Skocz do zawartości

Polecane posty

Miałem opory ze wstawieniem tego, ale co mi tam. Poszło.

***

Siedziałem na dużej sali. Ja i reszta czubków. Sala ? niegdyś sportowa. Dziś przerobiona na stołówkę i po części na miejsce, gdzie jedni oglądają odmużdżające programy w telewizji, a inni przy stołach układają puzzle, lub grają w warcaby. Ja przed chwilą skończyłem śniadanie. Siedziałem bezczynnie i próbowałem myśleć, co przychodziło mi z wielkim trudem. Nie mogłem się skoncentrować. Myśl? myśl? Mam dopiero trzydzieści sześć lat, nie spędzę przecież reszty życia w jakimś zafajdanym psychiatryku! A może? Nie, póki co mam jeszcze jedną deskę ra..ra.. [beeep], co oni wrzucają do tego żarcia?! Po tym czymś wszystko zwalnia?

O czym to ja?... A tak. Siedzę w psychiatryku. W krainie czubków. W krainie, do której jak się wejdzie, podobno się już nie wychodzi. Znacie jakichś ludzi, którzy byli w takim miejscu i wyszli z niego zdrowi? Nie znacie? No właśnie? Patrząc na tych ludzi na pewno nie wyzdrowiejesz. W najlepszym wypadku upodobnisz się do nich i jakoś będziesz żył. Ale? Ja mam to miejsce głęboko w dupie! Chcę stąd wyjść! Za co ja tu [beeep] siedzę?...

Przez cały czas pobytu tutaj czuję się dziwnie. I nawet nie chodzi już o samo to miejsce, które znoszę z trudem, ani nawet o tych przygłupów, do których nawet się przyzwyczaiłem. Tu chodzi o mnie. Czuję się dziwnie spokojny, tak jakby wszystko mi wisiało, ot, wypoczywam. Nie zdarzają mi się już emocjonalne wybuchy, jak niegdyś. Siedzę zamulony przez cały dzień. Mam zwolnione reakcje. Zarówno fizyczne jak i psychiczne. Często łapię z zawiechy?

Ale dziś uczucie zniewolenia nie jest tak mocne jak było do tej pory. Dzisiejszego dnia moja sytuacja może się odmienić. W tym wszystkim widzę cień szansy na wydostanie się z tego przeklętego miejsca. Z jednej strony w to wątpię, a z drugiej mój umysł nie toleruje tego miejsca i chce za wszelką cenę wydostać się stąd. Ma przyjść ktoś ?z zewnątrz? i chce ze mną pogadać. Wydaje mi się, że wiem, kto to może być.

-Ruszaj się! ? warknęła pielęgniarka. Być może zaczęła od łagodnego tonu, ale za bardzo odpłynąłem aby cokolwiek słyszeć.

-Gdzie mam iść? ? ocknąłem się i spytałem obojętnie.

-Odprowadzę cię do twojej ce? Do twojego pokoju. ? teraz mówiła łagodnie i z uśmiechem. Suka.

***

Szliśmy długim korytarzem. Pewnie już jest ? pomyślałem. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Czeka na mnie. Być może czeka na mnie! [beeep], rozumiecie to?! Ale ja od dłuższego czasu czekałem także na niego. Chyba zrobiłem wszystko jak należy, skoro raczył się tu zjawić we własnej osobie. Powiedział wyraźnie: ?tam gdzie będziesz zrób coś, z czego byłbym dumny?. Wykonałem tę instrukcję. Przynajmniej tak mi się wydaje. Przecież zakryłem temu z ósemki poduszką całą twarz, a potem bezwładnie usiadł na kiblu. To chyba dobrze? Chyba, że wstał? Ale nie, nie wydaje mi się. Mam wiele powodów, żeby myśleć, że to jednak On. Mam także wiele powodów, żeby myśleć, że zabierze mnie stąd.

Pielęgniarka wepchnęła mnie do mojego pokoju. Chcąc nie chcąc siedziałem w swoim gniazdku i czekałem. Ha! Gniazdku. Faktycznie można nazwać to celą. Małe, ciasne, nawet bąka nie ma gdzie puścić. A na dwór puszczają w określonych godzinach. Znajduje się to łóżko (czyt. prycza), jest też małe okienko z kratami, mała szafka z pierdołami i zegar na ścianie. Ouu. Jest jeszcze za wcześnie, żeby ktokolwiek skapnął się, że na sali kogoś brakuje. Pieprzony zegar. Czemu te wskazówki są takie wolne?!...

Wpatrzony w zegar jak ten głupi znowu złapałem zawiechę. Ale taką dobrą. Przypomniały mi się ostatnie wydarzenia. A może to nigdy się nie stało? Może to tylko halucynacje wywołane Ritalinem? Ale wyglądały jak prawdziwe? Szczególnie te, w których ja i Anka?

***

Redaktor zapukał w drzwi, uśmiechnął się i wchodząc zamknął je za sobą. Zjawił się punktualnie o jedenastej. Krótko przystrzyżony, okulary, dwudniowy zarost, w brązowej skurzanej kurtce i w dżinsach. Miał ze sobą małą teczkę, w niej dużo papierów, długopisów, śmieci? Popatrzył na mnie, uśmiechnął się i dalej wertował coś w teczce.

Szczerze mówiąc, nie wiem. Boję mu się opowiadać o tym wszystkim. O tym, co mi wydaje się tylko złudzeniem. Ten redaktor? Albo wtyka SP? Ach te [beeep], coraz bardziej podejrzewam, że to dzięki nim to siedzę. Mógł być jeszcze? Nie, nie wygląda jak Ten Zły. Choć w tym momencie, Ten Zły dla mnie może okazać się Tym Dobrym. Najlepiej będzie obserwować go. Przecież nie zapytam się wprost ? czy jest Pan agentem Spółdzielni ?Przyszłość?? Gdyby okazał się redaktorem i opowiedział o tym dyrekcji, już nigdy bym stąd nie wyszedł. W aktach napisaliby pewnie: ?od początku pobytu pacjent nie wykazuje poprawy zdrowia psychicznego. Wciąż popada w paranoje i ma urojenia. Co gorsza, nasilają się one coraz bardziej. Zalecany jest dalszy pobyt, tym razem i w izolatce?? Podczas rozmowy musiałem być czujny i ostrożny.

-A więc ? przerwał niezręczną ciszę redaktor, lub kimkolwiek on był ? Może mi się Pan przedstawić?

-Posterunkowy Grzegorz Chyży ? odparłem automatycznie.

-Pan był posterunkowym ? moja odpowiedź wyraźnie go rozśmieszyła. ? Wie Pan kim jestem?

-Powiedzieli mi, że jest Pan redaktorem z jakiejś gazety.

-Dobrze Panu powiedzieli. A wie Pan z jakiej?

-Nie? - odparłem po chwili milczenia.

-Gazeta ?Prawda?. Mówi to coś?

Tak [beeep], tak! Przypomniało mi się! Przecież to tam opisali mój przypadek! Właściwie to tylko wspomnieli? Cóż, wpływy Spółdzielni. A więc to jednak była prawda! Nie zmyśliłem sobie tego wszystkiego.

-Tak, obiło mi się o uszy. ? Odparłem z trudem.

-Dobrze ? znów uśmiechnął się redaktor. ? Wie Pan co dzieje się na świecie? ? wypalił, jakby mnie to obchodziło.

-Ja wiem co się dzieje tutaj. Kisnę tu, nawet nie wiem za co! ? nie mogłem powstrzymać złości.

-Dobrze, już dobrze ? uspokajał mnie redaktor. ? Wie Pan, na świecie teraz kryzys?

-A co mi do tego? ? wtrąciłem.

-Niech mi Pan da skończyć, wszystkiego się Pan dowie. Jak już mówiłem, jest kryzys, ludzi zwalniają! Dziennikarstwa to też nie omija. Potrzebuję sensacji, żeby się utrzymać. Słyszałem, że Pan tu niezłe opowieści rozsiewał.

-A tak. Znam taką jedną. Sam jestem ciekaw, czy ona faktycznie mi się przytrafiła, czy to skutek przedawkowania leków.

-Powiem Panu ? zamyślił się redaktor - że ta cała sprawa śmierdzi. Pana zezn? opowieść może tu dużo wnieść.

-Jaką mam gwarancję, że jest Pan faktycznie redaktorem?

-Wiara na słowo. Ma Pan coś do stracenia?

No niby nie ? pomyślałem. Jego nagłe zjawienie może być znakiem, że mój okres egzystencji w tym gównie dobiega końca.

Przez chwilę wymigiwałem się od odpowiedzi.

-Widzi Pan, teraz kryzys. Łapię się nawet napisania takiego reportażu. Ale to może być cios w szczególności dla tych, przez których Pan tu siedzi!...

-Niewątpliwie.

-?i dla konkurencji! ? Redaktor dodał triumfalnie.

Redaktor coś zanotował.

-Mój los jest Panu obojętny? ? spytałem.

-Słucham? ? ocknął się redaktor.

-Nie, nic.

-No? to dobrze. A więc rozumiem, że opowie mi Pan o tym, co to Pan wyprawiał na kilka dni przed zjawieniem się tu, a ja postaram się nagłośnić Pańską sprawę. Bo i Pan pomoże mi zachować pracę w tych trudnych dla nas obojga czasach, a sam Pan nic nie traci. Kto wie, może zajmie się tym ktoś z góry! Taka szansa! No to jak będzie? ? redaktor przysunął się jeszcze bliżej ? Pójdzie Pan na współpracę?

Krytyka wskazana :)

Edytowano przez Owiec_xD.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wstęp/Prolog do książki którą aktualnie piszę pod roboczym tytułem: "Wiara"

Siedziałem przy stole z bandą zabijaków i grałem z nimi w pokera. Lubiłem czasami ograć paru idiotów i

zarobić trochę złotych. Niestety tym razem nic nie szło po mojej myśli, oni byli jacyś zdenerwowani, nie wiem

o co im chodziło. Miałem nadzieję że nie odkryją mojego małego oszustwa. Żadko kiedy grałem zwykłymi kartami i

nie byłem taki sprawny w oszukiwaniu nimi, szczerze wolę elektroniczne. W elektronicznych kartach łatwo złamać

to "zabezpieczenie", jak je określają twórcy i zmienić rodzaj karty.

-Co masz?-mówi do mnie jeden z nich

-Sprawdzasz czy tylko głupio pytasz?

-Sprawdzam cholera, mów co masz!

-Przykro mi panowie-powiedziałem zagarniając całą pulę która leżała na stole-mały poker i duża wygrana-

położyłem karty na stół

-Nie [beeep], takiś sprytny? To zobaczymy czy teraz też taki będziesz.-Wszyscy w sekundę podnieśli broń, a ten

który był najbliżej mnie przyłożył mi do głowy pistolet energetyczny. sama jego lufa potrafi przepalić skórę,

już czułem to przeraźliwe ciepło i starałem się odsunąć głowę jak najdalej.

-Ten [beeep] oszukiwał! Patrzcie pod jego kurtkę-"cholera zauważyli karty,zabiją mnie" pomyślałem i w tym samym

momencie dostałem kolbą, najprawdopodobniej kolbą...

-Cholera,moja głowa... Gdzie ja...-rozejrzałem się po pokoju-Co ja robię w celi?!

-Dzień dobry panie Grand.-powiedział mężczyzna stojący przed moją celą, miał na sobie niebieski garnitur,

wyglądał na hologramowy, facet musi być bardzo bogaty jeśli stać go na takie coś.

-Grant, przez "t" nie przez "d" Panie...?

-Nie przyszedłem tutaj się przedstawiać panie Grant, za parę godzin ktoś po pana przyjdzie, jak pan wie jest

pan oskarżony o potrójne morderstwo.

-Morderstwo? Jakie morderstwo?

-Nie czas na wyjaśnienia, dowie się pan w swoim czasie-powiedział i odszedł. Nie udało mi się go zatrzymać

i wydobyć więcej informacji. Miałem teraz parę godzin, jak powiedział ten mężczyzna, zanim dowiem się o co

chodzi. Wiedziałem jedno, oskarżono mnie o morderstwo którego nie popełniłem, reszty miałem dowiedzieć

się za te pieprzone "kilka" godzin.

Wiem, króciutki prolog ale myślę że możne z niego wywnioskować parę informacji na temat książki ;).

Ps. Tworzę pierwszy rozdział i jak na razie jest nieporównywalnie większy niż prolog, ma około 8 stron a4.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Poza tym, rada do tych, którzy piszą książki -> Nie wstawiajcie rozdziałów na fora...A co do pisana - Ja też piszę, mam już 25 stron a4 i końca nie widać xd Z tego co wiem, to książka powinna mieć tak ze 120 stron a4 (chyba, że się mylę, wtedy wybaczcie) . No, a co do rodziału...Mój ma 20 A4, chociaż to bez znaczenia. A wiecie czemu? Bo liczy się JAKOŚĆ, a nie ilość...A co do ortografii to albo word albo Open Office.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Krótkie opowiadanie osadzone w świecie, nad którym pracujemy już od paru miesięcy ze znajomymi. W skrócie - coś na wzór naszego współczesnego świata, jednakże z magią (większość technologii opiera się właśnie na niej), elfami i całą resztą tałatajstwa. Wszystko nabiera kolorków, gdy magia...a to już przeczytacie w opowiadaniu :) Jest to trochę surowa wersja, jeszcze bez dokładnej korekty i szlifów. Miłej lektury, mam nadzieję, że się nie zanudzicie ;)

Rozstrojenie

- Dziadku, dziadku! Pokaż jakąś sztuczkę! - krzyczał chłopiec biegając po salonie niczym mały demon. Starszy człowiek siedzący przy zgaszonym kominku uniósł lekko brew i głęboko westchnął. Ponad pięćdziesiąt lat spędził w akademii z czego połowę jako student, a drugą jako wykładowca. Minęły już dwa lata odkąd został wysłany na przymusową emeryturę, jego zdaniem całkiem niesłusznie. Fakt, korzystanie z magii wymaga sporo sił, ale tych miał jeszcze wystarczająco, zresztą zdecydowana większość wykładów ograniczała się do teorii. Ale przełożeni wiedzą lepiej ? po co przepłacać, skoro można wysłać drogiego starca do domu ?na zasłużony odpoczynek? i zatrudnić młodego absolwenta bez doświadczenia? Od zawsze wszyscy starali się oszczędzać na wszelkie sposoby, jakość zawsze schodziła na drugi plan.

- No dziadku! - dopominał się rudzielec. Żałosne. Status arcymaga, laureat Srebrnej Księgi, osoba poważana w środowisku, siedząca teraz w chłodnym pokoju z jedynym członkiem rodziny jaki mu pozostał. Kochał wnuka, mimo że od samego początku był przeciwny związkowi córki. Być może gdyby go posłuchała i nie wiązała się z wojskowym siedzieliby teraz tutaj razem, śmiejąc się i żartując. Cztery lata... Jak ten czas leci. Jak wczoraj pamiętał tą radość na twarzy jego małej Laurien, gdy ta dowiedziała się, że razem z mężem zostali zaproszeni na wystawny bankiet zorganizowany przez rząd Sellandii. Po tylu latach wojny wyglądało na to, że odwieczny konflikt w końcu się zakończył. Był to jednak dopiero początek ? nikt z delegatów Królestwa Kourny nie wrócił. A przynajmniej nie żywy. Podobno tuż po przyjeździe wszyscy zostali aresztowani przez miejscową milicję i wywiezieni do lasu, gdzie odbyła się egzekucja. Jego mała Laurien...

- Dziadku? - chłopiec dostrzegł łzę w oku starca i zbliżył się do niego. - Coś się stało? Źle się czujesz?

Starzec wymusił uśmiech na twarzy i spojrzał na wnuka.

- Nie...nie, wszystko dobrze. - szybkim ruchem wytarł oczy rękawem ? Zmęczony po prostu jestem. Ale ? klasnął i potarł dłonie ? trochę tu chłodno nie uważasz ?

Rudzielec rozpromienił się wiedząc, że zaraz dziadek pstryknięciem palców rozpali ogień w kominku, tak jak robił to codziennie. Są jednak rzeczy, które nigdy się nie nudzą. Arcymag wstał, spojrzał na drewno ułożone w kominku, wyciągnął rękę i szepcząc pod nosem zaklęcie pstryknął. Bez efektów. ?Dziwne? pomyślał. Nie był przecież na tyle słaby, żeby nie być w stanie rzucić najprostszego zaklęcia, a z palców nie sypnęła nawet iskra. Spróbował jeszcze raz.

Chłopiec patrzył na pochylającego się nad kominkiem dziadka. Już chciał podejść bliżej, gdy nagle ten padł na podłogę głośno sapiąc.

- Dziadku? - rzucił się ku starcowi, który leżał skulony na dywanie charcząc. Zauważył krew płynącą z nosa dziadka, po chwili dostrzegł również krwawe łzy.

- U..uci...eee...uciek...aj - wystękał arcymag. Na twarzy pojawił się pot, palce mocno wbijały się w dywan. Chłopiec złapał dziadka za ramię

- Wyn...o..śśśsię...uci...bie....gnij! - starzec resztką sił odepchnął wnuka. Widział co zaraz nastąpi, nie miał tylko pojęcia dlaczego. To zdarzało się tylko przy przekroczeniu własnych limitów i tylko przy najpotężniejszych zaklęciach. Coś jest nie tak. Zresztą nie miało to teraz znaczenia, jego wnuk musiał jak najszybciej się od niego oddalić.

- Leć! - charknął a w jego oczach pojawił się ogień. Przestraszony chłopiec zrobił krok w tył i zaczął się wycofywać nie wiedząc co robić. Musi biec po pomoc. Odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem w stronę drzwi.

* * *

- Na pewno Ci się spodoba, to spokojna dzielnica a dom robi naprawdę dobre wrażenie ? prowadzący samochód mężczyzna spojrzał na siedzącą obok żonę. Uśmiechnęła się do niego. W końcu po tylu latach ciężkiej pracy udało im się wyjść na swoje. Zaczną nowe, lepsze...

- Uważaj! - krzyknęła nagle. Kierujący pojazdem odwrócił głowę i dojrzał jakiś kształt leżący na ulicy. Wcisnął gwałtownie hamulec i skręcił kierownicą.

* * *

Gdy był już na schodach potężny, gorący podmuch rzucił nim o ziemię. Chłopiec przeleciał półtora metra i uderzył głową o beton. Jedyne co widział to zbliżające się z oddali dwa jasne punkciki świateł samochodu. Plecy rwał mu palący ból, dookoła było pełno krwi, która zaczęła mieszać się z łzami dziecka.

- Pomocy ? wyszeptał szlochając. Obraz zaczął mu zachodzić mgłą. Usłyszał jeszcze pisk opon zanim stracił przytomność.

* * *

- Tam leży jakieś dziecko! - wrzasnęła kobieta i wyskoczyła z samochodu. Oszołomiony mężczyzna siedział jeszcze chwilę po czym rozpiął pasy i otworzył drzwi. Jego żona pochylała się nad leżącym w kałuży krwi rudym chłopcem. Ruszył w ich stronę rozglądając się dookoła ? ulica była pusta, a w domach były pogaszone światła. ?Co tu się do cholery stało?!?.

- Oddycha, ale słabo. Jest cały we krwi, ale nie widzę żadnej rany. Musimy wezwać pomoc! - półelfka spojrzała zielonymi oczami na męża ? Ty zostań tu z nim, a ja pojadę do najbliższego szpitala!

- Może lepiej jak ja pojadę ?

- Zwariowałeś?! Nie zostanę tutaj sama! Zostań przy nim do cholery, daj tylko kluczyki!

- Są...są w stacyjce. Co tu się mogło stać ?! - kucnął przy chłopcu ? Dobra, jedź już! - kobieta wyprostowała się i ruszyła biegiem w stronę pojazdu. Nagle coś za mężczyzną błysnęło, po czym znalazł się w kompletnej ciemności. Obejrzał się za siebie ? nie było ani żony, ani samochodu.

