Skocz do zawartości

Polecane posty

W drodze wyjątku odpowiem dzisiaj, bo chciałbym poczytać kontynuację w piątek. :)

Strev!

Ała. Myślałem, że to akurat można odmienić. ;)

(np. Sivt - choć to słowo pochodzi już ze słownika Xizarian)

Hm, Xizarianie? Jakaś nowa rasa? Coś, co chcesz wprowadzić w przyszłości? :>

XXII - Ryan żyje. Mimo że już lekko sobie zaspoilerowałem, patrząc pobieżnie na ten rozdział, to i tak zaciekawiło mnie, że został ocalony. Limit cudów na ten miesiąc został właśnie wyczerpany. :D Ogólnie zrobiło się ciekawiej, właśnie dlatego, że postanowiłeś pokazać wątek pana kaprala z innej beczki - zastanawiam się nawet, jak to rozwiniesz. Rozdział mi się podobał.

Z błędów stylistycznych wytknąłbym tylko to:

Czuł również, że na jego obecny stan wpływają również krążące we krwi środki przeciwbólowe.
Powtórzenie słowa "również". Ale nic poza tym.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Knight Martius napisał:
W drodze wyjątku odpowiem dzisiaj, bo chciałbym poczytać kontynuację w piątek. :)

Skoro tak sobie życzysz...

Mish! Bylon! Niech, do licha, ktoś się wreszcie zjawi i odciąży moje biedne sumienie!

 

Knight Martius napisał:
Hm, Xizarianie? Jakaś nowa rasa? Coś, co chcesz wprowadzić w przyszłości? :>

Gdzieżby, Xizarianie są starym jak świat (no, może nie aż tak...) i integralnym elementem mojego uni - podobnie jak pozostałe trzy "aktywne" i działające rasy (Auvelianie, Ildanie i Fervianie). Pojawili się już w jednym opowiadanku (napisanym przed "Niebem i Piekłem").

Xizarianie (którą to nazwę się czyta "szizarianie") to rasa wysoko rozwiniętych owadów (nie, porównanie do Zergów lub Tyranidów jest całkiem chybione - Xizarianie nie tworzą żadnej zbiorowej świadomości, każdy z nich ma swój własny rozum i własną wolę), na którą składają się zasadniczo cztery odmienne podgatunki, jakie wyewoluowały na ich macierzystej planecie. Ich społeczeństwem rządzi matriarchat oraz system kastowy (każdy z owych podgatunków jest ujęty w kastę; Sivt to jedna z takich kast - są to wojownicy). Kieruje nimi wspólny rząd zwany Shazar Tvae Nasetil (Kombinat Shazaru).

 

Knight Martius napisał:
Ryan żyje. Mimo że już lekko sobie zaspoilerowałem, patrząc pobieżnie na ten rozdział, to i tak zaciekawiło mnie, że został ocalony. Limit cudów na ten miesiąc został właśnie wyczerpany.

No, to, ledwo zdążyłem przed końcem. Nowy miesiąc już jutro...

A poki co, to...

Ten rozdział też jest taki z całkiem innej beczki.

-----------------------------------------------------

 

CIACH!
 
Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie sądziłem, że nowy rozdział pojawi się tak szybko - już wczoraj przeczytałem. :) Inna rzecz, że jeszcze następnego dzisiaj już nie zdążę...

Do tego zapytam z czystej ciekawości - dajesz te rozdziały komuś do sprawdzenia po napisaniu czy całą korektę robisz sam?

Mish! Bylon! Niech, do licha, ktoś się wreszcie zjawi i odciąży moje biedne sumienie!

Bez przesady - znaczy prawie nikt do tego tematu nie zagląda i tylko Ty go oblegasz, to prawda. :D Niemniej na blogach od czasu do czasu ktoś umieszcza coś do czytania, jak ostatnio patrzę, więc to nie jest tak, że z amatorskiej twórczości czytam tylko i wyłącznie Twoją powieść.

Gdzieżby, Xizarianie są starym jak świat (no, może nie aż tak...) i integralnym elementem mojego uni - podobnie jak pozostałe trzy "aktywne" i działające rasy (Auvelianie, Ildanie i Fervianie). Pojawili się już w jednym opowiadanku (napisanym przed "Niebem i Piekłem").

Czy mógłbyś przy okazji zarzucić tym opowiadaniem? Jeśli nie uznajesz go za jakiś powód do wstydu, to chętnie bym poczytał.

Te trzy pozostałe rasy jakby też mnie zainteresowały. Uchylisz pokrótce rąbka tajemnicy czy planujesz zostawić je na ew. opowiadania?

No, to, ledwo zdążyłem przed końcem. Nowy miesiąc już jutro...

Na Twoje szczęście. ;)

XXIII - w drodze wyjątku zacznę od błędów - a raczej od jednego.

- Gotuj broń! Cel! ? zawołał Panei; pistolet schował już do kabury, ale wciąż trzymał za rękojeść, gotowy do natychmiastowego zastrzelenia kolejnego uciekiniera
To się chyba nazywa kolba, a nie rękojeść? W końcu to nie broń biała. Poza tym widzę, że podobnie masz napisane w poprzednich rozdziałach - co prawda już nie przy pistolecie, ale odnoszę lekkie wrażenie, że i tam niezbyt pasuje.

Ale rozdział ciekawy. Zwyczajnie nie mam nic do zarzucenia, a ta scena powołania prowizorycznego plutonu egzekucyjnego i to, co się stało potem, po prostu go "ożywiło". Wszystko wygląda wiarygodnie, a Khazei... no cóż, był. Ale choć jego rola stanowiła tutaj co najwyżej epizod, to i tak już czuje się jego pewną osobowość. Ogólnie jestem zadowolony.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cytat

Do tego zapytam z czystej ciekawości - dajesz te rozdziały komuś do sprawdzenia po napisaniu czy całą korektę robisz sam?

Oczywiście - Kefce na forum Ogame w pierwszej kolejności - ale on mi podaje błędy raczej merytoryczne, niż literówki i takie tam. Krytykuje także założenia mojego uni w ogóle.

Cytat

Czy mógłbyś przy okazji zarzucić tym opowiadaniem? Jeśli nie uznajesz go za jakiś powód do wstydu, to chętnie bym poczytał.

Powód do wstydu może nie, chociaż jest jakościowo słabsze od "Nieba i Piekła" (w końcu pisałem je wcześniej).

Możesz je znaleźć na forum SC Area:

http://forum.scarea....msg5755#msg5755

Chociaż nie jestem pewien, do jakiej "wersji" owo opowiadanie jest tam zaktualizowane.

Inna sprawa - chociaż opowiadanie owo ("Niezdobyte Drogi") napisałem wcześniej, rozgrywa się ono w czasach dużo późniejszych (o ponad sto lat), niż "Niebo i Piekło". Czytając je, poznasz więc rezultat konfliktu soreviańsko-terrańskiego, który nie wiem, czy chcesz znać. Tyle że to jest tak naprawdę część już przeze mnie obmyślonej historii owego uni, a w "Niebie i Piekle" chodzi tak naprawdę przede wszystkim o ukazanie przemian postaci, a nie o to, kto wygra tę wojnę.

Cytat

Te trzy pozostałe rasy jakby też mnie zainteresowały. Uchylisz pokrótce rąbka tajemnicy czy planujesz zostawić je na ew. opowiadania?

Te rasy to żadna tajemnica, szczególnie że Auvelianie i Ildanie pojawili się już w dwóch utworach (w tym w mojej pierwszej powiastce osadzonej w tym uni - której obecnie z dumą bym nie pokazywał). Fervianie jeszcze występu nie mieli (jeden ma się pojawić w drugo- lub trzecioplanowej roli w pisanym właśnie opowiadanku "Echo"), ale byli tu i ówdzie wspominani i też nie są tajemnicą.

Tajemnicą są natomiast trzy jeszcze inne rasy, które mają mieć swój występ - według założeń - dopiero w książkach, które udałoby mi się wydać.

Auvelianie to rasa sinoskórych humanoidów, którą można na upartego porównać do Eldarów (chociaż z wyglądu wcale nie są elfami) - też są starożytni i aroganccy, obdarzeni psionicznymi mocami (z których jednak korzystają w bardzo ograniczonym stopniu - z powodów, za którymi kryje się odrębna historia). Uważają się za przewodników wszechświata, którzy powinni "poprowadzić" pozostałe rasy pod swoim światłym przywództwem. Oczywiście, jako że większość ras ich wizji nie podziela, gotowi są nieść ją na bagnetach. Ich cywilizacja nie jest całkowicie jednolita - większość ich światów jest zjednoczona pod sztandarem Koalicji, pozostałe zaś tworzą odrębne frakcje, zwane klanami, kierujące się rozmaitymi ideologiami (niektóre z nich są nawet zwyczajnymi ugrupowaniami pirackimi). Ową Koalicją kieruje oligarchiczny rząd w postaci rady złożonej z Auvelian tytułowanych wielkimi kapłanami - stojącymi najwyżej w auveliańskim społeczeństwie (które to społeczeństwo przypomina to z okresu monarchii stanowej na Ziemi). Na wojnie posługują się armiami klonów, a ich specjalnością w dziedzinie technologii są niewidzialne okręty.

Ildanie to również humanoidy, tym razem oliwkowoskóre i lekko płazowate, które są od dość dawna w sojuszu z Auvelianami (owo przymierze, początkowo bardzo niewygodne, z czasem się utrwaliło). Ildańskie społeczeństwo jest czysto feudalne - władzę nad poszczególnymi światami dzierżą arystokraci z tytułami (a nad okręgami planetarnymi - ich wasale). Podobnie jak Auvelianie, Ildanie nie są politycznie jednolici, właśnie przez wzgląd na ów system - feudałowie wciąż toczą ze sobą walki o prymat (niekoniecznie poprzez bezpośrednie konflikty zbrojne). Jedynym w miarę trwałym organem politycznym jest Imperium, tyle że tron imperatora przechodzi dość często z rąk do rąk. Ildanie budzą w innych rasach (w Sorevianach w szczególności) lęk i odrazę przez wzgląd na sposób prowadzenia wojen - prawie nigdy nie toczą walk własnoręcznie (za powodem takiego stanu rzeczy też kryje się odrębna historia), zamiast tego wysługują się armiami robotów oraz - w znacznie większym stopniu - hordami wyhodowanych przez siebie, bojowych potworów (tym razem porównanie z Zergami i Tyranidami jest trafne), zabijających i pożerających wszystko na swojej drodze. Ildanie nie są co do jednego agresywni i ekspansywni, ale feudałowie o pacyfistycznych poglądach są u nich w mniejszości.

Fervianie to rasa pół ptakowatych, pół gadzich (hint, hint - archeopteryks) humanoidów. Zostali "odkryci" przez Sorevian w roku 3176 i byli wtedy nacją stojącą na dość niskim poziomie cywilizacyjnym, podzieloną na rywalizujące ze sobą plemiona. Pod kierunkiem jaszczurów zjednoczyli się w ramach wspólnego rządu o nazwie Agethri Phiore Fervalii (Ferviańskiego Sojuszu Plemiennego), kierowanego przez złożone z reprezentantów poszczególnych plemion konklawe. Sorevianie ukierunkowali ponadto rozwój cywilizacyjny tej rasy, dzięki czemu mogła sięgnąć gwiazd. Ze względu na udzieloną im przez jaszczury pomoc, Fervianie są ich lojalnymi sojusznikami. Na wojnie są dość dzicy (nie widzą na przykład nic zdrożnego w wykorzystywaniu pokonanych wrogów w charakterze prowiantu), ale waleczni. Ich własny sprzęt jest wciąż względnie prymitywny, ale mają jeszcze całkiem sporo broni i okrętów, "podarowanych" im przez Sorevian. Ich imperium jest najmniejsze z istniejących.

Ufff...

Cytat

To się chyba nazywa kolba, a nie rękojeść?

No, raczej nie. Kolba, to w karabinie lub innej broni długiej ta część, którą strzelec opiera o ramię. Pistolet kolby jako takiej nie ma.

Następny rozdział... jest dla odmiany na wesoło chytry.gif (choć i nie bez jednego, trochę poważniejszego akcentu).

Literówki i błędy ortograficzne zostały popełnione w tym fragmencie celowo - dla oddania charakterystycznego stylu wypowiedzi osób z promilami we krwi.

--------------------------------------------------------------------

 

 

CIACH!

 

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Inna sprawa - chociaż opowiadanie owo ("Niezdobyte Drogi") napisałem wcześniej, rozgrywa się ono w czasach dużo późniejszych (o ponad sto lat), niż "Niebo i Piekło". Czytając je, poznasz więc rezultat konfliktu soreviańsko-terrańskiego, który nie wiem, czy chcesz znać. Tyle że to jest tak naprawdę część już przeze mnie obmyślonej historii owego uni, a w "Niebie i Piekle" chodzi tak naprawdę przede wszystkim o ukazanie przemian postaci, a nie o to, kto wygra tę wojnę.

Dzięki za linka. No i za ostrzeżenie o spoilerach do "Nieba i Piekła" - w takim razie z czytaniem na razie się wstrzymam. Nawet jeśli w Twojej powieści chodzi bardziej o postacie, a nie o wydarzenia, to i tak wolę nie psuć sobie za bardzo fabuły.

Swoją drogą, na tym forum znalazłem też Twoje opowiadanie "Pierwsza Krew" (to o nim pisałeś w dalszej części postu, że z dumą byś go nie pokazywał?). Kiedy jednak czytałem jego wstęp (w sensie "przedmowę" przed właściwą twórczością), to chyba już sobie zaspoilerowałem, jak konflikt terrańsko-soreviański się skończy... :/ No cóż, mówi się trudno. Mimo to nadal poczekam z czytaniem tych opowiadań (albo chociaż "Niezdobytych dróg"), bo jednak nie chcę, żeby to wszystko mi się mieszało (pamiętam, jak w swoim czasie narzekałem na wielowątkowość "Nieba i Piekła" :P).

Tajemnicą są natomiast trzy jeszcze inne rasy, które mają mieć swój występ - według założeń - dopiero w książkach, które udałoby mi się wydać.

Nie wiem, czy nie uznasz tego za lekko bezczelne, ale ciekawi mnie, czy masz jakiś plan, żeby zainteresować wydawcę swoją twórczością.

Za opisy ras również dziękuję. Najbardziej zainteresowali mnie Fervianie, choć to chyba ze względu na mój fetysz do "zezwierzęconych" humanoidów. :P

No, raczej nie. Kolba, to w karabinie lub innej broni długiej ta część, którą strzelec opiera o ramię. Pistolet kolby jako takiej nie ma.

Sprawdziłem. Wygląda na to, że faktycznie się kopnąłem. ;)

XXIV - fajnie ten rozdział się zapowiadał, aczkolwiek gdy przyszło co do czego... czytało się nie najgorzej. :D Atmosfera faktycznie wesoła, choć mnie niezbyt się udzieliła - gdyż jeśli już, to co najwyżej się uśmiechnąłem. Ogólnie nieźle to wszystko jest opisane, chociaż zabrakło mi "tego czegoś", co sprawiałoby, że po lekturze przez jakiś czas chodziłbym z bananem na twarzy.

Aha, mimo że na SC Area jest też i Twoja powieść (ba, nawet na forum OGame ją znalazłem...), to wolę jednak czytać tutaj - bo nie wiem, w jakiej wersji są rozdziały umieszczone na tamtych stronach (na FA natomiast mam pewność, że poczytam "świeżynkę" ;]). Tak że sugeruję, żebyś mimo wszystko wklejał tu dalej. :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Knight Martius napisał:
Swoją drogą, na tym forum znalazłem też Twoje opowiadanie "Pierwsza Krew" (to o nim pisałeś w dalszej części postu, że z dumą byś go nie pokazywał?)

Niet. Utwór, którego nie pokazywałbym z dumą, to wspomniana wcześniej, 336-stronicowa powieść, zatytułowana "Bramy Neoterry" (teraz uważam, że lepiej - nawet jeśli mniej oryginalnie - brzmiałaby jednak Terranova), mająca być w założeniu pierwszym tomem cyklu "Fatum Darnerian".

Sama "Pierwsza Krew", z drugiej strony, też magnum opus nie jest.

 

Knight Martius napisał:
Kiedy jednak czytałem jego wstęp (w sensie "przedmowę" przed właściwą twórczością), to chyba już sobie zaspoilerowałem, jak konflikt terrańsko-soreviański się skończy...

Cóż, jak już mówiłem, jest to po prostu część zaplanowanej przeze mnie - do lat osiemdziesiątych XXXIII wieku (które to są dla mojego uni "współczesne") - historii owego uniwersum. I moi najstarsi czytelnicy (w tym Kefka) znają tę historię, bo czytali owe "Bramy Neoterry" (rozgrywające się w roku 3282), toteż wieść o rezultacie wojny terrańsko-soreviańskiej nie jest dla nich żadną tajemnicą.

I tak,

 

Spoiler

ludzie przegrali wojnę z jaszczurami. Interwencja floty SVS rozgromiła terrańskie siły ekspedycyjne, biorące udział w przedstawionej w "Niebie i Piekle" operacji. Pozbawieni wsparcia okrętów żołnierze GTF na planetach poddali się. Później - nie mając zamiaru dać się wciągnąć w przedłużoną wojnę, którą z pewnością by w końcu przegrali - Sorevianie postawili wszystko na jedną kartę, wysyłając wszystkie siły, które mogli wysłać bez odsłonięcia granic, do niespodziewanego ataku... na Ziemię. Którą podbili, biorąc w niewolę również przedstawicieli rządu, co - ze względu na nadmierną centralizację władzy w ówczesnej GTF - doprowadziło do praktycznego rozpadu terrańskiego imperium na odizolowane kolonie. Które to kolonie w dodatku, w wyniku reperkusji wojny domowej (zasługującej na odrębne omówienie), zostały wcześniej pozbawione środków obrony bezpośredniej - skutkiem czego jaszczury z łatwością zmuszały je po kolei do poddania się, zajmując po prostu pozycje na orbicie i grożąc bombardowaniem. Zanim Terranie utworzyli nowy rząd, większość kolonii była już w rękach gadów - nie pozostało więc ludziom nic innego, jak się poddać.

 

 

Knight Martius napisał:
Mimo to nadal poczekam z czytaniem tych opowiadań (albo chociaż "Niezdobytych dróg"), bo jednak nie chcę, żeby to wszystko mi się mieszało (pamiętam, jak w swoim czasie narzekałem na wielowątkowość "Nieba i Piekła" :P).

Te opowiadania nie są ze sobą powiązane fabularnie, nie widzę więc powodów, dla których miałyby ci się mieszać. No, ale one w końcu też są wielowątkowe, a skoro z wątkami w "Niebie i Piekle" nie dawałeś sobie rady, mimo że również były niepowiązane bezpośrednio...

 

Knight Martius napisał:
Nie wiem, czy nie uznasz tego za lekko bezczelne, ale ciekawi mnie, czy masz jakiś plan, żeby zainteresować wydawcę swoją twórczością.

Nie wiem, gdzie w tym bezczelność. Planu na razie nie mam, szczególnie że cykl, mający być według pierwotnych założeń cyklem głównym, jest zwyczajnie sztampowy (starożytni, ich artefakty oraz bójka o nie) w ogólnych założeniach fabularnych. Co sprawia, że choć nie postawiłem na nim krzyżyka całkowicie, to jednak śmiem wątpić, aby był odpowiedni na poważną propozycję pierwszych dzieł do druku.

 

Knight Martius napisał:
Za opisy ras również dziękuję. Najbardziej zainteresowali mnie Fervianie, choć to chyba ze względu na mój fetysz do "zezwierzęconych" humanoidów. :P

Nie dziękuj, wyznam ci szczerze - taki już mój narcyzm, że o swoich pomysłach i o swoim uni lubię się rozpisywać :chytry: .

 

Knight Martius napisał:
Aha, mimo że na SC Area jest też i Twoja powieść (ba, nawet na forum OGame ją znalazłem...), to wolę jednak czytać tutaj - bo nie wiem, w jakiej wersji są rozdziały umieszczone na tamtych stronach (na FA natomiast mam pewność, że poczytam "świeżynkę" ;]). Tak że sugeruję, żebyś mimo wszystko wklejał tu dalej. :)

Wklejać dalej tak czy inaczej mam póki co zamiar.

Na forum Ogame fragmenty zamieszczałem w pierwszej kolejności - są tam również wszystkie napisane przeze mnie kawałki w ogóle, włącznie z najnowszymi. Tyle że to w dużej części nieaktualizowane (chociaż wiem, że aktualizowałem opowiadania "Pierwsza Krew" oraz "Niezdobyte Drogi", kiedy prosiłem Kefkę, żeby je jeszcze raz przeczytał i ocenił już jako całość).

Kolejny fragment... też jest troszeczkę z innej beczki, ale w innym sensie.

----------------------------------------------------------------------------------

 

CIACH!
 
Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Te opowiadania nie są ze sobą powiązane fabularnie, nie widzę więc powodów, dla których miałyby ci się mieszać. No, ale one w końcu też są wielowątkowe, a skoro z wątkami w "Niebie i Piekle" nie dawałeś sobie rady, mimo że również były niepowiązane bezpośrednio...

