawda? Moim zdaniem to stek bzdur. Skoro mamy system rekrutacji oparty na twardej punktacji, znaczy to, że osoba idąca na drugi kierunek miała takie same szanse jak ta, której miejsce blokowała. Była po prostu lepsza. W rzeczywistości więc, komunikat ten brzmi "Chcemy mieć jeszcze więcej głąbów z wyższym wykształceniem". Nie ma też żadnej gwarancji, że student dla którego dane studia są pierwszym kierunkiem, nie zrezygnuje bądź nie będzie ich olewał. Chyba że za wyznacznik podejścia studenta do studiów bierzemy nie jego osiągnięcia na egzaminach i wiedzę, a jedynie frekwencję na dennych wykładach i skrupulatne robienie notatek. Wtedy faktycznie studiowanie 2 kierunków może być w tym przeszkodą.
    Oczywiście można powiedzieć, że 60% studentów i tak płaci za studia. I paradoksalnie są to osoby biedniejsze, których nie stać było na korki czy lepsze szkoły. Jest w tym nieco racji, ale płatności za studia tym bardziej zablokują możliwość wybicia się tym najzdolniejszym. Bo o ile nie jesteś absolwentem medycyny, to skończone studia już niczego nie gwarantują. Jednocześnie koszty utrzymania się w większym mieście znacznie przekraczają czesne jakie płaci się w większości małomiasteczkowych szkół wyższych, więc nie zwolni to wcale miejsc dla biedniejszych osób, a jedynie utrudni życie młodym zdolnym "słoikom", którzy z pomocą rodziców jakoś wiążą koniec z końcem.
    Wielu jednak powie "Zaraz ale przecież najzdolniejsi nie będą musieli płacić". Owszem, ale system stypendialny przewidziany w tej ustawie to farsa. Dlaczego? Bo skazuje studenta na za duże ryzyko. Uczący się, dopiero pod koniec semestru dowiaduje się, czy musi płacić za odbytą właśnie naukę, czy też nie. Jest to absurd, zwłaszcza w przypadku bardziej kosztownych kierunków, bo o ile w przypadku kosztującej 2-3 tys. rocznie filozofii ludzie mogą chcieć podjąć ryzyko, to prawie nikogo nie będzie stać by zaryzykować w przypadku kierunków kosztujących po 10-20 tysięcy za semestr. W każdym normalnym systemie stypendialnym student dostaje stypendium na przyszłość, a jeśli podwinie mu się noga to traci jedynie możliwość dalszego studiowania za darmo, zamiast zyskiwać na start samodzielnego życia spory dług. Nie wspominając już o tym, że dokładne kryteria są niejasne, co tym bardziej odstraszać będzie co ambitniejszych żaków.

    System płatnych studiów ma sens, jednak nie w taki sposób w jaki stara się to wprowadzić PO. Za dużo mamy braków w porównaniu do krajów, w których zdaje on egzamin. Nie mamy rozwiniętej klasy średniej, ani tradycji oszczędzania na studia dzieci. Nie ma tez dobrze rozwiniętego systemu stypendialnego. Socjalne zależy od dochodów, nie od majątku, jest więc zbyt podatne na oszustwa, zaś te motywacyjne to kpina sama w sobie. Nie da inaczej się określić 200-400 zł miesięcznie dla najlepszych na roku. Fajny dodatek do kieszonkowego jak się jest na utrzymaniu rodziców, ale samemu za to wyżyć się nie da.
    Kolejnym niedopracowaniem w naszym systemie jest kompletny brak doradztwa zawodowego dla osób idących na studia. Nie dziwię się wielu osobom niezdecydowanym, czy idącym na drugi kierunek w poszukiwaniu czegoś sensowego. Jak mogłoby być inaczej, gdy dopiero na własnej skórze maja szansę dowiedzieć się, jak jest na danym kierunku i czy nadają się do pracy w danym zawodzie? Wprowadzenie odpłatności za drugi kierunek, albo za zmianę studiów po okresie dłuższym niż 1 semestr (który zwykle jest bardzo ogólnikowy i mało co mówi o danych studiach), spowoduje, że ludzie na siłę będą siedzieć na kierunkach, które wybrali przez pomyłkę, złe wyobrażenia, czy brak wskazówek do czego się nadają. Bo nie stać ich będzie na zmianę, a lepiej mieć jakikolwiek papierek, niż żaden.
    Efekt jest taki, że uczelniom spadnie dochód, bo w czasach niżu, chętnych będzie jeszcze bardziej brakowało, poziom uczelni jak był, tak będzie dalej kiepski, ale co zdolniejszym zabierzemy kolejną możliwość by zwiększać swoje kompetencje. Bo nie oszukujmy się, przy obecnym systemie stypendialnym chętnych na godzenie dwóch trudnych kierunków nie będzie. A jedynymi studiami, których koszt przeciętny Polak, z bólem ale udźwignie w razie porażki będą studia humanistyczne.
    Podsumowując, po nowej ustawie widać, że jest ona robiona nie z myślą o porządnej systemowej zmianie edukacji wyższej, a celem łatania dziur finansowych, czy zwiększania kolejnych statystyk. Nie wiem jak Wy, ale ja przeczuwam porażkę jeszcze większą niż ta z kierunkami zamawianymi, które okazały się nieposzukiwane przez pracodawców. Ciekawe czy bezrobotnym po kierunkach z "gwarancjami" Ministerstwo także każe płacić za próbę dokształcenia się na drugim kierunku.
  13. Amdarel
    Być lekarzem w Polsce to dość dziwna sprawa. Niby zawód wysokiego zaufania społecznego, niby co chwila ktoś daje czekoladki i kwiaty w podziękowaniu za pomoc, niby walą na te studia kandydaci drzwiami i oknami, a jednak coś jest nie tak. Bo czytając wpisy w internecie i słuchając komentarzy w mediach mam wrażenie, że co drugi opisywany w nich doktor musiał być chyba szkolony w Akademii im. Josefa Mengele.

    Od dłuższego już czasu miałem zamiar by powrócić do blogowania. Potrzeba mi było jedynie impulsu. I oto, niespodziewanie, znalazłem go przeglądając... demotywatory. Tam natrafiłem na stronie głównej na wycinek artykułu opatrzony ogłoszonym, niczym stanowisko wyroczni delfickiej tytuł "Znakomita część Polskich lekarzy ma patologiczną wadę anatomii - mianowicie serce umiejscowione w kieszeni". Zaciekawiony cóż to znowu nasze ukochane białe fartuchy zrobiły, by zasłużyć na ten osąd, kliknąłem na tekst źródłowy. Po chwili moim oczom ukazał się ten wpis:
    http://malinamituni....lekarz-ma-serce
    Przechodząc do sedna - powyżej zalinkowany tekst jest wybitnie jednostronny (by nie silić się na nieco bardziej dosadne określenia). Jako, że Pani Malina skupiła się na grzechach lekarzy, ja skupię się na grzechach całej reszty. Wliczając w to pacjentów.
    Zacznijmy od biurokracji. W każdym normalnym kraju od wypełniania papierków jest urzędnik. Lekarz ma wypełnić tylko to, co niezbędne. Nie u nas jednak. Zmyślny NFZ postanowił przerzucić robotę papierkową na wiecznie leniuchujących lekarzy. Dodatkowo obciążając cały proces czyhającymi z każdej strony karami. Znany jest w środowisku lekarskim przypadek, gdy lekarz niemający czasu na wypełnianie kolejnych idiotycznych dokumentów zamiast pełnej nazwy miasta "Warszawa", wpisywał "W-wa". Nikomu tym nie szkodził - nie jest to mylenie nazw czy dawki leków. Mimo to dostał ok. 20 tysięcy złotych kary.
    Nie kończy się jednak jedynie na karach za drobne błędy w nazwach miast. Urzędnicy roszczą sobie pracy do lepszej znajomości medycyny od absolwentów tego kierunku. Okazuje się więc, że nawet jeśli decyzja lekarza była słuszna (np. lek stworzony na daną chorobę według dzisiejszego stanu wiedzy medycznej pomaga także w innych jednostkach chorobowych, czego NFZ nie uznaje), to i tak można nałożyć na niego nałożyć karę i to liczoną w tysiącach. Dobrze, że przynajmniej posłowie wycofali się (po protestach całego środowiska lekarskiego) z założenia, że to lekarz ma odpowiadać finansowo, jeśli pacjent przedstawi mu sfałszowane zaświadczenie o ubezpieczeniu.
    Oczywiście to ledwie początek utrudniania pracy lekarzy przez absurdy tak dziwaczne, że nawet ekipa Johna Cleesa by na to nie wpadła. Kolejki do specjalistów są często spowodowane nie tyle brakiem kasy, co zapychaniem ich przez ludzi, którzy nie mając żadnego pogorszenia się objawów, muszą iść do specjalisty po odnowienie recepty. W wielu jednostkach chorobowych (np. cukrzycy II stopnia) z powodzeniem mógłby to zrobić lekarz 1 kontaktu, który kierowałby pacjenta do specjalisty dopiero jeśli ten zgłosi (lub podstawowe badania wykażą) pogorszenie się stanu. Ale niestety - przepisy nie pozwalają.
    Kolejnym grzechem systemu jest oczywiście chroniczny brak pieniędzy. Często w szpitalach brakuje podstawowych środków takich jak najpopularniejsze leki, papier do drukarek czy przybory czystości. Dziś jest już nieco lepiej, jednak kiedyś zdarzało się, że lekarze byli na łasce przedstawicieli firm farmaceutycznych nie po to, żeby załatwiać sobie wycieczki do ciepłych krajów (co oczywiście też się zdarzało), ale np. po to, żeby na oddział dostarczyli pudło "próbek" przeznaczonych do celów reklamowych, którymi leczono następnie pacjentów na oddziałach. Wierzcie lub nie, ale roczne kolejki na zabiegi nie mają nic wspólnego ze złośliwością lekarzy - rejestrowanie to rola zupełnie innych pracowników szpitala, którzy choćby i nawet chcieli, nie mogą wyjść poza limity, bo szpital nie dostanie za te zabiegi zwrotu.

