Skocz do zawartości

Polecane posty

Hmmm... drugi fragment opowiadania, którego prolog można znaleźć na 34 stronie tego tematu (post 674).

Tytuł opowiadania - "Niebo i Piekło".

---------------------------------------------------------------

- I -

Srebrzyste pola pakiru ciągnęły się od horyzontu po horyzont i zdawały się nie mieć końca. Sporych rozmiarów, agrokulturowa farma, wyglądała na ich tle jak samotna wyspa pośrodku bezkresnego morza. Obrazu ogromnego akwenu dopełniał wiatr, wprawiający pakir w falowanie, oraz żniwiarka, przemierzająca pola zbóż na podobieństwo prującego fale wód statku.

Savaki zamknął na chwilę oczy, usiłując przez ten krótki czas cieszyć się panującym dzisiejszego dnia ciepłem, któremu towarzyszyły przyjemne podmuchy porywistego wiatru. Zaraz jednak skupił się ponownie na poprawnym prowadzeniu żniwiarki wzdłuż wytyczonych linii. Ogromne urządzenie ścinało łany pakiru, wytrząsając ziarna zbóż i gromadząc je w swoich przepastnych trzewiach. Jednocześnie starannie omijało stojące rzędami, wprawione w ziemię dozowniki, tworzące sieć kierowanego komputerowo systemu nawożenia. Znajdowały się tam również elementy systemy irygacyjnego, chociaż były nieaktywne na obszarze, gdzie prowadzono akurat zbiory, podobnie jak urządzenia użyźniające glebę.

Chociaż Savaki był zadowolony z panującego obecnie ciepła ? które odczuwał w pełni z racji faktu, że był ubrany tylko w lekkie spodnie ? żałował, że nie zanosi się na deszcz. Dłuższy upał stawał się po czasie nie do zniesienia, a ponadto brak opadów oznaczał, że będą musieli znowu polegać na systemie irygacyjnym, który ostatnimi czasy doznawał coraz częstszych usterek i wymagał stałego nadzoru. Co gorsza, nie można było nawet określić, kiedy spadnie deszcz, ponieważ zaledwie tydzień temu nastąpiła poważna awaria satelity meteorologicznego, która uniemożliwiła im analizowanie procesów atmosferycznych oraz prognozowanie pogody. Savaki ufał, że ich ekspert, który zajmował się obsługą satelity meteorologicznego ? Ezaken ? jeszcze dzisiaj zdoła coś z tym zrobić. Sam Savaki miał o tym blade pojęcie, jako że był farmerem z powołania. Swego czasu realizował się w tej branży jeszcze na swojej rodzinnej planecie, Sorev, ostatnimi jednak czasy kompania, na zlecenie której pracował on i inni, przeniosła ich do plantacji na Ravaneri. Chociaż Savaki musiał się w związku z tym pożegnać z domem, nie miał nic przeciwko temu, jako że kolonia bardzo mu go przypominała. Jedyne, na co mógł narzekać, to ścisłe terminy kolejnych dostaw pakiru, jakie im narzucono.

Savaki zrobił kolejny nawrót żniwiarką, kiedy nagle znajdujące się z boku maszyny drzwiczki, usytuowane za jego prawym barkiem, otworzyły się. Z wnętrza wyszła na światło dnia niewysoka postać, diametralnie różna od zasiadającego za sterami Sorevianina, choć o podobnej sylwetce ? pozbawionej jednak ogona.

- Hej, Paul ? powiedział Savaki, nie odwracając się ? Młocarnia znów nawali?

Człowiek, ubrany w lekki strój roboczy, zamknął drzwi i zbliżył się do jaszczura.

- Nigdy w życiu ? odparł wreszcie w płynnym strev, siadając u jego boku koło siedziska kierowcy

- Trzymam cię za słowo ? oznajmił Sorevianin z udawaną surowością ? Jak się znowu rozłoży w trakcie roboty, ty płacisz następnym razem za estere.

- No, to nie muszę się martwić o swój portfel ? Terranin uśmiechnął się serdecznie, co po dłuższej chwili zrobił także Savaki, obnażając garnitur ostrych zębów.

Gdzie indziej taki widok byłby nie do pomyślenia ? dwóch przedstawicieli różnych ras, z których każda darzyła się skrajną niechęcią, by nie powiedzieć, iż nienawiścią, wspólnie pracowało oraz rozmawiało ze sobą przyjacielsko. Jednak dla Savakiego była to rzecz zupełnie naturalna ? zdążył do tego przywyknąć przez długie lata. Zresztą nie tylko on.

Paul Brown, chociaż był człowiekiem, urodził się i wychował na Sorev, podobnie jak tysiące innych Terran. Tak jak pozostali, był potomkiem przedstawicieli mniejszości terrańskiej, żyjącej na macierzystej planecie jaszczurów. Jego dziadkowie należeli niegdyś do ekspedycji, jaka dokonała inwazji na Sorev, z zamiarem podbicia go i obrócenia jego mieszkańców w niewolę. Lecz owe plany się nie ziściły, a ludzi spotkała zupełna klęska. Nie wszyscy jednak zginęli w bitwach ? miliony z nich pozostały w obozach jenieckich, po tym, jak zostali wzięci przez jaszczury do niewoli. Problem tej mniejszości rasowej rozwiązano, realizując projekt asymilacji pokonanych. Choć nie w każdym przypadku został on zwieńczony sukcesem, to jednak jeńcy z czasów wojny weszli w skład soreviańskiego społeczeństwa, ciesząc się równymi prawami z rdzennymi Sorevianami.

Poważne problemy dla żyjących wśród jaszczurów Terran były obecnie dwa ? po pierwsze fakt, że jeńcami byli w znakomitej większości żołnierze, których nie dopuszczono do służby wojskowej, a którzy z racji niewielkiego wykształcenia mieli problemy ze znalezieniem prestiżowego zajęcia. Po drugie zaś, więźniami byli głównie mężczyźni, przy jednoczesnym niewielkim odsetku kobiet, co ograniczało znacząco przyrost naturalny mniejszości terrańskiej na Sorev.

Paul Brown należał jednak do tych ludzi, którzy urodzili się po wojnie, a Savaki poznał go w późniejszym okresie swojej pracy dla firmy. Terranin miał smykałkę do wszelkiego rodzaju maszyn, i radził sobie całkiem nieźle. Z drugiej strony utrzymywał, że nie ma zamiaru pracować jako farmer na stałe.

- Za godzinę, to znaczy za cztery ality, powinniśmy skończyć tę część ? odezwał się Paul ? Rozmawiałeś już może z Ezakenem?

- Nie, po prostu czekam, aż on się odezwie ? odrzekł Savaki ? Jak poprzednim razem się z nim kontaktowałem podczas pracy, przez ładnych parę enelitów musiałem słuchać jego narzekań o tym, jak go rozpraszam. Tylko Daerion miałby tyle cierpliwości, żeby znosić to po raz kolejny.

- No dobra, ale ile on ma zamiar jeszcze tam siedzieć? Znowu się spóźni z gotowaniem nuvere.

- Zawsze można powiedzieć Gastonowi, żeby się tym zajął ? stwierdził jaszczur ze złośliwym uśmiechem

- Wykluczone ? natychmiast zaoponował Brown ? Kiedy ostatni raz pozwoliliśmy mu się dobrać do garów, nawet wy, gadziny, ledwo to znieśliście.

- Więc jakoś to chyba przebolejesz, że Ezaken poda nuvere z opóźnieniem.

- Dobra, dobra ? Paul wzruszył ramionami ? Skoro ty nie chcesz z nim pogadać, ja to zrobię. I pal licho jego gadaninę. Gdzie masz komunikator?

- Jest tu ? odparł Savaki, wyciągając z kieszeni spodni małe urządzenie i podając je człowiekowi ? Aha, i jeszcze jedno. Paul?

- O co znowu chodzi? ? zapytał Brown ze zniecierpliwieniem, wybierając już zapisany w pamięci komunikatora kontakt z Ezakenem

- Jak już wrócimy, przejrzyj jeszcze te ładowarki. Możesz to zrobić po nuvere.

- Nie żartuj ? zaprotestował Paul ? Składujemy przecież te kontenery zboża na lądowisku dopiero za dwa dni.

- Właśnie. Mamy to zrobić już za dwa dni. A trzeciego będzie tam frachtowiec firmy.

- Przecież zdążymy, do licha ? Brown zapomniał na chwilę o połączeniu, jakiego miał zamiar dokonać, przekomarzając się z Savakim ? Czasami jesteś naprawdę upierdliwy, w porównaniu do ciebie Ezaken to?

Człowiek urwał, usłyszawszy sygnał, wydobywający się z trzymanego wciąż w dłoni komunikatora. Wyraźnie zaskoczony, uniósł urządzenie do głowy, przykładając je sobie tak, aby samo doń przyległo. Jednocześnie wcisnął guzik odbioru transmisji.

- Hej, Paul ? Savaki rozpoznał głos Gastona, drugiego z pracujących tu ludzi;

- Hej, Gaston ? odparł Brown ? Masz coś?

- Widzieliście to? ? zapytał rozmówca podniesionym głosem

- To, znaczy co?

- Na południowym zachodzie. Coś spadło z nieba, jak jakiś pi**rzony meteor.

Zaintrygowany Savaki zwolnił nieco, by móc się przyjrzeć niebu we wskazanym kierunku. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegł w oddali ledwo widoczną smugę, której jeden koniec sięgał horyzontu, a drugi niknął gdzieś w nieboskłonie.

- Nic nie widzieliśmy ? odrzekł Paul ? Co to mogło być, twoim zdaniem?

- Jeszcze to sprawdzę. Wybaczcie, jeżeli spóźnię się na nuvere, ale chyba wezmę skuter.

- Może to był ścigacz Ezakena? ? zasugerował Brown; Savaki pomyślał o tym z przerażeniem.

- Wątpię ? zaoponował Gaston uspokajającym tonem ? Miałby opuszczać satelitę meteo tak wcześnie? To nie w jego stylu.

- Więc kto to?

- Jak tam pojadę i sprawdzę, to się dowiesz. Nie czekajcie na mnie.

- Nie czekajcie na mnie ? powtórzył Paul, kiedy jego rozmówca już się rozłączył ? No żesz jasna cholera, przecież wiadomo, że i tak będziemy czekać.

- Z jakiej racji? ? Savaki wzruszył ramionami ? Najwyżej zje nuvere trochę później. Mnie bardziej martwi, co się tam rozbiło.

- Może faktycznie jakiś meteor ? zażartował Brown ? No dobra, chciałem gadać z Ezakenem.

Savaki przeczuwał, że zanim człowiek będzie miał możliwość dojścia do głosu, będzie musiał wcześniej wysłuchać kilkuenelitowej tyrady. Jego przypuszczenia szybko się zresztą potwierdziły ? gdy Paul połączył się już z technikiem, z komunikatora dało się usłyszeć znajomy głos, wymawiający potok złorzeczeń.

- Ile razy mam powtarzać, żeby nikt mi nie zawracał głowy? ? zawarczał Ezaken ? Czy wy macie pojęcie, jaka to delikatna konstrukcja?

- Ja też się cieszę, Ez ? zironizował Brown ? Jak to wygląda z tym satelitą meteo?

- Fatalnie ? prychnął Sorevianin ? Nic nowego. To chciałeś usłyszeć?

- Poniekąd ? odparł Paul zdawkowo ? Kiedy będziesz z powrotem?

- Kiedy skończę, w imię Saneora!

- Się wie. Słuchaj, nie widziałeś może czegoś tam na górze?

- Nie ? odwarknął Ezaken ? Dlaczego pytasz?

- Gaston rozmawiał ze mną przed chwilą, i mówił, że coś zauważył. Jakiś obiekt, chyba spadł na planetę z orbity. Pomyślałem więc, że może?

- Posłuchaj, niedomleczony ssaku ? przerwał jaszczur niecierpliwie ? Wiem, że wy wszyscy tam na dole mało rozumiecie, więc ci to wyjaśnię. Jak głupiemu, czyli w sam raz dla ciebie. Jestem teraz na orbicie planety. Chociaż to niska orbita, i tak siedzę w próżni. W której to próżni nie rozchodzą się dźwięki. Od kilkunastu alitów nie wyłażę z maszynowni satelity, który to satelita nie ma tam żadnych okien, bo trudno, żeby miał. Co w sumie oznacza, że absolutnie nic nie widzę, ani nie słyszę. A to z kolei oznacza, że nie miałem prawa zobaczyć czegoś na orbicie, choćby wam spadło na łby. Jasne?

- Jak słońce ? odrzekł Brown z ostentacyjnym spokojem, robiąc zbolałą minę, czym pobudził obserwującego go lewym okiem Savakiego do cichego chichotu

- To świetnie ? prychnął Ezaken ? Masz coś jeszcze, czy mam się ponownie pogrążyć w iluzorycznym skupieniu?

- Jakim? ? zapytał Paul z uśmiechem, kolejny raz pobudzając Savakiego do śmiechu

- Iluzo... ach, nieważne! Czego jeszcze chcesz?

- On w ogóle nie ma poczucia humoru ? szepnął Brown do kolegi, po czym ponownie odezwał się przez komunikator ? Co dzisiaj pichcisz, Ez?

- Davurę w pikantnym sosie ? odrzekł Sorevianin odrobinę bardziej opanowanym tonem, jakby myśl o posiłku nieco go uspokajała ? Na deser możecie sobie pakir zmieszać z revna?

Paul nagle skrzywił się boleśnie, gdy słowa Ezakena urwały się gwałtownie, zastąpione przez głośny szum. Savaki przestał się uśmiechać, gdy to usłyszał, i natychmiast poczuł niepokój. Człowiek najwyraźniej także stracił momentalnie nastrój do żartów, bo na jego twarzy malowało się wręcz przerażenie.

- Ez? ? zapytał z najwyższą obawą, a kiedy nie otrzymał odpowiedzi, zawołał po raz kolejny ? Ezaken! Co się stało?

Savaki zatrzymał żniwiarkę i skupił całą uwagę na Brownie i jego próbach ponownego porozumienia się z technikiem. Ten jednak nie odpowiadał, mimo że człowiek jeszcze kilkakrotnie nawoływał go po imieniu. Jaszczur zaczynał już przeczuwać najgorsze.

- Jestem? jestem ? odezwał się nareszcie Ezaken, co wprawiło Savakiego w częściową ulgę; częściową, bowiem głos Sorevianina był przepełniony lękiem ? Na łaskę Daeriona? jeśli tego nie przeżyję? jeśli tego nie przeżyję?

- Co się tam dzieje? ? dopytywał się Paul

- Ktoś do mnie strzela! ? zawołał Ezaken, z wyraźnym trudem starając się zapanować nad sobą ? Z tego satelity zaraz nic nie zostanie! Muszę stąd uciekać! Wracam tutaj na ści?

W tym momencie słowa jaszczura zagłuszyła kolejna kakofonia dźwięków i kontakt z nim urwał się na dobre. Przez chwilę Brown i Savaki trwali w bezruchu, jakby sparaliżowani. Sorevianin otrząsnął się pierwszy, wstając ze stanowiska kierowcy i odbierając człowiekowi komunikator.

- W imię Daeriona ? powiedział gorączkowo, podejmując jeszcze kilkakrotnie próby ponownego nawiązania łączności z Ezakenem, a gdy to zawiodło, łącząc się z Sekirą w budynku mieszkalnym ? Niech to nie będzie to, o czym myślę.

- Co się tam, kurna, stało? ? zawołał Paul, nie kryjąc przestrachu ? Co to było? Niby kto do niego strzelał?

- To akurat dość oczywiste ? odrzekł Savaki enigmatycznie; zignorował pytanie człowieka, usiłującego się dowiedzieć, co miał na myśli, i zwrócił się teraz do Sekiry, połączywszy z nią ? Sekira, skończyłaś już kontrolę systemu irygacyjnego?

- Prawie ? odrzekła Sorevianka, kwitując swoją odpowiedź westchnieniem ? Dlaczego pytasz? Potrzebujecie do czegoś dodatkowej pary rąk, że mnie odrywasz od?

- Mamy mało czasu ? przerwał Savaki ? Zostaw to na razie i zbierz wszystkie apteczki, jakie masz pod ręką. Mogą się okazać bardzo potrzebne, jak wróci tu Ezaken. Czy może raczej, jeśli tu wróci.

- Co się stało? ? zapytała Sekira, tym razem nie kryjąc niepokoju

- Powiedzmy, że żałuję, że zeszłaś kiedyś ze ścieżki Feomara.

- A to dlaczego?

- Bardzo by nam się teraz przydała.

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Poniżej zamieszczam trochę żart, trochę zapis rozgrywki w pewną strategie turową:

Pamiętnik chorążego armii Księstwa Kion z II wojny Hinsańskiej. (fragmenty)

1.02. 432 rok po ustanowieniu Imperium.

