Skocz do zawartości

Polecane posty

Witam,

zainspirowany twórczością pewnego user'a oraz faktem, że mam ferie, postanowiłem spróbować swoich sił w pisaniu.

http://aroundtheabsurd.wordpress.com/

Założyłem bloga na którym chciałbym opisywać zjawiska, sytuacje, zachowania, grupy społeczne, które są regularnym absurdem.

Zapraszam do przeczytania pierwszej, debiutanckiej notatki. Byłbym wdzięczny za wszelkie komentarze, uwagi i propozycje. Chciałbym się po prostu dowiedzieć jak wygląda to moje pisanie i czy jest sens publikować podobne notki w przyszłości.

Pozdrawiam.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam ;)

Jest to mój pierwszy post na forum. Od razu przejdę do rzeczy: chciałbym przedstawić wam moje dwa opowiadania. Pierwsze w klimatach S.T.A.L.K.E.R.a, drugie ciutkę "zajeżdża" Tolkienowskimi klimatami. Niektóre postaci są z mojego forum, także nie dziwcie się ciut dziwnym imionom. Mam nadzieję, iż wstawiłem do odpowiedniego tematu. W razie czego proszę o przeniesienie. Bardzo proszę o wszelkie komentarze ;) Pozdrawiam no i miłego czytania!k4r00

Prometeusz

Autor: Karol Sikora

Rozdział I

Gdzieś w Zonie...

- Po cholerę brałam to zadanie? - myśłała Aleksandra idąc przyspieszonym krokiem w stronę pierwszych widocznych zabudowań. Już od paru godzin brnęła przez mokradła. Towarzyszyło jej cmokanie podeszew odrywanych od lepkiej, cuchnącej mazi. Nie znosiła tego - podejmowanie się niebezpiecznych misji w zamian za paręset rubli, kilka magazynków do Dragunowa, coś do zaspokojenia głodu i nocleg. Jej zadaniem było zbadanie wraku samotnego, osiadłego na mieliźnie statku. Ponoć któryś z samotników widział dziwny blask dochodzący stamtąd w porach wieczornych.

- Znowu pewnie pie*rzenie w bambus! - powiedziała przedzierając się przez kłujące chaszcze w stronę widocznych zarysów sylwetki ogromnego trawlera. - Sami nie potrafią zrobić czegoś porządnie.

Zatopiona w myślach lecz czujna jak zawsze, szła dalej ostrożnym krokiem w stronę celu, co chwilę przystając i unosząc karabinek celem obadania terenu.

Kobietom nie było łatwo w Strefie. Nie chodzi o mężczyzn - bo z tymi dawała sobie radę. Bała się tego co przyniesie kolejny dzień. Bała się tego otaczającego ją świata. Bała się tych potwornych wynaturzeń zwanych mutantami. Bała się anomalii i tego że któregoś dnia jedna z nich zakończy jej życie w przerażający sposób. Ten ordynarny, wstrętny, cuchnący strach ściskał jej gardło podczas każdej wyprawy w teren. Jej domem była Zona. Urodziła się tutaj. Jej matka zmarła podczas porodu a ona została wychowana przez swojego dziadka, Aleksieja. Gdy miała 14 lat, jej dziadek został rozszarpany przez pijawkę. Był jedynym człowiekiem, którego kochała na tym świecie. Pamiętała chwile gdy chowali się w piwnicach domów gdy nadchodziła emisja. Pamiętała że czytał jej książki gdy była małym szkrabem. To on nauczył ją polować, zabijać jednym strzałem. Zawsze powtarzał:

- Strzelaj tak, żeby kula wpadła jednym uchem a wyleciała drugim.

- Dieduszka to jest niemożliwe!

- Księżniczko. Wszystko jest możliwe. Droga do opanowania tego to cierpliwość. Musisz czekać czasem bardzo długo na odpowiedni moment. Potem wystarczy tylko pociągnąć za spust.

To mówiąc brał z jej rąk stareńkiego Mosina i mierząc dokładnie przez muszkę i szczerbinkę zabijał psa z odległości 350 metrów. Ona zrywała się biegnąc w stronę ubitego zwierza, lecz dziadek powstrzymywał ją wtedy łapiąc za ramię i tłumaczył godzinami jak uniknąć niebezpieczeństw.

- Księżniczko.... Księżniczko..... - te słowa dochodziły do jej umysłu jak zza mgły. Zawsze tak ją nazywał... A teraz już go nie ma...

Na to wspomnienie łzy pociekły jej po policzkach. Szybko otarła je wierzchem rękawa przenosząc szklisty wzrok na najbliższe wzniesienie, gdzie dostrzegła kątem oka jakiś niewyraźny cień.

- Cholera co to było?! - tak jak w ułamku sekundy się pojawiło, tak samo zniknęło. Patrząc przez lunetkę, dokładnie sprawdzała pobliskie wzgórze. Nic. Pewnie przywidziało jej się przez te wspomnienia. Skarciła się w myślach, że nie jest ostrożna i ruszyła dalej. Po piętnastu minutach dotarła do starego pomostu prowadzącego na przystań. Stanęła obok kępy krzaków - musiała użyć lekarstwa przeciw radiacji. Wyjęła z bocznej kieszeni plecaka odpowiedni pakunek i rozerwała folię zębami. Podwijając rękaw wyszukała żyłę na przedramieniu, drugą ręką wbijając igłę. Chwilę później poczuła zimny płyn rozchodzący się po ciele.

- Co to? - pomyślała odwracając się nagle. Znowu ten dziwny szelest. Powoli wstała wyjmując Steczkina z kabury. Wolnym krokiem zaczęła iść najciszej jak potrafiła w stronę źródła dziwnego dźwięku, który znów doleciał do jej uszu.

Ostrożnie zbadała zarośla jednak nie dostrzegła tam nic podejrzanego. Zarzuciła plecak na ramiona i skierowała się w stronę pordzewiałego wraku. Słyszała ciche popiskiwanie licznika Geigera, lecz pamiętając że za jakiś czas antyrad przestanie działać, założyła maskę na twarz i uruchomiła system filtracji i doprowadzania powietrza.

Wspięła się na burtę przechylonego okrętu i weszła na mostek. Nagle dostrzegła klapę w podłodze i nie zastanawiając się długo powoli zeskoczyła w dół oświetlając sobie drogę latarką i trzymając pistolet w pogotowiu. Za rogiem korytarza stanęła jak wryta - pięknie rozświetlający ciemność artefakt, który znała tylko z opowieści dziadka leżał u jej stóp. Podniosła go powoli wpatrując się w niego jak urzeczona. Świecił się jaskrawo - niebieskawym światłem, cały był gładki i okrągły. Podobno miał właściwości lecznicze, więc na pewno jakiś jajogłowy zapłaci jej za niego mnóstwo pieniędzy. Ostrożnie chowając artefakt do pojemnika, wyszła z powrotem na mostek. Cała uradowana, ruszyła w drogę powrotną do wioski.

- Cholera ściemnia się - zaklęła pod nosem przedzierając się przez te same krzaczory co wcześniej. Postanowiła przenocować w starej fabryce samochodowej odległej o jakieś dwa kilometry, a rankiem ruszyć w dalszą drogę.

Nagle przeszył ją dreszcz. Usłyszała coś jakby cichy, ledwo dosłyszalny głos wołający o pomoc. Skierowała się w stronę z której dobiegł ją głos. Po chwili na skraju ścieżki zobaczyła ciało. Zachowując najwyższe środki ostrożności i lustrując cały teren wokół niej podeszła powoli do ciała mężczyzny. Odwracając ciało na plecy zobaczyła ranę kłutą na jego ramieniu. Miał porozrywaną kurtkę i poharataną twarz. Zbadała puls i oddech. Mężczyzna żył..

Rozdział II

Cholera niebezpiecznie tutaj jest - pomyślała. Szczerze mówiąc miała to w dupie. Zostawi mu apteczkę i ruszy dalej w stronę wioski. Rankiem... Spać...mi się chce.. Już kleiły jej się powieki, gdy w końcu znalazła w miarę bezpieczne miejsce.

- Siadaj - powiedziała pomagając mężczyźnie usiąść, a sama zajęła się rozpalaniem ognia. Zdawała sobie sprawę, że mężczyzna obserwuje ją od czasu do czasu, podczas gdy ona udawała że nie zdaje sobie z tego sprawy. Rozpaliła ogień i zajęła się jego raną. Jego stan się trochę polepszył od czasu gdy dała mu trochę morfiny. Obandażowała jego ramię i już miała kłaść się spać po drugiej stronie ogniska gdy usłyszała ciche:

- Dziękuję.

Milczenie.

- Drobiazg. Zostawię Ci bandaże i pistolet, a rano ruszę dalej.

- Czy.. Czy mógłbym pójść z tobą?

- Twoja rana nie jest głęboka więc szybko wyzdrowiejesz. Ja nie mogę zostać z Tobą. Rano wyruszam.

Milczenie.

- Ja będę mógł iść. Nie opóźnię Cię obiecuję!

- Nie. Powiedziałam już swoje.

- Ja... Przepraszam za wszystko. Jestem Nikolai - dodał cichym głosem.

- Aleks.

- Co tu robiłaś sama?

- Zwiedzałam. To ty tak szeleściłeś wtedy?

- Ja próbowałem jakoś zawołać ale byłem słaby.

- A tak w ogóle to kto Cię tak urządził? - powiedziała

- Natknąłem się na stado psów ale jakoś sobie z nimi poradziłem, potem idąc niedaleko przystani zauważyłem pijawkę.

Aleksandra drgnęła.

- Więc może tu gdzieś być jeszcze. - to mówiąc wstała.

- Nie nie. Zaczym trafiła mnie, strzeliłem do niej serią. Dopiero gdy myślałem ze to już koniec przypomniałem sobie o moim Makarowie. Leżałem w krzakach parę godzin na zmianię mdlejąc i odzyskując przytomność. Po paru godzinach czołgałem się nawet nie wiem w jakim kierunku.

- Zabiłeś ją?

- Tak. Dostała prosto w oko. - przerwał na chwilę - Straszny widok.

Aleks odwróciła się plecami do niego i zaczęła rozkładać śpiwór. Poczuła na sobie spojrzenie rannego stalkera.

- Słuchaj - zaczęła - jeśli... Co to było?!

Jakiś cień przemknął poza zasięgiem światła bijącego z dogasającego ogniska. Nagle wszystko stało się tak szybko i tak powoli jednocześnie jakby ktoś zatrzymał czas. Z krzaków naprzeciwko wyskoczyli jacyś mężczyźni, a gdy chciała złapać za broń, poczuła nagle silne uderzenie w tył czaszki. Upadając słyszała jakieś głosy... te głosy tak donośne... Takie prawdziwe...

Cienie tańczyły na liściach by po chwili zgasnąć razem z ostatnimi płomykami ognia...

Rozdział III

Gdzieś na drodze do Zatonu...

Ciemność... mroczna, tak, że można ją kroić nożem, wszechogarniająca, oblepiająca oczy.

Uniosła powieki, przy wtórze okropnego bólu głowy. W pierwszej chwili myślała że oślepła, lecz w chwilę potem dostrzegła niewyraźne kontury człowieka siedzącego naprzeciwko. To Nikolai! - pamiętała jak przez mgłę. Był nieprzytomny.

- Cholera gdzie ja jestem? - zastanawiała się.

Jechali na pace stareńkiego Urala pokrytej plandeką, przywiązani sznurem do pordzewiałych rurek. Próbowała się wyswobodzić z krępujących ją więzów, lecz były tak sprytnie zawiązane, że każda próba spełzała na niczym.

- Zostaw to w spokoju, albo rozwalę Ci łeb! - dopiero teraz dostrzegła mężczyznę siedzącego w samym kącie, blisko szoferki. Mierzył do niej z Kałasznikowa trzymając go na kolanach. Dostrzegła w jego oczach lata doświadczenia, a na twarzy lekki, ironiczny uśmieszek.

- Pewnie zastanawiasz się gdzie jesteśmy co? - zapytał ukazując pożółkłe od nikotyny zęby - nie martw się wkrótce się dowiesz. - powiedział, przybierając wyraz twarzy, od którego biła nienawiść.

Jechali dwie godziny w milczeniu, gdy nagle ciężarówka zatrzymała się. Trzasnęły drzwiczki, a po chwili nad klapą ukazała się głowa jakiegoś człowieka.

- Wysiadać! - rozkazał.

Człowiek z pożółkłymi zębami przeciął jej więzy, a po chwili odwrócił się do niej tyłem.

- To moja szansa! - pomyślała.

W mgnieniu oka rzuciła się na mężczyznę odwróconego do niej tyłem i wbiła mu zęby w szyję, jednocześnie próbując się na nim utrzymać. Nieznajomy był przygotowany na taką ewentualność. Rzucił się do tyłu upadając całym ciałem na kobietę i przygważdżając ją tym samym w miejscu. Obrócił się w miejscu łapiąc jedną ręka jej dłonie w żelaznym uścisku a drugą wyjmując nóż z pochwy przytroczonej do pasa. Aleksandra poczuła tępy ból promieniujący z okolic brzucha, lecz próbowała się wyrwać spod ciała mężczyzny, sprzedając mu jeden kopniak za drugim. Na tył ciężarówki wbiegł drugi mężczyzna i przytrzymując jej głowę, przyłożył jej do ust gazę z chloroformem. Szamotała się jeszcze, lecz po chwili odpłynęła w ciemność...

"Szpital polowy" bandytów. Godzina 19:02

- Pobudka kwiatuszku! - usłyszała jakiś głos - dzisiaj BJ się tobą zajmie!

- Co? Gdzie ja jestem? Kto to jest BJ?

- BJ to nasz szef. A ty jesteś w bazie samotnych stalkerów, zwanych przez niektórych bandytami. - to mówiąc uśmiechnął się. - ja jestem Cysiek.

- Aleks. Po co mnie tu ściągnęliście?

- Od dziś mam być twoim ku*wa opiekunem więc przestań mnie wku*wiać! -wrzasnął jej nad uchem.

- Ale o co ci chodzi?! Porywacie mnie, ogłuszacie, a teraz wrzeszczy nade mną koleś, który myśli że jest Pan bo ma spluwę!

- Hahaha, nie zapomniałaś języka w gębie! To dobrze się składa. Chodź poznasz szefa.

Wstała z brudnej pryczy nie wiedząc co robić.

- No rusz się - wrzasnął - bo Kaśka nie da Ci jedzenia jak będziesz się ociągać!

Ruszyła za nim powłóczystym krokiem...

Rozdział IV

Spokojną przechadzkę po tak samo wyglądających, brudnych korytarzach, przerwał łoskot karabinu maszynowego.

- Co tu się ku*wa dzieje?! - krzyknął jej "opiekun", Cysiek. - Dalej! Biegnijmy do stołówki, tam powinien być szef!

Zerwali się z miejsca i zaczęli biec jak gdyby ziemia rozwierała się pod ich stopami. Gdy dobiegli do schodów, kule zaczęły świstać im nad głowami, zmuszając ich do czołgania się. Szyby pękały, a odłamki szkła spadały im na plecy.

- Stołówka już blisko! Szybciej! - próbował przekrzyczeć hałas. Zatrzymał ją na chwilę.

- Będziemy przebiegać przez stróżówkę! Spróbuję zamknąć bramę od środka, ale musisz mnie osłaniać!

Kiwnęła głową ledwie dostrzegalnie, próbując ukryć strach.

- Gotowa? - krzyknął.

Oparła lufę karabinu o parapet okna.

- Biegnij!

Zerwał się na równe nogi, biegnąc ile sił. Powoli wymierzyła w najbliższego napastnika, posyłając mu kulkę w twarz.

Następni przeciwnicy zaczęli wbiegać przez otwartą bramę. Dopiero teraz spostrzegła, że mają do czynienia z żołnierzami Specnazu. Wstrzymując oddech pociągnęła za spust. Kolejny żołdak padł nieżywy. Błysk broni z okna starej wieży strażniczej.

- Cholera mają snajperów! - przemknęło jej przez myśl. Spokojnie wymierzyła w niedawne miejsce rozbłysku, dostrzegając beret żołnierza. Wzięła poprawkę i oddała strzał. Karabin wypadł z martwych rąk.

Kątem oka dostrzegła Cyśka dobiegającego do bramy. Skosił serią z automatu dwóch żołnierzy, po czym naciskając przycisk automatycznego zamykania bramy. Nagle upadł rażony kulą niewidocznego snajpera.

Szybko wymierzyła w miejsce skąd strzelał wróg i nacisnęła spust. Bronią szarpnęło. Spojrzała jeszcze raz przez lunetkę. Snajper nie żył. Nagle usłyszała warkot silnika, a po chwili dostrzegła wielki transporter opancerzony. Po chwili brama leżała zgnieciona pod kołami wielkiego monstrum. Bitwa rozgorzała na nowo. Ze stołówki i okolicznych budynków zaczęli wybiegać stalkerzy. Lufa WKMu transportera pluła ogniem raz po raz kosząc nadbiegających ludzi. Nagle na dach stołówki wbiegło dwóch mężczyzn, dźwigając stary rosyjski granatnik RPG. Chwila ciszy zaczęła dzwonić w uszach. Dym i płomienie buchnęły z granatnika, a po chwili również z transportera. Pozostali przy życiu członkowie załogi zaczęli wyskakiwać z otwartego włazu. Aleks szybko przymierzyła i posłała jednemu z nich kulkę. Żołnierze zaczęli rzucać granaty w stronę kryjówek obrońców. Jeden ze stalkerów złapał za granat, który upadł u jego stóp i odrzucił go, zabijając trzech żołnierzy sił specjalnych. Bitwa dobiegała końca. Pozostali napastnicy zaczęli się wycofywać. W końcu ostatnie serie z karabinów ucichły, pozostawiając dzwoniącą w uszach ciszę. Dwudziestu stalkerów było martwych. Straty wroga były jeszcze większe. Oprócz transportera, stracili czterdziestu dwóch ludzi. Aleks pobiegła w stronę stołówki. Potykając się o ciała dobiegła do zniszczonej bramy. Cysiek leżał twarzą do ziemi. Obróciła go. Dostał prosto w oko. Zrobiło jej się niedobrze. Wstała przy wtórze zawrotów głowy. Poczuła ciepłą ciecz płynącą jej po brzuchu. Spojrzała na niedawną ranę od noża. Opatrunek zerwał się razem ze świeżym szwem. Zrobiło jej się słabo. Upadła. Ciemność... Można zdefiniować ją na wiele sposobów, jednak każdy odczuwa ją tak samo - poprzez strach...