- Lym ? - zawołał ? Lym! - rzucił się w miejsce gdzie stał samochód, nic nie znajdując ? Lyym! - spanikowany mężczyzna zaczął rozglądać się na boki ? Co tu się do [beeep] dzieje?! Lyyym!

- Dziadku ? - usłyszał słaby głos w ciemnościach. Ciszę przerwała seria wybuchów. Szczątki pobliskich domów zaczęły zasypywać ulicę, która po chwili rozbrzmiała panicznymi wrzaskami.

* * *

- Jego Ekscelencja właśnie śpi, nie mogę Pana wpuścić do jego komnat! - wymamrotał młody mnich cofając się pod naporem niespodziewanego gościa. Inkwizycja! Tutaj! W środku nocy!

- Zejdź mi z oczu... - powtórzyła wysoka postać nie zwalniając kroku.

- Ale tak nie wolno...tzn nie mogę na to pozwolić! Chociaż niech pan poczeka chwilę, aż... - zbladł gdy w świetle księżyca, które padało przez okno dojrzał przypasane do biodra gościa miecz i pistolet maszynowy. ?W co ja się wpakowałem...?. - Ja nie... - zająknął się.

- Posłuchaj mnie i odejdź, a może zachowasz parę zębów. - syknął inkwizytor.

Mnich zaplątał się w szatę i runął jak długi na podłogę. Zobaczył tylko ciężkie, mijające go buty. - Ale tak nie wolno ? szepnął jeszcze do siebie.

Inkwizytor poprawił płaszcz i podszedł do drzwi. Właśnie tutaj powinna znajdować się prywatna komnata Najwyższego Kapłana ? mimo że to kobiety pełniły najważniejsze funkcje w kraju, w końcu sama królowa była Najwyższą Kapłanką, mężczyźni nie pozostawali o wiele w tyle, chociaż powszechnie było wiadomo, że męscy urzędnicy nigdy nie będą mieli tyle władzy co ich żeńscy odpowiednicy. Przynajmniej nie oficjalnie. Mężczyzna wziął głęboki oddech i zapukał do drewnianych białych drzwi.

- Przepraszam, że przeszkadzam o takiej porze, ale to naprawdę pilne ? powiedział głośno, dodając w myślach ?więc nie marnuj mojego czasu i rusz swoje tłuste dupsko!?. Bez odpowiedzi. Zapukał ponownie, mocniej. Chwycił za klamkę i uchylił drzwi zaglądając do środka.

- Co do... - wymamrotał i otworzył drzwi na oścież. Cały pokój był skąpany we krwi.

* * *

- Wasza Wysokość! Musimy coś zrobić, burżuazja na pewno wykorzysta to przeciwko nam! - niski mężczyzna o czarnych, tłustych włosach miotał się po sali.

- Milcz! Cały kraj stoi w ogniu, a Ty przejmujesz się paroma nowobogackimi ?! Przecież wiesz, że nie mogą mi zagrozić! Nie ośmielą się!

- To nie do końca tak, mogą...

- Milcz głupcze! - wysoka kobieta o kruczoczarnych włosach zmierzyła mężczyznę lodowatym spojrzeniem. - Najpierw mi powiedz co tu się wyprawia? Od czego jesteś premierem?

- Nnnie... nie wiem, Wasza Wysokość ? wytarł pot chusteczką ? Najprawdopodobniej to zamach terrorystyczny Sellandczyków, albo...

- Zamach ? Na taką skalę ? To co do cholery robi nasz wywiad ?! Jak to możliwe, żeby w jednym czasie w ogniu stanęło całe państwo ?!

- Nnnie wiem, ale... - mężczyzna zająknął się. Do sali weszła elfka odziana w zieloną, bogato zdobioną zbroję ? symbol posłańców królewskich.

- Pani, mamy wieści z zachodu.

- Mówże szybko!

- Ponad połowa Stahlform znalazła się pod wodą, Pani. Do tego...

- Stahlform ?! - przerwał mężczyzna. - Chcesz powiedzieć, że połowa terytorium naszego najbliższego sojusznika została...

- To nie wszystko ? elfka wzięła głęboki oddech ? Sellandia również stoi w ogniu.

- Że co ?! - premier zbladł.

- To by wykluczało wersję z zamachami ? rzekła królowa. - W takim razie co to może być ?

Do komnaty wbiegł młody chłopak

- Przepr...Wasza Wysss ? wymamrotał ciężko dysząc. Wyprostował się i zaczął ponownie ? Wasza Wysokość, mamy informacje z akademii magicznej w Marpont.

- Do rzeczy!

- T-tak, Pani. Nastąpiło... nie wiem jak to powiedzieć, oni nazwali to ?rozstrojeniem magii?, praktycznie wszystkie magiczne przedmioty zaczęły eksplodować, znikać, przybierać dziwne kształty... Tysiące magów na kontynencie zginęło, ludzie zaczęli panikować, mówią, że to gniew boży. Na wschodzie kraju ludność obwinia za to kapłanów, zaczęła się prawdziwa rzeź...

- Dość. - czarnowłosa kobieta podniosła się z tronu - Zwołać mi szybko naradę i wprowadzić w kraju stan wyjątkowy! Chcę się widzieć ze wszystkimi ministrami, zebrać generałów i posłać po inkwizycję! Ale już!

- Tak, Pani. - chłopak ukłonił się nisko i wybiegł z sali razem z posłańcem.

- Emilu ? zwróciła się do premiera.

- Tak, Wasza Wysokość?? blady, spocony mężczyzna odwrócił się w stronę królowej.

- Poślij po Seyleen, muszę przygotować się do narady. Możesz odejść.

- Tak, Pani. - mężczyzna dygnął i odwrócił się na pięcie, zamykając za sobą drzwi.

Kobieta opadła ciężko na tron.

- Rozstrojenie magii... Boże, daj mi siłę.

Edytowano przez SirGiurek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To ja też dodam swoje opowiadanie fantasy:

Przygody krasnoluda Gintiego

Rozdział pierwszy:

Gdzieś w zamierzchłej historii ?dawno, dawno, temu? w mieście Eriachon żyje sobie starzec zwany Beliadarem.

Miasto tętni życiem. Ulice są zatłoczone z powodu corocznego jarmarku odbywającego się w mieście. Główna ulica została dodatkowo zwężona przez stojące tam kramy i wozy. Na targowisku rzemieślnicy, artyści i kupcy ze swoich stoisk nawołują potencjalnych klientów i zachwalają towary. Jednak wielu ludzi nie przybyło na jarmark tylko by posłuchać opowieści mistrza Beliadara którego talent jest znany nawet w dalekich krajach północy.

-O czym nam dzisiaj opowiesz mistrzu?- wykrzykną z tłumu mały chłopiec .

-Dziś opowiem wam dwie historie? odparł starzec, Zapewne wielu z was pamięta legendy o przygodach Gintiego Żelaznej Tarczy?

-tak mistrzu pamiętamy!- Odpowiedział chórem tłum.

Oto moja pierwsza opowieść:

W głębokim korytarzu pod ziemią przez ciemności brną dwie postacie? Jedna z nich trzyma w prawej ręce topór a w drugiej mapę. Druga postać trzyma w ręku pochodnię która rozświetla korytarz.

Ginti: Jesteś pewien że to dobra mapa? Od dwóch godzin błądzimy w tych ciemnościach!

Gutter: Uspokój się Ginti, znalazłem tę mapę w kryjówce tego wilkołaka co go ucięliśmy miesiąc temu.. Jeszcze parę kroków i dotrzemy do celu!

Po paru minutach śmiałkowie docierają do gigantycznej komnaty, ogromne kryształy fluoroscencyjne tworzą doskonałe oświetlenie pomieszczenia. Na ogromnej kupie złota siedzi mosiężny smok.

Ginti: Wiesz co Gutter? Fajnie że ta mapa prowadzi do skarbu? szkoda tylko że nie wspomnieli o smoku!!!

Gutter: Ciesz się że spotkaliśmy smoka metalicznego. Gdyby to był czarny smok było by z nami krucho.

Nontofath: O? człowiek i krasnolud, witajcie w moich skromnych progach! Nazywam się Nontofath . Przyszliście do mnie na miłą pogawentkę czy chcecie spróbować ze mną sił w pojedynku na zagadki? Mam nadzieję że nie jesteście rabusiami którzy mieliby ochotę pod********ć moje skarby?

-A co to znaczy pod********ć? Spytał mały chłopiec. Gdy już śmiech ludzi ucichł mistrz odpowiedział na zadane mu pytanie: Od tego jest policja i straż miejska! Gdy śmiechy ucichły mistrz ciągną dalej swoją historię:

Gutter: Nie jesteśmy złodziejami! Ale z chęcią przyjmę wyzwanie na zagadki, jestem w tym naprawdę dobry!

Ginti: Ja nie biorę w tym udziału. Nie lubię zagadek!

Nontofath: Twoja strata krasnalu. Ja stawiam ten oto szafir -smok wskazał jeden z błyszczących kamyków jeżących na kupie złota

Gutter: Ja postawię ten oto złoty medalion.

Nontofath: Hmm? Jest równowarty z szafirem, więc zgoda. Najpierw ty zadajesz pytanie!

Gutter: Oto moja zagadka:

?Król nosił szaty zielone,

I miał sto dzieci w czapeczkach.

Jesienią zgubił koronę

Aż przyszła zima mateczka

I kołdrą dzieci przykryła

A potem wiosna złocista

Śniącą rodzinę zbudziła

I król znów cały był w listkach?

Nontofath: Odpowiedź brzmi Dąb(król) i żołędzie(dzieci).

Gutter: To dobra odpowiedź, teraz ty zadajesz.

Nontofath: Oto moja zagadka:

?Kto rano chodzi na czterech nogach, na dwóch w południu i na trzech wieczorem??

Gutter: Odpowiedź brzmi człowiek (w niemowlęctwie raczkuje, potem chodzi na dwóch nogach a w starości podpiera się laską.

Nontofath: I to jest zła odpowiedź! Poprawna to zmutowany szczuro-pies transwestyta! Jesteś mi winien złoty medalion.

Co?!-Oburzył się Gutter. Nie gram z oszustami a o medalionie smoku możesz poważyć.Ginti chodźmy z tąd a ta mapa się nadaje do podtarcia!

Ginti: Gutter ja bym nie denerwował smoka-powiedział Ginti przełykając ślinę.

Gutter: Mam w czterech literach to co myśli o mnie ten gad! Idziemy stąd !

Nontofath strasznie się zdenerwował słysząc te słowa. Wyrecytował zaklęcie: ?NNONTAX, OFUCKX, PALANTAX!?

Nagle całe pomieszczenie wypełnił niebieski dym. Co to do? zaczął Gutter lecz nie dokończył bo w tej chwili zapadł w głęboki sen.

Po pięciu godzinach Ginti odzyskiwał przytomność, słyszał spokojny głos Nontofatha i krzyki Guttera. Gdy doszedł do siebie zorientował się że nie może się poruszyć. On i Gutter byli pogrzebani po szyję w piasku a Nontofath jak niby nigdy nic gaworzył do nich:

-No obudziłeś się. Wygrany medalion już sobie wziąłem?

-Weź nas z tąd wypuść- powiedział załamanym głosem Gutter.

-Najpierw opowiem wam o swojej dalekiej kuzynce, Kolteba mieszka w okolicach smoczych wysp, ona i Eceasa Bla, Bla, Bla?

Ginti zwrócił się do przyjaciela:

-Gutter to przez ciebie, czemu pyskowałeś smokowi?

-Z tego co wiem to był twój pomysł z tą wyprawą-Odparł Gutter z obużeniem.

I Tetrasa?- ciągną Nontofath- ona?

Po upływie sześciu godzin.

No o Tetrasie skończyłem. Teraz opowiem wam o teściowej.

Mamo!!!-Gutter wybuchł płaczem-Chcę do mamy!

Bądźmy silni przyjacielu.- rzekł Ginti z obłędem w oczach- Bądźmy silni!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@sarius123 - Kiepścizna. Strasznie "dowcipne" teksty, takie jak ten:

Ginti: Wiesz co Gutter? Fajnie że ta mapa prowadzi do skarbu? szkoda tylko że nie wspomnieli o smoku!!!

pogawentkę

Co to ma być? i to:

Na ogromnej kupie złota siedzi mosiężny smok.

Złote odchody?

Poza tym "fabuła" tego "opowiadania" jest strasznie drętwa i nie ma zakończenia. Zresztą ogólnie opowiadanie to wygląda jak żywcem zerżnięte z Hobbita, tylko Golluma zastąpił w zadawaniu zagadek smok. Bosko. Całość czyta się z bólem i cierpieniem, poza tym mamy tutaj klika rażących oczy błędów ortograficznych, durnowate dialogi... ogólnie bieda z nędzą.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I ja coś od siebie wkleję :-)

Napisane pod koniec sierpnia. Brakuje mi czasu na dokończenie innego z całkowicie innych realiów i napisanie nowego z tego sci-fi. Przyjmę krytykę tak jak trza - wyciągnę z niej wnioski. No to tyle. A teraz zapraszam do przeczytania.

Właśnie zakończyła się bitwa w pobliżu Tytana. W bezdennej pustce kosmosu unosiły się poczerniałe wraki statków, które przypuściły desperacki atak na superciężki okręt klasy Mirabilis. Złote i potężnie uzbrojone niszczyciele przeczesywały okolicę w poszukiwaniu ludzi. Same okręty były godne uwagi.Niby typowe pudło, ale skrywało pod grubym pancerzem wiele rodzajów uzbrojenia. Zarówno ciężkie jak i lekkie: rakiety z głowicami wodorowymi, działo słoneczne, lasery przeciw-myśliwcowe,railgun'y. miotacze energii EHG, małe działka słoneczne i kilka pomniejszych rodzajów broni . Do tego wszystkiego, choć i tak wydaje się uzbrojeniem wystarczającym, dochodziło pięć myśliwców i trzy statki szturmowe, ukryte we wewnętrznym hangarze. Szansa, że niszczyciele znajdą kogoś żywego wydawała się znikoma, niemniej Obronna Kolonia Księżycowa(OKK) przestrzegała praw międzyplanetarnych. Leciały po pobojowisku powoli, przeczesywały pustkę sumiennie, ale przez długi czas nie było oznak życia.

przekaz radiowy[Mirabilis-Sunflower]:

- Odbiór. Melduje się Thomas Reischtig, dowódca niszczyciela Sunflower. Udało nam się znaleźć żywą formę życia. Nie wiemy jednak czy to człowiek, czy jakieś skażone bakterią 6F66 zwierzę. Teleportowac na statek?

...

Czy jest tam ktoś, kto mógłby mi przekazać odpowiednie rozkazy?

...

- Przepraszamy za utrudnienia. Tu X36Y76I6, część mechanicznych żołnierzy, zbuntowała roboty . Sytuacja jest trudna do opanowania. Prosimy o pomoc. Przekazać to do wszystkich niszczycieli. I jeszcze jedno. Żywą formę, jakakolwiek ona jest - teleportować.

- Zrozumiałem. Bez odbioru.

Stworzenie, które teleportowano było młodym mężczyzną o krótkich blond włosach. Ciągle miał jeszcze włożony kombinezon bojowy zwany body. Dawał on niemałą swobodę ruchów przy dużej ochronie. Ślady na nim jednoznacznie wzkazywały - dużo przeszedł. Na zbroi było mnóstwo wgnieceń. Mimo to kiedy ją zdjęto, bohater wyglądał zdrowo.

- Nie, nie trzeba mi tych leków. Jestem zdrowy. Bez obaw.

- No na cholerę te zastrzyki.

- Możesz nam powiedzieć kim jesteś? - zapytał się dowódca niszczyciela

- Thomas, nie pamiętasz swojego starego... ekhm młodego drucha Piotra?! - zapytał się z uśmiechem na twarzy uratowany

- Ach no tak. Kope lat! - ucisnął mu rękę i począł dalej mówić - Nie zapomnę jak we dwóch przejeliśmy wielki statek Sił Zjednoczonego Układu Turuna(SZUT).

- To były czasy. Zapewne zapytasz się skąd tam się wziąłem w tej flocie. A zgadnij.

- Pewnie byłeś więziony przez kogoś z gubernatorów OKK, dalej tylko łapówkę jakiemuś kapitamo SZUT i już na pokładzie jakiegoś okrętu.

- O to to to! - wyjął z jednej kieszeni butelkę piwa z rysunkiem żubra - Ziemskie. Masz to w nagrodę za udzieloną odpowiedź.

- Och dziękuję. Niestety musze Cię o coś prosić. Przejmiesz dowództwo na czternastoma komandosami - w większości twoi starzy znajomi i zaprowadzisz porządek w Deus Belli.

- Nie ma sprawy. Dajcie mi tylko body, a ja tam niczym szeryf z tych dawnych filmów Amerykańskich, zaprowadzę porządek w stateczku.

W wewnętrznym pasie startowym niszczyciela Sunflower, wystartowały trzy małe statki szturmowe, wiozące na pokładzie desant złożony z piętnastu elitarnych komandosów. Wśród nich był dopiero co teleportowany, jedyna organiczna forma życia na pobojowisku, a także ojciec OKK - Piotr Połtusiński. Jemu też powierzono dowództwo nad nowoczesną husarią, jak to powszechnie mówiano o żołnierzach walczących w ciężkich zbrojach, którzy byli podobni do mechów z japońskich anime. Odległość między Deus Belli a Sunflower nie była zbyt duża. Statek, nie posiadający za wiele uzbrojenia ochronnego - tylko dwie obrotowe wieże z działkami słonecznymi, leciał tak, by zmylic czujniki radarowe. Kiedy szturmowcy podlecieli blisko ,,Boga Wojny", wszystkie niszczyciele otworzyły ogień z railgun'ów w kierunku statku. Ostrzał zatrutymi pociskami, choć niezbyt efektowny, wyłączył elektronikę na całym okręcie. Stateczki wylądowały przy jednym z wyjść ewakuacyjnych. Bez problemu zniszczyły śluzę wejściową. Otwarły się rampy desantowe, które były po bokach szturmowców i nasi komandosi błyskawicznie je opuścili, wchodząc do VHMS Deus Belli.

przekaz radiowy[Husaria-Sunflower]:

- Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie...

- Coś te robociki się pochowały

- Jak się kryją to zaraz będzie ,,bum!"

- Piotrek, byś przestał krakać. Swoich przyjaciół narażasz na niebepieczeństwo!

- Tu Sunflower, czemu tam tak cicho?

- Szykują pewnie zasadzkę, te durne kupy żelastwa.

- Nazywając ich durnymi, wiele sobie szkodzicie, moi drodzy komandosi. Nie lekceważcie ich bo... Słyszę tu jakieś odgłosy strzałów. Odbiór, zanotowaliśmy awarię wszystkich przenośnych systemów radiowych(PSR) z wyjątkiem jednego.

- Oni są rzeczywiście inteligetni z tą bronią, która unieruchomiła większość naszych PSR'ów. No dobra, pora te robociki przerobić na złom.

- Tu Sunflower, słabo Cie słychać Piotrze. Dobrze jednak, żeś ty jeden szczęściarz masz z nami łącznąść. Ilu z was żyje?

- Pięciu. Reszta wpadła na miny-pułapki. Zostaliśmy teraz zamknięci w jakiejś sali i polani chemikaliami. Co prawda, nasze zbroje są na nie odporne, ale sam fakt - to niehumatinatarne

- Piotruś Piotruś, a jak roboty mają być niby humanitarne? Znaleźliśmy wasze pomieszczenie. Ostrzelamy to miejsce tak, byście się z niego wydostali. Bez odbioru.

