Skocz do zawartości

Knight Martius

Emerytowani Eksperci
  • Zawartość

    2680
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Reputacja

142 Znakomita

O Knight Martius

  • Ranga
    Ptaszyna
    Ent
  • Urodziny 30.01.1992

Dodatkowe informacje

  • Ulubione gry
    Array
  • Ulubiony gatunek gier
    Array
  • Konfiguracja komputera
    Array

Sposób kontaktu

  • Discord
    Array
  • Strona WWW
    Array
  • Skype
    Array

Informacje profilowe

  • Płeć
    Array
  • Skąd
    Array
  • Zainteresowania
    Array

Ostatnio na profilu byli

19604 wyświetleń profilu
  1. Zauważyłem, że zajrzałeś tu ostatnio. Jak tam idzie (i czy w ogóle idzie) pisanie? :P

    1. DracoNared

      DracoNared

      Zaglądam od czasu do czasu. No i zależy czego pisanie. :D

      Muzyka idzie w porządku. :P
      A proza - stoi, jak stała. ;)

  2. Gratuluję napisania książki do końca, i to w tak młodym wieku! Z wydaniem już niestety gorzej, ponieważ Novae Res, jak sam słusznie zauważyłeś, wzbudza duże kontrowersje, i to jak najbardziej uzasadnione. Przede wszystkim - ile egzemplarzy wynosi nakład Twojej powieści? Bo przeważnie nakład książek wydawanych przez wydawnictwa vanity press (a takim jest Novae Res) jest tak niski, że możesz zapomnieć o tym, iż pieniądze kiedykolwiek Ci się zwrócą. Nie mówiąc o tym, że redakcja ze strony takiego wydawnictwa (przy założeniu, że takowa w ogóle ma miejsce) będzie o wiele słabsza niż w wydawnictwie tradycyjnym. Mogę Ci więc już teraz powiedzieć - władowałeś się, i to nieźle.
  3. Ode mnie tyż. W sumie nie wiedziałem, że Guillermo del Toro ma też koncie powieści.
  4. Wpis pojawia się kilka dni po tym, gdy zapowiedziano na Adult Swim piąty sezon. Przypadek? "Samuraja Jacka" mogę spokojnie nazwać jedną z moich ulubionych kreskówek z dzieciństwa. Co więcej, nawet po latach świetnie mi się to oglądało. Myślę, że to z powodów, o których wspomniałeś; one wszystkie budują niepowtarzalny klimat. IMO tak naprawdę ten obraz psuły nieco tylko efekty dźwiękowe. Choć szło się do nich przyzwyczaić, odnoszę wrażenie, że poza odgłosami miecza po prostu twórcy przenieśli dźwięki z "Laboratorium Dextera" czy innych "Atomówek" (no bo skoro są już gotowe...). A, no i twórcy znaleźli fajny sposób na obejście cenzury, dając Jackowi głównie (choć nie tylko) roboty za przeciwników, przez co ten mógł je ciachać, a nikt (chyba) się nie burzył, że coś takiego demoralizuje dziatwę. Biorąc to wszystko pod uwagę, po prostu nie mogę się doczekać kontynuacji.
  5. Chyba leń mnie dopadł, bo od zamieszczenia poprzedniego rozdziału minął niemal miesiąc… Ale ważne, że jest. Kontynuujemy wydarzenia z rozdziału piątego. Miłej lektury! A, i jeśli ktoś tę powieść tu jeszcze czyta, to niech da o tym znać, tak żebym wiedział, że nie zamieszczam jej tylko na zasadzie "sztuka dla sztuki". * * * VI Zaczęło padać. Nie ulewnie, jednak wystarczająco, by zmusić Kalderana do znalezienia sobie schronienia. Trzysta stóp pod leżem Episkryp’iahela była jaskinia, która nadawała się idealnie. Smoczy rycerz siedział z odchylonymi skrzydłami pod ścianą, raptem kilka kroków od wyjścia. Mógł zagłębić się w grotę bardziej, lecz wolał wyglądać na zewnątrz, słuchając dudnienia deszczu o skałę. Nie miał wyboru – musiał przeczekać. Czy smok naprawdę wiedział, gdzie Kalderan powinien zacząć szukać pobratymców? Przecież nawet o tym, że Iklestria upadła, Episkryp’iahel usłyszał dopiero od niego. Jak ktoś tak niezorientowany mógł smoczemu rycerzowi pomóc? Może Teires i Irrioni mieli na myśli kogo innego? Wszak musieli zdawać sobie sprawę z tego, co mówią. Ale półsmok nie znalazł w Burzowych Górach nikogo więcej, a sam wielki jaszczur potwierdził, iż tylko on tutaj mieszka. Smokowiec nie był pewien, czy może temu wszystkiemu zawierzyć, czy nie. Nie miał też pojęcia, w jaki sposób smok mógłby dociec, gdzie znajdują się inni z jego rasy. Znów musiał oczekiwać wyroków losu. Tego samego przeklętego losu, który rzucał Kalderana tam, gdzie mu się żywnie podobało. Smoczy rycerz wściekł się na tę myśl. Z trudem opanował wybuch gniewu. Półsmok przypomniał sobie o Drenzoku. Jaszczurowie chętnie chodzili na pielgrzymki do smoków, ale żeby przyłączył się do plemienia z własnej, nieprzymuszonej woli? A może właśnie siłą nakłonili go, aby wyruszył wraz z nimi? To miałoby sens. W końcu jak ten barbarzyńca miałby nagle zacząć szanować jakąkolwiek tradycję? „Nawet gdy czyni coś dla innych, zawsze wypatrywa w tym własnego interesu” – pomyślał. „Zawsze. Nie zmieni się za żadne skarby, nawet gdyby podarowały je same smoki”. Przestało padać. Rozmowa z Episkryp’iahelem oraz oddawanie czci trwały jeszcze długo. Dla Drenzoka wręcz za długo. Nic, tylko pochlebstwa, modły, „jak to wspaniale, że Przodkowie zesłali nam ciebie”, modły, podkreślanie wyższości smoka nad innymi istotami. No i modły. „To tylko smok, do cholery” – pomyślał barbarzyńca ze złością. „Porozmawiajcie z nim jak równy z równym, a nie wymyślacie mantry”. Szczęśliwie wódz uznał, że plemieniu należy się odpoczynek. Wtedy nagle jaszczurowie spostrzegli, że na zewnątrz pada deszcz, więc zapytali Episkryp’iahela, czy mogliby spędzić czas u niego. Zgodził się. Obecnie Drenzok siedział pod ścianą wraz z Tan’iss u boku. Nie widział, czy Kishr’reth jest zły na jaszczurzycę za to, że wywołała zamęt, chcąc wspiąć się do leża smoka wraz z innymi. Nawet jeśli, nie dawał tego po sobie poznać. Tan’iss szybko się dopasowała do Ostrych Kłów, a przecież należała do plemienia od niedawna! Rozmawiając z braćmi i siostrami, barbarzyńca pewnego razu stwierdził ze śmiechem, iż zaczęto ją traktować jak jedną z ludu szybciej niż jego. Episkryp’iahel postanowił się zdrzemnąć, a wszyscy jaszczurowie zajęci byli rozmowami. Oboje mieli więc czas dla siebie. – Martwi mnie coś – rzekła Tan’iss. – Hm? – Tamten… czerwonołuski. Starszy brat. Nie wiem, czy… – Nie – przerwał barbarzyńca. Z drugiej strony, Kalderan rzeczywiście go zastanawiał. Co wyrabiał u smoka? – To kretyn, ale ma duże poczucie… tego, kto jest wrogiem, a kto nie. Nie zagraża nam. – Znasz go? – zapytała Tan’iss. – Ta… Powiedzmy. Ale może nie mówmy o nim, bo… irytuje mnie to, dobrze? – A ja bym o tym pomówiła. Poza tobą nie znam innego starszego brata, więc rozumiesz. Fascynuje mnie. Smokowiec westchnął. – Widziałaś może, co miał na sobie? – Tak, to chyba ciepłokrwiści nosili. To jest… metalowe odzienie? Drenzok kiwnął głową. – Po iklestryjsku mówi się na to „zbroja”. Idzie o to, że tamten nie jest Drakh’kirenem, który żył w plemieniu. Tacy, co nosili „zbroję”, nazywali się Drakh’teira. – Czyli? – Jak by ci to wyjaśnić… „Teire” to inaczej „ten, który miłuje honor”. Drakh’teira byli jak ci ciepłokrwiści w metalowych odzieniach. Mieli taki durny kodeks, który kazał im chronić słabszych, służyć panom – trochę tak jak my podlegamy wodzowi – czy modlić się do bogów. – Durny? – Tak, durny. Bo było w nim tyle sprzeczności, że każdy smok by się złapał za głowę. A smoki czciliśmy nawet bez kodeksu. Ale oczywiście Drakh’teira musieli wepchnąć się ze swoim, bo ubzdurali sobie, że inaczej ciepłokrwiści by nas zatłukli. Cholerni tchórze. – Nie rozumiem. Dlaczego tchórze? Co takiego zrobili? Drenzok, już i tak rozparty pod ścianą, ułożył się jeszcze wygodniej, poprawił