Skocz do zawartości

Polecane posty

Wstawało bez chmurne słońce

Bezchmurne to może być niebo ale nie słońce :P. "Słońce wschodziło na bezchmurne niebo" moja propozycja :P.

Przeszedł jedną sale, po czym przeszedł drugą sale. A na trzeciej w końcu siedział Thrall.

A jak te sale wyglądały? mam sobie, rozumiem, dopowiedzieć?

Thrall, którego Matien znał tylko z opowieści.

I tyle? żadnego opisu groźnego przywódcy hordy? Blizn wojennych, opisu spojrzenia, głosu, postawy?

Wszystko powiem, bądź spokojny Wodzu. Żegnaj. Będziemy was w miarę informować o wszystkim. Żegnaj Wodzu.

Przeoczenie chyba z twojej strony - dwa razy się pożegnał :P.

Młody druid wziął się za zwiedzanie Orgrimmaru. Wszedł na potężną wieżę, i zobaczył wywernę

No, ładna ta wywerna. Różowa, cztery nogi, róg na czole. A nie, to jednorożec. Znów to samo co w przypadku Thralla - zero opisu.

Spotkał po drodze kilku bohaterów, którzy aż świecili od niesamowitych przedmiotów

Efekt promieniowania? A tak serio - to zdanie zbyt jawnie wskazuje, że opowiadanie jest na podstawie doświadczeń z WoWem a nie kreacją wyobraźni osadzoną w świecie Warcrafta. To ważne - i podejrzewam, że także z tego powodu jest tam mało opisów. Po prostu spodziewasz się, że pisząc

Przeszedł jedną sale, po czym przeszedł drugą sale.
ludzie wyobrażą sobie lokację z WoWa czy WIII czy whatever. Źle robisz. No i takie ewidentne "o, pójdę z nudów na wieżę zobaczyć wywernę. Szkoda, że mnie nie stać, ale cóż to! Wtem zjawia się posłąniec i mogę na Wywernie polatać! Szczęście? Ewidentny zamysł Autora powieści.

Lepiej niż w prologu. Dialogi nie są złe, ale mogłyby być o niebo lepsze.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Co do "the patch" - nie wiem czemu, ale takie sobie.

Szczerze powiedziawszy nie dziwi mnie to. Autorem jestem bardzo płodnym i co rusz stwarzam tego typu potworki, nie zastanawiam się za długo podczas pisania takich krótkich dziełek. Parodia powstała w celu rozluźnienia przed pisaniem czegoś bardziej poważnego. Tak więc nie ma sensu porównywać tego do jakiejkolwiek Książki a co dopiero do kultowych Dysków...

Zresztą nie każdemu żarty tego typu z tego rzeczy pasują no ale cóż są gusta i guściki. :wink: Do parodii raczej już nie wrócę chociaż stu procentowej pewności mieć nie możecie tak więc bójcie się. :laugh:

PS Kiedyś wpadłem na szatański pomysł sparodiowania opowiadań umieszczanych tutaj w tym temacie, doszedłem jednak do wniosku, że lepiej nie dołować bardziej twórców. :laugh:

Ja co do opowiadania Mateja uwag mam mnóstwo jednak czasu nie starcza powiem tylko, że najbardziej ze wszystkiego rażą opisy a raczej ich brak, powtórzenia to również zmora tego dzieła. No i te dialogi... Używaj myślników zamiast cudzysłowie - lepiej dla oczu. ;D

Edytowano przez Belutek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Co do "the patch" - nie wiem czemu, ale takie sobie.

Szczerze powiedziawszy nie dziwi mnie to. Autorem jestem bardzo płodnym i co rusz stwarzam tego typu potworki, nie zastanawiam się za długo podczas pisania takich krótkich dziełek.

I bardzo dobrze. Nie każdy tekst musi być udany, a przynajmniej pisząc często masz większą szansę, że w końcu coś zaskoczy pozytywnie Ciebie i odbiorców, niż nie pisząc w ogóle.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oto wstęp do tego co pisze... może to kogoś zainteresuje...

Było już późno, koło dziesiątej kiedy obudziłem się z letargu. Spojrzałem w niebo i ujrzałem księżyc w pełni na tle milionów gwiazd. Mimo woli przypomniałem sobie pierwszą noc po przemianie. Wtedy to choć nie tak dokładnie jak dziś zacząłem wyczuwać ludzkie emocje z tym, że nie potrafiłem ich jeszcze rozpoznawać. Zerwał się wiatr. Uchwyciłem niewyraźny strzęp podekscytowania? Czyżby polowanie? Dlaczego polowanie? Coraz częściej zaczynam myśleć jak drapieżnik a przecież mam misje do wypełnienia?

Coś wyrwało mnie z zadumy. Zrozumiałem dlaczego nasunęła mi się myśl o polowaniu , zaczynałem wyczuwać też strach. Podszedłem do krawędzi i skoczyłem? Lot był przyjemnym przeżyciem, zawsze je lubiłem, nawet mimo uczucia że spadam. Wylądowałem płynnie, po czym puściłem się biegiem w stronę centrum miasta. To stamtąd wyczuwałem strach. Było w nim coś dziwnego. Jak bym go znał lub? powodował. Przeskakując z dachu na dach dotarłem na miejsce szybciej niż się spodziewałem. Zobaczyłem siedmiu mężczyzn. Podchodzili rozproszeni do kobiety. Zauważyłem także że nie był to równy chód, a niektórzy mieli w rękach tulipany (butelki po winie o charakterystycznym kształcie). Kobieta nie krzyczała. Była na tyle sparaliżowana ze strachu, że wyczuwałem ile wysiłku wkłada w powolne odsuwanie się od napastników. Źle trafiła dziewczyna?