Kiedy okręt Sunflower przygotowywał się do odbicia uwięzionych żołnierzy, nasi komandosi zorientowali się, że znaleźli się barbakanie - średniowiecznym wynalazku, dostosowanym do XXI wieku. Chowali się za osłonami, te pękały pod naporem pocisków. Skutecznie oddawali, ale przychodziły nowe roboty dowodzone przez mechanicznych ludzi. Stopniowo pomieszczenie robiło się coraz bardziej puste. Meble wszelakie, niszczone w mig były. Sytuacja stawałs się coraz bardziej dramtyczna. Mimo wielu strzałów, drzwi pozostały niezniszczone. Nie było za bardzo gdzie uciekać - byli ostrzeliwani ze wszystkich. Choć zbroje były bardzo wytrzymałe, to i tak prędzej czy później zostaną zniszczone, a wraz nimi nasi bohaterowie. Ratunek jednak nadchodził.

Wielkie działo słoneczne powoli wysunęło się z wznętrza statku i za cel obrało ,,Boga Wojny". Śruby znajdujące się na nim, powoli zaczęły się kręcić. Uruchamiały potężny i skomplikowany mechanizm, który z kilku fotonów, tworzył przepotężną, niszczycielską siłę. W końcu wszystko było gotowe. Z lufy cuda techniki wyszedł cienki, złoty laser, który po zetknięciu się z pancerzem Deus Belli, z łatwością go przebił i pozostawił otwór o średnicy 3m - wystarczającej by komandosi mogli wylecieć w swych zbrojach. Jednak on dalej leciał, aż w końcu wybuchł przy drzwiach do pomieszczenia, w którym została uwięziona husaria, zabijając przy tym masę robotów.

przekaz radiowy[Husaria-Sunflower-???]:

- Tu Piotr, dziękujemy za zrobienie nam autostrady.

- Zbierajcie się, widzimy że roboty mobilizują znaczne siły.

- Nie ma sprawy. Tylko podłożymy ładunki pod główny generator, by zniszczyć okręt.

- Dobry pomysł, jednak myślę, że aż to nie jest potrzebne.

- Eeee, dlaczego? Przecież musimy zrobić porządek z buntem.

- Nie dojdziecie tam, a poza tym jesteście potrzebni u nas. Inne niszczyciele z niewiadomych powodów nas zaatakowały.

- Tak bez niczego?

- Niestety, ale oni nie powiedzieli czemu to zrobili. Dokonali właśnie desantu swymi grupami szturmowymi, które co prawda są gorzej uzbrojone niż my, za to jest ich o wiele więcej od nas. Walczymy o każde drzwi, o każdą ścianę, nawet o meble toczą się walki. Długo się nie obronimy. Nawet przy waszej pomocy.

- Tu dowódca okrętu VHMS Deus Belli. Komandosi, zniszczcie centralny komputer, a bunt się skończy. Zostaniecie wtedy wsparci w walce, niszczycielu Sunflower.

- Dobrze. ..u.a..ia, do bo..u! Te durnie nam zakłócają sygnały radiowe! Przełączyć się na alternatywny system komunikacji. Powtórzę, husarze wykonajcie rozkaz dowódcy jedynego Mirabilisa.

- Yes sir.

Z pamiętnika Jacka Tyszkiewicza, komandosa

Jak już otrzymaliśmy rozkaz dotarcia i zniszczenia głównego komputera, musieliśmy działać szybko. Nie mogliśmy się wachać: czy pójść tą drogą, czy inną. Naszym zadaniem było doprowadzenie do porządku Deus Belli. Nie zamierzaliśmy niszczyć za wiele. W końcu jak uspokoimy główny komputer, to te kupy złomu przejdą naszą stronę.

Prąd jeszcze nadal był wyłączony i nawet my, najtwardsi twardziele, trochę się baliśmy chodzić tymi ciemnymi korytarzami. Za każdym rogiem mógł się czaić wróg. Wtedy, kiedy sikałem w portki ze strachu, miałem ochotę usiąść sobie w jakimś ziemskim barze, napić się piwa, zagadać do jakiejś dziewuchy i skończyć z nią w łóżku. Każdy z nas miał taką ochotę. Myślę, że Piotr nawet większą niż my wszyscy razem wzięci. Wracając do tego chodzenia po ciemnych korytarzach: unikaliśmy robotów, stosowaliśmy granaty ogłuszające, zakradliśmy się od tyłu i tym podobne metody - byleby za wiele nie niszczyć. W sumie doszło do jedynie kilku mniejszych potyczek. Kiedy już doszliśmy do tego komputera centralnego, szczęki nam bardzo chciały opaść, ale nie mogły, bo my w zbrojach byliśmy. Dziesięć wielkich, ośmiometrowych mechów broniło jego, do tego ze trzydzieści wieżyczek obronnych plus cała armia mniejszych robocików. Aż chciało się powiedzieć ,,o [beeep]"... Jednak dla nas - husarzy nie ma rzeczy niemożliwych i po chwilowym planowaniu, postanowiliśmy wykorzystać technologię maskującą do wykonania zadania. Podlecieliśmy do komputera na odległość ze dwudziestu metrów, po czym wystrzeliśmy z systemu wspomagania(SW) potężną(i grubą) wiązkę energii EHG. W ogóle SW to świetna rzecz. W walce daje o wiele większą siłę ognia, a kiedy trza się szybko przemieścić, dostajesz takiego kopa, że po pięciu ziemskich minutach jesteś na drugim biegunie Księżyca. I myślicie moi drodzy czytelnicy, iż po zniszczeniu komputera, mechy z nagła zamarły, podały nam rękę na zgodę, a roboty uklękły i zaczęły nas wielbić? Coś wy! Rozpętało się istne piekło w kosmosie! Wpadły w szał - niszczyły każdą osłonę, z którą się ukrywaliśmy. Do tego zamkli nam wyjścia. No ratunku nie było! Po raz kolejny, zresztą. I byłoby już po nas, gdyby nie wsparcie wiernej OKK załogi okrętu. Włamali się do ich systemów i wlączyli autodestrukcję. Znowu nam szczęście dopisało. Poza tym incydentem, roboty rzeczywiście podały rękę na zgodę. Uzyskaliśmy w ten sposób cenne wsparcie dla niszczyciela Sunflower.

Było już za późno. Na oczach komandosów okręt eksplodował. Zapewne zniszczyła go załoga statku, by informacje na temat nowych systemów obronnych, nie wpadły w ręce niepowołane. W ,,Bogu Wojny" przygotowywano się do ataku na agresorów - kolejnych zbuntowanych, tych którzy zaatakowali Sunflower. W salach produkcyjnych, produkowano nowe roboty, by je rzucić do samobójczego ataku. Nie martwiono się o surowce - zapasów na starczyło na wyprodukowanie kilku dywizji mechanicznych ludzi. Komandosi, i inne formy organiczne jedli smaczne posiłki, pili piwo - musieli mieć poprawione morale. Wielu co prawda narzekało na brak panienek, jednak sami sobie po chwili tłumaczyli, że jak zwyciężą to będą mogli się zabawić z jeńcami(właściwie jenkami) Imperium Wschodzącego Słońca(IWS). Po szerokich korytarzach jeździły specjalne środki komunikacji - antygrawitacyjne kolejki, które pozwalały się szybko przemieszczać po tym ogromnym okręcie. Zbudowany na wzór ziemskich pancerników, posiadał praktycznie takie same uzbrojenie co niszczyciele, ale więcej i większego kalibru. Jedyną taką prawdziwą innowacją, były 2 dwulufowe działa szwarcdziuren - najpierw po trafieniu w cel, tworzona była miniaturowa czarna dziura, która wszystko zasysała. W końcu kiedy nazbierała odpowiednią ilość materiału, ewentualnie kiedy strzelec zadecydował, wybuchałą z ogromną siłą. Im więcej wessała, tym większą. Czy ta broń mogła zapewnić zwycięstwo? Tutaj odpowiedź jest jednoznaczna - oczywiście, ale nie w przypadku 30:1, bowiem z tunelu międzyplanetarnego wyleciało dzwadzieścia jeden, długich i wąskich statków klasy Yamamoto, sił ISW.

A teraz na chwilę cofnijmy się w czasie i opowiedzmy historię obrony Sunflower'a.

- Przogotowują się do abordażu, panie kapitanie.

- Bronić za wszelką cenę. Nie pozwolić by się dostali do informacji dot. SZUT. A jak będą blisko to bezwarunkowo zniszczyć nawet statek. Nawet to lepsze. Przynajmniej kilku wrogów zginie. Ale to zrobić wtedy, kiedy na przykład pozostanę ja i ty.

- Zrozumiane.

- Ja natomiast zakładam body i będę walczył w raz z moimi ludźmi.

Thomas kiwnięciem dłoni założył na siebie ciężką zbroję i wyruszył na lądowisko, gdzie trwały walki. Kilku żołnierzy IWS przy pomocy katan rozpłatało roboty na kawałki. Reichtig poczuł przypływ adrenaliny i z pianą w ustach ruszył na oddziały, które dokonały desantu. Błyskawicznie wysunęły mu się z dłoni ostrza, którymi to przeciął w pół dwóch nieszczęśników. Kilka razy się obrócił, strzelił z działek Energią EHG i pobiegł w stronę w statku z którego mieli być wyładowani kolejni żołnierze. Zanim to zrobili, zielony promień wystrzelony z ramienia Thomasa, trafił w zbiornik paliwa. Cóż, oni mieli pecha. Niestety innym jego podwładnym nie powodziło się tak dobrze jak kapitanowi. Ich siły topniały z sekundy na sekundę. Po minucie był tylko on - Thomas. Pot spływał po jego starej, pomarszczonej twarzy, na której były ślady burzliwej przeszłości kapitana. Wiedząc, że za chwilę statek wybuchnie, począł się modlić.

- Ojcze Nasz, któryś jest we wszechświecie...

Służący kapitana Reichtiga po uprzednim dokładnym sprawdzeniu statku, nacisnął przycisk odpowiadający za dokonanie samozniszczenia. Wybuch generatora EHG, błyskawicznie zniszczył statek, a także poważnie uszkodził pobliskie okręty. Z pięknego Niszczyciela Sunflower, nie zostało już nic. Kiedyś okryty chwałą, pierwszy statek typu Arrow, został doszczętnie zniszczony. O bohaterstwie załogi, która wolała umrzeć niż się poddać, będą napewno wspominać nauczyciele na szkoleniach przyszłych załóg okrętów OKK. Przynajmniej tyle im się należy.

Nasza fantastyczna piątka, wsiadła myśliwca szturmowego. Wyglądał on jak analogiczne statki Imperium Wschodzącego Słońca. Był długi, wąski i co ważniejsze dobrze uzbrojony. Wewnątrz zostało umieszczonych pięć rzędów foteli, po dwa w jednym. Grupa dziesięciu, dobrze uzbrojonych komandosów była w stanie zdziałać cuda. A jak było ich trzydziestu, to mogli zająć Ziemię. Niezwykłe podobieństwo do statku ISW, miało na celu zmylić załogi wrogich niszczycieli, dzięki czemu oddziały szturmowe mogły zająć niemal bez walki okręt wroga. Otworzyła się śluza. Z tajnego lądowiska wystartowały trzy statki szturmowe. Po piętnastu ziemskich minutach wróg zechciał abordażem przejąć Deus Belli. Wysłał ogromną flotę z oddziałami szturmowymi. Niestety zanim dotarły okręty desantowe, większość z nich została zniszczona daleeeko od Boga Wojny. Wycofywały się. Ten moment pochwyciły załogi naszych trzech szturmowców, lecące dotąd powoli i zamaskowane technologią Stealth 3. Szczęście im sprzyjało do samego końca. Niestety Mirabilisie nie. Dostał się pod ogień krzyżowy, do tego jedna z czarnych dziur eksplodowała za blisko, poważnie go uszkadzając.

Przekaz radiowy [Husaria]

- Mwahahaha! Nie zorientowali się. Mamy ich. Zajmiemy okręt i jazda do domu.

- Nie sądzisz, że lepiej wesprzeć Deus Belli?

- Eee Jacek, ty to nie bądź Supermanem. On nie ma szans. Lepiej pochwycić ten okręt, udawać, że jest wszystko okej i po cichu wyelminować pozostałe dwadzieściadziewięć z gry.

- Thomas, to nie jest zły pomysł, ale Mirabilis...

- Zostanie zniszczony. Zgodzę się z Tomem. Przechwycić, udawać przyjaciół i zadać baaardzo bolesny cios.

- Piotrze, a nie lepiej wrócić do domu? Napijemy się piwka, zaatakujemy Ziemię...

- Pf, nie ma z nami najmniejszych szans. Oni dalej Abramsy, T80, F 22, do tego biją się tylko o jedną i zniszczoną planetę...

- O no no właśnie! Skopiemy tyłki ruskim za atak na Polskę w 2030 roku.

- Napij się piwa, to Ci przejdzie Marek ten entuzjazm i głupie myślenie. Jednak pomysł z tym skopaniem tyłkom Ruskom to zły nie jest... Trza nad nim pomyśleć. No dobra chłopcy, przygotowywać się do desantu.

Wróg znów zaatakował okręcikami desantowymi, tymi które nie zostały jeszcze zniszczone. Tym razem udało im się dotrzeć do Mirabilisa. Komandosi wdarli się do Deus Belli i po pierwszych strzelaninach zrobiło się dziwnie łatwo. Za łatwo. Kiedy byli już barbakanach, wejścia zostały zakmnięte i roboty zaczęły morderczy ostrzał w stronę szturmowców. Nikt z nich nie przeżył. Tymczasem bitwa się zmieniała na korzyść samotnego gracza. Pokazywał podczas walki swoją boskość. Nie było chwili żeby jego działa ucichły, koncentrował na kilku niszczycielach. Te pod naporem przeogromnej siły ognia zaczęły otrzymywać coraz więcej obrażeń, aż nie byli zdolni do walki. To wystarczyło. Na Deus Belli było widać ślady walki jaką toczy. Osłony niestety nie były stuprocentowo nieprzepuszczalne i często jakaś zbłądzona rakieta przelatywała przez nie. Co większe uszkodzenia były naprawiane przez roboty, te mniejsze musiały poczekać. Bitwa była piękna. Tysiące laserów, wiele pojedynków między myśliwcami, duuużo barwnych eksplozji...

Nasi komandosi błyskawicznie wyskoczyli ze statków desantowych. Nieprzygotowani obrońcy oddali kilka strzałów po czym padli trupem. Niestety drzwi zostały zamknięte. Na szczęście dla naszych Husarzy, były bardzo nieodporne i wystarczył skoncentrowany ostrzał by je otworzyć. Zza prowizorycznych barykad ciężkim karabinem maszynowym, marynarze ostrzeliwali komandosów. To ich na chwilę zatrzymało. Po czym znów skoncentrowali ostrzał i mogli dalej iść. Jakież zdziwinie napadło naszych bohaterów, kiedy zobaczyli robota. Jeszcze większe, że on celnie strzela. A to był nie byle jaki. Armata szybkostrzelna kal 50mm, działko czterolufowe. Kolejna przeszkoda zatrzymała naszych dzielnych komandosów.

- Ja go shakuje - powiedział Marek

- No weź no nie czituj

- Jacek, wojna to świnstwo, on nas też by shakował jakby umiał.

- Ale nie umie. - fuchnął

- Marek, ucisz ta kupę złomu. - rozkazał Piotr.

- Tak, sir

Po kilku sekundach robot nie sprawiał problemu. Obrońcy raczej niezbyt się cieszyli z czitów Marka. A tymczasem nasi weseli i trochę podchmieleni komandosi, przemierzali korytarze, dławiąc wszelkie próby oporu. No cóż, inaczej się nie dało. Kiedy doszli do pomieszczenia dowodzenia, z nagła wyskoczył jakiś człowiek z krzykiem w ustach(,,Wolność dla Żuków! Wolność dla Tybetu! Wolność dla Roosji! AAAA!") i wybuchł.

- To był pewnie Żółtek.

- I pewnie kapitan okrętu, patrząc po oznaczeniach.

- To taka selekcja naturalna. Tylko zbędne osobniki się same zabijają.

- Generalnie to nie było większych problemów. Co nie moi żołnierze?

Przytaknęli.Pozostałe dwie grupy, tez nie miały trudności z przejęciem. W statkach było niewiele żołnierzy. Większość zginęła podczas nieudanej próby abordażu. Wszystko szło jak po maśle. No prawie wszystko, bowiem każda z załóg przejętego okrętu myślała jak zawiadomić Deus Belli, by ISW się nie domyśliło. Zdecydowano się w końcu zadać cios w plecy agresorom - zaatakować ich. ,,Zbuntowane" statki podleciały wystarczająco blisko by oddać celny strzał z dział. Jednocześnie przez radio informowali, że chcą wspólnie z resztą floty ISW zaatakować Deus Belli. Zwycięstwo było już pewne. Bóg wojny nisczył kolejne niszczyciele. Razem z przejętymi, zostało ich już tylko dziewiętnaście. Zdobyczne wystrzeliły z dział. Był to ostrzał precyzyjny, dobrze zaplanowany. Unieruchomił sześć wrogich jednostek. Co prawda lekkich, ale liczby się liczą a nie jakość.

Przekaz radiowy [Mirabilis- Niszczyciele]

- Tu Timon Strasobursky, pierwszy kapitan Deus Belli, świetna robota chłopaki. Znamy powód zniszczenia Sunflowera. Załogi tych dziewięciu niszczycieli zostały przekupione. Za taki czyn srogo zapłaciły

- Ach korupcja, ludzka rzecz. Spodziewałem się tajnego spisku, który mógł swym istnieniem zagrozić całemu układowi słonecznemu, a tu taka prozaiczna sprawa...

- Melduje się druga załoga szturmowców. Kierujemy nasz statek na Księżyc

- My dla odmiany, lecimy do stacji orbitalnej na Tytanie.

- Oj Piotrek Piotrek, nawet nie wiesz co Cie ominie.

- Wolę nie wiedzieć. Bez odbioru

I wszystko zakończołoby się hepi endem, gdyby nie jeden komandos ISW, który podłożył ładunki pod generatory energii EHG w Deus Belli, powodując baaardzo piękną eksplozję. W życiu czegoś piękniejszego nie widziałem. Notabene, ten żołnierz to niezły szczęściarz. Wszyscy albo się wycofali, albo poumierali, a on przeżył i zniszczył Boga Wojny.

Pamiętnik Piotr Pułtusińskiego

Nasi bohaterowie wylądowali w lotnisku w wielkiej półkolistej stacji. Należała do największych w całym układzie słonecznym. Czarna barwa, zlewająca się z barwami kosmosu, zapewniała jej częściową niewidzialność. Posiadała zaawansowane systemy obronne, które chroniły ją zarówno przed meteorytami jak i statkami nieprzyjeciela. Jednak tych drugich nie należało aż nadto obawiać, bowiem ona była jedynym miejscem, gdzie bez wględu na lokalne konflikty, trwał zawsze pokój. Zamieszkiwali ją głównie naukowcy, którzy badali tytana oraz sąsiednie księżyce Saturna. Mimo, że należeli do tzw. jajogłowych, lepiej się bawili niźli inni mieszkańcy OKK. Z alkoholem czy bez, potrafili zrobić dobrą zabawę. Zapowiadała się naprawdę ciekawa noc dla naszych bohaterków.

Załącznik

Piotr Pułtusiński o swych przygodach. Wywiad przeprowadzony przez młodą dziennikarkę z Kosmicznej Gaziety.

Założyciel OKK, wybitny wynalazca, wspaniały żołnierz, doskonały strateg, magnez przyciągający mnóstwo kobiet i ...

Człowiek. Co z tego, że jestem założycielem OKK, skoro ja tu nie mam nic do gadania. Opracowałem wszystkie statki jakie są obecnie używane przez nasze państwo a mimo to, inni sobie to przypisują. Lajf ys brutal. Jedynie z ostatnimi rzeczami się na sto procent zgodzę.

