Skocz do zawartości

Polecane posty

Napisałem niedawno drabble'a, i postanowiłem go tutaj wkleić. Nie jest to może dzieło wybitne (z drugiej strony, czego spodziewać się po drabelku?;d), ale może komuś się spodoba.

Enjoy!

DROGA DO ZBAWIENIA

Brat Mikael wpatrywał się w ekran komputera, z żalem myśląc o niewierze, pleniącej się w otaczającym go świecie. Ludzie odwrócili się od Stwórcy, przestali respektować boskie prawo, odrzucili ideały miłości i dobroci, będące fundamentem wiary wyznawanej przez Mikaela. Nieświadome narzędzia Złego, nie rozumieją, że Stwórca jest samą prawością i nieskończoną miłością. To naprawdę smutne, że przestali szanować religię szlachetności i pokoju.

- Musimy uratować ich dusze. ? powiedział Mikael, myśląc o pozostałości Kościoła Stwórcy w roli zbawców.

Jeszcze raz spojrzał na ekran. Wzdrygając się na widok niemoralności ateizmu, Mikael aktywował detonator, wysadzając ładunki nuklearne umieszczone w największych miastach świata.

Edytowano przez Mish
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ot, z ciekawości zaprezentuję wam coś, co pisałam... Hm... Ładnych parę lat temu, jako pracę domową z historii i polskiego. Znalazłam to teraz przez przypadek, szukając czegoś na dA - zdążyłam zapomnieć, że mam to w galerii. >_>

Nie bić, pisałam to z góry narzuconym stylem. Ot, taka ciekawostka.

A więc... Oto DZIENNIK WYKLĘTEJ RACHELI Z TROCNOVA. (Nie wnikajcie w szczegóły historii Racheli, wymyśliłam ją tak dawno, że z trudem sobie przypomniałam, że miała ciemne oczy. ID)

Pierwszy lutego, rok 1428

Witaj, cny podróżniku. Nie wiem, cóż cię pchnęło do zajścia aż tutaj, gdzie spoczywa mój dziennik ? pozwól jednak, iż się przedstawię.

Na imię mi Rachela. Nazwiska nie posiadam, gdyż nie znam swych rodziny ? wiem o sobie tylko tyle, iż jestem Żydówką. Na dodatek wyklętą z wiary, jestem ja bowiem niewierząca. Ponadto jestem szpiegiem husyckim na Śląsk posłanym ? mym celem odkryć zamiary zdradzieckiego księcia Jana Ziębickiego.

W chwili, gdy piszę te słowa, jestem, jako Eufemka z Melsztyna ? uzdrowicielka i najemniczka ? w Ziębicach. Pan Jan bowiem przygotowuje niewielki oddział, gotowy, by w każdej chwili ruszyć za czeską granicę wyżywać husytów. Podobnie czyni większość książąt śląskich ? jest to bowiem wynik ich zmowy. Oczywiście, wszystkie wyprawy zostaną wybite przez czeskie oddziały, utworzone już za sprawą czujnych szpiegów ? w tym mnie.

Drugi lutego, rok 1428

Zaszłam dziś do znajdującej się w mieście karczmy, ,,Pod Zdechłym Karpiem". Tamże spotkałam pewną kompaniję, złożoną z rycerzy Kunona ze Strzelina, Pakosława Trottela, oraz niejakiego Bolko Siekacza i jego najemników ? Hynko, Pustogłowca, Henryczka i Fryczko. Wszyscy oni przybyli do miasta w tymże celu, co i ja ? dołączyć do wyprawy. Jest nas już w sumie siedmiu chłopa i ja ? co oznacza, iż pan Jan nie będzie potrzebował ni głowy więcej.

Z całej tej bandy, jedyną wartą zainteresowania osobą jest Kunon. Wyczuwam w nim moc, magiczną moc ? takżem ją posiadam, więc uważam go za kompaniona. Z wyglądu gładki dość, cały ciemny ? skóra bladawa raczej, oczy czarne, włosy do ramion czarne, humor czarny. Tylko zbroja biała raczej.

Wyprawa za miesiąc rusza, nie oczekuj więc, szlachetny wędrowcu, więcej niż jednego wpisu aż do początku marca.

Pierwszy marca, rok 1428

Wyprawa rozpoczęta. Z Ziębic do granicy Czeskiej są najwyżej trzy dni jazdy, jednakże do granicy dotrę jedynie ja? I rycerz Kunon Postanowiłam bowiem, iż ocalę swego magicznego kamrata. A będzie to takoż: husyccy bracia mnie zaalarmują tuż przed atakiem wrzaskiem rysia. Każę ja wtedy Kunonowi biec w lewo, a po kilku minutach zatrzymać się i odpowiednie zaklęcie wymówić. Najpierw jednak, nim jeszcze ruszymy, uzgodnię kilka zasad z resztą kompanii. A będzie to: że jak się który do mnie w nocy zbliży, to jak świniaka zarżnę; że nie jestem panną z zamtuza, lecz uzdrowicielką, i mylić tych terminów nie należy; i że nie jestem ,,panną na usługi" lecz najemniczką i uzdrowicielką.

Drugi marca, rok 1428

Postanowiłam dzisiaj wyłuszczyć swój plan owemu rycerzowi, któremu pomóc chcę. Jednakże rozmowa potoczyła się w kierunku całkowicie dla mnie niespodziewanym?

- Mężny rycerzu ? musiałam mówić szeptem, ponieważ dwa metry przede mną był wyjątkowo na kacerzy cięty Pakosław ? powiedz mi, co właściwie sądzisz o poglądach religijnych Czechowców?

- Zdradź mnie, jeśli taka wola twoja, lecz moje myśli skłaniają się bardziej ku słowom Czechów, niźli Watykanu i biskupa Konrada.

- Zatem, gdyby możliwość taka powstała, przystałbyś do taborytów?

- Mądrze prawisz, cna dziewojo. Widać, iż w sercach potrafisz czytać

- Cóż jednak na to twa rodzina, przyjaciele?

- A pies ich chędożył. ? nie zdążył jednak dokończyć, gdyż pod jego koniem załamała się noga. Dosłownie, jego rumak bowiem ową nogę skręcił. Nakazałam swym tymczasowym kompanom zatrzymać się kilka metrów dalej, sama zeskoczyłam ze swego wierzchowca i podeszłam, by pomóc biednemu zwierzęciu. Nim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, ujrzałam, iż Kunon nad nogą skręconą wypowiada znajomo brzmiące słowa ? była to ta wersja Zaklęcia Alkmeny, która złamane kości leczyła.

- Widziałam, to Kunonie ? i znów szeptać mi było trzeba ? moce wrodzone, czy nauką nabyte?

- Nauką nabyte. W Montpellier mi się uczyć kiedyś przyszło.

- Moja moc jest wrodzona. Ale tak, czy inaczej, mało już nas, magów pozostało. Musimy sobie pomagać. Więc słuchaj uważnie mych słów: jestem szpiegiem Czechów. Niedługo na naszą wyprawę napadnie mały oddział taborytów ? co oczywiste, mnie oszczędzą. Jednak, jeżeli chcesz dołączyć do Czechów nasłuchuj uważnie; kiedy usłyszysz rysi wrzask biegnij w lewo, po jakimś czasie stań i przeczytaj inskrypcję z amuletu, jaki ci dam; następnie powiedz osobie, przed którą się znajdziesz, że przysyła cię Wyklęta Rachela z Trocnova. Zapamiętałeś?

- Tak też uczynię. Dziękuję ci.

Trzeci marca, rok 1428

Oddział taborytów i Kunon wyśmienicie się sprawili. Cała kompania, prócz nieszczęsnego maga, zginęła pod ciosami Czechów. Nie spodziewałam się ino jednego: iż dowódcą mych przyjaciół zza granicy będzie nie kto inny, tylko mój kompan z pierwszych lat w służbie Żiżce ? Bochuchval Hvcki z Horic.

- Hořice Bochuchval od? Co tady děláš?

- Prokůpek téměř mi odpuštěno. k nápravě se zúčastnili této mise ? Dobry, stary Bochuchval! Nawet, kiedy był w niełasce samego Prokupka, nie chciał zostawić przyjaciółki sprzed lat bez pomocy - Vaše pomlčce je ve Vratislav. Nejkratší cesta je přes Bardo. Pospěš hned, víš Amadej. Sbohem, příteli. ? w te słowa, ruszył wraz z towarzyszami ? i schwytanymi końmi ? przed siebie, ku granicy. Ja zaś, używając niezastąpionych amuletów, ruszyłam w kierunku, który przed odejściem wskazał mi Bochuchval.

Czwarty marca, rok 1428

Amulety skracające drogę jak zawsze są niezawodne. Po ledwo dniu drogi, jestem w miejscowości o nazwie Bardo. Zatrzymam się tutaj na ten jeden dzień, coby autentyczności swojej podróży dodać.

Piąty marca, rok 1428

Jako, że używanie magii ciuteńkę stępiło moją orientację w terenie, przy określaniu, gdzie właściwie jestem, krajobraz pomóc mi musiał. A także on wyglądał: jedna rzeka szeroka i cztery mniejsze, do niej wpadające, kawał drogi za murami miejskimi ziemia się nieco wznosiła ? znaczy, w dolinie być musiałam ? a na znajdującym się przede mną trakcie mnogość ludzi jechała w dwóch kierunkach. A że rzeka z czterema dopływami, płynącymi tuż koło miasta ? czyli Odra i jej dopływy: Bystrzyca, Oława, Ślęza i Widawa ? jest jedna, to niewątpliwie dotarłam do swego celu, którym był Wrocław, siedziba biskupa Konrada IV Starszego.

Bez chwili wahania wjechałam do miasta, by w położonej na Dominsel Archikatedrze odnaleźć swojego koordynatora, Amadeja, i uzyskać odprawę do miejsca, w którym stacjonował Tabor.

Po wejściu do budynku, poświęciłam chwilę na kontemplację piękna wystroju. Trzynawowe, oddzielone od prezbiterium łukiem tęczowym wnętrze było pełne ludzi. Bogato zdobione zwornikami obejście przykuło mój wzrok na krótką chwilę, następnie bowiem skierowałam je na rzędy konfesjonałów z ciemnego drewna. Przy jednym z nich klęczał niski mężczyzna, odziany w zielono ? błękitną szatę z atłasu, zdobioną dodatkowo złotymi haftami. Klęczący miał wygląd bogatego kupca ? i nim też był. Był też tajnym współpracownikiem husytów i moim koordynatorem w tej misji? Jednakże jednocześnie był koordynatorem piętnastu szpiegów, biorących udział w misjach na terenie całego Śląska. Na imię miał Amadej Schlau. Było to najbardziej odpowiednie dla niego nazwisko ? Inkwizycja jużci cztery razy na niego nastawała, jednakże Amadej był sprytniejszy od Friedricha Müllera ? czyli papieskiego Inkwizytora. Wiele też razy wykręcił się z zarzutów tajnych inkwizytorów biskupich. Cóż, jednak skoro już go znalazłam, to powinnam jak najszybciej zakończyć całą tę sprawę.

-Amade, können wir privat? ? po tym pytaniu zakończył swą spowiedź i wyprowadził mnie z kościoła na parną ulicę. Po przejściu kilkunastu metrów znaleźliśmy się w jego sklepie, o tej porze całkowicie opustoszałym.

- Swamp ist tot?

- Ja. Division der Tschechen alle getötet. Sind Sie bereit, um wieder in das Lager?

- Erlauben. Jetzt gehe, brauche ich, um ein Geschäft. Wir sehen uns in der April-Sitzung. Man sieht sich.

Jak rzekł, tak zrobiłam. Jako, iż z Amadejem dyskutować nie warto ? ba, nie należy wręcz ? w ciągu pół godziny byłam z grubsza dwa stajania od murów miejskich.

Dziesiąty marca, rok 1428

Jak się w pewnością drogi podróżniku już domyśliłeś, podróż do obozu zajęła mi pięć dni ? trzy by było, ino przez Bardo wolałam nie przejeżdżać, bo pan Jan Ziębicki wysłał posłańców, coby ocalałych z rzezi odszukali ? więc i mnie.

Tabor. Armia to dziwna, bo trafem niewiadomo jakim, każdy zna w niej każdego. Sam Prokop zna wszystkich wojaków ? pozazdrościć mu pamięci! A i jeszcze świetnie się taboryci z Sierotkami znają. Każdy z każdym w karczmie kiedyś pił, każdy z każdym kiedyś papistów siekł podczas rzezi? Słowem, prawie jak w rodzinie.

Pierwszy kwietnia, rok 1428

Miesiąc prawie nie pisałam, bo nie działo się nic godne uwiecznienia. Rycerz Mirek z Kociboru ? nie wiem, skądże mu się ów ,,Kocibor" wziął ? z nudów zaczął męczyć nowicjuszy. Brednie jakieś im kazał przepisywać, praktycznie w nieskończoność. Mniej więcej tak to szło: Jsme z českého jazyka. Náš král Zikmund je syn Karol. Bůh je náš velitel, jeho syn Hus. A Prokop vede nás, Velká nazývá. Pravítko a velitel našeho Prokop a církve, orgán parlamentu nebo krále jsme neuznává. My zničit moc králů, falešné modly hořet. A Bůh nás vede za ruku. Co dzień dziesiątki razy kazał im to pisać. A potem po niemiecku, polsku, francusku. Bezcelowo.

- Mirek? Po cóż nowicjat męczysz? Zniechęcą się, uciekną, tyle ich widzieli.

- Coś robić muszą? A tak przynajmniej pisać się, biedoki, nauczą!

Cóże zrobić, z Mirkiem jak z rozsądnym nie pogadasz ? plotki mówią, iż demon go kiedyś jaki opętał. Ha, znam się nieco na demonologii i wiem, iż demon to na pewno nie był? Raczej skok do naprawdę głębokiej studni.

Piąty kwietnia, rok 1428

Ha, narada dzisiaj. Dowódcy i ich szpiedzy w namiocie Prokopa się zbiorą, coby dalsze posunięcia przedyskutować. A jako, żem ja naczelnym Prokopa Wielkiego szpiegiem, to i mi mus się zbierać? Tylko Kunona po drodze zgarnę, też przecie w Ziębicach był i co nieco na pewno słyszał.

Jednakże wszystko się komplikuje już na etapie stroju. Nie za strojnie ? by o grzeszność Prokupek nie posądził ? ale i nie za skromnie, bo status zobowiązuje. Po dłuższym namyśle wybór mój padł na strój męski: czarny dublet, czarne nogawice, czarne buty, czarny wams wyszywany srebrnymi nićmi i czarny, sięgający poniżej ramion kaptur z wyszytym białym Kielichem. Że w czerń się Szatana wyznawcy ubierają? A cóż to, Kielich przecie jest!

W drodze do namiotu dowództwa zajrzałam do namiotu, który zajmowali lepiej wykształceni rycerze ? jak się spodziewałam, zastałam tam Kunona, który jak zawsze był ubrany w białą jopulę, biały kaptur do ramion, białe spodnie i białe buty. Tylko na biało się nosił, jakby czystość chciał podkreślić? Dziwne to trochę, bo tylko grzesznicy podkreślają swą niewinność.

Koniec końców, dotarłam do największego namiotu w obozie. Weszłam do środka ? wszystkiego się spodziewałam, ale nie tego, iż miejsce Prokupka będzie puste.

-Vítej, bratři. Gdzie jest Prokupek? ? zadałam owo nurtujące mnie pytanie.

- Modli się. Już druga godzina na modłach mu upływa? Jakoby o dobre wieści ma się modlić ? głos Prokopa, zwanego Wielkim lub Gołym, był wyzuty z emocji i chłodny ? tymczasem siadaj. Nie, nie tam. Tu, po mojej prawicy; jako mojemu szpiegowi i agentowi tobie to miejsce przysługuje. A w oczekiwaniu na brata Prokopa rzeknijże nam, czy ów rycerz, któregoś tu przywiodła, to ów słynny już na cały Tabor Kunon ze Strzelina?

- Jak zawsześ bystry, Prokopie. Jak zawsze - naszą rozmowę przerwał widok Prokupka, wchodzącego ze swą uduchowioną miną do wnętrza namiotu.

?- Chválívali se, bratře Prokop. Możemy już rozpocząć naradę? ? rzekł do niego, nawet nie unosząc głowy, Prokop Goły.

- Amadej z Wrocławia jest? Jest. Prokop, chwalebne rycerstwo, mniej chwalebne rycerstwo, duchowieństwo? Też obecni. Znaczy możemy. ? cóż, zawsze zazdrościłam klesze tegoż stoickiego spokoju?

- Rachelo z Trocnova, twa ostatnia misja zawiodła cię aż do Ziębic. Czy usłyszałaś coś przydatnego?

- Obawiam się, że tak. Na Mnisiej Łące swe siły gromadzą namiestnik króla ? biskup Konrad, psia jego mać, Ruprecht wraz z jego joannitami, oraz Jan Ziębicki i Puta z Czastolowic. Ci dwaj ostatni wspierani są przez rycerstwo oławskie i ziębickie oraz większość rycerstwa kontyngentów miejskich z Kłodzka. Wsparcie nas zaoferowała część rycerstwa Polskiego i Morawskiego. Obecny tutaj Kunon może potwierdzić moje informacje. Ponadto sugerowałabym natychmiastowe udanie się na Mnisią Łąkę, ponieważ najpóźniej za dwa miesiące całe te siły ruszą na Hradec Králové.

- Byłem ja w Ziębicach, toteż informacje potwierdzam, a radę popieram ? oj, nie był zbyt cierpliwy ten cały Kunon! Ledwie swe poparcie ogłosił, a już go gdzieś poniosło.

- Panowie i pani ? cóż, Prokupek zawsze potrafił być uprzejmy ? chyba to słyszeliście. Radzę zwijać manatki, ruszyć szlachetne zady i dyrdać, gdzie trza, albo miasto stracimy! Nazad! Puchała, zbieraj ludzi. Idziemy za dwie godziny. Prokop, daj rozkazy. Rachela, zwiń ty po drodze do nowicjuszy Bochuchvala i jego kompanię, będą mi potrzebni. Ale to już!