Pierwsza zasada: Nie przelewaj nie potrzebnie krwi. Już chciałem zawrócić i odejść, kiedy usłyszałem szept: ?pomocy?- był jakiś znajomy? coś sobie przypomniałem- refleks wizji z przeszłości: zapach, głos, dotyk?

Nie zastanawiając się nad tym, co robię skoczyłem między kobietą na napastnikami- dzieliło mnie od nich zaledwie dziesięć metrów.

- O? jeszcze jeden chce się zabawić - zaczął otyły który trzymał się na uboczu. - Coś za jeden bo nie będziemy wiedzieć co na mogile zapisać, a tego? - Nie zdążył dokończyć. Nie pozwoliłem mu. Błyskawicznym ruchem rozszarpałem mu krtań szponami, a on charcząc osunął się na ziemię. Kiedy reszta uświadomiła sobie co się wydarzyło obdartus w opasce i dredach rzucił we mnie pustą butelką. Mocno nie rzucił, potrafiłem przeczytać całą etykietę podczas jej lotu, ale wątpię, by oni potrafiliby przy takiej szybkości odczytać największy napis na butelce: ?Wino dobre bo tanie?. Złapałem butelkę w lewą rękę i zmiażdżyłem. Druga zasada: Zastraszony wróg to żaden wróg. Dwóch ? w tym jeden co rzucił butelką ? zawyło wykazując najwyższy poziom swej inteligencji w nogach. Dłużej nie mogłem czekać: mięśnie mi się naprężyły a kły wydłużyły- byłem gotowy do walki. Przez pół sekundy napastnicy stali w bezruchu najwyraźniej zastanawiając się czy uciekać czy nie. Nie dałem im więcej czasu. W dwóch skokach zbliżyłem się do pierwszego i wbiłem mu szpony pod żebra. Ciepła, klejąca ciecz była dla mnie jak ambrozja. Przeciwnik nie próbował się bronić - nie miał na to czasu - dostrzegłem gasnący błysk strachu w jego oczach, po czym osunął się na ziemię i znieruchomiał. Drugiego uderzyłem wewnętrzną stroną dłoni, siła odrzutu wyrzuciła go na ścianę, od której odbił się i padł na ziemię jak worek kartofli. Więcej się nie zdołał. Ostatni dwaj, zamiast uciekać, rzucili się na mnie furii. Wyraźnie nie panowali nad sobą. Skok. Unik. Znowu skok. Chcieli mnie zabić ale nie czynili tego rozważnie lecz konsekwentnie. Unikałem ich ataków młócąc obu niemiłosiernie po czułych punktach tak dobrze mi znanego ludzkiego ciała. Oddech miałem szybki i płytki ale już się uspokajałem. Wzrok nawet wrócił mi do normy. Odwróciłem się do kobiety i wystarczyło jedno spojrzenie aby przypomniały mi się wydarzenia z przeszłości- potok już nie sennych wizji przepływających przed oczyma wyrywający się z podświadomości. Trzecia zasada: Nie ufaj ludziom. Oczekując marnych podziękowań zbliżyłem się do niej. Nikt żywy nie widział mnie na tyle blisko by móc się tym chwalić, jednak chciałem jej spojrzeć w oczy.

- K..kim? Czym jesteś?? ? spytała powoli odsuwając się ode mnie. Zapomniałem że przemiana zmieniła mnie nie tylko wewnętrznie?

- Zatraconym wspomnieniem ? odpowiedziałem jej spokojnie? za spokojnie. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia? Ona też? pamięta.

- Mathew? Czy to? - Nie dałem jej skończyć. Uciekłem. Poznała mnie?

Byłem młody i mimo olbrzymiego doświadczenia- głupi. Miałem ciężkie życie- nie przeczę, ale dużo niemu zawdzięczam. Nie ufałem nikomu, nawet sobie, jednakże zawsze wierzyłem w drugą szanse. Można rzec iż żyłem nie najbardziej normalnym życiem. Od tego się wszystko zaczęło, jednakże nie wiem czy to nie był koniec. Teraz kiedy życie zatoczyło koło próbuje jedynie udowodnić że nie jestem tym ?Złym?.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ej no, z szacunkiem mi tu! xD Pamiętajcie, że zarówno Regina (ładne imię, nie? Jestem papierem toaletowym!) i Rannika zachowują się jak ja. xD

Drogi kolego post wyżej (o, ty Zujoq jesteś): ładny tekst. Baardzo ładnie napisany, ty;lp jakby czegoś mi w nim brakuje. Pewnie mocno zarysowanego głównego bohatera.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ej no, z szacunkiem mi tu! xD Pamiętajcie, że zarówno Regina (ładne imię, nie? Jestem papierem toaletowym!) i Rannika zachowują się jak ja. xD

Drogi kolego post wyżej (o, ty Zujoq jesteś): ładny tekst. Baardzo ładnie napisany, ty;lp jakby czegoś mi w nim brakuje. Pewnie mocno zarysowanego głównego bohatera.

To jest tylko intro do tego co juz napisałem. W sumie mam tego troche więcej ale nie wiem czy wrzucać tutaj tymardziej że nie mam dopracowanych dialogów. Ale dzięki wielkie:D

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rozdział pierwszy:

Początki

Gdy słońce wschodziło nad horyzont oświetlając miasto, by przywrócić je do życia, nikt nie śnił nawet o wydarzeniach, które miały nadejść. Delikatne krople rosy można było dostrzec jedynie na odległych krańcach miasta Murindol. Miasto te mogłoby uchodzić za normalne, gdyby nie bariera chroniąca je przed bestiami, lęgnącymi się w okolicznych lasach. Mieszkańcy prowadzili prawdziwy wyścig zbrojeń próbując zachować stały kontakt handlowy z sąsiednimi miastami, będąc uzależnieni od stałych dostaw żywności. Dzielnica Kreator znajdowała się na wschodnim kresie, nieopodal szlaku, który według legendy prowadził do Zapomnianej Wierzy. Jednakże mieszkańcy bali się podróżować w tamtym kierunku, a kto tam poszedł, już nigdy nie wracał. Mówiono, że na szlaku stoi przeszkoda w postaci grozy. Niektórzy wierzyli, że to jakaś bestia, lecz większość było zdania że na szlaku trzeba się zmierzyć z własnym charakterem i osobowością.