Ale uzyskał pan chwałę...

Taką, która mi na ch** potrzebna! Szacunek mi okazują tylko byli podwładni. Nikt więcej. No dobrze, mieliśmy rozmawiać o mych przygodach. Opowiem o jednej ostatnich.

Niechże Pan Piotr mi tu nie przeklina...

bo nie skończymy w łóżku? Ja dostałem sygnał, że mam opowiadać o swych przygodach i nie będę mówił czy jestem spełniony czy też nie.

No dobrze. Jakim cudem znalazł się Pan na okręcie więziennym SZUT?

Cóż, naraziłem się gubernatorowi...

No niech pan głupot nie gada.(śmiech) Nasi gubernatorowie są bardzo, bardzo przyjaźni.

Gubernatorowi Foxloyewi, za skrytykowanie jego koncepcji taktycznej dotyczącej obrony południowo wschodniej części Marsa.

Ale...

Niech mi pani nie przerywa! To ja tu opowiadam. Dopilnuję by ten wywiad był nieocenzurowany. Wracając do opowiadania. Kiedy spałem ze swoją ukochaną dziewczyną, obudziły mnie strzały pod domem. Sto trzydzieści żołnierzy zaatakowało budynek broniony przez ledwo trzy roboty. I to jest armia?! Oni musieli taką liczbą podejść by mnie pojmać. Notabene robiciki zabiły dziesięciu ludzi, co tym bardziej świadczy o wartości tejże instytucji, jaką jest Armia OKK.

Najpewniej czuli przed panem respekt, skoro się tak bali.

Komandosami nie zaatakowali(a chcieli!), bo wszyscy murem za mną stoją, to niestety musieli się zdać na takie g****. Minęła godzina i dopiero wtedy, po dokładnym zniszczeniu domu, weszli, a właściwie wdarli się do niego. Mnie pojmali, a Martynkę... Nie wiem co się z nią stało. Najpewniej zgwałcili i zabili, jak się zużyła. Naturalnie mną też musieli się pobawić... Pedały zasrane. Nie opiszę co ze mną robili, bowiem to jest już zbyt obrzydliwe, a czytelnik też człowiek.

To jest wojna...

Wojna, wojną, ale tak się z człowiekiem nie robi. Po zabawie ze mną, wzięli mnie do szturmowca i przewieźli do okrętu więziennego SZUT. Zawarłem nowe przyjaźnie ze strażnikami. Byłem tam n a p r a w d ę dobrze traktowany. SZUT równa się szacunek do jeńców i więźniów. Nie to co w OKK. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie samobójczy rozkaz dowódcy całej floty okrętów Sił Zjednoczonego Układu Turuna. Mianowicie ataku na Deus Belli. Od razu dano mi body i ewakuowałem się ze tonącego statku. Oni poświęcili swoje życie by mnie uratować(wzruszenie). Będę ich naprawdę dobrze wspominał.

A co było potem?

Potem, niestety spotkałem myśliwce SZUT, pilotowane przez pilotów którzy mnie nie znali. Cóż, nie byli zbyt mili. Dostałem tyloma laserami, że myślałem iż umrę. Na moje szczęście dowódca tych stateczków, zmienił cel ataku i mnie pozostawił w spokoju. Przez kilka ziemskich godzin unosiłem się w pustce kosmosu. Działał mi jedynie system podtrzymywania życia, więc nie mogłem nigdzie dolecieć. Kiedy już kończył się tlen, z nagła zostałem teleportowany do niszczyciela Sunflower... No dobra, tyle miałem powiedzieć. O resztę spytajcie się moich podwładnych.

Dziękuję za wywiad dla Kosmicznej Gaziety. Gwarantuję, że żaden cenzor go nie zmieni.

Ja też dziękuję.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ciekawy temat, wrzucę tu swoją stareńką grafomanię.

Wpis 1. Żniwa życia

Nazywam się Patric Kovalsky, jeżeli to czytacie, jestem martwy?

Wszystko opustoszało. Niegdyś pełne życia okolice przerodziły się w pustynię. Szklane wieżowce, jakie z uporem budowali przez całe swe życie obróciły się w gruz. Miasta zostały zrujnowane, z miast mniejszych i wsi nie pozostało nic. Przyroda nie istniała. Praca tych głupich ekologów obróciła się w [beeep]. Może o to im chodziło? Lubili babrać się w kałach i nimi nawozić. Robili jakieś cholerne kulki z gliny i jakichś tam innych bzdetów, a później wrzucali je do wody, aby choć trochę ją oczyścić? I tak już jej nie ma, już za późno. Wszelkie dziedzictwo, jakie chcieli po sobie pozostawić przestało istnieć. Szklane wieże? Mówiłem już o tym? Tęcza, której nikt już nie oczekiwał, nadal nie pojawiła się na niebie. Czy to już koniec?- Nie? Gdyby ktokolwiek z tych głupców nadal tu mieszkał sądziłby, że kiedyś to się skończy, że jest Bóg, który ocali swój twór. Nie ma jednak złudzeń, chociaż? Może tak właśnie miało być? Rzekłbym nawet, że wszystko ma swój powód, początek, czemu jednakże to, co zespala ów początek z końcem jest takie piekielnie brutalne? Wszelkie ślady po przeszłych mieszkańcach zaginęły. Nie ma śladu, jakiejkolwiek pozostałości. Ludzie, szuje, każde z tych zwierząt myślało, że jest wyjątkowe, że jest mądre, ma dusze, że ma uczucia. Po prawdzie to wszystko przez te zwierzęta. Pozostałe były jedynie niemymi świadkami własnej zagłady. Boga również nie można za to winić, co miał niby zrobić?- Zesłać swojego Syna?- Próbował, a te zwierzęta go zarżnęły. Żeby było śmieszniej jeszcze kilka tysięcy lat po tym oddawali mu cześć i sądzili, ze oni by zachowali się inaczej. Być może? Być może zabiliby go w inny, bardziej bestialski sposób.

Coś odkryłem? To mnie przeraża? To mnie podnieca?

Gdyby pod kilkumetrową stertą martwych ciał ktokolwiek żył i tak by się nie wygrzebał. Zresztą, ów (nie)szczęśliwiec musiałby przeżyć wybuch. To raczej niemożliwe, bo skala jego była ogromna. Kto to zdetonował?- Jeden z tych zafajdanych cudzą krwią i rzygami profesorków, którzy ?wiedzieli, jak temu zapowiedz?. Nawet nie chcieli tej zagłady, chcieli tylko władzę. Wszyscy zginęli? Od trucizny? Z resztą co im po życiu w takich ruinach? Ci najbogatsi, poza tymi za bunkrami, zamieszkali to, co pozostało, głównie slumsy i niewielkie parcele klasy średniej. Co ciekawe, w chaosie wciąż się szufladkowali. Podziały były śmieszne. Na co komu bowiem bogactwo, jeżeli i tak niebawem zginą? I tak się stało? Wszyscy zginęli? Ci w bunkrach mieli o tyle gorzej, że zamiast zginąć z sekundy na sekundę, w okamgnieniu, musieli przeżywać piekło. Trujący gaz wbrew licznym badaniom przedostał się przez szczelną strukturę ścian bunkrów i godzinami roztapiał skórę i wnętrzności ich lokatorom. Co robiły na ten czas zwierzęta? Te bardziej od nich ludzkie?- Już nie żyły. Nie żyły od dłuższego czasu. Odkąd, przez te braki w surowcach, ludzie jeszcze bardziej uszczuplali ich zapas. Jak wiele zginęło w wybuchu?- Nie tak dużo, kilka miliardów? Cała ludzka populacja, jaka wtedy pozostała. Wszyscy inni zginęli w czasie wojny. Rozczłonkowanych ofiar (nie)ludzkiego konfliktu było bez liku. Najstraszniejszy był los tych, których zdanie się nie liczyło. Byli oni jedynie niemymi świadkami zagłady. Nie mieli wpływu na jej przebieg. Byli jak paralityk w tonącym budynku, nic nie mogli zrobić, chyba że puścić w gacie ze strachu.

To potęga? Gdybym tylko mógł jej dostąpić, byłbym władcą tego świata, gdybym tylko mógł?

Pracowali bez chwili wytchnienia. W ogromnych fabrykach, które porzuciły swe dotychczasowe przeznaczenie na rzecz tworzenia tych eksperymentów, zleconych zresztą przez władze wszystkich stron konfliktu. Chcieli samozniszczenia?- Chcieli władzy. Pieniądza. Co rusz sprawdzali coś w tych swoich komputerach, pytali się o wszystko bezduszne boty. Zupełnie, jak dawien dawna pytano się o wszystko znarkotyzowanych wyroczni. Nie baczyli na to, co dzieje się za oknem, mieli zlecenie. Wykorzystać źródło energii, by wywołać niesamowitą, wielką eksplozję. Nie obchodziło ich, ile ów pożoga pochłonie. Chodziło im tylko o to, żeby broń była jak najdoskonalsza, chcieli wyprzedzić swoich Bogów, jak dawien dawna, budując wieżę. Chcieli coś udowodnić. Swoją potęgę. Udowodnili tylko głupotę. Tak było z nimi zawsze. Przygotowania zakończyły się ku powszechnej uciesze, teraz tylko musiała znaleźć się osoba, która zapłaci tyle, ile sobie żądają. Ci poplamieni cudzą krwią profesorkowie? Jak ja ich nienawidzę?

Ale tego nie dostąpię? Nie w tym życiu? Zbliżają się?

Rozgniótł świstek z nagryzmolonymi bredniami w rękach i wyrzucił go z urwiska. Spojrzał na towarzysza. Towarzysz miał dziwaczny, lśniący kostium. Był całkowicie łysy, oczy miał zasłonięte przeciwsłonecznymi okularami grubej oprawie. Odwzajemnił spojrzenie.

- To ile lat już minęło?

- Sześć tysięcy siedemset pięćdziesiąt dwa i trzy kwartały.

- Całkiem długo?

- Długo.

- Jakby ten Kowalski przeżył, nie doszłoby do tego?

- Sądzę, że by doszło. Prędzej, czy później.

- Czyli nie zawiniliśmy, zabijając go?

- Nie sądzę? Z resztą sam wydał na siebie wyrok. Był przestępcą.

- Wybijał się ponad te zwierzęta? Był od nich mądrzejszy, co nie znaczy, że był mądry.

- Może? Zagłada. Tyle trudu włożyliśmy w rozwój tej cywilizacji, a oni wszystko spierdolili.

- Wciąż sądzę, że gdyby ten Kovalsky przeżył, byłoby inaczej.

- A ja się z tobą nie zgadzam.

Patric otworzył oczy. To, co zobaczył przeraziło go. To nie był sen, widział pogorzelisko. Ruiny. Nic nie słyszał. Wszystko więc stracone, świat jest już po zagładzie.

Dno, teraz piszę znacznie lepiej.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Książka którą piszę narazie dość opornie ale w święta zamierzam się przyłożyć tutaj zapowiedź( + multum błędów ortograficznych i lirycznych musze poprawić):

Tytuł: ,,Two Another Worlds"

,,Ciemność spowija całą równinę, wokół rozchodzi się zapch świeżej krwi. Wschód słońca powoli przykrywa wszystko dokoła bladym światłem...Odsłania przed nami tę część równiny, której przedtem nie mogliśmy dostrzec...Niedaleko na wzgórzu można spostrzec pewną postać. Blade promienie słońca powoli padają na nią, oświetlając jej twarz a następnie całą osobę. Gdy się zbliżymy zauważamy że jest to młoda dziewczyna...Postawa wyraża gotowość zaś twarz wyraża skupienie oraz obojętność, jej krótkie blond włosy zdają się byłszczeć pod wpływem padającego światła... Ma na sobie blado czerwony płaszcz z kapturem, falujący przy każdym powiewie wiatru...

Nagle na tle horyzontu pojawiają się postacie, z początku jest tylko jedna, potem zaś następne... Ona nadal stoi niewzruszona, patrząc w ich stronę... Po chwili ruszają w jej kierunku... Nie są to żadne zwierzęcia ani istoty nam znane...Promienie słońca nie są w stanie ich przed nami odsłonić... Nagle dziewczyna rusza biegiem w ich stronę... W jej oczach widać determinację, lecz twarz nadal jest spokojna i niewzruszona... Biegną coraz bardziej skracając dystans między sobą..." - tak wygląda świat po zagładzie która nas dotkneła... Morczne stwory sieją wszędzie zniszczenie... Jedyną nadzieją jest ,,ona" ta której uda się przezwyciężyć ciemność...

PS. Nie jest to ostateczna zapowiedź wszystko może się zmienić w czasie pisania...

Edytowano przez Shaker
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Książka którą piszę narazie dość opornie ale w święta zamierzam się przyłożyć tutaj zapowiedź( + multum błędów ortograficznych i lirycznych musze poprawić):

Tytuł: ,,Two Another Worlds"

Książka powiadasz? Gdzie mogę ją kupić? No bo skoro książka to musi istnieć ona w formie materialnej, na razie to możesz pisać co najwyżej powieść. No i co to ten enigmatyczny błąd liryczny? No ale nic to przejdę do swojej opinii która będzie sroga, oj sroga.

Otóż tak, na ten króciutki fragment składa się na oko patrząc kilkanaście zdań. Pomijam fakt, że z tak krótkiego fragmentu dowiedziałem się tyle co nic. Zmierzam do tego, że z tych kilkunastu zdań PRAWIE WSZYSTKIE (pomijając jakieś 3) zdania zakończone były wielokropkiem. Nie no ja też lubię tak pięknie wyglądające trzy kropeczki obok siebie, ale nadawanie takiego patosu, próba wybicia się jakimś wysublimowanym tekstem to nie droga którą kroczyć winien nowicjusz. Żeby było śmieszniej jest to częsty błąd, wiele osób próbuje wcisnąć się na najwyższe podium, no niestety potraktować można takich jedynie salwą śmiechu. Przeczytaj sobie ten tekst na głos to gwarantuję, że obśmiejesz się jak norka a w najgorszym wypadku jak świstak. :wink:

Tak na dobicie powiem, że przy ostatnim zdaniu padłem z krzesła a podejrzewam, że parodia twym zamysłem nie była...

Musisz pisać, pisać i jeszcze raz pisać. Nie będę pisał o słowniku w łapie bo sam chyba widzisz, że tekst od strony technicznej sięgnął dna (czyt. gorzej być nie może) napiszę natomiast ważną radę która nieczęsto jest udzielana. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że początkujący pisarz winien wycinać zdanie które najbardziej mu się podobają, uważa, że są najlepsze. O dziwo rada ta, jest całkiem trafiona. Gdyby zieloni się do niej stosowali nie musiałbym wypuszczać salw śmiechu przy każdym tekście takiego początkującego.

Edytowano przez Belutek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mówiłem, że go nie poprawiłem, a tak naprawdę nie chciało mi się :D Jak poprawię to dam do tematu jeszcze raz.

Dobrze, nie książka, tylko powieść fantasy, osadzona w swiecie postapokaliptycznym. Może być?

PS. Kropeczki są, przynajmniej były zamierzone, lecz sam teraz widzę, że to jakoś głupio wygląda, jak radzisz tak się zastosuje do twojej rady.

Edytowano przez Shaker
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A mi się nie będzie chciało przeczytać jeszcze raz tego samego w wersji poprawionej... Taki tekst to schowaj sobie tam gdzie światło nie dochodzi jeśli w ogóle chcesz myśleć o jakimkolwiek pisaniu. To Twój interes jest w tym aby tekst był dopieszczony, ale znaj dobroć "czytacza", jak poprawisz, przeczytam jeszcze raz.

Dobrze, nie książka, tylko powieść fantasy, osadzona w swiecie postapokaliptycznym. Może być?

Jak najbardziej tak, jednak pomyśl najpierw czy naprawdę warto pisać powieść, nie lepiej spróbować z opowiadankiem? Czy dasz radę wytworzyć odpowiednią ilość postaci, wątków, i dostatecznie dobry główny wątek? Z fragmentu powieści wnioskuję, że nie. Zabierz się lepiej za opowiadanie, ten sam pomysł jednak bez wątków pobocznych. Tylko wątek główny.

PS. Kropeczki są, przynajmniej były zamierzone

To źle, bardzo źle. Lepiej by było gdybyś zrobił to niezamierzenie. No ale zawsze można rzecz naprawić. Nie zrażaj się tą ogromną krytyką z mojej strony, niech będzie ona katalizatorem do wprowadzenia zmian.

Edytowano przez Belutek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tia, znam ten ból, również zacząłem liceum, ba ja również co nieco sobie od czasu do czasu skrobnę. Mojej wątpliwej jakości wypociny możesz znaleźć kilka stron wstecz, jak teraz patrzę na tamten tekst, to śmiać mi się chce. Ale to chyba dobrze skoro widzę jak na dłoni swoje błędy sprzed kilku miesięcy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja kilka miesięcy temu skończyłem pisać moją powieść, pisałem ją przez rok z przerwami. Chciałbym ją wydać, ale to trudniejsze, niż sądziłem. Jeszcze nie zgłosiłem swej oferty do żadnego z wydawnictw i wciąż się tak błąkam jak pijane dziecko we mgle wśród tych wszystkich wydawnictw.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Racja, napisać to nie problem, nawet dziecko potrafi, ale napisać tak dobrze żeby wydawnictwo jakieś zachciało to wydać to nie lada sztuka...

Właśnie dlatego lepiej zaczynać od opowiadań, można przesłać próbkę swych możliwości np. NF.

Edytowano przez Belutek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Fragment w założeniu większej całości, napisany dość kwadratowo i schematycznie- w niedługim czasie. Po prostu wkleję. Piszcie co myślicie. Szczególnie krytycznie! Przepraszam za zlanie się tekstu.