ogon. – Widziałaś, żebym nosił metalowe odzienie? Albo jakikolwiek jaszczur? Ostry Kieł? Nie. Nie wiem jak wy, ale my, Drakh’kirena, pochodzimy od smoków. Nasze łuski już chronią dobrze, a metalowe odzienie może się zniszczyć. Albo pokryć się rdzą. Wojownik nie potrzebuje tych bzdur. Gdyby jeszcze chodziło o proste ozdoby… ale nie. A Drakh’teirom nie było dość, że używali metalowych odzieni. Oni jeszcze zrobili z nich cechę rozpoznawczą tego swojego stanu. Jaszczurzyca pokiwała głową. – Dobra… Ja też nie rozumiem, na co im te metalowe odzienia. Ale co Drakh’teira chcieli nimi pokazać? Bo nie wiem, o co chodzi z „cechą rozpoznawczą”. Dziwnie to mówisz. – Zadajesz za dużo pytań – odparł barbarzyńca, a gdzieś w głębi głosu pobrzmiało warknięcie. Tan’iss spojrzała w bok zawstydzona i nie ciągnęła tematu. Drenzok spojrzał po wciąż rozmawiających jaszczurach. Niektórzy też wychodzili, by sprawdzić, czy przestało padać, po czym wracali, oznajmiając, że jeszcze nie. – Chyba się nie ulotnimy. Niech to. Tan’iss myślała przez chwilę. Smokowiec aż spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Wiesz… Kiedy tak myślę o tamtym starszym bracie, to wydaje mi się, że się mylisz. – Niby w czym? – odrzekł barbarzyńca zniecierpliwiony. – W tym, że nam nie zagraża. Musimy coś z tym zrobić. – Do k***y nędzy, Tan’iss… Wiele mogę o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że cokolwiek nam zrobi. Co się tak przy nim upierasz? – To tylko przeczucie – szepnęła jaszczurzyca, zbliżywszy głowę do błony na policzku Drenzoka. Półsmok słyszał wyraźnie jej aksamitny głos. Taki, który sprawiał, że barbarzyńca chce być tylko przy niej i przy żadnej innej samicy. – Więc zachowaj to swoje przeczucie dla siebie i mnie nie denerwuj – odparł smokowiec bardziej ospale. – Ale pomyśl – Tan’iss szeptała dalej. – Starszy brat miłuje honor. Jak więc woli walczyć: sam czy z braćmi u boku? – Nie, na pewno miał braci – rzekł Drenzok swobodnie. – Nie rozumiesz. Rozwiązuje własne spory pojedynkami czy wraz z grupą? – Pojedynkami. – Tak, właśnie. Dlatego w jego mniemaniu my, Ostre Kły, nie mamy honoru. Tworzymy wspólnotę. Jeśli ktoś zadrze z jednym z nas, zadziera ze wszystkimi. Pomyśl też, co czerwonołuski sądzi o tych, którzy nie chcą nosić metalowego odzienia. Widzisz, każdy może paść jego ofiarą. Nawet ty. Barbarzyńca czuł się zdezorientowany. Coś mu podpowiadało, że Tan’iss nie ma racji; że mówi oczywiste głupstwa, które łatwo obalić. Lecz nie mógł wymyślić żadnych argumentów. Wiedział jedynie, iż głos jaszczurzycy jest bardzo piękny i zawsze chciałby go słyszeć. Mimo wszystko Drenzoka naszła wątpliwość. – Dlaczego ja? – Bo uważa cię za tchórza – szeptała dalej zielonołuska. – Ktoś, kto kryje się za braćmi i siostrami, kto pogardza metalowym odzieniem, nie może mieć honoru. Nie może więc żyć. Żadne z nas nie może żyć. Dlatego czujesz do niego wstręt, Drenzok. Boisz się go. Wiesz, że dojdzie do walki, więc robisz, co możesz, by pozbyć się go z myśli. Wówczas smokowca olśniło. Nic dziwnego, że Kalderan go nienawidzi! Aż w duchu zaczął zżymać się, iż nie uświadomił sobie tego wcześniej i w owej kwestii kto inny musiał barbarzyńcę wyręczyć. „Wiwerna zasr**a!” – pomyślał z gniewem. „Mogłem się tego spodziewać po tym padalcu!”. Drenzok spojrzał w oczy Tan’iss. – Ja nikogo się nie boję. Jaszczurzyca kiwnęła głową z uśmiechem. Delikatnie poruszyła w bok ogonem, tak że spotkał się z tym smokowca. – Czerwonołuski niedługo tu wróci, jestem tego pewna – odrzekła słodko. – A kiedy tak się stanie, to go przepędzisz. Czy nie tak? Barbarzyńca położył rękę na dłoni Tan’iss. – Niech tylko spróbuje wrócić. Kalderan nie liczył na to, że otrzyma upragnione odpowiedzi, lecz i tak postanowił znów odwiedzić Episkryp’iahela. Kiedy wylądował przed wejściem do leża smoka, zobaczył, jak w jego kierunku zmierza jeden z jaszczurów. Gdy obaj się do siebie zbliżyli, zielonołuski stanął. Mierzył Kalderana wzrokiem, z którego można było odczytać ciekawość, wręcz zachwyt. Smokowiec postanowił pozwolić się podziwiać – choć uważał to za krępujące, czuł, że osobnik ten darzy go dużym szacunkiem. Zauważył przy tym, iż jaszczur ma ogon niby maczugę, tak gęsto rosły tam kolce. Zielonołuski uklęknął na jednej nodze, mówiąc: – Starszy brat… Akurat to określenie Kalderan jeszcze pamiętał. Wydał przeciągły, spokojny pomruk aprobaty. Jaszczur wstał po dłuższej chwili, lecz nadal nie ośmielił się spojrzeć półsmokowi w oczy. Zawrócił w głąb jaskini, spoglądając na niego z oczekiwaniem. Smoczy rycerz niemo przyjął zaproszenie. Zaczął słyszeć rozmowy. Z pewnością prowadzili je inni jaszczurowie. Jednakże w żadnym razie nie odbierał tubalnego głosu smoka, jakby gospodarz zniknął bądź udał się na drzemkę. Gdy tylko smoczy rycerz dotarł wspólnie z towarzyszem do leża, skonstatował, że wszystko dobrze sobie wyobraził, włącznie ze śpiącym Episkryp’iahelem. Wtedy też oczy wszystkich zielonołuskich zwróciły się w stronę Kalderana. Smokowiec poczuł się zmieszany. W pierwszej chwili chciał zawrócić. Nie przywykł do bycia w centrum zainteresowania, nawet wśród tej rasy, tak ceniącej sobie obecność smoczego człowieka. Teraz jednak byłoby niezręcznie wyjść, zwłaszcza że smok mógł obudzić się w każdej chwili. Jednak nim ktokolwiek się poruszył, naprzód wyszedł Drenzok. Jaszczur spojrzał na barbarzyńcę pytająco, lecz ten go odepchnął. Smoczy rycerz obdarzył smokowca chłodem. Oczekiwał pretensji. Nie spodziewał się jednak, iż barbarzyńca drapnie półsmoka w ramię. Wszyscy jaszczurowie jak na zawołanie podnieśli się, ale czarny półsmok zatrzymał ich gestem. Rzekł słowa w jaszczurzym języku; Kalderan zrozumiał jedynie iklestryjskie „smoczy człowiek”. Jako że zielonołuscy stali, przyjął, że Drenzok powiedział, iż mają się nie wtrącać. W czerwonym smokowcu rosła wściekłość. – Masz mnie za idiotę, Kalderan? – zapytał barbarzyńca. – Myślisz, że nie wiem, po coś tu przyleciał? Nie wymordujesz mojego plemienia – ciągnął, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Ani nie zabijesz mnie. Ostatnio cię pokonałem, pamiętasz? – Któż wpoił ci nonsens, iż chcę was uśmiercić? – zdziwił się czerwony półsmok. – A jakie to ma znaczenie? – syknął czarny smokowiec. – Według ciebie nie mamy honoru, więc nie możemy żyć, tak? Nie boję się ciebie, Kalderan! Smoczy rycerz wyciągnął miecz. – Nie będę tolerował oszczerstw. Rozłożyli w gniewie skrzydła. Słychać było rozkazy wydane w mowie jaszczurów. Kalderan i Drenzok mieli się na siebie rzucić, kiedy nagle poczuli ból. Ciągnięto ich w przeciwne strony. – A ja nie będę tolerował bluźnierstwa! – ryknął wódz po iklestryjsku. Smokowcy nadal na siebie złorzeczyli. Każdego schwyciło mocno po dwóch jaszczurów; smoczy rycerz i barbarzyńca próbowali się wyrywać. Rykom, obelgom, tumultowi nie było końca. Wtedy obudził się Episkryp’iahel. Podniósł powoli łeb, obserwował zamieszanie. Najdłużej lustrował najpierw „smoczego rycerza” Kalderana, później smoczego człeka, który przyszedł tu wraz z Ostrymi Kłami. Gotowi byli rzucić się sobie do gardeł. Jaszczurowie próbowali ich powstrzymać. Szaman zmrużył oczy, co rusz gdzie indziej kierował głowę. Wódz i wielu innych tylko stało bezradnie; chcieli coś zrobić, lecz mogli jedynie rozłożyć ręce. Najdłużej