    I tak dochodzimy do samych lekarzy. Często pacjenci oburzają się, że lekarz proponuje prywatną wizytę (albo zabieg) w znacznie krótszym terminie. Jeśli jest to powiązane z załatwianiem po znajomości miejsca w szpitalu poza kolejka - jest to naganne. Często jednak chodzi o wizytę w prywatnym gabinecie lub w prywatnej klinice, w której pracuje dany medyk. Nie jest to skok na Waszą kasę drodzy pacjenci, ale prosta mechanika rynku - jeśli chcecie możecie mieć świadczenia poza NFZ pokrywając wszystkie jego koszty. Wierzcie lub nie, ale w prywatnym gabinecie lekarz musi pokryć koszt sprzętu, przyborów, podatki, czynsz za lokal oraz gaże pielęgniarki i swoją. Gdyby nawet mając taką możliwość, zrobiłby Wam go za darmo, to nie dość, że musiałby do tego interesu dokładać, to jeszcze za darmo podjął by się ciężkiej pracy i odpowiedzialności za Wasze zdrowie, przy którym majstruje.
    Przeświadczenie pacjentów o tym, że lekarz to misja, a nie zawód jest zresztą wszechobecne. Do wielu nie dociera, że lekarz ma jak najlepiej wykonywać swoją pracę, a nie służyć wszystkim pomogą za każdym razem gdy kichną, rzucając się do akcji niczym Dr Queen. Oczywiście są pewne obowiązki wynikające z przysięgi Hipokratesa, ale dotyczą one np. pierwszej pomocy przy wypadku, a nie finansowania leczenia przeziębień, gryp, złamań czy cukrzyc każdego mieszkańca Lechistanu.
    Takie przeświadczenie nie jest jednak wina jedynie pacjentów. Nasi politycy, nie mogąc poradzić sobie z reformowaniem systemu i faktem, że po otworzeniu granic środowisko lekarskie postawiło ultimatum "Albo godna gaża i warunki pracy, albo sayorana" postanowili zrzucić na nich część winy utrwalając wizerunek lekarza jako zepsutego nowobogacza, który myśli jedynie portfelem. Doszło do absurdu, że lekarzom, jako jednej z nielicznych grup społecznych zabrało się moralne prawo do strajku. Nasiliło się to zwłaszcza podczas rządów PiSu ("pokaż lekarzu co masz w garażu", czy CBA szukające na siłę powodu by zamykać za przyjęcie od pacjenta flaszki koniaku/pudełka czekoladek) i PO ("Dać w mordę lekarzowi, który odmawia wypisania leku na refundacji). Swoje trzy grosze dołożyły także różnego rodzaju tabloidy, często i gęsto omawiające niebotycznie wysokie pensje lekarzy pisząc, że przeciętne gaże wynoszą po paręnaście tysięcy złotych. Nie wspominały jednak, że aby osiągnąć taką gażę lekarz musi albo pracować na przynajmniej półtora etatu + dyżury, albo być zatrudnionym na kontrakcie, gdzie z wysokiej jak na nasze warunki sumy kilkunastu tys. złotych zostaje na rękę znacznie mniej niż stosując przeliczniki z etatu. No i brak na nim zabezpieczenia np. na czas choroby czy macierzyństwa - nie pracujesz nie zarabiasz.
    To wszystko spowodowało, że postawa pacjentów jest wyjątkowo roszczeniowa. Normą jest wypominanie lekarzom, że są od spełniania zachcianek pacjentów jak "miejsce gdzie plecy tracą swą szlachetna nazwę do załatwiania potrzeb fizjologicznych", niezależnie od tego, czy ich żądania są zasadne czy nie. Przychodzenie na SOR w celu odnowienia recepty, dorywanie lekarza przez rodzinę pacjenta w środku obchodu żądając poświęcenia sobie pół godziny nie patrząc na inne jego obowiązki, czy żądanie przyjęcia poza kolejką NFZ (oczywiście na jego koszt) są codziennością, z którą muszą zmagać się Polscy medycy. A gdy po pracy idą na imprezę i chcą odpocząć też mają problemy. Bo gdy tylko wyda się, jaki pełnią zawód, zaraz ustawia się kolejka po darmową poradę pt "Tu mnie boli, co to może być".
    Oczywiście nie wszyscy lekarze są świeci. Sam na swojej drodze spotkałem buców czy konowałów. Nie brakuje też łapowników. Jest to jednak podobny odsetek jak w wielu innych zawodach. Wszędzie spotkamy ludzi i parapety. Skoro zaczynamy zrywać nawet z mitem "okrutnej Pani z dziekanatu", to może warto by i zastanowić się dwa razy zanim zaczniemy bezpodstawnie opluwać całe środowisko lekarskie na podstawie jednej nieprzyjemnej sytuacji o jakiej opowiedziała nam ciocia Krysia na rodzinnej imprezie?
  14. Amdarel
    W dniu wczorajszym w internecie wybuchła kolejna dyskusja (który to już raz w tym roku?) na temat studentów. Zwykle z wnioskami wykładowców nie sposób się nie zgodzić, bo obniżający się z roku na rok poziom wiedzy studentów widoczny jest gołym okiem. Tym razem jednak, jako, że zarzutami jakie braci studenckiej poczyniono w Gazecie Wyborczej Trójmiasto, poczułem się osobiście dotknięty, postanowiłem podnieść rękawicę.

    Tekst dostępny jest na: http://trojmiasto.ga...y__brak_im.html
    Zabierzmy się jednak do analizy niektórych zarzutów wynikających z powyższego tekstu, któremu (ku memu zdziwieniu) wszyscy w internecie poczęli przyklaskiwać.
    "Trzeba im zwracać uwagę, że nie żuje się gumy, że jeśli ktoś musi wyjść w trakcie zajęć, to zgłasza to wykładowcy i w pewnym momencie cichutko opuszcza salę, a nie w robi przedstawienie z wychodzeniem. Zdarza się wychodzenie i wchodzenie w trakcie zajęć - bo na przykład dzwoni telefon i jeśli natychmiast nie oddzwonią, to na pewno giełda w Ameryce padnie, albo muszą iść zrobić siku, jak przedszkolaki, bo nie mogą wytrzymać do końca wykładu."
    Czy student ma być nieruchomą kukłą? To mimo wszystko nie gimnazjalista, ale dorosły człowiek, który ma swoje obowiązki. Często pracuje, studiuje na 2 kierunkach bądź udziela się w kołach naukowych i/lub organizacjach pozarządowych. Wiadomo, że w przypadku ćwiczeń, konieczność opuszczenia sali zgłasza się prowadzącemu, jednak w przypadku wykładu (na którym potrafi być po 200-300 osób) nie jest to potrzebne. Z prostego powodu - obecność na nich nie jest obowiązkowa, a kolejka 10 osób informujących o tym, że z jakiegoś powodu musi wcześniej wyjść (i o ile) zabrałaby cenne minuty. Student, który ma do załatwienia jakąś sprawę po prostu po cichu wychodzi wcześniej.
    Podobnie sprawa ma się z odbieraniem telefonów. Pomijam już fakt, że stało się to normą także wśród wykładowców i jakoś żaden student nie marudzi, że jest to olewanie obecnych w audytorium. Czasami zdarzają się sytuacje, czy to rodzinne, czy przy załatwianiu spraw służbowych, gdzie telefon odebrać trzeba. I jeśli mamy go ustawionego na wibracje i po cichu opuścimy salę, to nie ma nic w tym złego. Nie każdy może sobie pozwolić, by przez 3/4 dnia mieć wyłączony telefon.
    O idiotyczności zarzutu w sprawie wychodzenia do toalety nawet chyba nie warto dyskutować. Ale jak rozumiem, dla niektórych wykładowców niezwykłą plamą na honorze jest wyższość potrzeb fizjologicznych nad treścią przekazywanej przez siebie wiedzy.