Chodzą słuchy o zbliżającej się wojnie. Ponoć mamy ruszyć na zachód, czego nie czyniliśmy od dwudziestu siedmiu lat. Pamiętna klęska pod Hins nauczyła nas siedzieć po swojej stronie Eufatu i dobrze pilnować granicy. Osobiście nie widzę żadnego powodu dla którego wojna miałaby wybuchnąć, orkowie zachowują się spokojnie i dawno ich nie widzieliśmy. Jeśli jednak wieści potwierdzą się, wtedy nasz pułk ruszy zapewne przodem. Tysiąc najlepiej w południowych prowincjach wyszkolonych oszczepników i tropicieli. Na pewno będziemy w szpicy.

Na razie jednak nic się nie dzieje. Może to tylko plotki? Ostatecznie życie w garnizonie nie jest zbyt urozmaicone.

8.02. 432 p.u.I.

Plotki zaczynają się potwierdzać. Ogłoszono stan gotowości. Żadnych przepustek i wyjść poza warownie. Żegnaj więc najsłodsza ? przynajmniej na jakiś czas.

10.02. 432 p.u.I.

Książę Retmer dokonał dziś przeglądu wojsk. Stał dumnie na trybunie w otoczeniu dworu i w towarzystwie przedstawiciela Gildii a my maszerowaliśmy przed nimi. Na mój rozum, jeśli ma być wojna to porywamy się z motyką na słońce. Mamy tylko cztery tysiące piechoty i setkę jeźdźców. Wystarczająco do obrony, stanowczo za mało na jakąkolwiek ofensywę. Ale nie moja głowa.

Armia przedstawia się kiepsko. Jako tako prezentują się tylko Łucznicy i my, oczywiście także książęca jazda. O pospolitym ruszeniu i włócznikach szkoda nawet gadać. Niedozbrojeni, brudni, zasikani i zdemoralizowani. Można mieć tylko nadzieję ze u Orków sprawy nie maja się lepiej.

Mamy zdobyć Kragnet i twierdzę Hins. 50 mil i bogowie raczą wiedzieć jakie siły przednami. Książę w swym przemówieniu zapewniał, ze Gildia zadba o nasze zaopatrzenie i posiłki. Wszystko jasne! Ci handlarze muszą mieć jakiś interes w tej wyprawie skoro chcą za nią płacić. Płacić! Dobre sobie ! To przecież my zapłacimy. Pierwszy nocleg w drodze nad Eufat.

11.02. 432 p.u.I.

Czekamy na wschodnim brzegu rzeki. Wydano zapasy żywności. Po drugiej stronie nic się nie dzieje. Żadnego ruchu.

12.02. 432 p.u.I.

Przeprawa odbyła się nad wyraz sprawnie. Cała armia już na zachodnim brzegu. Nie byliśmy tu od prawie trzydziestu lat. Jutro pewnie ruszymy dalej. Teraz spać.

13.02. 432 p.u.I. (rano)

Wymarsz! O piętnaście mil przed nami wioska Thribisza ? nasz pierwszy cel. Moi zwiadowcy mówią o znajdującym się w niej pułku goblinów. Są zajęci rabunkiem i nieprzygotowani na atak. Oby tak było, nim tam dotrzemy minie kilka godzin. Gildia w ostatniej chwili dokooptowała pułk pospolitego ruszenia. Są już w marszu o milę przed nami. Nie wyglądali najlepiej. Wszyscy zginą. Już czas.

13.02. 432 p.u.I.

No, nie wiem. Jeśli oni byli nieprzygotowani to ja jestem portową dziewką. Z wioski co prawda wiali aż się kurzyło, włócznicy i pospolitacy zadbali o to, my przecięliśmy im drogę odwrotu i nie wiem czy dwa tuziny uszło. Jednak od razu nadzialiśmy się na atak kolejnego pułku goblinów ukrytego w okolicznych sadach. Odparliśmy. Mamy setkę zabitych i rannych, oni pewnie kilka razy tyle. Wioska o dziwo zamieszkana jest przez ludzi. Odnoszą się do nas życzliwie. Powiedzieli nam, że w leżących kilka mil na północ ruinach gobliny od kilku nowiów coś zakopywały. Ruszyła tam książęca jazda. Na południe od nas zwiadowcy donoszą o orkach. Nie ma mowy, wiedzieli o ataku i czekali na nas! Są gotowi. Czyja to sprawka? Może kolejna intryga Gildii? Jak było do przewidzenia, nowo sformowani pospolitacy nie wytrzymali marszu i pogubili się po drodze. Na razie nie będzie z nich pożytku. Okolica, piękna, zielona i gdyby nie wojna, wręcz sielska.

14.02 432 p.u.I.

Uderzyliśmy wraz z Łucznikami na podejrzane ruiny. Broniące ich gobliny wycofały się pod naszym naporem do leżących na południu lasów. Stamtąd wieczorem zaatakowały Łuczników, którzy pomimo dużych strat utrzymali pozycje. Jutro zajmiemy te ruiny i przeszukamy. Nasze dzisiejsze straty to ledwie kilku ludzi. Gorzej było w okolicach Thribiszy, tam nasi wczorajsi przeciwnicy wzmocnieni posiłkami stawili zacięty opór pospolitemu ruszeniu. Jazda Księcia w tym czasie zaatakowała na trakcie do Kragnet pułk orków i zmusiła do cofnięcia się pod mury miasta. Coraz bardziej obawiam się o powodzenie kampanii. Jest nas po prostu zbyt mało. Mamy dwa kierunki natarcia (ruiny i Kragnet) a sił ledwo starczyłoby na jeden. Może Gildia obmyśli jakieś posiłki?

15.02 432 p.u.I

W ruinach znaleźliśmy trochę jakiejś starożytnej broni. Kazałem odesłać ją Księciu. Ponoć był z niej bardzo zadowolony. Przez resztę dnia ścigaliśmy w lesie gobliny zabijając wielu. Resztki wpadły wprost na pospolitaków, którzy dokończyli dzieła. Odnalazł się dziś ich drugi oddział, ten który zagubił się zaraz pierwszego dnia. Rozproszeni zdołali zebrać się na południe od Kragnet. Tymczasem nasi włócznicy wyparli z niego słabą załogę goblinów a jezdni księcia tuż pod samymi murami wycięli resztę orków. Jutro zajmiemy miasto a doga na Hins stanie otworem. Podobno zamieszkujący wcale licznie tę prowincje ludzie gotowi są do nas dołączyć, ale nie wiem czy to prawda. Od Gildii na razie żadnego wsparcia.

16.02. p.u.I

O świcie weszliśmy do Kragnet. Miasto wyglądało jak wymarłe, nikogo, nawet psa, na ulicach. Tu i ówdzie ślady wczorajszej walki. W pobliżu zachodniej bramy natknęliśmy się na ocalałych goblinów i zmusiliśmy do ucieczki na równiny gdzie zajęli się nimi Łucznicy. Tymczasem od położonej między Kragnet a Hins wioski Garlbas nadeszły orki i zdołały zaskoczyć włóczników. Bitwa ucichła dopiero wraz z nastaniem nocy, jutro pewnie do niej dołączymy. Sama wioska płonie, zapewne zamieszkujący ją ludzie wykazywali zbyt wiele sympatii do nas. Natomiast panowie pospolici poczynają sobie coraz piękniej. Najpierw się zgubili, potem dwa dni zbierali a dziś zamiast wspomóc nas w walce złupili jakąś wieś. Radzą sobie na tej wojnie znakomicie a ja głupi się o nich martwiłem. Miejscowi sformowali ochotniczy pułk i zameldowali się pod nasze rozkazy. Nie przedstawiają jako wojsko zbyt dużej wartości ale znają okolice i szczerze nienawidzą swych ciemiężców. Tak więc pierwszy cel kampanii osiągnięty. Kragnet zdobyte, straty o dziwo niewielkie. Do Hins pozostało jakieś dwadzieścia mil a po drodze Garlbas i rzeczka Ruank. Jeśli dobrze pójdzie i orkowie nie stawią większego niż dotychczas oporu, to za trzy, cztery dni będziemy świętować zwycięstwo.

17.02.432 p.u.I.

Garlbas w naszych rękach! Tak jak przypuszczałem, skierowano nas do bitwy z zadaniem zajścia orków z flanki. Na niczego się nie spodziewających wrogów spadł deszcz naszych oszczepów, potem nastapił atak włóczników i było po wszystkim. Straty minimalne. W tym czasie Książę Retmer ze swoją jazdą zajął wieś i dociął niedobitków. Przed nami bagnista Ruanka i most na niej a za nim Hins. Jesteśmy już bardzo blisko celu! Wieczorem gobliny zaatakowały na przedmościu. Zasypały włóczników gradem strzał i usiłowały wypchnąć ich z zajętej pozycji. Krwawe, sądząc po znoszonych na tyły rannych, walki, trwały do nocy. Myślę że Książę nie da nam wytchnienia i rano całą siłą będziemy forsować rzekę. To może być decydujący dzień.

18.02. 432 p.u.I. (wieczór)

Straszliwa, całodniowa bitwa nad Ruanką. Dostaliśmy się pod silny ostrzał goblinich łuczników, mimo to nie ustąpiliśmy z pola walcząc zacięcie z ich pieszym pułkiem. Dzielnie wspomagali nas włócznicy i ukryci w nadbrzeżnych zaroślach Łucznicy. Gobliny ani jednak myślały się cofać i twardo trzymały zachodni brzeg. Wreszcie do szarży ruszyła jazda z Ksieciem Retmerem na czele. Zdołała zmusić gobliny do ucieczki ale nie rozbiła ich. Gdy piszę te słowa w ciemnościach nocy słychać odgłosy prowadzonego pościgu.

18.02. 432 p.u.I.

Klęska! Książę Retmer zabity! Nasza jazda wpadła w zasadzkę nad brzegami Ruanki. Czułem że pościg po nocy może się źle skończyć. Cała armia ucieka w kierunku naszej granicy. Panika i chaos. Byle do Eufatu, nikt nie panuje nad wojskiem.

20.02.432 p.u.I.

Już niedaleko, nikt nas nie ściga, Może dotrzemy żywi do domu.

25.02. 432 p.u.I.

Z powrotem w garnizonie. Już po wszystkim. Hins znów okazało się dla nas klęską. Nasz pułk stracił dwustu ludzi, ogólne straty to pewnie ponad półtora tysiąca zabitych, rannych i zaginionych. Jednak największa strata to Książę Retmer. Brandon, jego brat jest gnuśny i zepsuty, ponadto po uszy zadłużony w Gildii. Mogą nadejść ciężkie czasy dla Księstwa. Nie wiemy jak dalej zachowają się orkowie, Gildia milczy, choć zapewne to ona była motorem całej awantury. Na razie trzeba odpocząć. Co będzie ? zobaczymy.

Na tym kończą się zapiski.

Edytowano przez taltybios
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moja twórczość, właściwie legenda miejska, moja praca wygrała w konkursie. Jednakże odniosłem przykre wrażenie, że oprócz mnie nikt w tej kategorii nie startował :( Ale dajmy temu spokój:

Życie za śmierć

Las. Jak każdy inny. W pobliżu małego miasteczka, z dala od zgiełku dzisiejszej cywilizacji. Ta ludzka osada to mała wieś, pięć rodzin z kilkorgiem dzieci. I mały kościółek. Jak na dzisiejsze czasy, miejsce prawie idealne. Lecz każda utopia ma swoją ciemną stronę, nawet, jeśli nie jest ona dosłowna. W lesie, który był w pobliżu miasteczka, było pewne miejsce, do którego nie docierał świergot ptaków, gdzie nie szumiały drzewa, mimo wiatru, a słońce zdawało się blaknąć mimo rzadszej korony drzew. Miejscem, w którym można było odczuć to najbardziej, było małe oczko wodne, pozbawione kwiatów lilii wodnych. Myśliwi, którzy czasem tam zaglądali, opowiadali historie o zwierzętach, które siedziały obok siebie, ale nie polowały. Były to zające, lisy, orły i czasem wilki. Zdawały się czegoś słuchać. Czegoś, czego człowiek nie mógł lub nie chciał dostrzec. Dzieciom nie wolno było zapuszczać się tam samotnie, zwłaszcza w nocy. Kilka razy, podczas pełni księżyca, dało się słyszeć z lasu delikatny szum i dziwny melodyjny gwizd, ni to wiatru, ni ptaka. Gwizd, którego nigdzie indziej nie można było usłyszeć. I nigdy nie rozbrzmiewał o innych porach, niż w czasie, w którym księżyc widać w całej okazałości. Mimo tych dziwnych zdarzeń, życie toczyło się normalnie. Aż do pewnego sobotniego poranka. Tego dnia mieszkańców obudził rozpaczliwy skowyt psa. Ponieważ było to mała odskocznia od monotonnej rzeczywistości, ludzie się zbiegli pod jeden z domów. Zobaczyli tam małego pieska, nieżywego już, z podciętym gardłem. Obok niego stał Starzec z nożem w ręku. Ludzie spojrzeli po sobie, wymienili kilka uwag i rozeszli się do domów. W tym miasteczku często zabijało się zwierzęta, ale dla skór, mięsa lub tłuszczu. Lecz nie dla samego zabicia. Starzec sprzątnął ciało zwierzęcia i poszedł do swojego domu. Jednak coś uległo zmianie. Od strony lasu dochodziły dziwne skowyty, złowrogie szumy, które do złudzenia przypominały szepty. Dzień kończył się powoli krwistym zachodem słońca. Starzec miał dziś ochotę pójść do lasu, sfotografować zwierzęta podczas ich dziwnych posiedzeń. Więc około północy wziął aparat, latarkę i pistolet, na wszelki wypadek. Dojście do celu zajęło mu około dwudziestu minut. Podczas drogi towarzyszył mu złowieszczy szelest. Starzec się nie przejmował, wiele razy tak było, podczas jego wycieczek do lasu. Dotarł na miejsce, zobaczył, że wokół oczka siedzi kilka lisów, zając i orzeł. Starzec przygotował aparat, przygotował się do zdjęcia i... zobaczył tylko błysk kłów, i poczuł ciepły oddech na swoim gardle. Nim się zorientował, o co chodzi, tajemnicza bestia przegryzła mu krtań, łamiąc kark. W agonii, Starzec zobaczył lisy, które podchodzą do niego, wlepiając błyszczące ślepia w coś, co stało ponad nim. Chwilę potem, wszystko poczerniało i umilkło. Niedzielnego poranka zaniepokojona żona wezwała policję. Godzinę potem otrzymała informację, że jej męża znaleziono martwego. W pobliżu oczka. Ale to było coś dziwnego. Ciało miało tylko przegryzioną krtań, ale nie miało śladów ugryzień przez lisy. A na wysokości serca miało wyryty w ciele napis "Życie za śmierć". Zabrano aparat do badań, czy udało się zrobić zdjęcie napastnika. Tego samego dnia, o północy, skończyła się msza żałobna. W czasie pełni. Mieszkańcy miasteczka wyszli z kościoła, i stanęli jak wryci. Oto ich oczom ukazał się zabity poprzedniego poranka pies, o błyszczących niebieskich oczach, świetlisto srebrnej sierści, ale szybko znikł im z oczu. Jakby się rozpłynął. Nazajutrz, główny komendant policji oświadczył, że Starca zabił najpewniej wilk. Na dowód pokazał zdjęcia. Ale mieszkańcy nie wierzyli w taką wersję. Po tygodniu, wśród nich zagościła legenda o leśnym mścicielu, który uzdrawia i wskrzesza zwierzęta domowe za cenę, jaką jest życie ich oprawców i morderców.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Znowu wracam do Prozy, po naprawdę długiej nieobecności.

Moje pierwsze spostrzeżenie - trochę tu się zrobiła "wiocha". Jaki sens ma "Proza", temat kiedyś niezwykle zacny, kiedy praktycznie nikt nie komentuje opowiadań zamieszczanych przez innych? Opowiadań zamieszczanych w ilościach hurtowych! Sam świetnie wiem, że taki brak opinii nie tylko nic nie daje, ale też zniechęca.

Apel do wszystkich, którzy czasem w Prozie goszczą - niech jedyną Waszą czynnością, którą w tym temacie wykonujecie nie będzie zapodanie linka/wklejenie opowiadania... Zadajcie sobie też trud przeczytania dzieł innych, napisania, co o nich sądzicie a wtedy bardzo możliwe, że i te Wasze zostaną skomentowane.

Żeby nie robić swoistego, ale jednak, offtopa, napiszę przy okazji coś o dziele TimeX'a, i dodam coś od siebie (dla starych wymiataczy w Prozie - pamiętacie jeszcze Bylona...? Tak, tego Bylona).

@TimeX - cóż, przeczytałem Twoje opowiadanie, i niestety muszę szczerze przyznać, żę znalazłem w nim ogrom błędów, a - co więcej - nie do końca zrozumiałem jego sens. Wspomnianych przed chwilą wytykać pojedynczo nie będę, ale szczególnie w oczy rzuciły mi się kropki, tzn. ich zdecydowanie za duża ilość (zdania powinny być dłuższe), a także błędy składniowe, na szczęście w ilościach nie-za-dużych.