Episkryp’iahel wpatrywał się w samicę. Działo się tyle, że nie wiedział, co myśleć. Jednak wiedział, co czuł: głęboki niesmak. Wówczas młody jaszczur z kolcami na ogonie zauważył – wraz z paroma pobratymcami – że smok wstał. – Czcigodny Episkryp’iahelu, jak to dobrze! Musisz nam pomóc! Gospodarz flegmatycznie wyciągnął łapę. Patrząc to na jednego smoczego człeka, to na drugiego, zaczął wykonywać palcami niezgrabne gesty. Mruczał zaklęcie. Kiedy skończył, ruszyła magiczna fala. Objęcia jaszczurów nie wytrzymały i smokowcy rzucili się na siebie. Kalderan uderzył mieczem. Drenzok uskoczył, ale broń zadrasnęła mu bok. Mimo to ruszył na smoczego rycerza, zadrapując naramiennik. Czterej zielonołuscy podchodzili do walczących, lecz obaj ich odtrącali. Zaraz ruszyła na półsmoków reszta jaszczurów. Smoczy rycerz i barbarzyńca znów natarli. Rykiem dodali sobie animuszu. – DOŚĆ! Ściany i podłoga poczęły drżeć, jakby miały się zaraz rozstąpić. Smokowcy stracili równowagę, po czym uderzyli o siebie. Jaszczurowie z głośnymi sykami opadli w tej samej chwili na czworaka, opierając się o ziemię tak twardo, jak tylko mogli. Tan’iss uderzyła wielka łapa, tak że impet rzucił nią o ścianę. Jaszczurzyca upadła na kolana i próbowała nabrać do płuc powietrza. Wstrząsy ustały równie nagle, jak się zaczęły. Wszystko ucichło. Smokowcy leżeli – Kalderan przygniatał ciałem skrzydło Drenzoka, natomiast jego własne okrywało głowę barbarzyńcy. Ostre Kły były w szoku. Tylko jeden głos mógł wywołać taki chaos. Jaszczurowie zwrócili oczy w stronę Episkryp’iahela. Smoczy rycerz z barbarzyńcą leżeli jak odrętwiali. Reakcja smoka sprawiła, że instynktownie, bezwiednie – choć jeszcze przed chwilą wydawało im się, że wiedzą, co robią – poczuli strach. – Chciałeś wskazówek, smoczy człeku – rzekł gospodarz do smoczego rycerza. – Jedną właśnie otrzymałeś. Dopiero po chwili czerwony smokowiec otrząsnął się z otępienia. Wstał ociężale, po czym stwierdził: – Nic nie rozumiem, Episkryp’iahelu. – Nie moje to zmartwienie. – Czcigodny, jakie zaklęcie rzuciłeś na smoczych ludzi? – odezwał się Tkhri’kshach. – Oni mają to odkryć. Teraz wynoście się. Wszyscy spojrzeli po sobie. To musiało rozdrażnić Episkryp’iahela, ponieważ powtórzył głośniej, aż znów zadrżały ściany: – Wynoście się!
  6. Czołem. Tym razem ponownie zgłaszam się z czymś niezwiązanym z prozą (ale obiecuję poprawę!), ponieważ rzecz dotyczy kolejnego projektu fandubbingowego, do którego przetłumaczyłem dialogi. Zresztą, ja go także reżyserowałem… Może kojarzycie taką internetową kreskówkę „RWBY”? W wielkim skrócie – jest to „amerykańskie anime” z obłędnymi scenami walk, choć z wyraźnie niedomagającą fabułą i tak naprawdę dopiero kiełkującym rozwojem postaci (serial doczekał się dotychczas trzech sezonów, a niedawno zaczęto wypuszczać czwarty). Mimo to dla samej akcji, jak również świetnej muzyki – warto zobaczyć. Reżyserowałem fandubbing do jednego z czterech trailerów, które otwierają tę serię. Cały proces twórczy odbywał się w ramach grupy Hoshi Akari. Miłego seansu!
  7. Ogólnie czas mnie nie rozpieszcza (a później mogę być jeszcze bardziej zajęty), niemniej jednak dałem radę przejrzeć kolejny rozdział, tak że mogę Wam go pokazać. Wracamy w nim do wątku głównego. I nadal zachęcam do komentowania. To, że na komentarze nie odpisuję (i taką politykę będę jeszcze podtrzymywał), nie oznacza, iż ich nie czytam i nie wyczekuję. Rozumiem jednak, że choćby niektórych stałych czytelników porwało życie. Miłej lektury! Swoją drogą, właśnie zauważyłem, że w tytuł wpisu zawierającego poprzedni rozdział „Zjednoczenia” wkradła się niekonsekwencja. Mea culpa. Usunę, gdy w końcu znajdę czas, by przejrzeć jeszcze raz pierwsze rozdziały. * * * V Bardzo wysokie słupy skalne, wyrastające z niskich wzniesień, niemal sięgały ciemnych chmur. Zbudowane z brunatnych kamieni, ostro zakończone na szczycie, tworzyły atmosferę, która oszałamiała Kalderana nie gorzej niż wówczas, gdy przyleciał tu po raz pierwszy. „Jakby sami smoczy ludzie byli nimi zainspirowani, budując wieże” – pomyślał półsmok. Smoczy rycerz podróżował cały dzień i połowę następnego, lecąc; zatrzymywał się jedynie na polowanie, posiłek oraz sen. Moment, gdy ujrzał cel, był więc wspaniałym wynagrodzeniem podjętych trudów. Będzie jednak jeszcze większym, kiedy smokowiec odnajdzie osobę, o której powiedzieli bogowie. Szkoda, że nie wskazali też, gdzie dokładnie ona przebywa, ponieważ słupów znajdowało się tu pięć. Mogłoby więc dojść do tego, że Kalderan musiałby przeszukać je wszystkie. Znalazłszy się wysoko, smoczy rycerz ujrzał na ziemi jakąś grupę istot, chyba dwunożnych. Nie mógł jednak rozpoznać żadnej, choć z drugiej strony był ktoś, kto się wyróżniał. Jednak półsmok szybko przestał zaprzątać sobie tym głowę. Myślał, kim jest osobnik, którego szuka, i co mu przekaże. Samo to podniecało go tak, że nie zamierzał spocząć na laurach. Góry Niespokojnego Nieba wyglądały inaczej, niż Drenzok sobie wyobrażał. Z jednej strony niebo istotnie wydawało się niespokojne – wszystko przez liczne ciemne chmury – a z drugiej barbarzyńca nie spodziewał się tak ogromnych skalnych słupów. Przytłaczały go. Smokowiec nie mógł przestać porównywać się z tutejszymi szczytami i to sprawiło, że zapragnął wzlecieć wysoko. Krajobrazy obserwował zawsze z góry – stojąc w powietrzu, na wzniesieniach, wszystko jedno – i na samą myśl, iż mogłoby to wyglądać inaczej, było mu niedobrze. Jednak szybko zdołał odegnać to jako głupotę, zwłaszcza że nie wędrował sam. Jaszczurowie bardzo chcieli oddać cześć temu ich smokowi. W przeciwnym razie raczyliby zarządzać przerwy dłuższe niż na posiłek. Lecz Drenzoka nie irytował ciągły marsz, ale właśnie to, iż musiał towarzyszyć plemieniu; nie mógł lecieć. Szczęśliwie Episkryp’iahel był już niedaleko. Należało jedynie wspiąć się – zielonołuscy wiedzieli, w którym słupie smok mieszka – odbyć wizytę i osiedlić gdzieś na nowo wraz z pobratymcami. Żaden problem. Wówczas barbarzyńca ujrzał na niebie jakąś sylwetkę, ruchliwie krążącą nad górami. Nie zdawała się wielka. To była dwunożna istota. Drenzok pomyślał, że może to aves. Ale czego niby szukał w górach, szczególnie iż nie miał u boku nikogo ze stada? Półsmok jeszcze raz przypatrzył się sylwetce. I poczuł gniew. Gwałtownie rozłożył skrzydła, a wtedy będący obok Tkhri’kshach zatrzymał go ręką. – Drenzoku, nie. Wszyscy w jednym momencie spojrzeli na barbarzyńcę. Ten warknął. – Muszę się zobaczyć z tym tam. Z drogi! Zaczął machać skrzydłami, gdy nagle dwóch jaszczurów chwyciło go za ręce. Zaczęli się szarpać. Reszta zielonołuskich podeszła, przepuszczając Kishr’retha. – Kim on jest, że śmiesz zakłócać nam pielgrzymkę? – zapytał wódz. Drenzok wciąż próbował się wyrywać. Wtedy przemówił Tkhri’kshach: – Czyżbyś zapomniał o naszej tradycji? Pielgrzymka do smoka polega na tym, że odbywamy ją wspólnie. Wszyscy, Drenzoku. Nie chcemy bowiem rozjuszyć Przodków ani ich posłańców. A ponieważ ty też należysz do Ostrych Kłów, nie jesteś wyjątkiem. W tonie szamana słychać było naganę i zniecierpliwienie. W miarę jak mówił, barbarzyńca uspokajał się. Zdał sobie sprawę, że jego wściekłość nie ma sensu. Nawet jeśli naprawdę widział na górze Kalderana, co z tego? Miał własną misję, ten idiota nie był mu do