Ogólnie wolę, jak w powieściach czy opowiadaniach prowadzony jest jeden wątek - a nawet jeśli ktoś decyduje się na więcej, to żeby były ze sobą w jakiś konkretny sposób powiązane. Na początku faktycznie lekko się w tym gubię - do tego jednak z czasem jestem w stanie się przyzwyczaić. Poza tym jednak nie lubię też takiego ciągłego skakania z kwiatka na kwiatek (jak czytałem pięcioksiąg o wiedźminie, to szczególnie dawało mi się to wszystko we znaki...). Sam, pisząc, staram się koncentrować na jednym wątku i uczynić go jak najciekawszym - bo dawanie ich kilka, a nuż któryś się spodoba czytelnikowi... no cóż, nie uważam tego za metodę. ;] Chyba że zaszłaby taka potrzeba, żeby jednak "podzielić" akcję - jeśli tylko "reżyseria" by na tym skorzystała, nie miałbym przed tym najmniejszych oporów.

Może i desperuję z tym mieszaniem się wątków, ale skoro tu są prowadzone w zasadzie trzy różne historie, a tam, jak twierdzisz, też tak zrobiłeś... No jednak trochę mi to wadzi. :P

Nie wiem, gdzie w tym bezczelność. Planu na razie nie mam, szczególnie że cykl, mający być według pierwotnych założeń cyklem głównym, jest zwyczajnie sztampowy (starożytni, ich artefakty oraz bójka o nie) w ogólnych założeniach fabularnych. Co sprawia, że choć nie postawiłem na nim krzyżyka całkowicie, to jednak śmiem wątpić, aby był odpowiedni na poważną propozycję pierwszych dzieł do druku.

Niepewność w tamtym stwierdzeniu wynika stąd, że jak pisałem sobie ten post wcześniej, to tą swoją ciekawość wyraziłem w o wiele bardziej, nazwijmy to, "śmiały" sposób. To jednak może rzeczywiście zabrzmieć zbyt impertynencko, ale po prostu prywatnie jestem przekonany, że żeby móc jakąś książkę wydać, trzeba mieć albo wyrobioną renomę w jakiejś dziedzinie, albo odpowiednie znajomości - a najlepiej jedno i drugie. Co zresztą czyni wszelkie marzenia o życiu m. in. z pisania powieści raczej problematycznymi do spełnienia... Nie chcę Ci w żaden sposób podcinać skrzydeł, ale widzę to właśnie w ten sposób.

Nie dziękuj, wyznam ci szczerze - taki już mój narcyzm, że o swoich pomysłach i o swoim uni lubię się rozpisywać :> .

Podobają Ci się (na tyle, na ile dałeś radę je dobrze opisać) i chcesz się nimi podzielić, a przy okazji zostać zjechanym, jeśli jednak czegoś nie przemyślałeś za dobrze - ja to bardzo dobrze rozumiem. :D

XXV - w sumie tylko drobne powtórzenie mam do wytknięcia:

William był najzupełniej spokojny ? noc była absolutnie cicha (...).
Można było napisać chociażby, że "w nocy panowała absolutna cisza".

Jak rozumiem, ci sivantien w kombinezonach to są ci Genisivare, którzy się przewijali przez tę powieść? ;] Muszę przyznać, że są wyjątkowo skuteczni - a w scenie z udziałem generała Sosnowskiego odniosłem wrażenie, że aż nadto (tamten nic sobie nie robił ze strzałów ludzi, za to sam kosił ich bez większych problemów... W sumie da radę to uzasadnić, ale to już wydaje mi się trochę takie bardziej mangowe, mówiąc szczerze).

Co by tu jeszcze... Nie wiem, nic mi nie przychodzi do głowy. Jak zwykle solidnie napisany rozdział. Nadal jednak się zastanawiam, czy nie zrobiłeś tych Genisivare (jeśli dobrze się domyśliłem) aby za mocnych - jak tak dalej pójdzie, to wytną w pień całą bazę przy minimalnych stratach własnych.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Knight Martius napisał:
Ogólnie wolę, jak w powieściach czy opowiadaniach prowadzony jest jeden wątek - a nawet jeśli ktoś decyduje się na więcej, to żeby były ze sobą w jakiś konkretny sposób powiązane.

W "Niezdobytych Drogach" te wątki jakoś się ze sobą w finale schodzą, więc można powiedzieć, iż są powiązane.

 

Knight Martius napisał:
Może i desperuję z tym mieszaniem się wątków, ale skoro tu są prowadzone w zasadzie trzy różne historie, a tam, jak twierdzisz, też tak zrobiłeś... No jednak trochę mi to wadzi. :P

Nie wiem, jak na owo wadzenie wpływa długość tych fragmentów - "Niezdobyte Drogi" są o wiele krótsze niż "Niebo i Piekło".

 

Knight Martius napisał:
To jednak może rzeczywiście zabrzmieć zbyt impertynencko, ale po prostu prywatnie jestem przekonany, że żeby móc jakąś książkę wydać, trzeba mieć albo wyrobioną renomę w jakiejś dziedzinie, albo odpowiednie znajomości - a najlepiej jedno i drugie. Co zresztą czyni wszelkie marzenia o życiu m. in. z pisania powieści raczej problematycznymi do spełnienia...

"Problematyczne" nie znaczy "niemożliwe". A nasi rodzimi autorzy też przecież od czegoś zaczynali.

Na żadne życie z pisania powieści nie liczę - co najwyżej potraktowałbym ich pisanie jako bonus. Z naszych fantastów tylko Sapkowski jest w stanie wyżyć z samego pisania, a pozostali robią w zwykłych zawodach, bo samym pisaniem w żaden sposób by na życie nie zarobili.

 

Knight Martius napisał:
Podobają Ci się (na tyle, na ile dałeś radę je dobrze opisać) i chcesz się nimi podzielić, a przy okazji zostać zjechanym, jeśli jednak czegoś nie przemyślałeś za dobrze - ja to bardzo dobrze rozumiem. :D

Wiesz, żebym miał zostać zjechanym, musiałbym się wdawać w dalece głębsze rozważania. Żeby tylko wspomnieć o wytykanym przez Kefkę "suiźmie" Sorevian.

 

Knight Martius napisał:
Jak rozumiem, ci sivantien w kombinezonach to są ci Genisivare, którzy się przewijali przez tę powieść? ;]

Yup, to są kolesie z Genisivare.

Swoją drogą, nie wiem, czy nie rozumiesz także rzuconego przez jednego z nich zdanka "Nove ke kevase?, że o jego znaczenie w ogóle nie zapytałeś :chytry: .

 

Knight Martius napisał:
W sumie da radę to uzasadnić, ale to już wydaje mi się trochę takie bardziej mangowe, mówiąc szczerze).

Nie tylko tobie, nie tylko tobie... swoją drogą co tak ciągnie ludzi do tej mangi i DMC, skoro wystarczyłyby Matrix albo (lepiej) Equilibrium?

Ze sceny nie chcę mimo wszystko rezygnować, chociaż starałem się ją jakoś urealnić na siłę. Przed wklejeniem fragmentu zredukowałem liczbę strażników w pomieszczeniu z tuzina do ośmiu.

 

Knight Martius napisał:
Nadal jednak się zastanawiam, czy nie zrobiłeś tych Genisivare (jeśli dobrze się domyśliłem) aby za mocnych - jak tak dalej pójdzie, to wytną w pień całą bazę przy minimalnych stratach własnych.

Przede wszystkim to oni korzystają póki co z przewagi zaskoczenia (i zabijają biednych wojaków w ich łóżkach) - skoro pojawiły się już tłumy żołnierzy, to przestaje być tak różowo.

Zabójców Genisivare zrobiłem mocnych, bo to nie byle kto - raz, są oni selekcjonowani spośród wojowników z największym potencjałem. Dwa, są poddawani specjalnemu treningowi, w związku z którym uczą się reagowania na - nie to, że nadludzkim (bo to akurat u soreviańskich wojowników normalka), ale na "nadjaszczurzym" poziomie. Oprócz perfekcyjnego przeszkolenia fizycznego, przechodzą jeszcze trening w korzystaniu z technik medytacyjnych (w ramach którego wspomagają się nawet narkotykami), dzięki którym osiągają zaem - stan pełnej kontroli nad ciałem i umysłem (koncepcja nieco zaczerpnięta z treningu prana i bindu, jaki przechodzą siostrzyczki Bene Gesserit w uniwersum Diuny). Będąc w zaem, mogą zmuszać swoje ciało do rzeczy niemożliwych dla normalnego jaszczura (a co dopiero człowieka...), dzięki czemu np. skracają czas reakcji niemal do zera, blokują niechciane bodźce (np. ból) itp. Mogą także uodpornić się na niektóre formy psychicznych ataków, a także wyciszyć się mentalnie, dzięki czemu stają się "niewidzialni" dla psioników (co starałem się w tamtej scenie zobrazować).

Dodajmy jeszcze do tego perfekcyjne wyszkolenie bojowe, dzięki któremu są - nie to, że mistrzami, ale arcymistrzami sztuk walki, do tego precyzyjnymi strzelcami i snajperami, etc. Wiąże się to zresztą częściowo z podziałem na wcześniej wspomniane gildie (zakony, na jakie dzieli się Genisivare) - każda z nich kładzie nacisk na inną formę walki, a tym samym na inne rodzaje treningu.

Nie zapominajmy też o tych ich kombinezonach - to nie są po prostu obcisłe mundurki, ale kilkuwarstwowe kostiumy, wykonane między innymi ze specjalnych włókien oraz wyposażone w system stymulacji neuronów - co dodatkowo podrasowuje siłę i szybkość nosiciela.

Zabójcy Genisivare są zatem "naj" - wojownikami, którzy z zabijania uczynili dziedzinę sztuki. Wyszkolenie jednego z nich jest "kosztowne" (nie mówiąc już o tym, że niełatwo znaleźć rekrutów), a więc strata również. Podobnie ma się sprawa ze Space Marines z Warhammera 40k (tyle że tamci to frontowi żołnierze; zabójcy Genisivare, jak widać z tego fragmentu, wolą operacje specjalne).

Do tego dwie wymyślone przeze mnie jak dotąd postacie, mogące kandydować do roli szerzej działających (nie w ramach pojedynczego utworu, ale na podobnej zasadzie, co Luke Skywalker w Star Wars czy Jim Raynor w StarCrafcie) bohaterów - Zhack Khesarian i Zera Idrack - są właśnie zabójcami Genisivare :chytry: .

Tym razem, zamiast jednego kawałka, daję od razu dwa. Są one bowiem niezbyt długie (zwłaszcza ten drugi).

Inna sprawa - zbliżamy się już do "linii frontu". Następne zamieszczane rozdziałki będą ostatnimi, jakimi na chwilę obecną dysponuję (ostatni napisany to XXXI).

----------------------------------------------------------------------

 

CIACH!
 
Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witajcie!

Postanowiłem odciążyć sumienie Bazila i w przerwie od pisania powieści stworzyłem opowiadanie.

Nazwałem je "Prawda Makbeta", mimo, iż tytułowy bohater nie pojawia się w opowiadaniu. W takim razie, skąd ten tytuł? Nie mogę tego zdradzić bez spojlerowania. Jeśli kogoś to interesuje, miłej lektury :)

PRAWDA MAKBETA - KLIK!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Piąta część opowiadania "Przyjaciel" już na moim blogu. Zapraszam do czytania i katowania się komentowania. ;]

@Mish - skoro już piszę ten post, to wypadałoby się też odezwać w sprawie Twojego opowiadania. ;) Jeśli jednak nie zrobi Ci to żadnej ujmy, to chciałem zgrać je sobie w ten weekend na MP4 i poczytać dopiero w nadchodzącym tygodniu w podróży (tak jak robię to z niemal wszystkimi innymi tekstami tutaj :D). Wtedy też postarałbym się je ocenić.

@Bazil

Nie wiem, jak na owo wadzenie wpływa długość tych fragmentów - "Niezdobyte Drogi" są o wiele krótsze niż "Niebo i Piekło".

Myślę, że skoro "Niezdobyte Drogi" to tylko opowiadanie, to ta wielowątkowość nie powinna mi w żaden sposób przeszkadzać (nie mówię, że w powieści aktualnie przeszkadza - już od bardzo, bardzo dawna nie...). Niemniej dopiero jak dojdziemy do tej "linii frontu", to myślę, żeby coś z tego poczytać.

"Problematyczne" nie znaczy "niemożliwe". A nasi rodzimi autorzy też przecież od czegoś zaczynali.

Na żadne życie z pisania powieści nie liczę - co najwyżej potraktowałbym ich pisanie jako bonus. Z naszych fantastów tylko Sapkowski jest w stanie wyżyć z samego pisania, a pozostali robią w zwykłych zawodach, bo samym pisaniem w żaden sposób by na życie nie zarobili.

No niby wszystko się zgadza - ale myślę, że trzeba wyskoczyć z czymś naprawdę solidnym i w ogóle świetnym, żeby wydawca mimo wszystko się zainteresował. Jestem przeświadczony, że prywatnie na jakiś sukces w pisaniu nie mam za bardzo co liczyć - bo koniec końców nadal jest wiele osób, które piszą lepiej ode mnie, a które, jak podejrzewam, mają małe szanse na wydanie czegokolwiek. (Z drugiej strony mam przecież konkretne powody, dlaczego nadal się tym zajmuję - dlatego z tego nie zrezygnowałem).

Swoją drogą, nie wiem, czy nie rozumiesz także rzuconego przez jednego z nich zdanka "Nove ke kevase?, że o jego znaczenie w ogóle nie zapytałeś :> .

A wiesz co, akurat to mi uciekło. :D W sumie lepiej jednak zapytam: co to znaczy? Gdybym miał czytać z kontekstu, to w suchym tłumaczeniu przychodzi mi na myśl: "Dokąd się śpieszysz?". Ciepło czy zimno?

Nie tylko tobie, nie tylko tobie... swoją drogą co tak ciągnie ludzi do tej mangi i DMC, skoro wystarczyłyby Matrix albo (lepiej) Equilibrium?

Chciałem to w jakiś sposób określić. ;) Zresztą widzisz, Japończycy mają już taką renomę, że gdy patrzy się na takie sceny, to konotacje nasuwają się same. :P Choć Twoje przykłady też mogą pasować. Niemniej o ile o "Equilibrium" nic nie jestem w stanie powiedzieć (oglądałem dawno i zaledwie fragmentarycznie), o tyle w "Matriksie" za choreografię walk przecież też odpowiadał Azjata. :D

Ze sceny nie chcę mimo wszystko rezygnować, chociaż starałem się ją jakoś urealnić na siłę. Przed wklejeniem fragmentu zredukowałem liczbę strażników w pomieszczeniu z tuzina do ośmiu.

IMO słusznie. Choć właśnie może dziwić, że jeden jaszczur daje sobie bez problemu radę z grupą ludzi, to jednak ta scena jeszcze mimo wszystko daje radę i z drobną rezerwą można ją wybronić (w sumie jak ją sobie wyobraziłem, to pod względem estetycznym mi się spodobała ;]). Z tuzinem sprawa byłaby jednak gorsza - na pewno bowiem znasz to powiedzenie, kim jest Herkules, gdy ludzi kupa. :D

Przede wszystkim to oni korzystają póki co z przewagi zaskoczenia (i zabijają biednych wojaków w ich łóżkach) - skoro pojawiły się już tłumy żołnierzy, to przestaje być tak różowo.

Ale skoro z rozdziału XXVII wynika, że na kilku tysięcy Terran zginęło tylko sześciu Sorevian (nawet jeśli genialnych w swojej sztuce), to i tak wiadomo, kto na tym wychodzi lepiej...

Mogą także uodpornić się na niektóre formy psychicznych ataków, a także wyciszyć się mentalnie, dzięki czemu stają się "niewidzialni" dla psioników (co starałem się w tamtej scenie zobrazować).

No ja wiedziałem, że w tamtym poście o czymś zapomniałem! Mógłbyś napisać mi coś więcej o psionikach wśród Terran? Chodzi mi konkretniej o to, skąd wzięły się u co poniektórych z nich te moce - nie mogę sobie tego wyobrazić.

Do tego dwie wymyślone przeze mnie jak dotąd postacie, mogące kandydować do roli szerzej działających (nie w ramach pojedynczego utworu, ale na podobnej zasadzie, co Luke Skywalker w Star Wars czy Jim Raynor w StarCrafcie) bohaterów - Zhack Khesarian i Zera Idrack - są właśnie zabójcami Genisivare :> .

Kusisz, żeby zabrać się za tamto opowiadanie wcześniej. :D

Ogólnie odnośnie Genisivare - no nie wiem, jak dla mnie fajny opis. Wytłumaczenie ich umiejętności jest dla mnie jak najbardziej zrozumiałe. Albo lubię humanoidalne jaszczurki i przez to obiektywizm już kompletnie szlag trafił - ale wisi mi to. :P

XXVI - wcześniej myślałem, że ci bracia Sekiry zginęli na jakiejś wojnie - a tu się okazuje, że to tylko wynik incydentu... Co nie zmienia tego, że wygląda logicznie. Ogólnie rozdział całkiem niezły w odbiorze.

XXVII - mimo że ten fragment jest krótki, odniosłem wrażenie, że był pisany lekko na siłę. Nie chodzi o same założenia, bo te są w porządku - tylko o dialogi. Teraz, jak sobie to przeczytałem na komputerze, nie potrafię znaleźć żadnego konkretnego przykładu na poparcie tego, ale wcześniej w paru miejscach wydawały mi się trochę sztuczne. No i mam nadzieję, że w którymś z najbliższych rozdziałów odpowiesz na jedno pytanie: co konkretnie mieli na celu Genisivare, uderzając na bazę Terran i jakby nie dokańczając roboty, skoro jednak część ludzi uszła z życiem? Mieli konkretne zadanie czy po prostu, że tak powiem, "przyszli, zrobili zadymę, wyszli"?

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Opowiadanie Misha na razie tylko pobieżnie przejrzałem i z tego, co widzę, jest ono lekko abstrakcyjne. Nie za dobrze u mnie z braniem się za bary z opowiadaniami wyłamującymi się z konwencji. Więc... może przy następnym poście.

 

Knight Martius napisał:
Jestem przeświadczony, że prywatnie na jakiś sukces w pisaniu nie mam za bardzo co liczyć - bo koniec końców nadal jest wiele osób, które piszą lepiej ode mnie, a które, jak podejrzewam, mają małe szanse na wydanie czegokolwiek.

Cóż, ja też widzę, że nie jestem jakiś nadzwyczajny, ale przecież pracuję nad sobą. Jak gdyby tak porównać moje obecne pisanie z tym, co jest we wcześniej wzmiankowanych "Bramach..."...

 

Knight Martius napisał:
A wiesz co, akurat to mi uciekło. :D W sumie lepiej jednak zapytam: co to znaczy? Gdybym miał czytać z kontekstu, to w suchym tłumaczeniu przychodzi mi na myśl: "Dokąd się śpieszysz?". Ciepło czy zimno?

Ciepło, ale nie gorąco. Nie było mowy o spieszeniu się - "kevase" znaczy po prostu "iść". W dosłownym tłumaczeniu zabójca zapytał go "dokąd idziesz?", a dużo bardziej swobodnym (i lepiej brzmiącym) - "gdzie się wybierasz?".

 

Knight Martius napisał:
IMO słusznie. Choć właśnie może dziwić, że jeden jaszczur daje sobie bez problemu radę z grupą ludzi, to jednak ta scena jeszcze mimo wszystko daje radę i z drobną rezerwą można ją wybronić (w sumie jak ją sobie wyobraziłem, to pod względem estetycznym mi się spodobała ;]). Z tuzinem sprawa byłaby jednak gorsza - na pewno bowiem znasz to powiedzenie, kim jest Herkules, gdy ludzi kupa. :D

Nie przesadzajmy z tą kupą, u licha. Przecież on się bił z kilkoma ludźmi, a nie z pięćdziesięcioma na przykład.

 

Knight Martius napisał:
Ale skoro z rozdziału XXVII wynika, że na kilku tysięcy Terran zginęło tylko sześciu Sorevian (nawet jeśli genialnych w swojej sztuce), to i tak wiadomo, kto na tym wychodzi lepiej...

Większość z tej liczby to ludzie wyrżnięci w łóżkach właśnie. Uwzględnijmy przy tym fakt, że oni sobie spali w koszarach, po kilkudziesięciu w jednym pomieszczeniu, w piętrowych łóżkach - nietrudno było zabójcom połamać karki i poderżnąć gardła wielu z nich. Kilkuset zabitych idzie też na konto wartowników, wyeliminowanych po cichu. Kolejna spora liczba zabitych to ci, którzy, nieodziani w żadne pancerze, w panice szli do zbrojowni po jakąkolwiek broń - gdzie już czekali na nich kolejni zabójcy, nie pozwalając na złapanie za karabiny, za to wciągając w walkę wręcz, w której ludzie nie mieli żadnych szans (jaszczurowi z Genisivare wystarczy jeden cios, żeby zabić).

 

Knight Martius napisał:
No ja wiedziałem, że w tamtym poście o czymś zapomniałem! Mógłbyś napisać mi coś więcej o psionikach wśród Terran? Chodzi mi konkretniej o to, skąd wzięły się u co poniektórych z nich te moce - nie mogę sobie tego wyobrazić.

Nie zagłębiałem się zbytnio w to, dlaczego te moce mają. Przyjąłem po prostu wygodnie, że niektórzy ludzie wykorzystują obszar mózgu przez innych niewykorzystywany - co daje im możność korzystania z owych mocy. Potencjał poszczególnych psioników jest jednak zróżnicowany, co widać najbardziej jaskrawo na przykładzie niektórych dziedzin psioniki (zwłaszcza telepatii - o ile każdy psionik może wyczuć czyjąś obecność, oraz wychwycić powierzchowne myśli - np. to że tamta kobieta ma ładne nogi - o tyle tylko nieliczni są na tyle "subtelni", aby wejść głębiej; umysł jest zbyt wielowarstwowy i złożony, aby przeciętny psionik potrafił weń wniknąć - no, chyba że chce oszaleć).