-Taaak... bez wątpienia niepokojąco podobny do osła na którym jedzie- rzekła z wyraźną satysfakcją postać w czarnym habicie. -O tak, tak -wtórowała mu skwapliwie podobna w dziedzinie przyodziewku. -Będzie się prezentował jak nasz Pan triumfalnie wjeżdżający do świętego Jeruzalem- drwiąco dorzucił - nie trzeba dodawać niespecjalnie wyróżniający się ubiorem- trzeci. Wesołą pogawędkę trójki jowialnych benedyktynów, wyjątkowo nieumiarkowanych we wszystkim chyba, co nie podobałoby się czcigodnemu twórcy ich sławnej reguły przerwał jednostajny, wyjątkowo dziś plebejski dla wrażliwego ucha, uczonych, istotnie to uczących się nadal braci, okrzyk tłumu. -Piotr! Nadchodzi Czcigodny Piotr z Amiens!Owo Amiens- trzeba dodać- zabrzmiało tak szpetnie kwadratowo , ze niejeden

szanujący się Pikardyczjyk poczułby się niechybnie urażony. Stojący jednak na czele setek obdartusów, z towarzyszącym mu wszędzie osławionym osiołkiem- o dziwo nie mniej przez niektórych czczonym od swego pana- nie poczuł się szczególnie dotknięty. Nie był także specjalnie zaskoczony wspaniałym przyjęciem jakie mu zgotowano. Bogata, starożytna Kolonia- istny klejnot w koronie Cesarstwa- witała go co prawda okazale, ale do tego przyzwyczaić się już zdołał, zwłaszcza na urodzajnych ziemiach francuskich. Tylko bogaci, kolorowo ubrani kupcy jakoś zdawało się niespecjalnie podzielali ogólną wesołość, niechętnie spoglądając na nieprzebraną armię głodomorów, wlewających się od kilku minut przez główną bramę miasta. Szczególnie już zdążyli zaś znienawidzieć tych, którzy podejrzanie

mocno interesowali się ich barwnymi straganami. Wśród wiwatującego tłumu na próżno było także szukać garstki owych Iudaices, od wieków zajmujący się tym czym prawdziwy chrześcijanin-zdaniem paasterzy-zajmować się nie powinien. Osieroceni synowie Abrahama od miesięcy przeczuwali nadejście szczególnie trudnych dla nich czasów. Szabat w roku-co prawda nie ich Pana- 1096 okazał się dniem wyjątkwo smutnym.Chyba w oktawę przed Dominicą rabbi Kolonymos otrzymał z rąk wędrownego kupca żydowskiego przerażający jak się okazało list polecony z bratniej gminy w normandzkiego Rouen. Dziś czytał go nie wiedzieć czemu-znając go od dawna na pamięc- po raz kolejny. Frankowie na czele niepozornego człowieka, o fizjonomii wspomnianego osiołka, eremity w brudnej opończy chodzącego we wsparciuu długiej sękatej laski postanowili- jak świadczył niezbyt wprawnie zapisany pergamin- przed tym jak wyzwolą Grób swojego Pana zemścić się na jego oprawcach. Bracia w wierze zalecali rychło okupić się cuchnącej zgrai chrześcijan, to ostatnie zdanie dawało starcowi jakąkolwiek nadzieje. Zbyt długo jednak żył na tym świecie rabbi by zdołało to uspokoić jego zlęknioną -o swe ukochane stado- duszę. Mała, nieco duszna izdebka, będąca jedynym dotąd świadkiem trwogi starego, Żyda nagle wypełniła się donośnym, nieco piskliwym -Dziadku!? Och to ty Esterko -odparł łagodnie- jeszcze przed tym

jak się odwrócił -mężczyzna. Dziadku, co tam masz? -mówiła zaciekawiona ośmioletnia może dziewczynka spoglądając na pośpiesznie zmięty w pomarszczonych dłoniach pergamin. To... to jest list drogie dziecko...nie to nic takiego kochanie- Poprawił się za chwilę, niezbyt udanie starając się przy tym panować nad głosem . Dziadku... a powiedz co to znaczy, że zabilismy Boga?- ciągnęła pomyślałby ktoś, że ze złośliwym rozmysłem , uparta istota. Dziecko... przecież każdy wie że Boga zabić nie sposób- odpowiedział pospiesznie- sam jedna spostrzegł z jak małym uczynił to przekonaniem- starzec. Chwilę potem schowawszy dokument do przepastnego, okutego żelazem kufra, zwrócił zamglone swe zamglone oczy

na dobierającą się do sporządzonego przed chwilą jeszcze gorącego inkaustu. Wracaj do zabawy- powiedział łagodnie aczkolwiek stanowczo i lekko podniesionym głosem Kolonymos. Po czym Strapiony zwalił się na masywnej ławie przystawionej do równie potężnego stołu. Pogrążony w rozmyślaniach nie słyszał już -I tak nikt już nie chce się ze mna bawić -wybiegającej dziewczynki.

Zbliżała się chyba nona, gdy umęczony podróżą Piotr wstąpił na pośpiesznie przygotowaną drewnianą konstrukcję. Pstrokate, ciekawe zbiegowisko szczelnie wypełniające plac przy św Marcinie, który zdaje się nie widział takiego ścisku od czasu równie ciekawego jak widać ćwiartowania buntowniczych chłopów na przednówku zeszłego roku, nagle na skinienie mówcy zamarło. Niewolniczo wpatrzone w stojącą, niezrozumiale majestatyczną, sylwetkę człowieczka czekało w niespotykanej dotąd w tym miejscu ciszy.

Ludu Boży! -rozległ się silny, odrobinę matowy głos. Nadszedł dzień gniewu. Gniewu, który jest dziś jedynym pragnieniem miłosiernego Pana- krzyczał niemalże w narastającej ekscytacji nie zwracając- jak zresztą wspaniała większość słuchaczy -uwagi na dość niefortunny dobór słów. Nie minęło dziesięć niedziel-ciągnął dalej zapamiętale- odkąd w dalekiej chrześcijańskiej Owernii nasz ukochany pasterz, namiestnik Chrystusa na jego ziemskim tronie, czcigodny Urbanus Secundus papa catholicus et episcopus Romanus ogłosił wolę swojego zwierzchnika- zdawało się zaczynał wreszcie panować nad głosem Piotr. Ja zaś skromny, uniżony sługa obydwu przybywam jak nasz Pan -ubogi -do swego ludu. Do ludu nieustraszonego i pobożnego do ludu legendarnych Teutonów, aby zbudzić go wreszcie, aby

oświetlić drogę nakazaną przez Pana. Pana, który nie znajdzie spokoju dopóty dopuki żmijowe plemię, pomiot brudnego psa Muhammada, nie skończy plugawić miejsca jego śmierci i wiecznej chwały. - Wypowiadane dostojnie, niedostojne słowa odbijały się potężnym echem powtarzane przez heroldów stojących na podwyższeniach, oddalonych w równym stopniu od głównego podium. Dziś-grzmiał, wydawało się nagle tłumowi ,najpotężniejszy z potomków Adama, eremita- podnieście krzyż, aby podążyć słodką ścieżką Pana. Nie lękajcie się o wasz los! Słodki Pasterz nie pozwoli skrzywdzić swych owieczek!-W tym czasie dało się

słyszeć niewybredny, popularny chyba w tych stronach żart traktujący o słodkich, a jakże, uciechach ziemskich pasterzy, ale w niezwykłej, w swej powadze, sytuacji, znalazł on zrozumiale mniej admiratorów tłustych powiedzonek niźli czynił to zazwyczaj. Nie zważając na podejrzany szmer, Piotr skinął na pachołków, którzy pośpiesznie wnieśli na przestronny podest ogromne bele czerwonego sukna. Natychmiast zaczęto wykrawać dość niepowtarzalne krzyże , z których część zdaje się przez pośpiech nawet wcale takowych nie przypominała. Nie zważając na to tłuszcza porwała to co już zdołano wykroić. Serce niepozornego z powrotem

Piotra rosło jak nigdy dotąd, słodko pozbywające się niedawnego jeszcze niepokoju o powodzenie swojej misji nad Renem. Tymczasem stojący w oknie stary Kolonymos od dłuższego już czasu przypatrywał się niecodziennej sytuacji, po troszę zafascynowany całym zajściem, a jednocześnie czujący nieopisane obrzydzenie dla rodzących się w jego głowie czarnych myśli. Czuł się coraz bardziej obcy w mieście, które było przecież domem jego braci od pokoleń. Po chwili nie wiedzieć czemu począł się zastanawiać nad wyglądem owej wspaniałej Jerozolimy, nad jego prawdziwym przecież domem, którego wszak nigdy nie dane było mu zobaczyć. -Czymże mogła być jednak owa Jerozolima bez prawdziwego domu- bez świątyni, o której niegdyś czytał u zdrajcy, Józefa z rzymskich Flawiuszów-westchnął cichutko wracając myślami na rozpościerający się przed nim plac. Ten zaś zdążył się już niemal w całości zarumienić od rozdawanego płótna, przytwierdzanego jak obserwował z pewnym zaciekawieniem w różne karkołomne wręcz sposoby do łachmanów biedoty. Wśród niej wyróżniało się kilkudziesięciu konnych, na tle kolońskich nizin-zdawało się wręcz arystokratów. Takimi co prawda nie byli owi jeźdźcy- zdaje się drobni szlachcice niemieccy, z tych chyba co ledwo stawiają się do armii w niepełnym rynsztunku, ale na tyle jeszcze będąc majętnymi by tym mocniej gardzić utrudzonym ludem co wymiera co roku jak bydło na przednówku. Na czele podejrzanej zgrai stał podobno niejaki von Emich, nazwisko głośne ostatnimi czasy, z tego powodu że noszący je rycerz posiadał jakoby tajemnicze piętno na plecach. W postaci krzyża, czy ryby, czy jeszcze czego innego, zależy u kogo zasięgnąć na ten temat. Właśnie nieznajomy nikomu-niby szlachcic miał

nawoływać do rozprawienia się z wrogami Chrystusa z zabócjami chrześcijańskich dzieci, trucicielami miejskich studni. Tak przynajmniej mówiła plotka, a raczej szereg plotek elektryzujących przerażoną gminę od tygodni.

Wesoła kompania młodych zakonników, którzy winni być teraz jak doskonale wiedzieli na śpiewaniu psalmów w klasztornym kościele, obeszła od wschodu potęzny plac. Przeciskając się z odrazą przez rozwrzeszczaną tłuszczę znalazła wreszcie schronienie w zacienionym, troszkę luźniejszym portyku wspaniałych kolońskich sukiennic. -Słuchajcie co wam teraz powiem mili towarzysze- rozpoczął niespodziewanie Herbord, bo tak nazywał się ów najstarszy chyba, a na pewno najgrubszy z nich.

-Dzisiejszej nocy tuż przed prymą słyszałem zaiste ciekawą rozmowę-ciągnął w tym w podnieconym tonie. -Przepraszam czcigodny bracie-wtrącił natychmiast Hans, na oko troszkę młodszy, może nawet szczuplejszy.- Zapytam troskliwie.. pozwolisz.? Czy aby nie zdarzyło ci się ponownie w samotności chwalić naszego wspaniałego Stwórcę w piwniczce? -syknął niemalże, w sposób tak daleki od posądzenia o jakąkolwiek troskę, że zdawało się- ironicznie. Oooch, tak-odpowiedział bez zająknięcia, niewzruszony Herbord. -Wiadome ci być musi czcigodny towarzyszu, że dusza ma skora do egzaltacji czuje czasem potrzebę podziękowania naszemu stwórcy za jego niezliczone dary- tłumaczył wcale bez zażenowania. Ale nie mający zdaje się ochoty w tym miejscu rozwijać wszystkich wątków owej nocy, natychmiast pociągnął dalej. -Tak więc, jak już mówiłem byłem oto świadkiem, oczywiście całkowicie przypadkiem, niech mnie słodka Maryja broni przed podsłuchiwaniem kogokolwiek. -mówił swoje, a cyniczny jego uśmieszek zgoła temu przeczył. -Podszedłem do okiennic siedziby naszego-chwalę go co dzień przed Panem-opata. Ukochany staruszek, prowadził rozmowę z tym znanym wam dobrze szalbierzem Gotfrydem-lisem,no tym co sprowadza dużo lepsze wino, niżli przeklęty włochaty pergamin. Wypowiedziawszy to splunął pod nogi, zdaje się przeklinając w duchu pergaministów z Langwedocji, a może i kogoś jeszcze. Och, przyznasz bracie, tego o naszym Gotfrydzie wiedzieć przeca nie możemy- odparł wyraźnie posmutniały Hans. -Do diaska, niech będzie! Zabiorę was jutro ze sobą do piwniczki! -wyrzucił z siebie natychmiast -zdenerwowany jeszcze mnich. Po rumianych twarzach młodszych kompanów, wśród , których był jeszcze nieprzedstawiony dotąd, świątobliwy nowicjusz Józef przebiegł nie dość pilnie skrywany uśmieszek satysfakcji.

-Pod tym jednak warunkiem, że tym razem młody podkradnie klucze temu wieprzowi cześnikowi- dokończył niespiesznie Herbord. Uśmieszek satysfakcji opuścił twarz nowicjusza, ten gdy tylko przełknął,niemal natychmiast aczkolwiek wybitnie nieskładnie przytaknął. Ostatnia już próba ratunku przed zdemaskowaniem faktu, iż akurat ta część planu nie budzi w nim niczego innego prócz strachu, w postaci szeptanego niemal- Ekhm...Oczywiście -wyszła co wiadome jeszcze gorzej. Spostrzegawczy, a w tym odosobnionym przypadku prawdziwie miłościwy prowodyr naprowadził rozmowę na stare tory. -Dobra. Porozmawiamy o tym później.Józef wyraźnie odetchnął, jakby odzyskał humor. -Miałem wam powiedzieć o rozmowie- rozpoczął wyraźnie już znudzony, jakby to co miał powiedzieć straciło nagle sens. Zaraz się dowiecie co zasłyszałem o tym całym Piotrze i jego cuchnącej cebulą i zeszłoroczną rzepą zgrai. -Tylko nikomu ani słowa.-Zdążył jeszcze zastrzec wyraźnie poważniejący na twarzy Herbord

Zdaje się-rozpoczął wyraźnie ściszonym głosem-że ten przeklęty Gotfryd jest emisariuszem samego Urbana II. W ty momencie zdumienie współbraci osiągnęło apogeum. Widocznie takich rewelacji nawet od niego się nie spodziewali. Czyś, aby nie przesadził z czczeniem Pana tej nocy?-zapytał z szelmowskim uśmieszkiem Gotfryd. Słuchaj co mówię, wiem com słyszał! -odparł głęboko dotknięty uwagą Herbord. Przebiegły kupczyk przekazał naszemu opatowi jakiś opieczętowany dokument, rzekomo z samego Lateranu. Wyraźnie widziałem przywieszoną na konopnym sznureczku miedzianą pieczęć!- Rozejrzawszy się dookoła wskazał braciom opustoszały kąt przy północnej ścianie sukiennic. Po chwili kontynuował w bezpiecznym miejscu-troszkę głośniej. -Stary po przeczytaniu dokumentu wyraźnie się zafrapował, z tego com zdołał usłyszeć, a jak na przeklętego Saracena zaczęły wten bić dzwony na prymę, Piotr z Amiens jest bardzo podejrzanym osobnikiem. Och, ależ to widać i bez papieskich instrukcji-rzekł dumny z siebie młody. - Nie! Nie w tym rzecz, że brudny i postrzelony, nie w tym nawet, że trudno go odróżnić od tego osła. Rozchodzi się o to, że- tu zrobił króciótką pauzę-jeśli dobrze usłyszałem papież mu nie ufa... co więcej podejrzewa spisek w jego otoczeniu. Zapadła cisza, nim ktokolwieK coś powiedział...

-Ach! Tu jesteście! To was nie mogłem się doliczyć w chórze -dał się słyszeć gdzieś z oddali dobrze znany, niezbyt przy tym miły dla uszu głosik. Nim spostrzegli skąd się ów dobywa,dobrze wiedzieli , co oznacza- otóż to było pewne- nic dobrego. Istotnie był to głosik Alberta, szczupłego, niezbyt rosłego przeora, zwanego powszechnie przydupasem opata. Został on rzecz jasna powitany z pełną estymą- imieniem oficjalnym- mógł jednak zasłyszeć mamrotane młodego. -Nie wiedziałem, że czcigodny przeor znajduje taką przyjemność w rachunkach. Owo mamrotanie musiało tyczyć się jakiejś przekazywanej nowicjuszom opowieści, zapewne niezbyt pochlebnie świadczącej o inteligencji przydupasa.Zbity z pantałyku próbujący żałośnie udawać, że przytyku nie słyszał,a zdemaskowany już przez krew uderzającą do głowy Albert, z ogromnym wysiłkiem starał się kontynuować - ćwiczonym zapewne całą drogę- tonem. -Tak, tak odpowiecie za to wszyscy! Co do Ciebie ...będziesz dziś specjalnym gościem na kapitule win- wypowiedział głośno ,z satysfakcją kierując słowa bez wątpienia do amatora trunków. -Odpowiesz za wszystkie bezeceństwa, tym razem się nie wywiniesz, opuścisz klasztor szybciej niż sobie myślisz- wrzeszczał bez żadnego już pohamowania. -Czy to oznacza- rozpoczął nonszalancko Herbord- że razem ze mną opuści mury klasztoru wspaniały ząb św Sebastiana, mieszczący się przy głównym ołtarzu ufundowany- podobnie zresztą jak sam ołtarz - przez mojego czcigodnego ojca? -Och, nie! -krzyknął spazmatycznie, wyraźnie zatroskany Hans- toż to byłaby niepowetowana strata. -Istotnie-wtrącił się trochę ciszej niż poprzednicy świątobliwy jeszcze Józef. Po czym pogrążył się w głośnym, gorszącym Alberta rozważaniu na temat tego co byłoby większym nieszczęściem dla zgromadzenia , utrata tak przykładnego mnicha jakim był teraz w jego ocenie Herbord, czy bezcennej relikwii zapewniającej - co szczególnie podkreślił- setki lat odpustów dla błądzących wiernych gotowych czcić jej wstawiennictwo sutą ofiarą. Przeor trzeba to powiedzieć, syn niezbyt majętnego flamandzkiego kupca zionął niespotykaną dotąd złością, potknąwszy się niemal o odrażającego jałmużnika-troszkę przesadnie udającego atak epilepsji- powstrzymywał się ostatkiem sił przed rzuceniem się z pięściami na krnąbrnych młodzieńców. Zdołał tylko wykrztusić ledwo słyszalne -Chodźmy już. Wesoła kompania,niewiele tylko cichsza ,podążyła- strojąc niewybredne miny- śladem chwiejącego się ze złości Flamandczyka

Edytowano przez Trymus
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Napisane na lekcji matmy, która skończy się we wtorek przymusowymi robotami społecznymi całej klasy...:). Oceńcie i nie mówcie, że krótkie, rozkręcam się.....I chcę, żeby więcej osób to przeczytało.

Prolog, cz. I

Było ciemno, tu i ówdzie przez otwarte okno wlatywał co jakiś czas nietoperz ( który zamieniał się po chwili w wampirzątko), a niektórzy podatni na księżyc uczniowie nagle stawali się wilkołakami. Nauczyciel, stary, podniszczony gargulec, przyzwyczajony do takich sytuacji wrócił do czytania ?Playkamienia?. Powoli zbliżał się czas lekcji. Wybiła północ. W starej hali opuszczonej fabryki na obrzeżach Londynu zaczęły pojawiać się małe duchy, które z przezroczystych toreb wyjęły przezroczyste piórniki i książki. Stary kościotrup, popijający mleko w dawnym pokoju dyrekcji fabryki spojrzał na zegarek. Pięć po północy, czas na lekcje. Strzelił palcami i skierował swe kroki do pianina. Na dźwięk marsza pogrzebowego wampiry, wilkołaki, żywe trupy, duchy, nieudane efekty eksperymentów i małe, 10- metrowe smoki uciszyli się. Gargulec schował gazetę i podszedł do tablicy, by napisać temat zajęć.

?Jak poradzić sobie z wiedźminem/ egzorcystą/ łowcą smoków/itp.??

Podszedł do biurka i pstryknął palcami. Na ścianie pojawiło się kilka portretów. Wskazał na jeden z nich, przedstawiający wysokiego siwego człowieka z wystającym zza pleców mieczem.

- To, moje potworki, jest wiedźmin. Niebezpieczne, szybkie, groźne, znające wasze słabości, polujące na was za pieniądze, zmutowane bydlę. Ciężko z nim walczyć, najlepiej unikać?Chyba że was zapędzi w kozi róg, to możecie walczyć?najlepiej z widłami.- uśmiechnął się, jakby przypomniał sobie jakiś kawał.

I w tym momencie stało się coś, co sprawiło, że ten uśmiech był nie na miejscu.

Koniec cz. I

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jedno z ważniejszych opowiadań z mojego małego uniwersum fantasy. Nie zraźcie się długością, powinno się czytać w miarę szybko i gładko. Miłej lektury. Krytyka zawsze mile widziana :)

Wieczny strażnik

Wczesny ranek. Pierwsze promienie słońca wpadły przez górne okna do dużego, okrągłego pomieszczenia nieśmiało je oświetlając. Po upływie około godziny pokój na dobre rozjaśniał ukazując cały swój majestat. Plan koła, dwanaście okien zwieńczonych ostrymi łukami, rozmieszczone po stronie zachodniej i wschodniej w dwóch rzędach po trzy. Całość ukoronowana kopułowym, zdobionym pięknymi freskami sklepieniem. Ściany obłożone czerwonym jedwabiem wręcz spływającym ku delikatnej wykładzinie z tegoż samego materiału. W północnej części pomieszczenia, dokładnie naprzeciw drzwi stało łoże wykonane z ciemnego drewna skryte pod zwiewnym baldachimem. Na lewo od łoża stał niewielki stoliczek. Leżało na nim kilka dość opasłych ksiąg w skórzanych okładkach. Nieco dalej przytulona do ściany spoczywała pokaźnych rozmiarów szafa o lekkiej konstrukcji i lśniących okuciach. Pod zachodnimi oknami znalazł swe miejsce niewielki ołtarzyk z szafeczką na osprzęt ofiarny. W całym tym bogatym wystroju przykryty kołdrą i spoczywający w całkowitym bezruchu osobnik niespecjalnie się wyróżniał.