Rozdział V

To Nikolai uratował jej życie. Dowiedziała się o tym później od jednej z "pielęgniarek". W sumie w bazie spędziła dwa tygodnie, kurując ranę po nożu i liczne zadrapania i urazy. Artefakt, na użycie którego zezwolił dowódca bandytów, po dwóch dniach leżenia na jej brzuchu, rozpadł się. Po prostu pękł na dwa równej wielkości kawałki i przestał świecić. Ale to prawdopodobnie świecący artefakt i troska Nikolaia ocaliły jej zycie. Początkowo BJ był wściekły utratą paru tysięcy rubli, a Nikolai zmartwiony tym, że utraci pacjentkę. Tak się jednak nie stało...

Tydzień po bitwie. Pokój BJa. 17:00

- Otwiera oczy! - dobiegł ją czyjś piskliwy głosik.

- Wynocha stąd! - ryknął ktoś - Zostawcie nas samych.

Uniosła powieki. Jej oczom ukazała się twarz szefa...

- Ja... - zaczęła słabym głosem.

-Spokojnie. - przerwał jej - Leż nic nie mów. Wiem, że masz mnóstwo pytań i pewnie masz do mnie żal o to wszystko - wykonał obronny gest lewą ręką - i masz do tego prawo. Postaram się wyjaśnić, dlaczego spotkało Cię to dziwne pasmo zdarzeń.

- Czekam więc - odrzekła z lekkim uśmiechem. Niezły przystojniak, pomyślała.

- Porwaliśmy Cię... - przerwał, odwracając głowę na chwilę - Ja... My chcieliśmy, żebyś znalazła dla nas pewien rzadki artefakt. Ale to już raczej nieaktualne... Co do ataku na bazę, to okazało się, że w naszych szeregach był kret. Policzyliśmy się już z tym pieprzonym sprzedawczykiem - dodał, zaciskając zęby ze złości. - Przykro mi, że stało się tak a nie inaczej - to mówiąc, wskazał na bliznę po nożu - ale dzięki artefaktowi, który znaleźliśmy w twoim plecaku i pomocy pewnej osoby, uleczyliśmy Cię - dodał z uśmiechem.

- Dziękuję - wyjąkała. - A co do tego artef...

- Potem o tym pogadamy - przerwał jej. - Odpoczywaj teraz.

Wstał, spojrzał na nią dziwnym, tajemniczym wzrokiem, a chwilę potem odwrócił się i odszedł zamykając za sobą drzwi.

Ciekawe czy jest mną zainteresowany, pomyślała.

Dwie godziny później

Drzwi zaskrzypiały i wszedł przez nie jakiś mężczyzna.

- Witaj - powiedział już od drzwi. Gdy się zbliżył poznała jego twarz.

- Nikolai?! Ty żyjesz?

- Jak widać - uśmiechnął się i usiadł w nogach łóżka. - A ty jak się czujesz?

- Głowa mniej boli, a rana chyba się zagoiła.

- To wspaniale - powiedział. - Poproszę Kasię, żebyś mogła jutro wstać i trochę pospacerować.

Uśmiechali się do siebie.

I tak minął cały tydzień - krótkie spacery w towarzystwie Nikolaia, obiad - jeśli tak można nazwać kawałek kiełbasy i kromkę chleba, a wieczorami Nikolai siadywał przy jej łóżku i zabawiał rozmową dotąd, aż nie usnęła zmorzona po całym dniu.

- Wiesz, zona jest jednak piękna - powiedziała. Siedzieli na murku rozmawiając na różne dziwne tematy.

- Chociaż przerażająca - dokończyła ze śmiechem.

- Dlaczego milczysz? - zapytała po chwili.

- Rozmyślam. Rozmyślam o wszystkim. Także o mnie i o Tobie...

Milczenie.

- Dobranoc panu - powiedziała śmiejąc się. Wspięła się na palce i pocałowała go w usta, a potem pobiegła do pokoju.

Wiele czasu spędzili ze sobą, rozmawiając, śmiejąc się, trzymając się za ręce i znowu się uśmiechając.

Pociągała ją ta jego tajemniczość, uwielbiała opowiadać mu różne historie o jej dziadku i o niej samej. On wtedy siedział wpatrzony w nią i słuchał z uwagą nie przerywając jej ani słowem. Raz zdarzyło się, że pijany i napalony stalker zaczął ją zaczepiać i dobierać się do niej. Normalnie leżałby na ziemi z rozwaloną szczęką, ale była zbyt słaba by rozpoczynać bójkę. Wtedy Nikolai wszedł wolnym krokiem do izby, a widząc rękę stalkera leżącą na jej nodze, dopadł do niego w dwóch szybkich skokach, podniósł go za fraki i spojrzał przenikliwym, lodowatym wzrokiem w oczy pijaka. Ten nic nie mówiąc, wstał i wyszedł z izby jakby nagle otrzeźwiał...

- Jak to zrobiłeś? - zapytała później zdziwiona.

- Lepiej nie pytaj -odpowiedział i roześmiał się.

Ciągłe siedzenie w bazie wpływało na jej nerwy. Kiedy w końcu będzie coś do roboty, myślała.

Dzień później 23:42

Puk puk.

- Proszę.

- Jeszcze nie śpisz? - zapytała Aleks.

- Nie - uśmiechnął się - czytam jakiś kiepski kryminał - dodał po chwili.

- Wiesz ja... pragnę Ci podziękować za uratowanie mi życia.

- Drobiazg nie dziękuj - zaśmiał się.

- Ale ja chcę...

Pięć minut potem odpłynęli w rozkoszy, w akompaniamencie grającego za oknem wiatru.

Dwa tygodnie po bitwie. Bar "U Chudego". 14:38

- Pakuj się mamy robotę! - zawołał uradowany Nikolai już od wejścia.

- A co to za robota? - zapytała uśmiechając się ironicznie.

- Słyszałaś kiedyś o artefakcie o nazwie Prometeusz?

Spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma...

Rozdział VI

Prometeusz był czymś niespotykanym, był swoistym skarbem nie do odkrycia. Podobno dwa i pół roku temu samotnik zwany Leśnikiem, znalazł kopalnię pełną dziwnych artefaktów. Większość z nich nie nadawała się do niczego - były uszkodzone lub nie wykazywały żadnych właściwości, chociaż świeciły nieziemskim światłem. Idąc dalej natknął się na Prometeusza - jak został później nazwany. Art nie wykazywał żadnych szczególnych właściwości, jedynie jego jądro świeciło się nikłym, ledwo dostrzegalnym blaskiem. Po dogłębnym zbadaniu owego znaleziska przez zaprzyjaźnionego naukowca, odkryto, że art leczy zarówno "ciało jak i duszę". Przypominało to legendę o Sangrealu czyli świętym Graalu. Między innymi dlatego większość stalkerów postrzega Prometeusza jako coś niezwykłego, niemożliwego do znalezienia. Łączą postać legendy o Chrystusowym kielichu z legendą o Prometeuszu. Każdy zagadnięty stalker odpowiedziałby to samo - To przecież legenda.

Choć niewątpliwie każda wzmianka o tym artefakcie rozpala wyobraźnię słuchaczy.

Bar "U Chudego" 14:40

- Chyba sobie jaja robisz? - powiedziała Aleksandra do Nikolaia - Coś takiego jak Prometeusz nie istnieje! To tylko legenda. - ciągnęła z niedowierzaniem patrząc na swego kompana. Nikolai zdjął plecak i wyjął z kieszonki jakieś zwitki, coś wyglądającego jak zdjęcia. Podsunął jej pod nos pierwszy obrazek. Był to szkic. Przyjrzała się bliżej...

- Prometeusz?

- Tak - odparł.

Podał jej kolejne zdjęcie. Była to fotografia wielkiego kompleksu fabrycznego.

- A to co? - zapytała.

- Tutaj podobno ostatni raz widziano Dzikiego.

- A co to ma do rzeczy?

- To, że to właśnie on jest w posiadaniu Prometeusza - wyjaśnił ze spokojem.

Znowu rozdziawiła oczy ze zdumienia. Nie przestawał ją zaskakiwać. Dziki jest największym sku*wielem jakiego ziemia kiedykolwiek zrodziła. Każdy był co do tego zgodny, nawet jego banda. Morderca, gwałciciel i jeszcze wiele by wymieniać. Często zabijał dla bez powodu i najwyraźniej sprawiało mu to wielką przyjemność. Chłopaki BJa to przy nim aniołki roznoszące prezenty...

Zresztą BJ zapytany czemu nazywają ich bandytami odpowiadał, że to dla przykrywki. Tak naprawdę pracowali dla naukowców z przenośnego laboratorium, wyjaśnił wtedy. Wierzyła mu, gdyż zdarzało się czasem, że potajemnie obserwowała stalkerów z grupy BJa i nic nie wskazywało na to,że parają się działalnością sprzeczną z prawem. Zaśmiała się na to wspomnienie - Prawo w Zonie? Hahaha...

- Co w tym śmiesznego? - zapytał Nikolai.

- Nic, przepraszam Cię. Po postu coś mi się przypomniało.

Podsunął jej trzecią kartkę. Była to w miarę dokładna mapa Strefy, narysowana przez jednego z kartografów.

- Postudiuj mapę wieczorem. Tutaj masz bazę Dzikiego i pobliskie posterunki - wskazywał po kolei palcem na mapie kolejne zaznaczone kropki. - Niestety nie wiemy jaka jest liczebność posterunków. W bazie jest około dwunastu ludzi, co wydaje się podejrzane, bo ten zawsze chodzi z dużą obstawą.

- Okej popatrzę przed snem. Kiedy wyruszamy?

- Za dwa dni. Spakuję się i dam Ci znać. Masz jakiś porządny kombinezon i maskę?

Pokręciła głową - Tylko to co mam w pokoju.

- Ten grat?- zaśmiał się - Pogadam z BJem i spróbuję załatwić Ci coś lepszego.

- Okej ja idę się położyć bo padam po wczorajszym dniu. Dobranoc - pocałowała go.

- Dobranoc.

Rozdział VII

Dzień później 12:19

BJ się postarał. Dla każdego nowiutki kombinezon zwany przez stalkerów "Świt" i masa innego wyposażenia z wyższej półki. Granaty, magazynki, prowiant. Aleks ubrana w nowy strój, siedziała w mieszkaniu Kasi, pałaszując zupę. Kaśka była Polką, miała około 45 lat i miała ona męża, Marcina, który był można powiedzieć, prawą ręką BJa. Obaj często uzgadniali sprawy administracyjne, prowadzili rozmowy z naukowcami, więc siłą rzeczy Katarzyna była dobrze poinformowana. Mąż nie mówił jej wszystkiego a ona nie była plotkarą, ale jednak wiedziała o paru ciekawych faktach.

- Wiesz, że szef wysyła z wami oddział Polaków? Podobno idzie pięć osób. - westchnęła i dodała cicho - w tym mój mąż...

- Oddział? A po co mi oni? Żeby się plątali pod nogami jak stado baranów? - była wściekła.

- Mają was osłaniać przez całą drogę.

- A dlaczego twój mąż idzie? I czemu akurat Polacy? - zapytała i za chwilę tego pożałowała. Jej gospodyni bardzo posmutniała.

- Ja... Ja nie wiem. Przypadkiem podsłuchałam, że Marcina też wysyłają...

- Posłuchaj wszystko będzie dobrze. Marcin z tego co słyszałam, wiele razy wychodził cało z opresji. Nie bój się zaopiekuję się nim - dodała ze śmiechem.

- Dziękuję - odparła ocierając rękawem krople łez - Po prostu się boję o niego... - nagle w jednej chwili skoczyła na równe nogi - Dobra koniec pieprzenia! Idziemy? - dodała uśmiechając się.

- Jasne. A powiedz mi kto jeszcze z nami idzie? Znasz imiona, nazwiska, ksywy?

- Marcin, jakiś taki niski jeden, chyba Mateusz. Chociaż Matek na niego wołają...

- Hmm nie kojarzę... Kto jeszcze?

- Słyszałam też, że idzie Stachu. Pewnie go znasz, wołają na niego dziadek Will.

- Znam, znam tego starego opowiadacza bajek! - roześmiała się głośno - Może być zabawnie. Ktoś jeszcze?

- Tak jeszcze dwóch dziwnych typów, chyba nie są Polakami ani Rosjanami.

Aleks uniosła z zaciekawieniem brwi.

- Na jednego z nich wołają Najemnik, bo podobno kiedyś był przywódcą oddziału najemników. Ogólnie jest bardzo tajemniczy i w ogóle się nie odzywa.

- Tak kojarzę. Słyszałam kiedyś o nim. Podobno uratował wioskę nowicjuszy kiedyś w Kordonie, gdy wojsko zaatakowało.

- Mhm to był jego oddział. Jeszcze idzie Smok, pewnie go znasz.

- Tak był w jego oddziale z tego co wiem.

Milczenie.

- Wiesz, że... Że to on Cię porwał?

- Co?! Ten sku*wysyn wbił mi kosę! Zabiję szmaciarza! - krzycząc chciała wybiec z izby.

- Czekaj! Nie rwij się tak do cholery! - krzyknęła na nią gospodyni - Nie zrobił tego specjalnie! Rozmawiałam z nim o całym zajściu. Wyjaśnił mi, że nie chciał tego zrobić, bo on potknął się z tym nożem

i upadł przygniatając cię. Gdy mówił wyczuwałam w nim żal. Naprawdę. Wiesz, że jeśliby zrobił to specjalnie już by go tutaj nie było.

- Masz rację. Ja... Przepraszam Cię za ten wybuch. Myślałam, że dopiero gdy na mnie leżał wyciągnął nóż. Ja... Ech, ja muszę odpocząć bo jutro wyruszamy. - dodała po cichu.

Kasia przypatrywała jej sie przez dłuższą chwilę, po czym zapytała wprost.

- Boisz się tego wszystkiego prawda?

Tym razem cisza dzwoniła w uszach dłużej niż poprzednio. Do ich uszu dolatywały tylko dźwięki rytmicznego rąbania siekierą w drewno. Pewnie szykują ognisko.

- Tak boję się, ale cóż mam poradzić? - wyrzuciła z siebie w końcu.

- Aleks wiesz, że nie musisz z nigdzie z nikim iść.

- Wiem... Ale ja chcę! Nie mogę zawieść nadziei tylu osób! Wiesz przecież, że ten artefakt leczy wszelkie, znane ludziom choroby.

- To tylko legendy moja droga. Nie możesz dawać się ponieść emocjom. - po chwili milczenia dodała - Wierzysz w Boga?

- Co? Ja tak trochę tylko... To znaczy wiem, że gdzieś tam pewnie jest, ale Bóg powinien dawać znaki! Znaki rozumiesz?! Tyle zła jest wokół i sami sobie musimy z tym [beeep] radzić! A czemu on nie pomaga?! - wrzasnęła.

- Przestań, uspokój się, chodź tutaj - to mówiąc złapała ją za ramiona i przytuliła jak własne dziecko, którego nigdy nie miała. Może kiedyś?, pomyślała.

- Chciałabym ci coś pokazać. Chodź. - to mówiąc wzięła ją za rękę.

Nie niepokojone wyszły z bazy stalkerów i skręciły w kierunku południowym, w stronę starej cementowni. Po pięciu minutach wędrówki wąską dróżką wzdłuż brzegu pobliskiego jeziorka, doszły na miejsce. A przynajmniej tak stwierdziła jej przewodniczka.

- Po co tu przyszłyśmy? - pytała zniecierpliwiona, myśląc, że starszej kobiecie coś się w głowie lekko poprzestawiało.

- Spójrz. - to mówiąc przecisnęła się przez wielką kępę krzaków, która zagradzała im dalszą drogę.

Aleks poszła w ślady dziwnej przewodniczki. Lecz, gdy tylko wyjrzała na drugą stronę, zmieniła o niej zdanie. Jej oczom ukazała się druga, większa część jeziora. Z drogi którą szły, zakątek ten był niewidoczny przez wielkie zarośla porastające brzeg. Promienie słońca w cudowny sposób rozświetlały gładką taflę wody. Wydawało jej się, że spod gładzi wody błyska coś niesamowicie pięknego.

- To kryształy. - wyjaśniła jej Kasia - Nie pytaj mnie jak się tu znalazły bo sama nie wiem.

- To... to jest piękne... - powiedziała ledwo dosłyszalnie Aleks, zauroczona pięknem zakątka.

Że też takie niebo istnieje w takim piekle jak zona, myślała, wpatrując się szeroko rozwartymi oczyma w jeden z żywiołów. Nawet nie zauważyła, kiedy jej przewodniczka zniknęła. Usiadła pod pniem pobliskiego dębu, a po chwili zapadła w błogi sen...

Gdy się obudziła, nadchodził już wieczór. Przecierając oczy, usłyszała jakże miły dla ucha, dźwięczny głos bliskiej jej osoby.

- Pięknie tu prawda? - Obok niej usiadł Nikolai.

- Jak? Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - pytała wpatrując się w niego zdziwionym wzrokiem.

- Kasia mi powiedziała gdzie jesteś. Poza tym miałem cię dzisiaj tutaj przyprowadzić, ale widzę, że mamuśka zrobiła to za mnie. - uśmiechnął się - Nie nie pytaj. Nie jest moją matką. Po prostu tak ją czasem nazywam.

- Nikolai, musimy iść i szykować się do misji. - zaczęła.

- Wszystko jest przygotowane. Chłopaki pewnie chleją teraz przy ognisku. Ja przyszedłem... Bo chciałem porozmawiać o nas...

Przysunęła się do niego i wtuliła w jego silne ramiona. Przez moment wpatrywali się sobie w oczy.

- Wiem, że dużo przeszłaś. -urwał na chwilę - Chcę być dla ciebie oparciem. Przyjacielem. Opoką. Rozumiesz?

Kocham Cię Aleks...

- Nic nie mów proszę - powiedziała po chwili, a słowa wypowiedziane przez siedzącego przy niej mężczyznę dzwoniły jej w uszach jak echo. Wsłuchiwała się w nie z błogością.

- Kocham Cię Nikolai - powtórzyła wpatrując się w jego twarz ze łzami w oczach.