    "Czasem nie wiem, po co właściwie studiują. Kiedyś studia to była dobra ucieczka od wojska. Teraz? Chyba po prostu nie chcą iść do pracy. Nie chcą też jednak chodzić na zajęcia, bo i po co? Przecież na zajęciach jest nudno. Po co notować, skoro można wziąć notatki od kolegi? Po co brać notatki od kolegi, skoro można wszystko znaleźć w internecie? I tak w kółko."
    Tak. Często jest nudno. I to nie jest wina studentów, ale wykładowcy. Jeśli dla uczelni kompletnie nie liczy się to, jak dany wykładowca prowadzi prezentację, to trudno spodziewać się u niego tłumów, zwłaszcza jeśli wykład polega na ścianie tekstu do przepisania na slajdzie i 5 słowach komentarza. Jednocześnie na wykładach z ciekawymi ludźmi, bądź na szkoleniach prowadzonych przez specjalistów widać tłumy. Może to jaskrawy przykład, ale gdy ostatnio na mojej uczelni wizytował Prof. Leszek Balcerowicz, ludzie siedzieli nawet na podłodze i schodach. W czasie wykładu była cisza, a na sam koniec duża ilość pytań i aplauz na stojąco. Da się? Da. Studia to nie gimnazjum czy liceum. Ja, jako student mam umieć na zaliczenie wykładu. Jeśli uznam, że lepiej przygotuję się samodzielnie (bądź po prostu nie mogę na nim bywać) to jest to wyłącznie moje ryzyko.
    Oczywiście to nie jedyne powody dla których studenci na wykładach nie bywają. Warto wymienić także fakt, że przy układaniu planu uczelnie mają studentów głęboko w studzience kanalizacyjnej. Normą są 1,5-3 godzinne okienka, podczas których marnuje się jedynie czas, bo nawet do domu nie opłaca się wracać. W efekcie okazuje się, że w trakcie dnia mając 3-4 zajęcia na uczelni siedzi się od 8 do 18-20. Jeżeli ktoś (nie daj Boże) pracuje, studiuje 2 kierunki albo ma jeszcze inne obowiązki czy ambicje niż dotarcie na wykład dr. X, to automatycznie musi z czegoś rezygnować.
    No i na sam koniec nie zapominajmy o wykładach z przedmiotów, które kompletnie się danemu kierunkowi nie przydają. Ale być muszą, bo gdzieś koledzy z mniej popularnej katedry zajęcia mieć muszą....
    "Na zajęciach gadają, grają w karty, w gry komputerowe, czytają gazety, układają pasjanse, notorycznie rozwiązują ćwiczenia na inne zajęcia, bo im się wydaje, że matematyka czy fizyka jest ważniejsza, a potem mają problemy."
    Zapomniał wół jak cielęciem był. Idę o zakład, że wypowiadający te słowa wykładowca także czasami robił podobnie. Oczywiście student nie powinien przesadzać, ale granie w karty na wykładzie, czy czytanie gazety/książki zdarzało się zawsze, także za czasów naszych rodziców. Zwłaszcza jak prowadzący prezentację nie nadaje się do przekazywania wiedzy studentom.



    "Poza tym brak im dyscypliny, nie wiedzą, co im wolno, a czego nie wolno. Przychodzą z jedzeniem i piciem na zajęcia, bo przecież to naturalne: student jest głodny. Ja wtedy pytam: - Czy to jest pierwszy rok studiów czy grupa starszych przedszkolaków?"
    Tak jak urzędnik czy informatyk ma prawo wypić kawę przy stanowisku pracy, tak i student ma takie prawo podczas wykładu. Przykład idzie z góry, a sami wykładowcy notorycznie przychodzą z piciem na wykład. Jest to oczywiście naturalne, w końcu prelegentowi trudno mówić godzinę- półtorej bez łyka wody, ale nie widzę powodu, by tego samego zabronić studentowi. Zwłaszcza, że picie kawy/herbaty/wody przez publikę stało się już akceptowaną normą na np. konferencjach naukowych.
    Poza wymienionymi, w tekście (i reakcjach internautów) powtarzały się te same zarzuty co zawsze. A to notatki tylko czytają (fakt, że na paruset studentów mających dany przedmiot w bibliotece jest 5 egzemplarzy nie ma przecież nic do rzeczy). A to wejdą do pokoju zapukawszy tylko, nie czekając na "proszę", a fakt, że na uczelni czasami ledwo co słychać osobę stojącą metr od ciebie, więc tym bardziej usłyszenie kogoś, kto jest 5m dalej za zamkniętymi drzwiami to wyczyn godny półboga, jest przecież nieistotny. Albo mój ulubiony - idą na min. wysiłku. A po co mają się starać (zwłaszcza z przedmiotu z typu 3xZ - zakuć, zdać zapomnieć), skoro i tak zaliczenie dostanie min. 70-80% grupy? Po co pisać w 100% oryginalne teksty na zaliczenie, skoro wykładowcy często nie chce się zrobić prostego kopiuj-wklej ze środka pracy w google.pl, by sprawdzić czy nie jest (albo na ile) plagiatem? To nie studenci zepsuli system...

    Oczywiście są wykładowcy, którzy inspirują studentów. Tacy którzy mimo stopnia profesora, nie oburzą się jak ich student z konkretną sprawą zagada na korytarzu, albo przeprosi na chwilę mając ważną rozmowę. Tacy, z którymi można przyjść w wielu sprawach prosząc o pomoc np. w organizacji eventu albo z pytaniem dotyczącym nowinek w sytuacji gospodarczej. Tacy, którzy nie obrazą się za luźny żart puszczony na wykładzie przez studenta, ale odpłacą mu taką ripostą, że cała sala padnie ze śmiechu. Wbrew pozorom takich wykładowców wcale nie jest mało.
    Niestety, mam wrażenie, że ostatnio w debacie publicznej dominują świeżo upieczeni magistrowie, którzy zostali święcie obrażeni, gdy przypadkowy student, biorąc ich za jednego z żaków podszedł z zapytaniem "Sorry nie wiesz, gdzie tu jest ksero?", zamiast wystosować pisemną prośbę o informację. W 3 egzemplarzach.
    Nie dociera do nich, że lekkie skracanie dystansu to niekoniecznie chamstwo, ale trend, który pozwala na lepszą współpracę między wykładowcą a studentem. Wystarczy spojrzeć na organizacje pozarządowe. W fundacjach normą jest fakt, że wszyscy (albo prawie wszyscy) są ze sobą po imieniu, co nie wpływa na poziom szacunku czy kultury osobistej między pracownikami. Na uczelni oczywiście aż tak być nie może, ale to już nie te czasy, gdy doktor był Bogiem, do którego przychodziło się zgiętym w pokłonie, ze spuszczonym wzrokiem. Widać niektórzy za tym tęsknią.
    Biedne to plemię żaków. Od średniowiecza po dziś dzień ciągle dostaje po uszach, niezależnie od tego, czy im się należy, czy nie.
  15. Amdarel
    "Problemy pierwszego świata" - chyba każdy z nas zna tę serię internetowych memów. Obrazki stworzone jako satyra niezwykle trywialnych problemów raczej śmieszyła niż oburzała. Tak mi się przynajmniej wydawało do dziś...
    Dyskusja na temat "First world problems" rozgorzała w internecie na nowo. A wszystko za sprawą reklamy akcji charytatywnej "Woda to życie" stworzoną przez agencję reklamową DDB New York.
    [media=]
    Sama reklama, jest moim zdaniem świetna. Zrobiona z polotem i w dobitny sposób zestawiająca trywialne problemy z jakimi na co dzień mierzą się mieszkańcy krajów bogatych oraz tych, którzy nie wiedzą, czy dziś będą mieć co jeść albo gdzie się położyć spać.

    O dziwo jednak, reklama zamiast nakłonić do dzielenia się z innymi, stała się powodem nowej wojny internetowej. Wielu komentatorów zaatakowało osoby używające tagu #firstworldproblems na twitterze.
    Nieco łagodniej (choć tez krytycznie) odnieśli się do tego twórcy reklamy:
    O dziwo żadna z tych wydawałoby się wykształconych i światłych osób nie zauważyło że.... first world problems to ironia i sarkazm na postawę którą reprezentuje miliony osób, nie w życiu wirtualnym, ale tym jak najbardziej realnym. Nie przeczę, że prawdopodobnie część używając #firstworldproblems mogła robić to bezrefleksyjnie, ale nie zmienia to całej koncepcji memu. Podejrzewam, że niejednokrotnie sami autorzy powyższych słów narzekali na coś co mieszkańcom Haiti, czy nawet ich rodakom bardziej doświadczonym przez życie wydawałoby się śmieszne. Bo przecież czym jest wyłączenie ciepłej wody na parę dni, zepsuty samochód czy córka wagarująca z lekcji, przy niepewności jutra jakiej doświadczają głodujący czy śmiertelnie chorzy. Punkt widzenia, zależy od punktu siedzenia.