W końcu, gdy promienie słońca uderzyły prosto w powiekę śpiącego nastała pora na zburzenie statycznego ładu chaotycznym, zdawałoby się ruchem. Osobnik otworzył oczy, po czym odwrócił się od natarczywych promieni słońca. Minęło kilka minut. Przebudzony wysunął leniwie prawą nogę spod kołdry stawiając niepewnie oba palce na jedwabnym podłożu. Chwilę po tym druga stopa dołączyła do pierwszej. Zaspany wstał i leniwie podreptał ku centrum pomieszczenia. Stanął dokładnie po środku, obrócił się w kierunku drzwi i wyprostował. Rozłożył ręce i zasyczał. Wszystkie łuski na jego plecach i ramionach zadrżały, a mięśnie ogona i palców napięły się. Parsknął i rozluźnił się, po czym, już żwawiej, ruszył w kierunku szafy. Zgrabnym ruchem wyciągnął z niej skromny, biały płaszcz, zarzucił go na siebie i podszedł do ołtarzyka. Przyklęknął przy nim, kładąc koniuszki palców prawej ręki na czole i lewą dłoń na piersi, ogon natomiast opierając na pięcie prawej stopy. Kontemplował tak przez kilkanaście minut. Po odprawieniu porannych modłów powstał i wyszedł z sypialni zamykając za sobą drzwi. Szedł długim, chłodnym i ciemnym korytarzem w kierunku dużych drzwi z ciemnego drewna. Uchylił je i wszedł do kolistego, jasnego pomieszczenia, pośrodku którego znajdowało się spore wgłębienie wypełnione krystalicznie czystą wodą. Zrzucił płaszcz i przejrzał się w lustrze wody. ?Zaprawdę godzien jestem tego, by mnie zwali Lordem Gahirem? ? stwierdził beznamiętnie, miał bowiem całkowitą rację. Był wspaniały, idealny w każdym calu. Wysoki na ponad dwa i dwie części metra górował nad większością przedstawicieli swego ludu, a krwistoczerwone łuski od strony pleców - zdrowe i lśniące, co do jednej, a także śnieżnobiała, gładka skóra z przodu tylko podkreślały jego majestat. Był stworzeniem o potężnej posturze, szerokiej klatce piersiowej, mocarnych ramionach i nogach potężnych jak fundamenty świątyni, a jednocześnie lekkich i zgrabnych, bo wspartych tylko na czterech palcach. Twarz jego, wyniosła i piękna niemal zawsze darzyła rozmówców spokojnym, mądrym i jednocześnie srogim spojrzeniem. Cztery fantazyjnie wygięte ku tyłowi rogi wraz z rozpiętymi między nimi podobnymi do piór rogowymi wyrostkami chroniącymi uszy zdobiły dodatkowo jego głowę. Nawet chwilowa nagość nie ujmowała jego powadze i dostojeństwu, gdy prężył się narcystycznie przed lustrem wody.

Napatrzywszy się na swoje własne odbicie Gahir zanurzył się w wodzie. Przesiedział tak kilka chwil, po czym zwinnym ruchem wyszedł z brodzika. Otrzepał się, zasyczał wstrząsając jednocześnie ogonem. Przetarł się płaszczem, po czym wszedł do sąsiedniego pomieszczenia - garderoby. Po około godzinie wyszedł odziany w przepiękną szatę z białego, aksamitnego materiału, zdobioną złotymi i srebrnymi nićmi, a także haftowanymi herbami na rękawach i pasie. Gahir zawsze przywiązywał ogromną wagę do wyglądu i nigdy nie spieszył się z ubieraniem. Zakładanie tradycyjnej szaty przez niezliczone lata nabrało dla niego wręcz rangi rytuału, a i tak, mimo długiego czasu i uwagi włożonej w układanie każdego zagięcia zawsze był w stanie dopatrzyć się jakiejś niechcianej zagniotki. Przejrzał się ponownie w lustrze wody i poprawił ułożenie stroju, musiał przecież wyglądać doskonale. Dopiero po chwili zauważył drugiego jaszczuroczłeka opartego o ścianę. Osobnik ów wbrew wszystkiemu był niemal zupełnie niepodobny do Gahira. Twarz jego była dużo bardziej pociągła, pysk miał wąski, a nozdrza drobne. Łuski na żuchwie miał niewielkie i nie przylegały one do siebie, spojrzenie natomiast miał łagodne i przyjazne. Również sylwetką różnił się od Lorda, był bowiem nieco niższy i zdecydowanie mniej barczysty, również jego łuski były zdecydowanie zbyt jasnej, niezbyt męskiej barwy ? złośliwi mogliby nawet stwierdzić, że z sylwetki przypominał bardziej kobietę niż rosłego męża. Miał na sobie dosyć prostą w kroju ale bogato zdobioną szatę. Prawą rękę chronił mu wielki naramiennik o tradycyjnym wzorze i rękawica z wysuwanymi szponami.

- Znowu mnie nachodzisz, Surmailenie ? rzekł Gahir nie odrywając wzroku od lustra wody.

- I owszem, Mistrzu ? odpowiedział.

- Twoja wizyta zazwyczaj zwiastuje kłopoty, młodzieńcze. Z czym znowu nie radzą sobie twoi zwiadowcy?

- Tym razem cię zaskoczę, Lordzie Gahirze, wyprzedzam fakty. Moi łowcy radzą sobie całkiem dobrze, choć zapewne długo to nie potrwa.

- A czemuż to?

- Pamiętasz te denerwujące, prymitywne stworzenia? Te w skorupkach ze stali, z dzidami i mieczami?

- Pamiętam, bodaj zwali się... Niech sobie przypomnę... człeki, ludziowie?

- Ludzie, Mistrzu.

- I co z tego? Jeśli znowu zapuszczają się w pobliże Łzy, najzwyczajniej w świecie ich wytępcie.

- I tu zaczynają się schody. Mam do dyspozycji około dwustu zbrojnych do ochrony całej granicy, a te stworzenia zaczynają się panoszyć w dużych grupach.

- Dużych, czyli jakich?

- Doniesiono mi o znacznej liczebnie armii zbierającej się na skraju bagien, chwilowo wysyłają drobne patrole ale zapewne ruszą niedługo i po drodze nadzieją się na słabo bronioną Łzę.

- Naiwny Surmailenie ? Gahir położył towarzyszowi rękę na plecach i poprowadził go w kierunku okna ? Ze mną jako dowodzącym te stworzenia znajdą tylko zgubę pod naszymi murami.

- Część pewnie ucieknie i rozpowie, a my mamy utrzymywać to miejsce w tajemnicy. Z za murów nikogo nie dopadniesz, chyba, że chcesz ryzykować wyjście za bramy.

- Nie boję się walki, tak, jak nie lękam się śmierci! Jestem pięścią Bogini! Jeśli będzie trzeba, to sam jeden rozgromię ich wojska.

- Chyba oszalałeś! Bogini nie popiera durnego ryzyka i liczenia na szczęście.

Gahir chwycił Surmailena za gardło i wykrzyczał:

- Nie ma czegoś takiego jak szczęście, los, czy ryzyko, chłystku! Jest tylko Bogini. Wszystko, co zrobię, uczynię dla Jej chwały! ? Mistrz zwolnił uścisk i dodał ciszej ? Nigdy więcej, powiadam, nie waż się nazywać mnie szalonym, chyba, że moje oddanie i wierność uznajesz za szaleństwo. Wtedy zaś... lepiej byś nie był w zasięgu mego wzroku bo za taką herezję... ? wyprostował się ? Wiesz, co mam na myśli, przyjacielu? Zbierz pozostałych Surfalane, niechaj wieczorem zbiorą się na placu świątynnym. Zdarzało się już, że pod murami Łzy znikały małe grupki śmiertelników, pora więc, by poczęli snuć legendy o znikających armiach.

- Tak się stanie, Lordzie Gahirze! ? opowiedział Surmailen ? Czy mam powiadomić również Sukurfalane?

- Owszem, jakże mógłbym zapomnieć o naszych damach? Nie potrzebuję jednak rady wszystkich z nich. Niech Dulameel, Fiara i Nagsha stawią się u mnie około północy, jeśli zechcą. Jeśli zaś chodzi o naszą najdroższą Leilen... Sam zaraz się do niej udam. Możesz odejść.

Surmailen wyszedł z pomieszczenia południowymi drzwiami, a po kilku minutach Gahir ruszył tą samą drogą.

Mistrz Surfalano otworzył wielkie wrota swoich prywatnych sal i pozostawiając je otwarte wyszedł na skąpany w słońcu plac świątynny. Centralny punkt Łzy był doprawdy niezwykłym miejscem. Był to w istocie wielki, okrągły plac od którego odchodziło kilkanaście uliczek od strony południowej, wschodniej i zachodniej. Północną część zajmowały trzy duże kompleksy. Najbardziej na zachód wysunięta była enklawa Sukurfalane ? oddzielony od reszty placu bramą z bielonych metalowych krat klasztor. Większość Sukurfalane miała swoje prywatne mieszkania w odpowiednich sektorach miasta, enklawa natomiast mieściła ich samotnie. Całość stanowił w istocie ogromny, perfekcyjnie utrzymywany ogród pełny najrozmaitszych drzew i krzewów, poprzecinany licznymi alejkami i sztucznymi strumieniami. W różnych punktach enklawy porozrzucana była przeszło setka zamkniętych kapliczek-samotni. Największą z nich była prywatna sala mistrzyni Leilen. Na prawo od enklawy znajdował się najważniejszy punkt Łzy zaraz po Pałacu Bogini ? Wielka Katedra. Była to niesamowitych rozmiarów siedmionawowa świątynia o portalu mogącym przepuścić jednocześnie około trzydziestu Shata?lin. Wnętrze mieściło ławy dla całej populacji miasta, siedem ołtarzy (główny poświęcony Cesarzowej, boczne jej aniołom), a także pięćdziesiąt kapliczek przeznaczonych do prywatnych modłów lub na specjalne intencje. Całość wykańczana była złotem i szlachetnymi kamieniami. Wspaniałe, wielołukowe sklepienie pokryte zachwycającymi freskami rozciągało się na wysokości kilkudziesięciu metrów. Najbardziej wysunięte na zachód były prywatne sale Gahira, do których z kolei przylegały koszary miejskiej gwardii liczącej dokładnie dwa tysiące żołnierzy. Ta część kompleksu była zdecydowanie najskromniejsza, bardziej liczyło się bowiem jej praktyczne zastosowanie. Na stosunkowo niewielkiej powierzchni mieściły się kwatery gwardzistów, prywatne sale Mistrza, ogromna kuchnia i stołówka, a także w pełni wyposażony plac treningowy. W tym momencie ta część świeciła pustkami, stan straży był bowiem pełny, szkolenia zostały zakończone kilka miesięcy wcześniej. Jedynie Demailin, jeden z przybocznych Surfalane Gahira zajmował się szkoleniem kilku nowicjuszy, którzy w razie poważniejszego konfliktu mieli być w stanie pozwalającym na natychmiastowy awans w elitarne szeregi ? zajęcia te odbywały się jednak w innej części miasta. Sam plac natomiast był o tej porze dość zatłoczony. Shata?lin rozmawiali ze sobą i wymieniali się różnorakimi dobrami, kilkunastu siedziało na murkach odczytując poematy. Gahir, nie przyglądając się temu zbytnio ruszył w kierunku niemal pustej o tej porze enklawy Sukurfalane. Jedynie Mistrzyni Leilen przebywała wówczas w swojej samotni.

Surfalano uchylił drzwi i cichutko wsunął się do ciemnej komnaty o ścianach, sklepieniu i podłodze wykonanych z lśniącego, mistrzowsko wypolerowanego kamienia. Pośrodku pomieszczenia znajdował się niewielki podest obłożony poduszkami, na którym medytowała Leilen. Majestatyczna, spoczywała ze złożonymi nogami i rozłożonymi modlitewnie rękoma, jej ogon zwisał luźno, nie dotykając jednak ziemi. Była szczupła i zwiewna, jaśniejąca niczym śnieg i pozbawiona choćby najmniejszej skazy. Żuchwa była delikatnie wsunięta, nozdrza małe i równe, śliczne, zielone oczy wymownie podkreślone przez wydatne kości policzkowe i przyozdobione dokładnie pięcioma krótkimi i dwiema długimi, zagiętymi ku tyłowi głowy rzęsami, uszy dość długie i łagodnie zakrzywione ku górze. Całości dopełniały małe, czarne cętki w skupiskach pod oczami, na nosie, szyi, łopatkach i ramionach, a także ustawione w dwóch ciągach wzdłuż boków tułowia, oplatających też nogi i stopy. Wspaniały, choć raczej skąpy strój podkreślał jej piękno. Do uszu przywiązaną miała tradycyjną ozdobę, coś w rodzaju welonu wykonanego ze zwiewnego, półprzezroczystego materiału. Tułów skrywały tylko dwie przepaski, jedna na biodrach, druga na piersiach, obie bogato zdobione i obramowane lśniącymi perłami. Ręce oplecione były siateczkowymi rękawiczkami z przywieszkami w kształcie łez, stopy zaś były łagodnie przykryte obręczami jedwabiu przymocowanymi do nóg delikatnymi wstęgami. Długą szyję zdobił przepiękny naszyjnik z pereł i diamentów. Surfalano targały różne myśli, które graniczyły niemal ze strachem. Było to dość dziwne, znał bowiem Leilen od tysięcy lat, a zawsze przebywając w jej obecności czuł to nietypowe drżenie serca. Nogi jego jakby same pragnęły się ugiąć pod ciężarem reszty ciała, palce u rąk nie potrafiły się zacisnąć, a krtań miała problemy z wydobyciem choćby szeptu. Nawet spokojny zazwyczaj umysł Mistrza nie był w stanie się wyciszyć, bowiem logika i uczucia toczyły w nim wówczas ciężki, choć wyrównany równy bój. Z jednej strony wolna myśl wyrzucała z jego ust słowa i zwroty, których nie używał w obecności nikogo poza arcykapłanką, z drugiej zaś zatwardziała powaga niemal nigdy nie pozwalała na jedno, jedyne wyznanie.

Na widok Gahira Leilen wstała z podestu i wyciągnęła przed siebie lewą rękę. Surfalano uklęknął i ucałował dłoń kapłanki.

- Powstań. ? powiedziała Sukurfalano głosem delikatnym i melodyjnym, po czym ponownie usiadła na swoim podeście.

- Czy wiesz, co mnie sprowadza? ? zapytał Gahir.

- Owszem. Co więcej, Bogini wyraziła zgodę, przyjacielu.

- Dobrze to słyszeć, moja droga.

- Zdajesz sobie sprawę, że będzie to pierwsza taka potyczka dla naszego ludu, i że na wejście staniecie naprzeciw wielokrotnie liczniejszego wroga?

- I co z tego? Jeśliśmy godni, Bogini wesprze nas w godzinie próby. Wiara moja i moich wojowników dodaje nam sił.

- Nawet najlepszy nie uchroni się przed deszczem strzał na otwartym polu.

- Może nie zdążą wystrzelić ani jednej! Gdy poprowadzę atak, spadniemy na nich niczym grom, nic nam nie zrobią.

- Może... Oby twoja pewność siebie nie okazała się dla ciebie zgubną, przyjacielu.

- Widzę, że wciąż nie jesteś przekonana. Jesteśmy Surfalane, czempionami Bogini. Nasz sprzęt i wyszkolenie są nieporównywalnie lepsze od ludzkiego. Ich broń ze stali i żelaza najzwyczajniej w świecie połamie się na naszych pancerzach, a nasze ciosy z łatwością skruszą żałosne skorupki, które nazywają zbrojami. Niemniej, nas do boju ruszy napewniej stu. Ilu ludzi mamy się spodziewać?

- Lekko licząc około pięciu tysięcy. ? słysząc to Gahir otworzył szeroko oczy.

- Tego się nie spodziewałem, nie zmienię jednak zdania. Chcę, aby zwiadowcy i regularna gwardia pozostała z wami za murami Łzy. Jeśli nam się nie powiedzie, dacie radę się obronić , będziecie też w stanie wyeliminować każde zagrożenie, które w czasie bitwy podejdzie zbyt blisko. Jeśli mimo to nie będziecie sobie radzić, przebłagajcie Boginię o przebudzenie Chimer.

- Nie przesadzasz, Gahirze?

- Chimery powstrzymają każdego nieprzyjaciela, w końcu broń śmiertelników nic nie zrobi boskim aniołom, prawda? Wierzę TYLKO w Cesarzową ale nie czyni mnie to ślepym fanatykiem. Widzę zagrożenie, które może przynieść ewentualna porażka mojego zrywu dumy.

- Czemu więc nie poprosisz o ich przebudzenie już teraz? ? Leilen spytała przymrużywszy oczy.

- Proszę, ukochana, bez takich pytań, to przecież oczywiste. Możemy ich zwyciężyć, a angażowanie takich środków bez wyraźnej potrzeby to zwykłe tchórzostwo, bluźnierstwo wręcz.

- Nie dałeś się złapać. ? Sukurfalano spojrzała na Gahira wzrokiem pełnym czułości.

- Pamiętasz te czasy, gdy byliśmy młodzi i beztroscy, a nasze dusze nie dźwigały brzemienia tysięcy lat doświadczeń? Wtedy zabawa była naszą modlitwą, a beztroskie pogaduszki medytacjami. Kiedyś... Zadałaś mi podobne pytanie. Nie wiem, patrząc na to wszystko przez pryzmat swej mądrości możesz powiedzieć, kochana, że stałem się lekkomyślny w swojej wierze, że bezsensownie narażam nasze elity. Powiedz mi proszę, jak mam dowieść swej wierności w inny sposób? Na cóż komu strażnik, który nie ma przed kim bronić? Po co żołnierze, jeśli nie ma wrogów. Gdy pokazujecie się poza murami świątyni, wzrok każdego stworzenia skupia się na was. To dokładnie tak, jakby widzieli w was obraz samej Bogini i wypatrywali każdego waszego spojrzenia starając się je uchwycić i zachować niczym najświętszą z relikwii. Z największą uwagą słuchają każdego słowa, wypatrują choćby skinienia. Wydaje mi się, że na dźwięk najmniejszej prośby każdy rzuciłby się do jej wykonania z pietyzmem godnym mistrzów. Jedna wasza pochwała sprawiłaby zapewne wyniesienie ducha ponad granice ciała, zaś każde słowo pogardy zrównałoby z żałosnym robactwem, przydatnym w swojej ohydzie, choć deptanym pod świętymi stopami. Czy nie mam racji? A teraz porównaj nas, Surfalane. Piękne pancerze, stroje i prestiż to jeno przykrywka dla ostrych doktryn i morderczego treningu. Żaden z nas nie budzi nawet setnej części podziwu, którym darzą was. Jesteśmy jeno bezużytecznymi strażnikami, mającymi tylko jedną nagrodę. Służbę u was i radę, czasami z wzajemnością. Dlatego też ukochana, ci barbarzyńcy muszą zginąć z naszych rąk. Musimy dowieść swej wartości przed Cesarzową i ludem, pokazać, że to my jesteśmy tarczą, o którą rozbiją się nieprzyjacielskie ataki. Jeśli mamy polec, zostaniemy męczennikami w Jej imieniu. Każdą kroplę przelanej krwi, naszej i naszych wrogów poświęcam Bogini, każde życie, które zgaśnie w nadchodzącej bitwie.