Objął ją mocniej i pocałował. Siedzieli tak wtuleni w siebie, rozumiejąc się bez słów. Po chwili utonęli w otaczającym ich uczuciu. Gdy zasnęli przytuleni do siebie, leżąc nad brzegiem pięknego jeziora, samotna gwiazda wędrowała po niebie zwiastując nadejście nocy i nadziei na lepsze jutro...

Rozdział VIII

Następnego dnia 10:20

- Zbieramy się panienki! - usłyszała donośny głos Marcina. Na czas wyprawy on i Aleks mieli objąć dowodzenie nad grupą. Każdy po kolei podchodził i podawał im dłoń, życząc powodzenia, chociaż nie wiedzieli właściwie czemu, bo o Prometeuszu wiedziała tylko grupa wybrana do zadania. Pewnie myślą, że jakaś ważna misja, myślała Aleks. I w sumie mają rację...

Każdy z grupy był nieufny wobec drugiej osoby. Podchodzili do siebie jak nieśmiały przedszkolak, który wchodzi do klasy, by poznać nowych kolegów. W końcu nadszedł czas opuścić nowy "dom". Ruszyli z ociąganiem. Każdy uzbrojony po zęby, z plecakami na prowiant i ekwipunek na ramionach. Marcin miał zarzuconego na ramię stareńkiego kałasznikowa , zwanego potocznie motyką. Niski miał abakana z kolimatorem zdobytego na żołnierzach specnazu, a za pasem PMkę z tłumikiem. Zachowywał milczenie, widać było, że jest zdenerwowany. Tak samo wyposażony był dziadek Will. Aleks wciąż zastanawiała się po jaką cholerę on był jej potrzebny w oddziale. Wszyscy znali go jako starego bajarza, grzejącego gnaty przy ognisku i śpiącego do południa. Na pierwszy rzut oka miał około pięćdziesięciu lat, lecz gdy się ruszał, emanowała z niego siła i widać było, iż każdy krok stawia pewnie i szybko. Pewnie zwieje na widok psa, myślała Aleks, przypatrując mu się spod wpół przymkniętych powiek. Były dowódca najemników miał M4 z podczepionym granatnikiem, przy kamizelce przytroczone granaty m209, a w kaburze na biodrze wypolerowanego Steczkina z celownikiem laserowym i również z tłumikiem. Nie odzywał się ani słowem, tylko lustrował wzrokiem rozchodzących się ludzi. Aleks zastanawiała się czy on w ogóle potrafi mówić... Przedostatni z ich grupy, wyposażony był w erkaem RPK-74 z dużym, bębnowym magazynkiem. Na ramieniu miał granatnik RPG-NH 75. Nikolai miał na ramieniu AK ze skróconą lufą, a w wypolerowanej kaburze błyszczał Walter P99. Aleks była wyposażona w nowiutki snajperski "Tavor" STAR-21 izraelskiej produkcji. Miał kaliber 5.56x45, ważył niecałe cztery kilogramy, był kompaktowy i mógł strzelać ogniem ciągłym. Do tego był wyposażony w dwójnóg i znakomity celownik optyczny zakładany na szynę Picatinny. Końcówkę lufy zdobił tłumik. Aleks wolała nie pytać skąd BJ wytrzasnął takie cudeńko. Ale skoro współpracują z naukowcami, to wszystko jest możliwe. Dodatkowo była wyposażona w APSa, którego miała przy sobie odkąd sięgała pamięcią. Nie raz uratował jej życie...

Wszyscy byli wyposażeni w kombinezony świt z kamizelką kuloodporną założoną na wierzch. Każdy również miał zawieszoną na udzie maskę przeciwgazową, którą można było podłączyć do aparatu tlenowego o obiegu zamkniętym, a także detektory anomalii opracowane przez naukowców. GPSy, racje żywnościowe na dwa tygodnie i oczywiście każdy po paręnaście magazynków. Dodatkowo Niski niósł w wypchanym po brzegi plecaku zapasowe magazynki i amunicję. Idziemy na wojnę, pomyślała Aleksandra. Kilometr od bazy czekała na nich ciężarówka Ural.

O maskę, paląc papierosa, opierał się ich kierowca. Miał ich dostarczyć do odległej o dziesięć kilometrów, nieczynnej fabryki samochodów. Rzucił niedopałek na drogę po czym spojrzał na grupę przenikliwym spojrzeniem.

- Cześć - zaczął wesoło - jestem Kostia, ale kumple wołają na mnie Kostek - powiedział i znowu spojrzał na nich dziwnym wzrokiem. - Wiem kim jesteście więc nie przedstawiajcie się.

Podał każdemu po kolei dłoń, po czym głos zabrał Marcin.

- Wiesz gdzie masz nas dostarczyć?

- Tak pewnie. Wskakujcie, silnik już jest rozgrzany.

Najemnik i Niski zajęli miejsca w szoferce obok Kostii, a reszta grupy wskoczyła na odkrytą pakę ciężarówki.

Wkrótce ruszyli. Silnik pracował miarowo, chrzęszcząć tylko przy zmianie biegów. Droga wiodąca do fabryki była kręta i wyboista, pełna dziur i pagórków. Po pół godzinnej jeździe, milczenie przerwał Marcin siedzący na przeciwko Aleks.

- Może wypróbuj karabinek póki jedziemy po prostej?

- Dobra myśl -odparła - Postrzelam na większą odległość i skalibruję przyrządy celownicze.

- Widzisz ja to mam łeb - dodał z uśmiechem.

Aleks strzelała do mijanych drzew, a tłumik pykał tylko cicho, tłumiąc odgłosy wystrzału. Pozostali pogrążyli się w cichej rozmowie. Nikolai wspominał jakieś przygody z Marcinem, a dziadek Will jak zwykle zabawiał swoimi historyjkami siedzącego obok niego Smoka. Obaj od czasu do czasu rechotali głośno, a ich śmiech przebijał się przez odgłosy pracującego silnika. Po drodze nie spotkali żadnych ludzi ani mutantów.

Godzinę później. Stara fabryka samochodów.

- Wysiadka! - zakrzyknął Will. Marcin cicho wydawał rozkazy, a reszta zabezpieczała teren. Wszędzie było cicho i spokojnie. Fabryka prezentowała się ponuro. Na paru śrubach wisiał zniszczony szyld, okna były powybijane, a dookoła stały wraki pojazdów. Weszli do środka ubezpieczając się. Na zewnątrz zostali Smok i Kostia. Wewnątrz było trochę różnych gratów, a w szczególności starych opon.

- Bandyci rozkradli co się dało od czasu wybuchu - powiedział Nikolai, który krok w krok podążał za Aleks.

- To do nich podobne - odrzekła.

- Dobra oddział! Ruszamy dalej. - wydał komendę Marcin. Coś nagle tupnęło głośno na zewnątrz. Zanim dziadek Will przekroczył próg, powietrze rozdarł wrzask Kostii. Chwilę potem odpowiedzią był terkot karabinu maszynowego Smoka. Wszyscy wybiegli na zewnątrz. Pięćdziesiąt metrów od wejścia biegła pijawka, ciągnąc za sobą krzyczącego coraz słabiej Kostię. Wokół niej wzbijały się tumany kurzu od kul erkaemu. Każdy zaczął strzelać w stronę uciekającej pijawki. Dosłownie dwie sekundy później zniknęła w otchłani pobliskiego wejścia do tunelu.

- Wstrzymać ogień! - ryknął Marcin. Kurz wzbity przez kule zaczął powoli opadać. Każdy zajął pozycje wokół wraków samochodów. Nic. Cisza. Ani żywej duszy...

Smok był roztrzęsiony, ledwo trzymał broń.

- Dlaczego strzelałeś? Ta ku*wa porwała kierowcę! - krzyknął na niego Niski.

- Ona... Ona zeskoczyła z dachu wprost na mnie, ale zdołałem ją kopnąć gdy szykowała się do... d-d-do uderzenia... - Przerwał i usiadł na ziemi, wciąż dygocąc ze strachu. - P-potem podbiegła do kierowcy i rozpruła mu brzuch pazurami. - zamilkł na dobre.

Aleks uklęknęła koło niego łapiąc go za ręce i zmuszając by spojrzał jej w twarz.

- Posłuchaj. On może jeszcze żyć. Musimy tam zejść. Ty zostaniesz tutaj z Willem i będziecie pilnować zapasów i ekwipunku. Dobrze? - przytaknął, patrząc jej w oczy. - Pamiętaj, że musisz wziąść się w garść i uważnie pilnować terenu okej? Dasz sobie radę - uśmiechnęła się do niego. - Chodź - pomogła mu wstać.

- Dobra ruszamy! Zostawcie plecaki i ciężki sprzęt. - rozkazał Marcin. Po chwili zwrócił się półgłosem do Willa - Miej na niego oko - wskazał na Smoka. Will tylko przytaknął, nie mogąc zmusić się do wypowiedzenia choćby jednego słowa. - Wejdźcie na wieżę fabryki i jakby co to wiesz gdzie masz krótkofalówkę -zakończył Marcin. Dwóch stalkerów zaczęło się wspinać po drabinie na wieżę wieńczącą dach fabryki. Po chwili reszta ruszyła, bacznie obserwując teren, wokół fabryki i tunelu. Szli w odstępach dwudziestu kroków, rozglądając się dookoła. Przy wejściu do starego tunelu ujrzeli niesamowitą scenę. Pijawka podniosła Kostię na wysokość pyska, po czym zaczęła wysysać krew. Ktoś z drużyny oddał serię z automatu w jej stronę. Dwie kule raniły potwora, a trzecia rykoszetowała gdzieś obok.

- Nie strzelać! - wrzasnął Marcin, podnosząc rękę do góry.

Pijawka zdezorientowana, puściła Kostię, który nagle złapał ja z całych pozostałych mu sił, po czym nagle wyciągnął zębami zawleczkę granatu, który musiał ukryć w wolnej dłoni.

- Padnij!

- Nie! - wrzasnęła Aleks, chcąc rzucić się w stronę stalkera, lecz silna, stanowcza ręka osadziła ją na ziemi.

Pijawka ryknęła wściekle, a po chwili eksplozja rozerwała ją i Kostię na strzępy. Szczątki zostały rozrzucone w promieniu dziesięciu metrów. W powietrze wzbił się smród spalenizny i śmierci...

Oddział zaczął się podnosić, każdy odwracał wzrok i nie zważając na nic ruszał ociężale w stronę fabryki.

- Przynajmniej zginął, ratując nas - cicho bąknął Marcin.

- Ale za jaką sprawę?! -wrzasnęła Aleks - Za słuszną?!

Resztę drogi pokonali w milczeniu. Naprzeciw im wyszli Will i Smok, niosąc pozostały ekwipunek.

- Widzieliśmy przez lornetki co się stało - zaczął Will - Lepiej już chodźmy z tego przeklętego miejsca.

Odpowiedzieli mu ponurym kiwnięciem głowy...

Rozdział IX

Posuwali się naprzód w milczeniu. Strach ściskał za gardło, nie pozwalając wydobyć żadnego słowa. Gdy już zostawili starą fabrykę dobre dwa kilometry z tyłu, zagłębili się w dość szeroki wąwóz otaczający wąską ścieżkę, po której ostrożnie stąpali do przodu. Cała droga skrzyła się w blasku słońca, tylko ciemne, posępne i jakby zgęstniałe ściany wąwozu, były przejawem ciemności i zła jakie czaiło się nieopodal. Czerń ta nie była jedynie cieniem rzucanym przez skały, czy krzewy. Była czernią, która z daleka sprawiała, jak gdyby ściany wąwozu były pokryte mroczną, poruszającą się mazią. A może tak tylko im się zdawało...

- Hej widzicie to? - powiedział szeptem Nikolai, pokazując palcem jakiś dziwny kształt na skraju urwiska.

- Co to jest? - zapytał Marcin, już poważnie przestraszony.

- Czekajcie, ja zobaczę - uciszyła ich Aleksandra gestem dłoni.

Spojrzała przez lunetę w stronę krawędzi, niemal natychmiast dostrzegając, charakterystycznie wyglądającą postać żywego trupa. Wszyscy spojrzeli na Aleks i dziwiąc się swojej głupocie, wyciągnęli lornetki, również wyszukując dziwnego kompana. Jednak sekundę później maszkara zniknęła. Mężczyźni zaczęli się niespokojnie rozglądać dookoła, wiedzeni nagłym impulsem. Aleks tylko stała spokojnie wpatrując się w miejsce, gdzie przed chwilą stał umarlak. Nagle Matek zarzucił sobie na plecy swojego abakana, po czym odezwał się do nich tubalnym głosem:

- Musimy stąd iść moi drodzy. Zło się czai wszędzie dookoła nas!- wszyscy wpatrywali się w niego nieprzytomnie - Żegnajcie, jeśli nie chcecie chwycić za dłoń prowadzącą do zbawienia! Żegnajcie! - wykrzyczał i odwrócił się w stronę wyjścia z wąwozu. Aleks i reszta pomachali mu na pożegnanie, czując dziwne otępienie. Niski zaczął iść, od czasu do czasu dziwnie wymachując rękami. Po piętnastu krokach upadł twarzą w błotnistą ziemię. Tylko Marcin i Aleksandra znaleźli w sobie dość sił by obudzić się z dziwnego letargu i podbiec do leżącego kompana.

- Uch... co się dzieje? - zapytała Aleks biegnąc za Marcinem. - Ledwo widzę gdzie biec!

- Nie wiem... Zobaczmy co z nim. - Odkrzyknął łamiącym się głosem, klękając obok Niskiego.

Zdjęli mu ciężki plecak i obrócili na bok. Marcin zbadał puls.

- Niestety... - powiedział łamiącym się głosem i usiadł na ziemi w podkulając nogi.

Aleks spojrzała na niego i poszła w jego ślady siadając na ziemi. Oboje wtulili twarz w dłonie i zapłakali rzewnymi łzami. Reszta grupy zaczęła się niespokojnie wiercić.

- S-są wszędzie! - zaczął Smok - Zabić ich! Urwać im te pie*dolone łby! - krzycząc odbezpieczył karabin.

Pierwsza seria poszła w ścianę wąwozu, rykoszetując od skał. Kolejna zatańczyła w powietrzu niebezpiecznie blisko głowy Willa. Zanim trzecia seria poleciała w jego stronę, Najemnik skoczył, przygważdżając Smoka do ziemi. Jednak kule dosięgły celu. Resztki mózgu staruszka, rozbryznęły się, zdobiąc ścianę wąwozu. Ciało bezwładnie upadło na ziemię. Najemnik wciąż szarpał się ze Smokiem próbując go obudzić, jednak bezskutecznie. Wielki jak dąb, silny jak tur, w jednym momencie strącił z siebie swojego byłego dowódcę i włożył sobie lufę Steczkina do ust.

Strzał rozdarł powietrze. Najemnik spoglądał z niedowierzaniem na ciało swego towarzysza. Aleksandra i Marcin nawet nie zwrócili uwagi na scenę jaka się rozegrała, a Nikolai gdzieś zniknął, co dopiero teraz odnotował były komandos. Zamknął oczy, pozwalając myślom powędrować swobodnie. Po chwili usłyszał jakieś głosy.

- Tutaj! Szybko! - uniósł powieki, niemal natychmiast dostrzegając kobietę pochylającą się nad Aleksandrą. Jej twarz jakby promieniowała pięknem i zmysłowością. Długie kasztanowe włosy, okalały jej twarz przyozdabiając ją na podobieństwo nieziemskiej bogini. Nosiła dziwny, ciemnobłękitny strój. W chwilę później pochylała się nad nim, mówiąc jakby przez mgłę - Jestem Leila. - Zmysłowe zielonkawe oczy wpatrywały się w niego uporczywie. - Chodź pomogę Ci wstać. Możesz iść o własnych siłach? - zapytała pomagając mu wstać.

- Chyba t-tak - wyjąkał, wpatrując się w nią.

Pomagając mu iść, Leila rozglądała się bacznie na wszystkie strony. W końcu wydostali się na szczyt wąwozu.

Na dróżce stał pordzewiały UAZ. W środku siedzieli już Aleks i obejmujący ją Nikolai. Marcin palił papierosa. Powoli dochodzili do siebie. Nikt nic nie mówił. Po prostu po pięciu minutach mocowania się z silnikiem, odjechali w stronę zachodu słońca...

To było pierwsze z opowiadań. Oczywiście jeszcze nie skończone, więc jeśli wykażecie zainteresowanie tym co napisałem, postaram się dokończyć historię ;)

***

Teraz przedstawiam wam drugie opowiadanie, które zacząłem pisać niedawno. Oceńcie sami czy kontynuacja powinna powstać, czy też nie.

"Gdy smok się budzi"

Autor: Karol Sikora

Prolog

Pierwsze płatki śniegu leniwie opadały w dół pokrywając mury fortu Nimrais, w tym czasie niebo pokrywało się czarnymi chmurami. Znak zbliżających się mroźniejszych dni, dni, w których z lasów wychodzi zło... Wilki, ghule śnieżne lgnące zimą do ludzkich siedzib, wilkołaki, dla których wioski i podgrodzia nie stanowią problemu... A także cienie, wysysające swym dotykiem siły życiowe. Ciekawe też, gdzie się podziały smoki...

Te i inne dziwne myśli, przelatywały przez głowę Targona, który drzemał skulony na poobijanej, drewnianej skrzynce. Miał na sobie ocieplaną skórznię, jakże przydatną w tych mroźnych stronach Harlondu, rękawice nabijane ćwiekami i podkute buty gwardzisty. Przy pasie w pochwie miał zwykły jednoręczny miecz strażnika. Była to lekka i wyważnona broń. Obok wsparte o mur, stało jego przeciwieństwo - ciężka kusza. Targonowie zdawało się, że słyszy jakiś dziwny, wciąż narastający dźwięk. Niczym niezmąconą ciszę, zakłócił po chwili tętent końskich kopyt.

- Targonie wstawaj! - Usłyszał głośny szept swego przybranego ojca Keldrona - Około trzydziestu jeźdźców. Nie widzę chorągwi... Przygotujcie się! - Targo i reszta zerwali się na równe nogi. Każdy zaczął napinać swoją kuszę.

- Czekać! Nie strzelać! - To chyba poselstwo ze Śnieżnej Skały. - Wszyscy zaczęli się rozluźniać.

- Późną porę sobie wybrali -mruknął pod nosem Targon siadając na powrót na starej skrzynce.