    I nic dziwnego, bo przecież trudno oczekiwać, by ktoś kto nigdy nie doświadczył głodu, zimna czy strachu o własne życie w pełni zrozumiał kogoś, dla kogo to codzienność. Zamiast więc czepiać się posłańca jakim są prześmiewcze "first world problems", skupmy się na działaniu stopniowym , wdrażając programy edukacyjne dzięki którym ludzie zaczną oszczędzać wodę czy żywność. Namawiajmy do dbania o najbliższe środowisko i recyclingu. Wreszcie promujmy akcje taka jak "Woda to życie". Używajmy do tego jednak nieco bardziej pozytywnego PRu.
  16. Amdarel
    Zawsze ciekawił mnie mechanizm buntu, niezależnie od tego, czy mówimy o buncie typowo młodzieńczym przeciw rodzicom, czy o sprzeciwie przeciw z góry ustalonym społecznym wartościom. Dlatego, gdy usłyszałem o freeganizmie, zaintrygowałem się tym tematem. Czy jest to sensowny ruch, który ma szansę coś zmienić, czy może skończą oni jak niektórzy punkowcy na woodstocku, nie dostrzegający ironii losu gdy piją coca-colę, chodząc w koszulce z napisem "fck the system"?
    Zacznijmy jednak od początku. W teorii freeganizm to "antykonsumpcyjny styl życia, polegający na ograniczaniu udziału w konwencjonalnej ekonomii" (wiki). W praktyce jednak są oni postrzegani po prostu jako "kontenerowcy"
    Dlaczego? Freeganie w imię niemarnowania rzeczy nadających się do przetworzenia bądź konsumpcji wybierają się na łowy po śmietnikach i wygrzebują jedzenie wyrzucone przez restauracje, bary czy hipermarkety. Oczywiście, nie jedzą wszystkiego. Zwykle ich łupem padają puszki bądź przetwory będące parę dni po upływie daty ważności, czy owoce i warzywa w szczelnie zawiniętych pojemnikach lub reklamówkach, czyli rzeczy które raczej zdrowiu nie zaszkodzą w sposób poważniejszy niż drobne problemy żołądkowe.

    Freeganie zwracają uwagę na to ile jedzenia (bądź innych produktów takich jak np. ubrania) trafia na śmietnik, mimo, że nadają się ciągle do spożycia. I nie sposób odmówić im racji. Wedle NRDC (Natural Resources Defence Council) Amerykanie wyrzucają prawie 40% kupowanej żywności, z której znacząca większość ciągle nadaje się do spożycia. Na śmietniku ląduje co roku ok. 165 mld dolarów. Niedaleko za nimi są Europejczycy, którzy zależnie od regionu wyrzucają od 25 do 35% zakupionej żywności.
    Ten problem dotyczy także Polski, mimo, że uważamy się za kraj stosunkowo biedny. Wedle danych zebranych przez MillwardBrown SMG/KRC na zlecenie Federacji Polskich Banków Żywności na 2010 rok, przeciętny Polak wyrzuca aż 30% żywności (4 mln ton). Najczęściej z tak banalnych powodów jak zbyt duże zakupy, przegapienie daty ważności czy po prostu nieodpowiednie przechowywanie.
    Należy sobie jednak zadać pytanie, czy Freeganizm naprawdę coś zmienia? Zacznijmy od tego, że mimo szczytnej idei, grzebanie w śmietniku jest odbierane niezwykle negatywnie przez ogół społeczności, nie ma więc szans by stać się w powszechnej opinii czymś więcej niż "nieszkodliwym dziwactwem".

    Co gorsza na zachodzie stał on już się swoistą modą, nie zaś stylem życia. Okazuje się więc, że prawdziwych freegan, starających się korzystać z recyclingu w jak największym stopniu, jest niewielu. Mnoży się za to liczba młodych i zbuntowanych którzy chcą spróbować czegoś nowego w imię walki z systemem. Nosząc markowe Nike'i czy Rebooki, a w wolnej ręce trzymając Iphone'a.
    Jedyną drogą by naprawdę coś zmienić, są powolne, ale skuteczne programy społeczne, takie jak działający w Wielkiej Brytanii od paru lat "Love food, hate waste" (lovefoodhatewaste.com) . Mam cichą nadzieję, że niebawem doczekamy się czegoś na podobną skalę także i w naszym kraju.
  17. Amdarel
    Dawno nie popełniłem wpisu politycznego. Niestety piątkowe wydarzenia, oraz późniejsze komentarze mediów zarówno uważanych za "prorządowe", jak i tych o zgoła odmiennej orientacji politycznej, kazały mi się ponownie ze smutkiem zastanowić nad jedną rzeczą - ile razy będziemy jeszcze przekraczali granicę żenady jaką stała się debata publiczna?

    Feralny piątek, jak wielu z was się orientuje, był momentem głosowania nad ustawą wydłużenia wieku emerytalnego do 67 lat (służb mundurowych do 55). Nie spodziewałem się po obecnych politykach zbyt wiele. Nie od dziś wiadomo, że PO robi swoje przy okazji nie szczędząc złośliwości innym, a opozycja rzuca coraz bardziej populistyczne hasła w nadziei że ugra na tym kapitał polityczny.
    To co się stało przekroczyło jednak moje najśmielsze wyobrażenia. Debata nie obracała się już nawet wokół krytyki ww. ustawy. Ona przeniosła się na Smoleńsk i osobiste inwektywy. Tusk nazywający Millera komuną, Kaczyński przyrównujący innych do Hitlera, Poseł SLD nazywający Palikota "bezideowym chamem", czy wreszcie Palikot mówiący o prezesie PiS wysyłającym swojego brata na śmierć (o rzekomym tekście z ław sejmowych "Zadzwoń do brata" trudno się wypowiedzieć, gdyż wedle jednych on nie padł, drudzy twierdzą, że wręcz przeciwnie) to niesamowite wręcz nagromadzenie agresji jaka od dłuższego czasu dominuje u polityków.

    Smutne jest także to, że w całej tej szopce, do której swoje dołożyła także protestująca Solidarność, nikt nie toczył wojny na argumenty. Może mam nieco zbyt wygórowane wymagania, ale chciałbym zobaczyć na ten temat debatę ekonomistów z różnych obozów politycznych (a no tak, zapomniałem, że w połowie partii na te parędziesiąt mandatów zabrakło tego 1 dla kogoś kto by znał się na gospodarce naprawdę porządnie i na dyskusje z Rostowskim nie szedł jak owieczka na rzeź), a nie krzyki i puste słowa o "pełnych kieszeniach z których można czerpać" (Kaczyński) czy propozycji wręcz szkodliwych jak ta by nadwyżkę zebraną na koncie emerytalnym wypłacać rodzinie jeśli ktoś umrze przed czasem średniej długości życia (Palikot) - na pytanie skąd wziąć pieniądze na tych, którzy żyją ponad średnią jeśli nie od tych co umarli przed czasem, dziwnym trafem odpowiedzi nie uzyskano.
    Z drugiej strony mamy pewnego siebie Tuska i PO które ubiera się w garnitur tych odpowiedzialnych rządzących będąc jednocześnie niezwykle zadufanymi w sobie. Gdzie debaty przekonujące, że wydłużenie wieku jest niezbędne? Gdzie wyjaśnienie wielu wątpliwości i dziur w systemie emerytalnym jakimi są liczne przywileje i różne naliczanie składek w zależności od przywilejów zawodowych? Gdzie publikacje prognoz demograficznych? Gdzie zapowiedzi w jaki sposób zmieni się KRUS? Tego wszystkiego albo zabrakło, albo było tak ciche i nieśmiałe, że nie przebiło się (poza dwoma reklamówkami zrobionymi znacznie za późno) do świadomości Polaków.

    Na to wszystko nałożył się jeszcze agresywny incydent Niesiołowskiego, który zaatakował dziennikarkę Gazety Polskiej - najpierw werbalnie a później uderzając w kamerę. Samo zachowanie posła, mimo prowokacyjnego zachowania dziennikarki jest z pewnością wyjątkowo naganne, zwłaszcza że po fakcie gdy emocje opadły, nie uznał on za stosowne przeprosić. Bardziej interesujące są jednak reakcje ludzi. Komentując wydarzenie, które praktycznie niczym nie różniło się od agresji wobec dziennikarki Polsatu na pielgrzymce RM, obydwa obozy pokazały swoją hipokryzję. Ci którzy bronili ówczesnych atakujących, dziś głośno krzyczą o haniebnym zachowaniu Niesiołowskiego, zaś ci którzy wtedy dziennikarki bronili, dziś używają argumentów prawej strony politycznej, mówiąc o prowokacji zakrojonej na szeroką skalę.
    http://www.youtube.com/watch?v=yUZtjdcJEN0
    Cóż. Może to naiwne, ale miałem nadzieję, że za tej kadencji będzie minimalnie lepiej, a zwiększenie ilości partii politycznych w sejmie zmniejszy walkę dwóch stronnictw i choć trochę przywróci język polityki do tego jaki był jeszcze te 10 lat temu. Niestety - dalej jedyną sensowną debatą publiczną jaką zorganizowano w ciągu ostatnich 5ciu lat była ta o OFE. Szkoda, że nie była to zasługa opozycji ani rządzących, ale niezaangażowanego dziś bezpośrednio w politykę Prof. Leszka Balcerowicza.
  18. Amdarel
    Nim zaczniesz lekturę poniższego tekstu oderwij na chwilę wzrok od monitora i rozejrzyj po mieszkaniu. Ile masz w nim urządzeń elektrycznych? Zapewne korzystasz z podstawowych udogodnień gospodarstwa domowego takich jak pralka czy lodówka. Idę także o zakład, że poza komputerem masz w domu wiele dodatkowych mniej lub bardziej potrzebnych gadżetów, począwszy od drukarki czy komórki a na konsoli (może nawet niejednej) skończywszy. Co zrobisz gdy się zepsują?