Cóż, z Prokopem Małym się nie dyskutuje ? jak rzekł, tak wykonać trza.

Piętnasty kwietnia, rok 1428

Bitwa bitwą, ale wszystek się kiedyś skończy. Zwłaszcza nierówne walki ? no, tą akurat my, czyli Czesi, wygraliśmy! Kłodzk uciszony, Ziębicki pan zwiewał, Konrad się pienił, poezja stali i wystrzałów!

Najsampierw ryknęły nasze bombardy. Oj, huk był piękny! Zniszczyliśmy tą salwą pierwszą linię rycerstwa papistów? Nie dostali do drugiej, nasi konni i piechota wyrżnęli ich do cna! Wszyscy byli we krwi: i wąsaty Prokop Goły w swej zbroi z Kielichem, i niziutki Prokupek, który wcale nie po chrześcijańsku wyrzynał wrogów z rykiem Miłuj bliźniego swego, dziecię wieprza!, i srogi Jan Ziębicki w wielkiej, ciężkiej zbroi wzbudzającej naszą powszechną wesołość ? oj, dostrzegł mnie w boju Jan Ziębicki? Moją twarz widać, pamiętał, bo mało brakowało, a by mnie zasiekł na miejscu ? i cnotliwy biskup Konrad, wywrzaskujący wszystkie znane mu modlitwy ? a że biskup, to i znał ich trochę ? i nawet nasz biały rycerz bez grzechu i skazy, Kunon ze Strzelina! Widząc go, rzekłbyś, iż zbroja mu ordzewiała, tak się zaczerwieniła ? a to krew była? I jego, i cudza. O, i jeszcze Bochuchval, niski, gruby Bochuchval, wywijający swą kosą niby derwisz ? a na moje zestrachane pytanie, czy nam rzeź papiści zapomną, głosowanie urządził. A tłumaczył, iż Czesi to demokratyczny naród, on jest sędzią bożym na ziemi, a cała reszta ? to sejm, więc ich głos będzie prawem. Jakżeby nie było, wygłosowali, iż zapomną nam masakrę papiści. Ale tak wygłosował Bochuchval i jego kompania: Rudy Maćko z Sandomierza, co kuszą się bawił; mrukliwy Hynek z Pragi, który siekał toporem; aniołkowaty raczej Italczyk Paolo, rozgniatający głowy na krwawą miazgę pałkami; naiwny dzieciak Jaśko z Kłodzka, zdrajca swej krwi, co lubił rzucać oszczepem; religijny fanatyk Franciszek, który zasłynął, że zabił kogoś monstrancją; i wreszcie mój znajomy Kunon ze Strzelina, co się rozmiłował w łukach i mieczach, a z pola walki nie zszedł, dopóki, dopóty ostatni papista nie poległ. I wszyscy oni zdania są, iż papiści o rzezi zapomną.

Alem ja tak nie twierdzę. Więc ja, Wyklęta Rachela Rehbe z Trocnova w Czechach, Żydówka, husytka, potajemnie niewierząca, oświadczam, iż gdy ty, drogi wędrowcze, czytasz ten pamiętnik, ja już dawno spoczywam w grobie gdzieś w Italii. Nie mam ja bowiem najmniejszego zamiaru czekać, aż papiści sobie przypomną o tym dniu, o piętnastym kwietnia Roku Pańskiego tysiąc czterysta dwudziestego ósmego. Uprzedzając nieuchronnie zbliżającą się prawdę, porzucam walkę o bezsensowną dla mnie wiarę, wędruję do Italii, by tam o grzechach zapomnieć i zyskać nowe życie.

Żegnajcie więc, moi drodzy Czesi. Żegnaj, Bochuchvale, Prokopie Wielki, Prokopie Mały. Żegnaj i ty, Kunonie ze Strzelina. Nie ustawajcie w swej walce, albowiem tylko wtedy możecie uzyskać swe upragnione zbawienie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Feainnewedd

Korzystając z chwili przerwy między różnymi zajęciami - a właściwie próbą dostrojenia swojego mózgu po zarwanej nocy... trzeciej z rzędu ;p - i właściwie jedyne z czym miałem problem to styl. Na szczęście chwilowy i szybko się przyzwyczaiłem, zresztą nie był jakoś przesadnie skomplikowany... Czeskiego i niemieckiego nie znam w ogóle więc nie trudziłem się z próbą tłumaczenia dialogów =) Wracając jednak do stylu - nie jestem w stanie albo mam ogromną trudność stworzyć coś podobnego, jakąś gwarę próbującą oddać dialekty średniowieczne więc tym bardziej punktuje ten element u ciebie. Ogólnie czytało się to całkiem sprawnie i przyjemnie :D

Powoli rozmyślam nad napisaniem tutaj czegoś nowego, ale staram się jednak opracować ramy fabularne aniżeli robić to na potrzebę chwili :D Mam tylko nadzieję, że będzie komuś się chciało to czytać i oceniać ;]

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam! Klasycznie zareklamuję tu kolejne moje opowiadanie. Tym razem napisane w konwencji humorystycznej, a w zasadzie nawet humorystyczno-bezsensownej. Nazywa się "Bohaterowie Świata", i opowiada o losach dzielnego Rorga Grejtknajta, Który Ocalił Świat. Zapraszam.

KILK

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chwilowo ocenię opowiadania wybiórczo. No niestety, sesja (oraz okres ją poprzedzający) sprawiła, że przez pewien czas nie miałem ochoty na czytanie czegokolwiek - ze wszystkich tekstów, jakie pojawiły się w tym miesiącu, przeczytałem dotychczas tylko kilka.

Feainnewedd - przeczytałem zarówno fanfic "Wiedźmina", jak i "Dziennik...". Ten pierwszy skończyłem za drugim podejściem, co nie zmienia tego, że mi się podobał - przynajmniej na tyle, na ile mogę ocenić, bo nie znam się na romansach. Dialogi są wiarygodne, a styl... mimo wszystko mi trochę zgrzytał. Odnoszę wrażenie, że w paru sytuacjach starałaś się naśladować Sapkowskiego - to żaden poważny zarzut, bo rozumiem, że jego styl jest świetny, a do tego jest to fanfic w świecie "Wiedźmina", aczkolwiek mnie osobiście jednak to nieco przeszkadzało.

Natomiast to drugie opowiadanko... Powiem tak: jeśli w takim wieku (tym bardziej mając na uwadze, że pisałaś je wcześniej) potrafisz tak stylizować tekst i dialogi, a do tego wstawiasz kwestie w obcych językach (nie potrafię ocenić, na ile dobrze, bo czeskiego nie znam, a tych niemieckich, choć m. in. owego języka się uczę, nie potrafiłem przetłumaczyć ze zrozumieniem :P), to mogę tylko wyrazić swój podziw. Fabułę trudno mi ocenić, bo przyznam się szczerze, że nie zawsze ogarniałem, o co tak właściwie w niej chodzi - bardziej patrzyłem właśnie na styl. Winszuję, po prostu winszuję.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

*ukłon ukłon* Dziękuję bardzo. ^^ Z naleciałościami Sapkowskiego cały czas walczę, ale jestem już na prostej drodze. Co do drugiego tekstu - niemieckie fragmenty są autorstwa znajomego, uczącego się niemieckiego, a czeskie - Google Translatora, więc za poprawność nie ręczę, prędzej za niepoprawność. Ot, efekty pisania czegoś w dzień przed terminem oddania. Fabuła była szczątkowa, bo ciężko stworzyć złożoną fabułę do wypracowania z nielubianego przedmiotu. "D

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jedna z moich pierwszych recenzji, jeszcze na PSP. Tenchu Shadow Assasin. Krótka, bo ogólnie gry na PSP są krótkie :) Na początku miałą cztery strony w wordzie, ale na warsztatach dziennikarkich została bezczelnie skrócona :) Styl mi się zapewne nie zmienił, a znowu naszła mnie ochota na pisanie.

Tenchu Shadow Assasin to gra japońskiego studia Acquire. Po dwóch latach doczekaliśmy się kolejnej części przygód Rikimaru oraz Ayame. Twórcy zapowiadali powrót do korzeni oraz rewolucję, jeżeli chodzi o system skradania. Śmiało można powiedzieć, że się udało.

Główny wątek fabularny jest złożony z 14 misji, które zostały podzielone między bohaterów znanych z poprzednich części: wolniejszego, ale za to dużo silniejszego Rikimaru oraz szybszej, ale mniej wytrzymałej Ayame. Zadania Rikimaru są ciekawsze i lepiej zaplanowane, natomiast w misjach Ayame jest więcej walk na miecze i akcji. Po każdym etapie jesteśmy oceniani, im wyższa ocena tym lepsze bonusy otrzymujemy. Gdy będziemy chcieli przejść wszystko na najwyższą ocenę to czas gry wyniesie nawet 40 godzin! Ale to nie wszystko w drugim dostępnym trybie dostajemy 16 pomniejszych zadań. To daje nam kolejne 10 godzin zabawy.

Na początku naszym sprzymierzeńcem jest tylko cień, cierpliwość oraz instynkt wojownika, w którym świat przybiera czarno-granatowe barwy, a wszystkie ważniejsze rzeczy zaznaczone są na czerwono, dzięki czemu wiemy, jaki jest zasięg wzroku przeciwnika i którą drogę powinniśmy wybrać. Dopiero po jakimś czasie znajdujemy gwiazdki Shuriken, katany, kamienie, płachty oraz bamboo tube, najciekawszy gadżet w całej grze. Pozwala on oddychać pod wodą oraz przenosić trochę płynu ze sobą. Dzięki temu możemy gasić pochodnie, co daje nam więcej cienia, naszego najlepszego przyjaciela. Całość opiera się na jednym schemacie. Skradamy się z jednego miejsca, w którym jest cień, do drugiego, nie dając się przy tym złapać. Brzmi niezbyt zachęcająco, ale jest naprawdę ciekawe i potrafi spowodować szybsze bicie serca w momencie, gdy mija nas strażnik. A gdy podejdzie wystarczająco blisko, zostaje porwany przez naszego bohatera i przebity kataną. Coś genialnego, zwłaszcza, że tak zwanych finiszerów jest kilka i to my wybieramy, czy skręcić przeciwnikowi kark, czy też przeciąć go w pół. To nie może się znudzić! Gdy zmysł ninja zawiedzie i zostaniemy zauważeni, a nie mamy przy sobie katany, pozostaje tylko ucieczka. Strój ninja pozwala nam wytworzyć wokół siebie zasłonę dymną, a my zostajemy automatycznie przeniesieni na początek lokacji. Niestety z tej ?umiejętności? możemy skorzystać tylko raz. Gdy zostaniemy złapani po raz drugi, czeka nas walka lub śmierć. Pojedynki są trudne i warto ich unikać. Podczas starć widzimy wszystko oczami bohatera, na ekranie pokazują się strzałki, a my musimy kręcić analogiem w odpowiednią stronę. Gdy posiadamy bomby dymne, możemy nimi rzucić w twarz przeciwnika i uciec do cienia, co jest niesamowicie trudne.

Największą wadą jest jednak nierówny poziom misji. Początkowe są za łatwe, końcowe piekielnie trudne. Grafika stoi na wysokim poziomie, tekstury są ładne, nic się nie zlewa i nie nachodzi na siebie, jedynie otoczenie mogłoby być w trochę większej rozdzielczości. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia, Ayame w skąpym stroju prezentuje się naprawdę zachęcająco. Zachęcająco do walki oczywiście ;) Do muzyki oraz dźwięku nie można mieć zastrzeżeń. Odgłos łamanego karku jeszcze nigdy nie brzmiał tak realistycznie!

Multiplayera, nie ma a szkoda. Fajnie byłoby pograć w trybie współpracy, być może w kolejnej części pojawi się coś takiego.

Gra jest przyjemna, potrafi wciągnąć oraz spowodować przyśpieszony rytm serca. Nie każdemu się jednak spodoba, skradanki to specyficzny gatunek i nie każdy je lubi.

Ocena: 85%

Zalety:

- grafika, muzyka, dźwięk

Wady:

- poziom trudności

Jak wygrzebię coś z czeluści komputera to wrzucę coś dłuższego do rozszrapania przez forumowiczów :)

Edytowano przez Kondziu1988
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@ Mish - powiem tyle: już po pierwszym przeczytanym zdaniu się uśmiechnąłem, a po trzech kolejnych parsknąłem śmiechem. Mimo wszystko owo "silone grafomaństwo" szybko zaczęło się przejadać. Niby popełniasz błędy na siłę, ale momentami wychodzi ci to, że tak powiem, nazbyt naturalnie. Co trochę przeszkadza w lekturze.

Poza tym, humorystyczne fantasy często ma do zaoferowania coś więcej, poza takim wysilonym grafomaństwem. Jak tak parę takich absurdalnych utworów czytałem, to jednak doszedłem do wniosku, że mają w sobie jednak tę odrobinę artyzmu i chociaż same w sobie potraktowane na poważnie byłyby denne, to ich autorzy potrafią jednocześnie nie zrywać całkowicie z jakimiś podstawowymi prawidłami dotyczącymi pisania. Ty zrywasz, przez co niektóre umyślnie zrobione kwiatki, w założeniu śmieszne, są już trudne do zaakceptowania (np. sam początek, że "idzie sobie rycerz i nagle słyszy krzyk dziewicy" - mógłbyś mimo wszystko zrobić jakieś wprowadzenie, zrobić jakiś umyślnie idiotyczny opis postaci, czy coś w ten deseń). Innymi słowy, mógłbyś jednocześnie chociaż trochę poudawać, że grafoman, w którego na potrzeby tego utworu się wcieliłeś, starał się podczas pisania tego opowiadania. Byłoby w tym więcej artyzmu.

- Aha, ale mnie zaskoczyliście! Mówcie, kto was przysłał! - odparł Rerg ze zdumieniem w głosie.

Tu mógłbyś napisać "z zaskoczeniem w głosie" - byłoby takie rozmyślne "zduplikowanie" z tym "ale mnie zaskoczyliście!" :).

- Dobra, ale najpierw musimy z kolegą zalepić twój miecz plasteliną, żebyś nie mógł zrobić nim nikomu krzywdy.

E, to akurat było mało śmieszne.

- Słyszycie? Burza! - krzyknął Rorg.

- To nie burza - odparł szeptem Mroczny Mag.

- A co?

- Fasola - wyjaśnił

Ten żart ewidentnie jest przeznaczony dla ludzi inteligentniejszych ode mnie... :unsure:

Przez odbytnicę stwora

Żarty "analne" uważam osobiście za niesmaczne.

Wyciągnął miecz i rzucił nim w Arcyszatana. Nie umiał rzucać, ale wyszło dobrze i przebiło go na wylot.

Tekst dobiega już końca - warto powiedzieć, że zamiast takich mało wysilonych błędów językowych, o wiele bardziej wskazane byłyby merytoryczne.

Co powinienem jeszcze rzec? Czytało się gładko, ale jak już mówiłem - w ostatecznym rozrachunku trochę mało w tej parodii artyzmu.

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cóż, dzięki za wszystkie komentarze (zarówno na blogu, jak i tutaj). Tymczasem, zgodnie z tradycją, zapodaję linka do kolejnego opowiadania, tym razem pisanego "na serio". Nie jest to czysta fantastyka, tylko coś z pogranicza kryminału i fantasy. Zapraszam do czytania i komentowania (klasycznie).

DUCHOWA ROZGRYWKA

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hola, Mish - a czy nie byłbyś w stanie, jak Knight Martius, czegoś o mojej prozie powiedzieć? Wprawdzie wkleiłem do tej pory prawie dwieście stron, raczej się przez to letko nie przekopiesz, ale parę początkowych rozdziałków (pierwszy jest na 34 stronie, drugi bodaj na 38), to jeszcze nic strasznego.

Co się tyczy kolejnego opowiadania...

Podziwiam twoją łatwość w tworzeniu takich tekstów, dalekich od kolejnego stereotypowego fantasy, by Jeszcze Jeden Amatorski Pisarzyna. Tak jak poprzednie teksty, czytało się to zupełnie gładko - opowiadanie połknąłem od razu całe, bez popicia. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że wbrew twoim zapewnieniom, iż tym razem jest ono pisane na serio, poważnym bym go nie nazwał. Są tu wyraźne akcenty humorystyczne, w tym mniej lub bardziej przerysowane postaci. Nawet ten cały poezjownik (brawa, brawa - z czymś takim nigdy się dotąd nie spotkałem, a i Google o nim nie słyszało) to w sumie taka satyra na postacie magów i czarodziejów.

Pomijając rozmaite drobne błędy językowe, kilka potknięć przykuło moją uwagę.

- Bierz pióro i pisz: My, Johannes Harbeck, baron na zamku Harbeckburg

Nie wiem, czy forma pluralis maiestaticus jest właściwa dla kogokolwiek poza osobą królewską (którą szeregowy szlachcic raczej nie jest).

- Witaj nam, szlachetny gościu - zgodnie z etykietą, jako pierwszy odezwał się baron

Zaiste, inna to musi być jakaś etykieta, aniżeli stary, dobry savoir-vivre...

Chudy, na oko trzydziestoletni zarządca nalewał sobie wina bezpośrednio do szklanicy.

A czy można nalewać wina do szklanicy inaczej, niż bezpośrednio?

Zdziwił mnie też ten fragment z wycieczką w środku nocy, w poszukiwaniu widma - zdziwił mnie, bo z początku się zastanawiałem, po co on właściwie. Dopiero później zauważyłem, że jakieś elementy do tej końcowej układanki dołożył.

Na koniec dodałbym jeszcze, że dziwi mnie, iż piszesz wyłącznie takie króciutkie utwory. Nie myślałeś nad czymś większym?

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Bazil

Hola, Mish - a czy nie byłbyś w stanie, jak Knight Martius, czegoś o mojej prozie powiedzieć? Wprawdzie wkleiłem do tej pory prawie dwieście stron, raczej się przez to letko nie przekopiesz, ale parę początkowych rozdziałków (pierwszy jest na 34 stronie, drugi bodaj na 38), to jeszcze nic strasznego.