Terrańscy psionicy są szkoleni przez organizację nazywaną po prostu Zakonem ("Ordeno"). Dzieli ona psionikę na sześć zasadniczych dziedzin - telekinezę (zdolność nie tylko do przesuwania obiektów, ale także odrywania części owych obiektów od całości, a nawet do wpływania na samego siebie - dzięki czemu psionicy mogą szybciej się poruszać oraz dokonywać bardzo dalekich skoków), potencję (zdolność do ogniskowania energii psionicznej w różnego rodzaju ataki - fale uderzeniowe, gromy, burze, tarcze obronne itp.), pirokinezę (zdolność do wytwarzania i kontrolowania ognia), telepatię (o niej było już mówione), kontrolę umysłu (obejmuje to nie tylko całkowite przejęcie kontroli nad jakąś osobą - co swoją drogą jest bardzo wyczerpujące - ale też bardziej subtelne mentalne ataki, jak na przykład wywoływanie różnych bodźców - np. obezwładniającego bólu - a także przesyłanie różnych "sugestii" do cudzych umysłów, przez co psionik może przykładowo sprawić, że ktoś poczuje nagłą potrzebę popełnienia samobójstwa) oraz aurę (termin określający "terra incognita" psioniki - zjawiska z nią powiązane, a nie zbadane, do których należy m.in. materializacja zjawisk występujących jedynie w sferze psyche, innymi słowy - wytworów czyjejś wyobraźni).

Zakon wziął dość niewielki udział we właściwej wojnie terrańsko-soreviańskiej, dużo większy zaś w działaniach ruchu oporu w okresie soreviańskiej okupacji. Wielu psioników wymordowali wtedy zabójcy Genisivare właśnie.

A propos psioników... dowiedziałeś się już o tym, że oni używają rozmaitych urządzeń wzmacniających dodatkowo ich zdolności (ta technologia opiera się w dużej mierze na Thiamentinie - odkrytym przez ludzi krysztale; minerał ten zmienia swoje właściwości pod wpływem psioniki, dzięki czemu może "magazynować" tę energię, albo po prostu ją stymulować). I tu jest taki pomysł, żeby im dać "laski", bazujące na takiej technologii - służące zarówno do miotania błyskawicami, jak i przywalenia oponentowi, którzy podszedłby zbyt blisko. Uważasz, że byłby to dobry pomysł, czy po prostu wyglądałoby to na łopatologiczny "przekład" z magów i czarodziejskich lasek w fantasy? :chytry:

 

Knight Martius napisał:
Kusisz, żeby zabrać się za tamto opowiadanie wcześniej. :D

Tylko że ich tam nie ma... pojawili się w owej, nader kiepskiej powiastce "Bramy Neoterry". Oraz na parudziesięciu pierwszych stronicach jej stojącej w miejscu kontynuacji "Zmowa na Aratronie". Przy czym Zera dopiero w tym drugim utworze została jakoś bardziej przybliżona (napisałem z jej udziałem co prawda jedną tylko scenę, ale za to dość dobrze oddającą jej osobowość).

Zhack Khesarian (do niedawna nazywany Khesariusem - ale odkąd poznałem Garrusa Vakariana, uznałem, że ta druga końcówka brzmi o wiele lepiej) jest jak na razie najbogatszą z wymyślonych przeze mnie postaci (nie mówiąc już o tym, że jest - częściowo - moim porte parole). Ma najbardziej szczegółowo nakreślony życiorys (obejmujący w dodatku ponad 90 lat) i najbardziej barwną historię, na przestrzeni której przeszedł dość znaczną przemianę duchową.

Zera Idrack jest trochę bardziej szablonowa, ale generalnie z gatunku tych postaci, które ludzie raczej lubią (przynajmniej o tyle, o ile jestem w stanie stwierdzić popularność rozmaitych antybohaterów).

 

Knight Martius napisał:
XXVI - wcześniej myślałem, że ci bracia Sekiry zginęli na jakiejś wojnie - a tu się okazuje, że to tylko wynik incydentu... Co nie zmienia tego, że wygląda logicznie. Ogólnie rozdział całkiem niezły w odbiorze.

Nie było wojny, na której mogliby zginąć - bo niby jak? Przed opisanym w opowiadaniu konfliktem przez pięćdziesiąt lat z ludźmi nie walczyli, żadnej innej obcej rasy wtedy jeszcze nie znali, a między sobą nijak nie mogli się bić - bo w jaki sposób, skoro są pod sztandarem jednego rządu zjednoczeni?

Nie, po prostu polegli na starciu ćwiczebnym, jakich soreviańscy żołnierze zresztą naprawdę dużo rozgrywają - aż rozmaite rutynowe czynności na wojnie wchodzą im po prostu w krew. Zresztą owe ćwiczebne walki to i tak małe piwo w porównaniu do Próby Krwi.

 

Knight Martius napisał:
XXVII - mimo że ten fragment jest krótki, odniosłem wrażenie, że był pisany lekko na siłę. Nie chodzi o same założenia, bo te są w porządku - tylko o dialogi. Teraz, jak sobie to przeczytałem na komputerze, nie potrafię znaleźć żadnego konkretnego przykładu na poparcie tego, ale wcześniej w paru miejscach wydawały mi się trochę sztuczne.

No więc ja też nie wiem, czemu sztuczne akurat ci się wydały te dialogi.

 

Knight Martius napisał:
No i mam nadzieję, że w którymś z najbliższych rozdziałów odpowiesz na jedno pytanie: co konkretnie mieli na celu Genisivare, uderzając na bazę Terran i jakby nie dokańczając roboty, skoro jednak część ludzi uszła z życiem? Mieli konkretne zadanie czy po prostu, że tak powiem, "przyszli, zrobili zadymę, wyszli"?

Nie wiem, czy to zagadnienie wymaga jakiejś wyraźnie postawionej odpowiedzi... to chyba dość proste - ich nadrzędnym celem było zlikwidowanie naczelnego dowódcy (Sosnowski nie żyje - zatem zadanie wykonane) i jego sztabu (tu nie udało się w pełni wykonać zadania) oraz podłożenie ładunków wybuchowych w parku maszyn, żeby zneutralizować jak najwięcej ciężkiego sprzętu. Celem drugorzędnym było wyrżnięcie tylu oficerów, ilu się dało. A tych szeregowych żołnierzy... to oni zabili tak raczej dla zabawy :chytry: . Plus dla pewności, że ludzie zbyt późno zorientują się, co było prawdziwym celem akcji - zainteresowani bardziej tym, że jaszczury robią rzeź w koszarach.

Kolejny kawałek, trzy w rezerwie.

---------------------------------------

 

CIACH!
 
Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Mish - się udało przeczytać już wczoraj. :) Pomysł na fabułę całkiem mi się spodobał, a wykonanie... no cóż, tu nie mogę niczego zarzucić. Wszystko jest odpowiednio przemyślane i ma swój sens. Dialogi prezentują się wiarygodnie (tylko w przedostatniej scenie niektóre kwestie wydawały mi się lekko zbyt napompowane - choć najwidoczniej tak miało to wyglądać). Zasadniczo tylko gdzieniegdzie znalazły się drobne błędy - interpunkcyjne i stylistyczne (przede wszystkim - zdarzyło Ci się np. pomylić "skonstatowanie" ze "skontrastowaniem" - choć z drugiej strony ma to w sumie sens - i napisać "tą" zamiast "tę") - ale nie ma co ukrywać, jak w większości tekstów w zasadzie. ;] Tak że mnie koniec końców bardzo się podobało.

@Bazil

Nie przesadzajmy z tą kupą, u licha. Przecież on się bił z kilkoma ludźmi, a nie z pięćdziesięcioma na przykład.

No z kilkoma (a właściwie rzeczywiście z dwunastoma - naliczyłem generała Sosnowskiego, kapitana Lawa, dwójkę psioników i ośmiu sztabowców) - gdyby jednak było ich trochę więcej (nie mówię, że pięćdziesiąt przecież), to sprawa byłaby mimo wszystko zdecydowanie gorsza. Teraz jednak wygląda mi to OK - jaszczur wykorzystał element zaskoczenia, zepsute światło i własne umiejętności, dzięki czemu udało mu się przetrzebić wszystkich w pomieszczeniu. Właściwie więc sam nie wiem, czemu jeszcze się o to droczę. ;)

Większość z tej liczby to ludzie wyrżnięci w łóżkach właśnie. Uwzględnijmy przy tym fakt, że oni sobie spali w koszarach, po kilkudziesięciu w jednym pomieszczeniu, w piętrowych łóżkach - nietrudno było zabójcom połamać karki i poderżnąć gardła wielu z nich. Kilkuset zabitych idzie też na konto wartowników, wyeliminowanych po cichu. Kolejna spora liczba zabitych to ci, którzy, nieodziani w żadne pancerze, w panice szli do zbrojowni po jakąkolwiek broń - gdzie już czekali na nich kolejni zabójcy, nie pozwalając na złapanie za karabiny, za to wciągając w walkę wręcz, w której ludzie nie mieli żadnych szans (jaszczurowi z Genisivare wystarczy jeden cios, żeby zabić).

Więc sprawa jak najbardziej zrozumiała - Genisivare zastali Terran bez gaci, dlatego oni obrywają.

I tu jest taki pomysł, żeby im dać "laski", bazujące na takiej technologii - służące zarówno do miotania błyskawicami, jak i przywalenia oponentowi, którzy podszedłby zbyt blisko. Uważasz, że byłby to dobry pomysł, czy po prostu wyglądałoby to na łopatologiczny "przekład" z magów i czarodziejskich lasek w fantasy? :>

IMO bardziej to drugie. :P Pomijam już pewną sztampę tego pomysłu, ale wydaje mi się on zwyczajnie nie pasować do klimatu sci-fi. Może sam koncept broni wzmacniającej moce psioniczne człowieka nie jest aż taki zły, ale czemu akurat broń, skoro Terranie je posiadający już i bez niej bronią się należycie? (Przynajmniej na tyle, na ile sobie wyobrażam). Tak że sugeruję, żebyś jednak wymyślił co innego. ;)

Tylko że ich tam nie ma... pojawili się w owej, nader kiepskiej powiastce "Bramy Neoterry".

Aha, to szkoda.

Za odpowiedź w sprawie celu Genisivare dziękuję. Sam jakoś nie potrafiłem się domyślić...

XXVIII - no trudno mi coś napisać, nie popadając w rutynę - dobry rozdział po prostu. Relacje między postaciami mi się podobały, a jeśli chodzi o Khazeia, to jestem ciekaw, czy będzie dalej się zatracał w swojej nienawiści do Terran. ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Odnośnie opowiadania Misha, to pierwsze wrażenie okazało się mylne (albo też to ja mam wbite przekonanie, że domyślną konwencją dla pisarzy-amatorów jest heroic fantasy, skąd się dziwię, kiedy ktoś jednak pisze coś innego). Opowiedziana historia jest dość szablonowa, ale jakoś to podczas czytania niespecjalnie przeszkadza.

W ostatecznym rozrachunku niespecjalnie przeszkadza też główny bohater, który jest może odrobinę przetragizowany (z drugiej strony, służy to uzasadnieniu tego, dlaczego w ogóle miałby jakiś eliksir pić), ale jego styl bycia i wygłaszane w duchu odzywki jakoś to rekompensują.

Przede wszystkim dręczy mnie to, że opowiadanie jest krótkie - to sprawia, że wydarzenia zdają się być nadmiernie rozciągnięte w czasie. Nie, źle się wyraziłem - nie rozciągnięte, tylko skompresowane. Długi okres czasu upływa na zaledwie paru stronicach. Ale taki to już pewnie ból przy krótkich utworach.

Inna sprawa - tytuł ma się zupełnie nijak do treści opowiadania.

 

Cytat
Gdy szedł przez siedzibę wydawnictwa, z niesionego pod pachą projektu ponad trzystustronicowej książki wypadło kilka samotnych kartek. Nikt nie zwrócił na nie uwagi - mało to papierów walało się po podłodze?

Po pierwsze to przy obecnym rozwoju technologicznym, noszenie do wydawnictwa zadrukowanych kartek jest absolutnie zbędne - wystarczy przesłać plik, w wydawnictwie mają komputery, pozwalające się z jego zawartością zapoznać.

Po drugie, jeśliby Tomaszowi zależało na wydaniu powieści, próbowałby swoich sił w więcej niż jednym wydawnictwie.

Po trzecie... wizja wydawnictwa z walającymi się wszędzie na podłodze kartkami jest jakaś kosmiczna.

 

Cytat
Większość jego znajomych już takimi jeździła, tylko on, pierdoła, magister po polonistyce, niedoszły twórca ledwo wiążący koniec z końcem dzięki pracy w McDonaldzie, nadal korzystał z komunikacji miejskiej

Time out. Po pierwsze, CO zmuszało Tomasza do studiowania polonistyki właśnie? Że chciał pisać? Z naszych dwóch czołowych twórców fantastyki - Lema tudzież Sapkowskiego - ani jeden nie ma wykształcenia polonistycznego. A mimo to każdy z nich niejedno magnum opus stworzył. Po drugie, skoro jest po polonistyce, to czemu pracuje w McDonaldzie? Niejednego magistra polonistyki w życiu spotkałem, wykonującego o wiele bardziej stałą i mniej podłą pracę. Byli nimi moi wszyscy nauczyciele j. polskiego. A on do McDonalda idzie?

 

Cytat
Pod pachą wciąż taszczył ową nieszczęsną powieść, niedoszły bestseller, niedorobione arcydzieło sztuki nowoczesnej

Tak na marginesie... jeśli autor tak lubi operować tego typu słownictwem, polecam przerzucić się na narrację pierwszoosobową. Trudniej się przyczepić niż w przypadku narratora trzecioosobowego, wszechwiedzącego, którego obowiązują jakieś reguły.

 

Cytat
Poderwał się gwałtownie z chodnika i rzucił się do ucieczki.

Autor zapomniał nam powiedzieć, że wcześniej na ów chodnik upadł.

 

Cytat
Celna kosa w nerki powaliła Tomasza na kolana, kopniak w osłabioną latami studiów wątrobę dobił

Tutaj autor sam chyba nie wie, co pisze. "Kosa" to jest po prostu cięcie nożem - Tomasz po takim potraktowaniu potrzebowałby natychmiastowego udzielenia pierwszej pomocy. Tymczasem później w opowiadaniu nie ma ani słowa choćby o opatrywaniu jakiejkolwiek rany. Nie wiem też, w jaki sposób owe lata studiów miałyby osłabić wątrobę. Że imprezował za często?

 

Cytat
-Dryń, dryń, dryń

Dodam od siebie, że BARDZO nie lubię w książkach takich onomatopei.

 

Cytat
Co mi szkodzi, pomyślał Tomasz, po czym przytrzymał odpowiedni przycisk na domofonie. Odczekał trzydzieści sekund coby ?gość" mógł spokojnie wejść do środka, i dopiero wtedy puścił.

Dokładnie minutę później rozległo się pukanie do drzwi jego mieszkania.

Zachodzę w głowę, jak taki sprzedawca zdołałby wtaszczyć po schodach ciężki wózek. Wiem, że to diabeł, ale udając człowieka, powinien chyba sobie narzucać jakieś ograniczenia. A już na pewno wciągnięcie takiego wózka przez trzy piętra wzbudziłoby zdumienie Tomasza.

Też - najpierw Tomasz się dziwi, że nieznajomy jegomość wie o "Kruczym Tronie", po chwili ma to już gdzieś... Jak gdyby się nie mógł zdecydować.

 

Cytat
Z radością skontrastował, iż ręka boli już o wiele mniej

Nie mówi się "skontrastował", tylko "skonstatował". Tak samo "kosa" to nie jest po prostu cios zadany gołą ręką. Naprawdę, sprawdzaj ty znaczenie słów, jeśli już używasz ich w tekście, który prezentujesz innym.

 

Cytat
Proponujemy panu pięćdziesiąt procent zysków ze sprzedaży, czyli siedemnaście złotych od każdego egzemplarza

Z cyklu "zawartość cukru w cukrze", na temat wydawania takich powieści od strony finansowej.

Z ceny każdego egzemplarza (razy nakład):

50% to koszta produkcji, promocji, reklamy (w końcu trzeba jakoś taką książkę wypromować, aby w ogóle się sprzedała)

40% to zyski wydawcy (w końcu to on pokrywa wszystkie koszta - musi mu się to jakoś opłacić)

10% to honorarium autorskie

Czyli jeśli książka kosztuje np. 30 zł i ma 10 000 nakładu, autor dostanie łącznie 30 000 zł. Przy czym umowa wymaga, aby wydawca zapłacił tę sumę niezależnie od tego, czy cały nakład się sprzeda, czy nie - to on więc ponosi całe ryzyko.

Tak więc nawet magiczny eliksir od Diabła nie zagwarantuje Tomkowi 50% zysku.

 

Cytat
Co z moimi rodzicami? Podobno też mieli wypadek. Leżą w szpitalu w Mławie. Mogłabyś sprawdzić w bazie, czy coś?

(dla pewności nadmienię, iż jest to fragment rozmowy z panią doktor w szpitalu)

Tak szybko na "ty"? A buzi-buzi gdzie?

Nie chce mi się na siłę wyszukiwać kolejnych drobiazgów typu literówki, niezbyt fachowa terminologia medyczna i prawnicza ("niezamierzone spowodowanie śmierci" miast "nieumyślnego...")... w sumie najbardziej kole w oczy ten motyw z hipnozą - jakiś taki naciągany, można było poprzestać na bardziej wiarygodnym rozwiązaniu i nie udziwniać opowiadania na siłę. Kole również to, że Diabeł nie miał w sumie żadnego powodu, aby Tomka ożywiać i cofać w czasie, a jednak to zrobił.

W sumie opowiadanie czyta się gładko, ale jest mocno przewidywalne (autor się momentami wręcz postarał, aby tak było - ot, kiedy jest mowa o przeczytaniu owej ulotki, od tej chwili wiadome jest, że Tomasz jej nie przeczyta i przez to będzie źle; skoro już mowa o ulotce, to wbrew zapewnieniom Diabła ze sceny na "pograniczu życia i śmierci" bardzo niewiele ona wyjaśnia). No i krótkie, a to rodzi wspomniane wcześniej konsekwencje.

@ Knight Martius

 

Knight Martius napisał:
No z kilkoma (a właściwie rzeczywiście z dwunastoma - naliczyłem generała Sosnowskiego, kapitana Lawa, dwójkę psioników i ośmiu sztabowców)

Nie było tam żadnych sztabowców (był tylko jeden - pułkownik Hertz, o którym zapomniałeś), tylko uzbrojeni strażnicy. Przy czym dwaj zginęli od razu, na samym początku tej akcji, pozostawiając zabójcy na karku tylko sześciu.

 

Knight Martius napisał:
zepsute światło

Światło nie było zepsute - to inni zabójcy dobrali się do systemu zasilania.

 

Knight Martius napisał:
Aha, to szkoda.

Za odpowiedź w sprawie celu Genisivare dziękuję. Sam jakoś nie potrafiłem się domyślić...

Jakąś taką miałem nadzieję, że będziesz jednak pytał o ową parkę zabójców czy też Próbę Krwi - miałbym przynajmniej o czym teraz pisać przy okazji, zaspokoiłbym narcyzm bez świadomości, że się narzucam :chytry: .

Następny kawałek, dwa w rezerwie.

----------------------------------------

 

CIACH!
 
Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Inna sprawa - tytuł ma się zupełnie nijak do treści opowiadania.

Ja tam nie wiem, czy tak zupełnie. Przypomnij sobie,

jaki monolog wygłosił Makbet po tym, jak się dowiedział o śmierci Lady Makbet

- motyw, jaki w nim się przewinął, wystąpił też w tym opowiadaniu. Można tylko się spierać, czy to nawiązanie nie jest aby lekko naciągane (IMO nie, ale musiałem się wczytać głębiej, żeby je dojrzeć i sobie skojarzyć).

Po drugie, skoro jest po polonistyce, to czemu pracuje w McDonaldzie? Niejednego magistra polonistyki w życiu spotkałem, wykonującego o wiele bardziej stałą i mniej podłą pracę. Byli nimi moi wszyscy nauczyciele j. polskiego. A on do McDonalda idzie?

Tylko że problem polega na tym, że polonistyka jest jednym z tych kierunków studiów, na które nie opłaca się iść - ze względu na to, że tam chce studiować masa ludzi (z czego sporo z nich to lenie niemający pomysłu na życie...). A potem przepełnienie takich polonistów, filozofów, psychologów itp., jeśli chodzi o konkurencję na rynku pracy, sprawia, że oni z reguły kończą albo na zasiłku, albo w robocie takiej jak w McDonaldzie. Co prawda niektórym udaje się potem znaleźć pracę w swoim zawodzie (inna rzecz, że nauczanie też nie jest jakoś dobrze płatne), ale oni są tak naprawdę w mniejszości.

Nie było tam żadnych sztabowców (był tylko jeden - pułkownik Hertz, o którym zapomniałeś), tylko uzbrojeni strażnicy. Przy czym dwaj zginęli od razu, na samym początku tej akcji, pozostawiając zabójcy na karku tylko sześciu.

Więc ja źle się doczytałem. Mój błąd. (Aczkolwiek to daje już 13 osób - niemniej to jeszcze się mieści w granicach tolerancji).

Światło nie było zepsute - to inni zabójcy dobrali się do systemu zasilania.