To właśnie na dzielnicy Kreator zostały zapoczątkowane owe niezwykłe wydarzenia. W kamienicy pod numerem 33 mieszkali państwo Durock. Nie była to bogata rodzina, lecz nie należała też do biednych. Pan Durok był chudym brunetem o dużych wąsach wykwalifikowanym w świadczeniu usług różnych. Należały do nich remonty mieszkań , pomoc w przeprowadzce itp. Natomiast pani Durok była rosła blondynką o wrażliwym ? jeśli chodzi o krzywdy wyrządzane jej młodszemu dziecku, Fredowi ? i łudząco miłym charakterze. Starszy syn państwa Durok ? Mathew miał szesnaście lat i bardziej był niewolnikiem niż członkiem rodziny. Nigdy nie narzekał na swoje stanowisko w domu, ale coraz częściej przerastało to jego możliwości samokontroli. Szkoła ? Praca ? Dom. Dom, jedynie ze względu na miejsce gdzie spał, a następnie znowu do szkoły. Można by powiedzieć że to normalne, ale nie w tej rodzinie.

Mathew był wyjątkowo zdolnym dzieciakiem, spostrzegawczym kreatywnym i przede wszystkim twardym. Było to związane ze ?szkołą życia? jaką przeżył. Czując na barkach losy rodziny nieraz do późna w nocy pracował na byt. To, że był zdolny nie trzeba opisywać ? zaczął naukę w wieku sześciu lat i każdy rok edukacji kończył z wyróżnieniem. W szkole nie miał przyjaciół. Był uważany za dziwaka ze względu na to, gdzie spędzał wolny czas. Mimo to, że nie miał go zbyt wiele, można było go zobaczyć tylko w nocy i tylko na dachu kamienicy z twarzą skierowaną ku wschodowi, przyglądającego się nieprzebytej gęstwinie lasu, w nadziei, ze gdzieś tam byłby wolny. Do szczęścia niezwykle wiele mu brakowało, jednakże w marzeniach zawsze był szczęśliwy.

W końcu, kiedy już przestawał panować nad swoimi emocjami, zrobił krok przez które zmieniło się całe jego życie.

Był poniedziałek, najmniej lubiany dzień tygodnia. Mimo, że poranek był rześki, na ulicach można było zobaczyć zaspanych i otępiałych ludzi. To listonosza, który idąc od domu do domu nieustannie się potykał, to domokrążcę, który co i rusz mylił ilość wydawanej reszty. Państwo Durok z pod numeru trzydziestego trzeciego dopiero zaczynali się budzić. Po różnicowanych porannych zabiegach cała rodzina już o siódmej zasiadła do śniadania. Po posiłku pan Durok zaczął zbierać się do pracy, a pani Durok rozpoczęła swój poranny wywód, który dotyczył użalania się nad sobą i narzekania na Mathew.

- Wczoraj znowu Mathew podbił mi ciśnienie. Byłam roztrzęsiona i obolała, iż myślałam że skonam? - Opadła na fotel wyraźnie symulując stan omdlenia i słabość - Wpierw jak wrócił ze szkoły poszedł do swego pokoju i wyrzucił Freda za drzwi, a kiedy ten wrócił uderzył go w?

- Wybacz że ci przerwę ? zaczął pan Durock ? ale tak się składa że wczoraj byłem w domu po sąsiedztwie i widziałem co się wydarzyło.

- Więc ukarz go skoro widziałeś jak okrutnie zachował się wobec brata.

- Mathew ? zwrócił się do syna pan Durock ? opowiedz mi co się wczoraj wydarzyło.

Mathew spojrzał raz na Freda, raz na matkę. Spuścił wzrok i rzekł:

- Nie pamiętam zbytnio co się wczoraj wydarzyło?

- Nie chcesz mówić to ja powiem. Otóż twój ukochany synek, Fred wczoraj demolował pokój brata, a gdy ten go wypchnął za drzwi, wrócił i zaczął rzucać w niego czym tylko miał pod ręką. Ponieważ nie trafiał często ? Mathew jest bardzo zwinny i ma dobry refleks, co się chwali ? poszedł do ciebie z płaczem, że brat go bije. Nie minęła chwila jak przyszłaś do Mathew i sprałaś go, a ten nawet nie protestował, bo wiedział, że to nie ma sensu. Acha, mówiłaś że miałem kogoś ukarać, racja?

- Ale przecież Mathew sam powiedział, że nic się nie stało?

- Nieważne ? przerwał jej pan Durock ? to twoja sprawa. A ciebie ? zwrócił się do Mathew - muszę pochwalić ze względu na zachowanie i ewolucje jakie wykonywałeś, kiedy brat w ciebie rzucał. Wydaje mi się, że cię ani razu nie trafił. Gdzie się tego nauczyłeś?

- Nie wiem? Nigdy czegoś takiego nie ćwiczyłem, po prostu umiem ? skłamał Mathew, po czym dyskusja się skończyła i każdy poszedł w swoją stronę.

Pan Durock zawsze był sprawiedliwy wobec wszystkich jednak miał dwie wady: pierwszą było to, iż był całkowicie podległy woli swojej żony, a drugą była niewielka ilość czasu, jaką spędzał w domu.