Jasne, czemu nie. Tylko musisz dać mi trochę czasu na przebrnięcie przez przynajmniej kilka poprzednich rozdziałów, żebym miał choć ogólne pojęcie, o co chodzi. Podejrzewam, że zanim wrzucę kolejne opowiadanie, będę mógł już o twojej powieści co-nieco powiedzieć.

Za opinię o opowiadaniu dzięki. Starałem się stworzyć w nim nieco dziwny świat z niestandardowym bohaterem i w miarę skomplikowaną historią, bo, nieskromnie mówiąc, mam cień nadziei, że zajmę choć to trzecie miejsce w konkursie ;p

Na koniec dodałbym jeszcze, że dziwi mnie, iż piszesz wyłącznie takie króciutkie utwory. Nie myślałeś nad czymś większym?

Zastanawiałem się, i to nie raz. Na tyle często mi się to zdarzało, że nawet zacząłem. Utwór nazywa się "Krawędź" i ma już 300 stron, a końca nie widać. Na razie zrobiłem sobie przerwę od pisania go, gdyż naszła mnie chęć na małą odmianę. Prawdopodobnie wrócę do powieści za czas nieokreślony.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

xXxOSAxXx, Ritzville, Franciszek92 - Wasze opowiadania sobie poczytałem, ale szczerze mówiąc, niewiele z nich już pamiętam (czytałem je tydzień temu). Jeśli chcecie konkretniejszych uwag, to mi napiszcie. ;)

Ja jednak przede wszystkim chciałem o czym innym. Właśnie na swoim blogu na FA (link m. in. na lewo od mojego postu ;]) opublikowałem pierwszą część swojego nowego opowiadania fantasy. Nosi ono tytuł "Bez wyjścia" i niech zachętą do zapoznania się z nim będzie to, że jeden z jego pierwszoplanowych bohaterów jest dość nietypowy. Zadebiutuje on jednak dopiero w drugim "odcinku" - niemniej informację o tym, z jakiej rasy się wywodzi, znajdziecie już w obecnym fragmencie. :) Mimo że będę je publikował przede wszystkim na wspomnianym przeze mnie blogu, pierwszą część umieszczam i tutaj - tak w ramach zachęty. Następne fragmenty będą się pojawiały najprawdopodobniej już tylko "u źródła". Miłego czytania. :)

* * *

Bez wyjścia

I

Atmosfera panująca w karczmie ?Pod Świńskim Łbem? około północy nie cichła. Wielu podróżników, którzy z powodu niskiej ceny tutejszych noclegów postanowili przenocować w jednym z nich, skarżyło się na hałas panujący na parterze. Tawerna była otwarta cały dzień i większość nocy, dlatego zawsze zbierała się wewnątrz masa ludzi, którzy mieli dosyć trudów dnia codziennego i wraz z innymi im podobnymi chcieli wyładować cały stres. Nie przeszkadzało im to, że przychodzili nawet w nocy, choć następny dzień mógł wcale nie zapowiadać się lepiej.

Karczmę najczęściej odwiedzali typowi mieszczanie ? tacy, którzy chcieli pobyć w towarzystwie albo po prostu przepić część zarobionych pieniędzy. Spośród w tej chwili obecnych wyróżniał się tylko jeden ? siedzący spokojnie przy stoliku brunet w średnim wieku, ubrany bardziej wyszukanie niż reszta.

Ów człowiek rozsiadł się wygodnie na krześle, obserwując przez puste okno tawerny okolicę. Westchnął; pogrążył się w myślach.

To nie był mieszczanin, jakich wielu tutaj ? należał do szlachty. Wśród pospólstwa panowała opinia, że upadlające jest dla arystokratów odwiedzać jakąś tam karczmę, bo przecież mają własne rozrywki. Znajdowało się w tym spore ziarno prawdy, gdyż rzeczywiście szlachta była na tyle bogata, że to, na co mieszczanie na ogół ciężko pracowali, ona miała od razu na wyciągnięcie ręki.

Ale szlachcic siedzący w tawernie miał istotne powody, by tu wstąpić. Reinhold z rodu Larkinów do pewnego momentu był człowiekiem powszechnie szanowanym w swojej warstwie społecznej. Zawdzięczał to jednak bardziej korzeniom niż osobowości ? majątek, który przechodził w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie, obejmował mnóstwo kosztowności i biżuterii oraz dziesięć hektarów ziemi, na której pracowali parobkowie. To sprawiło, że przodkowie Reinholda mieli wielu przyjaciół wśród reszty szlachty, a szczyt osiągnął ojciec, który nadal pomnażał i tak już ogromny spadek.

Młodszy Larkin odziedziczył po nim wiele, między innymi właśnie ten majątek, ale nie najważniejszą rzecz: żyłkę do interesów. Kiedy ojciec umarł pięć lat temu, Reinhold wziął na siebie rozporządzanie spadkiem ? tylko że kompletnie nie miał pojęcia, jak to powinno się robić, żeby przynajmniej utrzymać swój obecny kapitał, nie wspominając już o jego powiększeniu. W efekcie skończyło się to rozrzutnością, objawiającą się przede wszystkim inwestowaniem w różne przedsięwzięcia, które bardzo często nie przynosiły spodziewanych zysków, i organizowaniem bankietów. Sprawiło to też, że z czasem szlachcic nie chciał wypłacać parobkom należnej im nagrody, w związku z czym ci odmówili dalszej pracy. Wykorzystał to młodszy brat Reinholda, który pozwał go do sądu i pod pretekstem jego zaniedbania zażądał przyznania mu ziemi. Starszy szlachcic przegrał proces, w wyniku czego utracił całe pole ? siedem hektarów na rzecz brata, a pozostałe trzy na użytek dwóch chłopów, których twarzy nawet nie pamiętał.

Stwierdzenie, że obecnie Reinhold pozostał bez grosza przy duszy, byłoby przesadą ? niemniej ledwo wiązał koniec z końcem, żeby przynajmniej zachować pozory swej rodowej przynależności. Nadal mieszkał w posiadłości, którą rozporządzał w ramach spadku, ale przy tym regularnie odpuszczał co wykwintniejsze dania, zwolnił większość służby, a na ubrania typowe dla szlachty pozwalał sobie dopiero po porządnym przemyśleniu. Nierzadko podejmował się różnych prac dorywczych. Poznał, na czym polega życie gołoty.

Nie to jednak było dla niego najgorsze. Rok temu jego córka, zbliżająca się pomału do pełnoletniości, padła ofiarą bardzo ciężkiej choroby. Często kasłała, brakowało jej tchu, ciało sprawiało wrażenie rozpalonego, a na dodatek niekiedy traciła przytomność. Reinhold zwracał się w jej sprawie, do kogo tylko mógł ? do medyków, uzdrowicieli, felczerów. Wszyscy jednak zgodnie twierdzili, że ta choroba jest nieuleczalna. Szlachcic rozpaczliwie szukał lekarstwa, ale nawet on nie mógł się oszukiwać, że uda mu się po omacku.

Dziś rano, wychodząc z domu, spotkał nieznajomego ubranego w płaszcz z kapturem, który, jak twierdził, wie o problemie arystokraty. Powiedział, że jeśli zależy mu na życiu jego córki, niech spotka się z nim w karczmie ?Pod Świńskim Łbem? po północy. Reinhold zrobił się przewrażliwiony ? nie ufał ludziom z zasady. Uważał, że inni interesowali się nim tylko ze względu na jego majątek, co by tłumaczyło to, dlaczego wielu jego dotychczasowych przyjaciół teraz nie chciało z nim nawet rozmawiać. Tu też wietrzył postęp ? ale desperacja sprawiła, że zgodził się praktycznie od razu.

Powrócił myślami do swojej córki. O tym, ile mogłaby przeżyć dobrego, gdyby była zdrowa. Jak znakomicie bawiłaby się na bankietach organizowanych obecnie przez innych arystokratów. Jaki zamożny mężczyzna by się nią zainteresował. Jak ona, jego aniołek i szczęście, mogłaby żyć. Tym bardziej na myśl o tym przeklinał, na czym świat stoi ? przeklinał bogów, którzy sprowadzili na nią cierpienie. Dusił to jednak w sobie. Z bólem dopuszczał do siebie myśl, że może to przez zwykły niefortunny zbieg okoliczności ? ale co mogło to spowodować? Dlatego zrzucenie winy na los wydawało mu się wygodniejsze. Wszak tu chodziło o życie jej pociechy.

- Mój aniele?

Reinhold popatrzył na otwierające się drzwi. Wchodził przez nie jednak kolejny mieszczanin. Szlachcic powrócił wzrokiem do okna. Nie wypatrzył niczego, co zwróciłoby jego uwagę.

?Pewnie mnie wystawił? ? pomyślał. ?Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. Typowe?.

Drzwi otworzyły się ponownie. Reinhold ujrzał w nich wysokiego, zakapturzonego mężczyznę. Ten, przekroczywszy próg, rozejrzał się powoli po karczmie. Jego wzrok zatrzymał się na szlachcicu.

Mężczyzna podszedł do stolika, przy którym Larkin siedział.

- Pan Reinhold z rodu Larkinów, jak mniemam? ? zapytał nieco ochrypłym głosem.

- Owszem, to ja ? odparł Reinhold. ? Czy mam słuszność, twierdząc, iż to pana spotkałem dzisiaj?

- Zgadza się. Mógłbym zająć miejsce?

- Wręcz niezwłocznie.

Mężczyzna usiadł leniwie przy stole. Oparłszy się łokciami o blat, splótł palce u rąk.

- Nie chciałbym pana urazić swoją impertynencją ? zaczął szlachcic ? ale byłbym rad widzieć twarz swojego rozmówcy. Zatem czy?

- Wolałbym, żeby kaptur został tam, gdzie jest ? odparł nieznajomy.

- Nie jestem pewien, czy w ten sposób nie będziemy zwracali na siebie większej uwagi ? zauważył szlachcic, w tej chwili pełen złych przeczuć.

- Myślę, że tutejsi mieszczanie są na tyle przyzwyczajeni, iż w te progi wstępuje od czasu do czasu ktoś nietypowy, że nie powinno nam to grozić.

- Toteż czy mógłbym chociaż poprosić o pańską godność?

- Moją godność? A cóż mógłbym ja znaczyć na tym świecie? Jestem tylko skromnym? przedsiębiorcą. Aczkolwiek pan jako mój rozmówca ma prawo znać moje imię. Jestem Marius.

- Bardzo dziękuję. Teraz jednak, jeśli pan mi wybaczy kolejną nieuprzejmość, chciałbym, żebyśmy przeszli do interesów. Musi pan wiedzieć, że ja swój czas wyjątkowo cenię.

- Nie mogę się z tym spierać. Zatem? interesuje pana los pańskiej córki, dobrze pamiętam?

- Udatnie to pan ujął.

- Ach tak, toteż znakomicie się składa. Albowiem miałbym dla pana pewną? propozycję.

Reinhold uniósł brwi.

- Słucham, co to za propozycja.

- Otóż ja jestem w stanie przyrządzić dla pańskiej córki miksturę, która nie tylko spowolni proces choroby, ale również sprawi, że pańska córka wyzdrowieje.

- Wyzdrowieje? Chciałbym wierzyć, iż jest to możliwe? ale czy to może być prawda? Wszyscy medycy, z jakimi się spotkałem, orzekli, że nie ma dla niej ratunku.

- Zapewniam, że to lekarstwo będzie skuteczniejsze od jakiegokolwiek leczenia, które zaaplikują panu najlepsi uzdrowiciele.

Reinhold milczał.

- Aczkolwiek ? ciągnął Marius ? nie ma nic za darmo. Do zrobienia eliksiru brakuje mi kilku wyjątkowo ważnych komponentów.

- Co tylko będzie potrzebne, jak najszybciej postaram się sprowadzić.

- Jestem pod wrażeniem pana entuzjazmu. Otóż, panie Reinholdzie, niewiele mi trzeba do szczęścia. Potrzebuję tylko płuc, serca i wątroby avesa.

Szlachcic nie odpowiedział ? próbował przypomnieć sobie, co za stworzenie miał na myśli jego rozmówca.

- Co to jest aves? ? zapytał w końcu.

- Nie co, lecz kto. Przecież przedstawiciele tej rasy żyją na naszym świecie. Zaprawdę nic pan na ich temat nie słyszał?

- Przyznam, że ta nazwa kiedyś obiła mi się o uszy? ale nie potrafię jej skojarzyć z niczym.

- Panie Reinholdzie? tak jak istnieją jaszczuroludzie, to jest jaszczurki przypominające fizjonomią ludzi, tak żyją również avesowie, czyli równie prosto mówiąc, ptakoludzie.

- Ptakoludzie? ? zdziwił się Reinhold. ? A cóż to za wynaturzenie?

- Uważam, że pan wydaje zbyt pochopne wnioski. Gdyby pan spotkał kogoś z tej rasy na własne oczy, z pewnością zmieniłby zdanie.

- Czy próbuje mi pan dać w ten sposób do zrozumienia, że te stworzenia są inteligentne?

- Nie inaczej.

- Przyjmijmy, iż rzeczywiście tak jest. Dlaczego zatem pan wymaga ode mnie uśmiercenia jednego z nich?

- Nieraz mawia się, iż pewne czyny wymagają ofiar. Polecałbym panu zastanowić się, kogo lepiej będzie poświęcić.

Arystokrata nie odpowiedział. Musiał przyznać nieznajomemu rację.

- Niemniej jeśli pan nigdy nie widział żadnego avesa ? mówił ponownie Marius ? to jestem w stanie zaoferować pomoc. Otóż znam pewnego elfa, który w swych podróżach poznał wiele ras tego świata, także tych niezwykłych. Z całą pewnością będzie wiedział sporo o ptakoludziach. Jeśli pan sobie życzy, mógłbym zaprosić go do współpracy.

- Nie omieszkałbym go przyjąć. Tylko gdzie znajdę tych? avesów?

- Moje wici donoszą, że kilkoro z nich osiedliło się w okolicznych lasach, kilkanaście kilometrów na zachód stąd. Jest ich zapewne dwoje, jeśli nie więcej. Z pomocą mojego znajomego na pewno ich pan odnajdzie.

- W porządku. Miałbym jeszcze jedno pytanie: rozumiem, że panu zależy na zdobyciu tych składników. Czy mając to na uwadze, mógłbym liczyć także na pański udział?

- Niestety, ale mnie wzywają pilne interesy. Panowie byliby wraz z ewentualnymi towarzyszami zdani tylko na siebie.

Reinhold zaczął analizować w myślach sytuację. Dobrze wiedział, że taka okazja może się nie powtórzyć. Mimo to cały czas nie opuszczały go wątpliwości ? w stosunku zarówno do rozmówcy, jak i do tego, czy mówił prawdę. Ponadto nie znał avesów, więc nie mógł mieć wyobrażenia, czy to są groźne stworzenia. Taka wyprawa mogła stanowić spore ryzyko.

?Ale jak ja mogę o tym myśleć w chwili, gdy moje słońce cierpi??.

Z zamyślenia wyrwał go głos Mariusa:

- Zatem co pan postanawia? Umowa stoi?

- Co za pytanie! Oczywiście, że stoi! ? odpowiedział wreszcie szlachcic, wstając ze stolika. Nieznajomy nie ruszył się z miejsca - skinął głową arystokracie na znak, żeby usiadł z powrotem. Gdy ten posłuchał, obaj uścisnęli sobie dłonie.

- Proszę mi wybaczyć ? zreflektował się Reinhold. ? Nie mogę wręcz pomieścić swojej ekscytacji na myśl o tej wyprawie.

- Nie jestem zły, ale nie bez powodu zależy mi na dyskrecji ? odparł Marius, po czym rozejrzał się po karczmie. Na jego szczęście bardzo mało gości zwróciło uwagę na nich obydwu. W końcu zapytał szlachcica: ? Kiedy zechce pan wyruszyć?

- Wyruszam jutro w południe. Proszę przekazać panu elfowi, żeby stawił się pod moim domem na krótko przed tą porą.

- Wedle życzenia.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Knight Martius

Ów człowiek rozsiadł się wygodnie na krześle, obserwując przez puste okno tawerny okolicę.

A jest coś takiego jak pełne okno? ; )

To nie był mieszczanin, jakich wielu tutaj ? należał do szlachty.

Jakoś mi to zdanie nie brzmi. Mieszczanin, który należał do szlachty? To trochę jak Żyd-nazista. Moim zdaniem, powinieneś poprawić to zdanie.

Sprawiło to też, że z czasem szlachcic nie chciał wypłacać parobkom należnej im nagrody

Zmieniłbym również to słowo. Może "pensji" byłoby lepsze?

W dalszej części tekstu nie znalazłem już więcej jakichś gryzących w oczy błędów.

No, teraz przejdę do konkretów - opowiadanie zapowiada się dość ciekawie. Całość czytało się lekko i przyjemnie, jednak z ostateczną oceną wstrzymam się do momentu, aż przeczytam kolejne rozdziały. W chwili obecnej, jest dobrze. Popraw ww. błędy, i będzie naprawdę fajnie. Czekam na ciąg dalszy.

Pozdrawiam

M.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uch...

Chciałam wrzucić tu opowiadanie - sęk w tym, że składa się z napisanego na brudno początku... i niczego ponad to. Moja "powieść" z kolei nadaje się wyłącznie do intensywnych poprawek/wywalenia do kosza.

Dlaczego więc tu piszę?

Z wielu powodów. Pytam o rady dla początkującej, o wsparcie... I o odrobinkę krytyki, bo rzadko jej doznaję. A nawet jeśli - to na zasadzie, że przyjdzie Jaśnie Wielmożny Pan, opierniczy i na tym się skończy - żadnych rad, żadnych sugestii, tylko powyzłośliwiać się i pójść męczyć inne biedactwa.

Wsparcie... tak, ono jest mi chyba najbardziej potrzebne. Mam pomysł, zaczęłam pisać... i nagle straciłam jakąkolwiek wenę. Jestem dosłownie wypalona, pozbawiona idei. A miałam ich tak wiele...

Potrzebuję cudzych opinii i słów motywacji. Bardzo ich potrzebuję.

A chwilowo...