Skrót myślowy. Nie będę kłamał, że od razu przyszła mi do głowy sprawka Genisivare (a powinna), ale z drugiej strony to było łatwe do domyślenia się...

Jakąś taką miałem nadzieję, że będziesz jednak pytał o ową parkę zabójców czy też Próbę Krwi - miałbym przynajmniej o czym teraz pisać przy okazji, zaspokoiłbym narcyzm bez świadomości, że się narzucam :> .

No to niech będzie. :) O postacie nie pytam, bo w sumie nie ma sensu dowiadywać się o kogoś, o kim nie będzie się miało nigdy okazji poczytać - ale czym jest ta Próba Krwi, to chętnie się zapoznam.

W ogóle to zapomniałem o jednym drobnym kwiatu z poprzedniego rozdziału.

Zajmijcie budynek ?Sidaty? na wschodnio-południowym wschodzie.
Chciałeś chyba napisać "na południowym wschodzie", zdaje się? ;]

XXIX - byłoby wszystko OK, gdyby nie jedna, a właściwie dwie rzeczy. Po tym, jak sivantien pilnujący Huntera (to w końcu imię czy nazwisko? Wcześniej mi się wydawało, że to drugie) i resztę ludzi zostali ranni, ci nawet nie próbowali uciec, co IMO byłoby raczej naturalną reakcją. O ile to jednak dałoby radę uzasadnić - nadal są osłabieni, przynajmniej niektórzy, a do tego dalej już żołnierze się strzelali, więc salwowanie się ucieczką stanowiłoby ryzyko - o tyle szczególnie zdziwiło mnie, jak sierżant Crowe, widząc zranionych Sorevian... wołał sanitariuszy. No cóż, nawet jeśli jaszczury uratowały im życie, to naprawdę wątpię, żeby Terranie nagle zapałali do nich poczuciem, że "tak trzeba", skoro jeszcze niedawno uważali je za zwierzęta.

W zasadzie tyle zarzutów. Mimo to czytało mi się to dobrze. A Savage faktycznie zachował się jak debil i ja się nie dziwię reakcjom kolegów i wyższych rangą.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Knight Martius napisał:
Więc ja źle się doczytałem. Mój błąd. (Aczkolwiek to daje już 13 osób - niemniej to jeszcze się mieści w granicach tolerancji).

Dodajmy jeszcze fakt, że nie wszyscy z tej grupy byli uzbrojeni :chytry: .

 

Knight Martius napisał:
No to niech będzie. :) O postacie nie pytam, bo w sumie nie ma sensu dowiadywać się o kogoś, o kim nie będzie się miało nigdy okazji poczytać

A skąd wiesz? Skoro lubię te postaci, to niewątpliwie będziesz miał okazję o nich prędzej czy później poczytać. Jakbyś się zawziął, to może dałbyś radę przebrnąć przez owe "Bramy Neoterry" (choć obecnie uważam je za słabe, to kiedy publikowałem je na forum Ogame, cieszyły się sporą popularnością). Tyle że obecnie toto jest nie tylko takie sobie jakościowo, ale też... no, trochę nieaktualne pod kątem "lore" mojego uniwersum.

Jest też wspomniany wcześniej kawałek ze "Zmowy na Aratronie", który służył generalnie zobrazowaniu "charakterku" Zery ("zira" się toto czyta, jeśliś nie zgadł). Dam ten kawałek w cytat, możesz póki co pominąć i przeczytać, jak będziesz miał ochotę:

 

Cytat
Zhack siedział przy stole sam, lecz po pewnym czasie ktoś do niego dołączył, bez słowa nakładając sobie jedzenie na inny talerz. Khesarian nie musiał obracać głowy ? jak to czynili ludzie ? żeby rozpoznać przybysza. Jego bocznie osadzone, lewe oko, bez trudu rozpoznało postać Zery Idrack ? młodej zabójczyni pod jego komendą.

Służące w wojsku samice jaszczurów nie sprawiały tak nienaturalnego wrażenia, jak to było w armii terrańskiej ? wprawdzie miały nieco mniejszą masę, ale i tak zachowywały atletyczną budowę ciała i wcale nie ustępowały siłą samcom. Niemniej, obecność w Genisivare kogoś takiego, jak Zera, była czymś niezwykłym ze względu na jej wiek. Miała ona zaledwie trzydzieści jeden lat, a mimo to już osiągnęła rangę zabójczyni pierwszej klasy i była znacznie lepszą wojowniczką od wielu swoich kolegów, obecnych w tutejszej światyni. Zhack cenił i szanował Zerę ? ale nic ponadto. Ich charaktery były dość rozbieżne ? on był zamkniętym w sobie pesymistą, natomiast ona zwracała uwagę nie tylko pewnością siebie, lecz również cynizmem. Nawet Zhack ? jej przełożony ? stawał się już nie raz obiektem jej ciętych wypowiedzi.

- Wyglądasz jeszcze gorzej niż zazwyczaj ? powiedziała nagle Zera, po tym, jak przełknęła już kilka kęsów ? A ja myślałam, że nie możesz już być gorszym sztywniakiem. Wnioskuję, że potrzebujesz towarzystwa.

Bezpośredni sposób zwracania się do przełożonych również był charakterystycznym znakiem rozpoznawczym Zery. Tolerowano ją, ponieważ jako utalentowana zabójczyni była cennym nabytkiem gildii Gromu. Zresztą pamiętano przypadek, jak jeden ze starszych zabójców ostro jej dopiekł za zbyt śmiały sposób wyrażania się. Zera jeszcze tego samego dnia wyzwała go na tradycyjny pojedynek. Przełożony rzecz jasna przyjął wyzwanie ? honor był jedną z ważniejszych rzeczy w Genisivare. Początkowo walka zdawała się być wyrównana, jednak w drugiej jej połowie Zera z łatwością pokonała oponenta, szydząc zeń na oczach wszystkich. Przez następne kilka tygodni starszy wojownik nie mógł się pozbierać po tym upokorzeniu, a Zera była jeszcze bardziej zadowolona z siebie, niż zwykle. Za tę satysfakcję zabójczyni mogła bez problemu znieść karę dyscyplinarną, jaką w odwecie wyznaczył jej starszy zabójca.

- Źle wnioskujesz ? odrzekł Zhack ? Zawsze wolę siedzieć sam.

- Właśnie dlatego jest z tobą coraz gorzej. Sam sobie szkodzisz, ot co ? Zera zamilkła na chwilę, żeby przełknąć kolejny kęs ? Dheon raczej ci w tym nie pomógł.

- Wolałbym, żebyś nie wspominała jego imienia.

Każde wspomnienie nieżyjącego już przyjaciela Zhacka ? służącego niegdyś w jednostkach Strażników Dheona Iravezana ? powodowało u zabójcy ból. Dheon był obdarzony szlachetną duszą i pomagał Zhackowi radzić sobie z jego rozterkami. Zginął okrutną śmiercią, na jaką nie zasługiwał. Khesarian wciąż pamiętał rozpacz, jaka przeszywała mu serce, kiedy obserwował zmasakrowane ciało przyjaciela płonące na stosie pogrzebowym. Z tym widokiem kontrastował niezwykle spokojny wyraz twarzy nieżywego jaszczura.

- Nie zrozum mnie źle, Zhack ? Zera machnęła ręką ? Był porządnym facetem. Ale nie sądzę, żeby z tobą dało się coś zdziałać, skoro nie wykazujesz jakichś dobrych chęci. Po prostu? potrzebujesz? odrobinę więcej towarzystwa.

Zera przysunęła się bliżej i położyła mu dłoń na ramieniu, na co Zhack prychnął. Takie zachowanie w jej wydaniu było raczej przejawem cynizmu, aniżeli szczerej chęci pomocy.

- Nie, dzięki ? odparł, starając się teraz nie zwracać na nią uwagi

- Dziwaczejesz ? dodała Zera, mimo że Zhack ostentacyjnie skupiał się teraz na swoim posiłku ? Stronisz od towarzystwa swoich, natomiast zawierasz znajomości z? no wiesz.

Tym razem Zhack odwrócił głowę, kierując ją bardziej w stronę Zery. Wiedział, co ma na myśli. Podczas kampanii na terrańskiej kolonii Neoterra zadzierżgnął więź przyjaźni z ludzkim żołnierzem, Jake?iem Deckardem. Ów człowiek, podobnie jak Dheon, walczył z nim ramię w ramię, ratując mu nawet życie, starał się też mu pomóc z tym, co dręczyło jego duszę. Od tamtego momentu Zhack usiłował śledzić losy Terranina i kiedy jego jednostka została wysłana na kolejną kampanię na planetę Kavarn, wystąpił o wzięcie udziału również w tych zmaganiach, po raz kolejny spotykając się ze swoim ludzkim przyjacielem.

- Czy pytałem cię o zdanie? ? rzekł Zhack, nieco ostrzejszym tonem niż dotychczas

- Przypuszczam, że będziesz miał ochotę wybrać się na kolejną wojenkę z jego jednostką. Z Dheonem robiłeś tak samo ? z głosu Zery zniknął cynizm, ustępując miejsca powadze ? Doszło nawet do tego, że, tak jak wcześniej Dheonowi, udzielasz mu treningów, jakie przechodzą zabójcy Genisivare, co jest nielegalne.

To już zdenerwowało Zhacka. Omawiali tę kwestię wcześniej niejeden raz i nie miał zamiaru więcej o tym słyszeć.

- Nie waż się nikomu o tym mówić ? warknął

- Spokojnie ? Zera uniosła ręce ? Ani słowa. Lecz jeśli dowie się o tym ktoś inny? i postanowi na ciebie donieść? cóż, mam nadzieję, że nie cenisz sobie rangi egzekutora, bo?

- Nie chcę tego słuchać! ? uciął Zhack podniesionym głosem

Zamilkł na chwilę, żeby opanować emocje. Zera wpatrywała się w niego ze stoickim spokojem, jak gdyby ostentacyjnie pokazując mu, że jego wybuch nie robi na niej wrażenia. Natomiast inni zabójcy obecni w refektarzu wyglądali na skonsternowanych ? tylko na chwilę, bo wkrótce ponownie skupili swą uwagę na jedzeniu i własnych rozmowach.

- Umówmy się tak ? powiedział Zhack ? Jeśli znowu będziesz mi tym zawracać głowę, spotkamy się na pojedynku i upokorzę cię na oczach wszystkich. A wiem, że to ostatnie, czego byś chciała doświadczyć.

Zera wysłuchała go i roześmiała się.

- Tak uważasz? ? parsknęła ? Pamiętasz, co było z Ekirenem?

Idrack podała imię starszego zabójcy, którego położyła w walce wręcz na obie łopatki. Mimo swojego doświadczenia, Ekiren nigdy nie wybił się ponad przeciętność w sztukach walki, ustępując w tym znakomicie utalentowanej Zerze. Był za to lepszym od niej strzelcem i snajperem.

- Pamiętam, tyle że ja jestem od niego o wiele lepszy ? rzekł złowieszczo Zhack ? To może się już dla ciebie źle skończyć.

- W porządku, skoro tak sobie życzysz ? powiedziała Zera wesoło, po czym dodała nieco poważniejszym tonem ? Ale to głupie, że wciągasz w swoje kłopoty kolejną niewinną duszę.

Tym razem go trafiła. Na chwilę Zhack zaczął się zastanawiać, czy po prostu nie wykorzystuje Deckarda, tak jak wcześniej to robił z Dheonem. On sam uważał tak jednego, jak i drugiego za przyjaciół, lecz w gruncie rzeczy oni znajdowali się w gorszym położeniu, jeśli chodzi o wzajemne relacje. Zhack był trudny w kontaktach i nawiązywanie z nim znajomości wymagało dużego nakładu cierpliwości, zrozumienia i tolerancji. Gdy po raz pierwszy zdał sobie z tego sprawę, poczuł się podle ? teraz to uczucie powróciło.

- W każdym razie, jeśli chcesz się ze mną spotkać w sali treningowej ? dodała Zera, wyrywając go z ponurych rozmyślań ? To służę w każdej chwili.

Uśmiechała się złośliwie ? najwyraźniej przewidywała, że pojedynek z Zhackiem zakończy się kolejną wygraną na jej koncie.

- Nie, dzięki ? odparł beznamiętnie Zhack, nie odwzajemniając uśmiechu ? Innym razem.

Naturalnie, wszystkiego o Zerze się nie dowiesz z tego kawałka, ale od czegoś trzeba zacząć, nie?

 

Knight Martius napisał:
ale czym jest ta Próba Krwi, to chętnie się zapoznam.

Próba Krwi to, najprościej mówiąc, bardzo niebezpieczna odmiana ćwiczebnego starcia. Zawsze biorą w nim udział dwie różne jednostki (a nie jedna podzielona na drużyny), które zgłaszają się do Próby Krwi ochotniczo ? nigdy nie ma przymusu. Nadal odbywa się to na poligonie, a nie w terenie, tyle że zamiast paralizatorów, karabiny walczących są naładowane? ostrą amunicją. Naturalnie są to w dalszym ciągu naboje ćwiczebne ? zaprojektowane tak, żeby tylko kaleczyć (na ogół z ledwością przebijają się przez łuski jaszczura). Niemniej, potrafią bez problemu utoczyć krwi, a wyciąganie ich później z ciała do przyjemnych też nie należy.

Próbę Krwi muszą przejść obowiązkowo żołnierze kandydujący na Strażników (bądź do innej formacji specjalnej), którzy odsłużyli swoje w Milicji, ale nie mają żadnej akcji na koncie (bo np. akurat był okres pokoju, albo po prostu ich akurat nie wykorzystano do działań zbrojnych) ? generalnie rzecz biorąc, po Próbie Krwi mogą już śmiało powiedzieć, że wiedzą, co to ból ? i wszystko, co się z braniem udziału w prawdziwej bitwie wiąże. Daje to gwarancję, że Strażnicy będą zawsze żołnierzami z wymaganym doświadczeniem ? a nie żółtodziobami, którzy tylko teoretycznie długo służyli, ale w praktyce spędzali ten czas tylko i wyłącznie na gniciu w koszarach.

Próba Krwi stanowi ponadto element musztry Gwardzistów ? jako że ci żołnierze rzadko walczą naprawdę (bronią kluczowych terytoriów, do których wrogowi nieczęsto udaje się przedrzeć), często prowadzą swego rodzaju ?gry wojenne?, całe ćwiczebne bitwy i wojenki ? aby nie zardzewieć.

 

Knight Martius napisał:
Chciałeś chyba napisać "na południowym wschodzie", zdaje się? ;]

Nope. Tak właśnie miało być. Wschodnio-południowy wschód to jest kierunek dokładnie pomiędzy południowym wschodem, a wschodem.

 

Knight Martius napisał:
Po tym, jak sivantien pilnujący Huntera (to w końcu imię czy nazwisko? Wcześniej mi się wydawało, że to drugie) i resztę ludzi zostali ranni, ci nawet nie próbowali uciec, co IMO byłoby raczej naturalną reakcją.

Uciec? Gdzie? Przecież wyjścia z budynku były obstawione przez jaszczury i oni dobrze o tym wiedzieli. Jeśliby próbowali zwiać, po prostu by się na owe gady natknęli.

 

Knight Martius napisał:
O ile to jednak dałoby radę uzasadnić - nadal są osłabieni, przynajmniej niektórzy, a do tego dalej już żołnierze się strzelali, więc salwowanie się ucieczką stanowiłoby ryzyko - o tyle szczególnie zdziwiło mnie, jak sierżant Crowe, widząc zranionych Sorevian... wołał sanitariuszy. No cóż, nawet jeśli jaszczury uratowały im życie, to naprawdę wątpię, żeby Terranie nagle zapałali do nich poczuciem, że "tak trzeba", skoro jeszcze niedawno uważali je za zwierzęta.

Tu może trochę przesadziłem, ale Crowe akurat jest (przynajmniej według założeń - nie wiem, jak to wyszło w praktyce) sierżantem w typie Apone'a z Aliens - normalnie odgrywa rolę krzykliwego szefa, ale prywatnie jest tak zwanym "swoim chłopem".

Co do Savage'a, hmmm... jakoś tu też zadziałała ta bitewna gorączka, w połączeniu zresztą z tą wściekłością o Jane. Pamiętam relację jednego z naszych wojaków, walczących w kampanii wrześniowej, jak to był sanitariuszem i kiedy zmuszeni byli się poddać, to jeden z Niemców mimo to rzucił się na niego. Nie zdążył zrobić mu krzywdy, ale oburzeni jego zachowaniem byli nie tylko Polacy, ale też sami Niemcy - krzyczeli nań ponoć "co ty wyprawiasz, wariacie, lekarza atakujesz?". No to się fryc wytłumaczył, że wcześniej zabili jego kolegę, to się wściekł i trochę w tej bitce zapomniał...

Kolejny kawałek, dwa w rezerwie. Nie, to nie błąd - są wciąż dwa, bo w międzyczasie nowy rozdzialik napisałem. Może wreszcie uda mi się to skończyć.

-------------------------------------------------------

 

CIACH!
 
Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A skąd wiesz? Skoro lubię te postaci, to niewątpliwie będziesz miał okazję o nich prędzej czy później poczytać.

Hm, czy ja wiem? Tu z kolei jest coś takiego, że skoro będę miał kiedyś okazję poczytać o nich (o ile przetrwam z Twoją twórczością do tego czasu ;]), to ich dogłębne opisy z kolei popsułyby mi pewną przyjemność w ich poznawaniu podczas czytania.

Aczkolwiek ja właśnie zapoznałem się z tym fragmentem "Zmów na Aratronie". Nie powiem, postacie zarówno Zery, jak i Zhacka może i nie wydały mi się ogromnie intrygujące, ale jak będziesz je przybliżał, to pewnie się to zmieni - bo pewien potencjał w nich występuje. Myślę jednak, że możesz coś o nich napisać - tyle, co uważasz, że nie będzie zbyt ciężkim spoilerem. ;]

Przy tym zainteresowało mnie z tego fragmentu jedno: od ilu lat u Sorevianina rozpoczyna się pełnoletniość?

Jakbyś się zawziął, to może dałbyś radę przebrnąć przez owe "Bramy Neoterry" (choć obecnie uważam je za słabe, to kiedy publikowałem je na forum Ogame, cieszyły się sporą popularnością). Tyle że obecnie toto jest nie tylko takie sobie jakościowo, ale też... no, trochę nieaktualne pod kątem "lore" mojego uniwersum.

Skoro to jednak nadal jest w sieci, to jeśli będę cierpiał na nadmiar wolnego czasu, to przypuszczalnie zerknę. Ale jeśli już, to pierwsze w ruch pójdą "Niezdobyte Drogi" i "Pierwsza Krew" - szczególnie to drugie, jak czytałem opinie o nim, nagle mnie zainteresowało.

Odnośnie Próby Krwi - skoro to mimo wszystko nadal jest symulacja prawdziwej bitwy/wojny (z ostrą amunicją, za pomocą której jednak trzeba się lekko wysilić, by zabić), to jednak dość mocno powiedziane jest to, że ci, co przez nią przeszli, dobrze wiedzą, co to ból. ;) Bo jednak co innego to, co opisałeś, a co dopiero prawdziwe piekło wojny, w której żołnierze czują ten strach, to napięcie, to... Dobra, dość. ;) Niemniej faktycznie to dobry sposób na to, by sivantien nie zapomnieli, jak się walczy.

Uciec? Gdzie? Przecież wyjścia z budynku były obstawione przez jaszczury i oni dobrze o tym wiedzieli. Jeśliby próbowali zwiać, po prostu by się na owe gady natknęli.

Mój argument muszę więc uznać za w całości obalony.

Tu może trochę przesadziłem, ale Crowe akurat jest (przynajmniej według założeń - nie wiem, jak to wyszło w praktyce) sierżantem w typie Apone'a z Aliens - normalnie odgrywa rolę krzykliwego szefa, ale prywatnie jest tak zwanym "swoim chłopem".

Czyli nad kreacją postaci musisz jeszcze trochę popracować - o tej cesze Crowe'a dowiedziałem się dopiero teraz od Ciebie. :P Choć rozumiem jego charakter, to jednak nadal uważam tę scenę za z lekka naciąganą - co innego bowiem ratowanie w taki sposób kumpla z oddziału, a co innego wstawienie się za obcym z rasy, którą Terranie ogólnie uważają za gorszą od siebie. Sorevianie uratowali im życie, zgoda - ale czy mimo wszystko trochę nie za wcześnie na coś takiego?

XXX (hm, trzy razy "x" ;)) - nie wiem, albo zaczynam czuć, że mi się to powoli przejada, albo czułem się zmęczony, jak to czytałem, albo wątek rolników nie pasuje mi w chwili, gdy gdzie indziej na planecie toczy się konflikt zbrojny... ale brnąłem przez ten rozdział trochę na siłę. Nie powiem, sprawia toto przyjemne wrażenie i nie mogę mu nic zarzucić - ale czy to dobry pomysł prezentować "niebo" w momencie, gdy gdzie indziej rozpętuje się "piekło"?

Niemniej cieszę się, że Richter już zdołał się w miarę ogarnąć.

Taka rzecz: opinia na temat następnego rozdziału, który tu opublikujesz, pojawi się później - nie dość, że w pewnym momencie odniosłem wrażenie przejedzenia się tym wszystkim (teraz mi przeszło, ale mimo to...), to jeszcze mam kilka rzeczy na studia do zrobienia na najbliższe dni. Najwyżej poproszę Cię potem o zamieszczenie jeszcze jednego kawałka.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Knight Martius napisał:
Hm, czy ja wiem? Tu z kolei jest coś takiego, że skoro będę miał kiedyś okazję poczytać o nich (o ile przetrwam z Twoją twórczością do tego czasu ;]), to ich dogłębne opisy z kolei popsułyby mi pewną przyjemność w ich poznawaniu podczas czytania.