Sam pomysł wydaje się być ciekawy, jednak... wykonanie - już niezbyt. O ile nie można powiedzieć o Twoim opowiadaniu, że jest słabe, to na pewno nie można też uznać go za jakieś wyjątkowe. Jak na poziom nieprofesjonalny - zwykły przeciętniak, do tego zdecydowanie za krótki i niezrozumiały w 100%. Jak na poziom światowy (w nim "rywalizujesz" ze światowymi pisarzami, jak Neil Gaiman czy Andrzej Sapkowski), w którym zazwyczaj oceniam - 2,5/10. Dość słabo, choć w miarę znośnie. I - niestety - nic więcej.

Dla tych, którzy wytrwali, druga część posta. Bardzo długo nie kontynuowane moje flagowe opowiadanie dzisiaj doczeka się poprawki. I to takiej solidnej, wszak zmiana polonistki mnie uczącej pozwoliła mi na dość znaczne powiększenie wiedzy o języku, dzięki czemu mogłem zauważyć, jak wiele błędów nadal znajduje się w mojej opowiastce. Ponadto planuję zmienić kilka danych i dodać jedno zdanie mówiące nam coś więcej o wyglądzie Lorda Bylona...

Może i przygody nie będą kontynuowane, a nawet - cofną się (stwierdziłem, że ostatni fragment, ten w karczmie, dla pamiętających opowiadanie, jest na poziomie zbyt niskim, by miał jakikolwiek sens, więc wykasowałem go) - ale naprawdę duża ilość poprawek, a także wiele zmodyfikowanych, lub nawet całkowicie zmienionych zdań (szczególnie w dialogach), tak, aby oddać poprawnie charakter bohaterów lub ton wypowiedzi, zasłusują na ponowne poświęcenie opowiadaniu uwagi i przeczytanie go. Wersja 0.56c już niebawem, powinna zostać zamieszczona jeszcze dzisiaj, a ja zapraszam do czekania na nią już teraz!

Pozdrawiam,

Bylon

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Piszę od 1,5 roku. Ostatnio nie mam czasu ale coś naskrobałem Teraz tworze kryminał fantasy i zamieszczam pierwszy fragment. Całość nazywa się Żegnaj Słowiku.

- Joshua C. Fern- rozległ się kobiecy głos, przerywając głuchą ciszę wokół mnie.

Uniosłem zmęczony wzrok. Znajdowałem się w słaba oświetlonym, długim korytarzu Otaczały mnie brudne, zielone ściany wzdłuż, których były ustawione ławki. Oprócz mnie w samym kącie siedział starszy jegomość, czytający gazetę. Powoli wstałem, i chwiejnie skierowałem ku młodej blondynce, stojącej w otwartych drzwiach.

- Witaj Jo. ? ustąpiła mi wejścia. Nie patrzyłem na nią, tylko na przeciwległe drzwi, na których wisiała tabliczka. Zmrużyłem oczy, próbując dostrzec co było na niej napisane. Litery układały się w doskonale mi znane nazwisko. Fischer. Sekretarka widocznie dostrzegła moje tępe spojrzenie, bo tylko do mnie szepnęła.

- Powodzenia.- W odpowiedzi kiwnąłem tylko głową. Pokonałem kilka ostatnich kroków dzielących mnie od gabinetu Fishera i wszedłem do paszczy lwa. Gabinet mojego przełożonego był taki, jak przedstawiano pomieszczenia, w których odbywały się przesłuchania. Dwa krzesła i stolik, z tego samego, taniego kompletu. Na brudnym blacie widniały ślady po papierosach. Przenikliwa biel rozchodząca się we wszystkich kierunkach. Za stołem siedział Fisher. Bluesman, tak można było go określić w jednym słowie. Czarna twarz, skrzywiona w grymasie, imitującym uśmiech. Siwiejące włosy, zawsze idealnie ułożone. I te okulary, za których nie było widać przeszywającego cię wzroku. Jak zawsze był ubrany w garnitur. Nie dał po sobie poznać, że mnie zauważył, tylko dalej bawił się trzymaną w ręce, wysłużoną harmonijką. Nigdy nie słyszałem, aby na niej grał, ale to ona dopełniała obrazu człowieka nienawidzącego swej pracy i wyładowującego zbierane emocje na swoich pracownikach, w tym na mnie. Jego sekretarka miał rzecz jasna lepiej, za cotygodniowe rozchylanie nóg miała pewną pracę. Usiadłem naprzeciwko, a harmonijka z brzękiem wylądowała na stole.

- Jo, przyjacielu, nie jest najlepiej. Ani z twoim wyglądem, ani z wszystkim dokoła- oznajmił swoim głębokim głosem Fisher. To i ja wiedziałem. Nie goliłem się już tydzień, a może dwa. Ubiór też nie był pierwszej świeżości. A co do reszty? Z niepokojem oczekiwałem jak dalej potoczy się rozmowa.

-Sprawa o kryptonimie ?Słowik? potoczyła się zgodnie z najgorszym scenariuszem, którego nawet nie braliśmy pod uwagę, a tu nie byłeś uprzejmy nawet nas poinformować o postępach. A zaufanie to postawa w naszej pracy.- rzekł smutnym tonem niespełniony bluesman.- Oczywiście nie ominą cię konsekwencje, Oswald też by był brany pod uwagę, gdyby nie to, że jest martwy.- Ścisnęło mnie w gardle na wspomnienie o moim byłym partnerze. Jeszcze miesiąc temu nie spodziewałbym się po mnie takiej reakcji. Ale pobudzone sumienie zmienia człowieka.

-Dlatego też zaprosiłem cię na szczerą rozmowę- ciągnął Fisher.- Chcę usłyszeć wszystko z twoich ust. Sięgnął za pazuchę i wyjął czerwone opakowanie papierosów. Poczęstował mnie jednym. Gdy końcówka zajarzyła się na pomarańczowo, poczułem miłe drapanie w gardle. Zaciągnąłem się mocniej, a dym uderzył w płuca. Wypuściłem kłębek dymu , który leniwe uniósł się ku górze, by po chwili zniknąć

-?Słowik?- mruknąłem obserwując swoje zaniedbane odbicie w czarnych szkłach Fishera.- To było jakoś rok temu, chyba nawet ponad. Dotarliśmy do jednej z nich. Zaczęliśmy ją obserwować. Jej zwyczaje, miejsce zamieszkania, praca, wszystko co mogło być przydatne. W końcu zdecydowaliśmy wspólnie z Oswaldem aby zrobić następny krok, czyli nawiązać kontakt z podejrzaną i powoli stać się częścią jej życia. Wybór padł na Oswalda, ponieważ miał więcej uroku osobistego- wyjaśniłem, a moje myśli już wędrowały do gmachu biblioteki miejskiej, tego przeklętego listopadowego popołudnia.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"Powoli wstałem, i chwiejnie skierowałem ku młodej blondynce, stojącej w otwartych drzwiach. "- przed 'i' raczej nie powinno być przecinka oraz brakuje "się" lub "swe kroki" czy czegoś w tym stylu,

"Zmrużyłem oczy, próbując dostrzec[,] co było na niej napisane. Litery układały się w doskonale mi znane nazwisko. Fischer."- przed Fisher lepiej postawić ":" lub "-", tak myślę,

"Sekretarka widocznie dostrzegła moje tępe spojrzenie, bo tylko [do mnie] szepnęła."- to jest zbędne, unikniesz powtórzenia,

"Na brudnym blacie widniały ślady po papierosach. Przenikliwa biel rozchodząca się we wszystkich kierunkach"- brudny blat i przenikliwa biel. Od czego ta biel, bo nie czaję,

"Czarna twarz, skrzywiona w grymasie, imitującym uśmiech"- przecinki tu są zbędne, jak dla mnie, ale nie jestem pewny,

"Siwiejące włosy, zawsze idealnie ułożone."- tu też,

"I te okulary, z[z]a których"- literówka,

" Czarna twarz, skrzywiona w grymasie, imitującym uśmiech. Siwiejące włosy, zawsze idealnie ułożone. I te okulary, za których nie było widać przeszywającego cię wzroku. Jak zawsze był ubrany w garnitur."- jest zasada od ogółu do szczegóły, wydaje mi się, że bohater najpierw by dostrzegł garnitur, a dopiero potem inne szczegóły,

" trzymaną w ręce, wysłużoną harmonijką. "- niepotrzebny przecinek,

" a tu nie byłeś uprzejmy nawet"- ty,

Przydałyby się jakieś synonimy "pracy",

"spodziewałbym się po mnie takiej reakcji."- po sobie, chyba lepiej brzmi,

"Gdy końcówka zajarzyła się na pomarańczowo"- "na" można sobie podarować,

"a dym uderzył w płuca. Wypuściłem kłębek dymu"- dymdyrymdymdym,

"eniwe uniósł się ku górze"- tu chyba pleonazm mamy, bo unosić się tylko w górę można, jeśli się nie mylę,

"wspólnie z Oswaldem[,] aby zrobić następny krok",

Strasznie krótki fragment, z którego nic nie wynika,a błędów trochę znalazłem. Oczywiście nie jestem znawcą, więc mogę się mylić ;)

Pozdrawiam ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Znowu wracam do Prozy, po naprawdę długiej nieobecności.

Moje pierwsze spostrzeżenie - trochę tu się zrobiła "wiocha". Jaki sens ma "Proza", temat kiedyś niezwykle zacny, kiedy praktycznie nikt nie komentuje opowiadań zamieszczanych przez innych? Opowiadań zamieszczanych w ilościach hurtowych! Sam świetnie wiem, że taki brak opinii nie tylko nic nie daje, ale też zniechęca.

Apel do wszystkich, którzy czasem w Prozie goszczą - niech jedyną Waszą czynnością, którą w tym temacie wykonujecie nie będzie zapodanie linka/wklejenie opowiadania... Zadajcie sobie też trud przeczytania dzieł innych, napisania, co o nich sądzicie a wtedy bardzo możliwe, że i te Wasze zostaną skomentowane.

Co powinienem rzec... sam wklejałem dwa fragmenty, ale niczyich nie komentowałem (moich też nikt nie skomentował - rzekłbyś, mam za swoje :chytry: ). Tyle że ja jako krytyk(ant) jestem... no, dość ostry. Czepiam się od razu najmniejszych potknięć, szczędzę pochwał, za to lubię się wyzłośliwiać. W słowach też nie przebieram.

Zatem... no, nie wiem, czy ktoś z analizy w moim wykonaniu byłby zadowolony.

Aczkolwiek - może w akcie zemsty postarałby się o odpowiednio wnikliwe przeczytanie moich wypocin, żeby też jak najwięcej się poprzyczepiać.

Dla tych, którzy wytrwali, druga część posta. Bardzo długo nie kontynuowane moje flagowe opowiadanie dzisiaj doczeka się poprawki

Hm, a zgodziłbyś się coś skrobnąć o moich tekstach, gdybym ja skrobnął coś o twoich?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witajcie ponownie!

Jakiś czas temu napisałem kolejne opowiadanie, tym razem spoza cyklu półelfiego który kiedyś tu wrzucałem. Miło by było gdyby znalazł się ktoś kto je oceni, ponieważ nie wiem, czy jest sens ciągnąć temat. Opowiadanie nazywa się Łowcy Snów i opowiada o przygodach Dariena, człowieka zajmującego się łapaniem najpotężniejszych snów i sprzedawaniem ich czarodziejom. Daję linka do strony Fantastyki, ponieważ tu nie zmieściło się w poście. Zapraszam do czytania i komentowania.

Łowcy snów - Klik!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@up- Trochę się nudziłem, więc zajrzałem do tego tematu i przy okazji przeczytałem Twoje opowiadanie. Dość podobnie je oceniam jak Yelonek (prawie te same spostrzeżenia i odczucia), więc raczej nie mam zbyt wiele do dodania. Lekkie i przyjemne, może odrobinę dziecinne (szczególnie ten kawałek o chodzeniu był dla mnie pewnym zgrzytem), trochę drobnych błędów. Ogólnie jednak mi się podobało i z pewnością nie było nudne (sam fakt, iż całe opowiadanie przeczytałem o tym świadczy).

P.S. Najbardziej podobał mi się fragment o amatorskiej lobotomii; znam jednak pewną bardzo dobrą klinikę, gdzie ten zabieg wykonuje się wyjątkowo profesjonalnie (kto czyta topic "Sens życia" ten będzie wiedział o co chodzi). :D

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A ja ostatnio wygrałem konkurs Witolda Gombrowicza. Opowiadanko na mojej stronce http://www.adamsmigielski.pl/ (dziennik z powstania łóżkowego)

Chciałbym poznać jakiekolwiek opinie przeciętnych czytelników/osób się tym zajmujących. Pozdrawiam.

Jak komukolwiek nie chce się kliknąć to: (Jednak nie polecam bo tu wcina akapity etc)

Dziennik z powstania łóżkowego

[sic!]

5:30. Pętla. Kilku wisielców zostało wyrzuconych przez kierowcę autobusu. Odór po zwłokach z niedawno zakończonej dyskoteki nasiąkł w gąbkę z siedzeń. Mimo to postanowiłem oprzeć się o jeden z zagłówków. Narysowałem palcem na zamarzniętej szybie dwie kropki, prostą pionową linię, a na koniec poziomą, lekką wygiętą, mimo że geometria nie jest moją mocną stroną powstał witraż wyglądający mniej więcej tak :-). Przyłożyłem źrenice do oczodołów nad fałszywym uśmiechem. Przemknęły wschody bloków z osiedli i zachody neonów wokół nocnych barów. Miejska dżungla jakby obudzona. Kameleony zamknięte w sygnalizatorach dostały szału, zielone, żółte, czerwone, zielone, żółte, czerwone - reggae pełną parą. Przed zgrają gadów zebry zmartwychwstają między przechodniami. Banki jeszcze pozamykane, mimo to goryle w garniturach patrolują okoliczny teren.

Ledwo odkleiłem brwi od lepiącej się szyby. Tak łatwopalny przypalam papierosa i rozciągnąłem kości między fotelami. Do autobusu wbiegła dziewczyna ubrana na czarno. Przeszła obok. Szale otulające nasze gardła splotły ze sobą postrzępione języki jak węże podczas godów. Zasyczałem pod nosem, że tak naprawdę kocham nie tylko suki zaparkowane przed komisariatem ulepionym z glin. Całe szczęście, że tego nie usłyszała. Wypełzła na najbliższym przystanku, zostawiając po sobie skórę z naszywkami Nirvany. Bez zastanowienia złapałem płaszcz i wybiegłem za nią. Szpilki przede mną skreczowały o chodnik, a ptaki w akcie depresji wydawały z siebie dołujące sample. Z słuchawkami na uszach nie usłyszała wołania. Nagle dźwięki ucichły z winylową płytą zatrzymana na skrzyżowaniu przez MC. Zjawiła się tutaj nie w porę, wiatr zdmuchnął światła z lamp samochodu jak świeczki z tortu. Nigdy więcej Marilyn Monroe nie zaśpiewa jej happy birthday. Gdy podszedłem zobaczyłem krew, ale taką prawdziwą, nie keczup. Była wtulona w rozbitą szybę resoraka, zupełnie jakby usnęła, wokół tylko muzyka i słabnące bity serca, umarła ukołysana na miękkiej poduszce powietrznej. Chcąc uniknąć problemów uciekłem w stronę mieszkania, chowając głęboko w plecaku jej skórę. Mijałem w tłumie porąbanych ludzi, serpentynach ulic oraz confetti gasnących po kolei przydrożnych lamp. Minąłem.

Poranek w dolinie muminków

9:40. Buka wystraszona alarmem budzika znikła za zaspami malibu, a może po prostu czmychnęła przez parapet zasypany śniegiem. Sierściuch zostawił po sobie jedynie przeciąg, kaca oraz przerażającą pustkę pod poduszką. I jak w martioszce nie mam pojęcia, ile jeszcze niej może we mnie siedzieć i straszyć prześcieradłem udającym ducha. Bałem się wstać na samą myśl o kosmatych pająkach wyłażących z sieci razem z newsami na portalach internetowych. Postanowiłem jednak zmienić pozycję z leżącej na stojącą. Strzepałem kurz z kołdry i powstałem z sarkofagu. Siku. Następnie kuchnia, szybki rzut okiem na grypsy i hieroglify przypięte na magnes do lodówki. Otwieram. Wyciągam dłoń po mleko - jedyna rzecz, która nie potrafi jeszcze tutaj chodzić i nie zabija odorem. Przyzwyczaiłem się do przegranych na kuchennej szachownicy. Próbuję szarad tabletek, jednak wiem, że nie króluję i nie wierzę w siebie. Zupełnie jak te durne króliki z reklamy baterii lub ten palant ze stumilowego lasu, który udaje, że ma bez liku krewnych i znajomych. Z niezdarstwa zahaczyłem o szklankę, zalałem ceratę i podłogę. Pewnie kot rano uciekał gdzieś przez tą drogę mleczną. Właściwie nie potrafię mieć mu tego za złe. Oboje jesteśmy włóczykijami i przynosimy sobie jedynie pecha. Wzeszło słońce. Zakładam klapki i chowam się w ich kondukcie, prosto do łóżka.