Klik, klik - dwa "rozdziały" powieści, które zdołałam skrobnąć

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Mish

A jest coś takiego jak pełne okno? ; )

Puste, w sensie bez szyb i framug. Chyba że w opowiadaniu fantasy nie powinno się o tym pisać, bo to się rozumie samo przez się. ;]

Jakoś mi to zdanie nie brzmi. Mieszczanin, który należał do szlachty? To trochę jak Żyd-nazista. Moim zdaniem, powinieneś poprawić to zdanie.

Hm, jak tak patrzę na to zdanie, to faktycznie nie wygląda ono najlepiej... Jak będę to opowiadanie jeszcze poprawiał sobie na twardym dysku, to to uwzględnię.

Zmieniłbym również to słowo. Może "pensji" byłoby lepsze?

IMO "pensja" byłaby chybiona. ;) Opieram się tu tylko i wyłącznie na swojej wyobraźni i pamięci, ale o ile nic mi się nie plącze, to należnością dla parobków za wykonaną robotę z reguły nie były pieniądze, tylko część upraw. Podkreślam jednak, że tego nie sprawdziłem, więc nie dam głowy... A lepsze określenie niż "nagroda" jakoś nie przychodzi mi do głowy.

Ogólnie dziękuję za opinię i słowa zachęty. :)

Teraz zaczynam się zastanawiać, czy kolejnych części tego opowiadania nie umieszczać też tutaj. Czy jednak będziecie (Mish i inni czytelnicy) co jakiś czas na tego mojego bloga wchodzili? :P

@Ylthin

O ile dobrze pamiętam, to obydwa rozdziały czytałem i nawet skomentowałem je na Twoim blogu... Ale miałbym pytanie: czy potrzebujesz rad odnośnie czegoś konkretnego? Bo jakoś trudno mi podawać jakieś "rzucone w powietrze" - tym bardziej że sam jakiś rewelacyjny nie jestem. ;) No ale nie będę gadał po próżnicy - w pewnym momencie napisałaś, że czujesz wręcz konieczność przedyskutowania z kimś dalszych wydarzeń w swojej powieści, dobrze pamiętam? W takim razie, o ile masz taką ochotę i nie boisz się krytyki*, nie mam nic przeciwko, żebyś opowiedziała mi coś o swoich pomysłach na wydarzenia (czy to w tej powieści, czy w opowiadaniu) na PW.

*A przynajmniej czegoś, co usiłuje robić za krytykę, bo ja ogólnie za łagodny jestem. ;]

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Opowiadanie napisane do gimnazjum, postanowiłem je tu umieścić i zobaczyć wasze opinie :)

??Dzień który odmienił moje życie??

Trudno mi powiedzieć jaki dzień odmienił moje życie. Jest ono przecież jeszcze młode i nic pozornie przełomowego się w nim nie wydarzyło. Ale czy na pewno ? Według niektórych religii można by stwierdzić że moje życie zmieniło się wraz moimi narodzinami. Jednak ja jeszcze jestem za młody aby stwierdzić która z wielu religii jest najbardziej sensowna, a co za tym idzie, zdeklarować przynależność do którejś z nich. Może moje życie odmieniło się wraz z komunią? Niezbyt wtedy rozumiałem do czego ona mi jest potrzebna, ale rower bardzo mi się przydał (i przydaje). Osobiście myślę że nasze życie nie odmieni się z dnia na dzień. Jeśli ktoś dostanie awans na kierownika jego życie się nie zmieni. Zmienią się jego obowiązki, odpowiedzialność i zarobki. Jednak niektórzy mogą się spierać że skoro zmieniają się nasze obowiązki, to zmienia się również nasze życie bo mamy do zrobienia inne rzeczy i musimy załatwiać inne sprawy. Jednak idąc takim tokiem myślenia można by powiedzieć że nasze życie zmienia się z każdym nowym meblem w naszym domu, bo w końcu wpływa na nasze otoczenie, a jeśli jest jakiś specjalny, to także na nasze emocję. Myślę, że nasze życie zmieniają jakieś dłuższe okresy czasu. Oczywiście, jeśli ktoś przeżyje śmierć kliniczną, jego postrzeganie świata i rzeczy go otaczających zmieni się w przeciągu jednej doby. Ale przy okazji należy zadać sobie pytanie: czym jest życie? Czy naszym sposobem myślenia i postrzegania wszystkiego wokół? Czy może ciągiem wydarzeń rozpoczętych narodzinami i zakończonymi śmiercią? Skoro niektórzy ludzie żyją dłużej a niektórzy krócej, bardziej wiarygodna staje się ta pierwsza opcja. Trzeba zaznaczyć że przecież nie decydowaliśmy o tym kim się narodzimy (a przynajmniej nie pamiętamy) a od zawsze mówi się że każdy człowiek otrzymał jedno życie i sam o nim decyduje. Więc to, jak się będzie się ono toczyć i czy będzie miało dużo ostrych zakrętów zależy tylko i wyłącznie od tego jaka jest nasza psychika i mentalność bo niektórzy nie mają zamiaru pracować na zmywaku bo to dla nich uwłaszczające ale są też tacy którzy mimo dobrego wykształcenia i pewności sukcesu nie pchają się do sejmu bo ich zasady moralne na to nie pozwalają. A naszą psychikę może kształtować bardzo wiele rzeczy. Może to zrobić na przykład nasz partner życiowy, nasze otoczenie, telewizja, śmierć bliskiej osoby, nasza religia oraz w wielu przypadkach historia naszego kraju. W Internecie widać że wiele Polaków ma potrzebę do przynależności do jakiegoś forum albo społeczności a później wykłócać się z innymi osobami że jego ??internetowa narodowość?? jest najlepsza. Duże mam doświadczenie z Internetem i mogę śmiało powiedzieć że takie zachowanie jest bardzo popularne wśród ??naszych?? internautów. Zakładając to, mogę powiedzieć że moje życie zmieniło się (i chyba ciągle zmienia) wraz z dojrzewaniem, czyli od niedawna. Zacząłem zadawać sobie coraz częściej pytanie czy bóg naprawdę istnieje i nabrałem większej pewności siebie przez co deklarowanie swoich poglądów stało się dla mnie prostsze. Do czego zmierzam? Nam samym bardzo trudno powiedzieć co nas zmieniło, bo trudno jest wychwycić ten moment w naszym życiu i sam nie dałem rady tego zrobić. Jednakże tak jak wcześniej napisałem, osoba która czyta ten ??filozoficzny tekst trzynastolatka?? mogła stracić jakąś bliską osobę i stwierdzić że jestem jakimś idiotą który nie wie o czym pisze. Może jestem. Nie straciłem jeszcze nikogo bliskiego (i mam nadzieje że prędko nie stracę) ale nie potrzebuje tego aby zrozumieć jak cenne jest życie. Ten temat jest zresztą bardzo trudny do omówienia bo co ja powiem osobie która resztę życia musi spędzić na wózku? Na pewno nie stwierdzę że jego życie się nie zmieniło. Należy więc zapamiętać że nie ma człowieka który jest kowalem swojego losu. O naszym życiu decyduję mentalność i psychika nasza, ale i wszystkich ludzi którzy mogą je w jakiś sposób odmienić. KONIEC

Co o tym sądzicie :) ?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@KingsBounty - sądzę, żebyś popracował nad interpunkcją. :P Rozumiem, że jesteś młody, ale to, żeby nie wiedzieć, że np. przed "że" czy "który" stawia się przecinek, jednak zakrawa o konieczność dokształcenia się. Sam tekst nawet mi się podobał, twierdzę wręcz, że porusza bardzo ciekawy temat - tylko że miejscami niełatwo się go czyta ze względu na te problemy. Polecałbym nad tym popracować. ;) Aha, a spacji przed pytajnikiem się nie pisze.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jak już, to "zakrawa NA", nie "zakrawa o". Wybacz, ale nie mogłem się powstrzymać :D

Rzeczywiście. :]

Naskrobałbyś z jedno zdanie o moich wypocinach? :)

Jedno zdanie. ;) Jak coś, to od razu mówię, że czytało się bez bólu - natomiast z bardziej szczególnych błędów wytknąłbym tylko jeden.

Kobieta jedynie pokiwała głową, po czym podniosła peta i wsadziła go z powrotem do ust.
IMO lepiej napisać jeszcze raz "papierosa", niż uciekać się w narracji do zwrotów potocznych.

Ogólnie opowiadanko jak na przymiarkę jest nawet niezłe. Tylko sugestia - napisałbyś kiedyś coś większego? Bo o tym tutaj tak naprawdę niewiele da się powiedzieć. ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No więc tak, troszkę zalatuje mi to, co chcę teraz zrobić, bardzo niegrzeczną promocją, ale jakoś trzeba, prawda ;) ? No więc chciałbym zareklamować bloga literackiego, którego prowadzę od dzisiaj. Mam zamiar wrzucać na niego swoje teksty o dość... różnorakiej jakości, że tak powiem, a nie widzę lepszego miejsca, żeby się zareklamować niż ten temat, bo przewinęło się przez niego już dużo osób mających chęć oceniania czegoś ;) . Może i mi się poszczęści. Blog nazywa się Prozatorsko i jest niejako dodatkiem do mojego drugiego, bardziej serio bloga, ale to nie jest temat tego postu... Żeby nie robić bałaganu, wrzucę do posta poniżej część tego, co wrzuciłem na bloga. Krytyka mile widziana, zasilenie bloga komentarzami - także.

?Drzwi? - część 1

Pan Wyciąg prowadził bardzo stateczną, pozbawioną niespodzianek i ciekawych zwrotów akcji egzystencję. Przynajmniej tak mi się teraz wydaje.

Życie pana Wyciąga od wielu lat toczyło się niezmiennym, prawie rytualnym rytmem, przerywanym tylko od czasu do czasu odwiedzinami nielicznych z jego przyjaciół, przynajmniej wedle mojej wiedzy. Pan Wyciąg zawsze wstawał o tej samej porze, kiedy niebo nad Jeziorem Topielców zaczynało powoli zmieniać barwę, zapowiadając przebudzenie słońca. Szacowny staruszek odmawiał wtedy krótką modlitwę do wszystkich Aspektów, po czym składał im ofiarę z jednej i pół szklanki wylanego mleka. Od święta patroszył też rytualnie którąś z biegających przed wieżą ? a wypada nam wiedzieć, że pan Wyciąg mieszka w stromej wieży na wysokiej skarpie, jak na porządnego alchemika i mędrca przystało ? kur, by przebłagać wszystkie żywioły w chwilach wyjątkowo nieciekawych. Potem udawał się do łaźni i poświęcał dwie klepsydry na oczyszczanie się.

Po prawdzie pan Wyciąg od zawsze bardzo to lubił, nawet kiedy był jeszcze małym chłopcem. Podczas gdy jego rówieśnicy bardzo chcieli pograć sobie w piłkę albo dostać jakieś nowe zwierzątko projektu konkurujących w tej kwestii lóż, on namiętnie pożądał książek, ciszy i czystości. Zawsze twierdziłem, że to właśnie dlatego rodzice posłali go precz do starego Moździerza. Wychudły, wątły chłopaczek na nic by im się zdał, a że żadnych zdolności wyjątkowych nie przejawiał? Potem pan Wyciąg wychodził z łaźni, wchodził na najwyższe piętro do swojej sypialni i ubierał się w ciemnozielony strój alchemika. Poprawiał starannie fryzurę, przeglądał się w lustrze. Nie wyglądał na swoje lata ? wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy, dużych oczach. Siwe, rzednące włosy, których front już wiele lat temu przegrupował się na tył głowy, odsłaniając łyse wzgórze czaszki, zaczesywał uważnie do tyłu, na bardzo starą modłę. Rzadko się uśmiechał, ale rzadko też miał do kogo. Po tych czynnościach schodził na dół i wzywał swoje homunkulusy. Trzy ludziki o krótkich nóżkach, małych łapkach i stanowczo zbyt wielkich głowach.

- Jaki mamy dzisiaj dzień? ? pytał swoje twory. Pytał zawsze, bo z biegiem lat coraz częściej zdarzało mu się zapominać.

- Piątek ? odpowiadał co piątek Dziennik, najstarszy z homunkulusów, który zawsze wiedział, jaki jest dzień. Malutki twór zaczynał się powoli rozpadać, choć rzecz jasna nie uskarżał się na ból, nie znał tego pojęcia. Kiedyś zasugerowałem panu Wyciągowi, żeby kupił trochę żywogliny i podreperował wiernego sługę, ale pan Wyciąg zawsze miał coś innego do roboty.

Potem pan Wyciąg wychodził do podpiętego pod szeroki taras trzeciego piętra swojej ukochanej wieży wiszącego ogrodu klasycznego wzorca Pięknosłowa. Przez osiem klepsydr spędzał tam czas, spoglądając na wschodzące słońce i pielęgnując drogocenne rośliny. Lubił swoje rośliny. Kiedy wyczytał z ukochanych książek wystarczająco dużo, zrozumiał, że mogą mu powiedzieć tak samo wiele jak gęsto zapisane stronice. Po ośmiu klepsydrach pan Wyciąg wracał do wieży, schodził na sam dół i przyrządzał sobie śniadanie. Zawsze jadał późno i niewiele. Nie był specjalnym miłośnikiem jedzenia. Najczęściej starczało mu kilka kromek chleba z masłem, dwa albo trzy kurze jajka, które przynosił mu Kogut, średni wiekiem homunkulus, jakieś otręby, trochę mięsa ? zależy, jakie było pod ręką ? szklanka mleka, albo dwie. Pan Wyciąg uwielbiał mleko, od kiedy przeczytał w słynnych traktatach Pastucha, że na mleku i jajach można przeżyć całe życie. To właściwie tłumaczy, czemu wylewał je na ofiarę Aspektom. Tak sobie myślę, że musiało go to sporo kosztować. Nie w sensie złota, bo pan Wyciąg był właściwie samowystarczalną jednostką. Poza tym złoto zawsze mógł sobie zrobić. Co w tym dziwnego? Każdy porządny alchemik, mając pod ręką ołów i miedź, potrafi uwarzyć sobie trochę złota. Wszyscy to wiedzą.

Pan Wyciąg zachodził do biblioteki tylko po śniadaniu.

- Umysł karmię po brzuchu ? mówił mi zawsze bardzo, bardzo powoli i bardzo, bardzo wyraźnie, jakby rozmawiał z dzieckiem. Takim tępawym dzieckiem, muszę podkreślić.

Starszawy alchemik czytał czas jakiś, oddając się tej prostej przyjemności aż do pory obiadowej, która nadchodziła w okolicach południa. Wtedy odkładał któryś z zakurzonym tomów i posyłał Biegacza, najmłodszego z żywoglinianych ludzików, żeby popędził do Starogrodu i złożył u Mola zamówienie na kilka pozycji. Biegacz zawsze zapamiętywał bezbłędnie i biegł do miasta, wracając z nadejściem nocy. Dzień pana Wyciąga zaczynał się więc po zenicie ? wtedy alchemik, uprzednio zjadłszy skromny posiłek, udawał się schodami do laboratorium, swego pełnego alembików, moździerzy, retort, pieców, odważników, wag, pojemników i traktatów alchemicznych królestwa. Tam pan Wyciąg znikał do wieczora. Kiedy słońce osiągało Wieczornik, najwyższy szczyt odległych Wyżników, alchemik zmykał laboratorium i wracał do biblioteki, gdzie w ciągu klepsydry sporządzał drobiazgowe notatki na temat swoich aktualnych badań. Potem wpuszczał do środka Biegacza, który czasem przynosił mu jakieś książki, a czasem tylko plotki z miasta, po czym aktywował rozmieszczone wokół wieży menhiry ochronne, które zamontował mu Oczopląs. Kiedy było już ciemno, przez klepsydrę wpatrywał się w gwiazdy. Potem pan Wyciąg znów spędzał dwie klepsydry w łaźni, narzucał na siebie szatę nocną i szedł spać. Rzadko miewał sny, a jeśli już, to nie przywiązywał do nich większej wagi. Stanowczo nie był, mimo wszystko, typem zabobonnego parobka.

Tak toczyło się spokojne życie pana Wyciąga aż do pewnego konkretnego dnia. Wstał wcześniej niż zwykle, co już samo w sobie było ewenementem i wpędziło w panikę jego homunkulusy. Po prawdzie już z założenia nie był to zwykły dzień.

- Dziś jest poniedziałek, drugi dzień miesiąca spadających liści w porze Miedzi ? oznajmił Dziennikowi z uśmiechem na poważnej twarzy, po czym udał się do łaźni. Cokolwiek by się nie działo, poświęcał na oczyszczenie całe dwie klepsydry. Następnie udał się do kuchni.

- Pan Oczopląs odwiedzi nas o zenicie ? poinformował wolno i wyraźnie Dziennika, Koguta i Biegacza, którzy z poważnymi minami pokiwali za dużymi głowami. ? Macie przygotować wieżę na przybycie gościa, ja tymczasem udam się do laboratorium i popracuję.

Kiedy pan Wyciąg wszedł do laboratorium, właśnie zapiał kur. Alchemik rozejrzał się po swoim dominium, najbardziej okiełznanym przez niego kawałku wszechświata, po czym podszedł do szafy. Otworzył ją i zaczął przebierać w próbkach. Nagle zamarł. Zmarszczył proste brwi. Zamknął jęczące ze starości drzwiczki. Podszedł do potężnego, półokrągłego biurka.

- Co to ma być? ? zapytał sam siebie z lekkim, źle skrywanym podenerwowaniem.

Pan Wyciąg dopiero teraz zauważył, że w jego laboratorium pojawiły się Drzwi.

***

Starszy alchemik usiadł ciężko w głębokim fotelu. Po chwili złożył rozedrgane dłonie w mostek, na którym oparł podbródek. Trzy homunkulusy wpatrywały się w niego wielkimi oczami.

- Kiedy wielokrotnie powtarzałem, że bez mojego wyraźnego pozwolenia nie wolno nikomu, nikomu, choćby to był sam Skała XIV, wchodzić do laboratorium, to mówiłem to nie bez przyczyny.