niczego potrzebny. Drenzok złożył skrzydła. Jaszczurowie puścili go. – Prawda – odparł. – Przepraszam. Wybacz mi, wodzu. Kishr’reth skinął głową. – Przeprosiny przyjęte. – Wyszedł naprzód, po czym wskazał jaskinię u podnóży góry. – Niech samice i pisklaki skryją się tam wraz z dobytkiem. Iksha, będziesz im przewodzić. Poczekajcie, aż wrócimy od posłańca Przodków. Wtedy razem poszukamy miejsca, w którym się osiedlimy. Jaszczurowie nie mogli wkroczyć do leża smoka z bronią, gdyż w ten sposób obraziliby gospodarza. Oczywiste też było, co by oznaczała wspinaczka wraz z dobytkiem. Dlatego Ostre Kły wydały pomruki aprobaty, a Drenzok wraz z nimi. – Dobrze, wodzu – rzekła Iksha, po czym zwróciła się do samic: - Na pewno słyszałyście. Idziemy. – Czekajcie! Wszyscy odwrócili się w stronę źródła głosu. To była Tan’iss. Speszona jaszczurzyca dopiero po chwili przerwała ciszę: – Chcę iść z wami. Większość samców zaśmiało się, a samice – oburzyły. Barbarzyńca wyszczerzył zęby w uśmiechu, lecz nie z szyderstwa. – Nie idziesz – zawyrokował Kishr’reth. – Nigdy nie widziałam smoka z bliska. Poprzednie plemię nie chciało mnie do żadnego puścić, a tyle dobrego słyszałam o posłańcach Przodków. – Dlaczego nikt nie chciał, byś spotykała się ze smokami? – rzekł Tkhri’kshach zaciekawiony. – Bo byłam za młoda! A kiedy już miałam tyle lat, że wódz mógłby mi na to pozwolić, dawno odeszłam od swoich braci i sióstr. Teraz mam szansę, by zobaczyć smoka na własne oczy! – I myślisz, że kto będzie chronił dobytek? – syknął wódz. – Gdyby to ode mnie zależało, poszlibyśmy wszyscy. Ale nie zależy! Widzisz te góry? Najwyraźniej Przodkowie nie chcą, żebyśmy ruszyli tam wspólnie. Wszystkie macie zostać na ziemi, koniec! Tan’iss uklękła. – Błagam cię, wodzu! Stanie się coś dobytkowi, jeśli mnie nie będzie? Samice wrzeszczały z oburzenia, samce zaś patrzyły złowrogo, lecz nie robiły nic ponad to. Drenzokowi z kolei ta jaszczurzyca… zaimponowała. Owszem, czuł się, jakby słuchał pisklaka. I znów owszem, decyzja wodza była ostateczna. Ale Tan’iss miała trochę racji. W niektórych plemionach panował zwyczaj, że tylko dojrzali jaszczurowie mogą widzieć się ze smokami. Tłumaczono to prawidłem, iż młodzi mogą zbrukać niestosownym zachowaniem święte miejsce, którym jest leże posłańca Przodków. A Tan’iss dopiero niedawno stała się dorosła. Poza tym w jej postawie, uporze, coś fascynowało barbarzyńcę. Coś, co sprawiało, że aż nie wierzył, iż naprawdę o tym myśli. – Puść ją, wodzu. Chce zobaczyć Episkryp’iahela, więc jej pozwólmy. Kishr’reth spojrzał na smokowca z niechęcią. – Starszy bracie… To, że jesteś, kim jesteś, nie znaczy, że wolno ci rozkazywać… – Uważam, że powinieneś go usłuchać – przerwał Tkhri’kshach. Wzrok wodza emanował już złością. – Tradycja? – Opinia starszego brata powinna być niezwykle ważna dla plemienia. Dlatego myślę, że przepuszczenie Tan’iss jest naszej tradycji bardzo bliskie. Przywódca jaszczurów pokręcił głową z niedowierzaniem. Spojrzał na Drenzoka z pogardą tak wyraźną, iż smokowiec poczuł się nieprzyjemnie, po czym rzekł do samicy: – Tan’iss… Czy bardzo ci na tym zależy? Jaszczurzyca nadal klęczała. – Bardzo, wodzu. – A zatem powstań i wspinaj się wraz z nami. Samce zasyczały z aprobatą, ale głosom oburzenia samic nie było końca. – Tak postanowiłem – zawołał Kishr’reth władczo. – Ruszajmy! Drenzok sam nie wiedział, czy jest zadowolony z rozwoju wydarzeń. Usiłował nie myśleć, jak bardzo będzie miał przes***e u samic, zwłaszcza tych, z którymi kiedyś się kochał. Długo to trwało, ale Kalderan przeszukał jaskinie w większości skalnych słupów, aż, jak później sam zobaczył, natknął się na właściwą. I jak w każdym innym, gdy zagłębił się w korytarz, było duszno. Im dalej smoczy rycerz szedł, tym większa panowała ciemność. Nie zgubił się jednak, gdyż szybko dostrzegł jedno źródło światła: coś błyszczało, jakby kosztowności. Przy takich źródłach natomiast widział wszystko w barwach ciemnej żółci. Przyśpieszył kroku. Półsmok zaczął słyszeć głębokie oddechy, dobiegające daleko przed nim. Wkrótce jego oczom ukazał się drzemiący smok. Smok. Mógł się tego spodziewać. Ciemnobrązowe łuski, które, zdawało się, już dawno zmatowiały, poprzetykane były czarnymi fragmentami o różnych kształtach, ni to pasów, ni kropek. W policzkach obok zaokrąglonego pyska znajdowały się kostne wypustki, zaś z potylicy wyrastały cztery krótkie rogi i dwa nieco dłuższe. Mina gada wyglądała słodko, lecz Kalderan wiedział, że to tylko pozory. W ogromnej jaskini smokowiec dostrzegł również, rzecz jasna, skarb – głównie złote monety, ale nie w ilościach, o jakich słyszało się w różnych opowieściach – oraz bezładnie porozrzucane zwierzęce kości. Ze ścian w losowy sposób wystawało wiele słupów kryształu, w niewyjaśniony sposób oświetlających pomieszczenie. Wysoko, wysoko z sufitu zwisały nacieki skalne; woda z nich nie kapała. Burzowe Góry zaprawdę musiała opanować dziwna magia, skoro nawet w jaskini, w której powinna dominować wilgoć, było sucho. Przez żmudność, z jaką Kalderan przeszukiwał słupy skalne, całe podniecenie zdążyło zaniknąć – ale nie obudziło się ponownie. Za czasów Iklestrii bywało, że smoczy rycerz spotykał smoki, ale tylko wspólnie z pobratymcami; sam na sam odwiedził jednego w trakcie tułaczki, przypadkiem. Wielki gad zahipnotyzował półsmoka, po czym bawił się nim do woli, aż ten zdołał wyzwolić się spod wpływu zaklęcia i uciec. Smokowiec nadal traktował swych protoplastów z szacunkiem, lecz nauczył się, że wielu z nich to znudzeni, ekscentryczni osobnicy. Dlatego wolał okazywać ów szacunek z daleka. Ale jeśli ten smok wiedział to, czego oczekiwał odeń Kalderan, cóż pozostało? Z jednej strony nie wypadało zakłócać mu drzemki, z drugiej smoczy rycerz jakoś musiał zacząć. Na szczęście gospodarz go uprzedził – otworzył jedno oko i spojrzał na smokowca. Kalderan był zaskoczony, ale szybko się opanował. Zachowywał od smoka pewien dystans. Najmniejsza impertynencja mogła zniweczyć cały wysiłek. Wielki gad leniwie uniósł łeb. Patrzył na smoczego rycerza badawczo, aż wreszcie przemówił w swoim języku. Tubalny głos brzmiał przerażająco, a jednocześnie intrygująco, tak jak powinna brzmieć smocza mowa. Jednakże Kalderan nie rozumiał ani słowa. Gospodarz spojrzał na smokowca z zaskoczeniem, po czym kręcił głową przez chwilę. Rzekł w końcu po iklestryjsku: – Jakim niemądry! Skąd, smoczy człeku, możesz znać naszą mowę? Lecz nie martw się, wiem, czym jest wasz lud, toteż przyswoiłem sobie język, którym władacie. Właściwie to smokowiec, aby godnie uczestniczyć w pielgrzymkach, poznał podstawy smoczego języka. Sęk w tym, że już dawno ich zapomniał. Ale nie o tym chciał rozmawiać. – Jak cię zwą? – Jam jest Episkryp’iahel. – Smok zamyślił się. Smoczy rycerz oczekiwał w napięciu. – Kim jesteś, smoczy człeku? I z czym przylatujesz, że śmiałeś przerwać mi sen? Kalderan zawahał się; słowa Episkryp’iahela zabrzmiały groźnie. Ostatecznie przemówił: – Jam smoczy rycerz Kalderan. Episkryp’iahelu, chcę prosić cię o wskazówki. Smok pomachał ogonem, delikatnie pokiwał głową. Wstał ociężale. – Chciałbym ci coś wyjaśnić, smoczy człeku. W swym królestwie możesz dzierżyć tytuł szlachecki. Możesz być także podwładnym na roli, magiem, barbarzyńcą, samym królem. Możesz być