    Oczywiście w takim przypadku oddajemy sprzęt do naprawy. Gdy to okazuje się niemożliwe lub zbyt drogie, kupujemy nowy sprzęt, a starym przestajemy się interesować. To błąd, który może nas sporo kosztować. I nie mówię tu tylko o kosztach społecznych czy środowiskowych, ale także o bardziej bolesnych dla naszej kieszeni, gdyż za wyrzucanie e-odpadów na śmietnik grozi kara grzywny od 500 do nawet 5000 zł.
    Zacznijmy jednak od początku. Czym są e-odpady i co ważniejsze - czemu są tak problematyczne? Pojęciem tym określa się zużyty sprzęt elektryczny i elektroniczny pochodzący z użytkowania urządzeń uzależnionych od dopływu prądu elektrycznego i elektronicznego oraz od obecności pól elektromagnetycznych. W praktyce zalicza się więc do nich praktycznie każde urządzenie korzystające z gniazdka, baterii i akumulatora a nawet ich wymienne części takie jak tonery do drukarek. Każde z tych urządzeń posiada odpowiednie oznakowanie (przekreślony kontener na śmieci), które wyraźnie sugeruje, że sprzęt nie może być po prostu wyrzucony.
    Nie jest kolejny złośliwy wymysł urzędników, jednak niezbędna próba zapobiegnięcia zalaniu nas przez odpady elektroniczne, których liczba z ciągle się zwiększa (przeciętny Europejczyk produkuje ich 17-20 kg. rocznie). Każde takie urządzenie zawiera szkodliwe pierwiastki i substancje takie jak rtęć, kadm, ołów, chrom czy bromowane opóźniacze spalania, które po pozostawieniu samym sobie mogą przedostać się do wód, gleby czy powietrza mając destrukcyjny wpływ zarówno na środowisko naturalne, jak i na nasze zdrowie.

    Nie jest to jednak jedyny powód, dla którego warto zbierać zużytą elektronikę. Okazuje się, że gdy pozbędziemy się szkodliwych substancji, całkiem sporo można z takiego pozornie do niczego nie nadającego się ?blaszaka? wydobyć. Czasami są to całe działające podzespoły, częściej jednak cały sprzęt po odpowiedniej utylizacji niebezpiecznych substancji jest kierowany do odzysku z którego otrzymuje się metale, tworzywa sztuczne, drewno czy gumę zdatne do ponownego użycia.
    I tak dochodzimy do najważniejszego problemu ? skoro nie wyrzucać, to co z tym zrobić? Po pierwsze, możemy taki sprzęt oddać w specjalnie do tego przeznaczonych punktach zbiórki organizowanych zarówno przez władze gminy, jak i prywatne firmy i fundacje. Dokładne adresy łatwo można zdobyć w sklepach i hurtowniach sprzedających elektronikę, punktach serwisowych oraz na stronach internetowych www.elektroeko.pl i www.elektrosmieci.pl. Jeśli w twojej okolicy nie ma stałego punktu zbiórki, zawsze możesz poczekać na punkty tymczasowe, organizowane często przy okazji takich wydarzeń jak obchody dnia Ziemi.
    Innymi sposobami pozbycia się ciążącej nam elektroniki jest zostawienie jej w serwisie (jeśli naprawa okaże się niemożliwa lub nieopłacalna), zwrot do sklepu przy okazji kupna nowego lub nawet odpowiednie przedsiębiorstwa i punkty skupu złomu i elektroniki. W przypadku ostatnich warto jednak sprawdzić czy są zarejestrowane w krajowym rejestrze firm zajmujących się zbiórką e-odpadów i czy posiada wszystkie niezbędne uprawnienia.
    Czy gra jest warta świeczki? Pomijając nie narażanie się na grzywnę możecie na tym nawet zyskać, gdyż już dziś niektóre ze sklepów przy oferują niewielką zniżkę na nowy sprzęt, jeśli tylko, przy zakupie oddamy im stary. No i z czystym sumieniem będzie sobie mogli powiedzieć, że pomagacie ratować środowisko. W obliczu takich korzyści, spacer ze starą drukarką pod pachą, nie wydaje się być wygórowaną ceną.
    Wybaczcie jeśli wyszedł mi nieco moralizatorski tekst, jednak ze względu na projekt, który zżera mi ostatnio strasznie dużo czasu, postanowiłem wkleić (lekko zmieniony) artykuł wysłany do CD-A (wyróżniony w ostatnim konkursie). Z tego też powodu nie zawiera on bardziej "twardych" danych statystycznych odnośnie recyclingu i pewnych problemów utylizacją zużytego sprzętu elektrycznego i elektronicznego (która mimo tego jest niezbędna w dzisiejszych czasach), gdyż nie zainteresowałyby one przeciętnego czytelnika czasopisma o grach komputerowych. Jeśli zainteresowani byście byli tekstem oceniającym problem z bardziej biznesowego podejścia - dajcie znać.
  19. Amdarel
    31 marca o 20:30 czasu lokalnego na całym globie przestały świecić miliony świateł. Stało się tak w ramach akcji WWF "Godzina dla Ziemi". Pytanie, ile z niej korzyści dla samej niebieskiej planety?

    Zaczęło się w Sydney
    Pierwsze obchody Godziny dla Ziemi miały miejsce w Sydney w 2007 roku. Mimo, że akcja miała wymiar jedynie lokalny to wzięło w niej udział około 2,2 mln osób. Ten niewątpliwy sukces przyczynił się do wzmożonych wysiłków organizacji następnych edycji. Rok później liczba uczestników opiewała na 50 mln rozsianych po 370 miastach na całym świecie w tym Warszawie i Poznaniu.
    Parę dni temu akcja, jak co roku osiągnęła swój kolejny rekord. Wedle oficjalnych danych fundacji WWF, wzięło w niej udział ponad 6,5 tysiąca miast (w tym 47 polskich) w 150 krajach. Światła zgasły nie tylko w dziesiątkach, a może i nawet setkach milionów mieszkań, ale i także na najbardziej znanych obiektach na świecie, takich jak Times Square, Big Ben, Wielki Mur Chiński czy Wieża Eiffela (ta ostatnie ze względów bezpieczeństwa jedynie na 5 minut). W Polsce oficjalna liczba uczestników to 32 tysiące, jednak w praktyce nie każdy kto gasił światło, rejestrował się na stronie WWFu. Śmiało więc można założyć, że mogło ich być parę razy więcej. Tak czy inaczej, cel postawiony przez WWF (30 tys.) został osiągnięty i 31 marca mogliśmy oglądać jak Kinga Rusin gasi stadion narodowy.

    Eco show?
    Czytając czy obserwując szum medialny i rozmach z jakim co roku jest organizowany ten ogólnoświatowy event nie można nie zadać sobie pytania "po co nam to wszystko". Wiadomo przecież, że jedna godzina w roku nie poprawi naszej wydajności energetycznej na tyle by to wystarczyło. Czy nie jest to więc pusty show?
    Wedle WWFu odpowiedź jest prosta - akcja ma na celu propagowanie ekologicznych zachowań i zwiększenie naszej świadomości nie zaś oszczędność energii. Ta, nawet jeśli gdzieniegdzie występuje, jest niewielka. Jest to zarówno prawdziwe jak i niezwykle wygodne dla organizatorów postawienie sprawy. Nie da się zmierzyć realnego wpływu akcji na środowisko, a nikt nie zakwestionuje konieczności edukacji ekologicznej społeczeństwa. Może faktycznie po zabawie w gaszenie światła i palenie świeczek część osób zainteresuje się gaszeniem świateł, segregowaniem odpadów czy oszczędzaniem wody pitnej?

    Anty-godzina
    Jak zawsze w takich przypadkach, event ma również szerokie grono przeciwników. A co ważniejsze, ich argumenty nie są pozbawione sensu. O ile argument o ryzyku "blackoutu" sieci energetycznej, można łatwo zbić przywołując ostatnie 6 "godzin" lub jakikolwiek większy event sportowy czy kulturalny, przy którym telewizory w milionach domostw zapalają się i gasną na przestrzeni paru minut, o tyle niektóre argumenty należy wziąć pod rozwagę.
    Jednym z najbardziej rzeczowych, jest zarzut robienia z ochrony środowiska rzeczy błahej. Nie pierwszyzną jest straszenie danymi nieco na wyrost. A od takich pomyłek, połączanych z zabawowym podejściem do oszczędzania energii oraz ilością wątpliwości dotyczących globalnego ocieplenia, niedaleko do traktowania ważnych postulatów ekologicznych przez palce.
    Wielu z protestujących uważa także, że to nie ilość zużywanej energii a jej źródło stanowi prawdziwy problem a sam WWF namawia do metod rodem z epoki kamienia łupanego. Dlatego też niektórzy przeciwnicy akcji zorganizowali własną "anty-godzinę", podczas której namawiają jak największą liczbę osób do... masowego zapalania świateł.