Nie dało się nijak poznać po stworkach, że go choćby usłyszały. Pośledniejszych ludzi mogłaby irytować nawet ta niewątpliwie ciekawa cecha homunkulusów, beznamiętność i całkowity, nieludzki spokój. Pan Wyciąg, o czym chyba jeszcze nie miałem okazji wspomnieć, nie należał do grona ludzi poślednich. Takie zachowanie jego tworów całkowicie mu odpowiadało. Człowiek, który potrafił być samotny, w rzeczy samej.

- Kiedy to mówiłem, miałem też na myśli was. Mówię o was, bo nie widzę tu nikogo innego, więc raczej mówię o was, prawda?

- Prawda ? odpowiedział mu zgodny chór trzech głosów.

- Którego więc słowa nie zrozumieliście spośród całkiem niewielu, jakie wypowiedziałem, wydając ten rozkaz? Kto was nauczył ciekawości ? dodał już bardziej do siebie, nieco zaniepokojony, że ktoś mógł majstrować przy jego tworach. Oczywiście, nie usłyszał odpowiedzi.

- Może to naprawdę nie one? ? mruknąłem wtedy lekko zmieszany. Po prawdzie, jak się na alchemii nie znałem wcale, tak teraz nadal się nie znam, Aspekty mi świadkami, dlatego trochę głupio mi było zabierać głos w takich sprawach. Mimo to czułem się w obowiązku stanąć w obronie tych trzech istot, których naprawdę nie podejrzewałem o zabawy w laboratorium alchemicznym. A już zwłaszcza o sprowadzenie do niego Drzwi. Pan Wyciąg rzucił mi znużone spojrzenie.

- Nikt nie może dostać się do domu bez mojego wyraźnego zezwolenia, a już na pewno nie w nocy. Skąd więc one się tam, na miłość żywiołów, wzięły?

Wzruszyłem ramionami i odwróciłem wzrok, by wpatrywać się w piękną panoramę rozciągającą się za oknem. Płomienie wesoło tańczyły w kominku, choć był przecież środek lata. Pan Wyciąg w chwilowym ataku paniki wyłączył wszystkie magiczne systemy wspomagające i upraszczające mu życie, pewnie stąd zrobiło mu się nagle zimno. Nawet średnio rozgarnięty wieśniak wie przecież, że zabawa strukturą świata w pobliżu Drzwi jest? niezbyt rozsądna, łagodnie to ujmując.

- Czy posłałeś wiadomość do pana Oczopląsa? ? zapytał po długim milczeniu alchemik, a Biegacz skinął tylko głową. Chyba nawet homunkulusowi niezręcznie było za dużo się odzywać. ? Zastanawiam się nad powiadomieniem ambasady ? rzucił pan Wyciąg w moim kierunku.

- Niezbyt dobry pomysł, jeśli mam być szczery ? odparłem z głębi serca. Ambasadorom nie należy zawierzać niczego, nieważne kogo aktualnie reprezentują. Czy są to żywoskalni, czy ogniotknięci, czy jacyś inni, żadnym ufać nie można. Zwłaszcza że Skała XIV słynął z wrogości wobec alchemików. Przynajmniej takie mnie wtedy dobiegały słuchy.

- Kończą mi się pomysły ? powiedział z nutą rozgoryczenia pan Wyciąg i zapadł się głębiej w fotelu.

Nie chciałem głupio pytać, czy zbadał Drzwi dokładnie, bo wiedziałem, że to zrobił. Problem z Drzwiami jest jak zawsze taki, że wyskakują nie wiadomo skąd w bardzo nieodpowiednich chwilach, no i nikt jeszcze ? nawet Pięknosłów w swoich najlepszych latach ? nie wymyślił skutecznej metody walki z nimi. Może dałoby się rozrysować jakieś zaklęcie, wymyślić skuteczną broń? Gdyby tylko Drzwi tak skutecznie nie opierały się schematom! Nie ma i nigdy nie było dwóch takich samych Drzwi. Jedne bywały gigantycznymi wrotami z czarnej materii, inne ? żelazną klapką nie większą od talerza. Wszystkie jednak wyrywały z tej naszej rzeczywistości trochę miejsca, zastępując je? sobą właśnie. Różne też historie słyszałem i czytałem, a czytam sporo z racji profesji, na temat durniów, którzy próbowali otwierać Drzwi. Pewien mag imieniem Krostostóp, jeśli mnie pamięć nie myli, otworzył swoje. Cały półwysep poszedł pod wodę, skąd wynurzył się sto lat później porośnięty drzewami rodzącymi czekoladę. Prawdziwą, jak orzekli badający sprawę alchemicy. Inny czarodziej, Gruboskórny, z obawy przed swoimi Drzwiami uciekł z obrębu znanego świata. Jego Drzwi stały chyba jak stoją, głęboko pod ruinami zapadłego ze starości zamku Gruboskórnego. Czasem jacyś głupcy, awanturnicy i inni poszukiwacze kłopotów próbowali zapuszczać się do tych smętnych ruin, ambasady jednak wyłapywały wszystkich. Czekolada z drzew Czekoladowej Ziemi była może i smaczna, ale nikt nie chciał powtórki.

Wiedziałem dobrze, że pan Wyciąg jest mądrzejszy. Opowiadał mi zresztą o tym, co zrobił z Drzwiami. Najpierw je zmierzył. Wysokie na nieco ponad półtora metra, szerokie na metr, z boku ? oczywiście płaskie. Białe jak mleko, wykrojone z jednego kawałka dziwnego, miękkiego metalu ? Aspekty, nie mogłem uwierzyć, że alchemik w ogóle odważył się dotknąć Drzwi! ? o metalowej, zimnej, podłużnej klamce. Unosiły się w powietrzu na kilkanaście centymetrów, oczywiście nie drgały. O lewitacji w wypadku Drzwi mowy być nie może. Po prostu są, wisząc sobie albo stojąc na ziemi, całkowicie bez ruchu.

Jeśli chodzi o żywioły, żaden Aspekt nie raczył nigdy zająć w ich kwestii wyraźnego stanowiska. Symptomatyczne, zmiarkujcie sobie.

- Panie Wyciąg, ktoś zbliża się do wieży ? powiedział nagle Biegacz. Alchemik nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał.

- Powiedz, proszę, panu Oczopląsowi, żeby przyszedł od razu tutaj. Bez popisów, proszę.

Homunkulus odwrócił się na pięcie i ruszył, machając krótkimi nóżkami prawie w powietrzu. Daleko na dole rozległy się przytłumione przez grube ściany głosy, coś trzasnęło głośno. Dało się wyczuć lekki swąd prochu iluzjonistycznego, co było widomym znakiem, że pan Oczopląs nadchodzi. Po chwili sam iluzjonista wyłonił się z klatki schodowej, prowadzony przez beznamiętnego jak zwykle Biegacza.

- Czołem! ? huknął potężnym jak na swoją posturę głosem.

- Chyba brzuchem ? rzucił pan Wyciąg z kamienną twarzą. ? Tyjesz.

Oczopląs wyszczerzył potężne, białe uzębienie, nieprzystające do wychudłej, zapadniętej twarzy o wyłupiastych oczach. Zgrabnym ruchem zdjął kanarkowy płaszcz i rzucił go bezbłędnie w prawo, nawet nie patrząc, czy trafia na wysoki wieszak, który pod ciężarem odzienia iluzjonisty zachwiał się lekko, ale ustał. Miał na sobie pomarańcze, czerwienie i żółcie, jak zawsze zresztą. Mało pasujące do rzadkich, czarnych jak noc włosów, ale taki to już wizerunek pan Oczopląs lubił utrzymywać. Zawsze chełpił się, że jego matka była ogniotkniętą, podobno nawet jedną z konkubin samego Żarnego. Mimo że syn nie odziedziczył po matce ni krzty talentu magicznego, o łasce Aspektu nawet nie wspominając, chwalił się tym każdemu. Mnie przynajmniej z pięć razy. Jak już o tym mowa, nie spostrzegłem, żeby jakoś specjalnie utył. Pan Wyciąg zawsze głupio sobie żartuje, gdy jest zdenerwowany.

- Cóż tam w szerokim świecie słychać, panie Oczopląs? ? zapytałem kurtuazyjnie, powoli mieszając herbatę. Iluzjonista rzucił mi krótkie spojrzenie, uśmiechnął się. Czasem zachodził do mojej księgarenki powymieniać się plotami, które zbierał skrzętnie po gościńcach, gdzie dawał kiepskie występy. Dużo kiepskich występów.

- To, co zawsze. Ogniki tną się z kamyczkami, wietrzni z wodnikami, Aspekty mają ubaw po pachy, biedni alchemicy cierpią straszne katusze, bo nowe ustawy tego spróchniałego Skały ciągną z ich mieszków, że już nie wspominę o kolejnej wojnie lóż. Kiedyś napiszę o tych nabzdyczonych paniczykach kilka epopei, zobaczysz, będzie zabawnie? Co ja mówię, ależ, oczywiście, nasz drogi pan Wyciąg nie ma takich problemów. Dobrze się mieszka na odludziu, co?

- Dobrze jak dobrze ? powiedział alchemik i wstał. Małymi kroczkami podszedł do kominka, skąd zdjął czajnik z zawsze chłodnej w dotyku stali własnej receptury. Kiedy otworzył szafkę w poszukiwaniu kubka, Oczopląs bez pardonu uwalił się na jego fotelu.

- Sio mi stąd ? rzucił, nawet nie odwracając wzroku, a trzy homunkulusy skłoniły się krótko i uciekły. ? Gdzie jest wino i kobiety, tudzież winne kobiety, mój przyjacielu? Czemu nigdy nie czekają na mnie, choć zawsze zapowiadam się z odpowiednim wyprzedzeniem? ? zapytał rozbawiony iluzjonista.

Uśmiech szybko jednak zniknął z jego twarzy, gdy nie usłyszał standardowej odpowiedzi pana Wyciąga.

- Wydaje mi się, czy jakiś spięty jesteś? ? zapytał lekkim tonem. Wzruszyłem lekko ramionami, gdy rzucił mi pytające spojrzenie.

- Też byłbyś spięty, jakby ci Drzwi wyskoczyły w namiocie, czy gdzie tam pomieszkujesz.

Iluzjonista zamarł z ręką w powietrzu. Karty, które tasował w powietrzu lekkimi ruchami palców, spadły na ziemię. Odwrócił się z uniesionymi brwiami. Pan Wyciąg w tym czasie nalał mu już herbaty, dosypał cynamonu zgodnie ze swoim zwyczajem, po czym podał mu kubek.

- Masz Drzwi w wieży? ? zapytał głupio Oczopląs.

- Dziś nad ranem pojawiły się w laboratorium ? pan Wyciąg był zdecydowanie znużony wypadkami tego dnia, mimo że w gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się później, jeszcze niewiele się stało. Jeśli oczywiście można uznać Drzwi za coś niewielkiego?

- Powiadomiłeś ambasadę? ? Oczopląs szybko opanował się i pociągnął długi łyk potwornie gorącej herbaty. Pamiętam, że wtedy obdarzyłem swoją, mieszaną już od dłuższego czasu, przeciągłym spojrzeniem pełnym wątpliwości.

- Jeszcze nie. Nie wiem, czy w ogóle to zrobię. Nie chcę tych ich twardych paluchów obmacujących całą wieżę.

- Możesz nie mieć wyboru ? powiedział iluzjonista. Długim, hałaśliwym siorbnięciem wessał resztę ukropu, po czym rzucił kubkiem prosto do zlewu. Nieco zmieszany napiłem się także, po czym mlasnąłem, czując lekkie, choć bardzo nieprzyjemne, ciepło napoju. ? Skasowałeś całą instalację? ? zapytał, wpatrując się w wyblakły kryształ zawieszony pod sufitem.

- Nie dezaktywowałem menhirów, co prawda, ale ogólnie to tak?

- Wyłącz je natychmiast ? powiedział Oczopląs. Zerknął na rozsypane na podłodze karty i pstryknięciem nakazał im wrócić do jednej ze swych przepastnych kieszeni. ? Magia lubi wariować w pobliżu choćby małych Drzwiczek?

- Te nie są małe ? przerwał mu łagodnie pan Wyciąg. ? Jakiś metr i pół na metr, oczywiście bez grubości, unoszą się w powietrzu.

Oczopląs gwizdnął, po czym poderwał się i otrzepał pomarańczowy kubrak.

- Spore Drzwi tam chowasz. Przy takim rozmiarze za kilka chwil wypatrywacze w ambasadzie zauważą rozedrganą sieć, po czym zwali ci się na głowę cała ta nasza, z łaski Aspektów rzecz jasna, ukochana administracja miejska ze swoimi gwardzistami, lupami, żywokrystami, ambasadorami i głupimi pytaniami?

- Strasznie gadatliwy się zrobiłeś ? powiedział rozgoryczony alchemik i stanowczym gestem wylał do zlewu szklankę wody. ? Nadal zastanawiam się tylko? W gruncie rzeczy, chodź, sam zobaczysz.

Skinął krótko na Oczopląsa, po czym wyszedł i zaczął wspinać się na strome schody do laboratorium. Iluzjonista podążył za nim. Ja, siłą rzeczy, również, choć muszę przyznać, że nie uśmiechało mi się ponowne oglądanie Drzwi. Przez chwilę szliśmy w milczeniu, po czym pan Wyciąg z mocno zaciśniętymi wargami wpuścił nas do swego królestwa. Uderzyła nas ściana najrozmaitszych zapachów. Zakręciło mi się w głowie, pan Oczopląs kichnął potężnie.

- Tam są ? wskazał alchemik całkiem niepotrzebnie, wcześniej bowiem poprzesuwał wszystkie stoły i stanowiska pod ściany, na samym środku laboratorium pozostawiając niepokojąco białe, czyste Drzwi. Oczopląs bez wahania wszedł do środka i efektownym skokiem przesadził biurko. Podszedł do Drzwi.

- Wszystkie Aspekty jednoczcie się, nie dotykaj ich tylko ? rzucił bardzo zmęczonym głosem alchemik, patrząc, jak iluzjonista wali pięścią w gładką taflę białego materiału. Żołądek podszedł mi do gardła. Przez chwilę zastanawiałem się, czy może nie powiedzieć czegoś Oczopląsowi. Sama bliskość fenomenu potrafiła być niebezpieczna, o kontakcie cielesnym nie wspominając.

- Wyglądają na zamknięte ? powiedział Oczopląs, gdy po chwili przestał bębnić w mlecznobiałą powierzchnię i odsunął się na kilka kroków. Pan Wyciąg wszedł do laboratorium, powoli zamykając za nami drzwi.

- Dobrze wiedzieć, że właśnie odkryłeś księżyce ? stwierdził alchemik i usiadł na rzeźbionym, wytartym krześle za swoim ulubionym biurkiem. Odruchowo chwycił w dłoń grafitowy rysik, przerzucając go zgrabnie między długimi palcami. ? Skoro już mamy za sobą oczywistości, może uradzimy coś, żeby się ich pozbyć? Przeszkadzają mi w pracy, może zauważyłeś?

- Pozbyć się ich? ? zapytał wyraźnie zszokowany Oczopląs, nie odwracając się od Drzwi. ? Wiesz, że żadne nie pojawiły się w okręgu od dobrych piętnastu lat, gdy ten biedny głuptak Łapiduch otworzył swoje? Pięknie wtedy padało krowami, muszę przyznać, aż się łezka w oku kręci, a i Łapiducha nikt już nie widział? Tak czy inaczej, po co mamy je usuwać, gdy możemy je wykorzystać?

- O czym ty mówisz? ? odparował mu pan Wyciąg, też wyraźnie zszokowany.

- No wiesz, możemy zacząć, na przykład, sprzedawać wejściówki? Tylko czarodziejom, rzecz jasna. Piorunowcy z tej swojej śmiesznej loży zawsze chcieli pobawić się jakimiś Drzwiami z dala od nadzoru Skały?

- Ta pstrokacizna ci się chyba na mózg rzuciła ? prawie warknął swoim wyraźnym, głębokim głosem alchemik. ? Ktoś cię ostatnio na trakcie nie uderzył aby w głowę czymś ciężkim? Drzwi to nie zabawka, jak któraś z tych twoich latających kart albo znikających królików. Drzwi to problem, którego jak najszybciej musimy się pozbyć. Musimy je usunąć. Przestawić. Zrobić z nimi cokolwiek, tylko ich nie otwierać, ani nie pozwolić wtykać w nie paluchów jakimś magom.

- Histeryzujesz ? Oczopląs machnął na niego wbitą w karminową rękawiczkę dłonią. ? Już ci mówiłem. Nie minie wiele czasu, jak kamyki zapukają do twych drzwi. Kto zresztą wie, czy będą pierwsi. Ogniotknięci zawsze lubili mieszać się do czyichś spraw, o wietrznych nie wspominając? Zaraz pół Kraju zwali ci się na łeb, co wtedy z nimi zrobisz? Bo prędzej z nimi niż z Drzwiami. Z tego co słyszałem, ostatnio ktoś pozbył się ich?

- Nigdy ? rzuciłem w przerwie między jednym a drugim łykiem stygnącej herbaty. ? Nawet Pięknosłów nie dał żadnym rady, choć próbował wszystkiego.

- Czyli od nigdy ? dopiero teraz iluzjonista odwrócił się. Lekkim skinieniem ręki przyciągnął do siebie najbliższe krzesło, podstawił je pod biurko i usiadł. Po chwili założył nogę na nogę, znów wbił wzrok w Drzwi. Gładkie, białe, milczące, budziły dziwny niepokój. Teraz tak sobie myślę, choć to na pewno efekt wydarzeń późniejszych, że co jakiś czas słyszałem zza nich lekki szmer.

Pan Wyciąg obracał rysikiem coraz szybciej, nawet na niego nie patrząc. Kamienną, niewyrażającą niczego, arystokratyczną twarz odwrócił w stronę unoszących się w powietrzu jego laboratorium Drzwi. Naprawdę bardzo rzadko musiał zmagać się z czymś, czego w ogóle nie rozumiał. Grafit pękł z głośnym trzaskiem w nagle zaciśniętych palcach alchemika, gdy w absolutnej ciszy ktoś zabębnił w drzwi laboratorium. Pan Oczopląs aż podskoczył. Muszę sobie oddać, że zachowałem całkowity spokój.