- Tak, tak. Zbliżają się -relacjonował Keldron - Biały Łabądź na chorągwii. Dobra! Mitaj! Targon! Lećcie po kapitana. - Zakomenderował podniesnionym głosem, a po chwilki ruszył na szczyt muru okalającego wielkie wrota fortu. Targon zmuszony przerwać drzemkę , szturchnął kompana łokciem, na co ten zareagował grymasem złości. On również próbował umilić sobie służbę drzemką. Chwilę potem obaj biegli już schodami w dół, uważając przy każdym kroku, by nie poślizgnąć się. Kilku ludzi w taki właśnie sposób zakończyło swój żywot...

Tymczasem Keldron nakazał już otwarcie ogromnej bramy. Po chwili stał już na dole, ściskając się ze swym przyjacielem ze Śnieżnej Skały i pomagając mu rozkulbaczyć rumaka.

- Dawnośmy się nie widzieli Georgu - zaczął uśmiechając się Keldron. - Wojna znów cię rzuciła w dalekie rubieże?

- Ano wojna - odparł rozmówca. - Tym razem orkowie ze Studni Sowy, nękali nasze tereny przygraniczne.

- Studnia Sowy w rękach orków? Dziwne... Nigdy nie ubiegali się o tamte tereny.

- Wiesz co przyjacielu? -Georg spojrzał na pobliską tawernę o nazwie "Gwiazda Antalooru".

- Może wejdziemy do tego tutaj przybytku i uraczymy się kroplą miodu?

- Jak zwykle mówisz z sensem - rozpromienił się stary sierżant. - Wejdźmy czym prędzej, bo mi także łapska zamarzają.

Kapitan Raneg, dowódca fortu Nimrais, poprowadził poselstwo do zamku położonego sześćdziesiąt stóp od bramy wjazdowej. Bramę wkrótce zamknięto, a ożywienie spowodowane późną wizytą gości z zachodu, powoli mijało. Jednak w puszczy Valus, nekromanci szykowali się do uderzenia. Cienie były im posłuszne, gdyż czarni magowie obiecali im cząstkę mocy z kryształu Vaedreyn, leżącego tymczasem na stole, między posłami a kapitanem...

W tawernie jak zwykle o tej porze było mnóstwo ludzi. Kupcy, igrcy prezentujący kuglarskie sztuczki i rechotający na cały głoś pijacy. W rogu prało się dwóch przysadzistych i szerokich jak piece krasnoludów. Gorący miód i pieniste piwo lały się strumieniami. Kelnerki prezentując swoje wdzięki, z gracją roznosiły trunek. Tłusty karczmarz Pangor, wraz ze swoją tłustą żoną Gellą, stawiali nowe kufle napełnione złocistym płynem, na drewnianej poobijanej ladzie. Po chwili łypali wzrokiem na nowo przybyłych i znów wracali do pracy. Keldron podszedł do grubego gospodarza, szepnął mu coś na ucho, po czym skinął głową na swojego przyjaciela. Ruszyli skrzypiącymi schodami na górę, prowadzeni przez sapiącego z każdym krokiem głośniej Pangora. Otworzył przed nimi drzwi, stanął z boku i otarł pot z czoła. Rycerze wkroczyli do izby. Kwatera Keldrona wyposażona była w dwa łoża, dwa małe stoliki, jeden duży stolik noszący ślady noża, biurko, na którym stała lampa jako tako rozświetlająca pomieszczenie, oraz w jedno małe okienko, wychodzące na plac przed karczmą.

- P-pewnie mości panowie z-zgłodnieli p-p-prawda? - zaczął jąkać się karczmarz. Niezbyt lubił starego Keldrona...

- Owszem zgłodnieliśmy - odrzekł Georg. - Może przyniesie waszmość jakieś jadło i napitek?

- Przyślę k-którąś z moich dziewczynek - mrugnął do nich wymownie.

Spojrzeli na karczmarza karcąco.

- Pangor - zaczął Keldron - zapłaciłem ci za kwaterę, wiec teraz oczekuję, że ty sam przyniesiesz nam coś do żarcia i opuścisz ten pokój niezwłocznie. Chcemy w spokoju porozmawiać.

Pangor pobladł, zacisnął wargi w złości i odpowiedział tylko - T-t-tak szanowni panowie. J-już mnie nie ma!

Po chwili usłyszeli jak karczmarz zbiega po schodach, tupiąc przy tym jak przestraszony ogr. Starzy przyjaciele odłożyli pasy i rękawice, po czym usiedli w milczeniu.

Przerwał je Georg.

- Gdzie ten zuch Tangor? - zapytał Keldrona rycerz, marszcząć przy tym przyprószone siwizną brwi.

- Zuch? Toć to leń i obibok straszny! Dziołchy ma jeno we łbie! - Rozzłościł się Keldron.

Była to złość udawana, bo tak naprawdę bardzo kochał swojego przybranego syna. Będąc wdowcem, Keldron starał się zastąpić mu rodziców najlepiej jak potrafił. Ostatnio po prostu nie dawał rady...

- Może puściłbyś go ze mną na wyprawę do Karwenn?- Zapytał Georg. - W końcu ma już dwadzieścia wiosenek, jeśli dobrze liczę.

- Sam już nie wiem. Może by mu się to przydało...

Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł Tangor i Mitaj, a za nimi snuł się jak cień opasły gospodarz. Postawiwszy na stole wielki garniec miodu, kubki, chleb i parę pęt kiełbas, wyszedł kłaniając im się w pas. Odgłosy muzyki i ogólny gwar nieco już przycichły. Fort na Zboczu Góry kładł sie do snu.

Georg i Targon uścisnęli się serdecznie, po czym zaczęli rozgrzewać gardziele i napełniać brzuchy. Potem poczęli opowiadać swe stare przygody i historie.

- Jak tam żyjecie, mości Georgu? - zagadnął rycerza Targon, po czym spojrzał na jego pooraną bruzdami zmarszczek i bliznami twarz i siwiejące włosy. - Widzę, że wojna już wam nie służy. Opoczęlibyście, osiedlili się gdzieś.

Zerkając z ukosa na dno kubka, jakby w nadziei, że znajdzie tam jeszcze kroplę miodu, Georg odparł. - Jak na swój wiek, gadasz mądrze Targonie. Prawdę mówiąc chcę zorganizować ostatnią już wyprawę, a potem osiąść gdzieś w spokoju.

Rozległo się ciche pukanie.

Wszedł karczmarz. Ukłonił się służalczo, po czym zaczął mówić - Mości k-kapitan garnizonu, pilnie wzywa p-p-panów rycerzy. - ukłonił się ponownie i wyszedł.

- Chyba wiem, czego może chcieć wasz kapitan. - podjął Georg.

- No mówcie bo robota czeka - mruknął Keldron, zły, że przerwano mu odpoczynek z przyjaciółmi.

- W drodze do Nimrais atakowały nas wilki. Ze dwa razy dokładnie mówiąc. Nie sądzę by to było normalne zachowanie. Chyba, że chciały nas sprawdzić...

Targon już wiedział o co chodzi. Słyszał pogłoski.

- Georgu mówicie również o nekromantach?

- Skąd... A zresztą nieważne. Gdy przejeżdżaliśmy obok tej waszej rzeki... Jak jej tam?

- Brina - wtrącił Mitaj.

- No więc, gdy ją mijaliśmy, widzieliśmy cienie gromadzące się po drugiej stronie rzeki. Nigdy dotąd nie widziałem ich z tak bliska...

Żaden z nich nie zaatakował, tylko wpatrywały się w nas tymi swoimi czerwonymi ślepiami...

- Brina jest w odległości czterech mil Georgu - zaczął Keldron - Wszędzie są posterunki, a stwory na pewno nie odważą się zaatakować.

- Chyba, że ktoś ich poprowadzi... - zakończył ponuro rycerz.

Jakby na zawołanie, powietrze przeszył świdrujący uszy wrzask kobiety, a chwilę potem ogromny huk i rumor spadających głazów, zagłuszyły wszystko inne. Fundamenty karczmy zatrzęsły się, w oknach pękły szyby.

Czterech wojaków wypadło na ulicę, dzierżąc w dłoniach miecze. Dodatkowo Mitaj i Targon mieli na plecach łuki. Ludzie biegali po ulicach jak szaleni wrzeszcząc tylko jedno słowo: Nekromanci...

Wszyscy czterej zaczęli biec w stronę bramy, omijając ludzi uciekających w stronę ukrytego wyjścia z fortecy. Wkrótce dotarli do schodów prowadzących na mur.

Na flankach stali gwardziści, co chwila posyłając śmiercionośne pociski w stronę płonącego podgrodzia. Wszędzie biegały gobliny i cienie dobijając rannych. Nagle Targon dostrzegł nową grupkę goblinoidów, zbliżającą się od strony zniszczonych wrót podgrodzia. W środku grupki zabłysło jakieś jasne światło. Nie mając czasu na podziwianie zjawiska, Targon ruszył w stronę baszty, na której stał kapitan Raneg. Zanim jeszcze postawił stopę na schodach do baszty, potężny głaz, ciśnięty przez trolla zmiótł połowę wieży, zabijająć paru żołnierzy, w tym kapitana... Targon uniknął śmierci dzięki swemu przyjacielowi Mitajowi, który pociągnął go za kołnierz w chwili gdy głaz leciał w stronę baszty.

-Targon! Mitaj! Żyjecie?! - wrzeszczał Keldron pomagając im wstać.

- Żyjemy. Dalej, pędźmy do bramy!

- Za późno chłopcze! To nekromanci!

- Co?! Ale w naszym forcie nie ma ani jednego maga!

- W tym problem. Gobliny już ustawiają taran. Musicie pędzić i zabrać ludzi sprzed zamku! - Keldron próbował przekrzyczeć hałas, jaki czynił taran uderzający o bramę.

- Dobrze wuju. Ale zrozum, że ja chcę zostać. Pomóc walczyć!

- Jeszcze znajdziesz niejedną okazję do walki. Zrozum, musicie chronić tych ludzi! Poseł Kasius ma kryształ Vaedreyn. Musicie go ochraniać za wszelką cenę.

- Ale posła czy kryształ? - dodał Targon ze śmiechem.

- Pamiętajcie, że ścieżka prowadzi przez górę Erondel, a stamtąd na południowy trakt. Szukajcie schronienia w Khandzie. Ochraniajcie kobiety i dzieci! Weź dziesięciu ludzi. Nam zostanie setka. Ku*wa to i tak za mało - zaklął pod nosem. - Aha weź ten list z pieczęcią Królestwa Harlondu. Przekażesz go Nurasowi, namiestnikowi Khandu. - Huk bitwy narastał, pierwsze fale cieni podejmowały walkę z ludźmi na murach. - Dobrze ruszajcie gwardziści! - zakrzyknął, po czym uścisnął przybranego syna, którego ukochał jak własne dziecko.

Targon i Mitaj pośpiesznie, zaczęli wydawać rozkazy. Większość ludzi stała już przy zamkniętej drodze ucieczki. Wszyscy patrzyli jak obrońcy desperacko próbują powstrzymać kolejne fale cieni. Po chwili ogromne wrota pozostały już tylko wspomnieniem, gdy potężny głaz uderzył w żelazne okucia, niszcząc drzwi i taranując ludzi po drugiej stronie. Nagle w miejscu zniszczonej bramy, pojawił się nekromanta. Czarny mag szedł powolnym krokiem, trzymając rozłożone szeroko ręce. Nagle z rozcapierzonych palców wystrzelił piorun, paląc ludzi stających mu na drodze. Jego twarz była niesamowicie blada, a oczy wydawały się pozbawione źrenic.

Pstryk! I kolejna latorośl nektomanty wystrzeliła z jego dłoni, zabijając kolejnego człowieka. Gonta - jeden ze strażników, otworzył tajemne przejście niewidoczne z głównej ulicy. Po chwili ostatni mieszkaniec Nimrais zniknął w mrocznym tunelu.

- Targonie musimy uciekać! - dobiegł go głos Mitaja. On również spoglądał z ukrycia na ostatnią grupę żołnierzy, próbującą odwrócić uwagę nieprzyjaciela. Wszyscy desperacko bronili się przed przeważającymi siłami nekromantów.

- Już im nie możemy pomóc - ciągnął go przyjaciel - Mozemy za to pomóc tamtym ludziom - wskazał na wejście do tunelu - Spełnij wolę swego wuja. Chodźmy.

Cienie zbliżały się i było pewne, iż prędzej czy później odkryją ich kryjówkę.

Targon ostatni raz spojrzał na zamek, na swój dom, na leżących na ulicach martwych ludzi, przyjaciół...

Po chwili obaj zniknęli w mroku tunelu.

Nimrais - ostatni bastion wojsk północy, padł pod naporem sił zła...

Czekam na wasze komentarze ;) Opowiadanie również poczytacie tutaj , tak więc serdecznie zapraszam!

Z góry dziękuję za poświęcony czas i pozdrawiam serdecznie ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałem Prometeusza, mam kilka zastrzeżeń. Nie szukałem literówek czy błędów interpunkcyjnych (których trochę masz), ocena tekstu raczej nie na tym polega. No więc, na początek taka mała uwaga. O tym, ze Aleks została zraniona nożem dowiadujemy się dopiero, gdy pęka jej szew. Może przeoczyłem to zdanie, ale czytałem fragment o porwaniu kilka razy i nic nie znalazłem.

Właśnie, skoro już przy porwaniu jesteśmy, nie rozumiem jednej rzeczy. Ci "bandyci" chcieli ją porwać, żeby zdobyła dla nich artefakt. Tylko po co? Mogli ją jakoś do tego zmusić? O ile dobrze zrozumiałem, nie miała nikogo bliskiego. Nie łatwiej byłoby się z nią skontaktować i zapłacić? Na brak gotówki nie narzekali, wnioskuje to po tym, że BJ przełknął stratę tych kilku tysięcy rubli.

Jeszcze jedno, skoro na tę akcję BJ wydał tyle kasy (co jest kolejnym dowodem na to, że miał sporo pieniędzy), to co robił tam Smok, który spanikował na widok pijawki? Dobrzy sprzęt, więc ludzie też powinni być dobrzy i doświadczeni.

I pijawka. W "rozdziale" numer 2 (który to jest, jak wszystkie inne, na rozdział za krótki, ale to tak przy okazji), Nikolai twierdzi, że zabił pijawkę serią (która niewiele jej zrobiła) oraz strzałem w oko. Dość łatwo i bezproblemowo. Za to przy następnym spotkaniu z tym mutantem jest on opisany jako czyste ZUO, nie do pokonania. A przecież Aleks ma snajperkę... I jest ich kilku na jedną pijawkę. Coś tu jest chyba nie tak. Oczywiście, mógł kłamać, na pewno kłamał, ale to, w takim razie, powinno wydać się Aleks choć trochę podejrzane.

Co tam robi Specnaz? I jakim cudem elitarni komandosi zostali rozgromieni przez zwykłych bandziorów?

A karabin, który nagle pojawia się podczas ataku komandosów? To chyba niezbyt rozsądne, dawać porwanej broń, albo nawet jej w ogóle nie rozbroić.

Powróćmy do porwania. Bandzior patrzył na nią z nienawiścią. Zrobiła mu coś? Nie mieli w stosunku do niej złych zamiarów, powinien być chyba zimnym profesjonalistą, a nie jakimś wariatem.

Mam jeszcze zastrzeżenia co do dokładnego opisu ekwipunku, ale to kwestia gustu. Nie lubię dokładnego wymieniania i opisywania broni i reszty sprzętu.

Jeśli znajdę coś jeszcze, to napiszę w edicie. Ogólnie całkiem nieźle.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I o takie komentarze mi chodzi! Dzięki piękne! ;) W następnych rozdziałach postaram się poprawić, gdyż jak sam zauważyłeś - jest sporo błędów. A oto rozdział I "Gdy smok się budzi". Krótki ale jako, że ostatnio mam okropnie dużo roboty, postanowiłem skrócić. Proszę o komentarze ;)

"Gdy smok się budzi"

Rozdział I

Nekromanta Brayagh był wściekły. Buszował w sieni zamku, miotając przekleństwa, przewracając mapy, stoły i inne przedmioty.

-Gdzie ten kryształ?! Musi tu być! - wrzeszczał.

Po chwili skierował swe kroki na zamkowy dziedziniec. Siedział tam jeden jedyny jeniec - Georg. Resztę, która się poddała, nekromanta zabił. Gdy tylko brudny, pokrwawiony rycerz dostrzegł nadchodzącego Brayagha, puścił w jego stronę wiązankę przekleństw.

- Ty sku*wysynu! Ciesz się, że nie jestem o dziesięć lat młodszy, wtedy twoje bebechy przyozdobiłyby klingę mego miecza! - ryczał ochrypłym głosem.

Nekromanta patrzył na niego z podziwem. Zważywszy na to, iż od dziesięciu godzin nie dostał nic do picia, jego zasoby sił były wprost niewiarygodne. Szarpał się i krzyczał jak opętany, przeklinając siły ciemności i obiecując zemstę za wuja Targona, Keldrona, który leżał martwy przed bramą zamkową, z sercem przebitym włócznią. On również dzielnie stawił czoła wojskom Brayagha, jednak w jego przypadku podeszły wiek dał o sobie znać.

Jeden z osobistych strażników nekromanty podsunął rycerzowi gąbkę, nasączoną octem, mając nadzieję, że en pomyśli, iż podaje mu wodę. Georg na nią splunął.

- Ani krzty honoru, wy cholerne, wysysające krew padalce! - spojrzał w białe oczy maga - Wiesz co nekromanto? Gdy tylko tych dwóch śmierdzących tchórzy mnie puści, zetnę pie*doloną głowę każdego z was i wsadzę wam je w [beeep] - uśmiechnął się. - Tylko najpierw będę musiał przyjrzeć się co jest czym, bo wy sami chyba nie odróżniacie własnych dup od łbów!

Słowa rycerza porządnie rozsierdziły wampirów. Jeden z nich przyłożył mu miecz do krtani, lecz Brayagh powstrzymał go ruchem dłoni.

- Ciekawe jak zamierzasz spełnić swoją groźbę, mając związane ręce, będąc trzymanym przez dwóch moich najlepszych gwardzistów i pilnowanym przez kolejnych piętnastu - roześmiał się mag. - Nie wspominając o śnieżnym trollu i cieniach czekających by się pożywić.

No i oczywiście zostaję ja - dodał dumnie.

- Podejrzewam, że nie dasz rady uwolnić się, mój szlachetny rycerzu - powiedział z ironią.