Kiedy wskazówka wskazała za piętnaście minut ósma Fred i Mathew szli do szkoły, ich ojciec szedł do pracy, a matka sprzątała po śniadaniu. Jednakże najstarszy syn nie zawsze do szkoły trafiał. Przynajmniej dwa razy w tygodniu wychodził poza mury miasta. W jakim celu się tam udawał? Coś go przywoływało, a ten z każdym razem zapuszczał się coraz głębiej w las. Po kilku godzinach eksploatacji terenu wracał do domu na obiad, po czym zmierzał do ojca pomóc w pracy.

Tego dnia pan Durock pracował w mieszkaniu państwa Grisely. Była to bogata rodzina i pan Durock miał zamiar porządnie nadwyrężyć ich budżet. Gdy przyszedł Mathew, państwo Grisely dyskutowali z jego ojcem o dodatkowych kosztach zamontowania umywalki w kuchni. Towarzyszyła im córka, Amanda. Uchodząca za przeciętną w oczach Mathew była niespotykanie piękna. Skromna w ubiorze, prosta w słowach, jednym słowem ideał. Przez moment stali patrząc na siebie lecz tę chwilę przerwał im pan Durock.

- Państwo pozwolą, to mój najstarszy syn Mathew. Pomaga mi w pracy.

- Ładny chłopiec i dobrze zbudowany ? zaczęła pani Grisely dokładnie mu się przyglądając. ? Gdzieś ćwiczysz? Bo chyba budowy nie masz po ojcu.

- A już na pewno nie po matce ? przerwał pan Durock. ? Więc myślę, że dzisiaj skończymy panienki pokój, prawda Mathew? Poradzisz sobie.

Kiedy temat znowu wrócił do kwestii remontu młodzieniec co i rusz zerkał na Amandę, która za każdym razem odpowiadała mu uśmiechem. Po rozmowie nadszedł czas działań. Mathew zaczął wymieniać stare okna z pokoju Amandy a jego ojciec w tym czasie sprawdzał nowe, z piwem w jednej ręce, a papierosem w drugiej. Ananda mimo protestów rodziców bardzo często zaglądała do swojego pokoju pod pretekstem zobaczenia postępów prac, jednak ku zadowoleniu Mathew, za każdym razem patrzyła w jego stronę obdarowując go uśmiechem.

Pod koniec doby pracującej dla Mathew nadarzyła się okazja aby porozmawiać. Ojciec wyszedł za potrzebą do toalety, a on sam został w pokoju. Po chwili weszła Amanda.

- Jak idzie praca ? spytała ? Mam nadzieje że nie mieliście tu żadnych problemów?

- Ależ skąd, dla mnie to zaszczyt pracować dla kogoś takiego? - przerwał widząc, że dziewczyna spłonęła rumieńcem. ? Ale nie powinienem tego mówic.

- Nie krępuj się, doceniam to.

- Rozumiem. Wydaje mi się, że cię skądś znam ? dodał dla zmienienia tematu.

- Owszem, mamy razem zajęcia z fizyki i matematyki, tyle, że coraz rzadziej cię na nich widać.

- Jak widzisz mam trochę pracy i nie zawsze jestem na zajęciach. Ale to się zmieni.

-Czemu?

- Mam zamiar nie opuszczać tych zajęć.

- Masz jakiś konkretny powód ? spytała patrząc wymownie w sufit.

- A chęć zobaczenia twojego uśmiechu nie jest nim?

- Nie wiem? Po raz pierwszy spotykam się z tego typu zachowaniem.

- Może nie spotkałaś nikogo, kto byłby tobą tak zaabsorbowany?

- Możliwe? - zaczęła ale w tej chwili wszedł do pokoju ojciec Mathew, ? ale zrób tak, żeby było dobrze, mi się już podoba a tego zepsuć się nie da.

- Jeszcze nie znasz moich możliwości.

- Dobrze. Idę, chyba mama mnie wołała ? powiedziała kierując się ku wyjściu.

- Ok?

- O czym rozmawialiście zanim przyszedłem ? zapytał pan Durock, gdy tylko Amanda zniknęła za drzwiami.

- Zanim? ? Spytał Mathew. Nie ulegało wątpliwości, że jego ojciec jest bardzo spostrzegawczy i że zrozumiał o czym rozmawiali. ? O niczym ważnym. Pytała mnie kiedy będzie zaliczenie z matematyki, a później rozmawialiśmy o jej pokoju.

- Jak uważasz. Masz racje, dając mi do zrozumienia, że to nie moja sprawa.

Wrócił do sprzątania po pracy i układania narzędzi, a w tym czasie przyglądał się badawczo synowi. Mathew wiedział, że z jednego spojrzenia na ich dwoje zrozumiał więcej niż on sam.

Dochodziła dziesiąta w nocy. Pan Durock odbierał wypłatę za dzień, a Mathew czekał przy drzwiach wyjściowych, gotów do odejścia. Odwrócił się jeszcze na moment, by spojrzeć czy idzie ojciec i kątem oka dostrzegł zbliżającą się Amandę. Przeszła obok niego, ocierając się o jego rękę, w trakcie czego, mimochodem wsunęła mu zwitek papieru do ręki, po czym oddaliła się do kuchni. Mathew nie czekając na ojca wyszedł na podwórze. Drżącą ręką rozłożył kartkę. Była to krótka wiadomość:

Spotkajmy się o północy.

Z niewyobrażalną ulgą włożył liścik do kieszeni i zapomniawszy o ojcu udał się do domu.

Następny rozdział za jakiś czas. O ile kogoś to zainteresuje. Uprzedzam że dialogi wymagają dopracowań.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

bluznąć, bluzgnąć ? bluzgać

1. ?o płynie: wylać się skądś gwałtownie, obfitym strumieniem?