- Wejść ? powiedział nieco zbyt flegmatycznie pan Wyciąg. Stare odrzwia jęknęły cicho, a do środka swój za duży łeb wsadził Biegacz.

- Panie Wyciąg, ktoś do pana ? oznajmił beznamiętnie, po czym uciekł prędko, nie zamykając za sobą laboratorium. Oczopląs uniósł brwi.

- Tak szybko? ? zapytał mnie z nieudawanym zdziwieniem, gdy pan Wyciąg, szepcząc coś pod nosem, wstał raptownie i prawie wybiegł z pomieszczenia. Zbiegł prędko po schodach na sam dół, wymijając czatujące w przedsionku homunkulusy. Ufając w moc magicznych instalacji, którymi z pomocą kolegów oplótł wieżę, Oczopląs nie raczył zamontować w drzwiach wizjera ani kryształu podglądającego. Przeklinał się za to teraz w myślach, nigdy bowiem żadne plugastwo nie wymknęło się zza jego idealnie prostych zębów. Pan Wyciąg to przecież człowiek wykształcony i kulturalny.

- Słucham? ? zapytał z teatralnym spokojem, podchodząc do potężnych wrót wieży. Pomyślał przelotnie, że niełatwo by je było wyłamać, mimo kompletnego zawieszenia magicznej ochrony.

- Kto tam? ? powtórzył pytanie, gdy nie usłyszał odpowiedzi. Zniecierpliwiony rzucił krótkie spojrzenie obserwującym go stworkom, po czym podszedł do drzwi i odblokował staroświeckie zasuwy. Być może byłby ostrożniejszy, gdyby nie to, że służba ambasady nie słynęła z uprzejmości, a teraz miał wszelkie powody, by to właśnie jej spodziewać się po drugiej stronie. Przynajmniej tak mi się potem pan Wyciąg tłumaczył, a dlaczego nie miałbym mu wierzyć?

- Dobry panie Wyciąg, dobry i słoneczny!

Przez szeroko otwarte wrota przelazł potężny mąż o łysej jak kolano głowie i pooranej głębokimi bruzdami twarzy. Odsunął się nieco, przepuszczając o połowę mniejszego towarzysza, nieco tylko niższego od wysokiego alchemika, obdarzonego prawdziwą gęstwiną kasztanowych włosów. Obaj mieli na sobie brązowo-niebieskie stroje z charakterystycznymi czarnymi podwiązkami na prawym ramieniu.

- Żelaźniarz ? przywitał się z mniejszym z przybyszów pan Wyciąg, zachowując beznamiętną twarz. Gość o szczurzym obliczu zaprezentował idealne uzębienie. Tchnęło od niego imbirem, co zresztą stanowiło jeden z elementów jego starannie budowanej reputacji. Czytałem o tym kiedyś w jakimś wierszu na temat słynnego Żelaźniarza, jakich wiele krążyło i nadal krąży po Kraju.

- W swojej skromnej osobie ? potwierdził najemnik i skinął głową.

- Silniarz ? powiedział wyższy przybysz, zamykając za sobą drzwi. Uśmiechnął się wyjątkowo ciepło. ? Przepraszamy za najście, panie Wyciąg.

- Tak, właśnie, przepraszamy. Żelaźniarz i Silniarz z Czarnej Podwiązki ? pochwalił się niższy z gości, jednym z niewielu palców wskazując symbol ich gildii. Alchemik westchnął.

- Wiem ? poinformował gości. Silniarz z uprzejmym uśmiechem zdjął potężne rękawice i rzucił je Dziennikowi, który złapał je w locie i odłożył na półkę. ? Wiem też chyba, co was tu sprowadza, panowie?

- Nasze ptaszki ćwierkają, panie Wyciąg, że podobno ma pan tu Drzwi ? bardzo szeroki uśmiech nie schodził z twarzy Żelaźniarza. ? Możemy je zobaczyć? Mam nadzieję, że jesteśmy pierwsi? Wieści szybko się rozchodzą.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

UWAGA!!! tylko I rozdział, reszta pod linkiem poniżej. Proszę o szczere pochwały lub pojazdy, bo chcę się udoskonalić póki mam początek książki.

Kroniki Adwamerytu

Księgi Adwamerytu I

Kroniki trzech bohaterów

(*Tutaj jakaś podniosła muzyczka)

W świecie Hearyonu źle się dzieje. Nie chodzi tylko o najazdy orków gnębiące Wieśniaków Rzędu III (dojdziemy do tego!). Demony i potwory zaatakowały królestwo. Naprzeciw nim może stanąć tylko trzech bohaterów, zapowiedzianych przez starożytne wyrocznie, przepowiednie, podania, legendy i pewnego karczmarza imieniem Krzysztof. Tu zaczyna się opowieść (no, w sumie to trochę wcześniej, ale co tam) o Życiu i piciu (soczków naturalnie!)...

Poznajmy naszych herosów!

Ridan Pogromca - Szlachetny paladyn z zakonu Ada Nosa, waleczny i mądry, pogromca zUa...

Lord Omen - Wierny (do czasu) sługa Dark'Eca. Doskonały łucznik, ma słabość do matematyki.

Jaell - Genialny wynalazca. Jak wieść niesie, widział Dziub... A nieważne.

Kostuszko - Jeden z przywódców postania nazwanego Kostuszkowskim. Mentor naszych bohaterów, uczący ich ratowania świata ("Jeśli czegoś nie potrafisz -> ucz tego innych! [ntm]"

Kosynieżyj - Armia Kostuszka. Co ciekawe, zdobywcy pierwszego miejsca w konkursie "pimp your sandał".

*Adwameryt - Najwytrzymalszy materiał we wszechświecie. Nikt nie wie, skąd się wziął, ani gdzie można go znaleźć. Nieliczne budowle, które z niego powstały, znajdują się w Hearyonie od niepamiętnych czasów. Nikt nie wie, jakim cudem zdołano cokolwiek ukształtować z materiału tak twardego i odpornego.

A teraz możemy zacząć...

*Książka jest chroniona ustawą o nietykalności osobistej. Jakakolwiek próba zrobienia krzywdy autorowi podlega karze. (Wiem, kiepski żart ).

PROLOG

Była noc. Naprawdę. Tajemnicza zakapturzona postać mknęła przez ponure, szare dzielnice. Z zachmurzonego nieba na ziemię spadały krople deszczu, a w tle błyskały potężne błyskawice. Sylwetka stanęła u wylotu uliczki i zaczęła spoglądać na boki, wyraźnie czegoś nasłuchując. Nagle niedaleko dał się słyszeć głos: -Są ślady w błocie! Tędy! -Postać uśmiechnęła się pod nosem. -A więc złapali przynętę... -Rozejrzała się na boki i poprawiła przypięty do pasa zakrzywiony miecz. Niedaleko stała karczma, z której dochodziły odgłosy śmiechu oraz śpiewu. Postać schowała głębiej w płaszcz tajemniczy przedmiot, lśniący zielonym blaskiem, i ruszyła w stronę budynku. Burza rozpoczęła się na dobre.

PROLOG II

-Są ślady w błocie! Tędy! -Rycerze ruszyli tropem, znikając za zakrętem. Z dachu naprzeciwko obserwowała ich samotna sowa. Nagle poderwała się do lotu i z zadziwiającą szybkością zleciała na ziemię. Słaby błysk rozświetlił okolicę i nagle na miejscu sowy pojawił się dwumetrowy olbrzym, odziany w czarny płaszcz i brązową skórę. -A więc udało Ci się Cedrosie... Na szczęście nie pożyjesz dość długo, by się tym nacieszyć! Mua haha haha haaaa! -Postać odwróciła się, potknęła o kamień i wylądowała w błocie. -Kiedy już go znajdę... -Pomyślała. -To go zniszczę... -Powiedziała. -I WSZYSTKICH KTÓRYCH KOCHA!!! -Krzyknęła. -A potem zapanuję nad światem... -Szepnęła. -Po czym ociekając błotem wyruszyła na poszukiwania.

ROZDZIAŁ I

Był poranek, słońce świeciło mocno i nie przejmowało się upałem, jaki powodowało, pozostawiając wiatrowi kwestię chłodu. Potężna, sześciopiętrowa czarna wieża z adwamerytu (z jednym małym okienkiem na samej górze, z którego sączył się dym), wznosiła się nad polaną. w okół niej w promieniu kilometra nie widać było niczego poza zieloną trawą i jednym samotnym, za to olbrzymim dębem, rzucającym cień. Władca królestwa Hearyonu w otoczeniu 499 rycerzy w srebrnych zbrojach i jednego herolda zbliżał się do budowli na swoim białym rumaku. Był wzrostu nieco ponad średniego, miał około 34 lat i muskularną budowę ciała. Na jego twarzy widać było już pierwsze zmarszczki, ale piwno-zielone oczy tryskały życiem i energią. Sięgające ramion kręcone, ciemnobrązowe włosy, na których znajdowała się złota korona, powiewały na wietrze. Popędził konia, a za nim pognała reszta jego świty. Gdy dotarł na odległość około dwóch metrów od wieży, skinął ręką i do przodu wyszedł herold z zawiniętym rulonem. Otworzył go i zaczął czytać:

- Jego wysokość Król Dartan Dobry XXVIII, Władca Hearyonu, Nieugięty wojownik, Pan ArtAU!aaaauuu...(...) - Z jedynego okna wieży wyleciał nagle miedziany garnek i trafił czytającego w głowę, pozbawiając go przytomności. W chwilę potem jak smok wyjrzała z niego brzydka... w zasadzie to bardzo brzydka... kobieta(?). Na głowie miała coś, co około pięć lat temu można by nazwać dużym (miedzianym) garnkiem. -&!@# wiećhe ****** kthóra ghodzihna?!?!? -Usłyszeli skrzeczący głos. Król zeskoczył z siodła i rzekł: -Wybacz, Lady Pirrahńjo, że śmiemy przychodzić o tak wczesnej porze, ale mamy sprawę niecierpiącą zwłoki! Królestwo jest zagrożone i... -CISZ(h)A! Przyjdźcie za dziesięć minut! -Twarz w oknie zniknęła, a Król z miną dziecka, któremu zabrano nagle kołyskę w trakcie drzemki, spoglądał w miejsce gdzie przed chwilą widział wyrocznię. -Ale.. Ale... Ale... - Zdołał wykrztusić. W trakcie tej przemowy Lady rzuciła jeszcze jednym garnkiem, uszczuplając zasoby Pana ArtAU!aaa(...)!'nu do 498 wojowników. -Dziewięć minut! -Usłyszał. W środku Pirrahńja uwijała się jak... jak... no ten, szybko. Malowała rzęsy, pudrowała twarz, przymierzała ubrania, wybierała buty...

30 minut później

-Po stracie kolejnych trzech ludzi, gdy próbował coś powiedzieć (teraz miał ich tylko 495) Król usiadł na ziemi i postanowił cierpliwie czekać. Nagle w wieży otwarły się olbrzymie, zaokrąglone wrota, idealne wpasowane w mur , i rozległ się głos: -Zaphraszam dho środkha! -Dartan jak najszybciej wstał, dał znak ludziom i ruszył przed siebie. Gdy był już blisko wejścia, zauważył małą tabliczkę na wysokości oczu, na której było napisane:

[ Uwaga! Promocja! ]

[ Tylko teraz eliksiry miłości o 15% taniej! ]

[ *Oferta ważna do 23 Mirium. ]

[ Otwarte całodobowo. ]

Król przystanął na chwilę, wzruszył ramionami i wszedł do środka. Drzwi zatrzasnęły się za nim, blokując wejście. Przed nim stała wysoka kobieta o pięknej twarzy, z której wyglądały jasnoniebieskie oczy. Odziana była w czarną aksamitną suknię. Długie blond włosy sięgały do łopatek, a gładka skóra była różowobiała. W ręce trzymała czarny, prosty patyk zakończony złotą końcówką. - W czhym moghę phomóc, whasza whysokość? - Odezwała się chropowato. -Eee... - Król zająknął się. Coś tu było nie tak... -Ńhe bój śhę, mów, mhój... -Pirrahńja nagle urwała i machnęła czarnym patykiem. Rozległ się trzask, powietrze zawirowało i Dartan usłyszał: -Nie bój się, mów, mój Panie. - Piękny, jedwabisty głos rozległ się w pomieszczeniu, powodując echo. -Ja... eee... - Dartan postanowił wziąć się w garść - Przybywam w bardzo ważnej sprawie. Całe moje królestwo jest nękane przez ataki Piekielnych Bestii! Z Mrocznych Gór przybywa coraz więcej potworów i demonów, jakich nie widziano od trzech tysięcy lat! Straszliwe zło nadchodzi, a moi przyszłowidzowie powiedzieli mi, iż w wizjach pojawia się złoty... -Nie zło, mój królu, tylko zUo. -zuo? -zUo. -zUo? -Właśnie tak. Chodźmy na górę, a użyję mej kryształowej kuli i powiem ci, kto lub co może ocalić twe królestwo. -Dziękuję Ci, Lady, jak mógłbym się... -Trzysta Vanorów[1] i szkatułka szmaragdów. -Król osłupiał, ale widząc poważny wyraz jej twarzy tylko kiwnął głową w potakującym geście. -No cóż, idź za mną, mój panie. -Rzekła Pirrahńja i zaczęła wchodzić po schodach, które spiralnie pięły się ku górze. Król ruszył za nią. I szedł. I szedł. I szedł.

5 minut później

-I szedł. I szedł. I szedł... W końcu na najwyższej komnacie najwyższej wieży, uderzył w plecy Pirrahńji. Ta przewróciła się o próg i wturlała do środka. -Najmocniej przepraszam, Lady! To był wypadek! -Rozgniewana Pirrahńja wykrzywiła twarz, temperatura powietrza zaczęła rosnąć, a ono same wirować... po czym nagle wszystko się uspokoiło i wyrocznia uśmiechając się rzekła: -Wiem, w końcu jestem wyrocznią, nieprawdaż? -Zapadła chwila ciszy, po czym Dartan wszedł do okrągłej komnaty, wyłożonej czerwonymi dywanami. Na środku stał mały drewniany stolik, a na nim kryształowa kula. W okół stolika, w odległości około pięciu metrów paliło się osiem kadzideł o zapachu deleonu, z których dym wylatywał przez (jedyne) okno. Co ciekawe, znajdowało się pod nim kilkanaście miedzianych garnków. -Siadaj, Królu. - Król usiadł... Niestety, przez dym nie zauważył, iż krzesło znajduje się odrobinę dalej i upadł. Potem powoli wstał, wymacał siedzenie i usadowił się naprzeciw Pirrahńji. Ta zdjęła kulę, pod którą była następna kula, mniejsza. Potem znowu, znowu i znowu... Na końcu została mała kuleczka wielkości paznokcia. Pirrahńja wsadziła ją do ust. Nagle powietrze zaczęło wirować. Dym rozwiał się, ustępując miejsca błękitnej poświacie. -Tak, widzę wyraźnie, złoty smok... -Niespodziewanie nastąpiło jakieś wyładowanie. Oczy Pirrahńji zaświeciły się na niebiesko, potem na czerwono, potem na żółto... Kolory zaczęły zmieniać się z ogromną prędkością, aż nagle... przemówiła: -Tak... Nie... Odliczając i włączając po uprzednim, aczkolwiek bez wliczania ponadczasowego z dodatkiem - ACZKOLWIEK oczywiście nie żeby tak lecz w końcu po namyśle jednakże w związku z tym wychodzi... Mój panie. I w związku z powyższym ja jednakże tak co czyni i więc... -Nagle zamilkła na dłuższą chwilę, po czym odezwała się: -Złoty... smok.... zalśnił na niebie... -Upadła na ziemię. Poświata zniknęła. Przez zadymione okno widać było tylko promień światła, padający na nieruchome ciało wyroczni i jej bladą twarz..

*[1] Vanor - Waluta w Hearyonie i przyległych królestwach. Jeden Vanor wart jest dwadzieścia Kyrów, a jeden Kyr dziesięć Fi. Z kolei tysiąc Vanorów to jeden Lin. Dziwny kurs wymiany prawdopodobnie wynika z tego, iż w czasach Magnusa Szalonego skarbnikiem był jego siódmy brat, Siudmix Szalony.

-Lady Pirrahńja podniosła się z ziemi. Nad nią stał pochylony w trosce Dartan. -Cóż się stało, wyrocznio? Czy wszystko w porządku? -Pirrahńja wstała chwiejąc się, po czym podniosła rękę, wycelowawszy ją w ścianę: -Książkis legenDus domnis szybkoweruS! -Nagle, z wydawało by się litej skały, wysunęła się półka, w której znajdowała się księga. Wzleciała ona w górę (księga, nie półka...), pomknęła ku Pirrahńji i trafiła ją w czoło, przewracając w efektownym salcie na ziemię, po czym wylądowała na stole. Pirrahńja wstała ponownie i usiadła. -Oj... Może zamiast szybkoweruS należało powiedzieć miguS... -Księga, znajdująca się na stole, była wielkości małej tarczy. Jednakże objętością zjadała większość książek na podwieczorek. Król nigdy nie widział tak wypchanej książki. Zielona, iskrząca się okładka z wymalowany złotym smokiem była zamknięta w okowach z adwamerytu, obwiązana łańcuchami i zamknięta na cztery kłódki. Pirrahńja wypowiedziała tajemnicze hasło i wszystkie zabezpieczenia ustąpiły, po czym otworzyła księgę i zaczęła czytać. Dartana w jeszcze większe osłupienie wprowadziło to, iż książka zdawała się emanować dziwnym blaskiem. -Tak.. zUo... 5000... Podnigris... Nie, nie podnjigris tylko podnigris... 500! Tak! A tu za to... tak... i jeszcze to... Mam! -Zamknęła księgę z trzaskiem. -Królu, jest gorzej niż myślisz. Nie tylko twoje królestwo jest zagrożone, ale cały świat! To nie jest zwykłe przesilenie złych... ZUych mocy. To starożytna...