Aczkolwiek ja właśnie zapoznałem się z tym fragmentem "Zmów na Aratronie". Nie powiem, postacie zarówno Zery, jak i Zhacka może i nie wydały mi się ogromnie intrygujące, ale jak będziesz je przybliżał, to pewnie się to zmieni - bo pewien potencjał w nich występuje. Myślę jednak, że możesz coś o nich napisać - tyle, co uważasz, że nie będzie zbyt ciężkim spoilerem. ;]

Eeech, no to ja już nie wiem w końcu - czy pisać, czy nie.

Zera nie ma być jako postać intrygująca. Ona jest po prostu złośliwa, nie do końca normalna (Zhack zresztą też jest nienormalny, ale w inny sposób) i bardzo pewna siebie (myśli, że jest niepokonana). Jest przy tym wojowniczką z krwi i kości, która zgłosiła się do armii bez wahania, natychmiast po ukończeniu normalnej edukacji (a do Genisivare trafiła po tym, jak w pewnej bitwie, uzbrojona tylko w nóż, wyrżnęła w pojedynkę bandę virinerów - czyli takich podstawowych ildańskich potworów). W odróżnieniu jednak od wielu innych soreviańskich wojowników, ma dużo prostszą motywację, niż walka dla chwały Feomara czy też w imię jakichś ideałów - robi to, co robi, bo... po prostu lubi zabijać. Najbardziej odpowiada jej walka kontaktowa, dzięki której może dawać największy upust temu, co w niej siedzi (no i jeszcze czuć w nozdrzach zapach krwi). Generalnie, kiedy już robi swoje, to piękny i szeroki uśmiech po prostu jej z twarzy nie schodzi.

Mimo że generalnie jest psychotyczną morderczynią, która czerpie ogromną radochę z prucia flaków, ma swoje pokręcone poczucie honoru - dlatego stwierdziłem u ciebie na blogu, że pogardzałaby swoją koleżanką po fachu od HidesHisFace'a - dla Zery katowanie kogoś związanego i bezbronnego to raz, że żadna zabawa, a dwa, że tchórzostwo, bo przecież każdy głupi potrafi maltretować kogoś, kto i tak nie może się odszczekać. Zera wyśmiałaby też ową pannę za jej bezgraniczną pogardę wobec innych - w tym tych, z którymi walczy. Zera wyznaje w tej materii prostą filozofię - nie gardzi swoimi wrogami i nie uważa ich za słabeuszy, jako że jej zdaniem to żadna chluba wygrywać z kimś takim. Więc nie, nie pogardza tymi, których zabija - oddaje im honor, uważa, że są dobrzy. Po prostu myśli o samej sobie, że i tak jest najlepsza :chytry: .

Jeśli chodzi o Zhacka, to w dużej mierze o jego życiorys chodzi - który to życiorys nie wiem, czy chcesz znać. Jest jeden na forum SC Area (w dziale Dyskusje Dowolne, temat "Ulubione postaci stworzone przez nas samych"), ale odrobinę nieaktualny z tego względu, że brak w nim wzmianki o Kimerze (jej wątek skrystalizował się, że tak powiem, dość niedawno). Zresztą, to tak naprawdę jest ogólnie opis tej postaci, a nie jej życiorys.

 

Knight Martius napisał:
Przy tym zainteresowało mnie z tego fragmentu jedno: od ilu lat u Sorevianina rozpoczyna się pełnoletniość?

Zależy, o jaką pełnoletność ci chodzi. Jeśli chodzi ci o dojrzałość płciową, to w wieku 10-11 lat. Jeśli chodzi o pełnoletność prawną, to w wieku 14 lat (wskazówkę miałeś już w "Niebie..." - kiedy Daiven stwierdził, że Firena i Panei się pobili, skarcił ich słowami "jesteście oficerami, a nie czternastolatkami w trakcie treningu") - w tym wieku Sorevianin kończy niezbędną edukację, a także zdaje testy dojrzałości umysłowej (dość znacznie różniące się jednak od naszej matury).

 

Knight Martius napisał:
Skoro to jednak nadal jest w sieci, to jeśli będę cierpiał na nadmiar wolnego czasu, to przypuszczalnie zerknę.

Nie, nie ma tego już w sieci - są tylko ochłapy, na forum Ogame (większość rozdziałów powyrzucałem). Mógłbym ci ewentualnie podesłać toto mailowo.

 

Knight Martius napisał:
Ale jeśli już, to pierwsze w ruch pójdą "Niezdobyte Drogi" i "Pierwsza Krew" - szczególnie to drugie, jak czytałem opinie o nim, nagle mnie zainteresowało.

"Pierwsza Krew" to krótka opowiastka, typowo "rozwałkowa". Jej większość wypełniają sceny walki. Nie jest to więc nic specjalnego.

"Niezdobyte Drogi" to opowiastka trochę dłuższa i jednak trochę bardziej skupiona na samej fabule. Tyle że główną rolę odgrywają w niej już ludzie, a nie jaszczury (tzn. one też są, ale raczej na uboczu).

 

Knight Martius napisał:
Odnośnie Próby Krwi - skoro to mimo wszystko nadal jest symulacja prawdziwej bitwy/wojny (z ostrą amunicją, za pomocą której jednak trzeba się lekko wysilić, by zabić), to jednak dość mocno powiedziane jest to, że ci, co przez nią przeszli, dobrze wiedzą, co to ból.

No cóż, jest to "dość" bolesne, kiedy taki pocisk ugrzęźnie w mięśniu - ból jak diabli, szczególnie że zmaga się wtedy za każdym razem, kiedy ranny jaszczur się porusza. Wyciąganie później tych kul też wiąże się z dość sporym bólem. Do tego wcale nie trzeba się aż tak bardzo wysilać, żeby zabić - szczególnie że w ciele w dalszym ciągu są, tu i ówdzie, rozmaite ważne arterie, które nawet taki zaprojektowany do okaleczania nabój może naruszyć. Ofiary śmiertelne Próby Krwi jak najbardziej odnotowywano - chociaż mieszczą się w marginesie dopuszczalnego ryzyka.

Poza tym, tu nie chodzi wyłącznie o ból i o zapoznanie się ze strachem przed oberwaniem, ale też o oswojenie z własną "wewnętrzną bestią". Żyjąc w ramach cywilizacji, Sorevianie nie "pielęgnują" owych instynktów zabójcy, więc kiedy taki uczestniczący w PK żołnierz zwęszy krew, przelaną w walce, obudzi to w nim bestię - nie będzie to dla niego nic nowego, kiedy dojdzie do prawdziwej bitwy (a Strażnicy raczej nie mogą sobie w ogniu walki pozwolić na naukę).

 

Knight Martius napisał:
Czyli nad kreacją postaci musisz jeszcze trochę popracować - o tej cesze Crowe'a dowiedziałem się dopiero teraz od Ciebie.

No, a ta jego zupełnie luźna rozmowa przy obiedzie? Ta jego niechęć do pozostawiania żołnierzy na pastwę losu? To jego oburzenie na zachowanie swojaków, strzelających do rannych?

 

Knight Martius napisał:
Nie powiem, sprawia toto przyjemne wrażenie i nie mogę mu nic zarzucić - ale czy to dobry pomysł prezentować "niebo" w momencie, gdy gdzie indziej rozpętuje się "piekło"?

Ech, no - przecież o to także chodziło. O kontrast. Poza tym, wątek farmerów zbliża się, że tak powiem, do kulminacji - nie chcę więc zatem zostawiać ich "bez opieki" i bez prowadzenia na bieżąco akurat teraz.

 

Knight Martius napisał:
Taka rzecz: opinia na temat następnego rozdziału, który tu opublikujesz, pojawi się później - nie dość, że w pewnym momencie odniosłem wrażenie przejedzenia się tym wszystkim (teraz mi przeszło, ale mimo to...), to jeszcze mam kilka rzeczy na studia do zrobienia na najbliższe dni. Najwyżej poproszę Cię potem o zamieszczenie jeszcze jednego kawałka.

Może to i dobrze się składa - Kefka na forum Ogame nie wygłosił jeszcze opinii na temat kawałka XXXII. Nie przechodził on więc jeszcze przez "próbę organoleptyczną".

Ale jakieś komentarze odnośnie innych spraw chyba na PW chociaż wygłosisz, nie?

Następny kawałek, jeden w rezerwie.

-------------------------------------------

 

CIACH!
 
Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No dobra, mam wolną chwilę, więc odpiszę...

Zera - muszę przyznać, że po Twoim opisie mnie zaciekawiła - w sensie że chętnie bym zobaczył ją w akcji (dosłownie i w przenośni). Wybacz, że do niczego konkretnego u niej się odniosę, ale... po prostu nie mam do czego tak naprawdę. To chyba dlatego, że takie postacie bardziej się ogląda, niż się o nich rozmawia (tak mi się wydaje w chwili, gdy to piszę).

Jeśli chodzi o Zhacka, to w dużej mierze o jego życiorys chodzi - który to życiorys nie wiem, czy chcesz znać.

W sumie nie ma potrzeby go pisać - właśnie znalazłem na forum SC Area ten temat, o którym wspomniałeś, i to wraz z opisem Zhacka (sam życiorys, powiem Ci szczerze, interesuje mnie na razie tak średnio...). Jak go przeczytam i wyrobię sobie na ten temat opinię, to dam Ci znać.

Następne pytanie dotyczące wieku Sorevian - ile przeciętnie żyją? W opisie Zhacka bowiem znalazłem, że ma 92 lata. Nie wiem jednak, jak mam to czytać - jest w kwiecie wieku, w średnim wieku, sędziwy czy jeszcze "inszy"?

Nie, nie ma tego już w sieci - są tylko ochłapy, na forum Ogame (większość rozdziałów powyrzucałem). Mógłbym ci ewentualnie podesłać toto mailowo.

Hm, wiesz co? Na PW podam Ci swojego maila, a Ty byś rzeczywiście mi to podrzucił - nie daję żadnej gwarancji, że to obadam w ferie, ale pewnie bym poczytał sobie jakieś fragmenty na wyrywki, gdybym akurat nie miał co robić.

No, a ta jego zupełnie luźna rozmowa przy obiedzie? Ta jego niechęć do pozostawiania żołnierzy na pastwę losu? To jego oburzenie na zachowanie swojaków, strzelających do rannych?

Yyy... Musiało mi to umknąć. ;)

I tu pytanie: mógłbyś wrzucić jeszcze ten ostatni fragment? Pytam, bo zauważyłem, że Kefka już Ci to skomentował - chyba że chcesz to jeszcze poprawić, to spokojnie zaczekam, aczkolwiek w następnym poście miałbyś już opinię nt. jednego i drugiego rozdziału...

(Pisałem na PW, że czuję już lekki przesyt, co jest prawdą - niemniej dalszego ciągu fabuły nadal jestem w miarę ciekawy, dlatego o to proszę :)).

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Co do Zery - zapomniałem jeszcze dodać, że jej kate to plama z ciemniejszych łusek wokół jej lewego oka - co wygląda tak, jakby nosiła na nim opaskę.

 

Knight Martius napisał:
Następne pytanie dotyczące wieku Sorevian - ile przeciętnie żyją? W opisie Zhacka bowiem znalazłem, że ma 92 lata. Nie wiem jednak, jak mam to czytać - jest w kwiecie wieku, w średnim wieku, sędziwy czy jeszcze "inszy"?

Zhack jest we wczesnym wieku średnim. Sorevianie żyją na ogół 180-200 lat (oczywiście niektóre osobniki dożywają jeszcze dłużej).

Powiastkę zgodnie z życzeniem wysłałem, chociaż nauprzedzałem cię w mailu, ile to różnych rzeczy jest w niej nie tak. Zwłaszcza jeśli chodzi o ten lore nieszczęsny (bo tego, że gorzej wtedy pisałem, akurat łatwo się domyślić).

 

Knight Martius napisał:
I tu pytanie: mógłbyś wrzucić jeszcze ten ostatni fragment? Pytam, bo zauważyłem, że Kefka już Ci to skomentował - chyba że chcesz to jeszcze poprawić, to spokojnie zaczekam, aczkolwiek w następnym poście miałbyś już opinię nt. jednego i drugiego rozdziału...

Skoro i tak w najbliższym czasie tego nie skomentujesz, to może w tak zwanym międzyczasie coś poprawię (już zresztą co nieco zmieniłem). Generalnie jednak rzecz biorąc, ten rozdział jest znów z lekka "filozofujący". Aha, no i jest w nim leciutkie nawiązanie do jednej sceny ze "Stalingradu".

Po prawdzie, zapomniałem nadmienić, że już kilkukrotnie podkradałem z paru filmów bardzo konkretne sceny. Było tak np. w scenie, w której Khazei i tamten Marine rzucili się sobie do gardeł (nawiązanie do jednej ze scen w "Szeregowcu Ryanie") i w scenie ze stawianiem jeńców pod ścianą, a gwoli ścisłości z interwencją Fireny ("Pluton").

No, kolejny kawałek - póki co brak rezerwy.

-------------------------------------------------

 

CIACH!

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

czwartek, 22 grudzień 2011 - 21:16

No, jednak jest odpowiedź. :) Czyli jednak to post musiał tak długo czekać na zatwierdzenie...

Przeczytałem o Zhacku. I powiem tyle: jeśli ktoś taki jest Twoim porte-parole (a Zera to też Twoja ulubiona postać), to to chyba oznacza, że w realu musisz być bardzo specyficzny. ;) W każdym razie postać mi się spodobała, jeśli chodzi o zarysowanie jej cech, i chętnie bym zobaczył ją w akcji. (Widzę, że miał swój udział też w "Bramach Neoterry" - więc fragmentów o nim też poszukam).

Powiastkę zgodnie z życzeniem wysłałem, chociaż nauprzedzałem cię w mailu, ile to różnych rzeczy jest w niej nie tak. Zwłaszcza jeśli chodzi o ten lore nieszczęsny (bo tego, że gorzej wtedy pisałem, akurat łatwo się domyślić).

OK, tak jak napisałem w odpowiedzi, będę tego wszystkiego świadomy, jak będę to czytał.

Po prawdzie, zapomniałem nadmienić, że już kilkukrotnie podkradałem z paru filmów bardzo konkretne sceny.

No cóż, ja i tak tych nawiązań nie zauważę, ponieważ zwyczajnie nie oglądam filmów wojennych (widziałem kiedyś tylko "Full Metal Jacket", a i to niecałe).

XXXI - na początek: zgadzam się z opinią, że te opisy emocji (by nie powiedzieć furii) targanych Khazeiem zaczynają już męczyć. Rozumiem, że nie chcesz pozostawiać tego samemu sobie, ale przecież tak jest na dobrą sprawę już od paru rozdziałów dotyczących jego wątku, więc czytanie tego raz za razem już nieco drażni.

No i taka rzecz.

Kiedy już pobiegli, Agatem i Ligeta wyrwali się do przodu, przed podążającą wcześniej na czele Fireną. Ocaliło to tej ostatniej życie ? chociaż część ludzkich żołnierzy zginęła w wyniku eksplozji granatów, kilku przeżyło.
Co stało się takiego, że wybiegnięcie Agatema i Ligety uratowało Firenie życie? Z tego, co widzę, można się tego domyślić, ale nie opisałeś tego dokładnie.

Scena tortury na człowieku wygląda mi na najważniejszą w całym rozdziale. Nie wiedzieć czemu, jak czytałem ją po raz pierwszy, ruszyła mnie tak sobie - choć to, jak Khazei wyładowuje swój gniew, jednak robi jakieś wrażenie.

XXXII - mimo wszystko ten rozdział przeczytałem. :) Muszę się jednak do czegoś przyznać: nie czekając już dalej, aż to zamieścisz (albo, w tym wypadku, aż post zostanie zatwierdzony), po prostu zgrałem sobie ten rozdział z forum Ogame. Nie wiem więc za bardzo, jakich poprawek tutaj dokonałeś. W każdym razie jedyne zastrzeżenie, jakie miałem, dotyczyło kwestii Huntera o tym, że jego duma ucierpiała - widzę jednak, że ten kawałek wyrzuciłeś. Ogólnie do tego rozdziału nie mam jakichś zażaleń.

Dobra, i w tym miejscu robię sobie przerwę od "Nieba i Piekła" - przyczyny podałem Ci już na PW. Jeśli więc kolejny rozdział ukaże się już w ferie, przeczytam go pewnie dopiero po Nowym Roku.

EDIT

Drobna edycja dla kolejnej reklamy. :) Na moim blogu znajdziecie już VI część opowiadania "Przyjaciel" - piszę o tym, bo chwilowo jeszcze nikt mi opinii nie wyraził. ;) Wprawdzie to jeszcze nie koniec utworu, ale dochodzimy w nim już do punktu kulminacyjnego - dlatego tym bardziej chciałem zaprosić, żeby ktoś przeczytał i skomentował, jeśli da radę przebrnąć. ;]

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Więc tak. Jaaaakiś - niedługi, żeby nie było - czas temu ,,zdarzyło" (tia) mi się napisać wiedźmińskiego fanfika. Do ,,Zabójców Króli", konkretnie. Historyjka traktuje o ulubieńcy dam z pewnego forum - Iorwecie - i jego miłości, w której to roli nie występuje nadobne OC (a takiego fanfika też czytałam...), tylko nasza poczciwa, swojska Saskia. Teoretycznie jest to romansidło, ale na przykład seksu w tym nie uświadczycie, bo co jak co, ale erotyków to ja pisać nie umiem.

Proszę państwa, oto więc ,,Ayd f'haeil moen Hirjeth taenverde" - jeżeli ktoś ma ochotę przeczytać z ładną kursywą, to TU jest link. A jeżeli nie - to poniżej wklejam na żywca.

Ostrzegam - nie, nie jest to wysokich lotów, epicka opowieść o wojnie i namiętnościach, raczej spokojna obyczajówka, napisana w wolnym czasie przez znudzoną nastolatkę, jaką przecież jestem.

-Ayd f'haeil moen Hirjeth taenverde ? odparł sentencjonalnie Iorweth, bacznie obserwując wiedźmina.

-Nie siłą, lecz śmiałością zdobywaj? - nieco niepewnie odpowiedział tamten.

-Dokładnie, wiedźminie ? powiedział elf, lekko się uśmiechając.

***

Szczerze mówiąc, to Iorweth nigdy nie lubił ludzi. Wolał zwierzęta - na przykład psy.

Psom było obojętne, czy ktoś jest człowiekiem, elfem, czy może kwarteronem. Było im to obojętne tak długo, jak był ktoś, kto mógł je nakarmić, pogłaskać po głowie, nazwać dobrym psiaczkiem.

Ludzie zaś byli nieco przewrażliwieni, jeśli chodziło o sposób mówienia, zarys oczu, czy też kształt małżowiny usznej. I właśnie to przewrażliwienie było powodem pacyfikacji Podgórza Mahakamskiego.

Oraz kilkuset innych masakr - w tym i pogromu w Rivii.

***

Rodzice Iorwetha zostali brutalnie zamordowani przez jednego z przodków Henselta z Ard Carraigh. O którego przodka chodziło - tego Iorweth nie wiedział, ale sama świadomość faktu, że ktoś noszący koronę zarżnął jego rodzinę wystarczyła mu do znienawidzenia wszystkich koronowanych głów.

Kilkaset lat później Iorweth nienawidził jednakowo Emhyra var Emreisa, Radowida Redańskiego, Foltesta, Henselta, czy nawet Enid an Gleanna - Franceski Findabair, królowej Aen Seidhe, mianowanej przez samego Emhyra.

Była tylko jedna, rządząca kimkolwiek osoba, której Iorweth nie nienawidził. Ba, że jej nie nienawidził - wręcz darzył ją sympatią.

Tą osobą była Saskia Krasnolica, półelfka, przywódczyni wolnych ludzi z Aedirn i główne zagrożenie dla Henselta.

***

Iorweth dotarł do Vengern tego samego dnia, którego Geralt z Rivii i Vernon Roche dotarli do wojskowego obozu Kaedwen.

O dziwo, dotarł tam dzięki ich nieświadomej pomocy. Bowiem gdy wiedźmin i temerski agent zajęli większość miejskich strażników jatką w domu Bernarda Loredo, Iorweth i jego Wiewiórki mogli bez większych przeszkód wymknąć się z Flotsam i podążyć w stronę Aedirn.

Powitała go osobiście sama Saskia Krasnolica, znana wśród kaedweńskich żołdaków szerzej jako ,,dziewka, co smoka ubiła".

Określenie ,,Krasnolica" było tu jak najbardziej na miejscu. W młodej twarzy Saskii szlachetność i harmonia elfickich rysów łączyła się z pozornie ulotną świeżością, właściwą dla ludzi.

Jasne włosy, splecione w miękki warkocz, dziewczyna przyozdobiła wiankiem z chabrów, białego mirtu, stokrotek i rumianków - które to rośliny bujnie rosły nieopodal miejskich murów.

Miała pogodne, błękitne oczy i długie jak u lalki rzęsy. Była po prostu piękna; tak piękna, jak może być półelfka.

- Więc to ty jesteś ten słynny Iorweth, który nęka rasistów? - spytała z uśmiechem, przyglądając się uważnie elfowi - Ciekawe, właśnie tak sobie ciebie wyobrażałam.

- Bez oka, z blizną na pół twarzy i całego w bliznach? - uśmiechnął się nieświadomie Iorweth - niezbyt to pochlebne...