2. ?spowodować rozpryśnięcie się czegoś?

3. ?wyrzucić z siebie gwałtownie jakiś płyn?

4. ?wykrzyczeć przekleństwa, wyzwiska?

Aha, rozumiem. Dzięki.

OK, obiecałem, to się tym zajmę. Od tej pory postaram się oceniać na bieżąco opowiadania i teksty, które się tu znajdą, chyba że np. nie będę miał czasu albo tematyka nie będzie mi leżeć. ;] I najmocniej przepraszam za tak długą przerwę, mimo że obiecałem sobie zająć się tym tak z dwa tygodnie temu - ale cóż, były inne rzeczy do zrobienia. ;]

LadyJokerina - nie wiem do końca dlaczego, ale Twoje opowiadanie nie przekonało mnie do końca do siebie. Z początku czytałem je z lekka z przymusu i się zastanawiałem nad paroma sprawami. Np. nie wiem, czemu wstawiłaś genezę Marjane i Ofki - ale potem te wątpliwości zostały rozwiane, bo końcówka sugeruje, że to dopiero wstęp do "czegoś większego". To jedziemy dalej... Mimo drobnych kwiatków przedstawiłaś w "Kosie" całkiem fajny pomysł zarówno na główną bohaterkę (główne bohaterki?), jak i ogólnie na to, co tu jest grane. Tylko nie jestem do końca pewien, w jakim mniej więcej okresie historycznym dla Polski zostało osadzone to opowiadanie - późne średniowiecze, kiedy Zakon Krzyżacki był jeszcze liczącą się potęgą? Wiem, że gatunkiem Twojego dzieła jest fantasy, ale chcę się upewnić. ;]

Jeśli zaś chodzi o ocenę... Powiedzmy, że 7/10, ze względu na to, że to Twój debiut. ^_^ Pracuj jednak dalej, bo jeśli następnym razem znów napiszę, że "Twoje opowiadanie nie przekonało mnie do końca do siebie", to z taką pobłażliwością koniec. :D

LadyJokerina & Belutek - na początek pójdzie część napisana przez LadyJokerinę. Otóż jest tak, jak pisał Belutek - szału "ni ma". To po prostu w miarę przyzwoicie napisany kawał tekstu, jako tako zredagowany (choć na siłę mógłbym się uczepić paru rzeczy jako korektor :P). No i szkoda, że za bardzo nie ma opisanego wyglądu postaci - nie wiem, jak sobie wyobrazić większość (jeszcze z Ranniką nie jest tak źle). A co do samych bohaterów - jakąś tam osobowość to mają, szkoda tylko, że to nie jest aż tak dobrze widoczne ze względu na niewielką długość opowiadania. Nie zmienia to jednak faktu, że czytało mi się to... no, całkiem nieźle.

Teraz część napisana przez Belutka. I co mogę powiedzieć? Pod względem treści opowiadanie to wypada całkiem dobrze. Ciekawy jest zamysł z mentalnością armii (?), która rozbiła tu obóz - choć jestem ciekaw, co ta szlachta musiała wziąć, aby do takiej kampanii wcielić kogoś takiego. :P Zastrzeżenia mam jedynie do tamtej retrospekcji oraz formy. Zacznę od tego pierwszego - sama w sobie nie jest zła, tylko że IMO została wstawiona w paskudnym miejscu i nieodpowiednim momencie. Miejsce złe, gdyż z lekka IMO wytrąca czytelnika z rytmu (tu akurat podczas czytania dialogu). Moment zresztą też, bo jaki to ma związek z elfim imieniem Lee? Chyba że chodziło o jego odmienność - ale dla mnie to jest tak sobie zaakcentowane. No i forma - okazuje się, że interpunkcja w Twoim wykonaniu całkiem nieźle kuleje (jeśli chcesz zasad interpunkcji, to zapraszam :P), a i zdarzają się niekiedy literówki. Widziałem też jeden moment, w którym nie opisałeś dostatecznie dobrze (mam na myśli moment, w którym rycerz eskortujący Lee uciekł, gdy wyczuł w powietrzu walkę - powinieneś to przedstawić nie tylko w myślach głównego bohatera IMO). Mimo to czytało mi się to nawet przyzwoicie - ale przy następnej próbie pisarskiej polecam zasięgnąć trochę porad w sprawie interpunkcji i lepiej zdystansować się do tekstu, by poprawić więcej błędów. ;]

A teraz ocenię Wasze dzieło jako całość. Jak widzę, ono też było kreowane mniej więcej jako wstęp do "czegoś większego" - i tylko liczyć na to, że Rannika i Lee się ze sobą spotkają. :> I zgadza się - szału nie ma. Nie wiem dlaczego, ale coś mnie od stylu LadyJokeriny z lekka odtrąca - nie umiem tylko powiedzieć, co takiego... Z kolei Belutek pisze całkiem, całkiem, tylko że kuleje u niego forma. Powiedzmy, że Wasze dzieło zasługuje na ocenę... 6+/10. Tak na rozkręcenie się.

twh - przeczytałem tylko Twój pierwszy tekst. Szczerze mówiąc, wygląda on jak fragment jakiegoś większego opowiadania - co jednak nie przeszkodziło mi go przeczytać bez większych problemów. I nie powiem, złe nie jest. Jedynie miałem drobne wątpliwości co do stylistyki (czyjeś życie nazywać osobą?...), a także wyłapałem jakieś błędy interpunkcyjne, ale nie ma tego wiele. Ogółem, dobrze jest. Oceny jednak nie daję, bo nie chcę oceniać prozy z tematyki, na której się nie znam. ;]

I... dalej pewnie nie ocenię. Będę starał się tutejsze dzieła i dziełka czytać na bieżąco, ale z tymi tekstami, co ominąłem, pewnie po prostu nie zdążę już się zapoznać - mam trochę spraw na głowie. Wybaczcie. Ale mówię, następnym razem będę czytał na bieżąco. ;]

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaleciało Jakubem Wędrowyczem... o.O Nie no, fajny tekścik. Bardzo fajny. Tylko... Jakbym już to gdzieś czytała.