Georg uniósł głowę i ponownie spojrzał na nekromantę. Nagle uśmiechnął się szeroko, ukazując zęby.

- Nie ucz ojca dzieci robić - powiedział wciąż się uśmiechając.

Brayagh zdążył tylko dostrzec niewielką, metalową kulę, wytaczającą się z otwartej dłoni rycerza. Ułamek sekundy później, dziedziniec zamkowy zalało oślepiająco białe światło, niszcząc sługi Brayagha, a jego samego ogłuszając. Gdy po paru minutach, zaczął odzyskiwać wzrok i słuch, Georga już nie było...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dobra, witam wszystkich, to jest mój pierwszy post. Wstawiam tu takie moje opowiadanie, które w zamierzeniu ma mieć 10+ stron A4. Odbywa się ono w alternatywnym świecie, w którym 11 czerwca 1967r. doszło do wybuchu wojny atomowej. Opowiadanie o tym, jak do tego doszło, mam już napisane, ale bierze ono udział w konkursie literackim i nie wstawiam go z obawy przed dyskwalifikacją. Proszę o krytykę, ale konstruktywną krytykę, nie coś w stylu "nie podoba mi się, wolę jednorożce" z czym niestety można się spotkać w złych recenzjach. Resztę powierzam profesjonalizmowi użytkowników. Formatowaniem zajmę się później. Pozdrawiam.

10 radów na godzinę

Tom szedł ulicą. Nie wygląda to może na zbyt dobry początek, ale najpierw należy opisać ulicę. I Toma. Droga ta nie była zbyt szeroka, ani zapełniona, jednak różniła się znacznie od swoich odpowiedniczek z XXI wieku. Asfalt, który wyglądał tak, jakby pamiętał jeszcze czasy II wojny, znaczyły szerokie na 20 centymetrów szczeliny. Gdzieniegdzie rosły karłowate brzózki i inne drzewa. Pobocze i skraj jezdni porastał pewien gatunek mchu, o soczystym, turkusowym kolorze. Okoliczne budynki wyglądały na pokryte jakąś maziowatą substancją, której istnienie wydawało się obrażać najbardziej fundamentalne prawa natury. Ściany wychodzące na ulicę były poznaczone wyłomami i dziurami różnej wielkości. O nie również upomniała się przyroda, lecz tutaj rozrost roślinności zahamowała wszechobecna maź. Nieliczne jeszcze stojące latarnie pokrywała centymetrowa warstwa rdzy. Powierzchnię ziemi zaścielał drobny żwir, wymieszany z odłamkami szkła i brunatnym pyłem. Od tego wszystkiego odbijały się promienie jesiennego słońca, rażąc oczy. Powietrze miało przyjemną temperaturę jakichś 20 stopni, ale czuć już było zapowiedź nadchodzącej zimy. Wszędzie dookoła rósł las. Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał uzyskać puszczę tropikalną przy pomocy sosen, dębów i świerków. Każdy centymetr kwadratowy powierzchni pokrywała dzika, zielona flora. Otaczające drogę ruiny powstrzymywały jeszcze dalszą ekspansję matki natury, ale koniec tej kruchej resztki cywilizacji zdawał się tylko kwestią czasu. Teraz należałoby przejść do Toma. Wysoki, blondyn, kwadratowa szczęka, muskulatura Pudzianowskiego? Byłoby miło, prawda? Ale nie jest. Rzeczywistość bywa szczególnie złośliwa w takich sprawach. Tom miał około 1,80 metra wysokości. Nie był także zbytnio umięśniony. Jego włosy też pozostawiały nieco do życzenia. Ich kolor wahał się pomiędzy popielatym a wypłowiałym blond. Nasz bohater był człowiekiem. I nie chodzi tu o jakieś arbitralne normy moralne tylko o proste terminy anatomiczne. Dlaczego to takie ważne, okaże się niebawem. Tom miał zarzuconą na plecy zielonoburą pałatkę, która swoje najlepsze czasy miała już za sobą. Na nogach miał workowe spodnie moro i wysokie buty żołnierskie. Ostatnim ważnym elementem ubrania był srebrzystoszary kombinezon przeciwradiacyjny, z którego widać było tylko rękawy. Naszyty licznik Geigera pokazywał stałą liczbę 10,27 rada/godzinę. Niechroniony człowiek mógł przebywać w takich warunkach najwyżej parę godzin, a nawet w ubiorze ochronnym po tygodniu, dwóch, zaczynało się odczuwać chorobę popromienną. Tom trzymał karabin specjalny wz. 1981 Dzik. Nie należał on do typów broni konwencjonalnej. Dla szybkiego wyobrażenia go sobie wystarczy pomyśleć o typowym karabinie kaliber 7.92mm, zwiększyć nabój do kalibru 12mm, skrócić lufę, zdemontować przyrządy celownicze, użyć amunicji eksplodującej? Co? Jeszcze prościej? Dobra, niech będzie. Należy wziąć karabin, taki jak na filmach, w zasadzie jakikolwiek. Następnie wystarczy pogrubić dwukrotnie lufę i ściąć wszystko wystające ponad nią. W zasadzie otrzymuje się wtedy samopowtarzalną strzelbę, lecz projektant uparł się, żeby nazwać swoje dzieło ?karabinem specjalnym?. Przydomek ?Dzik? broń otrzymała po tym, jak podczas testów polowych jednym strzałem rozszarpała rzeczone zwierze tak bardzo, że nie znaleziono potem dowodów na to, czy rzeczywiście był to dzik. Tom ściskał Dzika w ręku, nieco zbyt mocno jak na nonszalancki chwyt. Przeszedł jeszcze 10 metrów, po czym przystanął i zaczął nasłuchiwać. Tak. To tu. Do jego uszu doszedł cichy szum, jakby dwóch kartek papieru przesuwanych po sobie. Zsunął na oczy gogle termowizyjne, taki futurystyczny gadżet składający się z ogromnych soczewek na elastycznym pasku z dołączonym układem przetwarzania obrazu. Obraz przez nie zapewniany był bardziej niż czytelny: białe ? ciepłe, czarne ? nie. Cel wyprawy stał się jasny. Nie dalej jak 10 metrów od niego, wydawałoby się normalny fragment ulicy żarzył się wewnętrznym ciepłem, które na ekranie gogli dawało wprost oślepiający blask. Tom odczepił od uprzęży kombinezonu puszkę, z grubsza przypominającą pojemnik na aerozol, nacisnął przycisk na obudowie i rzucił ów pocisk w kierunku plamy światła, pokazywanej przez termowizję. Kiedy tylko niewielki walec dotknął tego, co udawało dotąd drogę, uwolnił chmurę żółtawego gazu. Natychmiast z pseudo-asfaltu wyleciał rój srebrzysto-zielonych, podobnych do ważek, potworków. Dzisiaj nie miały szczęścia. Ich trasa wypadała akurat przez środek burego obłoku wiszącego nad jezdnią. To co się z nimi stało najlepiej opisują słowa ?powolne skwierczenie i zwęglanie żywcem?, ale nawet one nie oddają tego w wystarczającym stopniu. Nieudane parodie owadów z cichym brzęczeniem spadały na ulicę. Wkrótce sczerniałe szczątki zaścielały szosę i przyległe doń tereny. Jedyny człowiek w okolicy stał spokojnie i przyglądał się temu z zainteresowaniem. Kiedy paskudny, mglisty kłąb zaczął się już rozwiewać, Tom podszedł bliżej. Podniósł jeden ze spopielonych korpusów. ?Trzy cale. Nieźle.? mruknął, wyraźnie usatysfakcjonowany. To gniazdo musiało być jednym z największych na Wschodnim Pograniczu. Nikt nie wiedział, jak te siedliska powstały, ani, czy były efektem działania jakiejś broni, czy tylko przypadkową mutacją. Tak czy inaczej, wkrótce po zakończeniu wojny atomowej, jakoś tak w 1980, wschodnią granicę Wielkiej Rzeczpospolitej zaczęły nawiedzać watahy dziwnych stworzeń, mutantów popromiennych i innych zwyrodniałych kreatur. Początkowo nikt nie przywiązywał do tego większej wagi. Na za Bug wysłano jedną dywizję, z zadaniem ?wypalenia tego syfu?. O sprawie zapomniano. Do czasu. Na początku listopada przyszły wieści od dowódcy posłanych na granicę żołnierzy. Postępy dziwolągów powstrzymano, ale dotarły też raporty opisujące zachowanie wynaturzeń w najechanej przezeń wiosce. Mieszkańcy, którzy mieli nieszczęście być w domach, gdy zjawiła się banda mutantów, nie wyszli z tego cało. To znaczy w sensie fizycznym nie ucierpieli tak bardzo, lecz kontakt z monstrami wypalił im mózgi, pozostawiając niewiele poza najbardziej niezbędnymi do życia obszarami. Znacie historie o zombie? No właśnie. A teraz pomyślcie, że każda taka poczwara jest też odporna na trafienia z broni ręcznej i otrzymacie zagrożenie, którego nie można zlekceważyć. Na Pogranicze wysłano kolejne dwie dywizje z ciężkim sprzętem i naprędce sformowane zespoły badawcze pod szumną nazwą ?Korpus Ekspedycyjny?. Jednak było to tylko leczenie objawowe. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że geneza problemu kryła się głęboko we wnętrzu skażonego terytorium, tam, gdzie liczniki Geigera odmawiały współpracy, a nawet szabrownicy nie mieli odwagi się zapuszczać. Naukowcy, wspomagani wzmocnionym batalionem, urządzili obławę. Przeszukali kilkaset kilometrów kwadratowych Pogranicza, jednak z mizernym skutkiem. Pierwsze gniazdo odkryto przypadkiem, o dziwo nie podczas ekspedycji, tylko podczas rutynowego patrolu w okolicy bazy Korpusu. Jeden z żołnierzy po prostu zapadł się pod ziemię. Przeszukanie okolicy ujawniło ukryte wejście do gniazda. Nie różniło się ono fizycznie od otoczenia, poza tym, że wypromieniowywało spore ilości ciepła.

Dalsza część w przygotowaniu.

[edit2]

Dobra, chrzanić styl. I tak nie mam zbyt wielkiego mniemania o tym opowiadaniu.

Edytowano przez Liraal
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@marnypopis

Może będę wredny, ale swój nick dobrałeś adekwatnie do poziomu opowiadań.

Przyznam, nie czytałem wszystkiego, ale nawet to, z czym się zapoznałem, wystarczy.

Czytając Opowieści Miechowskie kilka(naście? dziesiąt?) razy "zaliczyłem zgona", że się tak niepoetycko i nieliteracko wyrażę. W dalszej części będzie to określane po prostu jako "umarłem". Wymienię kilka, nie ma sensu tracić miejsca, czasu i energii na wymienianie wszystkiego.

A więc, po raz pierwszy umarłem już w prologu IV w. p.n.e. i... Definicje chemiczne? Listy do Genewy? To miało być śmieszne? Nie wiem, dla mnie nie było.

Dalej, pozwolę sobie zacytować.

Bowiem z 5 podróżnych zostało nas już 4. Szymon za wolno zareagował i dostał dziobem w szyję. Na ten widok poczuliśmy jak nowe siły wstępują w nas. Ptak ukojony wonią świeżej krwi na chwilę stracił koncentracje i przypłacił za to życiem. Dwa ciosy dosięgły go w tej samej chwili ? mój i Mateusza ? i odrąbaliśmy mu głowę. Po walce usypaliśmy Szymonowi piękny kurhanik i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Khhh, krztuszę się. Zginął ich kompan i co? Usypaliśmy piękny kurhanik! Tak bez niczego, żadnej rozpaczy, nawet czegoś w stylu "szkoda", "trudno", nic.

I, gdy już doszedłem do siebie, natrafiłem na coś, co rzuciło mnie na kolana. Mianowicie w celu podniesienia okularów, gdyż w wyniku spazmu śmiecho-paniki spadły mi z nosa. Cytacik? Proszę bardzo.

- Tutaj porozmawiamy ? rzekła ? nikt nam nie przeszkodzi. Staraj się o mnie nie myśleć przy arcymagu, bo potrafi czytać w myślach. Na szczęście tylko z małej odległości, z jakiś 2-3 metrów. Za to umie zlokalizować wszystkich ludzi pod barierą, oprócz mnie. Nie mamy czasu, abyśmy się lepiej poznali, a szkoda. Zapewne wiesz już o tym, że macie ważna misję do wykonania. Ale nie wiesz kto jest twym prawdziwym wrogiem, bo tajemniczy wędrowiec to tylko marionetka w rękach kogoś silniejszego i o wiele groźniejszego. Ale waszym priorytetem powinno być przede wszystkim obalenie magicznej bariery. Zapewne arcymag zleci wam jutro w tej sprawie zadanie. Lecz widziałam czym się ono zakończy dla was. Jeden z was zginie pod stertą gruzu, lecz wasz ród przetrwa. Ale siła trzech braci nie jest aż tak wielka jak wasza zjednoczona siła. Lecz nie ma odwrotu, jest to jedyna droga ucieczki spod bariery.

- Kto ma zginąć? Czy dlatego mnie tu przyprowadziłaś, żebym wiedział o tym i mógł ich ocalić?

- Ach zamknij się już. Wszystkiego dowiesz się we właściwej porze. A teraz chciałabym jeszcze coś sprawdzić.

Pocałowała mnie i rzuciła na łóżko. I odpłynęliśmy.

Dość długi, ale tylko w całości w pełni oddaje ten geniusz.

Przede wszystkim, dialogi kuleją (cała narracja też, ale to tak przy okazji, więc cicho sza). I ten wątek "miłosny"... Stary, nie wiem, gdzie to słyszałeś, ale to nieprawda, że książka (w tym przypadku opowiadanie) z seksem jest lepsza. Nie wierz w to :/. Wątek miłosny powinien być wpleciony mądrze, tak, żeby uzupełniał treść, a nie tak "na dziko". Nie wiem, może takich kwiatków jest więcej, nie dotarłem. Nie dałem rady.

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Bohaterowie są płytcy jak... hmmm... brodzik? Właściwie zero przemyśleń narratora, wszystko jest takie sztuczne...

PS

Początek (może reszta też, księgi 2 i 3 nie czytałem :/) to zrzynka z Gothica, ta w stylu "na chama". W dodatku dość marna zrzynka.

PS 2

Może powinienem napisać recenzję "po całości", ale po prostu to, co przeczytałem, mnie odrzuciło.

@down2 (marnypopis)

Poczytam dalsze części, ale już teraz mogę powiedzieć, że powinieneś przede wszystkim popracować nad bohaterami.

Edytowano przez MrYoshi
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@marnypopis

ja też czytałem Opowieści Miechowskie, ale przespałem się przed napisaniem recenzji i przemyślałem sprawę. Podejrzewam,, że to miało być w zamierzeniu prezentowane w twojej szkole. Kiedy umieściłeś to w internecie straciło automatycznie swój kontekst i okazało się, że jest to, jak pisał mój przedmówca

dość marna zrzynka
. Błędów nie było tam zbyt wiele a narrację jestem gotów wybaczyć. Natomiast fabuła zdecydowanie słaba. Prawdopodobnie nadrabiałeś ją kontekstem i właściwie dobranymi imionami. Natomiast jestem pewien, że do publikacji w sieci to się nie nadaje. Dzisiaj biorę się za następne dzieło, więc uważaj:p

[edit]

zgodnie z obietnicą, wziąłem się dzisiaj za coś więcej, a mój wybór padł na "Piratów". Wygląda to całkiem znośnie, tylko :

a) Nadmiar metafor. Kapitan piratów nie wyraża się tak kwiecistym językiem.

b) Interpunkcja. Normalnie bym się nie czepiał, ale przed "więc" mogłeś postawić.

c) Powtórzenia. W jednym fragmencie (sam początek "opowieści w opowieści") słowo woda i jego odmiany powtarzają się z dziesięć razy.

d) Drobna rada. Liczby niższe od dwudziestu pisz słownie. Wygląda wizualnie lepiej.

Recenzja pisana "na gorąco". według mnie jest jeszcze dla ciebie nadzieja:p Na przyszłość postaraj się o głębszych emocjonalnie bohaterów (jakieś kłótnie, rozterki, żale, etc.) ale wygląda to OK. Zaczynam czytać "Bitwę pod Ilsol"

Edytowano przez Liraal
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@up

Opowieści Miechowskie to moje pierwsze opowiadanie, które miało w przenośni obrazować walkę mojej klasy z profesorem od chemii (taki sobie wredny typ, choć czasem ma odruchy ludzkie) i stąd to nawiązanie do definicji chemicznych i Genewy. Pierwsza księga faktycznie była zrzynką z wielu innych pozycji (nie tylko z Gothica). W następnych księgach starałem się sam coś ciekawego wymyślić (sami oceńcie z jakim powodzeniem). Mając do dyspozycji tylko osoby z mojej klasy nie otrzymywałem negatywnych komentarzy (jak to wśród znajomych), więc sam nie wiem na jakim poziomie piśmienniczym jestem (hmm... a może powinienem zakończyć tworzenie?). Tak więc jeśli jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja, to radźcie nad czym mam popracować, aby pisać lepiej. Za pomoc (i wytykanie błędów) dziękuję :-)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pisałembo mi się nudziło :D

Rozdział 1

Dziwna sytuacja

Wiedźmin Geralt który popowrocie do Wyzimy kupił dom i tam zamieszkał. Przez kilka lat żył spokojnie.Geralt zajmował się tym co zawsze. Zabijaniem potworów. Często wracał późno izraniony, lecz nigdy nie wrócił tak ranny że ledwo doszedł. Do czasu?

Było pewnegopóźnego wieczoru. Geralt poszedł do ?Misia kudłacza? po jakieś zlecenie byzarobić. Znalazł ogłoszenie na którym było napisane ?Dla zabójcy potworów? ?Geralt uśmiechnął się pod nosem ? ?W moje piwnicy są potwory , chyba ghule lubbruxy. Nagroda dla zabójcy 100 orenów.Podpisał Vergom. Dom koło rynku z tablicą Vergom ? Alchemik?. Wiedźmin zerwałogłoszenie i pobiegł pod dany adres. Zobaczył tablicę zawieszoną na drzwiach?Vergom ? alchemik?. Zapukał , nikt nie otwierał. Kopnął drzwi które rozpadłysię na kawałki. Wszedł do środka. Ku jego zdziwieniu dom był posprzątany ,czysty tak jakby ktoś przed chwilą posprzątał.