Arytmia

13:50. Dzień z góry skazany na porażkę. Wycieczka do marketu. Jak Lord Vader z glanami na nogach otworzyłem drzwi mocami Jedi. Nigdy nie dam sobie wmówić tych bredni o fotokomórce i automatycznym otwieraniu. Podszedłem do stoiska DVD z horrorami, gdzie przypadkiem wystraszyłem Hitchcocka, o mało co staruszek nie dostał zawału. Przy słodyczach wypuściłem z paczek na wolność żelowe misie, by pogryzły w akcie zemsty dzieci za stracone, młodzieńcze lata. Pięć minut później schowany za regałem rzuciłem w warzywa popcornowy granat rozpryskowy, krzycząc jak smerf zgrywus - niespodzianka! Booom! Podniecony nie mogłem odróżnić papryki od pulsującego serca, mózgu od resztek kalafiora rozbryzganego na podłodze. Zza rogu wybiegli ochroniarze. Bez zastanowienia uciekałem byle gdzie. Potrąciłem hostessę, ale pomogłem wstać dziewczynie jak dżentelmen, nie przejąłem się nawet jej atakiem padaczki. Skorzystałem z okazji, spytałem czy zatańczymy. Odzewu brak. Wycieńczony wygibasami wsiadłem w wózek i do kasy, po drodze minąłem watahę pogujących mopów oraz kotsiarkę skracającą o głowę wszystko, co czarne i przebiega drogę. Traumatyczne przeżycie. Odpocząłem chwilę w dziale AGD, dla haju wciągnąłem ze znajomym odkurzaczem po kresce mąki i oranżady. Nerwowo po śliskiej posadzce z dłonią w kieszeni wykonywałem onaniczne ruchy. Ulga. Znalazłem listę. Nieczytelna, więc z zakupów nici. Niespodziewanie zastałem kolejkę do bramki dla klientów opuszczających sklep bez zakupów. Pięć minut, dziesięć, pół godziny. Zacząłem modlić się, aby helikopter spadł mi na głowę lub chociaż sufit z impetem przywitał podłogę, ubijając lastryko jak tłuczek karbujący skórę sąsiadki. Obok kolejka do kasy, zerknąłem. Torby, torby pełne zakupów. Dziury z sera - bezcenne. Biegunka po przeterminowanym piwie bez wątpienia - bezcenna. Rzeź węża wijącego się przede mną od niemal godziny - warta własnej ceny. Czułem każdy z podrobów, krwistą wątrobę od mamy dla zdrowo wyżywionych dzieci. Nawet oddech astmatyków kaszlących w kark z coraz mniejszą natarczywością. Klient nasz Pan. W myślach zabijam wszystkich. Krwiobieg. Ostatnich pozostałych przy życiu powiesiłem za sznurówki na wiatraku. Niech wiszą kołysani przeciągiem i podziwiają moje odbicie. Pragnąłem zbliżyć się do pierwszej napotkanej piersi i spytać ?Mamo możemy stąd iść??

Mono

21:00. Na dworze czarne klimaty. Beatbox drzew, jakaś rapująca sowa, gangsterskie porachunki kotów. Po drugiej stronie pajęcze cienie przemykające po klawiaturze, nie potrafię nic sensownego ułożyć z liter jak w scrabble. Namalowałem paznokciem na ścianie gwiazdozbiory z rozbryzganych komarów. Prawie przysnąłem, walcząc z powiekami by nie połamały zapałek. Po trzech zastrzykach kawy, strach miał mniejsze oczy. Usiadłem w fotelu, przysłuchując się barytonowym gwizdom komina. Zapaliłem z nim. Wachlarze dymu wypełniały nasze głuche wnętrza. Nie było w pobliżu popielnicy, więc otworzyłem okno i przygasiłem peta, wypalając krater na księżycu. Nienawidzę ciszy. Przyłożyłem więc igłę adaptera do płyty. Szlafrok tańczył między narożnikami dużego pokoju jak Muhammad Ali unikający nokautujących ciosów. Zaniepokojony skrzypieniem wszedłem na strych. Żarówka z manią wielkości niczym Zeus szastała błyskawicami w królestwie za siedmioma warstwami kurzu. Widocznie musiał niedawno się tutaj zakończyć casting na jedną z tysiąca baśni. Plastikowa lala siedzi nachylona nad pudełkiem po butach, gdzie spoczywa jej pluszowy Romeo. Głaszcze szwy na pysku pamiętające o wojnach domowych, których już nie cofnie nawet za pomocą walkmana. Bajka bez szans na rozbudzający pocałunek i dotrzymaną obietnicę o miłości, aż do usranej śmierci, tchnienia iskier z popielnika, do ostatniej chatki z masła.

Nominacja

22:25. Powracam do krainy deszczowców. Deszcz wbijał się w skórę jak igły podczas akupunktury. Płomienie zapalniczek jak świetliki znikały w kałużach latarni, a tętno i mgła samochodów przyprawiały o szybsze bicie serca. Wokół tylko lunatycy, zboczeńcy i taksówkarze - sejsmografy na powiekach, nocne zmazy i spocone dłonie tulące kierownicę. Wszyscy jakby w jakiejś zmowie. Żurawie odleciały w zgrzycie z placu budowy. Z parasolem na ramieniu jak z karabinem. Perwersyjnie szyję wzrokiem garnitury do trumien mijającym mnie przechodniom. Słyszałem nawet muchy zaciśnięte na gardłach oraz tipsy dobijające się z drugiej strony desek. Dosyć. Wróciłem do mieszkania, by świętować.

Siadając do stołu przestałem wierzyć w przesądy, zdmuchując już za dużo zniczy z tortu. Mianowałem się na Salomona i nalewałem z pustego śpiewając pod nosem - sto lat skurwysynie. W amoku wywaliłem z szafy skarpety i krawaty na znak protestu przeciw faktom dokonanym i prognozom pogody. Podziękowałem chociaż chipsom, że jako jedyne przyszły na urodziny i kiszonym ogórkom za odejście od zasad, animal planet za zdefiniowanie człowieka jako zwierzę i przede wszystkim desce klozetowej za wierność. Red bull miał dodać skrzydeł. Wypłukał jedynie żołądek. Przy trzecim toaście wyleczyłem służbę zdrowia z białych kitlów i koślawego pisma. Sam nawet się zbawiłem i zaszedłem w ciążę, by ostatecznie łaskawie pocierpieć, wychodząc do ubikacji między prezentami. O północy wyprosiłem ostatniego gościa. Mieszkanie pozostało puste na noc. Jak ja.

Edytowano przez Kasahara
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie jestem człowiekiem poprawnym politycznie.

Nie znaczy to, że zaraz cham :)

Oto dwie propozycje, jedna już dość stara, bo z 2008 roku, druga

jeszcze w fazie powstawania. Enjoy :)

//Dodam jedynie, że ew. wulgarne słownictwo występuje jedynie w charakterze stylistycznym, nie ma na celu nikogo urazić w żaden możliwy sposób.

"Staruszek"

Czarne BMW śmigało ciemnymi już ulicami Warszawy.

Rzadko spotykani ludzie patrzyli z podziwem na tę brykę.

Piękna ona była. Dla żartu nazwana przez właściciela "Małą Czarną".

Lecz dla niego nie wygląd był priorytetem lecz osiągi.

Teraz dał szansę samochodowi do pokazania na co je stać.

Mknął z zawrotną prędkością 220 kilometrów na godzinę uważając,

ażeby nikogo nie potrącić. Cicha muzyka właśnie się skończyła.

Zaczęła się audycja puszczana jak zwykle w okolicach północy.

- Mam okazję przedstawić wam dziś, drodzy słuchacze, znaną postać! - Bardzo mnie interesowało kto jest tym gościem, niestety nie miałem już siły tego słuchać. Powoli zamknąłem oczy. Na chwilkę. Małą chwilkę.

Żeby na moment odpocząć...

Obudziłem się z czerwoną mazią na mordzie.

- Krew. - pomyślałem. I tu się nie myliłem.

Niestety, nie moja była to krew.

- O ku**a...- przerażenie stanęło mi w oczach, bo oto

przede mną w trawie leżała sobie jakby nic się nie stało staruszka.

Nie, staruszek. Długie włosy miał. I siwe. Widać uderzenie było na tyle silne, by dać temu panu popalić. Zaraz... skąd się wziął w tej trawie...

Trawa? Obejrzałem się. Samochód stał w ciemnym i ponurym lesie.

- Ku**a... - zakląłem poraz kolejny.

"No i ch*j, zgubiłem się" - myślałem. Nigdy nie dojadę do tego [beeep]ca.

Fakt faktem: z Wrocka do Warszawki był spory kawałek... a jeszcze tej wiochy szukać... Młochowa? Nie, Młokodowa. Tak. Wyjąłem mapę.

I latarkę. Spojrzałem. I zobaczyłem.

Do samej wsi nie jechałem zbyt długo. Pewnie dlatego, że zapierdzielałem szybciej niż do tej pory. Ze strachu. Jak najdalej od starucha. No, nareszcie na miejscu. Po drodze zahaczyłem o stację benzynową, żeby się umyć. Spojrzenia tej babki... nigdy nie zapomnę.

Strach? Rozbawienie? Trudno określić...

Wysiadłem z auta. Podszedłem do małego domku we wsi.

Zapukałem. Odpowiedzią był straszny krzyk.

Wywarzyłem drzwi i wbiłem się do środka. Obok mnie leżała sobie zakrwawiona siekiera. Chwyciłem ją. Pomknąłem do kuchni. Pusto.

Wskoczyłem za szafę. Na pięterko. Szybko. Pusto. Na strych. Tylko martwy kumpel...

Wsiadłem do bryki. Pomyślałem, że dłużej tu nie zabawię...

Nie. Strach. Odpalam auto. No i [beeep]! Nie odpala...

- Ku**a, ku**a, ku**a!!! - szlochałem z rozpaczy. Nie. Ze strachu.

No i koniec świata. Wysiadam. Patrzę. I ktoś na mnie patrzy...

Szlag! To ten starzec...

- Czego chcesz patafianie? - drę się do niego.

- Potrąciłeś mnie i jeszcze na mnie wrzeszczysz degeneracie!?

Zamurowało mnie. Ten głos do starca nie pasował. Jednak to była staruszka.

- Zabiłeś mnie gnoju! Teraz ja zabiję Ciebie! - wyła. A może jednak wył.

No i tu mi się flim urwał. Budzę się w starej chacie. Koło mnie mój przyjaciel. Nie. Nieprzyjaciel.

Z siekierką stał. I się na mnie gapił. Długo. Potem tylko walnął mi w łeb.

- No panie. Już po wszystkim. Heh. - rzekł chirurg.

Odsapnąłem. Nigdy więcej narkozy. Nigdy. Zaśmiałem się.

On też. Chirurg. Staruszka. Nie, starzec. O ku**a!

"Heavy Metal Rocks"

Dzień nie należał do szczególnie ciepłych, ale nie był też nazbyt zimny.

Można by rzec, że panowała umiarkowana temperatura. Nic nie zapowiadało, co się ma zdarzyć, toteż nikt zbytnio nie zawracał sobie tym głowy.

Tym bardziej pewien młodziak, który z namiętnością wsłuchiwał się na filologii języka polskiego w dźwięk gitary przewodniej bijącej z jego słuchawek.

Lekceważąc temat lekcji, leniwie wystukiwał rytm perkusji na ławce ołówkiem. Wpatrywał się w okno i szukał jakiegokolwiek ratunku przed nudą szkolnych wykładów.

Mógłby być idealnym bohaterem naszej opowieści - dumnie obnosił się ze swą koszulką Children of Bodom, okazjonalnie nosił pieszczochy i bywał na większości koncertów metalowych.

Niestety, nie zostanie on z nami na długo, bowiem jego rola w tej historii jest krótka.

Nie bacząc jednak na zawiłości fabuły, Tusk (tak na niego wołano, choć jak wspomniałem, nie ma to większego znaczenia) doczekał upragnionego końca zajęć. Dźwięk szkolnego dzwonka oznaczał nieopisaną radość studentów i jeszcze większą nauczycieli-wykładowców.

Chłopak udał się korytarzem w stronę sali 206. Sam w sumie nie wiedział, czemu się znalazł w tej klasie tumanów. Choć politycznie poprawnie rzecz biorąc, nazywali się dumnie humanistami. Może właśnie ten tytuł go skusił? Dumanie przerwało głośne burczenie.

Nie zawracając sobie dalej głowy tym tematem, postanowił wrzucić coś na pusty żołądek.

_____________________________________ 1 _____________________________________

Wybrał się więc w stronę bufetu, żeby zaspokoić głód.

Wówczas jego uwagę zwróciło niebo - dotąd bezchmurne, poczęło zalewać się purpurą i wieloma odcieniami szarości.

Także wielu innych zainteresowało się tym wydarzeniem. Ludzie wychodzili ze swych domów, biur i szkół, by obserwować niecodzienne zjawisko.

Słońce ledwie przebijało się przez zasłonę chmur pyłu, te zaś zaczęły zasłaniać cały nieboskłon. Nic jednak nie następowało dalej - ludzie nie ginęli, roślinność nie więdła, zwierzęta nie zdychały. Wydawało się, że to czego byli świadkami jest jedynie ułudą - każdy wrócił więc do swych obowiązków.

Zbliżając się do lady natknął się na sporą kolejkę. Kolejkę ludzi, na których widok dostawał potwornych mdłości - słodkich nastolatek, w spódniczkach krótszych od przyzwoitych bokserek (choć na ich widok bielizna dziwnym trafem stawała się kilka rozmiarów za mała...), głębokich dekoltach i słuchawkach - one były powodem nieograniczonej nienawiści. Tętniły bowiem śmiercią, złem pierwotnym, piekłem, które ukryły się za kuszącymi nazwami Pierwotny Okrąg Piekielny, w skrócie POP, oraz Rasistowska Agencja Potępiająca, w skrócie RAP. A gdy takie rytmy witają w uszach nastolatek, wiedzcie, że coś się dzieje.

Tusk, wiedząc, że coś jest na rzeczy, zwykł omijać szerokim łukiem wyznawczynie POPu, lecz tym razem na szali stał jego żołądek. Chcąc nie chcąc, postanowił przedrzeć się przez kolejkę. Ostrożnie, uważając, by przypadkiem nie dotknąć żadnej skażonej dziewoi przedzierał się w stronę sklepikarki. Był już u lady, gdy o jego ramię otarła się...

_____________________________________ 2 _____________________________________

Wtem niebo rozdarł grzmot potężny, niosący się echem po całej okolicy, rozrywający uszy, mózg, serce i duszę człowieczą! Grzmot zwiastujący trwogę i cierpienie. Gdzieś w głębi siebie każdy mógł usłyszeć lament swego sumienia. I znów - tak szybko jak to nastąpiło - wszystko ucichło.

Skonsternowanie było widoczne na twarzach ludzi całego globu. Matki, dzieci, ojcowie, członkowie Al Kaidy, buddyści, muzułmanie, chrześcijanie,

posiadacze akcji wartościowych, głowy koncernów, maluczcy tego świata i prezydenci - każdy z nich był zakłopotany, choć nie potrafił znaleźć powodu owego stanu.

Tusk szybko zakupił bułkę i wycofał się pod klasę. Mijani ludzie nie mieli już poprzyklejanych uśmiechów, nauczyciele nie napawali się przerwą.

Wszystkich zdjął strach. Tylko on, zdawałoby się, czerpał z tego dziwną radość. Umacniał się ich przestrachem i wiedział, że póki tak będzie, nic mu się nie stanie. Zaskakiwało go to odkrycie.

Niezauważalnie minął cały dzień. Wpełzłszy do łóżka po powierzchownej wieczornej toalecie dał upust swoim emocjom. Gdy już doszedł do siebie, postanowił rozluźnić trochę atmosferę i zapuścił An Apetite for Destruction.

O ironio, bez wiedzy, co miało nastąpić.

_____________________________________ 3 _____________________________________

Od świru dane było wyczuć, że coś się zmieniło. Może to był zapach siarki, ledwie wyczuwalny. A może fakt, że tym razem metalowy jazgot puszczony na pełnym regulatorze nie dochodził z kolumn Tuska?

Nie zwlekając, zerwał się młodzian czym prędzej, by znaleźć źródło muzyki. Otworzył ku temu okno - ujrzał wówczas niebo popielate, spanikowanych ludzi na ulicach i lodziarza, który jakby nigdy nic, obserwował całe zdarzenie.

Dopiero co odtwarzany przez całą noc album G'n'R wypełniał teraz każdą szczelinę globu - zagłuszał każdy dźwięk, jak gdyby istniał jedynie apetyt na destrukcję.

Zachęcony, choć lekko przerażony chłopak, wylazł na ulicę.