- Saskia- dokończyła za niego dziewczyna - bez waszamiłościowania i waszowysokościowania proszę. Nie jestem szlachcianką, jeszcze pół roku temu byłam zwykłą, wiejską dziewuchą z widłami w ręku.

- Widać nie taką znowu zwykłą. Tytuł ,,Smokobójczyni" raczej nie przyszedł sam z siebie.

Dziewczyna zaśmiała się cicho. Bezpośredni przywódca Scoia'tael przypadł jej do gustu - w przeciwieństwie do swoich współbraci nie mówił ładnymi przysłowiami i pustymi cytatami.

Nie był też tak androgynicznie piękny, jak inne elfy. Prawą część twarzy szpeciła mu wielka blizna, częściowo ukryta pod czerwoną chustką; materiał skrywał również jego oczodół, pozbawiony gałki ocznej za sprawą kaedweńskiego żołnierza.

Iorweth - jak większość elfów - był brunetem. Jego jedyne oko miało dziwną, mało elficką barwę - było brązowo-zielone, jak leśna ściółka.

W porównaniu z innymi elfami, Iorweth był bardzo, bardzo nieładny. Nie szpetny - ale na pewno nieładny.

Prawie... Ludzki.

***

- Rozumiem, że twoi ludzie są głodni, Yarpen - zmęczona Saskia potarła czoło drobną dłonią - ale ty z kolei musisz zrozumieć, że ta armia to nie tylko krasnoludy. To też elfy i ludzie. A elfy i ludzie, wbrew pozorom, też muszą jeść. Na pewno nie tyle, ile krasnoludy, ale jednak.

Stojący za nią Iorweth westchnął cicho i poprawił zawieszony na plecach kołczan.

Formalnie mówiąc, władczynią Vergen była Saskia - co znaczyło, że każdego dnia ustawiały się do niej kolejki interesantów.

Siedząca obok Saskii Filippa Eilhart obróciła się w fotelu i spojrzała Iorwethowi w oczy.

- Nudzisz się, elfie?

Filippa Eilhart była czarodziejką - była więc nieziemsko piękna, jak każda czarodziejka. Czy też ,,guślarka", jak pogardliwie określał kobiety jej profesji nieżyjący od trzech lat dowódca kaedweńskiej armii, Vandergrift.

A może podłapał to od aedirnczyka, Seltkirka z Gulety? Tego już Iorweth nie wiedział; wiedział natomiast co innego.

Nieważne, jak piękna i przydatna Saskii mogła być Filippa, dalej była starą znajomą nadwornych magów Henselta - Sheali de Tancarville, Detmolda, a niegdyś także Sabriny Glevissig.

­- Nie. Nie nudzę się.

- A wyglądasz na zanudzonego... - uroczo uśmiechnęła się czarodziejka - może spróbuj pomyśleć o czymś zabawnym, mm?

- Pani Filippo - przerwała jej zmęczonym tonem Saskia - byłabym wdzięczna, gdybyś nie rozpraszała mojego ochroniarza. Nie wiemy, co strzeli Jednorożcowi do tego zbójeckiego łba.

- Pani Eilhart - zapewnił Smokobójczynię Iorweth - mnie nie rozprasza. Nie tak łatwo rozproszyć elfa. Nie udało się wiedźminowi, to czarodziejce tym bardziej się nie uda.

- Wiem, wiem... Cały czas zapominam, że udało ci się przetrwać z królobójcą u boku.

Z trudem podniosła się na nogi. Kilka miesięcy wcześniej stoczyła z Henseltem pojedynek o Górne Aedirn; nie dość, że przegrała, to na dodatek Henseltowi udało się wyjątkowo boleśnie zranić ją w lewy bok.

- Dasz radę iść? - elf podszedł nieco bliżej - Nie przemęczaj się, to nadal się goi.

- Muszę być twarda, jeśli chcę wygrać wojnę z Jednorożcem. Byle rana mnie nie pokona. Pani Filippo, chodźmy. Mam do ciebie parę pytań.

Elf pokiwał głową.

- Masz dla mnie jakieś rozkazy?

- Zajmij się sobą. Ostatnio prawie nie spędzasz czasu ze swoimi ludźmi, a dobry dowódca przecież zawsze ma czas dla podwładnych. - uśmiechnęła się Saskia, poprawiając warkocz. Po chwili jednak zrezygnowała z prób uporządkowania wysuwającyh się pasm włosów i po prostu je rozpuściła.

- No. Tak lepiej.

***

- Iorweth, co za niespodzianka! Pamiętasz o nas? - parsknął na jego widok Ciaran.

- Chronię Saskię. - mruknął w odpowiedzi Iorweth - ktoś musi to robić, albo dorwie ją Henselt i jego przyboczne pieski.

- Właśnie, słyszałeś? - siedząca nieopodal siostra Ciarana, Nanaviel, uniosła wzok znad księgi z elfimi pieśniami - Henselt poszerzył swój dworek. Teraz to już nie tylko Shilard-włazidupa, Detmold-dzieciojebca i Sheala-lodowa [beeep].

- Kto jeszcze?

Na blat stołu wskoczył Morven, chudy elf z zamiłowaniem do trubadurstwa.

- Oh, ja ci powiem! - śpiewnie zawołał chudzielec - Znasz tych dwóch szczęściarzy! Każdy elf, każde dziecko, każda kobieta, ba! Każdy krasnolud zna człowieka odpowiedzialnego za pacyfikację Podgórza Mahakamskiego, za łowy na nas, za krew, za śmierć! Każdy słyszał o Vernonie Roche'u!

- Każdy o nim słyszał - pokiwał głową Iorweth - niektórzy nawet z nim walczyli. To by znaczyło, że tym drugim człowiekiem jest...

- Ironicznie - parsknął Morven - drugim człowiekiem Henselta jest nieludź! Vatt'ghern! I to nie byle jaki, bo sam Gwynnbleid!

-Sprytne. Szukając królobójcy podczepia się pod królewski dwór. Bardzo sprytne, bardzo pewne i cholernie niebezpieczne.

- Czy my w ogóle wiemy, jaki jest kolejny cel Letho? - ziewnęła Nanaviel -On jest nieprzewidywalny. Równie dobrze może teraz polować na Henselta, jak i Radowida, księcia Stennisa, czy nawet Jana Natalisa!

- Mam aep arse, na kogo teraz poluje Letho! - warknął Iorweth.

- Tak, tak. Będziesz to mieć aep arse tak długo, jak będziesz mieć pewność, że jego celem nie jest Saskia, wiemy. A teraz się napijmy. Chyba, że taki z ciebie Seltkirk z Gulety, że uwłacza ci picie z własnymi ludźmi i nieludźmi!

***

Więc pili.

I śpiewali. A co, jak co, ale śpiewać to elfy umieją. Najpiękniej śpiewała bliźniaczka Morvena, Morva.

Morva i Morven byli młodzi, bo niespełna stuletni. On był rudy, a ona - blondwłosa. On miał czarne oczy, ona - jedno orzechowe, drugie - błękitne. On nienawidził ludzi, a ona... A ona przez parę lat pobierała nauki u jednego z najlepszych bardów Północy, Jaskra. Otrzymała wtedy swój własny pseudonim.

Słonecznik.

Iorweth, Ciaran, Nanaviel, Morven, Morva, Blath, oraz córka Blatha - będąca jednym z ostatnich elfich dzieci Muire - jako jedyni dostali miejsce na dworze w Vergen. Reszta komanda, w tym matka Muire, bliźnięta Bleid i Birke, oraz kilkunastu innych musieli się zadowolić koczowaniem pod murami razem z krasnoludami Yarpena Zigrina.

Jak można się nietrudno domyślić - nie byli z tego powodu zadowoleni.

- Więęęc -zaczął bełkotliwie Iorweth - Toruviel chce odejść?

- Ano, chceeee. - pokiwała głową Morva - Sassssskia jej nie wpuściła na dwór, więc Toruviel chce wrócić do przygranicznych lasów.

- Ciekawe, czemu Smokobójczyni jej nie chciała na dworze... - zamyślił się Ciaran - Czyżby była zazdrosna?

- Niby o co miałaby być zazdrosna Saskia?! - Iorweth wytrzeźwiał w jednej chwili. - Przecież ona nie umie nawet na nikogo warknąć, więc jak ma być o coś zazdrosna?

- No jak to ,,o co?"?! - Morva parsknęła, patrząc na Iorwetha jakby był upośledzony umysłowo - No o ciebie!

Iorweth spojrzał na nią, a po chwili milczenia ryknął donośnym, ochrypłym śmiechem.

- A to dobre, a to dobre..!

- Cesz pofiecieć - Blath wbił w niego wzrok - sze nje podoba ci szie Szaszkia?

- To nie tak, że Saskia mi się nie podoba. Saskia to po prostu... No... Przełożona.

- I tylko dlatego nie odstępujesz jej na krok? - pokręciła głową Nanaviel - Iorweth, druhu, ja i Morva, jak z pewnością zauważyłeś, jesteśmy babami. A co jak co, ale na uczuciach to się baby znają.

- Właśnie, Iorweth - wyszczerzył zęby Morven - jak nie wiesz, komu ufać, to ufaj babom. Baby położą te, no... Powa... Poda... Podawa... Podwaliny, o! Podwaliny pod nowy porządek świata.

- A Saskia jest śliczna jak ta laleczka, którą dla Muire wyczarowała Eilhart.

- Bo ta laleczka, przygłupia dziewucho - Morven pacnął siostrę w potylicę - była na Saskii właśnie wzorowana!

***

- Wiesz co?

Do leczącego kaca Iorwetha dosiadła się Nanaviel.

- Powinieneś wziąć ślub z Morvą.

Lis puszczy spojrzał na nią nieprzytomnie.

- Ech..?

- Przyda ci się kobieta. No i Morva jest w tobie po uszy zakochana, wiesz?

- No to bardzo mi przykro - burknął Iorweth - ale ja nie jestem zakochany w Morvie.

- Ale - Nanaviel wbiła wzrok w powałę - Feainnewedd jest piękna, mądra i utalentowana. Lubisz ją.

- Lubię. Jak młodszą siostrę, którą kiedyś miałem. - wypił łyk wody z trzymanego w dłoni kubka. Ignorując pulsujący ból pod czaszką, zerknął na elfkę.

- Wiesz? Mój ojciec swego czasu miał obsesję na punkcie szamanki z Zerrikanii.

- I..?

- I mieli dziecko. Córkę. Kobieta nazwała ją Zeiva. Parę lat później umarła, a moja matka zgodziła się, żeby ojciec przygarnął Zeivę.

- Co się z nią stało?

- To samo, co z moimi rodzicami. - beznamiętnie odparł elf - Kapryśny król.

- Powiedz, Iorweth... Przyłączyłeś się do Saskii, bo chcesz krwią Henselta pomścić rodziców?

- Nie. Przyłączyłem się do niej, bo walczę o słuszną sprawę. O nas. O naszą przyszłość. A tylko Smokobójczynię to obchodzi.

Dosiadła się do nich Morva.

- Wiesz - zaczęła z uśmiechem - że od kiedy tu jesteśmy, wypowiedziałeś imię Saskii góra trzy razy?

- I co z tego?

- Za każdym razem - kontynuowała elfka, nadal z uśmiechem na drobnej twarzy - się uśmiechałeś. Iorweth?

- Yea, Feainnewedd?

- Czy ty jesteś zakochany w Saskii?

Po tym pytaniu zapadła cisza.

Iorweth spojrzał bez słowa na Morvę, po czym wstał i wyszedł, bezgłośnie zamykając za sobą drzwi.

- Iorweth..!

Nanaviel położyła Morvie dłoń na ramieniu, po czym pokręciła głową.

- Spokojnie. Lis musi przemyśleć parę spraw.

***

- Saskia? Jesteś tu?

Iorweth ostrożnie wszedł do komnaty Smokobójczyni.

Było południe.

A Saskia spała.

Kiedy spała, w jej rysach nie było tej surowości, która budziła szacunek wśród ludu. Kiedy Saskia spała, wyglądała jak zwykła - ale za to piękna - dziewczyna.

Elf, wiedziony jakimś dziwnym impulsem, bezszelestnie podszedł do łoża dziewczyny. Nachylił się nad nią, przyglądając się jej uważnie.

Jasna, gładka skóra, miękkie usta, niewielki nos, długie rzęsy, maleńka, prawie niewidoczna blizna na lewym policzku.

Gdy tak się jej przyglądał, Saskia otworzyła oczy. Na widok twarzy Iorwetha jakieś kilka centymetrów od swojej zamrugała nieprzytomnie.

- Iorweth..? Coś się stało..?

- Ceadmil, Saskia. Caedmil.

Wyprostował się i odsunął od łóżka.

- Jak ci minęła noc?

- Mi? Spokojnie... - odparła Saskia, węsząc podejrzliwie - Ale od ciebie za to wali gorzałą. Wykąp się, albo kaedweńczycy padną trupem, zanim w ogóle dojdzie do bitwy.

- Skoro nalegasz...

- Ja nie nalegam. - Saskia usiadła i przeciągnęła się - Ja tylko uprzejmie proszę. Proszę, Iorweth, zrób coś z tym, albo się uduszę.

- A kto będzie cię chronił, kiedy ja będę zajęty? Filippa Eilhart?

- Zdradzę ci tajemnicę. Podejdź.

Elf posłusznie podszedł do dziewczyny.

- Nachyl się, nie chce mi się wstawać.

Równie posłusznie się nachylił, starając się nie wpatrywać w rysujące się pod białym materiałem koszuli piersi Saskii.

- Filippa - szepnęła mu do ucha Smokobójczyni - prędzej mi zabierze tytuł Dziewicy z Aedirn, niż ochroni przed Henseltem.

- Wiem. Wszyscy to wiedzą. Ja to wiem, Morva to wie, Blath to wie, Yarpen Zigrin to wie... Aż dziw, że nie wiedzą o tym kaedweńczycy.

- Nie bądź złośliwy, bo cię zagonię do pilnowania krasnoludów albo petraktowania z Jednorożcem. - Saskia przeciągnęła się ponownie - A teraz idź się pozbyć tego gorzelnianego smrodku.

***

Ciepła woda była dokładnie tym, czego mu było trzeba. Z zadowolonym westchnięciem wyciągnął się w balii, spłukując z siebie uporczywy zapach wódki.

Ściągnął z twarzy czerwoną chustkę i rozpuścił włosy. Były ciemne i sięgały mu trochę za ramiona - nie dość długie, żeby musieć je ścinać, ale nie dość krótkie, żeby nie przeszkadzały rozpuszczone.

Syknął cicho, kiedy ciepłe mydliny skapnęły mu na wrażliwą skórę, pokrywającą siny, pusty oczodół. Nie miał oka już od ponad trzech lat, ale wciąż był w tym miejscu niezwykle wrażliwy na ból.

Zaciskając zęby, starł wodę z zazwyczaj ukrytej pod materiałem części twarzy. Brak części zębów, szeroka, podłużna blizna i pusty oczodół były wyjątkowo szpecące; nie ukrywając ich Iorweth czuł się nagi.

Przesunął gąbką po obojczyku, obserwując przy tym swój tatuaż. Tatuaż ciągnął się przez lewą pierś i obojczyk; był jasnobłękitny i przedstawiał tradycyjny, liściasty ornament.

- Iorweth, czy ty się utopiłeś?

Uniósł wzrok. W drzwiach stała zniecierpliwiona Morva.

Iorweth zacisnął wargi, zażenowany faktem, że młoda elfka ogląda go nagiego.

- Czego chcesz, beanna?

- Nasi zwiadowcy widzieli w okolicy Gwynnbleida.

Dziewczyna podeszła do balii i kucnęła obok, wpatując się w dowódcę.

- Podobno wypytywał krasnoludy o grot włóczni tej kaedweńskiej wiedźmy, Glevissig.

- I co w związku z tym? Niech sobie pyta, nie zabronię mu tego. Co najwyżej go zabijecie, jeśli wejdzie do miasta. - wzruszył ramionami elf, zanurzając się nieco głębiej.

- Mam dopilnować, żeby się nie dowiedział, co się stało z grotem?

- Zrób, co uważasz za słuszne, weddin. Tylko zostaw mnie teraz.

Morva pokiwała głową i wstała. Przy drzwiach obróciła się w stronę balii.

- Lisie?

- Yea?

-...nieważne. - potrząsnęła głową i wyszła, zamykając za sobą drzwi.

Iorweth wstał, ociekając wodą. Wyszedł z balii i sięgnął po ręcznik.

- Au..! - syknął, wyżynając sobie wodę z włosów. Nigdy się nie nauczył tego robić, zawsze ciągnął za mocno. - W tym tempie za pięćdziesiąt lat się oskalpuję do końca.

- Elfie? - ktoś zapukał do drzwi. Sądząc po głosie, była to Filippa Eilhart.

- Nie wchodź.

Ignorując jego słowa, wkroczyła do środka.

- Dziewica cię szuka, więc może się ubierz?

- Właśnie taki zamiar miałem, kiedy tu wlazłaś... - warknął, gorączkowo naciągając na siebie ubranie. Po zapięciu ostatniego paska zbroi i związaniu włosów, rozejrzał się w poszukiwaniu swojej hustki.

- Gdzie moja opaska?

- Nieważne! - syknęła Eilhart, popychając go w stronę drzwi - potem go poszukasz, teraz chodź. Zaraz zaczną się złazić cały ten motłoch, a ktoś musi chronić cnotę naszej Smokobójczyni.

Elf uśmiechnął się krzywo.

- Kpisz sobie? Nie pokażę się im wszystkim bez opaski, nie chcę straszyć małych dzieci.

- Iorweth... - w głosie czarodziejki zabrzmiał mroczny ton - nie dyskutuj. Saskia cię wzywa, a ja mam gdzieś twój koślawy ryj. Więc bądź tak miły i po prostu rusz to swoje antyczne dupsko!

Podziałało. Elf wziął łuk do ręki, po czym ruszył korytarzami kasztelu.

- Iorweth..! - na jego widok Nanaviel zasłoniła usta dłonią; po raz pierwszy widziała go bez opaski.

- Thaess aep, Nanaviel. Thaess aep. Wiem, jak wyglądam.

Wszedł do komnaty, w której urzędowała Smokobójczyni.

- Saskio, jestem.

Odwróciła się od stołu.

- Nare-...och, na Melitele.

- Myślałaś, że żartuję, kiedy mówiłem, że nie mam oka? - pokręcił głową - Weddin, weddin. Kaedweński żołnierz pozbawił mnie oka parę lat temu. Przecież z jakiegoś powodu noszę opaskę.

- Cóż... - wzruszyła ramionami Saskia - tak długo, jak nie przeszkadza ci to w strzelaniu z łuku, tak długo nie będzie mi to wadziło. Widywałam gorsze rzeczy.

Oprócz nich w komnacie nie było nikogo, Iorweth postanowił więc zaryzykować.

- Ty już wiesz, skąd ja mam swoje blizny... - podszedł do obserwującej go Smokobójczyni - A skąd się wzięła ta na twoim policzku?

- Przyjdź do mnie wieczorem, Iorweth. - uśmiechnęła się miło Saskia - Powiem ci to, ale na osobności.

Do komnaty weszli pierwsi interesanci.

- Mmm, brudne tajemnice szlachetnej Dh'oine? - mruknął do niej elf, zajmując swoje zwyczajowe miejsce za jej plecami. - Zaintrygowałaś mnie, beanna.

- Mniej więcej trafiłeś. Mniej więcej. Bardziej mniej, niż więcej.

***

Iorweth znalazł swoją opaskę przez przypadek, kiedy - zanudzony niemal na śmierć - przechadzał się po Vergen.

Na placyku - tuż pod Bramą Mahakamską - obok krasnoludzkich rzemieślników i kupców przesiadywała większa część komanda Iorvetha - w tym piękna jak Królowa Śniegu Toruviel, którą niegdyś Iorweth chciał poślubić.

Często zabawiali ich swoimi występami Morven i Morva. W środku kasztelu nie mogli dawać upustu swoim kuglarskim zapędom, bardzo to bowiem drażniło Filippę Eilhart. Pozostało im więc występowanie wśród krasnoludów.

- Iorweth, ceádmil! Sh'aente, Morva! - zawołał na jego widok Morven.

- Ceádmil, Morven. - pozdrowił go Iorweth - Szukam swojej opaski.

- Dostaniesz ją - wydyszała Morva - jeśli obiecasz, że się z nami zabawisz!

- Yea, yea. - westchnął Lis - A teraz mi ją oddaj.

Morva rzuciła mu chustę. Złapał ją, rozwinął i zawiązał na głowie, skrywając pod nią blizny.

- A teraz - Morven wycelował w niego smyczkiem - wyciągaj flet i graj.

Więc zagrali. Iorweth na flecie, Morven na skrzypkach i Morva na lutni. Wśród nich tańczyli Nanaviel i Ciaran.

***

- Filippa - odezwała się pochylona nad mapą Saskia - mogłabyś mi powiedzieć, co się tam dzieje?

- Elfom się zebrało na występy - rzuciła czarodziejka - spójrz. Iorweth gra na flecie.

Saskia uśmiechnęła się do siebie, słysząc żywą, radosną melodię.

- Mmm, musi mieć bardzo zręczne palce, skoro wydobywa z tego fletu takie dźwięki...

***

I grali. Grali radośnie, czysto i żywo. Grali wyspiarską muzykę Skellige, jakiej na Północy od dawno nie słyszano.