-Dziwne ? pomyślał Geralt

Rozglądnął się zauważyłczłowieka na krześle. Podszedł.

-Jak się nazywasz ? ? spytałGeralt

-Vergom Alchemik ? odpowiedział

-Czy to ty powiesiłeś ogłoszenie? ? spytał wiedźmin wyciągając kartkę

-Tak to ja ? odpowiedział

-Więc gdzie potwory ? ? spytałponownie

-W piwnicy ? wskazał na schody

Geralt szedł w kierunku zejściawyciągając srebrny miecz. Zeszedł. Rozejrzał się. W ciemnościach do strzegłtrzy kobiety. Jego medalion drgał. Gdy się do nich zbliżał medalion corazbardziej drgał. Gdy znalazł się około 2 metrów od nich jedna rzuciła się naniego. Wiedźmin z wyostrzonymi zmysłami odskoczył i wbił jej srebrny miecz wplecy. W drugą rzucił miecz . Trzecia leżała bez ruchu w kącie. Wiedźminpodszedł do nie wyciągając miecz z ciała obok.

-Nic ci nie jest ? ? Spytał

-Mi nie lecz źle się czuje ? odpowiedziała

-Zabiorę cie do lekarza ?powiedziawszy to do piwnicy wbiegł Vergom

-Co tu się dzieje !? ? krzyknął

-Zabiłem potwory ? rzekł Geralt

-A moja córka , żyje ? ? spytałVergom

-Żyje lecz musi pójść dolekarza. Zaniosę ją ? odpowiedział

-Pójdę z tobą ? odrzekł

Po drodze rozmawiali z córkąVergoma skąd potwory w piwnicy

-Zeszłam na dół po konfitury,gdy coś usłyszałam. Schodziłam wolno i cicho. Ujrzałam dwie postacie . Rzuciłysię na mnie .Późniejszych wydarzeń nie pamiętam .

-Bruxy - powiedział Geralt -skąd się wzięły w twojej piwnicy ?

-Nie wiem . Pewnego dniawyszedłem z córką na spacer. Od tamtego czasu słyszałem dziwne dłosy w piwnicy? odpowiedział Vergom

-A jak ma na imię twoja córka ?? spytał

-Elizabeth. A twoje? ?odpowiedziała dziewczyna

-Geralt-odpowiedział

Dalsza część drogi była cicha tylko Geralt ciągle sięrozglądał. Po potarciu do szpitala ułożyli ją na łożu i odeszli.

-Gdzie zapłata ? ? spytał wiedźmin

-A tak zapłata ?wręczył mu sakiewkę

-Dziękuje ? powiedziawszy to odszedł.

Geralt odchodząc zastanawiał się tylko skąd bruxy wzięły sięw piwnicy. Przecież one żyją tylko w ciemnych , brudnych i cuchnących miejscachtakich jak krypty czy kanały , ale piwnica. To do nich nie podobne. Coś złegotu się dzieje.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Robisz sobie jaja, prawda? Proszę, powiedz, że robisz.

A jeśli nie...

Cóż, zacznijmy od rzeczy podstawowej, czyli gramatyki i interpunkcji. Potrafisz postawić kropkę. Brawo! Ale pragnąłbym zauważyć, że obok kropki znajduje się jeszcze znak znany jako przecinek, a wygląda on mniej więcej tak "," (nie stawiam kropki na końcu, bo jeszcze Ci się pomyli i zaczniesz stawiać kropki w środku zdania :/)

Dalej... Kurs "Poznaj swoją klawiaturę, część II". Spacja. Wiesz, jak wygląda, ale nie wiesz, kiedy użyć. Twój tekst sprawia wrażenie, że napisałeś go przeglądarce, w oknie pisania postu. Bez przerw między słowami, czyli bez spacji, które to później postawiłeś w losowych miejscach.

Znasz taką stronę? Polecam przejrzenie wszystkich zasad.

Taki mały przykład:

Wiedźmin Geralt który popowrocie do Wyzimy kupił dom i tam zamieszkał. Przez kilka lat żył spokojnie.

Brak spacji i przecinków w odpowiednich miejscach. W pierwszym zdaniu słowo "który" jest zupełnie niepotrzebne i nie ma logicznego wytłumaczenia, czemu je tam wstawiłeś. Byłoby lepiej, gdybyś zamiast kropki pomiędzy pierwszym a drugim zdaniem użył przecinka.

I jeszcze jeden:

Często wracał późno izraniony, lecz nigdy nie wrócił tak ranny że ledwo doszedł.

[ironia]Mistrzu ty mój! To zdanie jest cudowne! Wybitne wprost! [/ironia] A tak poważniej, to tragedia. Nie wspomnę już o tym, że Geraltowi nic się nie stało. To gdzie te rany, tak ogromne, że ledwo wrócił? Chyba, że przez "izraniony" rozumiesz na przykład to, że niósł na plecach ciężki wór pełen ziemniaków. Wtedy faktycznie mógł ledwo dojść.

Edytowano przez MrYoshi
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@k4r00

Poczytałem trochę Twojego "Prometeusza" i wiesz co...mam dwa zastrzeżenia jako czytelnik. Po pierwsze, główna bohaterka zdecydowanie nadużywa pewnego słowa (każdy wie o które mi chodzi) - rozumiem, że w ten sposób chcesz podkreślić jej osobowość, pokazać, że jest twarda. Ale w każdym zdaniu? Bez przesady. Drugie: pijawka! Nigdy nie grałem w STALKERa i dlatego twoją "pijawkę" wyobraziłem sobie jako ogromną pijawkę lekarską. Aż do momentu, w którym wspominasz o jej oku. Co do diabła?! :P

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam. Już od bardzo dawno się tu nie udzielałem, ale co tam : ]. Postanowiłem coś napisać i oto co wysmażyłem. W założeniach ma to być Pastisz Fantasy. Czy się udało? Oceńcie sami : ).

"Parcie na Tarcie" - Część 1 (Prolog)

"W ciemną, oczywiście burzliwą, noc w barze ?Pod krzywym kapeluszem? gawędziły sobie dwie czarno odziane postacie. Sala była mała i raczej nie szczelna, gdyż deski z których została zbudowana, swoją młodość miały już dawno za sobą. Także stoliki, najzwyklejsze na świecie blaty z drewnianymi nogami nie prezentowały się urokliwie. O dziwo, podłoga prawie nie skrzypiała, zapewne dlatego, że zbyt wiele osób po niej nie chodziło. Przynajmniej przez ostatnie dziesięć lat. Lada Barmana miała swój klimat ? tego nikt by jej nie odmówił. Lekko zaplamioną świeżą krwią z domieszką najtańszych i najgorszych trunków (lepszego określenia nie można znaleźć). Długością nie przekraczała czterech metrów. Cała sala miała banalnie prosty układ ? wejście znajdowało się z naprzeciwko lady, a wokół leżały, przepraszam, stały stoliki wraz z małymi stołeczkami. Lecz wróćmy do naszych dwóch zakapturzonych gości. Obydwaj byli raczej wątłych kształtów. W półmroku świec nie można było dostrzec twarzy, ale zapewne do pięknych oni nie należeli. Usytuowali się w samym koncie baru.

- Słuchaj Thorgal? Ja naprawdę nie uważam, że jesteś szalony, ale nawet jeśli ktoś Ci uwierzy to i tak Ci nie uwierzy i każe ściąć. I skończy raczyć się Malzeriańską zupą ze świerzych kości.

- Wiesz, to nie ma większego sensu, ale dobra. On musi mi uwierzyć, to tam jest, a oni dobrze o tym wiedzą. ? postać, zapewne o imieniu Thorgal, lekko przesunęła się na swoim zniszczonym stołku, coś wisiało w powietrzu. Mógł bo być smród ostatniej powodzi, ale nigdy nic nie wiadomo.

- Mimo to?

- Słuchaj? Oni wiedzą, że to tam jest. Ja wiem za to, gdzie znajduje się dokładnie.

Przez małe skrzypiące drzwi wtargnął do baru człowiek. Odziany w dostojne szaty wojownika, z obowiązkowym kapturem, który przesłaniał całą twarz. Jednak nie będzie miał on zbyt wielkiego znaczenia w fabule, gdyż zginie za jakieś 10 minut. Usytuował się przy ladzie i zamówił Whasky. To odmiana napoju alkoholowego. Produkują go tylko gremliny z północnej równiny Lorg?Dan. Nikt nie wie jak powstaje ? każdy wie jak działa.

- Barman! ? głos tajemniczego wojownika był mocny i głęboki. Typowy głos bohatera, który w dzieciństwie stracił rodzinę i poprzysiągł zemstę.

- Czego? ? barman widocznie nie miał zbyt dobrego nastroju, co prawda zdarzały się mu lepsze dni, ale ostatni był wczoraj, więc roczny limit został wyczerpany.

- Jeszcze jedną kolejkę. ? oparł swoją rękę o ladę, a na niej położył swoją delikatną głowę.

Wróćmy jednak to naszych dwóch głównych postaci. Rozmowa między nimi rozgorzała. Zaczęły się typowe gestykulacje i co mocniejsze słowa.

- Rinwoxsie! Ja zginę! Nie możesz tego pojąć. A niech Cię R?kzal pochłonie.

- Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. Jak zapewne wiesz, mam niebywały talent do pakowania się w różnego rodzaju kłopoty. Więc może zrobimy tak, ja stąd wyjdę i udam, że nigdy się nie spotkaliśmy, wrócę do miasta i postaram upić się najtańszym winem! Przy odrobinie szczęścia uda mi się nie wplątać w kolejne kłopoty.

- Ale mnie powieszą!

- Powieszą to pojęcie względne. Uznaj to za? test liny.

- Ale to mnie udusi i zabije!

- Każdy test wymaga poświęceń. ? Rinwox zaczął gorączkowo spoglądać za siebie, czuł zbliżający się przypływ wrażeń, a ten w jego przypadku nigdy nie kończył się dobrze.

- Myślałem, że uda mi się to zrobić po dobroci, ale chyba się myliłem?

Thorgal wstał, z jego oczu strzeliły małe snopy światła. Po chwili jednak zgasły i zaczęły ciemnieć. Jego krzesło nagle upadło z hukiem. W pomieszczeniu czuć było lekkie podmuchy wiatru. Wyciągnął swoją prawą dłoń, pochylił się i położył na głowie towarzysza. Trzymał ją przez parę sekund, następnie cofnął ją i padł na ziemie. Rinwox wyglądał na wystraszonego. Czuł jakby ktoś zrobił mu tunel w głowie, do które wpuścił pędzący pociąg, który zaraz ma się wykoleić. Przy czym pociągiem były informacje. I to informacje, które mogły zagrozić porządkowi świata. Ba! Nawet wszechświata. Może nie w rękach takiego nieudacznika, ale jeśli przez przypadek wyszły by one na jaw? Bohater padł na podłogę. Po paru chwilach jednak wstał, kurczowo trzymając rękoma stół i zobaczył, że Thorgala nie ma. Jednak w miejscu gdzie konał została karteczka. Rinwox podszedł, schylił się, a następnie podniósł kartkę. Napisane było na niej

?Witaj Rinwox

Jak zapewne zauważyłeś ? nie ma mnie tu. Jestem w innym wymiarze, nie próbuj mnie szukać, nie masz wystarczających umiejętności by przenieść się między wymiarami. Nigdy nie uważałeś na lekcjach, a teraz? O czym ja to? A tak. Wracając do rzeczy. Dzięki zaklęciu Altreg posiadłeś tajemną wiedzą na temat miejsca spoczynku artefaktu, wiesz jakie szkody może on spowodować. Musisz się teraz pilnie strzec. Tylko ty wiesz gdzie on się znajduje i tylko ty możesz go zniszczyć. Taką też dostajesz ode mnie misje. Zapewne pytasz się ? ?dlaczego ja!??. Cóż, prawdę mówiąc tylko to byłeś w pobliżu? Inaczej wybrałbym kogoś z większymi kompetencjami. Nikomu nie zdradzaj informacji. Wróć do miasta i odwiedź mój dom. Klucz znajdziesz pod wycieraczką. Staraj się nie wyróżniać z tłumu. Następnie zdobądź jakichś towarzyszy, zapewne los podsunie Ci jakichś zacnych mężów. Pisana Ci jest wielka przyszłość, dlatego uważaj na siebie.

Żegnaj i powodzenia?

Z oka Rinwoxa uroniła się łza, gdy przeczytał ostatnie zdanie o tym, że pisana jest mu wielka przyszłość? On zdecydowanie wolał małą i szarą przyszłość, najlepiej nie obfitującą w nic przyprawiającego o szybsze bicie serca. Kartka nagle zniknęła, rozpłynęła się. Uderzył grom. W oddali słychać było tętent kopyt, ktoś się zbliżał. Wiedzieli już co tu się wydarzyło, a ważna była dla nich tylko jedna osoba? Rinwox. Jednak co doprowadziło do takiego obrotu zdarzeń? By się tego dowiedzieć, musimy cofnąć się o tydzień wstecz."

Pozdrawiam

PS. Jeśli się spodoba umieszczę kolejne części : ).

Edytowano przez gamemen97510
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hmm... Co by tu...

No tak. Mam kilka zastrzeżeń. Jeden! Błędy. Od prostych literówek po odrażające "świerze kości".

Dwa! Narracja. Nie podoba mi się taki sposób prowadzenia narracji.

ale zapewne do pięknych oni nie należeli

Jednak nie będzie miał on zbyt wielkiego znaczenia w fabule, gdyż zginie za jakieś 10 minut. Usytuował się przy ladzie

Lecz wróćmy do naszych dwóch zakapturzonych gości

Wróćmy jednak to naszych dwóch głównych postaci. Rozmowa między nimi rozgorzała. Zaczęły się typowe gestykulacje i co mocniejsze słowa

Nieskomplikowana i niekiedy irytująca. Wróćmy do i za chwilę znów wróćmy jednak. Powinieneś urozmaicić słownictwo.

Trzy! Człowiek w kapturze. Jego przybycie jest zupełnie nie potrzebne, zwłaszcza, że, jak sam piszesz, zaraz zginie (co tez mi się nie podoba. Znaczy to, że tak piszesz, nie to, że zginie). I tekst:

Typowy głos bohatera, który w dzieciństwie stracił rodzinę i poprzysiągł zemstę.

Ha, to dobre. Tracenie rodzin i przysięganie zemsty jest bardzo typowe :P

Cztery! Fabuła. Tutaj, póki co, nie przyczepię się do niczego. Napisz więcej, zobaczymy, co wyjdzie.

PS Czas, w którym wstawię tu swojego głównego potworka, uległ przedłużeniu. Wyrzuciłem ponad połowę tego, co napisałem i zaczynam tę część od nowa.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hej : ).

@Ms.Yoshi

Co do literówek to racja leży po twojej stronie - szczerze mówiąc niedokładnie sprawdziłem tekst ;).

2. Sposób narracji jest z mojej strony całkowicie celowy. Hm... Postaram się je jednak urozmaicić. Aczkolwiek ( ;) ) nie lubię zbytniego przekombinowania. Po co ze zdania "upadał na podłogę" robić "potknąwszy się o własne niezdarne stopy z brzękiem upadł na podłogę w agonii bólu i rozpaczy" :P. Niby oby dwa zdania mają sens, ale zwykłemu przeciętnemu Kowalskiemu raczej spodoba się to pierwsze. Chociaż tak jak mówiłem - trochę je urozmaicę.

3. To też jest całkowicie celowe. Tekst ma być parodią/pastiszem fantasy - wprowadzenie tej postaci to taki mały żarcik z mojej strony - w większości opowiadań/książek fantasy występują tego typu "goście". Ja po prostu się z tego naśmiewam :P. Ale każdy ma swój gust, a o nich nie śmiem dyskutować ;).

4. Fakt to jest typowe : D.

Pozdrawiam i dzięki za uwagi.

PS. Czekam również na inne opinie ;)

Edytowano przez gamemen97510
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie jestem jakimś krytykiem, nawet nic wcześniej nie pisałem, ale to pare rzeczy które wpdały mi w oko czytając opowiadanie "Parcie na Tarcie"

gamemen97510

?Przez małe skrzypiące drzwi wtargnął do baru człowiek.?

Chyba chciałeś napisać:

Drzwi skrzypnęły, a na progu stanął człowiek?, przez skrzypnięcie to się chyba nie da raczej wejść ;p i to małe ;]

?- Jeszcze jedną kolejkę. ? oparł swoją rękę o ladę, a na niej położył swoją delikatną głowę.

Wróćmy jednak to naszych dwóch głównych postaci.?

cały czas zastanawiam się czy ten wojak przybił gwoździa?, czy podparł głowę na dłoni opierając łokieć na ladzie ;]

i dwa, wojak z barmanem nie siedzieli na biegunie północnym żebyś musiał wracać do głównej rozmowy, może coś w stylu, ?postacie w kącie przez chwilę przyglądały się wojakowi po czym wróciły do przerwanej rozmowy? ;]

?Bohater padł na podłogę?
Thorgal padł, bohater padł dobrze, że wojownik z barmanem ustali na nogach ;], coś byś tutaj zmienił.

A na koniec słowa pocieszenia, podobało mi się bardzo i czekam na kolejne części, czytałem Twoje wcześniejsze opowiadanko i też jest ciekawe ;]

Tutaj daję coś od siebie żebyś miał okazje na małą krytykę ;]

?Morderstwo dla zysku?

I

Późną nocą, gdy wszyscy dobrzy obywatele już spali, barman wyprosił ostatniego nachalnego klienta kopniakiem i dobrym słowem na drogę. Chazar upadł na stertę śmieci starając się odpowiedzieć barmanowi czymś równie ciętym, jednak język zawinął się w supeł, co zaowocowało dziwnym bełkotem i opluciem brody zamiast słów, machnął więc tylko na pożegnanie dwoma palcami, spojrzał w rozgwieżdżone niebo i usnął gdzie leżał. Obudziło go zimno i ból głowy. Podniósł się i podszedł do drzwi gospody, za którymi wczorajszego wieczoru stracił większość pieniędzy, kopnął w nie parę razy, jedyną odpowiedzią była cisza, zaklną i ruszył w kierunku domu.