Ludzie krzycząc w niebogłosy (tj. poruszając ustami, nie zapominajmy, że wówczas nie było nic słychać) biegali w chaosie przy dźwiękach ogólnie pojętego rocka.

Nie takiego widoku się spodziewał. Zaczął poszukiwać przyczyny owych zachowań - długo szukać nie musiał.

Z nieba poczęły spadać języki jakby z ognia i uderzając w ludzi spalały ich doszczętnie. Jeszcze gdzie indziej powstawali zmarli, by rozszarpać wiedzeni niepojętą nienawiścią ludzi w ich zasięgu. Katastrofy mnożyły się spisując ludzkość na straty.

_____________________________________ 4 _____________________________________

Biegnąc ile sił za schronieniem, Tusk wpadł na młode, urocze dziewczę.

Zatrzepotała rzęsami, wiatr uniósł delikatnie jej zwiewną sukienkę...

Zdążył złapać jej dłonie i zbliżył się do ust, gdy... przeminęło.

Po młódce została kupa kości.

Zniesmaczony pobiegł dalej, wybił sobie z głowy prędkie zaliczanie pierwszych razów przed końcem świata i rozejrzał się za miejscem, w którym przeczekałby pogrom.

W pierwszym momencie szkoła wydała się dobrym wyborem, ale w drugim momencie zostały po niej jeno zgliszcza, toteż szukać musiał dalej.

Mieszkanie? Zrujnowane. Biblioteka? Spalona. Dziwnym trafem, gdzie tylko próbował uciec, tam zaraz docierały ziarna zniszczenia.

Jedynym bezpiecznym miejscem wydawała się budka lodziarza - ona tylko stawiała opór nastającej apokalipsie. Wybrał się więc w jej stronę, omijając gęsto walające się trupy, kości, kupki popiołów, sterty śmieci i palące się trawniki. Dotarłszy, zauważył, że nie tylko on wpadł na podobny pomysł - w ich kierunku zaczęło napływać coraz więcej ludzi.

Niestety nie było im dane dotrzeć.

_____________________________________ 5 _____________________________________

Choć wśród młodzieży popularne stały się filmy gore, brutalne i krwawe gry komputerowe (vide Counter Strike/World of Tanks), tworzenie Emotional Groups (w skrócie - EMO) czy stawianie włosów na żel, co było perfidnym planem szatana przyzwyczajenia ludzi do cierpienia, to jednak widok masakrowanych ludzi łamał duszę nawet osobom o kamiennych sercach.

Przebijające na wskroś odłamki skał spadające z nieba, wykrzywione w bólu jeszcze żywych twarze, palące się zwłoki, odór mięsa i krwi, a do tego ta wszechobecna muzyka - mroziła krew w żyłach. Szczęśliwie dla tych, którzy zmuszeni byli oglądać cierpienia innych, prędko dołączali do swych braci - widać było, że nie ma litości, ni szans na ocalenie dla kogokolwiek.

Tusk uświadomił to sobie dopiero wówczas, gdy ujrzał biegnącą w jego kierunku żywą pochodnię. Nikt nie opisze wrzasku młodziana, gdy począł się spalać - nikt, bowiem nadal wszystko wypełniał Apetyt na Destrukcję.

Ziemia spowiła się chmurą, odcięta od ciekawskich spojrzeń satelitów szpiegowskich rządu Amerykańskiego i wielkookich ufo.

Jednoczesne trzęsienia ziemi, erupcje wulkaniczne - czym sobie ludzkość zasłużyła na taką katastrofę?

I wówczas przyszło zrozumienie dla dogorywającego Tuska: to ludzkość była katastrofą. Błędem, wyewoluowaną praistotą, która nigdy nie powinna opuszczać drzew! Co więcej - w ogóle wychodzić z wody już jako pierwotniaki!

Jego dumanie przerwał donośny głos z nieba: TO NIE TAK JAK MYŚLISZ, KOTKU.

_____________________________________ 6 _____________________________________

Nikt nie przeżył Dnia Potępienia.

Nikt, kto choć raz miał styczność z "muzyką popularną".

Choć Michael Jackson przewraca się w grobie, to rację mają Ci,

którzy twierdzą, że POP, RAP i Disco były błędem ludzkości.

Na tyle wielkim, by poruszyć zatwardziałe, metalowe serca wielkich minionej ery spoczywających w "niebie"

Na tyle wielkim, by sprowokować ich do ingerencji.

Na tyle wielkim, by powrócili.

Dzierżący swe instrumenty niczym oręż, powracający w blasku chwały.

Dumni, niezwyciężeni królowie Rocka i Metalu.

W połowie drogi jednak zatrzymali się.

Na ich twarzach widać było skrajną głupotę.

Komu bowiem mieli wówczas grać? Komu, gdy całe życie zakopali w piach?

Ostali się jednak nieliczni, wbrew statystykom

(bo jak wiadomo, statystyki kłamią).

I to o nich będzie ciąg dalszy tej historii.

Ziemia została oczyszczona z POPu i RAPu.

Nastała era Wymiatającego Ciężkiego Metalu.

_____________________________________ 7 _____________________________________

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witajcie,

Chciałbym Was zapytać o opinie na temat EKSPERYMENTALNEJ powieści. Na razie jest to tylko pierwsze siedem stron powieści.

http://lifessavepoints.wordpress.com/2011/06/15/189/

Ponieważ jednak jest to powieść eksperymentalna, zabierając się do jej czytania od razu możecie się zniechęcić, możecie się pogubić w tym, dlaczego piszę coś tak, a nie inaczej. Dlatego też przygotowałem krótkie WYJAŚNIENIE:

http://lifessavepoints.wordpress.com/2011/...y-ja-zrozumiec/

Nie porusza to oczywiście, ale spełnia najważniejszą rolę. Po pierwsze, powieść ma wątki dla dojrzalszych czytelników, więc z miejsca ostrzegam, żeby wchodziły tam osoby powyżej 16 roku życia (nie ma scen, ale jest słownictwo, które raczej kulturalnie, delikatnie odnosi się do spraw seksualności i cielesności). Druga sprawa to taka, że nie jest ona dla osób "wrażliwszych religijnie". Moim zamiarem nie było obrażać niczyich uczuć religijnych, bo sam jestem umiarkowanym chrześcijaninem, ale wiem, że pewne osoby za obraźliwe mogą uznać samo to, że motyw religijny przeplata się z mitologią (pogaństwo), seksualnością, scenami akcji/przemocą (w późniejszych fragmentach), ezoteryką (tu oburzyć się mogą też sceptycy) itd. Dlatego podkreślam, że ignorując to ostrzeżenie i to, co napisałem w wyjaśnieniu, wchodzisz na własną odpowiedzialność.

Tak, jak napisałem w wyjaśnieniu - wiem, co niektórzy z tych, którzy to czytali krytykowali, np. długość czy strukturę, stopień skomplikowania zdań. Zastanawiam się jednak, co może jeszcze być punktem krytyki i dlaczego. Bardzo doceniłbym również komentarze o tym, co udało mi się zrobić dobrze. Wczoraj np. pewna osoba powiedziała mi, że dosyć dobrze buduję klimat, co było moim celem od samego początku. Ale oceńcie sami. Powieść się dopiero rozkręca, ale po symbolice możecie odczytać, że jest to cisza przed burzą.

Zamierzam jeszcze napisać dokładny komentarz do tego, dlaczego napisałem coś tak, a nie inaczej - wiecie, dodatkowe znaczenia kryjące się za metaforami czy użytymi słowami. Na podstawie tego chcę stworzyć ankietę, w której mogliby czytelnicy się wypowiedzieć, które z eksperymentów sprawdzają się w praktyce, a z których zrezygnować.

Pozdrawiam serdecznie i dziękuję z góry za konstruktywną krytykę (i ewentualne pochwały).

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ave.

Pierwszy raz coś tam wystukałem i nie potrafię tego ocenić. Mam nadzieje, że pomożecie i w miarę możliwości wypowiecie się na temat moich wypocin.

Mam wielka nadzieje zapoznać się z opinią kogoś znającego się na rzeczy, aczkolwiek nie pogardzę wypowiedzią kolegi amatora... :wink:

Matka weszła do pokoju bez pukania, jak zwykle zresztą, co ciekawe im częściej syn zwracał jej na to uwagę, tym bardziej robiła to w sposób ostentacyjny, jakby chciała obwieścić całemu światu: ?Patrzcie oto ja jestem tą która ma w dupie wszystkie nakazy i zakazy?.

Zaraz na wejściu powiedziała: - Rafaaał !!! Wstawaj, śniadanie!, ale Rafał nie spał tej nocy prawie w ogóle, w końcu dzisiaj był wielki dzień, był TEN dzień. Dziś był pierwszy dzień pośród nowych dni, jak go by nazwał Rafał, choć większość ludzi nazywała go po prostu pierwszym dniem szkoły, cóż chłopakowi nie można było odmówić wyobrazni, intelektu zresztą też.

Wstał, powoli, jakby leniwie nałożył jakieś jeansy i zaczął jeść śniadanie pozostawione na biurku, to były jego ulubione naleśniki, Nie no Ameryka ? powiedział sam do siebie wpychając w siebie dwa naleśniki naraz, przy okazji uruchamiając komputer, który jak zawsze będąc wiecznie zamulony zaczął działać dopiero po kilku minutach. Momentalnie odpalił Winampa i już po sekundzie z głośników słychać było donośną muzykę hip-hop.

Nowa szkoła, nowi ludzie, nowy, choć stary zarazem, świat. Tam mogę zdobyć wszystko lub spędzić te trzy lata na samym dnie egzystując razem z kujonami i innymi typkami którzy nikogo nie obchodzą, no może poza szkolnymi osiłkami. Zresztą to jest liceum tam nie będzie tak jak wcześniej, jak w gimnazjum, ale? jeśli nie będzie tam tak jak wcześniej to jak będzie?

?Nie bój się zmiany na lepsze?- znajomy głos Jędkera wyrwał chłopaka z jego arcyważnych rozważań.

Rafał uświadomił sobie, że od dłuższej chwili stoi nad pustym talerzem, szybko się ubrał w jeden ze swoich ulubionych T-shirtów i nową bluzę. Szybkim krokiem wmaszerował do łazienki, by wyjść po chwili, tym razem ze szczoteczką w zębach. Zaraz po powrocie do pokoju zaczął wyłączać swój ukochany komputer, jednocześnie kończąc szczotkowanie zębów. Jego dobrego humoru nie zepsuła nawet sprzeczka z siostrą, kiedy odnosił szczoteczkę. Szczęśliwy i ciekaw dnia dzisiejszego wpadł do kuchni przywitać się i pożegnać z rodziną jednocześnie.

Zbiegł z klatki jak strzelił, pod klatką już czekał jego koleżka, który pomimo bycia starszym o całe dwa lata, od dzieciństwa zadawał się z Rafałem. Gdy tylko się zobaczyli uścisnęli sobie ręce i rozpoczynając rozmowę ruszyli w stronę Liceum imienia Jan Hetmana Zamoyskiego.

I co młody? Jest strach? - spytał kolega.

Hmm? A powinien być ? ? odpowiedział ?młody? mający 17 lat

Heh no raczej. Wiesz nowa szkoła i w ogóle. Więc? ? powtórzył pytanie.

No niby jest trochę. Koniu, jak TAM jest ? ? odpowiedział pytaniem Rafał.

Normalnie. No przecież już TAM byłeś. ? Odbił Koniu.

Nie no. Wczoraj było rozpoczęcie, szkoła zacznie się dziś. ? sprostował chłopak.

No może i tak. W każdym razie będzie ciekawie ? zakończył kolega uśmiechając się przy tym.

W Liceum powitała ich wspaniała brama, przez którą przeciskały się tłumy uczniów, zaś za nią, poruszanie się było ograniczone przez coś, co swoim wyglądem przypominało nieco łuk triumfalny, lecz w przeciwieństwie do wspaniałej budowli z Paryża, owa konstrukcja była olbrzymią drewnianą bramą oblepiona bluszczem.

No dobra młody, ja spadam moja klasa się już zebrała, na razie ! ? pożegnał się Koniu.

Rafał miał już odpłynąć w głębinach swych myśli, lecz w porę uświadomił sobie, że sam też musi poszukać swojej klasy.

Zadanie to nie było o tyle trudne, że większość ze swoich kolegów widział na rozpoczęciu roku szkolnego, ba! Z paroma nawet rozmawiał, niestety bez wyjątków były to krótkie pogawędki na temat czysto szkolne.

W momencie kiedy miał podejść do swojej klasy, uświadomił sobie, że nikogo z nich nie zna. Jedną z wad chłopaka na pewno było swoiste zamknięcie w sobie, nie lubił poznawać nowych ludzi zwłaszcza jeśli oni się już znali i to on był tym nowym.

Nie ma co robić z siebie idioty i stać samemu pod ścianą, przecież to moja klasa !

Spędzę z nimi najbliższe trzy lata, więc chyba lepiej zrobić dobre wrażenie, a więc do dzieła, są cztery grupy, w dwóch z nich są tylko dziewczyny, a wiec zostają mi dwie? a z resztą co to za różnica czy będę trzymał z jednymi czy z drugimi?? ? Po tej chwili rozważań Rafał podszedł do stojącej bliżej grupy jego kolegów z klasy.

Siema wszystkim. Co tam? ? rzucił nowy, jakby od niechcenia.

Przeciągająca się chwila ciszy zmroziła Rafała ? Taa? no to ładna lipa ? pomyślał.

Dosłownie sekundę po tym jeden z nich wyciągnął do niego rękę i powiedział ? Siema jestem Michał?.a Ty?

Momentalnie uspokojony chłopak odetchnął i powiedział ? A no Rafał jestem.

Po tych słowach wszyscy stojący razem z nimi w półokręgu pod ścianą, poszli w ślady Michała i przywitali się przedstawiając jednocześnie.

No to pierwsze lody przełamane ? uśmiechnął się do siebie w duchu Rafał.

Matka weszła do pokoju bez pukania, jak zwykle zresztą, co ciekawe im częściej syn zwracał jej na to uwagę, tym bardziej robiła to w sposób ostentacyjny, jakby chciała obwieścić całemu światu: ?Patrzcie oto ja jestem tą która ma w dupie wszystkie nakazy i zakazy?.

Zaraz na wejściu powiedziała: - Rafaaał !!! Wstawaj, śniadanie!, ale Rafał nie spał tej nocy prawie w ogóle, w końcu dzisiaj był wielki dzień, był TEN dzień. Dziś był pierwszy dzień pośród nowych dni, jak go by nazwał Rafał, choć większość ludzi nazywała go po prostu pierwszym dniem szkoły, cóż chłopakowi nie można było odmówić wyobrazni, intelektu zresztą też.

Wstał, powoli, jakby leniwie nałożył jakieś jeansy i zaczął jeść śniadanie pozostawione na biurku, to były jego ulubione naleśniki, Nie no Ameryka ? powiedział sam do siebie wpychając w siebie dwa naleśniki naraz, przy okazji uruchamiając komputer, który jak zawsze będąc wiecznie zamulony zaczął działać dopiero po kilku minutach. Momentalnie odpalił Winampa i już po sekundzie z głośników słychać było donośną muzykę hip-hop.

Nowa szkoła, nowi ludzie, nowy, choć stary zarazem, świat. Tam mogę zdobyć wszystko lub spędzić te trzy lata na samym dnie egzystując razem z kujonami i innymi typkami którzy nikogo nie obchodzą, no może poza szkolnymi osiłkami. Zresztą to jest liceum tam nie będzie tak jak wcześniej, jak w gimnazjum, ale? jeśli nie będzie tam tak jak wcześniej to jak będzie?

?Nie bój się zmiany na lepsze?- znajomy głos Jędkera wyrwał chłopaka z jego arcyważnych rozważań.

Rafał uświadomił sobie, że od dłuższej chwili stoi nad pustym talerzem, szybko się ubrał w jeden ze swoich ulubionych T-shirtów i nową bluzę. Szybkim krokiem wmaszerował do łazienki, by wyjść po chwili, tym razem ze szczoteczką w zębach. Zaraz po powrocie do pokoju zaczął wyłączać swój ukochany komputer, jednocześnie kończąc szczotkowanie zębów. Jego dobrego humoru nie zepsuła nawet sprzeczka z siostrą, kiedy odnosił szczoteczkę. Szczęśliwy i ciekaw dnia dzisiejszego wpadł do kuchni przywitać się i pożegnać z rodziną jednocześnie.

Zbiegł z klatki jak strzelił, pod klatką już czekał jego koleżka, który pomimo bycia starszym o całe dwa lata, od dzieciństwa zadawał się z Rafałem. Gdy tylko się zobaczyli uścisnęli sobie ręce i rozpoczynając rozmowę ruszyli w stronę Liceum imienia Jan Hetmana Zamoyskiego.

I co młody? Jest strach? - spytał kolega.