wszystkim. Jednak dla mnie są to tylko puste słowa. Niezależnie od twego miejsca w hierarchii iklestryjskiej, traktowany będziesz z podobnym szacunkiem… o ile sam mi go okażesz. Niezmiernie rzadko mam okazję porozmawiać z inną istotą rozumną, a ze smoczym człekiem… Ho, ho, kiedy ostatnio to było? – Gospodarz podszedł do stosu złota. Łapą zaczął je macać, jakby czegoś szukał, a po chwili kręcił głową ze smutkiem. – Marnotrawstwo, zwykłe marnotrawstwo… – Episkryp’iahelu… – wtrącił Kalderan, nie dając się zbić z tropu. – Me królestwo przestało istnieć. Wszyscy moi pobratymcy zginęli. Chcę jednak ich odnaleźć, gdyż święcie wierzę, iż przy życiu ostały się choć niedobitki. Nakazano, bym w Burzowych Górach odnalazł kogoś, kto wie, gdzie owi smoczy ludzie przebywają. – Pięknie się błyszczą, prawda? – ciągnął swój temat Episkryp’iahel. – Czy wiesz, że inne istoty rozumne używają tych monet jako tak zwanych pieniędzy? Niebywałe marnotrawstwo! Żeby tak bezcenny kruszec zdewaluować i oceniać nim wartość wyrobów i usług, ulotnych jak chwile! Smoczy rycerz poczuł wściekłość. Mimo to mówił cierpliwie: – Episkryp’iahelu… Gdzie muszę rozpocząć poszukiwania swych pobratymców? – Zastanawiam się, czy te monety mogłyby posłużyć za ozdoby do rzeźb – perorował dalej smok. – Chciałbym porzeźbić. Od dawien dawna chciałem, wszelako twierdziłem, że moje łapy nie nadają się do tej czynności… Ale każdy smok znajdzie rozwiązanie… Kalderan ryknął gniewnie. – Nie obchodzi mnie to, smoku! Gospodarz spojrzał nagle na smokowca urażony. Prychając ze zniecierpliwienia, podszedł do niego, tak że spoglądał nań z góry. Smoczy rycerz, rozdrażniony, nawet się nie cofał. – Nie zdajesz sobie sprawy – zaczął Episkryp’iahel, cedząc każde słowo – że nie okazując szacunku istocie, która pamięta czasy, kiedy to twoich rodziców ni dziadków nie było nawet w planach – narażasz się na jej gniew, prawda? Czyś przypadkiem nie chciał się czegoś dowiedzieć? A zatem co, co, pytam, tak niezmiernie cię nurtuje, że zachowujesz się jak rozwydrzone pisklę, iżby tylko zwrócić na siebie uwagę?! Im dłużej smok przemawiał, tym większą unosił się złością. Zadziałało to na Kalderana tak bardzo, że ten spuścił pokornie głowę. Westchnął głęboko. – Wybacz mi, Episkryp’iahelu. Urażenie twej dumy było moją ostatnią intencją. Lecz zrozum mnie, muszę działać. – Smoczy rycerz nieśmiało spojrzał w oczy gospodarzowi. – Czy przeto udzielisz wskazówek, gdzie mam zacząć szukać innych smoczych ludzi? Episkryp’iahel patrzył na półsmoka bez emocji. Po chwili niebezpiecznie zbliżył doń łeb. – Nie myśl, smoczy człeku, że nie słuchałem. Słuchałem, i to bardzo uważnie. Swe pytanie zadałem wyłącznie w gniewie… Tak. Jednak musisz wiedzieć, że dopiero od ciebie dowiedziałem się, iż Iklestria została zgładzona, a wasz lud – zdziesiątkowany. Kto ci przekazał, że to ja mam wskazówki, gdzie szukać ocalałej garstki, o ile można tak owe niedobitki określić? – Moi bogowie, Teires i Irrioni, powiedzieli o kimś, kto mieszka w jednej z jaskiń Burzowych Gór. Przeszukałem większość, zaś odnalazłem jeno ciebie. Smok oddalił łeb zaskoczony. – Doprawdy? Sami bogowie? Hm, hm. Skoro tak mówią, pewnie mają rację. Musisz bowiem wiedzieć, iż na tę chwilę jestem jedynym mieszkańcem tych gór. Burzowe Góry, cóż to za fantazyjna nazwa!… Jednak znalezienie odpowiedzi na nurtujące cię pytanie wymaga czasu. Mam go mnóstwo, więc z chęcią oddam się kontemplacji. Kalderan chciał już zaprotestować, kiedy nagle z korytarza jaskini dosłyszał tupot bosych stóp. Wielu bosych stóp. Niebawem wyłoniły się z niej dwunożne gady, spośród których smoczy rycerz nie dojrzał smokowców. Musieli to być jaszczurowie; półsmok kiedyś spotkał tę rasę, na dodatek przypomniał sobie, co mówił Drenzok. Plemię, nieuzbrojone, szło dwiema kolumnami, tworząc przestrzeń dla środkowej, o wiele mniejszej. Na jej czele pewnie kroczył jeden z najwyższych gadów, z ciemnozielonymi łuskami poprzetykanymi gdzieniegdzie fioletowymi plamami, niezwykle umięśniony. Smoczy rycerz pomyślał, że to wódz. Za nim znajdował się mniejszy jaszczur, lecz odznaczający się kostną wypukłością na czubku głowy, dzierżący laskę z rubinem. Był jeszcze trzeci osobnik, ze skrzydłami, przewyższający nawet przywódcę. Półsmokowi serce zabiło mocniej. To był Drenzok. Odruchowo Kalderan chciał wyciągnąć miecz, ale szybko zrozumiał, iż nie ma to sensu. Jaszczurowie wyglądali na nie mniej zaskoczonych, choć poza tym nie zareagowali w żaden sposób. Episkryp’iahel przyglądał się zgromadzeniu zaciekawiony. Po chwili smok zaczął mówić językiem, który składał się, prócz głosek, z syków i pomruków. Swego czasu smoczy rycerz też próbował się go uczyć, lecz teraz pamiętał raptem pojedyncze słowa. Kiedy więc wódz odpowiedział gospodarzowi, Kalderan również nic nie zrozumiał. Wówczas wszyscy uklękli przed Episkryp’iahelem, zaś on sam uśmiechnął się. Rozmawiali dalej. Smokowiec jeszcze skierował wzrok na Drenzoka. Barbarzyńca posłusznie robił to samo co jaszczurowie, jednak smoczemu rycerzowi odwzajemnił spojrzenie. Było ono obojętne, pozbawione nawet pogardy. Czerwony półsmok czuł się zdezorientowany, ale zaraz pojął, w czym rzecz. „Więc to dlatego Drenzok poradził mi, abym zainteresował się plemieniem jaszczurzym” – pomyślał. Popatrzył jeszcze przez moment na zebranych, po czym opuścił jaskinię. Z czasem zaczął słyszeć zbiór głosów, jakby odmawiano mantrę.
  8. Jeśli ktoś stwierdzi, że zachowuję się jak (pardon my French) kobieta w ciąży – zrozumiem. Bo jeszcze jakiś czas temu byłem przekonany, że nie warto kontynuować „Zjednoczenia”, a teraz nagle uznałem, iż warto jednak pociągnąć je dalej. Zwłaszcza że od dłuższego czasu mam jeszcze kilka rozdziałów w zanadrzu. Ponadto dobrze się składa, ponieważ rozdział czwarty przypomni – a przynajmniej mam taką nadzieję – co się działo w prologu. Więc pisanie streszczenia przypominającego fabułę powieści chyba nie będzie potrzebne. Z tej okazji czuję się w obowiązku wspomnieć o dwóch sprawach. 1) Jestem świadomy, że pewne kwestie w tej powieści wymagają zmiany albo przynajmniej przemyślenia, niemniej jednak stwierdziłem, iż gdybym chciał zacząć nad nimi pracować, to ciągu dalszego „Zjednoczenia” nie pokazałbym jeszcze przez długie miesiące (jeśli w ogóle). Dlatego założenia dotyczące ww. kwestii (języka bohaterów, ich przedstawienia, zgodności ich zachowania z reprezentowaną przezeń kulturą itp.) pozostają bez zmian do końca powieści, a nad ewentualnymi zmianami w tych założeniach pomyślę później. Jeśli komuś się to nie podoba, niech nie czyta. 