(I tu małe wtrącenia autora. Dlaczego przyjęło się, iż każda mistyczna przepowiednia o wybranym/jedynym/itp. musi być starożytna, przedwieczna i ogólnie epicka, hm? Zastanówcie się nad tym!)

-...przepowiednia zaczyna się spełniać!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Komentuję te opowiadania z pewnych opóźnieniem, bo poniekąd obowiązki wzywały. Przygotujcie się. ;)

(Ale najpierw drobna reklama, skoro już tu piszę: druga część mojego opowiadania od ostatniej soboty jest już na moim blogu. Kto jeszcze chciałby przeczytać i zostawić komentarz, zapraszam :)).

@Tartaglia

Co tu dużo mówić, podobało mi się. Zaciekawiła mnie zarówno osoba narratora (hm, czy planujesz umieścić przy jakiejś okazji wyjaśnienie, kim on jest? Wygląda mi on na ucznia tego czarodzieja albo partnera... albo kolejnego chowańca), jak i zawiązanie akcji. Na dodatek nigdzie nie dopatrzyłem się jakichś szczególnych błędów. Ogólnie rzecz biorąc, czytało się toto przyjemnie i czekam na ciąg dalszy. :)

@Jaell

A tu już nie jestem tak entuzjastycznie nastawiony. Rozumiem, że chciałeś zrobić z tego parodię fantasy, ale ja byłem raczej zażenowany tym, co czytałem - i nie rozumiem zachwytów na zalinkowanym przez Ciebie forum (choć może następne rozdziały są lepsze, nie wiem). Nie wspominam już o tym, że redakcja tekstu leży i kwiczy (że przy kwestiach postaci nie stawiasz spacji po myślnikach, to jeszcze wybaczę, ale że nie chciało Ci się ich oddzielać Enterami!...). Zresztą pojadę po tym w punktach.

Jaell
*patrzy na imię postaci, a potem na nicka*

Inspiracja przypadkowa?

*Książka jest chroniona ustawą o nietykalności osobistej. Jakakolwiek próba zrobienia krzywdy autorowi podlega karze. (Wiem, kiepski żart ).
No, przynajmniej nie jesteś wobec siebie bezkrytyczny. (Aż ciśnie się na usta pytanie, po co w takim razie ten wycinek umieściłeś, ale dobra).

W ogóle to takie przedstawienie zarysu fabuły oraz postaci wydaje mi się niepotrzebne. No ale nie zniechęciłem się, tylko czytałem dalej. A w tekście właściwym...

Była noc. Naprawdę.
Ja tam Ci wierzę!

-A więc udało Ci się Cedrosie... Na szczęście nie pożyjesz dość długo, by się tym nacieszyć! Mua haha haha haaaa! -Postać odwróciła się, potknęła o kamień i wylądowała w błocie.
Przepraszam, zapomniałem, w którym momencie miałem zacząć się śmiać...

Był poranek, słońce świeciło mocno i nie przejmowało się upałem, jaki powodowało, pozostawiając wiatrowi kwestię chłodu.
Zastanawiam się, czy animizacja słońca pasuje do prozy. Wiem, marudzę.

w okół
Wokół.

-Po stracie kolejnych trzech ludzi, gdy próbował coś powiedzieć (teraz miał ich tylko 495)
Wiesz, rozumiem, że ostatni kontakt z matematyką miałem na maturze, ale ja tę z podstawówki jeszcze ogarniam, naprawdę...

Całe moje królestwo jest nękane przez ataki Piekielnych Bestii!
Nie. Albo "jest atakowane przez Piekielne Bestie" (ew. "Całe moje królestwo atakują Piekielne Bestie"), albo "jest nękane przez Piekielne Bestie".

-Dziękuję Ci, Lady, jak mógłbym się...
"Ci" z małej litery się pisze. To proza, a nie list. (Ponadto ja bym jeszcze "lady" tak napisał, ale nie czepiam się).

Swoją drogą, zauważyłem, że w jednym z poprzednich kawałków, które tu zacytowałem, też napisałeś "Ci"...

Oczy Pirrahńji zaświeciły się na niebiesko, potem na czerwono, potem na żółto...
Może jedno z tych "potem" zmienić np. na "następnie", żeby uniknąć powtórzenia.

Nagle, z wydawało by się litej skały, wysunęła się półka, w której znajdowała się księga. Wzleciała ona w górę (księga, nie półka...)
Czytelnik chyba się domyśli, że chodzi tu o księgę, nie sądzisz? Zresztą myślę, że dla przejrzystości można zaryzykować oba zdania złączyć w jedno, w sensie napisać, że "[w półce] znajdowała się księga, która wzleciała w górę".

-Tak.. zUo... 5000... Podnigris... Nie, nie podnjigris tylko podnigris... 500!
Ale chociaż w dialogach mógłbyś pisać te liczby słownie, OK? Bo nie wiem w końcu, czy chodzi tutaj o numer strony, czy o co innego.

(I tu małe wtrącenia autora. Dlaczego przyjęło się, iż każda mistyczna przepowiednia o wybranym/jedynym/itp. musi być starożytna, przedwieczna i ogólnie epicka, hm? Zastanówcie się nad tym!)
Bo tak się przyjęło w każdym szanującym się epickim? fantasy. ;)

To teraz ogólnie. Szczerze mówiąc, ten rozdział niezbyt mnie zachęcił do zapoznania się z następnymi. IMO największy problem z nim jest taki, że próbujesz opowiadać normalną historię, wstawiając przy okazji wstawki udające humorystyczne i mając przy tym nadzieję, że kogoś to rozwali. Może moja ocena bierze się stąd, że mam dość zjechane poczucie humoru, ale jakiś czas temu było tutaj jedno opowiadanie utrzymane w podobnej tonacji - i było ono tak głupie i absurdalne, że aż zabawne. Twoje absurdy natomiast stoją na poziomie - czy ja wiem - jakiejś typowej amerykańskiej komedii. Wymuszone i przez to nieśmieszne. Polecałbym nad tym pomyśleć.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki za sensowną krytykę! Jak będę miał dłuższą przerwę w pracy, to poprawie niektóre przez Ciebie wymienione. ale śmiechu i półki nie! :P

Ps. Zachwyty na forum mogą być powodowane tym, że to moi dobrzy znajomi :)

Ps2. Inspiracja nie tylko nieprzypadkowa, ale nawet zamierzona.

Edytowano przez Jaell
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Knight Martius

Dzięki za miłe słowo, skoro czekasz to wrzucam kolejną część opowiadania ;) . Bądź też pewny, że odwiedzę Twojego bloga, gdy znajdę chwilkę na czytanie.

?Drzwi? - część 1

Potężny Silniarz siedział na jednym z mniejszych stolików laboratoryjnych, na tyle dużym, by posłużyć mu za taboret. Brodę oparł na głowni potężnego miecza, wzrok przenikliwych, szarych jak stal oczu wbijając w Drzwi. Przypatrywałem mu się z uwagą z drugiego końca laboratorium, rozmyślając, jak wiele umyślnego fałszu jest w jego reputacji bezmyślnego osiłka. Żelaźniarz, siedząc tymczasem na biurku, machał radośnie nogami i dłubał wykałaczką w zębach.

- Muszę przyznać, panie Wyciąg, że całkiem ładne te pańskie Drzwi ? rzucił radośnie. Zerknął na siedzącego na swoim miejscu alchemika, który zdawał się w ogóle nie słuchać przydługich wywodów najemnika.

- Ładne czy nieładne, jak już mówiłem, możemy je wykorzystać.

Pan Oczopląs nie mógł usiedzieć w miejscu, chodząc gdzieś wokół mnie i każąc swoim cudownym kartom toczyć podniebne boje w okolicach sufitu. Oglądało się to całkiem przyjemnie, szczególnie gdy iluzjonista poświęcał swoim eskadrom dość wiele czasu, by wywołać efekt małych, ognistych działek, trzeszczących w powietrzu i strącających wrogie figury i blotki z przestworzy.

- Panie Oczopląs, Drzwiom należy się szacunek ? powiedział głębokim jak studnia głosem Silniarz. ? Nie należy robić z nich jarmarcznej sztuczki.

- Albo oddawać ich magom ? dodał Żelaźniarz ? którzy pewnie zaraz tak zabujaliby siecią, że pan Wyciąg miałby na karku nie tylko miejską ambasadę, ale i uwagę dworu. Skała XIV, jak słyszałem, nie przepada za alchemikami?

- A tymczasem do wieży zwala się dwóch najemników Czarnej Podwiązki ? skwitował Oczopląs. Powietrzna bitwa przeniosła się w dalsze rejony laboratorium. ? Bujać to może wy, ale nie mnie. Różne ciekawe rzeczy słyszałem o waszych działaniach w czasie ostatniej wojny domowej.

- Na przykład co? ? zapytał Żelaźniarz taktownie, przestając powoli machać nogami. ? Zakładając też, że wojna, o której mówisz, była sto lat temu?

- Jałowe dyskusje ? powiedział wyraźnie pan Wyciąg, wstając z krzesła i obchodząc biurko. ? Co było sto lat temu, nie jest teraz. Dajże spokój ? rzucił alchemik Oczopląsowi, który udał, że rozmowy nie było i ponownie całą uwagę poświęcił swojej prywatnej bitwie karcianej.

- Bardzo mądrze, panie Wyciąg, bardzo mądrze ? pochwalił alchemika najemnik o szczurzej twarzy, uśmiechając się jednocześnie bardzo pogodnie. Zerknąłem ukradkiem na czarną herbatę, którą mieszałem już od kilkunastu minut. ? Skoro takie niepoważne pomysły odstawiamy na, że tak to ujmę, boczny tor?

- Retor się znalazł ? mruknął Silniarz. Żelaźniarz rzucił mu bardzo teatralne, naganne spojrzenie, po czym kontynuował niezrażony.

- Może byśmy przeszli do interesów? Zawsze szanowaliśmy pana wiedzę i umiejętności, panie Wyciąg. Pana wynalazek chłodnej stali bardzo nam się przydał w swoim czasie?

- Pozwolę sobie panu przerwać, Żelaźniarz, proszę przejść do konkretów ? uciął pan Wyciąg. Gdybym znał go nieco słabiej, pewnie nie zauważyłbym, jak bardzo pochlebiły mu słowa najemnika, alchemik jednak krył się z tym dobrze.

- Konkrety są takie, szanowny panie Wyciąg, że Czarna Podwiązka jest gotowa zapewnić temu miejscu protekcję, jeśli odda pan kompanii teren obecnego laboratorium pod badania. Sam pan Głuchoniemy jest gotów to poświadczyć ? przemówił głębokim głosem Silniarz, co jego kompan skwitował kilkukrotnym skinieniem chudą twarzą. Oczopląs parsknął. Pan Wyciąg zmarszczył brwi.

- Sam przywódca Czarnej Podwiązki chce poświadczać nasze umowy? ? zapytał z wyraźną konsternacją. Ja też, muszę to przyznać, byłem nieco zbity z tropu. Stary pan Głuchoniemy, o którym w sumie nadal nie wiadomo, czy w ogóle żyje i umknął obławie zorganizowanej przez Skałę XIII osiemnaście lat temu, rzadko kiedy interesował się terenowymi interesami gildii. Przynajmniej taką chciał mieć opinię. Żelaźniarz cmoknął.

- Pojawienie się Drzwi to nie byle co, panie Wyciąg, a tak się składa, że nasza kompania chce otworzyć swe drzwi szeroko też na inne metody działalności, na przykład na rynek magiczny?

Pan Oczopląs żachnął się ze zniecierpliwieniem. Karty pospadały na ziemię, wirując i furkocząc groźne. Bitwa została zakończona, chyba zwycięstwem trefli.

- Posłuchajże ich, oni chcą gmerać przy Drzwiach! Jak ci się wydaje, co zrobią lokalne loże, jak się dowiedzą, że jakaś banda mieczy do wynajęcia?

- Wolna kompania najemnicza ? poprawił go bez specjalnej determinacji Silniarz.

- Banda mieczy do wynajęcia ? zignorował wtrącenie iluzjonista, podchodząc do pana Wyciąga. Upiłem łyk herbaty. ? Wpakuje im się na teren i próbuje bawić ich zabawkami? Rozniosą wieżę w pył w pierwszym przypływie irytacji. Nie wspominam już o tym, że chcą ci zabrać całe laboratorium.

- Pan Głuchoniemy jest gotów wiele zapłacić za ten przywilej ? powiedział Silniarz.

- Wielkie mi też pocieszenie ? wtrącił pan Oczopląs. ? Przywilej przywilejem, ale poczekajmy tylko, aż się ambasada dowie o tych układach?

- Nie ma żadnych układów ? prawie warknął pan Wyciąg, opędzając się od przyjaciela jak od natrętnej muchy. Pociągnąłem łyk nadal gorącej herbaty.

- Mnie się wydaje, że są ? rozbrzmiał nagle kobiecy głos.

Wzdrygnąłem się i parsknąłem herbatą na podłogę. Silniarz poderwał się i odwrócił w stronę, z której dobył się dziwny dźwięk, a Żelaźniarz chwycił rękojeść jednego z licznych przytroczonych do jego pasa, kamizelki i spodni sztyletów.

- Dziwi mnie, że panowie jeszcze nie poszliście z dymem.

Tym razem łagodny, prześmiewczy głos dobiegł z przeciwnej strony laboratorium. Wszyscy obróciliśmy się w kierunku Drzwi. Komnata była tak pusta jak jeszcze przed chwilą. Pan Wyciąg poprawił nerwowo wysoki kołnierz swojego stroju alchemika. Wtem tuż przed unoszącym się w powietrzu fenomenem zmaterializowała się z niczego niewysoka postać w błękitno-białych szatach. Niedługie włosy przypominające topioną platynę przez chwilę lewitowały, by opaść łagodnie na smukłe, odsłonięte ramiona. Żelaźniarz cofnął się raptownie, wpadając na biurko.

- Pani Złotousta ? przywitałem się z wietrzną, wycierając pospiesznie brodę z kropelek herbaty. Pełne zdumienia spojrzenia, którymi zostałem obdarzony przez całą resztę zgromadzonych, mile połechtały moją dumę, czego nie mam zamiaru ukrywać.

- Pan Wyciąg ? przywitała się z alchemikiem wiatrotknięta, gdy już przesłała mi swój promienny uśmiech. ? Pan Oczopląs. Panowie Żelaźniarz i Silniarz. Cóż za kompania. Brakuje mi tylko ambasadora.

- Co pani tu robi? ? zapytał lekko zaniepokojony alchemik.

Najbardziej znana wietrzna w promieniu bardzo, bardzo wielu kilometrów od wieży potoczyła wzrokiem po laboratorium.

- Jak pani się tu dostała? ? dopytał Oczopląs, szybko odzyskując rezon. ? Przecież bariery?

- Działają już tylko te bezpośrednie ? wietrzna uśmiechnęła się. ? Nie wszyscy potrzebuję nóg do poruszania się.

- Loża nie będzie mieszać się w układy między niezależną kompanią Czarnej Podwiązki a panem Wyciągiem ? wypalił Żelaźniarz, gładząc spiczasty podbródek. ? To nie należy do waszych kompetencji.

- Nie wiem, jak to jest z przepływem informacji w waszej gildii, panie Żelaźniarz, ale może choć pan Silniarz wie, że nie należę do żadnej loży?

Najemnik obdarzył swojego towarzysza zdumionym, tym razem już niekłamanym spojrzeniem. Potężny wojownik nie raczył odpowiedzieć. Złotousta tymczasem odeszła od Drzwi na kilka kroków, odwróciła się i zaczęła przesuwać po ich gładkiej powierzchni smukłymi palcami.

- Poza tym, nawet gdybym należała do loży, to taka? anomalia? na pewno jest w jej kompetencji.

- Bzdury ? warknął mniejszy z najemników. Pan Oczopląs posłał mu wątpiące spojrzenie.

- Co pani tu robi? ? powtórzył swoje pytanie alchemik. Zauważyłem, że jego prawa dłoń zaczęła drgać lekko, a lewą zacisnął kurczowo w pięść. Bardzo rzadko zdarzały mu się takie spędy, nie wspominając o Drzwiach.

- Oglądam Drzwi ? powiedziała obcesowo czarodziejka. Mogłem sobie wyobrazić głośny, rozlegający się po laboratorium dźwięk zgrzytających zębów pana Wyciąga.

- Nie przypominam sobie, żebym zapraszał tu jakichś tkniętych, a już na pewno nie wietrznych.

- Drzwi też pan nie zapraszał, a proszę, oto są ? odparowała czarodziejka i odwróciła się. Oczopląs odchrząknął.

- Chce pani pomóc czy może nas stąd wyrzucać?

- Skąd ten pomysł, panie Oczopląs? ? zapytała Złotousta i uśmiechnęła się promiennie. Twarz iluzjonisty zrobiła się czerwona jak jego buty. ? Zastanawiam się po prostu, czemu to miejsce jeszcze stoi.

- Dlaczego? ? wypalił Żelaźniarz.

- Bo w okolicy działa magia obronna. Czy muszę tu przypominać, co potrafi stać się z Drzwiami, gdy ktoś koło nich uprawia magię tego rodzaju?

Zapadła niezręczna cisza. Silniarz podszedł do biurka i położył wielką dłoń na ramieniu towarzysza. Żelaźniarz prawie podskoczył, szybko jednak opanował się i nachylił ucha do ust drugiego najemnika, który szepnął mu coś szybko.

- Widzę, panie Wyciąg, że pańska wieża cieszy się dziś niesamowitym zainteresowaniem ? zagadała uprzejmie czarodziejka, ignorując cichą rozmowę najemników.

- Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to specjalnie bawiło ? odpowiedział jej równie taktownie alchemik, obrzucając spojrzeniem pełne ludzi laboratorium. Wtedy właśnie zaczęło mi brakować herbaty do mieszania. Człowiek łatwo nabiera nawyków.

- Drzwi nie pojawiają się codziennie ? stwierdziła wietrzna i podeszła do zgromadzonych bliżej wejścia mężczyzn. ? Trzeba będzie szybko dezaktywować strefę obronną ? powiedziała w kierunku Oczopląsa. Karty bardzo powoli pełzły z drugiego końca komnaty w kierunku swego właściciela.