Hmm? A powinien być ? ? odpowiedział ?młody? mający 17 lat

Heh no raczej. Wiesz nowa szkoła i w ogóle. Więc? ? powtórzył pytanie.

No niby jest trochę. Koniu, jak TAM jest ? ? odpowiedział pytaniem Rafał.

Normalnie. No przecież już TAM byłeś. ? Odbił Koniu.

Nie no. Wczoraj było rozpoczęcie, szkoła zacznie się dziś. ? sprostował chłopak.

No może i tak. W każdym razie będzie ciekawie ? zakończył kolega uśmiechając się przy tym.

W Liceum powitała ich wspaniała brama, przez którą przeciskały się tłumy uczniów, zaś za nią, poruszanie się było ograniczone przez coś, co swoim wyglądem przypominało nieco łuk triumfalny, lecz w przeciwieństwie do wspaniałej budowli z Paryża, owa konstrukcja była olbrzymią drewnianą bramą oblepiona bluszczem.

No dobra młody, ja spadam moja klasa się już zebrała, na razie ! ? pożegnał się Koniu.

Rafał miał już odpłynąć w głębinach swych myśli, lecz w porę uświadomił sobie, że sam też musi poszukać swojej klasy.

Zadanie to nie było o tyle trudne, że większość ze swoich kolegów widział na rozpoczęciu roku szkolnego, ba! Z paroma nawet rozmawiał, niestety bez wyjątków były to krótkie pogawędki na temat czysto szkolne.

W momencie kiedy miał podejść do swojej klasy, uświadomił sobie, że nikogo z nich nie zna. Jedną z wad chłopaka na pewno było swoiste zamknięcie w sobie, nie lubił poznawać nowych ludzi zwłaszcza jeśli oni się już znali i to on był tym nowym.

Nie ma co robić z siebie idioty i stać samemu pod ścianą, przecież to moja klasa !

Spędzę z nimi najbliższe trzy lata, więc chyba lepiej zrobić dobre wrażenie, a więc do dzieła, są cztery grupy, w dwóch z nich są tylko dziewczyny, a wiec zostają mi dwie? a z resztą co to za różnica czy będę trzymał z jednymi czy z drugimi?? ? Po tej chwili rozważań Rafał podszedł do stojącej bliżej grupy jego kolegów z klasy.

Siema wszystkim. Co tam? ? rzucił nowy, jakby od niechcenia.

Przeciągająca się chwila ciszy zmroziła Rafała ? Taa? no to ładna lipa ? pomyślał.

Dosłownie sekundę po tym jeden z nich wyciągnął do niego rękę i powiedział ? Siema jestem Michał?.a Ty?

Momentalnie uspokojony chłopak odetchnął i powiedział ? A no Rafał jestem.

Po tych słowach wszyscy stojący razem z nimi w półokręgu pod ścianą, poszli w ślady Michała i przywitali się przedstawiając jednocześnie.

No to pierwsze lody przełamane ? uśmiechnął się do siebie w duchu Rafał.

Michał na pierwszy rzut oka wyglądał na wymoczka, ale wystarczyło się mu przyjrzeć aby przekonać się o jego właściwej budowie. Długie blond włosy spływające mu z ramion, kwadratowa szczęka, całkiem widoczna muskulatura i przede wszystkim absolutna pewność siebie upewniły Rafała w przekonaniu, że to właśnie on jest swoistym przywódcą grupy.

W tym momencie rozległ się dzwięk dzwonka.

No to co Rafał? Dajemy na lekcje? - zapytał Michał wchodząc razem z całą grupa kolegów do klasy.

Już wchodząc do klasy zauważył mistrzowską sztukę: ponętne długie nogi wyrastające z czarno-białych conversów, obszar od ud po biodra zakrywała postrzępiona spódniczka, nieco wyżej bluzeczka zakrywała całkiem obfity biust, miała miłą twarz, wąskie usta, mały nos i przepiękne czarne oczy, na wpół zakryte przez ciemno złotą grzywkę.

Rafał pośpiesznie skończył ogląd i wszedł do klasy.

Usiadł w ostatniej ławce od strony ściany i miał nadzieje, że lekcja minie możliwie szybko.

Historia?przedmiot który pomimo drobnych trudności, cieszył się znacznym zainteresowaniem Rafała, właściwie powinien być szczęśliwy, że to właśnie historia, lecz coś mu nie pozwalało się skoncentrować, tamta dziewczyna? jej wspomnienie ciągle siedziało w jego głowie. Z nudów zaczął rozglądać się po klasie. Zauważył, że około połowa jego klasy to dziewczęta, na jego twarz wypłynął głupawy uśmieszek. Prawdziwie feministyczna klasa mi się trafiła! - pomyślał rozbawiony, po czym uznał, że powinien dokładniej wybadać klasę, niestety bardzo ogólne oględziny rozczarowały go, w klasie nie było prawie nikogo kto by zwracał na siebie uwagę, samym sposobem życia, więc zaczął przyglądać się jednej z nielicznych dziewczyn które go zainteresowały, była drobna, nawet bardzo, średniego wzrostu, miała długie włosy, o kolorze tak ciemnego brązu, że aż wpadającego w umiarkowaną czerń. Po tej dziewczynie widać było, że nie jest Polką, jednak Rafałowi zdawało się, że nikt poza nim nie zwrócił na to większej uwagi. Tak poza tym ma całkiem niezły tyłek ? przyznał w duchu. Po chwili zadumy nad tyłkiem koleżanki, kontynuował przegląd klasy. Równolegle ławkę od niego siedziała ślicznotka odrobinę niższa od niego, ona z kolei była?Rafał przez chwile szukał w głowie odpowiedniego słowa ? pełna, Tak to chyba najodpowiedniejsze słowo ? stwierdził. Piękna twarz, długie, kręcone, rude włosy i jej zachowanie trochę jak u dresa, taka pewność siebie, płynąca z każdego jej ruchu, no i te oczy? to wszystko go powalało. Koło tamtej ciemnowłosej dziewczyny siedziała inna, chyba jej koleżanka, równie drobna, w ogóle z postury były niemal identyczne, jednak jasne włosy jej koleżanki tworzyły ostry kontrast. Tak już dostrzegał pewne plusy swej ?równouprawnionej? klasy. Ławkę przed nauczycielem siedziała ostatnie dziewczyn która go zaintrygowała swoim wyglądem, była mieszanką wszystkich trzech poprzednich, odrobinę ponad przeciętny wzrost, trochę ciała w okolicach bioder i biustu, proste i długie, jasnobrązowe włosy, jako, że siedziała najdalej od niego, nie był w stanie się przyjrzeć, więc skończył ją lustrować i starał się skupić na lekcji, jednak w tym momencie zadzwonił dzwonek.

I pamiętajcie, że ja nie toleruje nieróbstwa na moich lekcjach! ? nagadywał uczniów historyk.

Wal się Marian?Haha co za ciota! ?nie no to jest dopiero debil ? dawało się słyszeć szepty ze strony uczniów.

Cóż? uprzejmość z pewnością nie była atutem tej klasy, jednak czego innego można by się spodziewać po wschodnio-europejskim liceum, nawet jeśli było najlepsze w mieście, a właściwie miasteczku, w końcu żyło tu mniej niż 20 tyś. Ludzi, a ta liczba ciągle się zmniejszała, tu nikt nie miał perspektyw więc większość młodych ludzi wyjeżdżała na studia i do pracy do Lublina i tam już zostawała, zresztą jaki byłby sens powrotu? Dla większość ludzi to miasto oznaczało tylko rodzinę, którą można przecież od czasu do czasu odwiedzić?

Na takich właśnie rozważaniach Rafałowi minęła reszta lekcji, właśnie pożegnał się z kolegami z klasy i czekał na swojego przyjaciela z osiedla, kiedy znów zobaczył mistrzynie, szła zdecydowanym krokiem, nie przystając ani się nie odwracając, z każda chwilą podobała się mu coraz bardziej, w tym momencie z zadumy wyrwał go Koniu.

No i jak tam, młody? ? zapytał zamiast przywitania.

Heh no całkiem, całkiem. Sporo fajnych ludzi tu macie widzę. ? stwierdził Rafał.

No i widzisz? I czego Ty się bałeś? ? zadał retoryczne pytanie Koniu.

Edytowano przez kacper300
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Postanowiłem poczytać tu co poniektóre opowiadania - z góry przepraszam za wybiórczość. :)

Bazil - przeczytałem obydwie części Twojego opowiadania, które tu zamieściłeś... Muszę powiedzieć, że choć nie trawię sci-fi (ale u mnie to chyba naturalne...), to jednak bardzo mi się spodobały. Odnoszę wrażenie, że wszystko tu jest na swoim miejscu - nie ma elementów dodanych na siłę. Ogólnie rzecz biorąc, czekam na następne części. :) Mam tylko dwa drobne zastrzeżenia, jeśli można.

1. IMO naprawdę fajnie by było, gdybyś przy okazji - w trakcie opowiadania albo w jakimś "słowniczku" - wyjaśnił terminy, którymi posługują się Sthresianie. W sumie ich znaczenia można się domyślić z kontekstu, ale 1) mnie osobiście jednak nie każdy coś mówi, 2) obszerniejsze wytłumaczenie w sumie również by się ew. przydało.

2. Mimo całego dopieszczenia swojego opowiadania pod kątem technicznym (szczerze doceniam!) trafiły Ci się jednak jakieś kwiatki interpunkcyjne i stylistyczne - nie wpływają jednak na odbiór całości.

Jak już pisałem, chętnie poczytam ciąg dalszy o ludziach i smokopodobnych. ;]

SmokZero - obadałem "Smoczego jeźdźca - okaleczoną duszę" i przyznam, że spodobało mi się. Szkoda tylko, że to jest "one shot", bo chętnie bym się dowiedział, o co konkretnie chodzi z tym, co się przytrafiło jeźdźcowi. :) Najbardziej właśnie przypadło mi do gustu zakończenie. Mam tylko zastrzeżenia odnośnie technicznej warstwy tekstu. Przede wszystkim literówki pogarszają jego odbiór (szczególnie na początku, kiedy jest ich sporo), jakbyś się śpieszył z jego poprawieniem i wstawieniem na forum. Ponadto w paru miejscach jak na mój gust za bardzo silisz się na artystyczne zwroty - niby to nawet mile widziane ubarwiać język, ale pewne wyrażenia jednak IMO dałoby radę napisać prościej bez obawy o ubóstwo językowe... Ogólnie jednak opowiadanie jest moim zdaniem w porządku. BTW - znalazłem Twojego bloga. Opowiadania na nim napisane obadam jakoś później...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O, dzięki za opinię :smile: .

1. IMO naprawdę fajnie by było, gdybyś przy okazji - w trakcie opowiadania albo w jakimś "słowniczku" - wyjaśnił terminy, którymi posługują się Sthresianie. W sumie ich znaczenia można się domyślić z kontekstu, ale 1) mnie osobiście jednak nie każdy coś mówi, 2) obszerniejsze wytłumaczenie w sumie również by się ew. przydało.

Już raz w jednym opowiadaniu się oparłem na takim słowniczku, ale w sumie przegiąłem. Moje wypociny są niestety powiązane z wymyślonym przeze mnie uniwersum, więc ciężko się tak obyć bez terminologii zeń wziętej. A jak już się taka pojawia, ciężko sensownie wpleść wyjaśnienie. Mimo wszystko w "Niebie..." jakoś się staram z tą terminologią nie przeginać, ani nie pozostawiać zbyt wielu słów bez wyjaśnienia (czasem pojawiającego się później w tekście).

I tak, z tych terminów, które dotąd padły, były ich jednostki czasu i długości. "Lidean" jest w przybliżeniu równy 1,2 kilometra. Jeśli chodzi o czas, mają niejako system dziesiętny.

1 enelit = 90 sekund

1 alit = 10 enelitów = 15 minut

1 hadelit = 10 alitów = 2,5 godziny

1 doba soreviańska to 10 hadelitów, a zatem 25 godzin.

Przykładowo, u nich godzina jedenasta czterdzieści pięć to godzina 04:07:00.

Padały też już nazwy ich smoków-bogów, których jest trzech.

Daerion - patronuje życiu, nakazuje je miłować i szanować.

Feomar - patronuje żołnierzom, wojnie, sianiu śmierci i zniszczenia w słusznej sprawie.

Saneor - patronuje racjonalizmowi, rozumowi, równowadze, a więc wszelkiej maści uczonym.

Kagar - to już nie bóg, tylko ichni szatan raczej, smok ciemności, bóg zła.

Z bardziej przyziemnych pojęć, pemake i nuvere to po prostu nazwy posiłków, spożywanych w ciągu dnia. Pemake to taki śniadanioobiad, nuvere obiadokolacja.

Pakir z kolei to po prostu rodzaj zboża, podobny trochę do ryżu.

Estere to rodzaj napoju alkoholowego średniej mocy, podobnego do wina, acz mniej szlachetnego.

Anakem (Khazei miotał się w tym kokpicie, "uderzając o anakemowe ściany") to po prostu taki materiał, bardzo trwały stop metali.

Dziwaczne "tytuły" przed imionami niektórych postaci to po prostu rangi wojskowe. Niektóre z nich to:

Derian - najbliższy odpowiednik: podporucznik

Mai derian - najbliższy odpowiednik: porucznik

Garave - najbliższy odpowiednik: kapitan

Karimo - najbliższy odpowiednik: komandor

Mai karimo - najbliższy odpowiednik: komodor

Nazwy klas okrętów też swoje źródło mają.

- Hakei to tak naprawdę żyjący w ich środowisku drapieżnik, uskrzydlony gad o jaszczurczym wyglądzie (wyglądający zatem jak wiwerna)

- Sivafar to termin pochodzący z ich religii, określający pomniejsze smoki, które można porównywać do "naszych" aniołów. Sivafarami, w myśl ich wierzeń, stają się Sorevianie po śmierci.

- Hista to nazwa bóstwa z wymarłej religii, władającego morzami i oceanami.

- Dakenesh to również bóg z owej religii, tym razem strażnik krainy umarłych i bóg śmierci.

Ow, i jeszcze jedno. Z tą terminologią jest taki jeden poważny zgryz, że ostatnio naprawdę serio myślę nad zmianą fundamentalnych rzekłbym nazw. Sthresian najchętniej przemianowałbym na coś innego (najlepiej też z literką "s", żeby do gotowego skrótu SVS - Sthresis Verenide Saledeni, Zjednoczone Narody Sthresiańskie - pasowało), a ostatnio mi Sorelianie/Sorevianie jako alternatywa przyszli na myśl. Z kolei Globalną Terrańską Unię (GTU) przemianowałbym na GTF - Globalną Terrańską Federację.

Jakie jest twoje zdanie na ten temat?

2. Mimo całego dopieszczenia swojego opowiadania pod kątem technicznym (szczerze doceniam!) trafiły Ci się jednak jakieś kwiatki interpunkcyjne i stylistyczne - nie wpływają jednak na odbiór całości.

Hm, a o jakie kwiatki stylistyczne dokładnie chodzi?

Jak już pisałem, chętnie poczytam ciąg dalszy o ludziach i smokopodobnych. ;]

Coś tam tu jeszcze mogę powklejać, ale to mimo wszystko nie mój prywatny temat, więc nie wiem, jak będzie. Szczególnie że dziewiątego lipca wyjeżdżam na dwa tygodnie i nie będę w związku z tym nigdzie zaglądał.

W tej chwili owo opowiadanie ma 138 stron i jeszcze je piszę. Więcej z tego mam wklejone na forach Ogame oraz StarCraft Area. Przy czym na forum Ogame jest wklejone wszystko poza aktualnie pisanym fragmentem, a na SC Area brakuje kilku nowszych rozdziałków (nikt nie odpowiada, i tak mam już tam poczwórny posting, więc nie chcę znowuż tego przedłużać)

No i jeszcze ten kawałek... ten chyba wyda ci się słabszy. Ale skoro go już wklejam, może wprowadzę od razu jedną taką poprawkę, którą chciałem zrobić.

-------------------------------------------------

- II -

Wnętrze niewielkiego statku było zatłoczone, a znajdujących się w luku żołnierzy posadzono ramię przy ramieniu, przytwierdzonych do swoich miejsc dla ich bezpieczeństwa na czas lotu. Sytuacji nie poprawiał fakt, że każdy był w pełnym ekwipunku, nie wyłączając kombinezonów wspomaganych, każdy z własnym opancerzeniem i małej mocy tarczą energetyczną, oraz źródłem zasilania. Głowy ludzi chroniły oddzielne hełmy, z opuszczonymi na twarze poliglesowymi osłonami.

- No dobra, chłopcy i dziewczynki, posłuchajcie! ? ryknął porucznik Baxter, przekrzykując hałas czyniony przez silniki desantowca w momencie startu ? Ścierwa, z którymi dzisiaj walczymy, to nie to samo, z czym się zmagaliśmy dawniej. Ci są dobrze uzbrojeni i wyekwipowani, więc to nie będzie wycieczka za miasto.