Nanaviel i Ciaran tańczyli, wcielając się w role ludzi ze Skellige. Wyskok. Obrót. Ukłon. Tupnięcie. Powtórzyć. Złapać się za ręce. Zawirować.

Wokół nich zebrał się tłumek gapiów, na który żadne z nich nie zwracało najmniejszej uwagi. Nawet na twarzy zazwyczaj posępnego Iorwetha malowała się radość. Przebierał palcami, bezbłędnie zakrywając odpowiednie otwory. Ten. Następny. Dwa wyżej. Trzy w dół. Wszystkie naraz. Szybciej, żwawiej, sprawniej!

- Iorweth, va'en! Va'en, ma elaine seidhe! - zawołała Nanaviel, łapiąc go za ręce.

Flet upadł na ziemię.

- Co ty robisz, beanna?! Mój flet!

- Ktoś inny na nim zagra, va'en! Zatańcz z nami, Lisie Puszczy!

-Dalej, Iorweth! - zawołała Morven znad swojej lutni - Tańcz! Blath, bierz organki, zagraj z nami!

Lis Puszczy podniósł flet z ziemi. Dmuchnął w ustnik, wydobywając z instrumentu wysoki ton. Nadal grając, wkroczył między Nanaviel i Ciarana.

Trącając palcami struny lutni, Morva zaśmiała się. Dużo czasu minęło, od kiedy ostatnio widziała popisy Iorwetha.

- Dalej, Lisie, pokaż nam, co umiesz, staruchu! - parsknął Morven, z nieludzką - bo elfią - prędkością przesuwając smyczkiem po strunach. - Pokaż, że w tym ciele młodzika naprawdę jest młodość!

Kolejny starzec w ciele młodzika, powiedział pewnego dnia o Iorwecie vatt'ghern Gwynbleidd. Nie mylił się aż tak bardzo; Iorweth był starym, bardzo starym elfem.

Jednakże nie poddał się tej starości, nie miał na to czasu. Za dużo było spraw do dokończenia, za dużo żyć do pomszczenia, za dużo krwi do przelania.

Więc zabił ją w sobie, zabił ją po raz setny. Wszedł między Nanaviel Gwiazdooką i Ciarana, jakby znów miał sto lat. I tańczył z nimi, jednocześnie dmuchając w ustnik i nadając tempo melodii.

***

Przechodząca ulicą Saskia spojrzała w stronę Bramy Mahakamskiej. To, co zobaczyła, sprawiło, że zaczęła mieć wątpliwości, czy na pewno wszystko w porządku z jej głową.

Elfy z komanda Iorwetha grały i tańczyły pod bramą, wśród nich był sam Iorweth. Zazwyczaj posępny Lis Puszczy uśmiechał się, bez trudu dotrzymując kroku młodszym towarzyszom.

- Szybciej, Lisie, szybciej! - krzyknęła w jego stronę Nanaviel, wirując wokół Ciarana - Z ogniem!

Iorweth zignorował ją, nie zmieniając tempa. Zagrał ostatnią nutę, po czym obrócił się szybko i złapał w pasie Nanaviel. Jednocześnie z nim Ciaran splótł swoje palce z jej palcami.

Smokobójczyni uśmiechnęła się. Podeszła bliżej i zaczęła klaskać razem z tłumem. Elfy nie zauważyły jej; całe komando było zbyt zajęte żartobliwym komentowaniem nagłego wybuchu radości u Iorwetha, żeby się rozglądać.

- Lisie, masz! - Morva rzuciła mu menażkę - Napij się, bo nam tu umrzesz, staruchu!

Pociągnął łyk, po czym spojrzał na Słonecznik.

- Wódka? Chcesz mnie upić, Feainnewedd?

- Może tak, może nie, pijany jesteś o wiele bardziej skłonnny do uśmiechu! - wyszczerzyła zęby w uśmiechu Morva - Więc pij.

Więc pił.

Kilka godzin później Morva znów wyciągnęła lutnię.

- Panowie! - zawołała śpiewnie, trącając palcami struny - Kto zaśpiewa obecnym tu pięknym paniom balladę o Ettariel?

- Mogę ja... - obok niej stanął Blath - Ale nie sam. Morven?

Morven potrząsnął głową, zajęty grą w kościanego pokera z krasnoludem.

- Iorweth? - Blath spojrzał na niego błagalnie - Pomożesz?

- Pomóc, to pomogę, pytanie, czy to na pewno będzie pomocne..? - wzruszył ramionami Iorweth - Vort, Morva. Graj.

Chwilę potem, on i Blath zaśpiewali. Wolno, miękko, bez fałszu. Melodyjnie.

-Yviss, m'evelienn vente caelm en tell

Elaine Ettariel...

-Aep cor me lode deith ess'viell

Yn blath que me darienn...

-Aen minne vain tegen a me

Yn toin av muireann que dis eveigh e aep llea...

Śpiewali na zmianę. Blath miał nieco ochrypły, bardzo zmysłowy głos; głos Iorwetha z kolei był niższy, znacznie mniej ochrypły i nieco posępny. Ich głosy dopełniały się, splatając się w misterną melodię.

-L'eassan Lamm faeinne renn, ess'ell,

Elaine Ettariel,

-Aep cor aen tedd teviel e gwen

Yn blath que me darienn

-Ess yn e evellien a me

Que shaent te caelm a'vean minne me striscea...

Stojąca z boku Morva nie przestała grać nawet, gdy Iorweth i Blath ucichli.

- Zaśpiewaj we wspólnej mowie, Iorweth - powiedziała cicho i nieco niepewnie - nie wszyscy znają język Aen Seidhe.

Lis Puszczy spojrzał na nią i skinął głową.

Po czym zaśpiewał.

- Miłować ciebie, to jest życia mego cel

Nadobna Ettariel...

Zachować tedy pozwól wspomnień skarb

I czarodziejski kwiat

Miłości zakład twej i znak

Kroplami rosy niby łzami posrebrzony...

Śpiewał dalej, bez zająknięcia, bez fałszu.Z uczuciem. W jego głosie słychać było tęsknotę; tęsknotę za czymś, co bezpowrotnie odeszło.

Stojąca w tłumie Toruviel wbiła w Iorwetha spojrzenie.

Niektórzy nazywali ją ,,Królową Śniegu" - nie było to bezpodstawne.

Pewnego dnia, jeszcze nim na świat przyszedł Jednorożec z Ard Carraigh, Toruviel ranił pewien człowiek. Była to rana śmiertelna, jednak od śmierci ocaliło ją zaklęcie Stokrotki z Dolin. Było to potężne zaklęcie, które nie tylko uratowało jej życie; za sprawą zaklęcia skóra i włosy Toruviel stały się mlecznobiałe, zaś jej oczy zalśniły srebrem.

Potem Toruviel poznała Iorwetha, zwanego Lisem Puszczy. Nie minęło dużo czasu, nim Królowa Śniegu i Lis zapałali do siebie gorącym uczuciem; jednakże po latach uczucie to wypaliło się niemal kompletnie.

Więc Toruviel stała w Vergen, na placyku pod Bramą Mahakamską i patrzyła na Iorwetha, swą niegdysiejszą miłość; patrzyła na niego i w duchu gratulowała dziewczynie, z myślą o której Lis śpiewał Elaine Ettariel z takim uczuciem.

***

Gdy Iorweth wślizgnął się do komnaty Saskii, dawno zapadł już mrok - jednak dziewczyna nie spała. Siedziała na podłodze, w białej koszuli nocnej, czytając opasłą księgę.

- Jestem, Smokobójczyni.

Na dźwięk jego głosu uniosła wzrok znad kartek. Odłożyła księgę.

- Muszę przyznać, że ty i twoi przyjaciele daliście piękny występ na placu... - uśmiechnęła się lekko - Macie talent. ,,Elaine Ettariel" jest o miłości?

- Yea - skinął głową elf - o ślepej, niewolniczo oddanej miłości. Tylko do takiej zdolni są prawdziwi Aen Seidhe. Morven i Morva tego nie zrozumieją, bo to jeszcze dzieci, ale ja, Nanaviel, czy choćby Stokrotka z Dolin... Tak nas nauczono kochać. Ślepo i bez pytania.

- Miłość to piękne uczucie, podoba mi się wasze podejście do niej. Miłość nie pyta, po prostu jest.

Saskia podniosła się z ziemi i otrzepała koszulę.

- Ale dość filozofowania. Chciałeś się dowiedzieć, skąd się wzięła moja blizna? Dobrze więc, powiem ci. Ale usiądź, może cię to zszokować.

Iorweth usiadł posłusznie we wskazanym mu przez Saskię fotelu.

- Widzisz, Lisie... - zaczęła dziewczyna po chwili namysłu - Ja wcale nie mam na imię Saskia. Moje prawdziwe imię brzmi Saesenthessis. To ciało nie jest moim prawdziwym ciałem, tylko iluzją, ukrywającą moją prawdziwą postać.

Do Iorwetha dotarło, co chciała mu powiedzieć Saskia.

- Skoro masz na imię Saesenthessis... - powiedział wolno - ...to znaczy, że jesteś...

- Smokiem. - skończyła za niego dziewczyna - Owszem. Jestem Saesenthessis, złotym smokiem-polimorfem. Tym samym, który zaatakował wojska króla Temerii, gdy ten forsował twierdzę swojej kochanki. Ta blizna to pozostałość po strzale z balisty.

Elf spojrzał na dziewczynę w milczeniu.

- To... Wszystko, co chciałam ci powiedzieć. Możesz odejść. - dodała ta, niepewnie obserwując rozmówcę.

Iorweth nie ruszył się z miejsca.

- Skoro jesteś smokiem, to jak to możliwe, że masz tytuł Smokobójczyni?

Saskia - czy raczej Saesenthessis - uśmiechnęła się smutno.

- Mój ojciec, Villentretenmerth, zainscenizował to, żeby ułatwić mi aklimatyzację wśród ludzi. Nie zabiłam go, o nie; zawsze był mistrzem w udawaniu trupa. Po wszystkim po prostu zawinął się i odleciał w cholerę.

Iorweth skiną głową w zadumie.

- Sprytne. Bardzo sprytne, przyznaję. Saskio?

- Słucham.

- Twój sekret... - wstał, po czym ukłonił się jej - ...jest u mnie bezpieczny.

- Dziękuję. Naprawdę... Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy. Ufam ci, więc... Nie zawiedź mnie, Iorweth. - spojrzała mu w oczy - Nie zawiedź mnie, bo wasza miłość jest blisko spokrewniona ze smocznym zaufaniem.

***

Po paru dniach towarzyszenia Saskii prawie bez przerwy, Iorweth musiał się do czegoś przyznać przed samym sobą.

Nie było to łatwe, w tym celu udał się więc do jedynej osoby, o której wiedział, że nikomu nie powie - Nanaviel Gwiazdookiej.

Nanaviel miała kruczoczarne włosy i nieco zbyt - jak na elfkę - okrągłą twarz, w której jak gwiazdy lśniły szarobłękitne oczy, spokojne i pełne mądrości.

Gdy zapukał do drzwi komnaty, którą Nanaviel dzieliła z Morvą, był już przekonany o tym, że musi to komuś wyznać.

- Proszę...

Wszedł do środka.

Nanaviel była sama; siedziała na łóżku, grzebieniem rozczesując miękkie loki. Na widok Iorwetha odłożyła grzebień.

- Ach, toż to Lis. - uśmiechnęła się ciepło - Vort, vort. Co cię tu sprowadza w samo południe?

- Wątpliwości, Gwiazdooka. Tylko i wyłącznie.

- Więc mów.

- Widzisz... - zaczął z pewnym wahaniem w głosie - My, Aen Seidhe... Nie, to zły początek. Znasz elficką miłość, prawda?

- Znam, znam... - pokiwała głową - Wierna jak kundel, ślepa jak sprawiedliwość, gorąca jak płomień, wieczna jak czas. Przynajmniej ta prawdziwa. No, kontynuuj.

- Więc... Jest taka osoba... Chcę ją chronić, nie potrafię jej zdradzić i nieustannie o niej myślę.

- No zakochałeś się. - stwierdziła Nanaviel - Pytanie, czy ta osoba o tym wie o co masz zamiar zrobić z tym fantem.

- Raczej nie wie... - odparł niepewnie Iorweth - Nie mam pojęcia, co z tym zrobić, przecież jej tak po prostu nie powiem.

- Bo nie uwierzy? - Nanaviel wstała - Nigdy tak nie mów. Nigdy. O nikim. Stwierdzenie ,,nie powiem, bo nie uwierzy" to najobrzydliwsze, co możesz zrobić miłości. Wiesz... - przymknęła oczy - Znałam kiedyś pewnego chłopca. Księcia. Był śliczny jak z obrazka, a ja byłam w nim zakochana. Nigdy mu tego nie powiedziałam. I wiesz co? Zabił się. Kochał mnie, a ja, głupia, o tym nie wiedziałam. Od pół wieku śnią mi się jego zielone oczy...

- Dobrze więc, powiem jej. - westchnął Iorweth - A co, kiedy mnie wyśmieje? Odepchnie? Uzna za szalonego?

- Iorweth, Lisie Puszczy - Nanaviel uśmiechnęła się - taka kobieta, jak Saskia nie będzie czekać na tego jedynego w nieskończoność. Wkrótce pojawi się ktoś, kto ci ją skradnie. Nie daj jej czekać.

- Skąd... Skąd wiesz, że to Saskia?

- To oczywiste, Lisku... - Gwiazdooka spojrzała na niego, rozczulona.

Mimo młodzieńczego wyglądu, Nanaviel była od Iorwetha starsza. To ona znalazła go, gdy jako młodzik opłakiwał śmierć rodziny.

Była dla niego jak starsza siostra.

- Bo wiesz... Spędzasz z nią prawie całą dobę, a chyba wszyscy zdążyli zauważyć ten maślany wzrok, jakim ją śledzisz. Patrzysz na nią jak dziewczęta na tego przyjaciela Gwynnbleida, Jaskra.

- Jest piękna, mądra... Rozumie naszą sprawę... - Iorweth potarł dłonią czoło. - Widziałaś jej oczy? Mógłbym się po prostu w nie wpatrywać. Ot, bez celu.

- Wiem. - skinęła głową Nanaviel - Rozumiem. Skoro ją kochasz, to ją kochaj. Tylko... Okaż jej to w jakiś zrozumiały dla Dh'oine sposób.

- Co to znaczy, zrozumiały dla Dh'oine? - Iorweth wstał, po czym zaczął chodzić po komnacie. - Co niby mam zrobić, publicznie ją złapać za cycek? Sterczeć z kwiatkami pod jej drzwiami? Ja tak nie umiem, Gwiazdooka, miłość ludzi nie jest moją miłością!

- Caelm, Iorweth, caelm... - powiedziała uspokajająco elfa - Nie każę ci tego robić. Fakt, niektóre sposoby okazywania uczuć przez Dh'oine są obrzydliwe. Wierzę w ciebie, przecież jesteś Lisem Puszczy. Na pewno coś wymyślisz.

- Dziękuję, Gwiazdooka - westchnął Iorweth - spróbuję coś z tym zrobić i nie spieprzyć, jak z Toruviel.

- Toruviel - uniosła nieco kąciki ust Nanaviel - wcale nie jest aż tak nieszcześliwa, jak mogłoby się wydawać...

- Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co masz na myśli. - pokręcił głową Iorweth - Ale, tak czy siak... Jeżeli się nie uda, to będzie twoja wina.

***

Iorweth myślał. Nie, żeby była to rzadkość - jako dowódca komanda Iorweth myślał często i głęboko. Rzadko jednak było to myślenie o uczuciach.

Zwyczajnie nie miał na to czasu.

Teraz jednak leżał w trawie, w zębach trzymając fajkę. Ręce skrzyżował za głową, lewą nogę założył na prawą, zgiętą w kolanie. Leniwie wypuścił dym z ust, obserwując, jak rozpływa się w letnim powietrzu.

- Tego mi było trzeba... - mruknął do siebie, śledząc wzrokiem latającego tuż nad jego twarzą pazia królowej.

Zatopił się we wspomnieniach.

Pierwszym, co przyszło mu do głowy, był moment, w którym Saskia przedstawiła go Stennisowi i reszcie tych nadętych buców z Vergen.

Czekał na odpowiedni moment za rogiem korytarza; gdy usłyszał, że Saskia mówi o Wiewiórkach wyszedł zza niego i ruszył w stronę komnaty. Szedł niepewnie, nie mając pojęcia, co go spotka.

Stanął za nią, krzyżując ręce na piersi i nerwowo napinając mięśnie.

- Panowie, Iorweth. - powiedziała wtedy Saskia, uśmiechając się lekko.

Zerknął na nią z góry, zastanawiając się, jak ktoś tak niski mógł dostać za zadanie dowodzić armią?

Teraz już wiedział, że wpływ na to miały smocze geny, ale wtedy nie dawało mu to spokoju. Wiedział, że nawet taka ładna buzia to za mało.

Gdy padły pierwsze nieprzychylne słowa, zerknął z góry na zebranych.

- Wystarczy jedno twoje słowo, Smokobójczyni - oświadczył spokojnie dziewczynie - i się stąd wyniesiemy. Jedno słowo i nas nie ma.

Naprawdę był w stanie ze względu na jedno jej słowo wycofać się, wraz z całym komandem, z terenów Aedirn.

Mógł to zrobić, ale nie musiał, bo Saskia kazała im zostać.

Iorweth westchnął cicho. Wyciągnął przed siebie rękę, obserwując, jak siada na niej motyl.

- Jesteś paziem królowej, co? - mruknął do owada - To powiem ci, że jest nas już dwóch...

Obok niego ktoś usiadł. Nie odrywając wzroku od motyla, elf skrzywił się lekko.

- Gwynnbleid. Co tu robisz, Dh'oine?

- Obserwuję, jak gadasz z motylami, Aen Seidhe.

Przekręcił głowę, żeby móc spojrzeć na wiedźmina. Ten z kolei zerknął na niego swoimi nieludzkimi oczyma.

- Więc doszło już do tego, że Scoia'tael bratają się z Aedirn? Nisko upadłeś, Iorweth.

- Thaess aep, Dh'oine. Nie masz pojęcia, o czym mówisz.

- Ależ mam, elfie. Pamiętasz? Powiedziałeś to, kiedy przybyłem do Flotsam z Vernonem i Triss.

***

- Nie o przynależność rasową tu chodzi... - westchnął wiedźmin, z rezygnacją kręcąc głową.

Iorwerh w odpowiedzi parsknął i wstał, by spojrzeć na nich z jeszcze większej wysokości.

- Właśnie to ona jest kością niezgody! My mamy szpiczaste uszy, wy okrągłe. Jesteśmy długowieczni, lecz jest nas niewielu - wy zaś mnożycie się jak króliki. Na szczęście szybko zdychacie... Jedni i drudzy próbują udowodnić, że to ich uszy mają właściwy kształt. Na tym, właśnie na tym polega wojna ras, to z tego powodu ludzie i elfy zabijają się nawzajem od ponad czterystu lat. Wszystko przez kształt małżowiny.

***

- Innymi słowy, elfie - ciągnął Geralt, nie spuszczając oka z Iorwetha - zbratałeś się z ludźmi, którzy przecież mają inny kształt małżowiny.

- Thaess aep, Dh'oine. - powtórzył elf - Tu już nie o uszy chodzi. Teraz chodzi o naszą wolność. Dolina Pontaru ma szansę być pierwszym państwem, w którym ludzie, wychodząc za miejskie mury nie będzie musiał obawiać się strzały, wystrzelonej z wiewiórczego łuku, a elfy i krasnoludy nie będą musiały żyć w gettach.

- Ładne słowa. Ładne i puste. Niech zgadnę, to słowa Saskii Smokobójczyni... Prawda? - Geralt uśmiechnął się drwiąco - Dziewczyna ma tupet, talent do dowodzenia i prawie zero armii.

- Nie mów tak o niej, Gwynnbleid. Nie ma zerowej armii, ma nas. - Iorweth ponownie wbił wzrok w niebo.

- Ona nie ma żadnych ,,was", przejrzyj wreszcie na oczy, elfie. Saskia nie ma ,,was". Ona ma ciebie, ty z kolei masz resztę Scoia'tael. Pogłoski, o gorącym uczuciu, jakim ją podobno darzysz, dotarły już nawet do uszu Henselta.

- Dobrze więc, Gwynnbleid. Zagramy wedle twoich zasad. - elf uśmiechnął się niewesoło. - Powiedzmy, że faktycznie...Darzę Saskię głębszym uczuciem. Co w związku z tym?

- W takim wypadku najlepiej jej o tym powiedzą twoje czyny, Aen Seidhe. Kochasz ją? Więc jej to okaż.

- Nie wiedziałem, że znasz się na uczuciach, Gwynnbleid.

- Bo się nie znam. - Geralt wstał, po czym otrzepał spodnie z trawy - Wiem tylko, co się sprawdziło w moim przypadku. Bywaj, Iorweth.

- Va fail, Gwynnbleid. Va fail.

***

Powiedz jej, Iorweth, mówiła mu Nanaviel. Czyny jej powiedzą, stwierdził Gwynnbleid.

Co ja w ogóle o tym myślę, zapytał sam siebie Iorweth. Co ja czuję, czego ja chcę?

Chcę ją chronić, chcę jej uśmiechu, chcę jej głosu, chcę jej serca, chcę ją całą...

- Iorweth! - z zamyślenia wyrwał go głos Saskii.

- Nie śpij, Lisie, nie w drodze.

- Squaess'me, Saskia... - mruknął w odpowiedzi, pocierając czoło dłonią - Zamyśliłem się.

- No to lepiej się odmyśl, bo jesteśmy prawie na miejscu.