2) Nie będę przez jakiś czas odpisywał na komentarze (z wyjątkiem zdania typu „zapoznałem się, dziękuję”). Nadal będę je czytał i analizował, ale o co chodzi – jednym z powodów, dla których przestałem publikować w Internecie cokolwiek ze swojej twórczości, jest to, że krytyka czytelników stała się dla mnie nie do zniesienia. Mam na myśli zarówno nakładanie wymagań, które na mój gust są dla mnie zbyt trudne do spełnienia, jak i ruganie za wprowadzanie elementów, które są zgodne z moim zamysłem. Nie chcę po prostu, żeby taka polemika dla którejkolwiek ze stron skończyła się nieprzyjemnie. Poza tym, a) teoretycznie twórczość autora powinna być w stanie obronić się sama, b) czas, który poświęcam na polemikę z czytelnikami, mógłbym wykorzystać np. na pisanie i poprawianie kolejnych rozdziałów, a nie mam go znowuż tak dużo. Uff. Jak zwykle się rozpisałem. Ale dzięki temu wyjaśniłem wszystko, co chciałem wyjaśnić (chyba). Zapraszam zatem po ponadpółrocznej przerwie i życzę miłej lektury! * * * IV Johannes Ekhart stał oparty o drzewo i obserwował horyzont, będąc zdanym tylko na światło księżyca. – Johannes, przemęczysz się – odezwał się Kestrel, siedząc ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku. Aby nie czuć pod sobą wilgoci, położył na ziemi kawałek skóry. Jak każdy jaszczur, potrzebował ciepła, szczególnie nocą. – Zastanawiam się tylko, czy już wracają – odparł człowiek. – I jak im poszło. – Martwisz się o nich? – Nie o to chodzi. Tego, że przyjadą cali, jestem pewien. Ale dobrze wiesz, że musimy znać rezultat tej… eskapady. Ekhart westchnął. – Ja wiem jedno – rzekł Kestrel. – W żaden sposób tego nie przyśpieszysz, a w irde może zdarzyć się wszystko. – W irde? Jaszczur uśmiechnął się z politowaniem. – W noc. – Nie znam twojego języka – powiedział Johannes, dostrzegłszy zmianę w mimice towarzysza. – Wiem. Po prostu wkurza mnie, gdy muszę komuś tłumaczyć jego zawiłości. – Kestrel spojrzał wprost w oczy Ekharta. – Usiądziesz? Czy nadal będziesz tak stał? Na początku człowiek chciał zaprzeczyć, ale ostatecznie musiał przyznać jaszczurowi rację. Podszedł do jucznego konia i wyjął z zapasów kolejny kawałek skóry, po czym usadowił się przy ogniu. – Wciąż wyglądasz na zamyślonego – stwierdził Kestrel. Johannes pokiwał głową. – Czy ci ludzie nie wiedzieli, że wynajęto już łowców nagród? – posłał pytanie w powietrze. – Może tak, może nie. Na pewno chłopów nikt nie powiadomił. Tylko jeśli chodzi o mieszczan… To rzeczywiście ciekawe. „Albo mieszczanom też nikt nie obwieścił, że ktoś już się tym zajmuje, albo chcieli na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość” – pomyślał człowiek. Jaki by ów powód nie był, dzięki temu zbiorowisku on, Kestrel i pozostała dwójka łowców nagród mogli zaoszczędzić sporo czasu. Johannes wiedział tyle, że od dłuższego czasu jakiś stwór zamieszkuje pobliskie tereny. I, jak to stwór zresztą, uprzykrza życie mieszkańcom. Już sam opis zaciekawił Ekharta. Człekokształtny smok, który dzierży miecz, a ponadto nosi zbroję. Na pytanie, co takiego zrobił, padła odpowiedź, że wywołuje panikę wśród ludności, a wieśniakom nawet spalił dużą część zboża. Dlatego burmistrz wespół z jednym z baronów postanowili wreszcie się ugiąć – wynajęli łowców nagród. Zebrała się drużyna. Johannes Ekhart był mężczyzną w sile wieku. Jego twarz porastał delikatny zarost, a sam człowiek wyróżniał się tym, że nosi kapelusz z rondem i ciemny płaszcz. Z kolei jaszczur Kestrel w niczym nie przypominał pobratymców z plemion łowiecko-zbierackich; należał do mieszczan. Ubierał się w jasnobrązowy kaftan – częściowo odsłaniający biały brzuch oraz klatkę piersiową – tudzież skórzane spodnie. Był bardzo wysoki, łuski miał zielone. Johannes i Kestrel rozbili prowizoryczny obóz – dwa namioty na polanie. Niedaleko stały konie każdego z jeźdźców, odpowiednio gniady oraz kasztanowaty. Ekhart znów się rozejrzał, a po chwili zadarł głowę. Na łące w oddali dostrzegł zapalony ogień. – Już jadą. Jaszczur również spojrzał w stronę horyzontu. Istotnie, w ich kierunku podążało dwóch jeźdźców – coraz lepiej dawało się dostrzec dosiadane kuce. Oraz sylwetki krasnoludów. Horin i Gunnar. Pierwszy z nich jechał na karym wierzchowcu. Rudą brodę miał zawiązaną na komicznie wyglądające dwa warkocze, a ubrał się w srebrzystą kolczugę i brązowe, skórzane spodnie. Z boku trzymał przytroczoną do pasa kaburę z bronią. Gunnarowi natomiast broda zwisała normalnie, za to eksponował bujną blond czuprynę. Utrzymywał ją opaską, która otaczała czoło i zatapiała się we włosach. Ubrany był podobnie jak Horin, jedynie nosił zatkniętą za pas wekierę. Dosiadał gniadego kuca. Jadąc, krasnoludowie rozmawiali; wyglądali, jakby mieli dobry humor. Johannes wstał. Gdy tylko jeźdźcy zbliżyli się, spytał wprost: – Czego się dowiedzieliście? Horin i Gunnar w jednej chwili przerwali rozmowę, po czym zeszli z wierzchowców. Pierwszy zaczął: – Dowiedzieliście, dowiedzieliście… Stwora nie ma, ot co! – A dokąd w końcu pojechaliście? – Pod taką jedną górę – odparł Gunnar, podchodząc do jucznego konia. Z zapasów wygrzebał suchy chleb. Zajadając się, mówił dalej: – Podoo tam miał miefkać, ale fie okazało, we nic z tego. – Czyli fiasko – skonstatował Kestrel. – Będziemy jechali po omacku. – Przynajmniej zaoszczędziliśmy sporo czasu – rzekł Johannes. – Horin, Gunnar. Jeśli założyć, że ta bestia mieszka w górze, to znaczy, że ma jakąś jaskinię. Byliście tam? – Ta – odparł rudobrody, po czym pociągnął łyk wody z manierki. – Weszliśmy z masą luda do środka. Jakiś rycerz uparł się, coby samemu wleźć, ale żeśmy mu nie pozwolili. Ekhart usiadł z powrotem, namyślając się chwilę. – Johannes? – zainteresował się Kestrel. – Kim był ten rycerz? – rzekł w końcu człowiek. – Jakieś znaki szczególne? – Nie wiem, na co ci to wiedzieć, ale przedstawił się jako Idrinus – odpowiedział Gunnar. – Cały był w pełnej zbroi płytowej, do tego jeździł na siwce. I na szyi miał… Co to było? Chyba amulet jakowyś. Widziałem, jak mu się zaświecił. Johannes spojrzał prosto na krasnoluda, jakby się ożywił. – I co potem robił? – Jakby to był sam nie wiem kto… Powiedział, że chce odnaleźć tego stwora i że musi w tym celu wyruszyć samotnie. Ot, cała historia. – Dokąd pojechał? – W sumie to nie wiem… – Gunnar, nie gadaj głupot – wtrącił Horin. – Traktem uciekł! Tym, co biegnie przez las. Widzieliśmy obaj przecież, kiedy żeśmy wyszli z jaskini. Ekhart pokiwał z namysłem głową. Po dłuższej chwili odezwał się: – Ustalimy warty i idziemy spać. Wyruszamy o świcie. Wszyscy spojrzeli na człowieka zdziwieni. – Aż tak jest dla ciebie ważny? – spytał Kestrel. – Ujmę to tak: jedyny trop, jaki mieliśmy, to zeznania mieszkańców, że widzieli, jak stwór lata po okolicy. Jednemu czy dwóm nawet wydawało się, że wylatywał z góry, pod którą wy dwaj – spojrzał na Horina i Gunnara – podjechaliście. Dlatego zresztą ten tłum tam się znalazł. Jeśli potwora tam nie ma, to znaczy, że jedyny nasz ślad przepadł. – Dalej mamy rycerza, który wkracza sam do wnętrza góry – ciągnął Johannes. – Po powrocie obwieszcza, że nikogo nie ma. Sam odjeżdża diabeł wie dokąd. I ma amulet, który mu się świeci. Czyli z jakiegoś powodu zależy mu, żeby znalazł bestię sam, a do tego wie, jak się za to zabrać. – Pierwszy wniosek rzeczywiście jest ciekawy – stwierdził jaszczur. – Ale drugi… To tylko domysły. Skąd możesz przypuszczać, że rycerz wie, jak odnaleźć naszą zdobycz? – Zgoda, to tylko domysły. Ale wierzcie mi: ten jego amulet zapewne ma duży związek z tym potworem. Tu może chodzić o magię, Kestrel. A już za długo siedzę w swojej profesji, żeby lekceważyć takie rzeczy. – No to musimy go capnąć, tak? – wtrącił się Horin, uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Panowie, szykuje się robota! – Najpierw to musimy go wytropić. Patrzyliście, którędy jechał? – A jakże, śledziliśmy pana rycerza nieco – odparł Gunnar. – W pewnym momencie zboczył z traktu i tyle go widzieli. Pamiętam nawet gdzie. – Rozumiem, że nie wiedział o waszej obecności? – No słuchaj, trzymaliśmy się tak daleko, że zdziwiłbym się bardzo, gdyby nas zauważył. – Znakomicie. Jutro go znajdziemy i będziemy śledzić dalej. – Brzmi rozsądnie – skomentował Kestrel. – Mnie się wydaje, że nie odjechał daleko. – Nie mógłby nawet. Na razie jednak pójdźmy spać. Kestrel, weźmiesz pierwszą wartę.