Stojący przed drzwiami oddzielającymi luk statku od kokpitu pilota oficer stwarzał doskonałe pozory doświadczenia bojowego, dzięki znamionom czasu, jakimi naznaczona była jego twarz, oraz przyprószonym siwizną włosom. Pozostawały one jednak tylko pozorami, z czego każdy zdawał sobie boleśnie sprawę, nie wyłączając zapewne samego dowódcy plutonu. Lecz nawet jeżeli tak było, nikt nie dawał tego po sobie poznać ? wszyscy obecni przygotowywali się psychicznie do zbliżającego się starcia.

- Sk**wiele odparli naszą flotę podczas wstępnego ataku, dzięki zastosowaniu jakiejś artylerii planetarnej ? ciągnął porucznik ? Ich nieszczęście polega na tym, że my doskonale wiemy, gdzie rozlokowali tę artylerię. Właśnie teraz nasi chłopcy lecą tam, żeby posłać ich w diabły. My przeprowadzamy równolegle uderzenie na wrogą flankę i osłaniamy głównym siłom tyły. Nasz cel to jakieś duże miasto, z bazą wojskową gdzieś w jego obrębie. Mamy je zająć i zneutralizować siły wroga, aby nie stanowiły dla nas w tym rejonie zagrożenia. Ponieważ atakujemy zaraz po zakończeniu bitwy na orbicie, nie powinniśmy się spodziewać istotnego oporu. Złapiemy ich z ręką w nocniku.

- Poruczniku ? odezwał się nagle kapral Jones, unosząc rękę ? Przepraszam, ale co to właściwie za obcy?

- Trzeba było czytać biuletyny, żołnierzu ? odrzekł oficer sarkastycznie ? O ile w ogóle umiesz czytać.

Rozległy się pojedyncze śmiechy.

- Dla innych, którzy nie wiedzą ? kontynuował porucznik ? Tym razem obce robactwo, które mamy eksterminować, to jakieś gadziny. Nazywajcie je jaszczurami, jeśli chcecie. Niektórzy twierdzą, że to oni odpowiadają za zaginięcie Czwartej Floty w sektorze Draconis. Nie mieliśmy dotąd okazji złapać żadnego do badań, ale przypuszczalnie są twardzi. Jeśli chcecie coś im zrobić, po prostu ich zabijcie.

- Jakie są nasze rozkazy, panie poruczniku? ? tym razem pytanie zadał kapral Hunter Ryan z drużyny sierżanta Sakaia

- Chyba wyraziłem się jasno, żołnierzu ? odwarknął dowódca ? Idziemy naprzód, i zabijamy każdego obcego sukinsyna, jaki stanie nam na drodze. Możemy się zastanowić nad oszczędzeniem cywili, bo w końcu nie zapadła jeszcze decyzja w oparciu o procedurę Protokołu Egzekucyjnego. Dokładne rozkazy będziemy otrzymywać na miejscu, a wysadzą nas już niebawem na obrzeżach miasta. Zatem szykujcie się!

Kapral Ryan zacisnął dłonie mocniej na rękojeści karabinu laserowego, starając się, wzorem kolegów z plutonu, robić dobrą minę do złej gry. Choć był zawodowym żołnierzem i służył w armii od dwóch lat, prawdziwą wojnę znał tylko z mglistych na jej temat wyobrażeń, opartych o walki w symulatorze, oraz z lekcji historii, na których dowiadywał się o toczonych dawno temu przez ludzi konfliktach. Teraz jednak, gdy cała ludzkość była zjednoczona pod wspólnym sztandarem Globalnej Terrańskiej Federacji, batalie pomiędzy jej obywatelami były nie do wyobrażenia. Pozostawały jeszcze starcia z obcymi, te jednak również znajdowały się w sferze odległej przeszłości. Do niedawna.

Hunter Ryan nienawidził obcych ? czy może raczej tak sobie powtarzał. Od dawna bowiem dowiadywał się wiele na ich temat, nie były to zaś pochlebne informacje ? obcy byli zagrożeniem dla ludzkości, co oznaczało, iż należy się z nimi obchodzić bezwzględnie. Ci z nich, którzy stanęli na drodze Terranom, zostali unicestwieni ? ich życie, pędzone w ramach dość prymitywnych cywilizacji, nie przedstawiało sobą wielkiej wartości, ograniczało zaś ludziom możliwości ekspansji. Ryan wiedział to, ale nigdy nie nastawiał się do zagadnienia przedstawicieli obcych ras emocjonalnie ? czuł, że nie jest w stanie otwarcie nienawidzić istot, których nigdy nie widział na własne oczy. Niemniej, wiedział, jakie powinien przyjąć nastawienie. Nie wolno mu się wahać, bo ich wrogowie w analogicznej sytuacji z pewnością też nie okazaliby im litości.

- Jak się czujemy, szeregowy? ? zapytał przypiętego do fotela obok Tylera, żołnierza ze swojego pododdziału

- Zwarty i gotowy, panie kapralu ? odrzekł podwładny

- A ty, Han?

- Aż się palę, żeby im dop**przyć, panie kapralu.

Ryan uśmiechnął się nieznacznie pod opuszczoną na twarz poliglesową osłoną hełmu. Tyler, Han, Gordon i Savage służyli w jego oddziale od kilku miesięcy i bardzo chciałby móc powiedzieć, iż stanowili doświadczony i zgrany zespół. Nic jednak nie mogło być dalsze od prawdy ? co prawda współdziałali bardzo skutecznie podczas ćwiczeń, ale nigdy nie brali udziału w prawdziwej bitwie. Hunter pocieszał się tym, że nie tylko ich to dotyczyło.

Nagle desantowiec, którym lecieli, przyhamował gwałtownie, po czym opadł w dół. Wtedy rozległ się krzyk porucznika, któremu wtórowali sierżanci dowodzący drużynami.

- Dobra, wyskakiwać! Wszyscy na zewnątrz!

- Ruszać tyłki! Już!

Ryan posłusznie zerwał się z miejsca, odblokowując trzymające go w fotelu osłony i ruchem ręki dając podkomendnym znak, żeby też jak najszybciej się zbierali.

Gdy wespół z innymi wypadł na zewnątrz, jego oczom ukazał się sielankowy wręcz widok. Znajdowali się na obrzeżach miasta, i choć w oddali widać było wieżowce i inne wysokie budowle, to jednak okolica zabudowana była pojedynczymi domostwami, stojącymi od siebie w niewielkich odstępach. Krajobraz był pełen zieleni, na co składały się zarówno przydomowe ogrody, jak i okoliczne tereny, jakie stanowiła rozległa, trawiasta, częściowo zalesiona równina. Drzewa gęstniały, w miarę jak zwiększał się dystans, w jakim rosły od miasta, aż wreszcie tworzyły w oddali rozległą puszczę, która po prawdzie bardziej przypominała dżunglę, ze względu na bujną florę i wygląd tutejszych roślin.

Ryan na dłuższą chwilę zapomniał o swojej powinności, rozglądając się dookoła, i dopiero krzyk sierżanta Sakaia wybudził go z zadumy.

- Czego tu sterczycie, kapralu!? ? ryknął podoficer ? Zbierz swoich ludzi i szoruj do szeregu, natychmiast!

- Tak jest, panie sierżancie ? odrzekł błyskawicznie Hunter, rozglądając się za Hanem i pozostałymi; byli wciąż w jego pobliżu, i najwyraźniej czekali, aż on również dołączy do reszty.

Kompania, do której należał pluton porucznika Baxtera, formowała się tuż przy głównej ulicy, wiodącej do centrum miasta. Inne jednostki były wyładowywane w pobliżu i jak na razie wokół panował chaos. Kontrastowało to z dziwną ciszą, panującą na przedmieściach. Wydawały się bezludne ? nie było widać przechodniów ani poruszających się pojazdów.

- Kompania A! ? dało się słyszeć w radiu głos kapitana Mitchella ? Zgromadzić się natychmiast w punkcie zbornym i przygotować do natychmiastowego wymarszu!

- Słyszeliście, ludzie? ? zawołał sierżant Sakai ? Na miejsca! Dołączyć do czołgów!

Pojazdy bojowe klasy Tigro, uzbrojone w ciężkie działa laserowe, już utworzyły zwartą kolumnę, ustawiając się na drodze. Po ich bokach miejsca zajmowała piechota.

- Do wszystkich jednostek z Kompanii A! ? usłyszał Ryan, zająwszy miejsce w tylnej części linii czołgów wraz z resztą żołnierzy z plutonu Baxtera ? Dostaliśmy rozkaz przeprowadzenia wstępnego natarcia i rozpoznania sił wroga w mieście! Idziemy naprzód i postępujemy z czołgami! Strzelać do wszystkiego, co się poruszy i nie będzie człowiekiem!

Pojazdy ruszyły powoli naprzód, tocząc się ulicą. Piechota postępowała z nimi bez trudności, a napięcie wśród żołnierzy było jak dotąd minimalne. Okolica była zupełnie spokojna i wydawało się, że Terranie nie napotkają oporu.

- Pierwszy pluton, na czoło! ? rozkazał kapitan

Jeden z oddziałów piechoty, dowodzony przez porucznika Pierre?a, wysunął się do przodu, postępując przed pierwszym czołgiem w kolumnie. Wkrótce wszyscy zostawili daleko z tyłu główne siły, zajęte formowaniem na drodze kolejnej grupy. Niedługo zjawiła się także jedna z wysłanych do tego regionu eskadr myśliwskich, przemierzająca niebo nad ich głowami. Pozostałe w tym czasie okrążały miasto.

- Eskadra alfa, Dywizjon 16. na miejscu i oczekuje rozkazów ? odezwał się oficer floty

- Tu alfa kontrola, przyjąłem ? nadeszło potwierdzenie ze sztabu ? Macie coś nie naszego w strefie zewnętrznych zabudowań?

- Zaprzeczam, alfa kontrola. Na obrazie termicznym też nic nie ma.

- Przyjąłem, eskadra alfa, pozostańcie na pozycjach. Kompania A, kontynuować marsz.

Żołnierze Pierre?a z każdą kolejną minutą zdawali się nabierać śmiałości, przyspieszali bowiem kroku i stopniowo, lecz nieustannie, powiększali dystans dzielący ich od czołgów. Panujący dookoła spokój, który najwyraźniej dodawał im pewności siebie, u Ryana z kolei powodował niepokój ? cisza była nienaturalna i podejrzana. Zapewniano ich, że atak został przeprowadzony w tempie na tyle szybkim, aby nie dać obcym szans na reakcję ? tymczasem wszystko wskazywało na to, że ci zdołali już ewakuować mieszkańców z obrzeży miasta, jakby spodziewali się ataku.

Najwyraźniej nie tylko Hunter był tym wszystkim zaniepokojony, bowiem żołnierze postępujący z czołgami zaczęli się nerwowo rozglądać na boki, obserwując bezludną okolicę i opustoszałe domostwa.

- Powoli naprzód ? odezwał się kapitan Mitchell przyciszonym głosem, jak gdyby również odczuwał niepokój, i usiłował dodać otuchy sobie oraz podwładnym ? Na razie nic nie mamy.

Dzielnica zabudowana niewielkimi domami zajmowała dość rozległy obszar, jednak od pewnego momentu widać było, że przeradza się ona stopniowo w znacznie gęstszą strefę z większymi i wyższymi budynkami. Gdy mieli już niebawem wkroczyć w tę ostatnią, nie odstępująca ich ani chwili cisza stawała się już nie do zniesienia, a napięcie wśród żołnierzy sięgało zenitu.

- I jak ci się to podoba, Han? ? zapytał cicho Ryan idącego przed nim żołnierza

- Jak drzazga w d**ie, panie kapralu ? odpowiedział szeregowy otwarcie ? Nic nie wykryli, ale jakimś cudem nie poprawia mi to humoru.

- Świetnie ? prychnął Hunter ? Dobrze wiedzieć, że nie jestem sam.

- Tu kompania A ? znów odezwał się kapitan Mitchell ? Wygląda na to, że przedmieścia są czyste. Każcie kompanii B przygotowywać się do wymarszu.

- Tu alfa kontrola, przyjąłem.

Nastąpiła krótka pauza, po czym oficer nadał kolejny komunikat.

- Eskadra alfa, macie coś?

- Zaprzeczam, wciąż nic ? odrzekł dowódca myśliwców, ale po chwili podsunął ? Chociaż jeżeli nieprzyjaciel wykorzystał zabudowania, to stąd nawet termowizja może ich nie wyłapać.

- Zrozumiałem. Drugi i trzeci pluton piechoty, opuścić kolumnę i sprawdzić zabudowania cywilne po obu stronach drogi ? rzekł Mitchell, po czym dodał z lekką irytacją, jak gdyby dopiero teraz dostrzegł, że Pierre i jego ludzie za bardzo wyrwali do przodu ? Pierwszy pluton, zewrzeć szeregi i cofnąć się pod osłonę?

W ułamek sekundy później Ryan wciągnął z przerażeniem powietrze.

Miał już zamiar ruszyć w kierunku zabudowań, aby wykonać spóźniony rozkaz ich przeszukania, kiedy nagle zewsząd dobiegły ich odgłosy strzałów, i na oczach zaskoczonych żołnierzy GTF, mały oddział postępujący na przedzie został ostrzelany z conajmniej kilkunastu egzemplarzy lekkiej broni balistycznej. Wkrótce ostrzał gęstniał, a kolejni ludzie padali jak muchy. Pierre i jego podwładni usiłowali się bronić, strzelając w przyklęku na boki i cofając się w kierunku czołgów, lecz ginęli jeden po drugim. Ostra amunicja wydawała się ignorować osłony energetyczne, generowane przez kombinezony piechoty, oraz przedostawała się przez lekkie opancerzenie ze stabilizowanego adamantium.

Ostrzał niemal natychmiast przeniósł się na resztę kompanii, i dopiero wtedy Ryan, uniósłszy już broń do ramienia, pojął, skąd dobiegają strzały. Wrogowie obsadzili rzekomo puste domostwa po obu stronach drogi żołnierzami, i teraz ostrzeliwali grupę rozpoznawczą z okien i ogrodów. Hunter, choć nie nadeszły jeszcze rozkazy, uniósł karabin, chcąc odpowiedzieć ogniem, ale miał z tym problem. Z ulicy widział praktycznie tylko wychylające się na krótko głowy ? gadzie, wydłużone, ze szczękami uzbrojonymi w ostre kły. Po kilku bezowocnych próbach wycelowania bezpośrednio w przeciwnika, wydał z siebie dziki krzyk, wciskając spust i strzelając w okna jednego z domów. Pozostali żołnierze również zaczęli prowadzić ogień do oporu, próbując przynajmniej przydusić przeciwnika i zmusić go do niewychylania się.

- Odwrót! Odwrót! ? dopiero teraz rozległ się w słuchawce hełmu Ryana głos wyraźnie spanikowanego kapitana Mitchella ? Jesteśmy otoczeni! Wycofać się i dołączyć do kompanii B! Natychmiast!

Poszczególne czołgi w kolumnie wybrały ten moment, by otworzyć ogień. Ich ostrzał był nieskoordynowany, niemniej wiązki laserów z ich dział biły skutecznie, przecinając ściany domów i waląc kolejne budynki w gruzy. W chwilę później do akcji wkroczyły też myśliwce z eskadry alfa, które użyły swoich rakiet, by ostrzelać domostwa.

Niestety, to wydawało się nie powstrzymywać ognia nieprzyjaciela, który ostrzeliwał cofający się powoli oddział z nieuszkodzonych jeszcze budynków, a nawet z ruin tych już zniszczonych. Sytuacja żołnierzy GTF była rozpaczliwa, ponieważ nie mieli oni żadnej osłony przed wrogimi atakami, które nadchodziły z obu stron ulicy. Padali więc po kolei obok swoich towarzyszy. Zanim Ryan się zorientował, połowa drużyny Sakaia była już martwa, włącznie z samym sierżantem ? ten padł z piersią rozprutą serią ostrych pocisków, które przedostały się przez pancerz lekkiego zasilanego kombinezonu, pchając trafionego z impetem na jeden z czołgów.

Jedynie poszczególne pojazdy klasy Tigro były nietknięte, ale nawet ich bezpieczeństwo okazało się wkrótce złudne ? wróg był odpowiednio uzbrojony do zniszczenia także ich. W pewnej chwili, w około minutę po tym, jak padły pierwsze strzały, znajdujący się najbardziej z tyłu cofającej się kolumny czołg został trafiony przez trzy rakiety jednocześnie. Siła wybuchu, który rozerwał pojazd na strzępy, zmiótł wszystkich stojących zbyt blisko żołnierzy mimo ciężaru ich pancerzy wspomaganych i wywołał silny wstrząs odczuwalny przez wszystkich w okolicy, wskazywała na użycie pocisków protonowych. Hunter musiał przyjąć bardziej stabilną postawę, gdyż fala uderzeniowa, niosąca ze sobą przesłaniające zupełnie widoczność tumany pyłu, dotarła aż do niego, i omal nie powaliła na ziemię.