Poranne mgły otulały miasto Bono. Niewysoki młodzieniec w brudnym, sięgającym do kostek płaszczu, lekko zataczając się szedł w kierunku jak mniemał mostu, od którego miał krótszą drogę do domu. Jednak poranne zamroczenie i zalegający wszędzie mleczny opar zaprowadziły go na brzeg rzeki. Chazar rozejrzał się swymi niebieskimi oczami dookoła. Po prawej stronie, w niewielkiej odległości zobaczył niewysoki most, wzdychnął i uklęknął na brzegu by obmyć twarz i suche usta. Nagle usłyszał kroki kilku osób, spojrzał w kierunku mostu i usłyszał:

- Więc co masz nam do powiedzenia ? trzy postacie zatrzymały się na środku mostu, dwóch mężczyzn, a po środku kobieta ? i nie każ nam długo czekać, Czekan dziś ma zły humor, bo już drugi dzień szuka cię po całym mieście. Zbir o przezwisku Czekan niemiło się uśmiechnął i wyciągnął z rękawa dwudziesto centymetrową pałkę.

- Powiedziałam już wszystko ? odpowiedziała kobieta ? ja nie wiem gdzie jest sztylet, mój brat go miał, jego zapytajcie ? była zdenerwowana, ale nieprzestraszona.

-Nie kłam ?zbir szarpnął kobietę za ramię i uderzył ją mocno w policzek - jego już pytaliśmy i jakoś wskazywał na ciebie, miła z was rodzinka ?zbir zaśmiał się, a Chazar w pełni obudzony wypatrywał się, co dzieje się na moście. Z miejsca gdzie stał widział tylko zarysy postaci, jednak głos niósł się wyraźnie nad wodą.

Każdy normalny człowiek, raczej spuściłby wzrok i odmaszerował z miejsca zdarzenia, ale on miał w sobie zbójecką krew, która nie pozwalała mu stać bezczynnie, gdy bito kobietę. Dość szybko zaczął poruszać się w stronę mostu. Wątpił by w takiej mgle ktoś z góry go zauważył. Gdy był już blisko filara, usłyszał szamotaninę i krzyk kobiety:

- Pomocy! Niech ktoś mi pomoże ? kobieta robiła wszystko by wyrwać się oprawcą, Czekan zamachnął się i uderzył ją w głowę pałką, schylił się złapał ją w pasie i rzucił do rzeki.

Człowiek pod mostem podniósł wzrok i zobaczył lecące ciało i wychylające się głowy dwóch mężczyzn.

- Dobra spadamy ? basowym głosem powiedział Czekan ? sprawa załatwiona.

- Chyba tobie się wydaje, że załatwiona ? cieńszym głosem odpowiedział drugi z nich, słuchającemu na dole, głos ten wydawał się znajomy - mieliśmy się dowiedzieć jak najwięcej a nie wrzucać ją do rzeki ? cieńszy głos był zły na kolegę - lepiej chodźmy stąd zanim zjawi się jakiś patrol.

Chazar zrzucił płaszcz i zaczął otaczać filar mostu cicho wchodząc po kolana do wody, na moście słychać było odgłos oddalających się kroków, zaczął płynąc z nurtem rzeki. Czym prędzej zbliżył się do nieprzytomnej, odwrócił ją na plecy i zaczął spływ w kierunku brzegu. Wydawało mu się, że pod ręką wyczuwa bicie serca, miał nadzieję, że nie na marne moczył ubranie. Ułożył kobietę na brzegu rzeki i sprawdził czy oddycha. Zauważył przy tym, że miała długie kręcone włosy, lekko owalną twarz z pełnymi teraz lekko bladymi ustami, nie za duży nos, miłe dla oka brwi, a nawet zamknięte oczy wyglądały pociągająco. Potrząsnął lekko ogłuszoną mówiąc:

- Hej słyszysz mnie, hej ? dziewczyna otwarła oczy, usiadł i kaszlnęła parę razy, po czym spojrzała na mężczyznę nieprzytomnym wzrokiem.

- Gdzie ja jestem? ? wyjąkała dość przyjemnym głosem i upadła zemdlona w ramiona wybawcy. Chazar nie był tym bardzo uszczęśliwiony, podniósł się i rozejrzał. Znajdował się już po drugiej stronie rzeki z tej lepszej dla niego, gdyż od miejsca gdzie mieszkał dzieliło go tylko kilka ulic.

Młodzieniec był silny, więc bez problemu wziął kobietę na ręce i najszybciej jak mógł ruszył w stronę domu. Słońce wznosiło się coraz wyżej nad horyzont wyganiając jesienną mgłę z ulic, na których pojawiało się coraz więcej przechodniów i ludzi spieszących do pracy. Chazar nie chciał, żeby widziano go biegnącego z niewiastą na rękach, więc szybko skręcił w boczną uliczkę, minął kilka zaśmieconych alejek i wybiegł na niewielki placyk z małą fontanną pośrodku. Tutaj często spotykał się ze znajomym dorożkarzem, a jeśli go nie było, miał możliwość korzystania z jego mieszkania, czekając na jego powrót. Dziś dorożka stała na swoim miejscy, mężczyzna szybko rzucił podziękowanie do pierwszego bóstwa, jakie sobie przypomniał i podszedł do pojazdu. Postawił kobietę na nogi i przytrzymując ją jednym ramieniem otworzył drzwi druga ręką.

- Macher gdzie jesteś ? zawołał pakując kobietę do środka ? potrzebuję szybki transport do domu.

- Widzę przecież ? odpowiedział wołany, nie wiadomo skąd sadowiący się na kozioł dorożki ?nie musisz tak krzyczeć ? Macher zaśmiał się i przelotnie spojrzał na parę w powozie ? widzę, że sobie przygruchałeś jakąś łatwą zdobycz ? Chazar spiorunował wzrokiem woźnicę, co tylko zwiększyło jego rozbawienie ? eh ty chyba nie umiesz przeżyć tygodnia by z kimś dziwnym nie ganiać po mieście.

Dorożkarz strzelił batem w powietrzu i dwa kare konie ruszyły w dobrze znaną drogę do domu Chazara.

II

cdn.?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wróciłem. Z nowym fragmentem.

Znalazłem w nim kilka powtórzeń i jeden błąd rzeczowy, który to zostanie wyjaśniony nieco później, w jeszcze nie opublikowanym fragmencie. Nie jestem jeszcze pewny, co do czasu i miejsca akcji, więc wszystkie błędy w tym temacie składam na karb niezdecydowania, które to kazało mi zmieniać ramy czasowe kilka razy w trakcie pisania.

Uważam to za swój najlepszy tekst i mam nadzieję, że spodoba się także Wam :)

Cisza i spokój. Brak tu przekupek, tak irytująco wydzierających się na targu. Brak też upitych do nieprzytomności marynarzy, tak niebezpiecznych, gdy spotka się ich po zmroku. Jedynie gdzieniegdzie, na skraju ławki, siedzi wyschnięta staruszka, po cichu modląc się do Boga. Można znaleźć tu także młode dziewczyny, szukające wybaczenia i odpuszczenia grzechów. Przeważnie znajdują je, razem z tłustymi łapskami biskupa pod spódnicą. Żaden dźwięk nie zakłóca otoczenia. Nawet najgorsze i najbardziej wyszukane przekleństwa więdną tu w gardle bandytom. To miejsce przytłacza przybysza, zmuszając go do ukojenia nerwów, pohamowania języka i pogrążenia się w panującej tu pełnej zadumy ciszy. Lecz myli się ten, kto myśli, że spokój tego miejsca można bezkarnie zagłuszyć. To kościół, tu księża nie tolerują sprzeciwu ich zasadom. Na delikwenta czeka cały zastęp kościelnej straży, ślepo posłusznych kapłanom mężczyzn, gotowych na zawołanie stłuc przestępcę, nie rzadko na śmierć.

Ale ja nie przyszedłem tu łamać prawa. Nie przyszedłem też, co prawda, szukać odpuszczenia win czy rozmowy z Bogiem. Nie jestem wyjątkowo religijny, w ogóle nie jestem, jeśli mam być szczery. Jednak dzisiejsze czasy to nie jest dobra pora by się z tym afiszować, wszak nawet za wypowiedzenie kilku nieprzyjemnych słów o księżach można pójść na stos.

Niemal codziennie spędzam tu około godziny. To jedyne miejsce, w którym można naprawdę zaznać spokoju. Siadam w tylnej ławce, lecz nie w ostatniej, tak, by nikomu nie rzucać się w oczy. Czasami, tak, jak teraz, uczę się na egzaminy. Mój ostatni rok w Wojskowej Akademii Medycznej ma się ku końcowi. Niedługo zdam wszystkie testy i opuszczę szkołę, Do dzisiaj nie wiem, czemu zgodziłem się zostać medykiem polowym, ryzykującym życie podczas każdej bitwy i odcinającym stosy kończyn, zamiast spokojnej posady miejskiego lekarza w Neustad. Tak czy siak, wraz z ukończeniem nauki stanę się pełnoprawnym medykiem i obywatelem Cesarstwa. Poddanym marionetkowego cesarza, na każdym kroku słuchającego się swoich kościelnych doradców. Cesarza, który, manipulowany od urodzenia, nie podejmie ani jednej decyzji bez swoich cieni w habitach.

Skąd to rozgoryczenie? Czemu się nie cieszę? Przecież zawsze o tym marzyłem. Od dziecka pragnąłem zostać szanowanym i podziwianym człowiekiem. Uczonym i rycerzem. Niestety, nie zostałem stworzony do życia spędzonego w celi, studiując starożytne manuskrypty. Nie potrafię długo być w jednym miejscu, w końcu zawsze zaczynam szukać odmiany. Bycie wojownikiem może byłoby i sporą odmianą, do której mnie tak ciągnie, lecz, z uwagi na mój stan, mogę być co najwyżej dziesiątym z kolei kawalerzystą, stojącym w hierarchii tylko nieco wyżej niż zwykły szeregowy piechur. Drobna szlachta nie ma łatwego życia?

Moje rozważania przerwał hałas dochodzący z zakrystii. Dziwne, przecież miejscowy proboszcz nie znosił jakichkolwiek dźwięków dochodzących z wnętrza kościoła. Niedawno skazał na chłostę mężczyznę, który wychodząc potrącił świecznik, tym samym obalając go na ziemię, Złośliwi, w tym także i ja, twierdzili, że księżulo robi to z powodu nieustannie dręczącego go kaca, czyniącego go wrażliwym na najlżejszy nawet szmer. Niezależnie, czy było to prawdą, czy nie, działo się coś dziwnego. Rozejrzałem się dokoła, jakby od niechcenia zahaczając wzrokiem o drzwi zakrystii. Byłem w kościele sam, nie licząc oczywiście proboszcza i, przypuszczalnie, jego gościa. Po chwili upewniłem się, że ksiądz nie przebywa na tyłach kościoła sam. W świetle kaganka, jakim oświetlona była jego izba, pod drzwiami widać było cienie trzech osób. Każdy normalny człowiek na moim miejscu wziąłby nogi za pas i uciekał, jak tylko najszybciej się da. Ale ja, kierowany wewnętrzną ciekawością, choć teraz nazywam ją nie inaczej niż zwykłą głupotą, podkradłem się do drzwi. Prawdopodobnie uratowało mi to życie, gdyż nie dowiedziałbym się o szykowanym zamachu. Lecz nie wybiegajmy zbytnio w przyszłość. Gdy znalazłem się kilkanaście kroków od rozmawiających mężczyzn, oczywiście przytulony do ściany, nie byłem aż tak nierozsądny, by podchodzić od frontu, mogłem usłyszeć urywki nerwowej rozmowy.

- Tej nocy? - odezwał się pierwszy głos, z pewnością nienależący do proboszcza ? Potrzebujemy? ludzi?

- Nie! ? tym razem rozpoznałem księdza ? Niemoralne? Szaleństwo?

Cholera, gdybym tylko potrafił rozróżnić wszystkie słowa!

- Zrobisz to? - rozległ się metaliczny dźwięk, który zidentyfikowałem jako wyciąganie klingi, choć równie dobrze mogła to być wyjmowany z szafki korkociąg ? Bulla? nakazuje ci posłuszeństwo rozkazom?

- Pie*dol się! ? usłyszałem wyraźnie, gdyż księżulo wykrzyczał to na całe gardło ? To szaleństwo ? dodał nieco ciszej, zapewne, jak się później domyśliłem, na widok skierowanego w jego pierś ostrza ? nie? spalić uni? Zabić wszystkich! ? znów podniósł głos ? Nie pozwalam wam! Nie możecie?!

Zaraz, co spalić? Uni? Uniwersytet?! Przysunąłem się bliżej, a w mojej głowie zaczęły się rodzić bardzo nieprzyjemne podejrzenia. Mój niepokój pogłębił odgłos, jaki dobiegł mnie w chwile po tym, jak klecha krzyknął po raz kolejny. Charkot i upadający ciężki przedmiot. W tym przypadku mogłem śmiało założyć, ze to upadało ciało księdza. Powoli cofałem się do tyłu, gdy drzwi skrzypnęły. Rzuciłem się w kierunku najbliższego konfesjonału, w myślach błogosławiąc świętej pamięci proboszcza, który uparł się, by wszystkie były zabudowane. Zapewne po to, by ukryć śpiącego spowiednika, jednak w tamtej chwili nie to mnie zajmowało. Jak najciszej uchyliłem drzwiczki i wśliznąłem się do środka. Ze swojej kryjówki nie mogłem obserwować drzwi, lecz po chwili moim oczom ukazało się dwóch mężczyzn. Jeden z nich, pewnie ochroniarz, szeroki i postawny, obrzucał wnętrze kościoła niespokojnym wzrokiem. Drugi, nieco tylko mniejszy od niego, na ramiona zarzuconą miał purpurową mozzettę, oznakę godności kardynalskiej. Szedł środkiem, pomiędzy dwoma rzędami ławek, uważnie się rozglądając. Jeszcze głębiej wtuliłem się w siedzisko w konfesjonale. Niewiele widziałem już wcześniej, a teraz, pozbawiony nawet niewielkich dziur wywierconych w ściance, mogłem polegać jedynie na swoim słuchu. Miałem ochotę wyskoczyć ze schronienia i pobiec do wyjścia, którą to chęć z trudem powstrzymywałem.

- Na pewno coś słyszałeś? ? zapytał ten, który rozmawiał z księdzem ? Nikogo tu nie ma.

- Sam już nie wiem? - odpowiedział drugi. Jego szorstki, nieprzyjemny głos przyprawiał o ciarki.

- Więc Pan z nami! ? kardynał zaśmiał się upiornie.

Mało brakowało, bym naprawdę wyskoczył z konfesjonału. Później usłyszałem skrzypnięcie drzwi, upadający świecznik i wstrętne przekleństwo. Najwyraźniej ksiądz ponownie ustawił świecznik przy wyjściu, by czekał na ofiarę. Ciekawe, jak ją teraz ukarze. Może będzie straszył po nocach? Przyjdzie do winnego we śnie?

Nie wiem, ile jeszcze przesiedziałem w ukryciu, starając się opanować łomoczące serce. Jestem pewien, że gdyby wtedy w kościele znajdował się ktoś jeszcze, na przykład głucha staruszka, ci dwaj zabiliby ją z zimną krwią. Nieważne, że nic nie widziała. Nie ważne, że nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ktoś oprócz niej jest w kościele. Żadnych świadków, przynajmniej do jutra, wtedy nie miałoby to już znaczenia. Gdy w końcu zdecydowałem się opuścić kryjówkę, uchyliłem ostrożnie drzwiczki i pierwsze kroki skierowałem do zakrystii. Istniało niebezpieczeństwo, że był tam ktoś, o kim nie wiedziałem, który czekał na takich właśnie ciekawskich, jak ja. W moim przypadku serce wzięło górę nad rozumem.

Na szczęście, gdy uchyliłem drzwi, nie zastałem w pomieszczeniu żywej duszy. Jedynie ciało biskupa w kałuży krwi. Miał paskudnie rozcięty brzuch, jedną ręką musiał próbować wepchnąć wnętrzności z powrotem do środka. Powoli podszedłem do niego, uważając, by nie wejść w rozlaną posokę. W tym momencie nieznacznie ruszył głową. Żył! Może jednak nie zwlekałem z wyjściem aż tak długo? Spojrzał na mnie umęczonym wzrokiem i poruszył ustami. Mówił za cicho, więc musiałem się nad nim pochylić. Dopiero wtedy usłyszałem, co chciał mi przekazać.

- Synu, jesteś z uniwersytetu? ? wychrypiał ? Dzisiaj w nocy? Spalą go. Z ludźmi. W środku. Zabiją! Idź. Ostrzeż. Uciekaj. Ratuj? Zrozumiałeś? Synu?

- Krwawi pan ? palnąłem ? Wezwę pomoc, niech pan tu?

Urwałem. Pierś księdza przestała się poruszać, odchylił głowę do tyłu, z ust pociekła mu krew, a on sam wydał ostatnie tchnienie. Nigdy nie darzyłem go sympatią, ale w tej chwili gotów byłem przysiąc, że to najświętszy z mężów, a nawet modlić się za niego co wieczór. Chwilę stałem niezdecydowany nad ciałem człowieka, który oddał życie by ratować setki innych. Jeśli to, co mówił, było prawdą, to szykowała się naprawdę grubsza sprawa. Kto wie, czy Praga nie była wyjątkiem? Może podobny pogrom szykowano we wszystkich miastach uniwersyteckich?

Otrząsnąłem się, na zewnątrz musiało dochodzić południe, niedługo zaczynały się wykłady. Nawet, jeśli tej nocy piekło miało rozgorzeć w całym Cesarstwie, miałem możliwość uratować jedynie studentów z tego miasta. Uratować, jak to dumnie i bohatersko brzmi. Nie wiedziałem nawet, czy nie uznają, że oszalałem. Cóż, to ich wybór. Będę przynajmniej miał poczucie, ze próbowałem. Swoją drogą, ciekawe, czy cesarz o tym wiedział, czy była to ?inicjatywa? czysto kościelna. Już od dawno dało się słyszeć, że nauka i postęp to dzieła Szatana, lecz nikt nie spodziewał się czegoś takiego.