- W jaki sposób? ? zapytał głupio iluzjonista. Złotousta ściągnęła idealnie proste brwi.

- W taki, w jaki robi się to zazwyczaj.

- Nie będzie takiej potrzeby ? powiedział nagle Żelaźniarz, zbliżając się do reszty z chytrym uśmiechem. ? Panie Wyciąg, jeśli zgodzi się pan na nasze warunki, pan Głuchoniemy jest gotów przysłać swoich magów, by zajęli się sprawą, i to w ciągu najbliższych kilku klepsydr?

- Zgadzanie się na tę umowę to głupota ? przerwał mu Oczopląs. Pan Wyciąg zerknął na Drzwi. Wyglądały tak zwyczajnie, jak tylko zwyczajnie mogą wyglądać Drzwi.

- Nie głupota, tylko mądrość, zresztą kto to mówi? Iluzjonista? Mistrz tańczących kart i fikających koziołki żółwi?

- Iluzja to bardzo szlachetna sztuka ? zaperzył się pstrokaty mężczyzna. ? Zresztą komu ja to będę tłumaczył? Ekspertowi od machania nożami?

- Ta rozmowa nie ma żadnego sensu ? stwierdziła z wahaniem Złotousta, wpatrując się w coraz bardziej pochmurnego pana Wyciąga. ? Barierę trzeba usunąć teraz, bo do kontaktu może dojść w każdej chwili. Umawiać się panowie będą później.

Alchemik szybko przeczesał włosy palcami. W końcu skinął na iluzjonistę.

- Oczopląs, ty pójdziesz dezaktywować bariery?

- Nie ? przerwała mu Złotousta. Najemnicy łypnęli na nią spod oka. ? Wolę mieć pewność, że to miejsce nie zmieni się w wielki słup ognia. Ja to zrobię.

Z zażenowaniem zauważyłem, że pan Oczopląs bardzo źle ukrył ulgę, jaką odczuł po tej deklaracji.

- Pan Wyciąg pójdzie ze mną.

Silniarz parsknął śmiechem.

- Co to mają być za układy? ? zapytał podenerwowany Żelaźniarz, gładząc rękojeść sztyletu. ? Czarna Podwiązka była tu pierwsza, wiedźmo, lepiej, żebyś nie próbowała niczego ustalać za naszymi plecami?

Skrzeknął dziwnie. Zapadła cisza. Najemnik zmarszczył brwi i przemówił ponownie. Zamuczał donośnie. Puścił sztylet, chwycił się oboma rękoma za gardło. Z jego szeroko otwartych ust dobyło się głośne szczekanie. Pan Oczopląs przez chwilę stał z boku, wpatrując się w cofającego się, bladego jak śmierć Żelaźniarza, po czym wybuchł donośnym śmiechem. Pan Wyciąg zmarszczył brwi.

- Coś mu zrobiła? ? zapytał Silniarz. Żelaźniarz zaryczał z oburzeniem, potknął się i padł plecami na biurko.

- Przejdzie mu ochota obrażania kogokolwiek ? wzruszyła ramionami. ? Znów będzie mógł udawać człowieka za może z ćwierć klepsydry. W tym czasie ja i pan Wyciąg udamy się, by dezaktywować obeliski ochronne.

Żelaźniarz podniósł się chwiejnie. Zaćwierkał z gniewem, wymachując dłonią. Silniarz zacisnął szczęki.

- Popilnuję laboratorium ? zaoferowałem się, wpatrując się w zwijającego się ze śmiechu iluzjonistę. Pan Wyciąg bez słowa wbijał spojrzenie w czerwonego jak burak najemnika ćwierkającego zawzięcie na czarodziejkę, która bez słowa wyszła z komnaty.

- Dobrze by było ? westchnął alchemik i poszedł za nią. Żelaźniarz kwaknął parę razy żałośnie.

***

Pan Wyciąg taktownie otworzył drzwi wejściowe przed Złotoustą, która uśmiechnęła się jednym ze swoich przeróżnych uśmiechów i wyszła z wieży. Alchemik chwycił podaną mu przez Koguta laskę, okutał się szczelniej płaszczem koloru drzewnego mchu, po czym zamknął za sobą wrota do wieży. Z pewnym znużeniem spostrzegł, że słońce powoli chyli się ku dalekim Wyżnikom.

- Robi się późno ? skonstatował i westchnął ciężko. Nie słysząc odpowiedzi, rozejrzał się wokół. Wietrzna, nawet nie czekając na jego wskazówki, bezbłędnie udała się właściwą ścieżką w stronę menhiru centralnego. Alchemik ruszył za nią, od czasu do czasu opierając się na wysokim kosturze. Mimo że zachował wiele z młodzieńczej formy, to młodzieńcem nie był już od? od jakiegoś czasu. Minął zamkniętą teraz na cztery spusty zagrodę dla zwierząt. Żegnało go cichnące powoli beczenie kóz.

- Bardzo głupio, żeście nie wyłączyli tych menhirów samemu, panie Wyciąg.

Złotousta czekała na niego przy zwalonym drzewie kilka metrów za miejscem, w którym dróżka zagłębiała się w ciemny las otaczający pochylny teren wokół wieży alchemika.

- Po prawdzie nie do końca potrafię ? pan Wyciąg uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem i odruchowo przeczesał dłonią włosy, gładząc je do tyłu. ? Oczopląs aktywował je z jakimiś swoimi kolegami, a runy kasujące sferę ochronną jakoś wyleciały mi z pamięci. Liczyłem na to, że Oczopląs sam się tym zajmie, ale? Hm, cóż?

- Dobrze, że ma pan tutaj mnie. Boję się myśleć, jak niewiele cegieł mogłoby zostać z tej wieży, gdyby Drzwi przypadkiem wpadły w rezonans z aspektem kontratakującym sfery obronnej?

- Miło, że się tak pani przejmuje ? podziękował pan Wyciąg całkowicie szczerze. Być może o tym nie wspominałem, ale jako człowiek kulturalny i staromodny zawsze odczuwał wdzięczność bardzo serio, nawet gdy była tylko grzecznością. ? Choć co prawda nie wiem do końca, co pani tu robi, Złotousta.

- Przelatywałam akurat w okolicy ? czarodziejka roześmiała się głośno z własnej gry słownej. Panu Wyciągowi nie bardzo było do śmiechu.

- Dobrze wiedzieć, że wietrzni tak bacznie obserwują okolicę.

- Dziwi to pana?

Alchemika zaskoczyła nagła szczerość Złotoustej. Czego innego spodziewał się po kimś tkniętym przez tej najbardziej zmienny, złośliwy i kłamliwy Aspekt, a już na pewno przemilczenia tej kwestii. Przynajmniej tak mi powiedział, a ja, jak zawsze, na słowo wierzę panu Wyciągowi.

- Dziwi mnie pani bezczelność. Dobrze przynajmniej wiedzieć, czemu służy moja obecność tutaj ? odparł spokojnie. Jak każdy człowiek podobnego temperamentu nienawidził wtykania nosa w tak dalece prywatne sprawy. Czasem pytam Aspekty, które rzadko kiedy odpowiadają, czym się zasłużyłem, że akurat ja posiadłem tę wiedzę, czy też ? co złego zrobiłem.

- To nie bezczelność, panie Wyciąg ? Złotousta cedziła słowa bardzo rozważnie. ? To zwyczajna ostrożność. Być może wydaje się panu, że my, albo ambasada, albo okoliczne loże, jesteśmy nieświadomi tego, dlaczego uciekł pan tak daleko od cywilizacji. Źle się panu wydaje, panie Wyciąg. Oczywiście nie będziemy robić z tego afery, bo też nie ma z czego?

- Teraz już faktycznie nie ma z czego ? powiedział z nagłym żalem alchemik. ? Umarła, prochy rozwiał wiatr, urnę wrzuciliście do rzeki. Nie wiem nawet, gdzie mógłbym złożyć uszanowanie. Tak to już bywa.

Zapadła bardzo długa chwila niezręcznej ciszy. Siedząca na gałęzi sowa odprowadziła idących powoli przez las wędrowców spojrzeniem swych wielkich oczu. W końcu Złotousta przemówiła łagodnie.

- Tknięci rozstają się ze światem z żywiołem. Wybrani przez ten Aspekt spalają się na proch. Nic na to nie można było poradzić?

- Dziękuję, ale uważam temat za zamknięty ? wargi pana Wyciąga zmieniły się w bardzo wąską linię. ? Nie żyje, problem znikł samoistnie, a przed nami praca do wykonania. Pospieszmy.

Więcej słów już na tej wąskiej ścieżynce nie padło, choć muszę stwierdzić, a nie mogę odmówić sobie pewnego rodzaju zawodowej po części spostrzegawczości, że pan Wyciąg wrócił z tej wyprawy nieco bardziej markotny, niż wskazywałaby na to ta rozmowa. Jeśli mówiono tam o czymś jeszcze, ja nie posiadłem tej wiedzy. Już sama możliwość odwodzi mnie od pragnienia zgłębienia tej sprawy?

Dróżka nie poprowadziła ich daleko dalej. W chwilę później szli już wzdłuż niewielkiego strumyka, który za jakieś pięć kilometrów wpada do Sośnicy, która w końcu łączy się z Grzmiącą, największą rzeką Kraju przepływającą przez sam środek Królogrodu, nad którym w majestacie unosi się wielki zamek Skały XIV. Wracając jednak do okolic pewnej samotnej wieży nad Jeziorem Topielców, ścieżka w końcu przerodziła się w ogromną polanę, z pozoru tylko naturalną. Oczopląs ze znajomymi, nieco od niego zresztą zdolniejszymi magami, wypalił ją w tym miejscu nie bez powodu. Była częścią zamkniętej sfery obronnej wieży. Pośrodku polanki stał wysoki, biały jak kreda menhir, z jaśniejącymi lekko, zielonymi runami. Złotousta obrzuciła go spojrzeniem, gdy pan Wyciąg szerokim gestem objął całą polanę, usuwając się wietrznej z drogi.

- Kiepska robota ? powiedziała czarodziejka i powoli zbliżyła się do obelisku. Pan Wyciąg obie dłonie oparł na lasce.

- Służy mi dobrze ? oznajmił znużonym głosem. Błękitne szaty magini zajaśniały lekko, a platynowe włosy zafalowały, gdy Złotousta podeszła do monolitu na odległość kilku kroków. Uniosła wysoko dłoń i powiodła ją w powietrzu, które wybrzuszyło się jak powierzchnia wzburzonego jeziora.

- Może służyć dobrze i być kiepska ? Złotousta nawet nie odwróciła wzroku. ? Nie mamy czasu, żeby po prostu wyłączyć całą sferę obronną. Działa już i tak w dość dużej odległości od wieży. Przytłumię ją tylko na czas kilkunastu godzin. Może do tego czasu coś wymyślę. Panie Wyciąg, proszę się nieco odsunąć.

Alchemik zadreptał w miejscu i nie ruszył się nawet o krok. Wietrzna rzuciła mu ukradkowe spojrzenie, po czym wyszeptała coś do siebie, gładząc smukłą dłonią powierzchnię menhiru. Zmarszczyła brwi, odsunęła się trochę.

- Co to jest? ? zapytała ze zdumieniem, wskazując palcem pokrytą runami powierzchnię przed sobą. Pan Wyciąg zmrużył oczy.

- Runa ? oznajmił spokojnie. ? Przypomina krąg.

- Bo to jest krąg ? szepnęła Złotousta. ? Krąg Żywiołów konkretniej. Któryś z przyjaciół pana Oczopląsa musiał być kolistą.

Alchemik przewrócił oczyma.

- Teologiczne subtelności mnie nie interesują, pani Złotousta. Może kwestia postaci Aspektów pasjonuje tkniętych, ale alchemików nie powinna. Naszej sztuki nie interesuje, czy żywioły egzystują osobno jako Aspekty, czy wspólnie jako Krąg. To obchodzi już tylko doktrynerów, ja do nich nie należę.

Pan Wyciąg nie raczył wspomnieć o mleku wylewanym codziennie na cześć Aspektów. Przynajmniej tak stwierdził w rozmowie ze mną. Złotousta nawet na niego nie spojrzała.

- Może powinno zacząć. Jeśli ambasadorowie dostaną ten menhir w swoje ręce?

Pan Wyciąg przełknął głośno ślinę. O tym faktycznie nie pomyślał. Wietrzna tymczasem ponownie zbliżyła się do menhiru. Uniosła rękę, przesunęła nią tuż przed chropawą skórą głazu. Powietrze zaiskrzyło od magicznych wyładowań. Zielone runy rozbłysły mocno, świecąc jak małe gwiazdy. Alchemik zmrużył oczy. Złotousta zamknęła powieki i oparła obie dłonie na menhirze. Jak gdyby nigdy nic, runy zgasły. W oddali rozległ się głuchy trzask, jakby coś eksplodowało potężnie głęboko pod wodą. Drzewa zaszumiały lekko, kilka stad ptaków poderwało się nagle do lotu. Pan Wyciąg obrzucił polanę sceptycznym spojrzeniem.

- Czy to wszystko?

- Nie wyglądało na takie trudne, prawda? ? zapytała Złotousta, podchodząc do niego powoli. Wydawała się nieco bledsza niż jeszcze przed chwilą, przywołała jednak ze swego obszernego arsenału piękny uśmiech. ? Magia zawsze wygląda z boku bardzo prosto?

Powietrze przeszył głośny skrzek. Alchemik odwrócił się raptownie. Spojrzał w niebo. W powietrzu, tuż nad znajdującą się teraz sporo powyżej nich wieżą kołowały dwa wielkie jastrzębie.

- Ktoś nie marnuje czasu ? mruknął pan Wyciąg i spojrzał na wietrzną. Czarodziejka z niepokojem wpatrywała się w niebo. Jeden z gigantycznych drapieżników przysiadł na szycie wieży, rozkładając szeroko potężne skrzydła.

- Zdecydowanie ? powiedziała. Zwróciła spojrzenie srebrnych oczu na alchemika. ? Mam nadzieję, że nie będzie pan miał mi za złe, jeśli na chwilę się? ulotnię?

Pan Wyciąg nie był w humorze, by docenić tę błyskotliwą grę słów, skinął więc tylko głową. Złotousta uśmiechnęła się przepraszająco, po czym w jednym momencie rozmyła się. Delikatne kontury utkane z gęstego powietrza, tylko z grubsza przypominające czarodziejkę, po chwili też rozpłynęły się w przestrzeni. Pan Wyciąg usłyszał coś przypominającego przeciągłe westchnienie, które pomknęło w stronę jego wieży, obecnie oblatywanej przez wielkie jastrzębie służące za wierzchowce miejskim ambasadorom.

Alchemik poprawił nieco oberwany płaszcz, po czym szybkim krokiem oddalił się ścieżką, klucząc wijącą się dróżką. Muszę niestety stwierdzić, że pan Wyciąg z biegiem lat, mimo zachowania imponującej postawy, nie nabył szybkości w poruszaniu się, toteż gdy wyszedł z lasu tuż obok wejścia do wieży, przywitała go delegacja jeszcze trzech jeźdźców na imponujących wierzchowcach. Jeden z nich dzierżył powiewający dumnie na wietrze proporzec Skały XIV.

- Szanowny pan Wyciąg!

Alchemik zazgrzytał bielutkimi zębami. Ziemia zadrżała lekko, gdy jeden z przybyszy zeskoczył z potężnego rumaka. Ambasador Rozpraszacz, żywoskalny dobrego pokolenia, jak każdy z nich dość wysoki i atletycznie zbudowany, przywołał na kamienną, dosłownie, twarz swój słynny ponury uśmiech. Miał na sobie służbowy, skórzany, wielowarstwowy uniform. Wyglądał w nim bardziej jak zawodowy morderca niż urzędnik dobrotliwej władzy Kraju, co raczej nie wróżyło dobrze.

- Jak miło, że zdecydował się pan zdjąć strefę ochronną specjalnie na nasze przybycie.

- Można tak powiedzieć ? pan Wyciąg podszedł powoli do Rozpraszacza i uścisnął jego twardą jak skała dłoń. Oczy koloru sadzy, tego samego co starannie przycięte przy pokrytej błękitnymi żyłkami skórze włosy ambasadora, błyszczały w świetle zachodzącego słońca jak dwa węgliki.

- Nasi wypatrywacze twierdzą, że pojawiły się tu Drzwi. Czy to prawda?

- Może się pan ambasador przekonać ? alchemik wzruszył ramionami i bez zwłoki udał się w stronę wieży. Drugi z wierzchowych jastrzębi przysiadł na samym skraju wiszących ogrodów pana Wyciąga, ściągając na siebie jego gotowe mordować spojrzenie. Ambasador Rozpraszacz krótkim gestem dał znać gwardzistom, żeby poszli za nim, gdy zamiatając ziemię swym drogocennym, czarnym płaszczem szedł za alchemikiem.

- Nie zajmiemy panu więcej niż kilku chwil, panie Wyciąg, proszę się nie martwić ? rzucił żywoskalny za milczącym starcem.

- Żebyście to wy jedni ? mruknął do siebie pan Wyciąg, wchodząc do wieży i podając swój kostur czekającym na niego homunkulusom. Ambasador, pochylając lekko głowę, wszedł do środka tuż za nim, nawet nie patrząc na małe, żywoglinowe potworki. Dotknięci przez swój stateczny Aspekt żywoskalni znani byli z wręcz odruchowej niechęci do tych tworów alchemicznej sztuki. Gdy ambasador Rozpraszacz mijał mnie w drzwiach wejściowych, powietrze przesycił zapach węgla.

- Czyli nie jesteśmy pierwsi? ? zapytał z udawanym zdziwieniem alchemika, który w odpowiedzi posłał mu zmęczone spojrzenie. Właśnie wtedy chyba po raz pierwszy zauważyłem, że mimo wszystko pan Wyciąg tylko udaje znudzonego. Tak naprawdę cała sprawa głęboko go przejęła.

Podobnie jak mnie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...