- Weź chociaż kilka z moich Sukurfalane do pomocy. Nie jesteśmy wojowniczkami ale nasza magia zapewni wam wsparcie i ochronę.

- Już załatwiłem sobie wsparcie, Dulameel, Nagsha i Fiara maja się dziś u mnie zjawić i wesprzeć mnie w medytacjach. Pragnę ruszyć do boju z wiarą świeżą jak oddech poranka i potężną niczym najwyższe spośród gór.

- Dobrze wybrałeś, drogi przyjacielu ale jeśli będzie trzeba, sama zjawię się na polu bitwy.

- Dobrze to słyszeć, ale nasz lud będzie potrzebował cię bardziej, poza tym, nie pozwolę ci się narażać. Przejdźmy jednak do rzeczy, w końcu przyszedłem tu w pewnej sprawie. Jak zapewne wiesz, ci barbarzyńcy mają własny język i są dość dobrze zorganizowani. Z tego też względu chciałbym przekazać im parę słów. Powinni wiedzieć, czemu giną. Może dam nawet im szansę na wycofanie się bez bitwy. Niestety, nie znam ich mowy...

- I potrzebujesz odpowiedniego artefaktu. ? dokończyła Leilen ? Dam radę to zrobić. Dulameel przekaże ci go wieczorem, razem z siostrami przygotuje także twój pancerz i broń. Uważam, że odpowiednie zaklęcia i błogosławieństwa będą przydatne.

- Ani przez chwilę nie wątpiłem w zdolności twoje i twych sióstr, o potężna. ? Gahir ukłonił się, po czym podszedł do jednego z okien, a promienie słońca delikatnie oświetliły jego stoickie oblicze.

- Kiedy zamierzasz wydać bitwę tym prymitywom? ? spylała Leilen zamykając oczy.

- To zależy. Wiesz może, kiedy mają zamiar ruszyć w lasy?

- Najwcześniej za tydzień, kiedy to otrzymają dwukrotne posiłki. Ludzie to bardzo wojownicze stworzenia, skupiające swe działania na ekspansji. Dla tych prymitywnych pogan liczy się tylko podbój i respektują jedynie prawa, które ustanowili sami, za nic mając pradawne boskie przymierza. W tym momencie toczą wojnę z innym barbarzyńskim ludem, określającym się mianem elfów leśnych i mającym swe siedziby na wchód od Łzy. Ludzie najpewniej liczą na zadanie im ciosu od strony naszych lasów, skąd trudno się bronić. Jedyny problem polega na tym, że nie wiedzą o istnieniu naszej rasy. Nędzni synowie Nhurkaia szykują się do inwazji i zbierają armie z całego swojego kraju. W ciągu miesiąca zbierze się tu trzydzieści tysięcy zbrojnych.

- W ciągu miesiąca, a więc nadejdą grupami. Gdy pierwsza z nich zniknie w tajemniczych okolicznościach, pozostałe uciekną w popłochu. A jeśli nie... Moja glewia będzie czekała.

- Kiedy więc?

- Pomyślmy... Bitwa może się przedłużyć, zbieranie poległych i rannych też nie zajmie chwili. Ruszę za dwa dni. Przez cały dzień wypatrujcie naszego powrotu od strony południowej bramy.

- Jaką taktykę zastosujesz?

- A jaką mogę? Za mało nas do okrążenia, a podchody do mnie nie pasują. Liczę na strach, jaki w nich wywoła widok całych zastępów ginących z rąk garstki. Początkowo wysokie morale szybko się załamie po czymś takim.

- Ufam twoim zdolnościom. Błogosławię ci w imieniu Bogini. Oby twoja broń zawsze trafiała celu, a pancerz chronił od ran. Niech Cesarzowa prowadzi cię ku zwycięstwu i wiecznej chwale.

- Niech będzie Jej wola.

Z tymi słowami Gahir podszedł do Leilen i ponownie ucałował jej dłoń, po czym wyszedł z samotni kierując się ku świątyni.

*

W tym samym czasie Surmailen zbroił się w koszarach strażników. W towarzystwie zbrojmistrza i świty przeglądał stan zbrojowni szukając odpowiedniego wyposażenia.

- Czego będziesz potrzebował, mistrzu? ? spytał obecny zbrojmistrz, potężnie zbudowany osobnik o srogim wyrazie twarzy. Nosił na sobie strasznie umorusany fartuch kowalski.

- Wkrótce czeka nas wielka bitwa z ludźmi, chciałbym być dobrze przygotowany.

- W takim razie polecam ciężkie płyty i kosę bojową. Taki zestaw zapewni wspaniałą ochronę i jednocześnie możliwość trzymania wielu przeciwników na dystans.

- Może... Wolałbym jednak coś lżejszego. Niestety, nie odznaczam się taką siłą, jak pozostali Surfalane i dźwiganie zbroi płytowej spowolniłoby nadto moje ruchy.

- Faktycznie, zapomniałem o tym. W takim też razie polecam lżejszy zestaw. ? w tym momencie wyciągnął ze skrzyni pozłacany napierśnik zdobiony wspaniałym wzorem w kształcie kwiatu Darakhela z tradycyjnymi herbami na każdym płatku, dodatkowo wplecionym w liście lauru. Masywne, segmentowe naramienniki przyczepione były do reszty pancerza dwiema okrągłymi broszami z dodatkowymi zapięciami do płaszcza. ? Do tego dochodzą jeszcze nagolenniki, a także rękawice ze szponami.

- Wygląda ciekawie.

- To nietypowy pancerz, wybierany przez niewielu, ponieważ nie chroni tak dobrze jak pełna zbroja. Zauważ, ze ramiona, nogi, pachy, pachwiny i głowa są odsłonięte. Z drugiej strony nic nie krępuje ruchów.

- A te szpony? Chcę je zobaczyć.

- Ależ proszę ? zbrojmistrz odłożył napierśnik i wyciągnął z kufra dwie potężne rękawice, długie aż do łokci. Z przegubów każdej wystawały trzy złocone, jednosieczne ostrza. ? Wysuwa się je w sposób całkowicie kontrolowany, specjalnym ruchem nadgarstka. Potem należy je zablokować, przekręcając obręcz. Walka dwiema rękawicami nieznacznie różni się od władania jedną. Jeśli sobie życzysz, możesz zignorować ostrza w którejś rękawicy i stosować ją jak tarczę, choć równie dobrze możesz przyjmować ciosy na napierśnik. Gwarantuję, że nawet cios trolla nie byłby w stanie go przełamać lub przebić.

- Ile waży cały taki zestaw?

- Niewiele, cały pancerz waży tyle samo co napierśnik tradycyjnej zbroi płytowej.

- Bardzo dobrze, biorę go wraz z czerwonym kiltem i płaszczem.

- Jak sobie życzysz, panie.

Surmailen wziął pancerz i przebrał się w niewielkim pomieszczeniu obok zbrojowni. Prezentował się wspaniale w nowej, pancernej skorupie. Prezentacyjnie wysunął ostrza i przekręcił obręcze.

- Wybaczcie, panie, że pytam ? wtrącił zbrojmistrz ? ale nie wiecie przypadkiem, co napadło lorda Gahira? Nierozważnym wydaje mi się takie pchanie się do bitwy z ludźmi.

- Też chciałbym wiedzieć, starczy jednak wam powiedzieć, dobrodzieju, że nie śmiem wątpić w słuszność jego decyzji. Gahir jest mistrzem naszego fachu i wie najlepiej, jak powinniśmy bronić nasz lud.

- Podobnież przed lasami czyha kilka tysięcy tych istot.

- To bezbożne prymitywy! Z łaską Bogini i pod przewodnictwem Mistrza damy im radę.

- Wyczuwam w twoim głosie pewną wątpliwość...

- Nie umiem kłamać, prawda? ? Surmailen uśmiechnął się ? Wydaje mi się, że wyczuł okazje, aby się wykazać. Nieraz narzekał, że on i my, bracia wojenni jesteśmy bezużyteczni.

- Jeśli dobrze się zastanowić... Faktycznie do tej pory nie mieliście wiele roboty.

- Teraz będziemy mieli. Z innej beczki, nie wiesz może, gdzie znajdę Demailina?

- Był tu kilka godzin temu, z samego rana wraz z kilkoma akolitami po świeżą dostawę broni i pancerzy treningowych. Zapewne teraz ćwiczy na swoim placu treningowym wraz z uczniami.

- Dziękuję, mam jednak prośbę, jeśli będą tu jeszcze inni Surfalane, przekaż im, że mają się zebrać na placu świątynnym.

Surmailen wyszedł ze zbrojowni i bez chwili zwłoki ruszył w kierunku prywatnego placu na północ od koszar, gdzie zwykł trenować Demailin. Młodzik szedł wolnym krokiem przez wąskie, nieco pustawe o tej porze uliczki. Z każdej strony otaczała go przepiękna zabudowa wzbogacona dodatkowo przemyślnie posadzoną roślinnością wszelkiej maści, kształtu, barwy i zapachu. Kolejne rzędy domostw przypominały bardziej mauzolea wzniesione pośród magnackich ogrodów niż zwyczajne miejsca zamieszkania. Surmailen nie podziwiał jednak urokliwej zabudowy Łzy ? większośc z tych widoków zdążyła mu się opatrzyć w ciągu setek lat swego życia. Jedynie wspaniały plac świątynny wciąż cieszył jego oczy i duszę, nie wiedział tylko, czy z powodu pięknych budowli, ogrodów i atmosfery, czy bliskości enklawy Sukurfalane. Młody zdecydowanie różnił się od pozostałych Surfalane nie tylko cechami fizycznymi, jego charakter także był zupełnie inny, bardziej swobodny. Być może po prostu taki był albo i nie zdążył jeszcze zgorzknieć, tak jak pozostali po tysiącach lat stróżowania. Po jakiejś godzinie drogi Surmailen przysiadł przy fontannie na jednym z wielu placów i w tym momencie zaczęły nim targać dziwne myśli. Niespodziewanie zdziwiło go to, czemu tak bardzo przywiązał się do Gahira, który przecież był jego zupełnym przeciwieństwem. Cóż takiego dostrzegał w tym starym, zatwardziałym i upartym fanatyku? Tylko jedno słowo przychodziło mu na myśl ? przyjaciela. Najmłodszy Surfalano był wręcz wychowankiem Mistrza, który nigdy nie odmówił mu gościny i rady, zawsze gotów był mu służyć pomocą i wsparciem tysięcy lat własnych doświadczeń. Choć nie zawsze potrafili się zrozumieć i dogadać, zwłaszcza przy gwałtownym w kwestiach wiary temperamencie Gahira obaj wiedzieli, że zawsze mogą na siebie liczyć.

W tym momencie zza jednego z rogów wyłonił się ogromny jaszczur, większy nawet od Mistrza. Łuskę miał ciemną, wręcz brunatną, twarz, chciałoby się rzec toporną, jakby wyciosaną z drewna, spojrzenie natomiast spokojne i pełne pokory. Kolos nosił prosty, poprzecierany, bury habit przyozdobiony jedynie tradycyjnymi, choć bardzo porysowanymi naramiennikami. Spod szaty dało się dostrzec wystające fragmenty jakiegoś bardzo starego napierśnika. Osobnik ów trzymał pokaźnych rozmiarów prosty miecz oburęczny, którym podpierał się jak kosturem. Za gigantem podążało pięciu mniejszych Shata?lin w ciemnych szatach z kapturami zarzuconymi na twarze i dłońmi złożonymi modlitewnie.

- Widzę, że nie zrezygnowałeś ze swojego żłobka, Demailinie! ? zawołał Surmailen w kierunku olbrzyma.

- Jak widać, młokosie ? odpowiedział. Głos miał przyjemny, choć nieco chrypliwy. ? Dobrze cię widzieć.

- Ciebie też, staruszku. Prawdę mówiąc liczyłem, że twoi zbrojni akolici nie rozpierzchli się od naszego ostatniego spotkania. Lord Gahir zarządził zebranie wszystkich Surfalane dziś wieczorem na placu głównym. Będziemy toczyć wojnę z ludźmi.

- Rozumiem, roześlę sługi.

- A tak przy okazji, jak idą treningi?

- Bardzo dobrze, gdybym był strachliwy, rzekłbym nawet, że aż za dobrze i zacząłbym się martwić o naszą przyszłość. Pod moim okiem rośnie nam wspaniała gwardia. Trzech z nich już w tej chwili jest gotowych do ewentualnego awansu w nasze szeregi. A za kilkadziesiąt lat... kto wie, może nasz fach nie będzie należał tylko do mężów.

- Demailinie, tylko mi nie mów, że...

- Tak, tak, przyjąłem dwie uczennice. Pierwsza nie radzi sobie najlepiej ale przynajmniej nie przeszkadza, druga natomiast zapowiada się całkiem, całkiem. W czasie ostatniego testu wygrała dwa z pięciu pojedynków. Walczyła po prawdzie z nowicjuszami ale to i tak niezły wynik, jak na taką młódkę.

- Powiedz mi tylko, że żartujesz! Potrafi w ogóle trzymać miecz?

- Nie żartuje. Nie zapominaj, jaki ty byłeś Surmailenie, gdy zaczynałeś. Zresztą, do dzisiaj chuchro z ciebie.

- Może i chuchro ale za to twarde! Na szponach znam się nie gorzej niż ty.

- Tak... Tyle tylko, że ja nie znam się za dobrze na szponach ? Demailin zaśmiał się ? Zapomniałeś już, jak odsyłałem cię do Gahira na treningi?

- I dobrze zrobiłeś stary przyjacielu. Mistrz, choć nieco zgorzkniały zawsze był mi wiernym przyjacielem i wspaniałym nauczycielem. To dzięki niemu zaakceptowałem swoje słabe ciało i zauważyłem korzyści płynące z małego wzrostu, nauczył mnie też wyciągać naukę z własnych błędów. Ech, mam tylko nadzieję, że potrafi korzystać z własnych przykazań.

- Wygląda na to, że coś cię trapi, dzieciaku.

- Aż tak to widać? Jesteś już drugą osobą, która mnie o to pyta. Martwię się o Gahira, wydaje mi się, że konfrontację z ludźmi traktuje aż nazbyt osobiście.

- Nie martw się tak o niego, to twardy wojownik i serce ma mężne oraz pełne wiary, umysł jego za to rozpiera wielka mądrość. Powiadam ci, jeśli mamy kiedykolwiek zbłądzić, on będzie ostatni w kolejce. Słabo mi tę mądrostki wychodzą ale mam tu rację.

- Dziękuję ci ? powiedział Surmailen wzdychając ? Czuję się teraz trochę spokojniej. Może to własny strach zaczyna mi się dobierać do skóry, nie wiem sam.

- Ufaj Bogini, a podołasz wszystkiemu i nawet śmierć ci lekką będzie. Błogosławiony, kto wierzy bez wahania, albowiem jego Bogini prowadzić będzie. Chyba ta to szło.

- Pamiętam, przyjacielu, do zobaczenia wieczorem.

- Do zobaczenia.

Surmailen i Demailin rozeszli się. Akolici w milczeniu podążyli za olbrzymem w kierunku jednej z kaplic, młodzik zaś spokojnie ruszył w kierunku enklawy Sukurfalane.

**

Nastał wieczór, światła latarni odbijały się od lśniących ścian i chodników na placu świątynnym. Tuż przed wielką katedrą zebrał się tłum. Dokładnie dziewięćdziesięciu dziewięciu Surfalane stało spokojnie tuż przed rzeźbionym pulpitem ustawionym naprzeciw bramy wielkiej świątyni. Była to niezwykle zróżnicowana menażeria. Dziesiątki Shata?lin najrozmaitszych rozmiarów (choć Demailin pozostawał największy, a Surmailen najmniejszy) noszący przeróżne stroje i zbroje, dźwigający broń wszelkiego typu, wszyscy jednakowo dostojni i poważni, nie ważyli się zamienić ze sobą nawet słówka.

Wtem wielkie wrota katedry otwarły się i wystąpił z nich sam Gahir odziany w białą ceremonialną szatę o zdobieniach niewyobrażalnie wspaniałych i licznych jak gwiazdy na niebie. Przez szyję miał przewieszony wielki, srebrny łańcuch, na końcach którego wisiały dwie kule z kadzidłami. Mistrz stanął przy pulpicie i oparł na nim ręce. Surfalane ustawili się w trzech szeregach. Gahir zbadał wzrokiem tłum, westchnął i zaczął mówić.

- Bracia! Wielkie niebezpieczeństwo staje przed naszym ludem! Wielka bestia, zwana ludzkim legionem pałęta się na skraju naszych ziem i pięć tysięcy niewiernych tworzy jej ciało. Nasza obecność nie została jeszcze wykryta ale jest tylko kwestią czasu, nim tak się stanie, wtedy natomiast bestia sprowadzi więcej swoich pobratymców. Jesteśmy Surfalane i poprzysięgliśmy bronić sekretu naszej ojczyzny, świętej Łzy i Cesarzowej. Nastał moment, w którym nie dane nam będzie paradować po ulicach i prezentować godność! Będziemy walczyć, po raz pierwszy przyjdzie nam spełnić zadanie obrońców wiary. Zdecydowałem, że najlepiej będzie zdeptać nieprzyjaciela na polanie przed lasami tak, aby śmierć naznaczyła to miejsce i była przestrogą dla pogan. Gwardia miejska pozostanie tutaj i w razie naszej klęski obroni Łzę, tylko my ruszymy do boju. Wielu z nas może nie wrócić z pola bitwy ale czy śmierć w imię Cesarzowej nie jest najwyższym zaszczytem? Wiem, że strach jest naturalny, więc zrozumiem i nie będę miał żalu jeśli zdecydujecie się zostać. Niemniej jednak JA ruszę do walki, choćby sam. Jeśli ma śmierć jest wolą Bogini, umrę więc z Jej imieniem na ustach. Nie pragnę waszej odpowiedzi teraz. Mym zamiarem jest wyruszyć za dwa dni, aby mieć jeden pełny dzień na przygotowania i modły. Ci z was, bracia, którzy pragną mnie wesprzeć w boju, niechaj stawią się przed południową bramą o świcie w dniu bitwy. Wracajcie do swych domostw i wznoście modły w intencji nie tylko mojej i tych, którzy staną przy mnie, ale także za śmiertelników, którzy staną przeciw nam, albowiem nie są oni winni losu, jaki zgotowali im ich władcy.

Gahir oddalił się i tak też uczynili pozostali Surfalane, spokojnie i w milczeniu, oddając w ten sposób szacunek woli Mistrza.

Lord Surfalano powrócił do swojej samotni. Siedział na swoim łożu mając na sobie jedynie skromną, białą przepaskę i lekki płaszcz, co rusz rozwiewany przez wiatr wpadający do pomieszczenia przez liczne okna. Gahir opuścił głowę, a palce prawej ręki oparł łagodnie na swym czole. Starał się nie myśleć o tym, co będzie lecz kapryśny umysł okazał się silniejszy. Nawet modlitwa nie mogła odegnać od niego strachu i niepewności o własny los. Wtem ujrzał przed swymi oczami jaszczuroczłeka, mężczyznę potężnej budowy, o łusce barwy krwi i skórze białej jak śnieg. Był doskonały w każdym calu. Twarz jego szpecił jednak grymas bólu i niewypowiedziany strach w szeroko otwartych oczach. Strzała przeszywała jego pierś. Po chwili raniony upadł na kolana, a następnie bezwładnie całkiem padł na ziemię wlepiając swój martwy wzrok prosto w Mistrza. Gahir potrząsnął głową. Wizja znikła. Surfalano był cały roztrzęsiony, dostrzegł bowiem w upadłym swoje własne rysy.

Wtem Mistrz usłyszał pukanie do drzwi.