Zujeq: Ogólny pomysł niegłupi, ale mam parę zastrzeżeń. Po pierwsze: dialogi, które jednak debiutantom praktycznie zawsze wychodzą średnio. Po prostu częściej gadaj z żywymi ludźmi. :tongue: Po drugie: reakcja Amandy na słowa Mathew... Argh. Jeśli o to chodzi, to zawaliłeś (ja też xD...) sprawę. Nie obraź się, ale na kobietach to ty się średnio znasz.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Puszczam dwa fragmenty. Jeden już tu był, drugo świeżo wstawiony. Podane w lepszej formie. Dla wymogów forum zostało lekko ocenzurowane.

"Eliksir Młodości"

- No, to gadaj coś ty tam znowu zmalował. ? powiedział od niechcenia posterunkowy Chyży, patrząc z pogardą na człowieka, który siedział naprzeciwko niego. ? Co, nic nie powiesz? Znowu milczysz? Myślisz, że ja mam pamięć i cierpliwość do takich jak ty?! Ech? Jesteś tu już trzeci raz w tym tygodniu.

Gość milczał.

- Sam sprawdzę za co widzieliśmy się poprzednio. ? burknął Chyży. Wstukał w elektronicznej kartotece ??Antoni Wylewny?, po czym wyświetliły my się wszystkie dane. ? Proszę proszę? Najpierw za szczanie pod centrum handlowym, potem jakaś bójka? Znając was ? meneli, pewnie poszło o jakieś drobniaki, lub o łyk gorzałki. A teraz? A teraz powiedzieli mi, że jesteś tu za kradzież margaryny? Kurczę, człowieku, czy tobie naprawdę podoba się takie życie? Z twoim wykształceniem poszedłbyś na budowę zarabiać jak uczciwy obywatel! A tak, żebrzesz w osranych gaciach od ludzi na ulicy, żeby na siarę starczyło?

Menel przez cały ten czas nie odzywał się, ani nie próbował wcinać się w słowo. Nie podniósł nawet głowy. Ani razu nie spojrzał posterunkowemu w oczy. Twarz menela była skupiona, wpatrzony w dywan wydawał się prześwietlać to co działo się piętro niżej. Zapewne nic sobie nie robił z tych wszystkich obelg. Pewnie przez całe życie się do nich przyzwyczaił.

- Słuchasz chu&^ co do ciebie mówię?! ? warknął Chyży. ? Ja tu dla ciebie chcę jak najlepiej, a ty mnie olewasz?! Ty gnido! Tym razem sam sobie radź!

Chyży gestem ręki nakazał wyprowadzić menela z biura. Z doświadczenia wiedział, że nie wpłynął na niego, że kiedy ten wyjdzie, ten będzie robił to samo, a mimo tego bardzo się zdenerwował. Odbiło się to na jego zdrowiu. Sięgnął po wó^&, aby uspokoić skołatane nerwy. Wyszedł na korytarz, rozejrzał się czy nikogo nie ma. Było już późno, na posterunku zostali tylko ci, którzy mieli nocne dyżury, w sumie dwie osoby.

Chyży nalał sobie trochę do plastikowego kubka, następnie szybkim ruchem go opróżnił. Zerknął na zegarek.

- Ło masz, już ósma. ? powiedział zdziwniony.

Tym razem wypełnił plastikowy kubek do połowy i szybko go wychylił. Odsapnął i otworzył okno, aby wywietrzyć odór menelstwa. Potem schował wó^& za pazuchę, wyłączył komputer i wyszedł z biura.

*

Posterunkowy Chyży siedział w biurze zapatrzony w monitor komputera. Jak co rano, opieprzając się w robocie, czytał wiadomości z kraju i ze świata.

- Nuuudy. ? Pomrukiwał co chwila. ? Znowu afery, znowu zamachy? Już ja bym im wszystkim dał popalić! ? ryknął zdenerwowany.

Nagle rozległo się pukanie w otwarte drzwi.

- Mogę Zbysiu? ? zapytał serdecznie wysoki i uśmiechnięty policjant.

- Wejdź Rysiu. ? Odpowiedział Chyży w podobnym tonie i uspokoił się nieco.

Ryszard był starym (i najlepszym) kumplem Chyżego jeszcze zza czasów piaskownicy. A teraz dodatkowo pracują w tym samym niewdzięcznym zawodzie. Żartobliwe zwracanie się do siebie było u nich na porządku dziennym.

Nowo przybyły kolega rozsiadł się w fotelu i po chwili ciszy zapytał:

- Zapalisz?

Chyży wyraźnie zdumiał się poczynaniem kolegi.

- Nie no Rysiek, przecież ty nie palisz. Skąd ta zmiana? ? zaciekawił się Chyży.

- Wiesz jak to jest. Życie jest krótkie? Trzeba próbować różnych rzeczy.

Chyży wiedział, ze Ryszard go oszukuje. Wzrokiem wydusił prawdziwe wytłumaczenie.

- No dobra? Zacząłem palić, bo poddałem się społecznej presji. Zawsze to ja byłem tym jedynym ?czystym?? Ale wiesz co ci powiem ? Ryszard zaciągnął się ? smakują mi tylko w towarzystwie. ? Zażartował.