Scoia'tael, Saskia i Filippa szli wąwozami w stronę elfickich ruin Loc Muinne. Mieli się tam zebrać królowie Północy, by rozstrzygnąć o losach świata po śmierci Demawenda, Foltesta i Vizimira; a tam, gdzie Keadwen, Temeria i Redania nie mogło zabraknąć Aedirn.

- Yea, yea...Masz jakiś konkretny plan?

- Dojdźmy pod mury, a potem się zobaczy.

Szedł kilka kroków za nią. Saskia kroczyła pewnie i szybko, z wyprostowanymi plecami, od których co krok odbijał się długi, jasny warkocz.

W pewnym momencie zerknęła przez ramię na elfa.

- Iorweth?

- Słucham, Smokobójczyni.

- Jeżeli coś nie wypali... Nie czekaj. Uciekaj do Vergen. Dobrze?

Uniósł brwi, zdziwiony rozkazem.

- Cóż... Skoro tak każesz... To tak zrobię.

- Jesteś dobrym Aen Seidhe, Iorweth. - uśmiechnęła się łagodnie Saskia - Szkoda by było, żebyś zginął na próżno.

- Ty też jesteś wspaniała, Smokobójczyni... Gdybyś była Aen Seidhe, byłabyś dumą naszej rasy. - Iorweth uśmiechnął się. Przy Saskii zrobił to po raz pierwszy; miał bardzo przyjemny, nieco marzycielski i tajemniczy uśmiech, który ładnie rozświetlał jego oszpeconą twarz.

Na widok tego uśmiechu Saskia zaśmiała się perliście.

- No, tak lepiej! I z takim uśmiechem masz mi wyżynać Kaedweńczyków!

***

Co było potem - tego już Iorweth tak naprawdę nie pamiętał. Nawet w późniejszych latach miał problem z przypomnieniem sobie, co się działo.

Pamiętał krzyki, krew, śmierć. Szczęk mieczy, brzęk cięciw. Krzyki ranionych, jęki konających.

A potem, nad całym tym piekłem, wzniosła się ona, złota smoczyca, Saesenthessis. Córka Villentretenmertha i Myrgtabrakke.

- IORWETH, DO [beeep] NĘDZY, NIE GAP SIĘ!

Nim zdążył zareagować, rzucił się na niego vatt'ghern Gwynnbleid.

- Co ty wyprawiasz, Dh'oine?!

- To nie jest Saskia! Nie stercz tak, bo cię spali!

Ukryli się w zrujnowanym kanale. Iorweth spojrzał na wiedźmina.

- Jeśli ten smok to nie Saskia, to kto?

- De Tancarville i Filippa przejęły nad nią kontrolę. To nie jest twoja Saskia; to ich marionetka.

Elf zamrugał.

- Od kiedy..?

- A bo ja wiem? Od miesiąca, może dwóch.- Geralt wzruszył ramionami - Nie wiem i mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, że ktoś musi coś z tym zrobić. W Loc Muinne jest teraz dwóch wiedźminów - ja i Letho. A z racji faktu, że Letho jest nieco zajęty...

Geralt zawiesił głos, dając elfowi do zrozumienia, jaki ma plan.

Iorweth spojrzał na niego.

- Nie zabijaj jej. - powiedział tylko - Daj jej odejść.

- Zobaczę, co w mojej mocy - rzucił przez ramię Geralt, wspinając się do wyjścia z kanału - Nic nie mogę ci obiecać.

***

Kilka godzin później Iorweth szedł drogą z Loc Muinne do Vergen. Całe jego komando uciekło, gdy wydał im rozkaz; on sam ruszył w drogę dopiero, gdy zobaczył, jak złota smoczyca opada na ziemię.

Szedł przed siebie szybkim krokiem, nie zwalniając ani na chwilę. W pewnej chwili usłyszał w krzakach szelest. Nałożył strzałę na cięciwę i naciągnął, celując w krzaki.

Wyłoniła się z nich umazana krwią, potargana, poraniona Saskia w podartym ubraniu.

Iorweth rzucił łuk na ziemię i dopadł do dziewczyny.

- Saskia..!

- Spokojnie, przecież żyję... - uśmiechnęła się z trudem. - Wiedźmin mnie nie dobił i chwała mu za to.

- Dasz radę iść? Do Vergen daleka droga.

- Raczej dam...

Zrobiła krok, po czym upadła, sycząc cicho.

Iorweth westchnął, po czym klęknął obok i pomógł jej wstać.

- Mogę cię zanieść, jeżeli chcesz.

- Nie trzeba, dam sobie radę...

Po chwili znów upadła. Iorweth stracił cierpliwość.

- Saskio, ja wiem, że smoki mają to do siebie, że stosunkowo szybko zdrowieją, ale nie mamy czasu. Mamy na ogonie Kaedweńczyków i Temerczyków. Albo dasz mi się nieść, albo tu zostajemy. Oboje.

- Dobrze więc, skoro tak stawiasz sprawę... To nieś mnie.

Podniósł ją bez trudu; była o wiele lżejsza, niż się spodziewał.

- Wiesz, Iorweth... Zawsze myślałam, że wszystkie elfy są smukłe i wiotkie. - stwierdziła Saskia, przyglądając mu się uważnie - Wiesz co?

- Nie wiem. Co?

- Masz bardzo ludzkie ciało.

- Mam to uznać za komplement, beanna?

- Jeżeli chcesz... - westchnęła, opierając głowę o jego ramię - Muszę odpocząć...

- Więc śpij, ja cię nie będę budził...

- Nie o to mi chodzi! - potrząsnęła głową - Chodzi mi o odpoczynek od wojaczki. Czas, by Stennis wreszcie sam się zajął swoim krajem. Ja mam swój... Wiesz, że nigdy nie miałam czasu na bycie prawdziwą kobietą?

- Co masz na myśli?

- Nigdy nikomu nie gotowałam... - przymknęła oczy - Nigdy nie czekałam, aż ukochany wróci do domu, nie zajmowałam się domem... Nigdy nie się nie kochałam, nigdy nie włożyłam sukienki...

- Więc czas to nadrobić, nie sądzisz? - uśmiechnął się Iorweth - Nigdy nie jest za późno, smoki przecież są długowieczne.

- Lisie, co ty masz zamiar teraz ze sobą zrobić? - zapytała sennie - Elfy i krasnoludy mają się gdzie podziać, bo Dolina Pontaru jest niezależna od Nilfgaardu... Nie macie już po co walczyć. Co dalej, Iorweth?

- Odczepię kitę. Odwieszę łuk na ścianę. Kupię dom, ożenię się. Ustatkuję. - Iorweth wzruszył ramionami. - Nie wiem. Co ma być, to będzie.

- Odejdziesz ode mnie?

- Złożyłem przysięgę, że nie odejdę. - pokręcił głową elf - Zostanę w Vergen, to wiem na pewno. Lubię to miasto.

- A ja lubię cię mieć przy sobie. Wiesz, przydałby mi się ktoś taki, jak ty... Mężczyzna. Nie chłopiec, nie idealista-romantyk, nie wojownik-sadysta. Po prostu, mężczyzna. Silny, odpowiedzialny i wytrwały.,

Zbity z tropu Iorweth zerknął na Saskię. Ta, niewzruszona, kontynuowała.

- Ty w ogóle nie przypominasz elfa. Nie jesteś piękny, masz oszpeconą twarz. Nie jesteś smukły i delikatny, masz zdrowe, męskie ciało. Nie żyjesz ideałami, bo sam nimi jesteś. Chciałabym, żeby ktoś taki towarzyszył mi już zawsze.

Zamiast odpowiadać, Iorweth - dalej trzymając Saskię na rękach - usiadł pod drzewem. Usadził ją obok i objął ramieniem.

- Chciałbym - zaczął powoli, z pewnym trudem - żeby w domu czekała na mnie piękna, mądra kobieta. Nie słodki podlotek, tylko kobieta. Chciałbym, żeby ona mnie kochała tak, jak ja kocham ją. Chciałbym, żeby przy innych była silna, a przy mnie - słaba. Chciałbym być silny tylko dla niej. Moja wojna się skończyła, nie muszę być silny dla innych Scoia'tael.

- Co teraz z nami będzie, Iorweth? - zapytała cicho, niepewnie Saskia, spoglądając na jego twarz. Wyglądała zupełnie nie jak Saskia Smokobójczyni, którą tak kochał lud; ta siedząca pod drzewem dziewczyna była przerażona, zmęczona i niepewna jutra.

Nim otworzył usta, by odpowiedzieć, Iorweth przypomniał sobie, co mówił mu Gwynnbleid.

W takim wypadku najlepiej jej o tym powiedzą twoje czyny, Aen Seidhe. Kochasz ją? Więc jej to okaż.

Nachylił się i pocałował ją w miękkie, jasne wargi. Jej usta smakowały miodem, śmiechem i nadzieją; jego były szorstkie, czuć było krew, desperację i dym.

Odwzajemniła pocałunek, przymykając oczy. Objęła go za szyję, mocno, rozpaczliwie. Chciała pobyć słaba.

Przyciągnął ją do siebie, smakując to nieuchwytne marzenie, które wreszcie było jego.

Gdy się od siebie odsunęli, oczy im błyszczały.

- Kocham cię, Saskio Krasnolica... Kocham cię, możesz być przy mnie słaba i na mnie czekać, bo niczego tak nie pragnę, jak zostać u twojego boku.

Saskia uśmiechnęła się.

- Więc zostań, Iorwecie, Lisie Puszczy... Zostań, bo... Bo ja także cię kocham. Za to, że nie odszedłeś, choć mogłeś to zrobić. Za to, że dla mnie walczyłeś i że nieustannie byłeś tuż obok. I za to, że nikomu nie powiedziałeś, kim jestem...

Uśmiechnął się na widok tej nieznanej nikomu Saskii; nie wojowniczki. Nie smoczycy.

Ta Saskia była zwykłą dziewczyną, której trzeba było miłości.

***

Po powrocie do Vergen oboje dotrzymali obietnicy i zostali.

Nie minęło wiele czasu, nim podjęli decyzję o ślubie; pobrali się na elfią modłę, na ukwieconej polanie. Rolę kapłanki wzięła na siebie najstarsza Aen Seidhe, jaką mieli pod ręką, czyli Nanaviel.

Spełniło się jedno z małych marzeń Saskii - po raz pierwszy włożyła sukienkę. Specjalnie dla niej uszyła ją Morva.

Była to prosta, jasnoszara sukienka, odkrywająca ramiona. Była odcinana pod biustem - w celu zaakcentowania tego Morva wszyła tam szeroki, szmaragdowozielony pas. Rękawy były długie, kończyły się nieco za rąbkiem sukni, który to rąbek - podobnie, jak i dekolt - był wystrzępiony.

- I jak się czujesz w swojej pierwszej sukni? - zapytał ją z uśmiechem Iorweth.

- Trochę dziwnie, ale to całkiem miłe uczucie... Chyba będę częściej się tak ubierać.

- Jeżeli chcesz być dobrą żoną, to niezły pomysł. Pytanie tylko, jak twój lud na to zareaguje.

- To już nie jest mój lud. Teraz to także nasz lud. Po ślubie będziesz traktowany na równi ze mną. - uśmiechnęła się Saskia - Mam nadzieję, że do tego przywykniesz.

***

Ayd f'haeil moen Hirjeth taenverde, powiedział kiedyś Iorweth pewnemu wiedźminowi. Wiedźmin się absolutnie nie zastosował do jego rady; jednak sprawdziła się ona w życiu Iorwetha.

Potem, wiele, wiele lat później, gdy wciąż młodo wyglądający Iorweth spoglądał na swoją smoczą małżonkę, nadal miał w głowie tę jedną myśl.

Nie siłą, lecz śmiałością zdobywaj.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gothic: druga strona bariery

Prolog

Ciężkie, ciemne chmury leniwie snuły się po niebie. ,,Pewnie za niedługo się rozpada''- pomyślał Lee zmierzając do zamku w Vengardzie z nowymi raportami dla swego króla, Robhara II. Z każdym krokiem na jego plecach kołysał się duży, dwusieczny topór. Broń ta była niezwykle ostra, bez trudu potrafiła przeciąć na pół człowieka w średniej grubości zbroi. Lee niezwykle dbał o swoje cudeńko, nikomu nie pozwalał na zajmowanie się nim, osobiście go czyścił i ostrzył. Niejednokrotnie owa broń uratowała mu życie. Nie przepadał za zbrojami. Nawet podczas potyczki z Lukkorem nie używał jej. Nad ochronę, którą zapewniała przekładał szybkość machania orężem. Minąwszy rycerzy czuwających by nikt niepowołany nie przedostał się do króla skierował się do prywatnej komnaty swego pana.

*****

Lee zapukał w mosiężne drzwi i cierpliwie czekał. Kiedy usłyszał przytłumione proszę, wszedł przez nie do komnaty. Robhar stał zwrócony w kierunku okna wychodzącego na morze. Ubrany był w swoją szatę z herbem Myrthany. Na plecach wisiał czerwony płaszcz obszyty gronostajami. Chełm przyozdobiony koroną spoczywał na stoliku nocnym, obok królewskiego łoża.

- Co słychać w królestwie, Generale?- rzekł Robhar.

Lee wyczuł w głosie swego władcy zmęczenie. Gdy tamten się odwrócił, przeszył go dreszcz. Król Myrthany wyglądał starzej niż był w rzeczywistości. ,,Zdobycie tronu wiele go kosztowało. Ciekawe jaką cenę poniesie żeby utrzymać się na nim"- pomyślał i cicho westchnął.

- Panie mój, przynoszę raporty z królestwa.- mówiąc to Lee ukłonił się przed Robharem. Tamten tylko badawczo spojrzał na swego najwierniejszego sługę ale nic się nie odezwał, więc kontynuował.- Nie są one dobre. Mieszkańcy

Varantu nadal nie kwestionują twej władzy całkowicie panie. Niedawno nasze wojsko stacjonujące niedaleko Ben Erai, stłumiło bunt przeciw waszej wysokości. Kilkoro ocalałych ludzi pustyni powieszono na miejscu, ku przestrodze dla innych. Reszta została dzisiaj rano dostarczona do Vengardu. Ponad to szeptem mówi się, że assasyni knują o przejęciu Varantu dla siebie. Podobno Ishtar szykuje się do wypowiedzenia nam wojny. Na północy, w Nordmarze nie jest wcale lepiej. Klany niechętnie goszczą naszych żołnierzy u siebie. Kopalnie rudy na szczęście prosperują tak jak zawsze. Królu, jeszcze jedno...- Lee zawahał się. ,,Przecież ta wiadomość go kompletnie dobije".

Robhar, jakby czytał w jego myślach rzekł:

- Nie oszczędzaj mnie Generale. Jestem władcą całego kontynentu i muszę udźwignąć mą koronę, choćby ważyła wiele ton, nie mogę się pod nią ugiąć.

- Wedle życzenia panie. Otóż Górale co raz częściej wspominają o Orkach w najbardziej wysuniętych na północ kotlinach górskich.

Robhar po tych słowach wydał się jeszcze starszy. Orkowie, te dzikie, pełne furii stworzenia od zawsze budziły w nim lęk. Zjednoczył całą Myrthane, Khorinis i część Wysp Południowych pod swoje władanie. Pokonał wszystkich wrogów królestwa, oprócz jednego... Orków. To oni byli przyczyną wielu jego bezsennych nocy. Nie, to niemożliwe, przecież ich ziemie są położone daleko stąd. Co niby spowodowało tak nagłą agresje, że postanowili najechać królestwo ludzi? Jest tylko jeden sposób żeby sprawdzić te pogłoski. Opanował strach i zwrócił się do Lee:

- Niezwłocznie wyruszysz do Nordmaru aby poszukać jakichkolwiek śladów Orków. Musimy zweryfikować te plotki. Jeżeli okażą się prawdziwe to, to...

- To co panie?

- Jesteśmy zgubieni...

Jeżeli podoba Ci sie opowiadanie to zapraszam na http://gothicdrugast...y.blog.onet.pl/ po więcej.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Feainnewedd

Przeczytałem na szybko, więc na razie machnę tylko krótki komentarz (całkowita cisza działa demotywująco, a lepsza krótka uwaga niż żadna... prawda?).

Ogólnie, według mnie, jest OK. Opowiadanie nie porwało mnie jak nurt Missisipi - może dlatego, że nie przepadam za tekstami "czysto romansowymi", że tak powiem - ale sam fakt, że przeczytałem je do końca, to już coś (zwykle, około jedenastej nie jestem zbyt chętny do lektur dłuższych niż etykietka).

Na pewno nie przypadły mi do gustu elfy w twojej wizji - u Sapka były fajniejsze (choć, z drugiej strony, to żaden zarzut. Gdybyś pisała jak Sapek, żeby przeczytać to opowiadanie, musiałbym wyłożyć ładne parę złotych w Empiku). No, i chyba niepotrzebnie wepchnęłaś tu Geralta. IMO, lepiej byłoby zastąpić go po prostu jakąś postacią wykreowaną przez Ciebie. Po prostu wolę, by postacie kanoniczne pojawiały się tylko w dziełach ich twórców. Takie moje zboczenie.

Dobra, ponarzekałem, wylałem żółć, mogłoby się wydawać, że napisałem tego posta tylko dla czystej przyjemności hejtowania. Otóż nie - jak wspomniałem, opowiadanie trzyma wysoki poziom, i, być może, kto wie, kiedyś zrobisz karierę jak Pan AndrzejTM .

Pozdrawiam.

EDYCJA:

Niniejszym, zamieszczam kolejne opowiadanie mojego autorstwa, powstałe w przerwie od pisania powieści. Nosi ono tytuł Indulgentia . Zachęcam do czytania i komentowania.

INDULGENTIA - KLIK!

Edytowano przez Mish
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To i ja zamieszczę swoje króciutkie wypociny :) To coś poniżej, to nic konkretnego, ot, zwykłe przymiarki i pierwsze próby pisania. Tak więc oceniajcie - jeśli zechcecie w ogóle - styl, a nie fabułę (czy raczej jej brak).

O Rozbłyskującym Jacku i jego sposobie na ludzi o serduszkach złych

Drzwi otworzyły się gwałtownie, omal nie wypadając z zawiasów. Oniemiała sekretarka przez dłuższą chwilę przyglądała się niespodziewanemu petentowi. Tlący się w jej półotwartych ustach papieros pacnął na stosik dokumentów.

- Dzień dobry pani ? odezwał się chrapliwym głosem stojący w drzwiach wielki jak stodoła zakapior ubrany w skórzaną kurtkę, spod której wystawał szary podkoszulek, czarne, starte jeansy i ubłocone glany. Czoło draba przykrywała czarna grzywka przetłuszczonych włosów. Na lewym policzku miał brzydką bliznę w kształcie nudnym i nijakim ? Czy zastałem pana dyrektora? ? Kobieta jedynie pokiwała głową, po czym podniosła peta i wsadziła go z powrotem do ust. Odwrotnie. Zakapior uśmiechnął się. Uśmiech ten był nad podziw szczery. Zakrztusiwszy się, sekretarka wyrżnęła potylicą w stojącą za nią półkę z przeróżnymi książkami. Mebel zatrząsł się niebezpiecznie. Kobieta zawyła z bólu niczym ranny jeleń, a następnie skulona padła na podłogę. Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Ruszył w stronę przeciwległych, misternie zdobionych dębowych drzwi, do których pieczołowicie przykręcono złotą tabliczkę z napisem Dyrektor. Obolała i przerażona sekretarka z perspektywy podłoża obserwowała, jak zakapior otwiera drzwi godnym tytana kopniakiem. Spodziewając się najgorszego, zamknęła oczy i czekała. ?Dzień dobry panu.?. Drzwi zamknęły się, ukazując wielki bucior idealnie odciśnięty na pięknej powierzchni. Nie słysząc rozmowy, sekretarka podniosła się ciężko i pojękując zaczęła podkradać się do drzwi. Zanim zdążyła schylić się nad progiem, usłyszała rozdzierający krzyk, a następnie brzęk tłuczonego szkła.

- To cię nauczy latać, kutasie! ? chrapliwie zakrzyknął drab - A może i nie. - dodał po chwili. Sekretarka wpadła w panikę. Biegała dookoła własnego biurka wrzeszcząc i szamocząc się, jakby opędzała się od roju pszczół. Nagle potknęła się o własną nogę i z impetem uderzyła czołem w kant ciężkiego regału. Zamilkła na kilka sekund. Zakapior pomyślał, że nie żyje. Już miał sobie pójść, gdy niespodziewanie leżąca bezwładnie kobieta zaczęła kwilić, jak noworodek. Odwróciła się na plecy. Po jej skrzywionej z bólu i bezsilności twarzy spływała krew, ściekając kilkoma strużkami na perski dywan.

- Pani się nie stresuje. Stres na zmarszczki szkodzi ? powiedział. Nie doczekawszy się innej reakcji, niż jeszcze głośniejszy płacz, wzruszył ramionami i wyszedł z pomieszczenia. Po drodze minął kilkunastu zestrachanych urzędników ZUS-u biegnących do gabinetu dyrektora.

Niespełna kilka minut później lśniący pałac Zakładu Utylizacji Staruszków eksplodował, rozsypując dookoła miliony drobnych brylantów, mahoniowych drzazg i złotych gałek. ?Ci panowie już nigdy nie skrzywdzą żadnego staruszka? ? pomyślał Rozbłyskujący Jack, po czym założył swe mocno nadwerężone pilotki, splunął tytoniem i odjechał w siną dal w poszukiwaniu kolejnych Zakładów.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...