- Już północ? ? szepnął do siebie ? Otwarte!

Drzwi uchyliły się i do sali bezgłośnie weszły trzy piękne, choć niemal skrajnie różne damy. Oto przed Gahirem stanęły Fiara, Nagsha i sama Dulameel, druga Sukurfalano zaraz po Leilen. Pierwsza z nich była dość wysoka i zgrabna, poruszała się lekko i z niebywałą gracją. Choć nie można było jej zaliczyć do najchudszych bluźnierstwem byłoby określenie jej jako grubej. Twarz miała okrągłą i roześmianą, od jasnych oczu zaś biła niezwykła radość. Warto zauważyć, że nie miała cętek pod oczyma i na nosie, za to roiło się od nich na bokach długiej szyi. Nosiła na sobie zwiewną, długą suknię o barwie czystego nieba, zdobioną białymi i złotymi haftami. W ręku trzymała pokaźnych rozmiarów wachlarz, którym wywijała we wszystkie strony z niespotykaną zręcznością i wdziękiem dla samej tylko radości wymachiwania czymkolwiek. Druga zdawała się być zupełnym przeciwieństwem pierwszej. Równie wysoka, choć zdecydowanie szczuplejsza, poruszała się powoli i spokojnie. Twarz miała długą i wąską, cętki jedynie pod oczami, uszy długie, zakrzywione do góry. Najdziwniejszy jednak był jej ubiór, Nagsha bowiem nosiła na sobie pancerz, jeśli można było tak nazwać kilka zdobionych płyt i fragmentów broi łuskowej mieniących się setkami barw i chroniących jedynie ramiona, piersi i biodra. Do tego przy pasie nosiła ceremonialny sztylet o zwierciadlanym, zakrzywionym fantazyjnie ostrzu. Dulameel za to prezentowała się niezwykle wręcz dostojnie i była równie piękna jak Leilen, choć w zupełnie inny sposób. Delikatna postać kapłanki skryta była pod niezwykłą, wielowarstwową suknią o barwach czerni od tyłu, bieli na kołnierzu, dekolcie i mankietach, a także purpury na przednich zapięciach. Całość była tak niesamowita, że trudno było zdecydować na czym zawiesić oko - na niezliczonych ozdobach stroju, czy może anielskim obliczu samej Dulameel. Twarz jej była bowiem wspaniałym dowodem twórczych zdolności Bogini. Łagodne spojrzenie, małe nozdrza, lekko zadarte uszka, idealnie rozmieszczone cętki na nosie i kościach policzkowych, a także ledwie widoczna żuchwa idealnie współgrały ze sobą.

Gahir powstał i rozłożył ręce w powitalnym geście. Nie trząsł się już, choć z trudem wydobywał z siebie słowa:

- A... więc. Jesteście już, punktualnie jak zawsze, ech, czuję to.

- Owszem, Gahirze, jak zawsze. Coś cię trapi? Zachowujesz się dziwnie ? spytała Dulameel. Głos miała cichy, czysty i delikatny.

- To tylko strach...

- Miał wizję, miał wizję, siostry! ? powiedziała Fiara piskliwym, choć przyjemnym głosem obróciwszy się jednocześnie na prawej nodze.

- Czy zawsze musisz być taka domyślna, moja słodka? ? spytał Mistrz z nieskrywaną złośliwością.

- Intuicja siostry Fiary niejednokrotnie przyniosła korzyść naszym sprawom, o wielki. Powinieneś to wiedzieć. ? tym razem Nagsha odpowiedziała na pytanie. Głos miała podobny do Dulameel, choć niższy.

- Nie martw się, cukiereczku, tylko ufaj Bogini ? dodała Fiara opierając się na ramieniu Gahira ? Sama nie jeden raz widziałam swą śmierć i we śnie i na jawie. To tylko strach płata ci figle, a wyobraźnia jeno jej pomaga, maleńki. No, ale co ja będę ci tłumaczyła prawidła wiary, w końcu sam znasz je najlepiej. ? uśmiechnęła się jeszcze bardziej, radośnie zamykając przy tym oczy.

- Siostro Dulameel ? powiedział Mistrz ? Mam pytanie. Czy Leilen przekazała wam przedmiot, o który prosiłem? Jeśli tak, to przejdźmy niezwłocznie do moich medytacji. Wezwałem was, bo potrzebuję wyciszenia i waszego wsparcia w modlitwie.

- Tak, przekazała. Zaczynajmy więc. Bracie Gahirze, usiądź wygodnie i oczyść swój umysł z wszelkiej wątpliwości. My już się wszystkim zajmiemy...

***

Wielki dzień nastał. Gahir nie opuszczał swojej samotni nawet przez chwilę aż do tej pory. Wciąż był niespokojny i przerażony lecz przynajmniej pewny tego, że Bogini czuwa na nim i nie opuści go w godzinie próby. Wizję uznał za świadectwo losu wątpiących. Wiara wypełniła jego ciało i umysł i rozjaśniała jego oblicze. Wyszedł na plac świątyni i oczy wszystkich skupiły się na nim ? nikt bowiem jeszcze nie widział go takiego ? był potężniejszy i piękniejszy niż kiedykolwiek przedtem, w zbroi aż pękającej od przepychu i symboli. Potężne naramienniki chroniły jego ramiona, pancerny kołnierz i trzy brosze osłaniały pachy i szyję. Setki misternie rzeźbionych łusek lśniących złotem, srebrem i perłami osłaniały serce zamknięte w ciele najmężniejszego. Masywny pas z klamrą w kształcie kwiatu Darakhela i pancernymi wisiorami zapewniał dodatkową ochronę nogom powleczonym w liście i łuski z metalu. Do opancerzonych rąk przytroczone miał skrzydła purpurowego płaszcza z białymi piórami. W prawej dłoni dzierżył glewię o lśniącym ostrzu i masywnym drzewcu, w lewej zaś trójkątny sztandar ze świętym kwiatem.

Tak przysposobiony, powolnym krokiem ruszył w kierunku południowej bramy, a każdy jego krok był niczym grom. Po drodze podobni mu dołączali do orszaku, wpierw jeden, potem trzech, znowu jeden, sześciu, i w końcu setka najwierniejszych spośród wiernych woli Cesarzowej stanęła na skraju lasu za miastem. Zaprawdę, niecodzienny krajobraz rozciągał się przed nimi. Stali na pagórku, a naprzeciw nim piętrzyło się drugie wzniesienie na którego łagodnych zboczach czerwieniły się tysiące tarcz i srebrzyły setki pancerzy. Wrogowie nie byli świadomi obecności Surfalane. Niebo było czyste, a pole skąpane był w promieniach porannego słońca. Nagle Gahir spostrzegł człowieczka biegnącego ku szczytowi wzgórza. Stanął on przed sobie podobnym, odzianym w srebro i wilczą skórę i wskazał w kierunku Surfalane. Gahir wbił sztandar w ziemię i począł krzyczeć w kierunku ludzkiego generała, a głos jego był głośny i wyraźny jak tysiąc głosów i zrozumiały dla ludzi:

- Czy to ciebie zwą Legion?

- Kim jesteś, obcy, by mnie o to pytać? Zresztą, nieważne. Jesteśmy czwartym legionem Imperium ? odpowiedzi człowieka słyszał tylko Gahir.

- Opuśćcie te ziemie, TERAZ.

- Śmiesz rozkazywać generałowi? Kimże jesteś?!

- Dałem ci szansę, czas na rozmowy się skończył. Wrogowie Bogini wysłuchajcie mnie! Przyśliście tutaj po swoją śmierć. Jesteśmy Jej wybrańcami i jesteśmy niezwyciężeni. Stanęliście na świętej ziemi i wasza obecność jest tu bluźnierstwem. Wińcie siebie, albowiem sami zgotowaliście sobie ten los!

Gahir odwrócił się następnie do swoich braci:

- Nieprzyjaciel stanął u naszych wrót i odmówił moim wezwaniom. Bracia! Czy mamy puścić to bluźnierstwo płazem? Czy mamy pozwolić Legionowi zbrukać nasz lud swoją przeklętą obecnością? Powiadam wam, nie pozwolimy na to! Poprzysięgliśmy bronić Łzy i tak też uczynimy. Spójrzcie na niebiosa, bracia, Cesarzowa patrzy na nas i poprowadzi wasze ostrza do samego serca naszych nieprzyjaciół! Sprawcie, by mogła być z was dumna, nie bądźcie jednak okrutni ? te stworzenia, które stoją po drugiej stronie zbłądziły za swoimi pasterzami! Możemy dzisiaj nie wrócić do domów... Lecz jeśli mamy zginąć, na wieki pogrzebiemy się jako strach w umysłach naszych wrogów! Za mną, bracia, na śmierć i chwałę! Za Cesarzową!

Gahir chwycił glewię oburącz i marszowym krokiem ruszył prosto na przeciwnika, a za nim niemal setka pozostałych. Ludzie widząc zaledwie garstkę przeciwników zwarli szeregi i pewni zwycięstwa pozwolili Surfalane podejść. Gahir stanął metr przed murem tarcz. Postawił glewię pionowo i chwycił niczym miecz.

- Jam jest ostrzem Bogini! ? wrzasnął tak, że pierwszy szereg legionistów skulił się ze strachu.

Grot glewi błysnął w promieniach słońca, wiatr zafurkotał odbiwszy się w od skrzydeł purpurowego płaszcza. Gahir zamachnął się i ruszył przed siebie. Trzech ludzi padło bez życia, a zaraz po nich pięciu następnych. Sekundy później dziewięćdziesięciu dziewięciu mężnych uderzyło na linie wroga siejąc w nich spustoszenie, Mistrz natomiast bez opamiętania parł przed siebie wycinając sobie drogę ku wrogiemu przywódcy. Nie parował ciosów, bowiem żaden przeciwnik nie mógł sięgnąć jego głowy, a ludzkie miecze i włócznie łamały się na jego świętym pancerzu.

Gahir był już w połowie drogi, gdy sprawy zaczęły przybierać nienajlepszy obrót, bowiem pozostali Surfalane zostali okrążeni i musieli walczyć z blisko pięciotysięczną nawałą bez możliwości odwrotu. Kilkunastu zdążyło już oddać swe życie. Surmailen przewijał się między nieprzyjaciółmi z niezwykła zwinnością, nie dając się trafić. Ciosy zadawał błyskawicznie kilku przeciwnikom jednocześnie. Nowe szpony dobrze mu służyły. Deamilin walczył zdecydowanie mniej finezyjnie, najzwyczajniej w świecie ciął przeciwników na plasterki swym ogromnym mieczem. Aby zminimalizować konieczność obrony nie wysuwał się przed szereg swoich towarzyszy i zdawał się na ich ciężkie pancerze i włócznie. Niemniej, nie wszystkie ciosy dało się parować i powoli rysy na pancerzach przeradzały się w pęknięcia, te zaś otwierały drogę dla ran. Słysząc krzyk jednego ze strażników Gahir wrzasnął:

- Śmierć za śmierć! Jesteśmy Surfalane i nie ugniemy się!

Po tych słowach przyspieszył kroku i uderzał z taką mocą i zaciętością, że tarcze łamały się w pół w rękach legionistów, zaś segmentowe zbroje rozpadały się jak skorupki jajek. Zbroja Gahira nie lśniła już złotem lecz szkarłatem świeżej, ludzkiej krwi. Przerażone kolejne szeregi zaczęły schodzić Mistrzowi z drogi.

Nie wiedzieć kiedy, Mistrz znalazł się na szczycie przeciwnego wzgórza, a wrogi generał stał tuż przy nim. Gahir spojrzał prosto w oczy przerażonego człowieka w płaszczu z wilczej skóry. Przywódca legionu wyciągną miecz. Mistrz beznamiętnie pchnął glewią, szybkim ruchem podniósł ją do góry, ciskając truchłem ludzkiego generała prosto w szeregi legionistów, którzy widząc całą sytuacje zamarli w przerażeniu. Kilkunastu innych Surfalane również zdołało się przebić. Ich pancerze były w opłakanym stanie, a broń zdążyła się stępić na setkach wrogów. Mimo to, bez wahania parli naprzód. Widząc to, Gahir zawował:

- Zwycięstwo jest niemal nasze! Bracia, za Cesarzową!

Mistrz spojrzał przed siebie i straszliwy ból przeszył jego piersi. Zobaczył strzałę wystającą między łuskami pancerza. Jego kolana powoli i potężnie uderzyły o ziemię i ciężkie westchnienie dobyło się z jego płuc. Poczuł metaliczny smak w ustach. Zamknął oczy...

Widział siebie, maleńkiego, o jasnych łuskach, bawiącego się kijem z innymi chłopcami, potem starszego, rozmawiającego razem z młodą Leilen. Przypomniał sobie też chwilę swojej inicjacji na pierwszego Surfalano, świętego obrońcę wiary. Przed oczami przebiegły mu tysiące lat stróżowania, patroli, modlitw i medytacji. W niezwykłych szczegółach ujrzał całe swe życie. Wreszcie zobaczył pole bitwy i rząd łuczników w lnianych koszulach. Dziesięciu Surfalane maszerowało ku nim. Świst... I dziesięciu upadło bez życia.

Gahir położył się i z wielkim trudem. Patrzył w oczy łuczników, pełne przerażenia na widok złotego światła i płomieni ogarniających wszystko wokół. Białe pióra spadały na ziemię niczym śnieg, słodki zapach róż wymieszał się z odorem śmierci. Powieki Mistrza zamknęły się powoli i jeno gasnące iskierki życia odchodziły od niego wraz z ostatnimi słowami modlitwy: ?Niech będzie wola Twoja?.

****

Nastał wieczór. Niemal wszyscy mieszkańcy Łzy wyczekiwali powrotu Surfalane. Dulameel powoli traciła nadzieję, gdy zauważyła orszak dwunastu postaci z Surmailenem i Demailinem na czele niosących na barkach wielkie nosze z białą płachtą zrobioną z rozerwanego sztandaru. Przekroczyli bramę i w milczeniu ruszyli w kierunku katedry. Żaden z wyczekujących nie ośmielił się zadawać pytań, a jedynie najwyższe rangą Sukurfalane podążyły za braćmi.

Około północy przekroczyli wrota katedry. Była pusta o tej porze.

- Złóżcie go w bocznej kaplicy, bracia, tej o marmurowych ścianach i lustrzanej bramie. Zawsze najbardziej kochał to miejsce. W tej bieli i jasności zawsze dostrzegał uwielbienie dla Bogini ? Demailin mówił przez łzy, z trudem wydobywając z siebie kolejne słowa. ? I zdejmijcie ten przeklęty całun, nie zasłużył, by skrywano go przed świętym przybytkiem Bogini! ? olbrzym rozpłakał się na dobre i padł na kolana szepcząc tylko słowa: ?Bracie mój, bracie?.

Surmailen z najwyższym szacunkiem zdjął całun z ciała Mistrza i jedwabną chustą starł krew z jego oblicza. W powietrzu unosił się słodki zapach róż.

- Wygląda, jakby spał i zaraz miał się przebudzić. ? szeptał młodzik ? Jeno ten maleńki otwór świadczy o tym, że przebito jego najwierniejsze, święte serce. O, zdradziecka strzało!

- Zaprawdę święte, skoro usłyszawszy modły jego konania... Ogień pochłonął niewiernych i anielica przyjęła... ducha jego! ? Demailin rozerwał swe szaty w szalonej rozpaczy.

- Gahirze, serce moje... To ja powinnam była stanąć między tobą, a ludzkim orężem ? nawet Leilen nie mogła powstrzymać łez ? Dzisiaj sama Bogini utuli twą duszę do tego jedynego prawdziwego snu.

Jedynie Dulameel nie uroniła ani łzy, choć ból po stracie bliskiego przyjaciela ściskał niewyobrażalnie jej serce, skamieniałe przez tysiące lat sprawowaniu sędziowskich urzędów, wieczystej, bezuczuciowej neutralności. W tym momencie pragnęła odrzucić to postanowienie i załkać, by choć jedna maleńka łza spłynęła po gładkim policzku. Nie potrafiła.

Jeszcze tej samej nocy zbrojmistrzowie i Sukurfalane oporządzili Gahira do wędrówki w zaświaty. Płatnerze oczyścili pancerz Mistrza, wyeksponowali otwór po strzale i wystawili zbroję przed kaplicą. Kapłanki zaś przebrały najmężniejszego w białe szaty (odsłaniająe jednak ranę) i przystosowały ołtarz kaplicy do jutrzejszej żałoby.

Przez cały następny dzień Shata?lin z nawet najdalszych zakątków miasta zbierali się przed kaplicą i oddawali cześć Mistrzowi Gahirowi, wielkiemu przywódcy, najwierniejszemu z wiernych, męczennikowi w imię Bogini. Nie zapomniano też o pozostałych, którzy oddali swe życie w walce z wrogiem, by powierzyć swe dusze Cesarzowej. W południe odbyło się żałobne nabożeństwo prowadzone przez Leilen. Świątynia była pełna:

- Bracia i siostry! ? mówiła arcykapłanka z trudem powstrzymując łzy ? Dnia wczorajszego odnieśliśmy zwycięstwo nad potężnym i bezdusznym wrogiem! Ale cóż za gorzki to triumf. W obronie wiary siedemdziesięciu ośmiu Surfalane oddało swe życie. Wielki Mistrz Gahir padł raniony strzałą wiodąc naszych wojowników ku zwycięstwu... Całe swoje życie służył Bogini, aż do ostatniego tchnienia. Ostatnie jego słowa były słowami modlitwy. Niech jego postawa i poświęcenie będzie dla was przykładem ostatecznej służby i wiary, by każdy z nas, prawdziwych Shata?lin był zdolny do podobnych czynów w imię najwyższej prawości i ochrony bliskich. Powiadam wam! Oddając swe życie, Gahir dowiódł konieczności istnienia Surfalane. Ci święci mężowie są upodobanymi dziećmi Bogini i ich śmierć sprowadziła na naszych nieprzyjaciół gniew aniołów. Ludu Cesarzowej! Opuśćmy teraz ten święty przybytek i pozwólmy naszym bohaterom zaznać spoczynku... Sama Bogini uroni dzisiaj łzę nad śmiercią swoich najdroższych synów... ? Leilen przerwała swoją przemowę, ból ściskający jej serce nie pozwolił wykrztusić choćby jednego słowa więcej.

Zgodnie z prośbą arcykałanki Shata?lin w ciszy opuścili katedrę.

*****

Nastał wieczór, po nim noc i poranek i tylko jeden mąż czuwał w kaplicy... Był to mężczyzna potężnej budowy, o łusce barwy krwi i skórze białej jak śnieg. Był doskonały w każdym calu. Nosił na sobie białe szaty odsłaniające pierś ozdobioną maleńką blizną w kształcie świętego kwiatu. Spojrzał na spękaną podłogę kaplicy i na piękne kwiaty, które wyrastały ze szczelin, następnie powiódł wzrokiem w kierunku pustego ołtarza. Położył rękę na klamce lustrzanych drzwi, pchnął je i opuścił miejsce, które podobno kochał najbardziej.

******

Kronikarz odłożył pióro i zamknął opasłą księgę leżącą na rzeźbionym pulpicie. Drżąc położył ją na jednej ze starych półek pełnych podobnych, zmurszałych tomów. Ciągnąc za sobą lewą nogę doczłapał się do swojej pryczy. Usiadł na łożu, spojrzał na swoje poorane bliznami dłonie. Następnie dotknął szramy po lewej stronie głowy. Przesunął rękę w kierunku nosa, zdjął okulary i położył je na stoliku. Zdmuchnął świecę, położył się i zasnął, mając świadomość, że przed chwilą spisał tylko fragment wielkiej historii ludu Łzy.

?Niech będzie wola Bogini?.

PS: Jeśli wam się spodoba, zapostuję kolejne opowiadania :]

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...