Następnie wstał z fotela i usiadł na krześle znajdującym się przed biurkiem Chyżego. Przybliżył się i zapytał po cichu. - Co z tym filmem? Ja bym sam? ale mówiłem ci, że komputera chwilowo nie mam.

-Ach zapomniałem. ? Chyży puknął się w czoło. ? Ściągnę ci go niedługo.

- Mógłbyś na jutro? ? Ryszard zapytał błagalnym tonem. Ściąganie filmów z internetu przez policjanta jak widać nie było niczym niestosownym. ? Miałbym co robić w piątek - dodał. - No nie sam oczywiście. Może Anka by się skusiła? Ta wiesz, ze śledczej.

Chyży wytężył szare komórki aby przypomnieć sobie o jaką Ankę chodzi.

- Anka..Anka.. Ta nowa? ? spytał niepewnie Chyży.

-Tak. W niej dostrzegam wszystkie walory, których nijak nie mogłem wyegzekwować u swojej poprzedniej żony. ? Ryszard wyraźnie się ożywił.

Chyżego zaintrygowało, dlaczego Ryszard ogląda się za o wiele lat młodszymi kobietami.

- Przecież to jeszcze stażystka? - powiedział Chyży. Chciał powiedzieć to w myślach, ale niestety wymknęło mu się, acz cicho.

- Co tam mruczysz? ? zapytał Ryszard.

? Może poszukałbyś kogoś, dajmy na to? w wieku podobnym do twojego? Nie uważasz, że ta Anka jest dla ciebie trochę za młoda?

Chyży znał Ryszarda od dziecka, wiedział, że ten jak się uprze, to nie ma mocnych. Nie powiedział mu jednak wprost, że chyba przecenia swoje możliwości porywając się na taki romans. Choć kiedy umysł mu się rozjaśnił i sam miał Ankę przed oczami, zdał sobie sprawę, że nawet mu się podoba. Jak mogłem o niej zapomnieć? Pytał sam siebie. Instynkt brał górę nad rozsądkiem.

Kur^&%, człowieku! Ryknął sam do siebie w myślach. Przecież ty masz żonę i dzieci. Opanuj się! Tylko spokojnie, tylko spokojnie?

- Zbysiu, wszystko gra? ? Ryszard zaniepokoił się wyrazem twarzy Chyżego.

- T.. Tak. Wszystko gra. Chyba?

- A jednak wyglądasz, jakby ci coś było. ? Drążył Ryszard.

- Ach tam. To przez tę robotę. Stresuję się i mało sypiam? - wywijał się Chyży.

- Ale Zbysiu, czym ty się przejmujesz? Przecież niedługo wakacje. Pofruniesz z rodzinką nad morze, wyluzujesz trochę. Zobaczysz, przejdzie ci. No to jak ? Ryszard przysunął po biurku paczkę papierosów w stronę Chyżego ? zapalisz?

*

TU BI KONTINJUD. Ale czy tu - na forum, czy gdzieś indziej, czas pokaże...

Edytowano przez Owiec_xD.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Owiec_xD - widzę, że kolejna osoba chce się porwać na "coś większego" (jak zrozumiałem z postu zawierającego wcześniejszą wersję tego pierwszego fragmentu). Może by ktoś tak od czasu do czasu napisał opowiadanie stanowiące zamkniętą całość? ^_^ Ale wracając do tego dzieła: oba fragmenty sprawiają IMO wrażenie nie najgorzej napisanych. Mimo że zdarzyło się kilka drobnych błędów (jedna literówka przykładowo), to jednak myślę, że może coś z tego wyjść. Tylko pomyśl nad jakąś konkretną fabułą, tym bardziej jeśli to, co napisałeś, ma być jedynie wstępem do "czegoś większego". ;] No i słów takich jak np. "wódka" nie musisz cenzurować - oczywiste jest, że taka drobna wspominka o alkoholu nie podlega karze. Gorzej, gdy używasz tego nachalnie i wychwalając takie trunki. ;] Na chwilę obecną wystawię ocenę 6+/10 - trochę za brak konkretnego wyrazu. Ale to się może zmienić z czasem... :)

Jeszcze do twh - oceny za tamten Twój tekst nie wystawiłem tak naprawdę dlatego, że po prostu chciałem już wysłać te moje opinie i nie miałem pomysłu, jak ocenić to, coś napisał. Ale że mam po Twoim opowiadaniu nawet miłe wspomnienia, to możesz się nacieszyć oceną 8/10. :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Możliwe, że ciężko cokolwiek konkretnego wywnioskować z tych któtkich fragmencików. Musiałbym dodać jeszcze z pięć razy tyle, żebyś się wczuł ;] A jeśli chodzi o fabułę. Ona jest. A raczej będzie. Rozwinie się do niemożliwych granic... Te krótkie fragmenciki to preludium. Szybko przeczytałeś, prawda? Masz ochotę na więcej?... :laugh: Zacząłem od czegoś, co z fabułą niewiela ma wspólnego, ale pozwoli na płynne wejście w temat. A wyraz będzie kiedyś, sam się przekonasz :happy:

A tak wczoraj myślałem, "zjadą mnie, czy nie". Jak widać, wyszło nie najgorzej. :P

Edytowano przez Owiec_xD.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

w zasadzie już ten fragment zapastowałem. Więc czemu to robię po raz drugi? Z dwóch przyczyn - jest poprawiony i wydłużony - znaczy - jest dopisany następny fragment. Zależy mi na uwagach, ocenie, opiniach itp, bo jest to zalążek książki, jaką mam zamiar napisać. Czytajcie, sypnijcie jakąś uwagą. No, wiem też, że jest tam kilka błędów, znaczy - domyślam się, że są, bo przeglądałem jak mogłem ten tekst (z 30 razy), poprawiłem co zauważyłem i tyle.