Zanim wyszedłem z zakrystii pobieżnie ją przeszukałem. Do kieszeni schowałem pękatą sakiewkę znalezioną w szufladzie, a do torby z książkami upchnąłem złote pierścienie i wysadzany drogimi kamieniami krucyfiks. Miałem wrażenie, że proboszcz patrzy na mnie swoimi trupimi oczami jakby z wyrzutem, lecz nie przejąłem się tym ani trochę. Nadchodziły ciężkie czasy, a trochę gotówki zawsze się przyda. Jemu już nie była ona potrzebna. We wrotach minąłem się z grupką wiernych. Miałem nadzieję, że żaden z nich nie zwrócił na mnie specjalnej uwagi. Ci ludzie zapewne zaraz odkryją ciało księdza i mnie z nim skojarzą, a ja przynajmniej do wieczora chciałem nacieszyć się wolnością. Dopiero, gdy znalazłem się na świeżym powietrzu, dotarło do mnie, co właściwie się stało. Na najbliższym trawniku zgiąłem się w pół i zwymiotowałem.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam ponownie! Moje pierwsze opowiadanie porzuciłem, ale nadal je trzymam i czasami coś dopisuję. Postanowiłem napisać drugie, lepsze. Postawiłem na większą wyrazistość postaci. Dam tutaj wersję alfa pierwszego rozdziału. Nie jest on długi, bo tego nie planuję.

*

-Młody, to twoja pierwsza i chyba najważniejsza wyprawa na górę. Masz trzymać się blisko mnie, chyba że chcesz stać się karmą dla potworów Zwykle nie chodzę z żółtodziobami na górę, ale ty będziesz wyjątkiem. Musimy dotrzeć do marketu i zdobyć części do komputera. Jeden z naszych na Sibirskajej się popsuł,a przecież musimy jakoś zarządzać tym burdelem. Mimo wszystko nie wiem, po co nam te kupy blachy, zawsze by był materiał na umocnienia- Pułkownik Fiodor poklepał zamyślonego Saszę po ramieniu. Wiedział, że bez tych części stacja się nie obędzie, a było na prawdę czym zarządzać. Stacja Sibirskaja, dzięki świetnie wyszkolonej armii przyłączyła do siebie stacje Krasnyj Prospekt, Płoszczad Lenina, Oktjabrska i Riecnoj Wokzal. To małe państwo, jeśli tak można je nazwać, liczące pięć stacji było tylko kroplą w morzu wielu innych. Jednak było coś, co Sibirskają różniło od wszystkich innych. Magiczne urządzenia zwane komputerami. Takie cuda technologii władze tego państewka okupiły krwią wielu żołnierzy i masą wydanych pieniędzy. Maszyny pod kluczem, troska o każdy bit i program. Administracja tak bardzo troszczyła się o komputery, że każdy pracownik nie mógł wykonać ani jednej nie potrzebnej na nich operacji. Zwykle karano to degradacją do stopnia woźnego, a nawet niżej.

-Wychodzicie za dziesięć minut, przygotujcie się- nerwowo spoglądał na swój zegarek strażnik.

-Myślałem, że Wrota do Przeszłości będą pełne handlarzy, a tu proszę, pustka, jak się patrzy- pułkownik pokazał gestem przestrzeń wokół wrót na powierzchnię. Handlarze zawsze kręcili się wokół wejść na powierzchnię. Wszelcy poszukiwacze i stalkerzy potrzebowali najróżniejszego sprzętu, a groszem nie gardzili, można było z tego nawet wyżyć.

-Dlaczego pan nazwał wejście na górę Wrotami do Przeszłości?- zamyślił się Sasza.

-Jakby ci to powiedzieć... Mówią tak tylko stalkerzy. Prawie każdemu z nas wejście na powierzchnię kojarzy się z powrotem do tego, co było. Znałem kilku świetnych ludzi, którzy przez wspomnienia zaginęli gdzieś tam- Fiodor wskazał palcem sklepienie tunelu- Mój świętej pamięci przyjaciel chciał pójść o kilkaset metrów dalej, do dawnego saloniku prasowego. Zawsze kupował tam pisemka dla dorosłych- zaśmiał się pułkownik- Te kilkaset metrów go uśmierciło. Ostatni raz go widziałem, gdy poszedł na skrzyżowaniu w prawo, by iść potem przez jakąś minutkę do saloniku. Zniknął za masywnymi cielskami budynków...-Fiodor zawahał się- Usłyszałem tylko jego krzyk i kilka wystrzałów, zwieńczone okrutnym skrzekiem jakiegoś plugastwa. Nie odnaleziono jego ciała do dziś. W zasadzie nikt, kto usiłował zapuścić się dalej niż jakieś osiemset metrów od metra nie wracał, bywały wyjątki, bardzo nieliczne, lecz ci ludzie z przerażenia czasami nawet się zabijali. Nie chcę wiedzieć, co oni spotkali, na pewno nic przyjemnego- na samą myśl o czymś takim Sasza się wzdrygnął. Karabinek automatyczny AK-47, ciężki pancerz chroniący przed promieniowaniem, wzmocniony kevlarem i maska przeciwgazowa z dużym zapasem pochłaniaczy ani trochę nie uspokoiły go. Miał już ochotę zapytać się pułkownika, czy może zrezygnować, lecz nagle ktoś dmuchnął w gwizdek. Przenikliwy pisk postawił na nogi i pułkownika, i Saszę. Był to sygnał do wymarszu.

-No dobra, panowie. Ruszacie, za chwilę ruszacie. Sprawdźcie sprzęt, a mi dajcie sekundkę- Fiodor założył maskę i odbezpieczył broń, Sasza poszedł jego śladem. Strażnik grzebiący w skrzyni wrócił do mężczyzn. Odwinął szmaty z pokracznie wyglądającej broni. Była to najpewniej strzelba. Można było to wywnioskować po domowej roboty magazynku z wściekło złoto czerwonymi nabojami.

-Proszę, oto Raptor. Domowej roboty strzelba. Wiem, dosyć pokracznie wygląda, ale jest szybka i wygodna w obsłudze. Docenicie to. Zastosowałem magazynek bębenkowy, lecz usunąłem jego górną część. Wstawiłem specjalne zawiasy, jeśli tak to można nazwać, na naboje. Gdy włożysz wszystkie, pociągasz za spust. Łańcuch obracający magazynek jest połączony ze spustem, ten będzie się obracał dotąd, aż nabój znajdzie się przed iglicą. Jeśli broń jest zabezpieczona, zawiasy nadal trzymają nabój, jeśli ją odbezpieczysz, pestka potulnie czeka, aż ją odpalisz. Pociągasz za spust, po wystrzeleniu śrutu, nabój zostaje wypchnięty przez lekkie naciśnięcie spustu- Strażnik wręczył broń Fiodorowi, ten nie mógł się nadziwić, czego to jeszcze ludzie nie wymyślą.

-W zasadzie... Ważne, by to strzelało, jakoś się w tym połapię- Fiodor zarzucił strzelbę na plecy. Doświadczony stalker, wraz z pomocnikiem, żółtodziobem czekali na otwarcie wrót.

-Otwieramy!- Strażnik rozkazał otwarcie wrót, jego pomocnicy odziani, jak i on sam w kombinezony brezentowe posłusznie otworzyli wrota. Wielkie stalowe drzwi ruszyły się ospale, jak ożywający, skamieniały przez wieki golem.

Edytowano przez tk2121
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Smoczy jeździec ? okaleczona dusza

Cichy stukot podkutych kopy rozległ się w powietrzu. Kary ogier stępowała płynnie przed siebie, posłusznie wykonując rozkazy swojego jeźdźca, szczupłego i niezbyt wysokiego mężczyznę. Wędrowiec ubrany był w długi, brązowy skórzany płaszcz podróżny, głowę osłaniał mu duży kapelusz kowbojski, a czarne oficerki przylegały luźno do również skórzanych, brązowych spodni. Lekki uśmieszek tańczył na twarzy mężczyzny, skrytej pod kapeluszem. Kary koń szedł skrajem chodnika, mijając nielicznych turystów, zerkających ukradkiem na podróżnika. Obok szumiała przyjemnie niewielka rzeczka, tego dnia zmącona i narowista przez nocne opady deszczu. Na szczęście dla podróżnika, letni poranek, mimo całkowitego zachmurzenia, był przyjemny.

Po krótkiej chwili podróż chodnikiem dobiegła końca. Szlak wskazywał, że jeździec musiał skręcić w las, na wyznaczoną ścieżkę. Zrobił to. Oddał swojemu wierzchowcowi trochę wódz, żeby koń mógł zwrócić uwagę na podłożę. Jadąc między drzewami, obaj się odprężyli. Co jakiś czas poszumiał jakiś mały, niewidoczny strumyk, co jakiś czas zaśpiewał ptak. A czas płynął leniwie, nieśpiesznie. Podróżnik nawet nie zauważył, kiedy minął poranny chłód. Zamglone powietrze rozwiało się i teraz słońce mogło bez przeszkód prześwitywać przez liście korony drzew. Podróżnik wyciągnął z kieszeni siodła mapę Bieszczad. Była tak złożona, że od razu pokazywała użytkownikowi fragment, na którym znajdywał się jeździec. Porównując teren, szybko odnalazł się na mapie. Chwile potem dojechał do niewielkiej, płytkiej rzeki. Szlak skręcał w prawo. On jednak przekroczył potok. Teraz jechali przez kompletną dziczą. Pozornie. Mężczyzna sprawnie manewrował między gęstymi chaszczami, powalonymi drzewami i innymi przeszkodami. Sprawiał wrażenie kogoś, kto doskonale zna drogę. Jego wyraz twarzy nie zmienił się od początku drogi. Niewidoczny uśmiech tańczył na jego twarzy. Myśl o nadchodzących wydarzeniach, o kończącym się okresie oczekiwania, wprawiała go w fantastyczny nastrój.

Przeminęła godzina, potem następna... Jeździec dotarł na niewielką polanę, gdzie postanowił się zatrzymać, zaraz obok starego konara. Jego zegarek wskazywał piętnastą trzydzieści cztery. Miał dużo czasu. Zsiadł z konia i rozsiodłał go. Założył mu kantar i przywiązał długim uwiązem do pnia powalonego drzewa. Koń od razu zaczął skubać trawę, a podróżnik rozkulbaczył z siodła spory zwitek materiału i linek. Namiot miał już trzydzieści lat i nosił ślady wielu wypraw. Żeby go rozłożyć, podróżnik musiał znaleźć dwa solidne kije, do podparcia zielonej płachty materiału. Widać było jednak wprawę w ruchach mężczyzny, rozbijającego obóz. Koń parsknął głośno, kiedy poczuł dym rozpalanego ogniska. Moment później ogień złapał się drewna. Człowiek usiadł obok wierzchowca, opierając się o konar. Zwierze spojrzało na niego żywymi oczami, przeżuwając trawę.

Minął jakiś czas. Podróżnik dopijał już trzecią herbatę, zaparzoną w starym, stalowym imbryku. Oczekiwanie przeciągało się, a każda sekunda zdawała się wydłużać coraz bardziej, wraz z nadciągającą godziną zero. Słońce leniwie płynęło po nieboskłonie. W końcu ognista kula zaczęła czerwienić się, jakby wpadając w złość, że musi ustąpić ciemności. Zrobiło się chłodno. Do tej pory w miarę spokojny i cichy las, zaczął nabierać życia. Symfonia dźwięków i głosów nabierała na sile, wraz z pogłębiającą się nocą. Jeździec ubrał płaszcz i dorzucił opału do ognia. Koń natomiast niezbyt przejmował się nocnym koncertem. Patrzył na wychylający się zza drzew jasny księżyc

w pełni. Zwierze próbowało zrozumieć o co chodzi w tym zjawisku. Było inteligentne. Koń jednak doszedł do wniosku, że tak po prostu jest i nie ma co się nad tym rozwodzić. Skubnięcie jeszcze raz trawy było ciekawszym zajęciem.

Mężczyzna wstał. Wreszcie nadszedł czas. Założył kapelusz na głowę. Podszedł niespiesznym krokiem do swojego konia i odpiął mu kantar. Koń spojrzał na człowieka zainteresowanym wzrokiem. Coś wisiało w powietrzu.

Tarcza księżyca zajaśniała niespodziewanie. Smugi światła zaczęły spływać z nieba niczym śnieżny puch, sunący po górskim stoku. Światło zalało mężczyznę i konia wypełniając im cały świat. Dookoła nich zaczęły powstawać kolory. Były one jasne, lecz niedefiniowalne przez ludzie oko. Barwy powoli zaczęły przybierać kształty, żeby nagle eksplodować, rozpryskując się po całym świecie...

Znaleźli się na równinie, zewsząd otoczoną odległymi górami, wierzchołki których topniały w gęstych chmurach. Z rzadka pojedyncze promienie słoneczne przebijały się przez niewielkie otworki w białych obłokach, padając na piękne różnokolorowe kwiaty, dumnie prezentujące swe płatki. Bujna trawa falowała lekko, w rytmie powiewów wiatru, wyglądając przez to zupełnie jak spokojne morze.

Koń otrząsnął się. Nie lubił tego momentu zmiany. Od niechcenia spojrzał na swojego pana. Nie zobaczył człowieka, lecz duże, łuskate stworzenie o błoniastych skrzydłach i białych kolcach na grzbiecie. Nie zdziwił się. Za każdym razem tak było. Fioletowołuski smok stał przez chwilę w bezruchu. Po chwili podniósł głowę i zaczął wypatrywać czegoś na niebie. W oddali pojawił się niewielki, czarny punkcik. Rósł on z wolna, przybierając najpierw kształt, potem kolor. Wkrótce, przed nimi wylądowała przepiękna smoczyca, o srebrno-szarych łuskach, naznaczonych czarnymi liniami; o skrzydłach niezbyt szerokich lecz imponujących; o niebieskich, szparkowatych oczach, z których biła ogromna inteligencja; o ciele smukłym, poruszającym się z pełną gracją i płynnością, począwszy od dumnie uniesionej głowy, przez szybko opadającą i unoszącą się klatkę piersiową, kończąc na długim ogonie, czubek którego kołysał się w rytmie pulsującej krwi smoka.

Koń niecierpliwił się. Była jedna rzecz, która podobała mu się w tym miejscu ? nie odczuwał żadnych trosk ani strachu przed czymkolwiek. Magia biegu nie była niczym zakłócona, a pozostawała jedynie czysta esencja galopu. Chciał pędzić bez opamiętania... Ale smoki patrzyły się tylko na siebie. Zdawały się chłonąć każdą chwilę. Nagle oba rzuciły się na siebie, wpadając w smoczy uścisk. Ich ogony splotły się w jedno, tak jak całe ciało, a dwie pary skrzydeł schroniły tulące się smoki przed całym światem. Minęła długa chwila, zanim się rozłączyli. Smoczyca podeszłą do znudzonego konia, który ożywił się momentalnie. Wierzchowiec patrzył się na łuskowatą istotę wielkimi oczami, dysząc ciężko. Zwierze się jej nie bało, lecz dwa razy większa wielkość smoka, przytłaczała go. Ona zniżyła głowę na poziom oczu konia i przyjrzała mu się. Ciężko było wyczuć co myśli smoczyca, lecz jej oczy nie wyrażały wrogości, a nawet można było dostrzec iskrę przyjaźni. Dotknęła nagle swoim pyskiem nosa konia, po czym odwróciła się szybko, odbiegła kawałek i wybiła się w niebo. Fioletowołuski przyglądał się tej scenie z zainteresowaniem. Ruszył za smoczycą, wręcz emanując energią. Koń kompletnie nie wiedział co myśleć o tym, co się stało moment temu. Próbował jakoś interpretować zachowanie smoczycy. Kiedy zorientował się, że został w tyle, ruszył biegiem za lecącymi towarzyszami.

W powietrzu smoki czuły, że żyją. Ale dopiero będąc ze sobą, czuły się szczęśliwe... prawdziwie szczęśliwe. Latały dookoła siebie, tańcząc w podniebnym tańcu. Ich ciała stykały się bez przerwy. Smoczycy pociekło kilka łez radości. Krople spadały długo na ziemię targane wiatrem, aż kiedy jedna z nich znalazła się metr nad ziemią, nagły podmuch wiatru, wywołany przez przebiegającego obok konia, pchnął ją na duży, czerwony kwiat. Płatki zalśniły w słońcu.

Czas minął tak szybko... tak beztrosko. Smoki nie chciały się rozstawać. Leżały na skraju dużej przepaści, oglądając zachodzące słońce. Koń stał kawałek za nimi, czekając na powrót. W jego oczach odbijała się już prawie niewidoczna, pomarańczo-czerwona tarcza. Przybysze wiedzieli... ich czas się skończył. Ten moment był zawsze najtrudniejszy dla tych dwóch smoków. Smoczyca ostatni raz przytuliła się do ciała fioletowołuskiego, lecz nie poczuła go już. Ze smutkiem zdołała jeszcze dostrzec rozwiewający się fioletowy pył...

***

Jeździec wjechał znów na chodnik. Rzeka biegnąca wzdłuż parkanu opadła znacznie i uspokoiła się, nie szumiąc tak intensywnie jak poprzedniego dnia. Przypadkowi turyści licznie przyglądali się mężczyźnie... On zamyślony nie zwracał na nich uwagi. Jego wędrówka na razie dobiegła końca. Poprawił swój kapelusz, ukrywając oczy. Z jego kamiennej twarzy nie można było nic wyczytać.

- Nienawidzę was... - mruknął jeździec do swojego konia. Ten zerknął do tył, słysząc głos swego pana. - bo przez to, że was tak kocham, nie mogę wrócić...

Stukot kopyt roznosił się w powietrzu...

Edytowano przez SmokZero
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam. Od dłuższego czasu piszę tekst/wiersze. Chciałbym wam zaprezentować jeden z owoców mojej pracy.

Muzyka

Siedzę, wsłuchuję się w muzyke

Rozbiegane myśli znów odkryły Ameryke

Bas dudni w eterze

Słowa pękają jak talerze

Potem układają się w jedno

Ukazując całej sprawy sedno

Kolejny utwór, nowe spostrzeżenie

Setne odsłuchanie i każde kolejne powoduje warg drżenie

Przy następnym i następnym razie

Widać więcej jak na obrazie

Magia i głębia tekstu dziś

Są jak w stogu siana centymetrowa nić

Mija godzina, mijają dwie i jeszcze cztery

Przeleżenie dnia w domu. Podstawa afery

Ileż wyobraźnia zrodziła pomysłów

Od czynów do pisania listów

Ileż zmian punktu widzenia?

Z optymistycznych na pesymistyczne nastawienia?

Podczas tych ośmiu godzin w spokoju

Myśli trwały w niemym boju

Muzyka zachęca do rozmyślań

Lecz często też służy za przystań

Edytowano przez gothic10333
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...