  9. Przepraszam, że tyle czasu nie odpisywałem, ale byłem na urlopie. Podane przez Ciebie przykłady właśnie świetnie obrazują opisywaną kwestię: jeśli pisarz jest uznawany za wielkiego, to czytelnicy nie tylko nie zwrócą uwagi na rzeczy, za które pisarz amator zostałby napiętnowany, ale wręcz dorobią do nich ideologię, z której wyniknie, że taki pisarz zastosował pewne "zabiegi" świadomie. Ale fakt, wprawdzie jak najbardziej istnieją aspekty, które można bez wahania uznać za podstawy pisania, jednak literatura ma to do siebie, że jej zadaniem jest przede wszystkim wpłynięcie na emocje i wrażenia estetyczne czytelnika. Dlatego, tak jak piszesz, pewne zabiegi są po prostu celowe. A w literaturze "nie wolno" stosować tak naprawdę tylko tych zabiegów, których użycia nie potrafi się uzasadnić.
  10. Powyższy tytuł może sugerować odcinek poradnika pisarskiego, dlatego z góry uprzedzam, że to nie będzie wpis tego typu. W pisaniu jestem zbyt cienki, żeby mówić innym, jak mają się za to zabierać (chociaż jeśli ktoś też coś pisze i chciałby mi pokazać – z chęcią porobię za betę!). Tu chcę poruszyć sprawę, która mnie kiedyś nurtowała, a którą przypomniałem sobie tydzień temu po rozmowie z kolegą. Trzeba Wam wiedzieć, że ów kolega i ja jesteśmy fanami twórczości Sapkowskiego, a zwłaszcza (w moim przypadku „tylko”) cyklu wiedźmińskiego. W pewnym momencie dyskusja zeszła się właśnie na styl AS-a, a konkretniej na elementy jego stylu, które mogą być uznane za kontrowersyjne. Otóż – jeśli sami coś piszecie i pokazaliście swoje teksty ludziom, którzy mają na ten temat choć blade pojęcie, z pewnością zdajecie sobie sprawę, że stylistyka polska zawiera swoje reguły. Ich łamanie może nie dyskwalifikuje pisarza z miejsca, ale za to utrudnia płynność czytania tekstu, a w związku z tym może stanowić podstawę do zwrócenia takiemu amatorowi uwagi. Na pewno do reguł stylistycznych można zaliczyć unikanie powtórzeń (zwłaszcza jeśli wynikają z ubogiego języka autora), stosowanie zaimków osobowych najlepiej tylko tam, gdzie faktycznie są potrzebne, czy konsekwentne stylizowanie narracji/dialogów. Jeśli pisarz amator się do nich nie stosuje, zdaniem wyrobionych czytelników to znaczy, że nie zna podstaw pisania i że pewnie w takim wypadku jego tekst reprezentuje niski poziom. To co powiecie na to, że Sapkowski i co poniektórzy inni pisarze łamią niektóre lub nawet wszystkie wyżej wymienione zasady? A mimo to czytelnicy często nie tylko tego nie punktują, ale, odnoszę wrażenie, wręcz w ogóle tego nie widzą. Stwierdzenie to jest odważne jak na kogoś, kto nie ma wielkiego doświadczenia w pisaniu, ale spokojnie – nie chcę wycierać sobie gęby zawodowcami. To jak najbardziej można wyjaśnić. Otóż między takimi jak ja i zawodowcami jest jedna zasadnicza różnica: reprezentowany poziom. Po prostu. Ale na czym ten poziom polega? W tym momencie trzeba powiedzieć, że pisanie nie jest jedną umiejętnością, lecz całym ich zestawem. Gdybym miał proponować podział umiejętności, bez których pisarz nie może być uznany za dobrego, to bym wypisał: – znajomość języka, w którym pisze się utwór, i poszczególnych rodzajów stylu; – zdolność do (ciekawego) opowiadania historii; – obycie kulturowe; – doświadczenie życiowe; – wiedza ogólna, zwłaszcza dotycząca tematu i realiów, które „dotyka” się w trakcie pisania; – znajomość psychologii ludzkiej (jakoś przecież trzeba tworzyć wiarygodne postacie!). Jeśli o czymś zapomniałem, jak najbardziej możecie dopisywać swoje propozycje. Ale o co chodzi: przede wszystkim pisanie jest przedmiotem dziedzin nauk humanistycznych. Nie mówimy zatem o czymś, co łatwo uchwycić szkiełkiem i okiem, choć oczywiście nie jest to niemożliwe (gdyby było, to wszystkie zasady pisania należałoby hurtem wyrzucić do kosza). Jeśli czytamy prozę dla przyjemności, przede wszystkim szukamy opowieści, która nas wciągnie, a jeszcze lepiej – wywoła w nas określone emocje. Szukamy przeżycia. Zaryzykuję stwierdzenie, że dobre opanowanie wypisanych przeze mnie umiejętności sprawi, iż napisanie dobrej – i to dobrej przez duże „d” – prozy będzie gwarantowane. Ich opanowanie oczywiście nie będzie łatwe. Ale nikt nie powiedział, że ma być. Dobrzy pisarze zatem po prostu posiadają to nieuchwytne, abstrakcyjne „coś”, które sprawia, że potrafią przyciągnąć do swoich dzieł rzesze czytelników. To nie oznacza jednak, że nie należy do tego dążyć. Bo mimo wszystko owo nieuchwytne „coś” też jest wynikiem pewnych zmiennych, jak najbardziej możliwych do uchwycenia dla wytrwałego pisarza amatora. Czy więc stosować się do reguł stylistycznych? W tym momencie zaprzeczę sobie nieco i stwierdzę, że warto, przynajmniej na początku drogi twórczej. Potem, kiedy już nabierze się doświadczenia, można kombinować. Bo wtedy pisarz ma większą pewność, że swoim dziełem zainteresuje czytelnika tak czy inaczej, tak że ten wybaczy mu pewne „niedociągnięcia”. Zawodowcy przecież też jakoś zaczynali. * * * Osoby niechętne tutejszej blogosferze zapraszam do lektury wpisu na stronie Eskapizm stosowany. Tam zresztą następny wpis ukaże się 23 lipca (tu może być różnie).
  11. Przepraszam, że wczoraj nie dodałem żadnego wpisu, ale sprawy osobiste i pogoda, która zniechęcała do robienia czegokolwiek, skutecznie uniemożliwiły mi napisanie kolejnej notki. W związku z tym na blogu zewnętrznym postanowiłem w ramach zapchajdziury zamieścić jedno ze swoich starszych opowiadań, mianowicie „Toki”. No i niejako z tym przychodzę. Nie z tym opowiadaniem (bo „Toki” zamieściłem już 2-3 lata temu), ale ze sprawą bloga zewnętrznego Eskapizm stosowany. Nie ukrywam, że na jego rozwijaniu zależy mi bardziej niż na rozwijaniu tego tutaj bloga. Bądźmy szczerzy – blogosfera Forum Actionum ledwo żyje już od kilku lat i absolutnie nie zanosi się na to, aby miała się podnieść. Żeby było śmieszniej, zmiana skryptu najwyraźniej tutejsze blogi jeszcze bardziej dobiła, bo możliwości w kształtowaniu ich wyglądu i funkcjonalności prawie nie istnieją. Dla mnie to paranoja, że nie mogę tu dodać np. ankiety, a takowa w tym wpisie bardzo by się przydała. Z drugiej strony beggars can’t be choosers („jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” – chciałem być fajny i przyszpanować angielszczyzną ;)). Z blogiem „Eskapizm stosowany” chciałbym trafić do większego grona, a dzięki „Grafomanii smoczego rycerza” mogę to zrobić na dwa sposoby: 1) zamieszczać tylko fragment tekstu z bloga zewnętrznego, a na końcu wpisu umieścić link do tego samego wpisu, tyle że już na blogu zewnętrznym; lub 2) co sobotę zamieszczać kolejne wpisy na blogu zewnętrznym, a tutaj publikować je 2-3 dni później. Zapewniam, że to nie jest jeszcze zapowiedź, iż zamierzam porzucić tutejszy blog. Gdyby ktoś mnie o to zapytał, odpowiedziałbym najprędzej: „To zależy”. Ale myślę, że jeśli chcę zajmować się blogowaniem choć trochę poważniej, powinienem zastanowić się nad zmianami. Nad zmianą miejsca też, jeśli nie będę miał innego wyboru. Do tego czasu jednak – piszcie, która z wypisanych opcji odpowiadałaby Wam bardziej.