    Potrzebne czy nie?
    Spory o "Godzinę dla Ziemi" trwać będą zapewne tak długo, jak organizowana będzie sama akcja. I trudno się dziwić. Nie mniej jednak sam patrzę na akcję z pewną dozą sympatii. Jeśli unikniemy przesadnego straszenia "nieuchronną" katastrofą ekologiczną, to przez zabawę można utrwalić w ludziach (zwłaszcza w młodym pokoleniu) wiele zachowań ekologicznych, które są pożyteczne nie tylko w kontekście globalnego ocieplenia, ale chociażby w dbałości o lokalne środowisko. To prawda, że "Earth Hour" jest tylko symbolem, ale jako jeden z narodów królujących w miłości do ich celebrowania, powinniśmy zrozumieć jak wielkim potencjałem dysponuje.
    A jaka jest wasza opinia?
  20. Amdarel
    Gdyby przeciętnego Kowalskiego zapytać o najtragiczniejsze w skutkach katastrofy ekologiczne ostatniego stulecia bez wahania odpowiedziałby "Czarnobyl". Po chwili zastanowienia dodałby jeszcze zapewne "Fukushima". I na tym by się skończyło, gdyż panuje w nas przekonanie, że ekolodzy bijąc na alarm przesadzają, a doniesienia o takich katastrofach to wydumane sensacje. Nie jest to jednak w stu procentach prawda, dlatego postanowiłem rozpocząć cykl który przypomni najtragiczniejsze w skutkach ludzkie działania w XX i XXI wieku.
    Ropa na mieliźnie

    W nocy z 23 na 24 marca 1989 roku tankowiec Exxon Valdez uderzył w rafę na mieliźnie zatoki Księcia Williama u wybrzeży Alaski. Statkiem sterował nieuprawiony do tego trzeci oficer, na którego odpowiedzialność tą zrzucił pijany kapitan. Przez średnich rozmiarów dziurę do wody przedostało się minimum 50 mln litrów ropy z 240 mln jakie znajdowały się w ładowniach. Mimo rozmiarów katastrofy, koncert Exxon Mobbile przyznał się do winy dopiero po 24 godzinach. Akcję ratunkową rozpoczęto 25 marca, zaczynając od podpalenia części ropy jaka pływała na powierzchni. Resztę potraktowano specjalnym rozpuszczalnikiem, licząc na to, że dzięki temu przyspieszy się likwidację szkód.
    I tu zakończylibyśmy zapewne naszą opowieść, gdyby nie sztorm jaki rozpętał się u wybrzeży Alaski. Wzburzona woda z ropą potraktowaną rozpuszczalnikiem stworzyła swoistą piane która zaczęła się niezwykle łatwo rozprzestrzeniać. Doszło do skażenia 1900 km linii wybrzeża. Wedle oficjalnych danych zginęło od 250 tys do 500 tys ptaków, 5000 wydr i niezliczone ilości ryb. Gdy tylko się dało, wznowiono akcję ratunkową w której szczytowym momencie brało udział ponad 10 tys osób, 1400 łodzi i 85 samolotów. Po 4 latach i wydaniu ponad 2 mld USD przez Exxona, ogłoszono, że pozostałe niewielkie ilości ropy same rozproszą się i zneutralizują w oceanie.

    Dziś gdy minęło ponad 20 lat od katastrofy wiemy, że tak się nie stało. Raport opublikowany w 2004 roku przez Exxon Valdez Oil Spill Trustee Council dobitnie wskazuje, że populacja wielu gatunków dotkniętych katastrofą do tej pory nie wróciła do równowagi. Gwoździem do trumny twierdzenia Exxonu, że wszystkie następstwa już usunięto, okazały się badania Temple University w Filadelfii, które wykazały obecność setek ton ropy pod żwirem plaż wybrzeża, gdzie tempo jej neutralizacji może być nawet tysiąckrotnie wolniejsze.
    Winowajcy całej tej afery, wyszli z niej zdecydowanie obronną ręką. Kapitana odpowiedzialnego za katastrofę skazano na grzywnę oraz tysiąc godzin prac społecznych. Koncert Exxon Mobile natomiast, poza poniesieniem 2 mld kosztów akcji ratunkowych zapłacił jedynie 125 mln odszkodowania i grzywny na rzecz państwa oraz, po wielu latach procesu 507 mln odszkodowania plus odsetki dla mieszkańców wybrzeża co stanowiło jedynie 1/5 kwoty jakiej się domagali.
    Morze na OIOMie

    Morze Aralskie, zwane tak ze względu na swoją wielkość, było niegdyś czwartym jeziorem świata. Było, gdyż jak w wielu innych przypadkach ingerencja człowieka w środowisko okazała się katastrofalna w skutkach.
    Wszystko zaczęło się w tuż po I wojnie światowej gdy Związek Radziecki zdecydował się rozpocząć szeroko zakrojoną hodowlę bawełny na terenie Kazachstanu i Uzbekistanu. W latach 60. zdecydowano się na gwałtowne powiększenie produkcji bawełny za czym poszło jeszcze większe wykorzystanie wód zasilających jezioro Aralskie. Zaczęto stosować szkodliwe nawozy sztuczne, DDT i herbicydy. Przyjęto także projekt o nawodnieniu pustyni Kara-Kum za pomocą kanałów podbierających wodę z naturalnych dorzeczy jeziora - rzek Amu- Darii i Syr-Darii.
    W tym momencie ekosystem nie wytrzymał. Okazało się, że poziom wody opada 20-30 cm rocznie, a wartość ta wciąż rosła by dziś osiągnąć poziom nawet 90cm/rok. Władze ZSRR nic jednak z tego sobie nie robiły, twierdząc, że jezioro Aralskie jest anomalią środowiskową i jego ewentualne wyschnięcie nie przyniesie żadnej szkody. Jak w wielu innych sprawach - byli w błędzie.
    Dziś Aral jest jedynie swoim cieniem. Jego powierzchnia zmalała z ponad 68 000 km? w latach 60 do mniej niż 13 000 km?. Zwiększył się za to poziom zasolenia, co spowodowało wyginięcie wielu gatunków fauny i flory. Nie byłoby w tym jeszcze nic strasznego, gdyby nie fakt, że przez wiele lat do jeziora spływały szkodliwe substancje używane przez Rosjan. Sól, która znajduje się w wodach jeziora Aralskiego i na wysuszonych terenach jest wysoce skażona, a jej drobiny łatwo roznoszą się w powietrzu powodując gwałtowny wzrost zachorowań okolicznej ludności na wiele chorób, wśród których niemałą część stanowią nowotwory. Pył ten dociera także do gór Tien-Szan powodując topnienie lodowców. Naukowcy twierdzą, że w przypadku całkowitego wyschnięcia jeziora, do atmosfery może dostać się na tyle duża ilość toksycznego pyłu, by zagrożony był cały obszar od Białorusi do Himalajów. Gdy dodamy do tego postępujące pustynnienie klimatu, mamy idealny przepis na katastrofę.

    Od dwudziestu lat wiele organizacji oraz rządów podejmuje próby odratowania przynajmniej północnej części jeziora. Skutki tych działań, ze względu na problemy organizacyjne oraz niedobór finansowy nie są zadowalające, jednak rozwój techniki oraz miejscowe sukcesy pozwalają wierzyć w choć częściowy sukces i niedopuszczenie do skażenia większego obszaru. Koszty tych działań iść będą jednak w dziesiątki miliardów dolarów.
    Dalsza część cyklu, jak zwykle zależy od was.
  21. Amdarel
    Głosowanie dobiegło końca. Tym razem frekwencja znacznie się poprawiła i choć walka o drugie i trzecie miejsce była zacięta, zwycięzca zdeklasował wszystkich rywali. Oto wyniki konkursu na tekst stycznia 2012!


    Trzecie miejsce, z ilością 9 punktów, zdobył Vantage za wpis "Cyfryzacja Świata".
    Drugie miejsce, mając na koncie 10 punktów zdobył Lord Nargogh za swój "Antypatriotyczny Wpis".
    Pierwsze miejce, z ogromną przewagą nad pozostałymi i sumą 23 punktów zdobył Trymus, który opisał "Kryminalne zagadki Winnicy Pańskiej".
    A oto komentarz naszego zwycięzcy :
    Gratias ago omnibus usufructuariis Fori Actioni, qui suffrageruntur ad meam personam. Qui non sufrragitur, brevi tempore exspectet Hispaniensis Inquisitionem
    Inquisitor haeretice pravitatis per Forum Actionum,
    Trymus
    Na koniec - tradycyjnie gratuluję wszystkim nominowanym i zachęcam do dalszego pisania na blogach Forum Actionum. Mam nadzieję, że edycja lutowa, która odbędzie się już po sesji, będzie cieszyła się znacznie większym zainteresowaniem.
  22. Amdarel
    Pora na wybór najlepszego tekstu stycznia na blogach FA. Frekwencja nominacji niestety nie była wysoka, co przełożyło się na fakt, że wszyscy nominowani przeszli do rundy finałowej. Mam jednak nadzieję, że podczas głosowania nieco się rozkręcicie. Oto lista najlepszych, z których jednemu przypadnie złota klawiatura i organizacja następnej edycji konkursu.

