Lekarz pacjentowi wilkiem?
Być lekarzem w Polsce to dość dziwna sprawa. Niby zawód wysokiego zaufania społecznego, niby co chwila ktoś daje czekoladki i kwiaty w podziękowaniu za pomoc, niby walą na te studia kandydaci drzwiami i oknami, a jednak coś jest nie tak. Bo czytając wpisy w internecie i słuchając komentarzy w mediach mam wrażenie, że co drugi opisywany w nich doktor musiał być chyba szkolony w Akademii im. Josefa Mengele.
Od dłuższego już czasu miałem zamiar by powrócić do blogowania. Potrzeba mi było jedynie impulsu. I oto, niespodziewanie, znalazłem go przeglądając... demotywatory. Tam natrafiłem na stronie głównej na wycinek artykułu opatrzony ogłoszonym, niczym stanowisko wyroczni delfickiej tytuł "Znakomita część Polskich lekarzy ma patologiczną wadę anatomii - mianowicie serce umiejscowione w kieszeni". Zaciekawiony cóż to znowu nasze ukochane białe fartuchy zrobiły, by zasłużyć na ten osąd, kliknąłem na tekst źródłowy. Po chwili moim oczom ukazał się ten wpis:
http://malinamituni....lekarz-ma-serce
Przechodząc do sedna - powyżej zalinkowany tekst jest wybitnie jednostronny (by nie silić się na nieco bardziej dosadne określenia). Jako, że Pani Malina skupiła się na grzechach lekarzy, ja skupię się na grzechach całej reszty. Wliczając w to pacjentów.
Zacznijmy od biurokracji. W każdym normalnym kraju od wypełniania papierków jest urzędnik. Lekarz ma wypełnić tylko to, co niezbędne. Nie u nas jednak. Zmyślny NFZ postanowił przerzucić robotę papierkową na wiecznie leniuchujących lekarzy. Dodatkowo obciążając cały proces czyhającymi z każdej strony karami. Znany jest w środowisku lekarskim przypadek, gdy lekarz niemający czasu na wypełnianie kolejnych idiotycznych dokumentów zamiast pełnej nazwy miasta "Warszawa", wpisywał "W-wa". Nikomu tym nie szkodził - nie jest to mylenie nazw czy dawki leków. Mimo to dostał ok. 20 tysięcy złotych kary.
Nie kończy się jednak jedynie na karach za drobne błędy w nazwach miast. Urzędnicy roszczą sobie pracy do lepszej znajomości medycyny od absolwentów tego kierunku. Okazuje się więc, że nawet jeśli decyzja lekarza była słuszna (np. lek stworzony na daną chorobę według dzisiejszego stanu wiedzy medycznej pomaga także w innych jednostkach chorobowych, czego NFZ nie uznaje), to i tak można nałożyć na niego nałożyć karę i to liczoną w tysiącach. Dobrze, że przynajmniej posłowie wycofali się (po protestach całego środowiska lekarskiego) z założenia, że to lekarz ma odpowiadać finansowo, jeśli pacjent przedstawi mu sfałszowane zaświadczenie o ubezpieczeniu.
Oczywiście to ledwie początek utrudniania pracy lekarzy przez absurdy tak dziwaczne, że nawet ekipa Johna Cleesa by na to nie wpadła. Kolejki do specjalistów są często spowodowane nie tyle brakiem kasy, co zapychaniem ich przez ludzi, którzy nie mając żadnego pogorszenia się objawów, muszą iść do specjalisty po odnowienie recepty. W wielu jednostkach chorobowych (np. cukrzycy II stopnia) z powodzeniem mógłby to zrobić lekarz 1 kontaktu, który kierowałby pacjenta do specjalisty dopiero jeśli ten zgłosi (lub podstawowe badania wykażą) pogorszenie się stanu. Ale niestety - przepisy nie pozwalają.
Kolejnym grzechem systemu jest oczywiście chroniczny brak pieniędzy. Często w szpitalach brakuje podstawowych środków takich jak najpopularniejsze leki, papier do drukarek czy przybory czystości. Dziś jest już nieco lepiej, jednak kiedyś zdarzało się, że lekarze byli na łasce przedstawicieli firm farmaceutycznych nie po to, żeby załatwiać sobie wycieczki do ciepłych krajów (co oczywiście też się zdarzało), ale np. po to, żeby na oddział dostarczyli pudło "próbek" przeznaczonych do celów reklamowych, którymi leczono następnie pacjentów na oddziałach. Wierzcie lub nie, ale roczne kolejki na zabiegi nie mają nic wspólnego ze złośliwością lekarzy - rejestrowanie to rola zupełnie innych pracowników szpitala, którzy choćby i nawet chcieli, nie mogą wyjść poza limity, bo szpital nie dostanie za te zabiegi zwrotu.