  12. No i koniec. Praktycznie finito. Mam już za sobą najtrudniejszy i najbardziej czasochłonny temat na studiach, którym jest pisanie pracy magisterskiej; pozostaje tylko oczekiwać obrony. Myśl, że mam teraz weekend i nie muszę zajmować się pilnymi sprawami zamiast odpoczywać, budzi we mnie dobry nastrój. Mogę wziąć się za sprawy, które odłożyłem na później. W tym za pisanie na blogu. Ogólnie rzecz biorąc, nie chcę zbyt dużo pisać o sprawach osobistych. Dlaczego więc wspomniałem o pracy magisterskiej? Bo praca nad nią uświadomiła mi pewną kwestię, mającą duży wpływ na decyzje, które podjąłem w zakresie własnej twórczości. Od razu mówię: „Zjednoczenie” nadal jest zawieszone. I pozostanie tak jeszcze długo, bo chwilowo nie zamierzam nad nim pracować. Zanim przejdę do wyjaśnień, opowiem o czymś ściśle związanym z tematem. Na stronie bloga „Spisek pisarzy” (polecam zajrzeć, choć od pewnego czasu nowe wpisy pojawiają się tam bardzo rzadko), pod jednym z artykułów, pewna pani wspomniała coś na temat ilości czasu, który przy dużej ilości zobowiązań można poświęcić na pisanie. Mogłem coś przeinaczyć, a i nie chcę poświęcać czasu na szukanie, ale treść tego komentarza tak naprawdę nie ma tutaj znaczenia. Ważniejsza jest odpowiedź na ten komentarz, gdzie pewien pan stwierdza, że jeśli ktoś pracuje, ma rodzinę, dzieci i ogólnie ma co robić, to nadal dysponuje czasem na pisanie. I że to jest czas spędzany przez tę osobę na siedzeniu przed telewizorem, na FB lub na spaniu. Cytując z pamięci: „Co jest lepsze: napisać książkę czy być wyspanym?”. Tak. I w razie wybrania pierwszej opcji dostać w pracy op**prz od przełożonego za zawalanie zadania za zadaniem. W zamian powstanie powieść, której nie będzie dało się czytać. Wiecie, co moim zdaniem jest nie tak w tym rozumowaniu? Wychodzi z niego mianowicie założenie, że człowiek jest robotem, który bez mrugnięcia okiem jest w stanie poświęcić znaczną większość czasu na pracę i nie potrzebuje czegoś takiego jak komfort psychiczny. Chyba nie trzeba mówić, czym takie podejście prędzej czy później się skończy. Zresztą, podam siebie jako przykład. Na co dzień pracuję, a do tego średnio dwa razy w miesiącu jeździłem w weekend na studia. W szczególnie intensywnym okresie, który zaczął się pod koniec kwietnia, zdarzało się, że po powrocie z pracy starałem się pracować nad magisterką kilka godzin. Wprawdzie wyznaczyłem sobie limit, że po godz. 21.00 odpoczywam, ale w praktyce bywało, iż nawet po tym czasie np. musiałem coś znaleźć. Później kończyło się to dla mnie gorszymi wynikami w robocie i momentem, gdy nawet przez cały tydzień nie dotykałem pracy magisterskiej kijem, bo po prostu nie mogłem na nią patrzeć. A pod koniec zeszłego roku, po tym jak skończyłem dość intensywną pracę nad rozdziałem pierwszym, musiałem wziąć z pracy tydzień urlopu, bo czułem się już tak skrajnie wyczerpany, że byłem do niczego. No dobra, ale praca dyplomowa to nie powieść. Praca wymaga przeczytania lub przynajmniej zajrzenia do masy źródeł, dokładnego ich opisania w bibliografii według wytycznych (parafrazując pewnego YouTubera: ten, który to wymyślił, powinien zaiwaniać na galerze…) i uważnego sparafrazowania wyczytanej z nich treści, żeby przypadkiem system antyplagiatowy niczego nie wykrył. Może jeszcze część praktyczna idzie w miarę łatwo, ale część teoretyczna to po prostu katorga. A powieść? Powieść to się pisze dla przyjemności, więc co może być w niej trudnego? Otóż bardzo dużo. Powieść, mimo że opiera się na założeniach innych niż praca dyplomowa (tekst literacki to nie to samo co naukowy), również stanowi gigantyczne przedsięwzięcie. Fabuła sama się nie wymyśli. Trzeba ją sobie uważnie ułożyć, najlepiej spisać, może nawet różnymi sposobami zwizualizować sobie niektóre sceny. A postacie? Bez postaci nie ma fabuły. Trzeba sprawić, aby były one ludźmi (albo nieludźmi) z krwi i kości; albo żeby przynajmniej stanowiły wiarygodnych reprezentantów wykonywanych przez siebie zawodów, wyznawanych idei, kultur, do których przynależą, itp. Trzeba przemyśleć, jak by się zachowały w danych sytuacjach i dlaczego; jak skłonić je do zachowania, którego wymaga od nich w danej chwili autor; jak sprawić, by czytelnik się z nimi identyfikował albo chociaż zrozumiał ich postępowanie. No i świat przedstawiony, czy to rzeczywisty, czy wymyślony. O tym też można by wiele napisać. Jeszcze zestawić to wszystko ze sobą, tak żeby zachować spójność, i napisać narrację i dialogi, aby czytelnik wciągnął się w opowiadaną historię, to już w ogóle jest temat-rzeka! Dlatego podziwiam autorów, którzy pracują na pełen etat, mają rodziny, a mimo to są w stanie wygospodarować trochę czasu i sił na pisanie (i nawet wydają książki). Ja tak nie potrafię. Czas bym miał, z siłami znacznie gorzej. Chyba że kiedy studia miną mi na dobre, okaże się, że nagle będę w stanie udźwignąć całą powieść. W końcu teoretycznie jedno zobowiązanie mi odpadnie. Podejrzewam jednak, że dopóki po prostu nie dokonam pewnych zmian w życiu zawodowym, lepiej zrobię, jeśli skupię się na pisaniu opowiadań. Będę miał przynajmniej pewność, że je ukończę, a i zawsze mogę popróbować się w jakichś konkursach. Przy okazji – chcę poczytać więcej książek, żeby pomóc sobie w wyrobieniu stylu, a także w międzyczasie pobawić się w tzw. światotworzenie. Przyznam się jednak szczerze, że po opiniach, które otrzymałem względem „Zjednoczenia” (i nie tylko względem niego…), jakoś przestałem się czuć przekonany do tego, by zamieszczać swoją twórczość w Internecie. Z drugiej strony chcę przypomnieć sobie, jak się pisze po polsku (pracę magisterską pisałem po angielsku). Będę więc prowadził ten oto blog, zamieszczając wpisy na różne tematy. Bo taka jest moja wola. Nowych notek oczekujcie w każdą sobotę. Do zobaczenia. Jeśli z jakiegoś powodu nie podoba Ci się to forum, zapraszam do przeczytania wpisu na blogu Eskapizm stosowany.
  13. Mogę powiedzieć, że czekam na tę notkę. Ponieważ chciałbym wiedzieć, w jaki sposób 40% zysków z egzemplarza kosztującego przeważnie 40 zł (no, minus podatek) to 2-3 złote.
  14. Jest drobny błąd merytoryczny w opisie filmu "Perfect Blue". Pamiętam, że na początku filmu główna bohaterka kończyła karierę muzyczną, żeby zacząć filmową. Dalej wszystko się zgadza. W zasadzie z przedstawionych przez Ciebie pozycji sam oglądałem tylko "Akirę", "Ghost in the Shell" i "Perfect Blue" właśnie, a to wszystko dzięki życzliwości czasopisma "Kino Domowe". W sumie - pewne starsze pozycje warto sobie nadrobić, bo dlaczego nie?
  15. Film animowany całkiem dobry, na dodatek polski dubbing i dialogi - standardowo dla duetu Wizmur-Wierzbięta - stoją na bardzo wysokim poziomie (swoją drogą, w Twojej recenzji zabrakło mi opinii właśnie na temat dubbingu. Chyba że oglądałaś to po angielsku). Przy tym jedno zastrzeżenie: wszystko ładnie i pięknie, można się zrelaksować przy oglądaniu... ale brakuje tu morału. A takowego można by się spodziewać po filmie animowanym, szczególnie opartym na baśni. Nawet seria "Shrek", która robiła pastisz motywów z baśni, bajek, legend itp., zawsze starała się przemycić coś w tym zakresie.
×
×
  • Utwórz nowe...