    Lista nominowanych:
    Trymus - Kryminalne zagadki Winnicy Pańskiej, link
    "Kościół późnośredniowieczny zmagał się nie tylko z pozostającymi w konszachtach z Diabłem Żydami, heretykami i czarownicami, ale miał także - jak się okazuje - niemało problemów z krnąbrnym i występnym elementem niższego duchowieństwa. Przyjrzyjmy się zatem kilku fragmentom zachowanych protokołów, rejestrujących przebieg najbarwniejszych procesów dyscyplinarnych, a niekiedy wręcz kryminalnych polskiego kleru. Sprawy podobne odbywały się przed samym biskupem bądź też przed specjalnie oddelegowanymi przezeń urzędnikami. Ułamek wspomnianych protokołów ogłosił 100 lat temu drukiem (oczywiście w oryginalnym łacińskim brzmieniu) B. Ulanowski w serii Acta capitulorum nec non iudiciorum ecclesiasticorum selecta, t. I - III, Kraków 1894 ? 1918 (niektóre tomy dostępne online). Postanowiłem przetłumaczyć garść ciekawych wyjątków."

    Gavron88 - Najdłuższy cykl gier ?farmerskich? ? ?Harvest Moon?, link
    "Dzisiejszy wpis dotyczy prawdopodobnie najdłużej ukazującej się serii gier o tematyce ?farmerskiej?, czyli w skrócie ? ?masz tu pole ? posiej coś?. Twórcami ?Harvest Moon? jest Yasuhiro Wada oraz studio Victor Interactive Software (aktualnie filia Marvelous Entertainment). Głównymi zasadami gry jest poprowadzenia bohatera do zbudowania dobrze prosperującego gospodarstwa. Poniżej znajdziecie opisy większości gier z tej serii które zostały wydane (do części zamieściłem gameplaye)."
    Vantage - Dr FREEM?N Universe cz. 1, link
    "Ja sam, jak i ogrom społeczności fanowskiej, czekam na dwie szczególnie ważne dla mnie gry: kontynuację drugiego epizodu Half Life 2 oraz świetnie prezentujący się, bardzo profesjonalnie wykonany mod Black Mesa Source. Z doświadczenia wiem, że tzw. hype nie jest pozytywnym zjawiskiem, dlatego staram się nie "nakręcać" na żadną grę, nawet na głośne tytuły z półki z dopiskiem "must have". Ustaliłem sobie jednak pewne wyjątki, wśród których znajdują się Blizzard jak i Valve - obie te firmy darzę ogromną sympatią, a zdanie o nich wyrobiłem sobie już grubo ponad dekadę temu, kiedy wśród moich pierwszych gier pojawiły się produkcje obu wymienionych. Wiem, czego mogę się spodziewać po grach "czerwonego zaworu" i dzięki temu - przynajmniej na razie - moja ufność wobec zespołu Gabe'a Nevella i jego obietnic dotyczących nadchodzących i interesujących mnie gier jest duża."
    Malva - Mam dinozaura na chacie! A ty? Czym straszysz swoich rodziców?, link

    "Podstawową wadą człowieka jest fascynacja NIE podparta wiedzą. Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam chłopaka z legwanem na ramieniu. Byłam zafascynowana i chciałam takiego mieć już teraz natychmiast. Na szczęście byłam wtedy głupią gówniarą, która mogła, co najwyżej naskoczyć moim myszą niż rodzicom. Cieszę się, że uświadomili mi wtedy jak debilnym dzieckiem jestem. Mogło to by się dla mnie źle skończyć. Dlaczego? Do tego też dojdziemy."
    jot23 - Grywalizacja - początek rewolucji?, link
    "Ktoś mógłby pomyśleć, że to zjawisko jest stare jak szkolnictwo. Wszak gdzie jak nie w szkole dostajemy oceny za wszelkie formy aktywności? Nie o to jednak chodzi. Grywalizacja jest zjawiskiem, które przede wszystkim opiera się na bezpośredniej konfrontacji. Porównywaniu wyników różnych ludzi w samym systemie. To wykorzystanie mechaniki stworzonej na potrzeba gier w dziedzinach, które teoretycznie nie mają z nimi nic wspólnego. Trzeba przyznać, że marketingowcom i jajogłowym z całego świata udało się sprytnie wpleść pomysły rodem z gier do życia codziennego. Weźmy na przykład Hondę. Co powiecie na samochód, który przyznaje oceny za ekologiczne prowadzenie czterech kółek?"
    Vantage - Cyfryzacja Świata, link
    "Kiedy ludzkość weszła w XXI wiek, nie byłem przekonany, że czeka nas tyle rewolucji. Dosłownie i w przenośni. To, co 10-12 lat temu wydawało się nieosiągalnym Science-Fiction, "za chwilę" okaże się prawdą. To niezbyt wielkie odkrycie skłoniło mnie do refleksji: czy człowiekowi potrzebna jest stała, ciągła ewolucja i rozwój? Pomijając aspekty biologiczne, na których nie znam się prawie wcale (więc postaram się zgrabnie ominąć tę gałąź nauki), łatwo stwierdzić, że tak. Potrzebuje rozwoju, chociażby z powodu tak błahego, jak jednocześnie rosnąca ilość ludności i malejąca ilość zasobów. Aby podtrzymać gatunek musimy sięgać do nowych źródeł, co niestety wiąże się z kosztami. Wszystko co nowe, skomplikowane i do niedawna budzące podziw i zachwyt musi być drogie. Z zasady. "
    Montinek - Narracja... Bez narracji?, link
    "Do niedawna jeszcze całą duszą byłem za tym, by gry w formie przedstawiania akcji jak najbardziej zbliżały się do Hollywood. W przekonaniu tym utwierdziły mnie przede wszystkim gry spod znaku Uncharted ? tam kamera nie tyle pracowała jak w rękach najlepszego filmowca, co żyła własnym życiem. Gracz przez cały czas był w samym centrum akcji, a dynamiczne ujęcia ukazywały wszystkie istotne wydarzenia. I najczęściej robiły to w sposób powodujący opad szczęki, której po wszystkim trzeba był szukać gdzieś pod kanapą. Jak się jednak okazuje, odstąpienie od tej efektowności wcale nie musi oznaczać gorszych wrażeń. W przypadku Skyrima wrażenia są po prostu inne."
    mistrzu6 - Świat, który znamy - świat korporacyjnego gu*na, link
    "Jak dobrze wiemy, żyjemy w czasach braku prywatności i całkowitej kontroli. Czemu ? Oprócz serwisów typu Facebook, Microsoft i temu podobne twory, wiele procederów o charakterze szpiegowskim odbywa się bez naszej zgody. Tak naprawdę, od czasu PRL-u zmieniło się tylko to, że importujemy więcej rzeczy z zagranicy i nie stoimy 10 godzin w kolejce po mięso. Teraz my sami siebie śledzimy. Nasze telefony, nasz komputer, smartfon, kamery wbudowane w telewizor, czy w komputer - to wszystko nas śledzi. Niewykluczone, że lodówka też nas śledzi (raczej nie) ! Nasze emaile, smsy, rozmowy telefoniczne - wszystko jest nie pod naszą kontrolą."
    Otton - Absurdy świata 2 - czego Jan nie nauczy Jasia tego..., link
    "W tym roku zostaliśmy uraczeni kolejnymi zmianami w podstawie programowej. Możnaby powiedzieć, że i dobrze się stało, bo usunięto rażące błędy w książkach, że ktoś dba o to czego powinna się uczyć młodzież. Jednak na czym polegają różnice? Twierdzenie Talesa jest za trudne dla trzeciej gimnazjum, więc trzeba je wyrzucić. Następnie bierzemy temat ?x? gdzie warto byłoby coś dokleić. Tak w Polsce wyglądają kolejne zmiany. Zastanawiam się zatem czy jest sens trzymać takich ministrów, którzy nie potrafią zrobić czegoś raz, a porządnie i co roku każą zmienić aż kilka słów w podręcznikach?"
    Holy.Death - Moralny obowiązek, link
    "Moralny obowiązek widziałem w bardzo różnych konfiguracjach. Która jest tą właściwą? I dlaczego? Czemu ktoś próbuje narzucić innym swoje własne przekonania? Ludzie są różni i definicja "moralnego obowiązku" obywatela nr 1 nie musi się pokrywać (ani nawet zgadzać) z definicją obywatela nr 2. Nie czuję się moralnie odpowiedzialny za głód w Afryce i umierających z tego powodu ludzi. Nie czuję się też źle. Nie mam ku temu powodów"
    Lord Nargogh - Antypatriotyczny wpis, link
    "Na początek zwrócę uwagę na fakt, iż nikt - totalnie nikt nie ma i nie będzie nigdy mieć wpływu na to, w jakim kraju się urodził. Kompletny przypadek zadecydował o tym, że jesteś Ryszardem albo Mariolką, która urodziła się w Katowicach. Równie dobrze mógłbyś/mogłabyś być Ahmedem w Egipcie, Helmutem w Niemczech albo Paulem w Wielkiej Brytanii. Odpada więc jakakolwiek zasługa, jaką mógłbyś mieć za wybór narodowości."