I tak dochodzimy do samych lekarzy. Często pacjenci oburzają się, że lekarz proponuje prywatną wizytę (albo zabieg) w znacznie krótszym terminie. Jeśli jest to powiązane z załatwianiem po znajomości miejsca w szpitalu poza kolejka - jest to naganne. Często jednak chodzi o wizytę w prywatnym gabinecie lub w prywatnej klinice, w której pracuje dany medyk. Nie jest to skok na Waszą kasę drodzy pacjenci, ale prosta mechanika rynku - jeśli chcecie możecie mieć świadczenia poza NFZ pokrywając wszystkie jego koszty. Wierzcie lub nie, ale w prywatnym gabinecie lekarz musi pokryć koszt sprzętu, przyborów, podatki, czynsz za lokal oraz gaże pielęgniarki i swoją. Gdyby nawet mając taką możliwość, zrobiłby Wam go za darmo, to nie dość, że musiałby do tego interesu dokładać, to jeszcze za darmo podjął by się ciężkiej pracy i odpowiedzialności za Wasze zdrowie, przy którym majstruje.
Przeświadczenie pacjentów o tym, że lekarz to misja, a nie zawód jest zresztą wszechobecne. Do wielu nie dociera, że lekarz ma jak najlepiej wykonywać swoją pracę, a nie służyć wszystkim pomogą za każdym razem gdy kichną, rzucając się do akcji niczym Dr Queen. Oczywiście są pewne obowiązki wynikające z przysięgi Hipokratesa, ale dotyczą one np. pierwszej pomocy przy wypadku, a nie finansowania leczenia przeziębień, gryp, złamań czy cukrzyc każdego mieszkańca Lechistanu.
Takie przeświadczenie nie jest jednak wina jedynie pacjentów. Nasi politycy, nie mogąc poradzić sobie z reformowaniem systemu i faktem, że po otworzeniu granic środowisko lekarskie postawiło ultimatum "Albo godna gaża i warunki pracy, albo sayorana" postanowili zrzucić na nich część winy utrwalając wizerunek lekarza jako zepsutego nowobogacza, który myśli jedynie portfelem. Doszło do absurdu, że lekarzom, jako jednej z nielicznych grup społecznych zabrało się moralne prawo do strajku. Nasiliło się to zwłaszcza podczas rządów PiSu ("pokaż lekarzu co masz w garażu", czy CBA szukające na siłę powodu by zamykać za przyjęcie od pacjenta flaszki koniaku/pudełka czekoladek) i PO ("Dać w mordę lekarzowi, który odmawia wypisania leku na refundacji). Swoje trzy grosze dołożyły także różnego rodzaju tabloidy, często i gęsto omawiające niebotycznie wysokie pensje lekarzy pisząc, że przeciętne gaże wynoszą po paręnaście tysięcy złotych. Nie wspominały jednak, że aby osiągnąć taką gażę lekarz musi albo pracować na przynajmniej półtora etatu + dyżury, albo być zatrudnionym na kontrakcie, gdzie z wysokiej jak na nasze warunki sumy kilkunastu tys. złotych zostaje na rękę znacznie mniej niż stosując przeliczniki z etatu. No i brak na nim zabezpieczenia np. na czas choroby czy macierzyństwa - nie pracujesz nie zarabiasz.
To wszystko spowodowało, że postawa pacjentów jest wyjątkowo roszczeniowa. Normą jest wypominanie lekarzom, że są od spełniania zachcianek pacjentów jak "miejsce gdzie plecy tracą swą szlachetna nazwę do załatwiania potrzeb fizjologicznych", niezależnie od tego, czy ich żądania są zasadne czy nie. Przychodzenie na SOR w celu odnowienia recepty, dorywanie lekarza przez rodzinę pacjenta w środku obchodu żądając poświęcenia sobie pół godziny nie patrząc na inne jego obowiązki, czy żądanie przyjęcia poza kolejką NFZ (oczywiście na jego koszt) są codziennością, z którą muszą zmagać się Polscy medycy. A gdy po pracy idą na imprezę i chcą odpocząć też mają problemy. Bo gdy tylko wyda się, jaki pełnią zawód, zaraz ustawia się kolejka po darmową poradę pt "Tu mnie boli, co to może być".
Oczywiście nie wszyscy lekarze są świeci. Sam na swojej drodze spotkałem buców czy konowałów. Nie brakuje też łapowników. Jest to jednak podobny odsetek jak w wielu innych zawodach. Wszędzie spotkamy ludzi i parapety. Skoro zaczynamy zrywać nawet z mitem "okrutnej Pani z dziekanatu", to może warto by i zastanowić się dwa razy zanim zaczniemy bezpodstawnie opluwać całe środowisko lekarskie na podstawie jednej nieprzyjemnej sytuacji o jakiej opowiedziała nam ciocia Krysia na rodzinnej imprezie?
11 komentarzy
Rekomendowane komentarze