W chwilę potem stojący na prawo od Ryana Gordon wrzasnął z bólu i padł na ziemię z przestrzeloną klatką piersiową i gardłem.

- Gordon! ? krzyknął Hunter, przypadając do niego, po czym ryknął ? Sanitariusz! Gdzie jest sanitariusz?

Pomoc nie nadeszła ? szeregowy wykrwawiał się jeszcze przez chwilę, nim wyzionął ducha. Ryana zmroziło.

- Kapralu! ? zawołał Savage, chwytając go za ramię i usiłując skłonić do wstania na nogi ? On nie żyje! Proszę wstać!

Hunter otrzeźwiał, mimo przerażenia, i podniósł się, unosząc karabin. W chwilę później ogłuszyła go kolejna eksplozja, kiedy w wybuchu następnych wystrzelonych rakiet uległ zagładzie jeszcze jeden czołg, jadący z tyłu. Wraki pojazdów blokowały ucieczkę pozostałym, co powiększało panikę. Utrudniwszy ludziom odwrót, obcy zaczęli likwidować walczące jeszcze jednostki zmechanizowane jedną po drugiej, choć te wciąż niszczyły domy, skąd ostrzeliwano Terran. Również ostrzał prowadzony przez myśliwce ? eskadrę alfa oraz dwie nowe, które ściągnięto na pole walki ? zdawał się nie powstrzymywać wrogów.

Walcząc z całych sił, by nie ulec zupełnej panice, Ryan ponownie podjął ostrzał, usiłując trafić wychylających się wciąż z okien wrogów. Lecz wkrótce skończyła mu się amunicja ? zużyta została bateria, zasilająca karabin laserowy. Kapral, głośno nawołując innych do stawiania oporu, przystąpił do jej wymiany.

Zanim skończył, jakiś zabłąkany pocisk przebił mu lewą nogę. Hunter krzyknął z bólu i opadł na kolano. Z zaciśniętymi zębami ujrzał, jak Tyler ginie od postrzału w głowę i poczuł, że ogarnia go gniew, barwiąc dotychczasowe uczucie zamętu i strachu. Stanowczym ruchem wsunął nową baterię do komory karabinu, i zwalczając przerażenie z pomocą wściekłości oraz nienawiści, wrócił do walki.

- Zdychajcie, ścierwa! ? ryczał, próbując zastrzelić choć jednego z nieprzyjaciół, którzy uśmiercili już tylu jego towarzyszy, odebrali życie tylu ludziom

Ryan nie był jednak w stanie nic zrobić. Masakra Terran w pierwszym starciu była zupełna. Wokół ginęli kolejni broniący się jeszcze żołnierze.

W pewnym momencie z ruin jednego z domów w zasięgu Huntera wypadł obcy. Ryan w ciągu chwili dostrzegł jego jaszczurczą sylwetkę, przyodzianą w granatowo-szary uniform, z pozbawionymi obuwia, szponiastymi stopami, z silnymi ramionami dzierżącymi wyrzutnię rakiet.

Wyrzutnię, którą wróg niemal natychmiast wycelował w czołg za plecami kaprala.

Hunter nie miał czasu, żeby zareagować ? strzelił, gorączkowo starając się zabić jaszczura, nim ten odpali pocisk, ale chybił. W ułamek sekundy później podjął próbę ratowania się ucieczką od skazanego na zagładę pojazdu bojowego. Pobiegł, krzycząc ostrzegawczo, aby inni także się cofnęli. Nie zdążył jednak ? potężna eksplozja, która uszkodziła pancerz czołgu, raziła również chronionego zasilanym kombinezonem wspomaganym człowieka, ciskając nim o ziemię.

Kiedy Ryan uderzył w nią z impetem, momentalnie stracił świadomość.

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam. Jest to jedna z moich niedawnych opowiastek z serii "krótkie". Przede wszystkim moją inspiracją był kawałek znanego zespołu Dream Theater - In the name of God, oraz gra wspaniała Assassin's Creed. "W imię boga" - bo tak nazywa się ten tekst - to historia opisana sprzed pierwszej części Asasyna. Jeszcze zanim zacznę opowiadać. W tekście pojawia się słowo Bóg z małej litery. I tak ma być. Ci inteligentniejsi zrozumieją. Let's rock.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Są w życiu rzeczy, o których nigdy nie powinniśmy zapominać. Są sprawy o których pamięć winna być ciągle żywa. Są bowiem jak światło, które prowadzi przez mroki życia, wskazują cel, nadają sens egzystencji... Są to rzeczy tak ważne, że człowiek gotów jest ginąć za nie, za swoje ideały... tak samo jak zabijać...

W IMIĘ BOGA

obrazek%20-%20w%20imie%20boga.jpg

Rok 1191, Syria. Wszystko zaczęło się w gorące, bezchmurne popołudnie, kiedy to trzech jeźdźców błyskawicznie przejechało na koniach przez bramę niewielkiego miasta, Masyaf, niemalże taratując przypadkowych przechodniów. Wierzchowce zatrzymały się gwałtownie, nie mogąc oprzeć się brutalnemu zaciągnięciu wódz.

Mężczyźni sprawnie zeskoczyli z koni. Dwie kobiety, które o włos uniknęły tragedii, przepraszająco ukłoniły się, zauważając kim są jeźdźcy. W tym rejonie każdy znał ten ubiór. Białe szaty z zarzuconymi kapturami w kształcie dziobu orła, szeroki pas z przyczepionymi sakwami i kilkoma niewielkimi nożykami oraz zakrzywiony miecz, zwisający przy boku.

Asasyni nie zwrócili jednak uwagi na owe kobiety. Mieli wieści i musieli się jak najszybciej przedostać do zamku, wybudowanego na niezbyt wysokim, lecz stromym zboczu, górującym nad upchanymi, prostopadłościennymi budynkami mieszkalnymi. Pierwotnie mężczyźni chcieli przedostać się na koniach wijącą się w górę ulicą, lecz droga przepełniona była przez tłum mieszkańców. Trwałoby to zbyt długo. Dlatego jeden z asasynów wskazał na jakiś niewysoki budynek. Reszta przytaknęła i szybkim biegiem ruszyli do wskazanego celu. Trójka przybyszów przemknęła sprawnie przez mały plac. Nawet nie zwolnili, kiedy znaleźli się przy wyznaczonym domu. Kiedy już wydawało się, że uderzą w mur budynku, ci nagle wybiegli po ścianie i złapali się krawędzi dachu. Jakby to w ogóle nie wymagało wysiłku, wciągnęli się na górę domu i przebyli go w kilku krokach, odbijając się od przeciwległej krawędzi. Cała trójka równo złapała się oddalonego o metr muru i szybko wciągnęła się na niego. Znaleźli się na drodze, którą normalnie przemierzaliby na koniach. Kiedy przepchali się niekulturalnie przez ulicę, znowu wybiegli na jakiś dom. Chwilę biegli wzdłuż pasma budynków, żeby nagle jeden po drugim skoczyć na kamienną ścianę, której zadaniem było zabezpieczanie zbocza przed osunięciem. Asasyni z impetem uderzyli o mur, lecz zdołali chwycić się wystających kamieni. Ziemia pod nimi znajdywała się dziesięć metrów niżej, lecz ich to nie przerażało. Mężczyźni zaczęli sprawnie wspinać się w górę i już po chwili znaleźli się prawie pod zamkiem. Przebyli jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów drogą i stanęli przed solidną bramą, prowadzącą do wnętrza zamku, gildii asasynów. Jeden z przybyszów uderzył w nią kilka razy pięścią. Uchyliły się niewielkie drzwi, w których stanęła kolejna odziana na biało postać. Rozpoznawszy towarzyszy, odźwierny ustąpił miejsca przybyszom. Ci bez przywitania wkroczyli na zamkowy dziedziniec. Przemknęli przez plac, nie zwracając uwagi na zaciekawione wzroki innych asasynów, i wkroczyli do wnętrza dużego budynku. Znaleźli się w obszernym, pozbawionym wszelkich ozdób holu. Nie zwalniając kroku, asasyni ruszyli w bok, na kanciaste, marmurowe schody. Odgłos ich butów roznosiły się echem po całym wnętrzu. Nie minęło wiele czasu, zanim znaleźli się na piętrze, zaraz na początku szerokiego korytarza. Bez zastanowienia ruszyli po miękkim dywanie, w stronę dużych, czarnych drzwi. Jeden z asasynów zapukał i cała trójka weszła do pomieszczenia. Znaleźli się w niewielkim gabinecie. Na środku znajdowało się solidne biurko, a za nim stał wysoki, odziany w czarną szatę mężczyzna. Był do nich odwrócony plecami i wyglądał czegoś za oknem. Jeden z asasynów rzekł szybko:

- Zaczęło się, mistrzu.

Al-Mualim, przywódca asasynów odwrócił się do nich powoli. Zmierzył wzrokiem swoich uczniów.

- Artefakt? ? zapytał krótko.

- Mają go ? odrzekł asasyn.

***

Ciężkie chmury deszczowe przesuwały się wolno po niebie. Ryszard Lwie Serce siedział w swoim namiocie, ściskając list od samego Saladyna, władcy oblężonej Akki. Król Anglii wpatrywał się w czerwoną płachtę, rozmyślając intensywnie. Spojrzał na list jeszcze raz. Saladyn odmawia złożenia broni. Jak on stwierdził: ?nie odda pokłonu innowiercom?. Bezczelny! Jak on śmie tak bluźnić przeciwko Bogu Jedynemu?! Ryszard zmiął list i rzucił go gdzieś w kąt. Energicznie wstał ze swego krzesła. Zawołał swego głównego generała. Tęgi mężczyzna wszedł do namiotu i uderzył się pięścią w pierś:

- Tak, panie?

- Wydać rozkaz do ataku! ? rozkazał król.

***

Był znak ręką, padło hasło ?Ognia!?. Trebusze z hukiem i trzaskiem wystrzeliły, wyrzucając dwustukilogramowe kamienie. Pociski leciały wysoko w powietrzu, żeby na końcu uderzyć w miastowe mury, siejąc destrukcję i zniszczenie. Kilkunastu łuczników zleciało z blanków, ginąc albo od upadku albo od zgniecenia przez gruz. Pozostali, ci których dzieliły centymetry od podobnego losu, jęknęli z przerażenia. Ale ich strach stopniowo malał, wraz z każdym ugodzonym przez ich strzałę przeciwnikiem. Deszcz pocisków zasypywał oddziały wrogów na dole. Anglicy nie pozostawali dłużni, odpowiadając swoimi łukami. Legendarną celnością i wprawą, łucznicy napastników przewyższali obrońców kilkakrotnie.

W powietrzu świsnął kolejny głaz. Spudłował celu i przeleciał nad murami, niszcząc budynki mieszkalne wewnątrz Akki. Wówczas w oddali zazgrzytało coś potężnie. To wieże oblężnicze ruszyły. Potężne machiny z wolna poczęły sunąć do przodu, wypełnione żołnierzami gotowymi do walki za swoją wiarę. Za nimi ruszył ciężki taran, okryty drewnianym dachem. Gdy tylko machiny oblężnicze zbliżyły się na zasięg łuków, Saraceni przenieśli część ostrzału na nadciągające niebezpieczeństwo. Poszła pierwsza salwa. Strzały nieszkodliwie wbiły się w drewno. Z następną serią było to samo. Obrońcy zaczęli tracić morale. Łucznicy strzelali, ale coraz mniej synchronicznie i bez przekonania. Nagle nad głowami łuczników świsnęło coś dużego. Pocisk przeleciał nad murami od strony miasta i z destrukcyjnym efektem uderzył w nadciągającą wieżę. Balisty w końcu dojechały z drugiego końca miasta! Krzyk radości rozległ się na murach. Ale wieża sunęła dalej, mimo zionącej dziury. Trebusze zawtórowały baliście, posyłając kilka kamieni. Wszystkie uderzyły w jeden cel, w mury bramy. Uderzenie było potężne, ale solidny, ciosany kamień wytrzymał próbę. W tym czasie rozstawiła się reszta balist. Wystrzeliły równocześnie...

***

Gwar bitwy było słychać z daleka. Całkiem niedaleko, na najwyższych wieżach Akki, majaczyły białe postacie. Czekały...

***

Kwestią czasu było wejście krzyżowców do miasta. Brama padła i Anglicy z pieśnią na ustach rzucili się na szturm miasta. Na początku kilka oddziałów żołnierzy stawiało opór napastnikom. To nie był ich rozkaz. Za swoje bohaterstwo zostali wycięci w pień. Wtedy rozszalali najeźdźcy rozpanoszyli się po całym mieście. W niektórych miejscach broniły się pojedyncze oddziały Saracenów, lecz nie wytrzymywały zazwyczaj długo. Tam gdzie pojawiał się rycerz, tam zawsze lała się posoka. Pożoga i zniszczenie. Ginęli wszyscy, bez wyjątku. Starcy, mężczyźni, dzieci, kobiety...

W samym środku miasta, szeroką ulicą maszerowało kilku odzianych w białe habity księży, trzymających wysoko krzyże, oraz strzegących ich ciężkozbrojnych rycerzy. Jeden z kapłanów niósł na wyciągniętych rękach karmazynową poduszkę, na której leżała świecąca się własnym światłem, złota kula. Pochód zmierzał do pałacu, znajdującego się już tuż tuż. Wierni swej modlitwie, mężczyźni wierzyli, że nic nie może ich zranić. Bez obaw więc kroczyli wolno naprzód.

Młoda kobieta próbowała się ukryć przed nadciągającymi rycerzami. Ale bała się... Nie wytrzymała i wybiegła ze swej kryjówki, wpadając niemalże na strażnika księży. Ten bez wahania przebił ją na wylot swym mieczem. Y niedowierzającym wzrokiem patrzyła na mężczyznę, aż w końcu jej oczy zrobiły się szkliste. Rycerz beznamiętnie zepchnął ciało z ostrza i pochód ruszył dalej.

Niespodziewanie, strażnik idący na samym końcu zachwiał się i upadł. To samo stało się z drugim, idącym obok. Pochód znów się zatrzymał. Widząc śmierć kompanów, kapłani wpadli w przerażenie, zaczęli jeszcze gorliwiej się modlić. Jeden z rycerzy przeklinając soczyście, podbiegł do martwego kolegi. W ciele poległego tkwił bełt. Tak samo było z drugim. Nagle dwa białe demony spadły nie wiadomo skąd, na niczego niespodziewających krzyżowców. Postacie podniosły się, chowając w rękaw zakrwawione ostrza. Ostatni żywy strażnik z wrzaskiem na ustach rzucił się na napastników. Ten na którego szarżował krzyżowiec, dobył swe zakrzywione ostrze. Rycerz zaatakował z rozmachu, będąc pewnym zwycięstwa. Asasyn z łatwością uniknął ciosu, tnąc z obrotu w nogi wroga. Kiedy ten upadł na kolana, ?demon? przebił wojownika na wylot. Wyszarpnął swój miecz.

Księża zbili się w grupkę, trzymając złotą kulę w samym centrum. Jąkali się, byli przerażeni. Nie wiadomo skąd, wyłonił się trzeci asasyn.

- Jesteście zwykłymi mordercami... ? mruknął jeden z nich, patrząc na ciało dziewczyny.

- My jesteśmy asasynami ? rzekł drugi.

- Śmiercią sprawiedliwą. Giniecie w imię waszego boga ? szepnął trzeci.

Po jego słowach, z rękawów asasynów wysunęły się ostrza. Zdawało się, że kapłani tracili już zmysły ze strachu. Zabójcy płynnym ruchem dźgnęli równocześnie, zabijając natychmiast. Trzy ciała osunęły się na ziemię. Ostatni ksiądz, ten dzierżący kulę, wrzasnął ze strachu i rzucił się do ucieczki. Asasyni popatrzyli się po sobie i jeden z nich ruszył sprintem w pogoń. Ale zatrzymał się niemalże natychmiast. Zza zakrętu bowiem wyłonił się spory oddział żołnierzy saraceńskich. Nieszczęsny ksiądz miał nieprzyjemność nadziać się prosto na włócznię jednego z nich. Kula wysunęła się z jego rąk i uderzyła o buta dowódcy oddziału. Ten spostrzegł przedmiot, lecz bardziej interesowała go obecność asasynów.

- Brać ich! ? wrzasnął bez zastanowienia.

Białe postacie natychmiast wybiegły po najbliższej ścianie i zanim ktoś zdążył zareagować, już zniknęły za krawędzią dachu jakiegoś domu. Widząc, że żołnierze chcą ich ścigać, dowódca od razu wydał rozkaz porzucenia asasynów. Mieli inne problemy na głowie. Podniósł jednak złotą kulę i dokładnie obejrzał. Czuł, że jest to coś ważnego...

***

Bitwa wkrótce dobiegła końca. Akka padła, a Saladyn został zmuszony do uległości. Niektórzy krzyżowcy zaklinają się, że widzieli na najwyższych budynkach białe duchy, obserwujące ich pilnie...

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...