    Zasady Głosowania - Głosowanie trwa od 2 do 5 lutego!
    - Można głosować maksymalnie trzy wpisy!
    - Pierwszy z trzech wpisów dostaje trzy punkty, drugi dwa, trzeci jeden - zwycięża ten, który uzbiera najwięcej punktów!
    - Głosowanie jest TAJNE - zatwierdzanie komentarzy zostaje wyłączone na czas trwania zabawy!
    - Ogłoszenie wyników nastąpi 6 lutego!
  23. Amdarel
    Mimo, że sesja w pełni, na blogach nie brakuje w tym miesiącu dobrych tekstów. Zapraszam więc do nominacji najlepszych wpisów stycznia 2012.


    Zasady -Do konkursu kwalifikują się tylko wpisy zamieszczone na blogach FA, opublikowane od 1 stycznia 2012 do końca miesiąca
    -W nominacji podajemy nick autora, tytuł wpisu i oraz link (opcjonalnie)
    -Każdy ma prawo do nominowania maksymalnie 3 tekstów
    -Do finału zakwalifikuje się 10 najczęściej nominowanych (w przypadku remisu może być ich więcej)
    -W finale mogą się znaleźć maksymalnie 2 wpisy tego samego autora (w razie problemów, ostatecznego wyboru dokonuje sam autor)
    Nominacje kończą się 1 lutego o 23:59. Runda finałowa rozpocznie się 2 a zakończy 5 lutego. Ogłoszenie wyników nastąpi 6 lutego.
    P.S. Dodaje dla niektórych trolli - nie można głosować na swój wpis.

    Nominacje Zakończone
  24. Amdarel
    Dziś będzie krótko. Wszyscy wiemy jakie zamieszanie wczoraj rozpętało nagłe zamknięcie megaupload. To wszystko w praktyce storpedowało szanse SOPA i PIPA na uzyskanie większości w amerykańskim kongresie. Jest jeszcze jednak sprawa ACTA...

    Co możemy zrobić by wyrazić swój sprzeciw przeciwko kompletnie idiotycznemu i co gorsze niebezpiecznemu aktowi prawnemu?
    1. Możemy podpisać się pod petycją online powstałą w ramach protestu przeciwko podpisaniu ACTA przez Polskę. Znajdziecie ją pod tym adresem: klik - [edit] Petycja znowu działa.
    2. Wyślijcie maile do eurodeputowanych. Listę znajdziecie pod tym linkiem klik
    3. Czytajcie o ACTA, szukajcie dalszych informacji o tym akcie prawnym i śledźcie postępy głosowań w parlamencie europejskim
    4. Roześlijcie te informacje do znajomych za pomocą maila, gadu gadu czy fb.
    Warto także na sam koniec zauważyć, że poza otwarciem furtki dla cenzorów, blokowaniem mniejszych firm czy kontrolą naszych działań w internecie ACTA przyczyni się do jeszcze jednej rzeczy - gwałtownego wzrostu cen internetu, z powodu ogromnych kosztów jakie poniosą dostawcy internetu dostosowujący się do nałożonych na nich obowiązków.
    Przydatne linki :
    Apel organizacji pozarządowych w sprawie ACTA
    http://www.laquadrature.net/wiki/Against_ACTA
    http://www.laquadrature.net/en/acta-update...e-final-version
    http://www.laquadrature.net/wiki/Jak_walczy%C4%87_z_ACTA


  25. Amdarel
    Postawione w tytule pytanie jest tematem, który przewija się w dyskusji publicznej od dłuższego już czasu. Mimo to, widząc wybitnie negatywne przedstawienie tej formy przekazu jak i artystów ulicznych używających sprayów, przez FollFa, który w swoim wpisie o subkulturach, nie zostawił na nich suchej nitki, postawiłem także napisać parę słów o tej tematyce.

    Walka polityczna, czyli początki sztuki
    "Mazanie po murach" jest zajęciem mogącym pochwalić się daleko sięgającą historią. Pierwsze wzmianki o napisach umieszczonych na ścianach murów lub budynków pochodzą z antyku. Już wtedy starożytni grecy i rzymianie wyrażali swoje poglądy polityczne bądź uwielbienie dla artystów i sportowców tak by widzieli je przechodnie. Także i w Polsce napisy naścienne mają dosyć długą historię wykorzystywania ich w walce politycznej. Pierwszymi, o których mamy w miarę pewne źródła były napisy wyrażające skrajnie nieprzychylne hasła dotyczące Rosji, pochodzące z początków XIX wieku, a więc czasów rozbiorów. Później informacje dotyczące naściennych haseł pojawiają się dosyć często. Warte wzmianki są tu chociażby wszystkim znane z okupowanej Warszawy takie malunki, jak znak walczącej Polski czy "Polaku pracuj powoli".

    Rozwój malarstwa ulicznego i szczególnie szeroko znanej jego odmiany grafitti przypada na lata 70te XX wieku. Wtedy własnie do powszechnego użytku weszły wodoodporne flamastry. Ludzie masowo zaczęli podpisywać się na murach, tworzyć hasła polityczne, lub też często po prostu wulgarne. Szybko jednak niektórzy zaczęli coraz bardziej udoskonalać swój styl podpisów graffiti, inni zaś poszli w kierunku mniej lub bardziej udanych malunków postaci, zwierząt czy bliżej trudnych do zdefiniowania pomysłów, którymi chcieli wyrazić swój stosunek do świata i jego elementów na czele z kulturą.
    Już wtedy street art i graffiti budziły spore kontrowersje. Jedni nazywali ich autorów wandalami, i obwiniali o wysokie koszta jakie szły na odmalowywanie budynków czy szczególnie ukochanych przez graficiarzy wagonów metra. Inni zaczęli dostrzegać w tym sztukę, promować najlepsze prace (jednym z pierwszych było New York Magazine, które przyznawało nagrodę TAKI'ego - jednego z najpopularniejszych w tamtych czasach autorów grafitti), a nawet prezentować je w galeriach sztuki.
    Idą, idą wandale...
    Wiele osób dziś dalej uznaje tę formę przekazu za wandalizm. Trudno zresztą im się dziwić. Wystarczy przejść się po przeciętnym osiedlu, by na ścianach budynków zobaczyć nieudolne próby graficiarzy, które szpecą raczej niż ozdabiają. Gdy dodać do tego jeszcze ogromną liczbę wypisanych markerami na ścianach napisów w stylu "Legia PANY", "Widzew ****" trudno jest nie zakląć pod nosem na czym świat stoi. Zwłaszcza wtedy gdy napisy takie pojawiają się na nowo malowanych ścianach czy ładnie wyglądających osiedlach.
    Oczywiście napisy takie podpadają pod niszczenie mienia, za które grozi grzywna, przymus odpracowania szkód lub nawet kary więzienia w zawieszeniu, jednak zwykle sprawcy są nieuchwytni.

    Trudno zapałać miłością do tak "wybitnych dzieł"
    Street Art Sweetheart
    Każdy kij ma jednak dwa końce. Tak jak gracze oburzają się, gdy ktoś wyszukuje jedynie negatywne argumenty w dyskusji o grach komputerowych, tak i wszystkich autorów naściennych malunków nie można wrzucać do jednego worka. Przede wszystkim należy zaznaczyć, że część z nich robi to zupełnie legalnie! Coraz więcej jest osób, które zyskują na to pozwolenie miasta, bądź właścicieli budynków. Coraz popularniejsze jest też tzw. Clean grafitti, które polega nie na malowaniu na czystych ścianach, a na czyszczeniu tych zabrudzonych w taki sposób by czyste i brudne powierzchnie utworzyły jakiś obraz.

    Nawet jeśli jednak ominiemy te całkowicie legalne dzieła i przejdziemy do tych wykonywanych pod osłoną nocy - czy naprawdę można potępiać wszystkich, którzy malują nielegalnie? Mimo teoretycznego podpadania pod wandalizm, prace wielu ulicznych artystów (np. Banksy'ego) są naprawdę wyjątkowo przyjemne dla oka, a często zawierają także sporą dawkę humoru lub podtekst polityczny czy społeczny. Nie wiem jak wy, ale ja widząc dobrze wykonany malunek na starej nieremontowanej od lat ścianie jakiegoś bloku, albo chociaż zwykłą dziurę w tynku, przerobioną na jakieś zwierze za pomocą flamastra, uśmiecham się pod nosem. A niektóre z prac takich jak te przedstawione poniżej, przemawiaja do mnie bardziej, niż niejedno wiele warte dzieło z galerii sztuki nowoczesnej.
    A jaka jest wasza opinia?






×
×
  • Utwórz nowe...