Są tu dwa fragmenty, pierwszy, dłuższy dzieje się w Nowym Bastionie, drugi, krótszy, dzieje się już daleko na pustkowiach, z dala od Nowego Bastionu.

- Poddaj się Nevada - jeżeli krzyk może mieć spokojny ton, to Jack właśnie tak brzmiał - Czeka cię...

Kawałek kolumny, za którą chował się Arizona z hukiem rozleciał się w drobny mak. Kule rewolweru Nevady miały potworną moc. Jack rzucił okiem na korytarz Cytadeli. Jeszcze przed czterdziestoma minutami było tu całkiem ładne, granitowe płyty pokrywające podłogę, szerokie i wysokie okna pozbawione szyb, ściany pokryte boazerią, usiane ekranami, w których leciały współczesne przeboje, ornamenty ze złota i srebra. Władza nie szczędziła wydatków na budowę i wyposażenie Cytadeli. Z centralnej wieży, w jakiej się znajdowali, rozpościerał się widok na Nowy Bastion, miasto powstałe z prochów starego świata. Bardzo przypominał miasta ze starych zdjęć i zapisów - drapacze chmur, zarówno nowe, jak i te odrestaurowane, niczym się praktycznie nie różniły z daleka, gdyby jednak stanąć blisko nich, różnice były ewidentne. Jack być może zachwyciłby się tym widokiem, ale nie był typem człowieka, który podziwia panoramę, gdy do niego strzelają. Znów rzucił okiem na korytarz i nie zauważył żadnego ruchu. Oznaczało to, że Nevada ruszył dalej, w stronę szczytu wieży. Jack wyciągnął dwa rewolwery przed siebie i lustrował korytarz. Teraz wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, dziury po kulach zdobiły kolumny, ściany i podłogę, drobny żwir powstały z odłupanych fragmentów granitu trzeszczał pod butami Arizony. Strzelanina przenosiła się coraz wyżej, do miejsca, z którego nie ma ucieczki. Zastanawiał się, dlaczego Nevada próbuje dostać się na jej szczyt, nie było stamtąd żadnej drogi ucieczki, sam zapędzał się w kozi róg.

Było to już niedaleko, ale Jack musiał postępować ostrożnie. W myślach przeklinał architekta wieży, który postawił kilka szerokich kolumn na środku korytarza. Za każdym mógł czaić się Nevada i odstrzelić mu łeb. Mógł być też daleko, mógł być już na szczycie, a Jack musiał postępować powoli i rozważnie. Zresztą co mogło być na górze? Schował jeden rewolwer i przycisnął guzik na małym interkomie założonym na ucho.

- Arizona - zameldował się.

- Szeryf.

- Czy na górze jest coś cennego?

- Chwila, zaraz spytam.

Podczas ciszy Jack znów wyjął rewolwer i, wciąż ostrożnie, z najtęższą uwagą, postępował krok po kroku do przodu lustrując czujnymi oczami otoczenie.

- Jack - odezwał szeryf - na górze nie ma nic cennego... Ale generał wysyła tam swoich ludzi.

- Dlaczego?

- Chcą powstrzymać Nevadę za wszelką cenę, mówi, że to doskonała okazja, bo sam zapędził się w sytuację bez wyjścia.

- Wiedzieli o tym od kiedy wszedł do wieży...

Arizona poczuł na nogawce spodni od garnituru, jak zwykle zaprasowanych w kancik, nacisk cienkiej żyłki i od razu wiedział, co jest grane. Zawleczka pofrunęła z metalicznym sykiem w powietrze. Jack natychmiast zlokalizował granat, złapał go i cisnął z całą siłą za okno. Okna były pozbawione szyb, jednak wiatr nie hulał po całym korytarzu dzięki ekranom ciepłego powietrza. Specjalne nawiewniki były umieszczone nad oknami po zewnętrznej stronie i dmuchały ciepłe powietrze w dół, dzięki czemu powstawała bariera chroniąca korytarze przed zimnym, pędzącym na tej wysokości powietrzem. Granat wpadł w strumień powietrza i natychmiast pognał w dół, gdzie zaraz eksplodował. Eksplozja wyrwała kawałek parapetu okna a siła eksplozji była na tyle duża, że Jackiem rzuciło boleśnie na plecy. W ostatniej chwili osłonił się przed tępymi kawałkami gruzu, które poszarpały mu znacznie szyty na miarę garnitur i poraniły dłonie, jednak nawet podczas tej fali uderzeniowej i upadku na podłogę nie puścił rewolwerów. Nauczył się przez wiele lat, by za wszelką cenę nie puszczać broni. Instynktownie, nim jeszcze huk zupełnie ucichł a gruz opadł, Jack wycelował na lewo i prawo szybko omiatając spojrzeniem korytarz, ale Nevady nigdzie nie było. Wstał i upewniwszy się, że nikogo nie ma, podniósł z ziemi panamkę, która spadła mu z głowy wraz z podmuchem. Obejrzał ją, otrzepał, założył na głowę i zauważył, że stracił intercom. Nie tracił czasu na dalsze ostrożne lustrowanie korytarza i ruszył biegiem. Wiedział, że skoro Nevada nie wykorzystał okazji, by go zabić gdy leżał, nie ma go w najbliższej okolicy. Mógł być już tylko w jednym miejscu - w sali szczytowej centralnej wieży Cytadeli.

Jack wszedł po ostatnich schodach i stanął naprzeciw podwójnych, ciężkich dębowych drzwi. Były przymknięte, więc pchnął je z całych sił i ze zdumieniem stwierdził, że ważą ponad pięć razy więcej, niż na to wyglądały. Zobaczył na środku pomieszczenia plecy Nevady, klękającego przy dziwnej, metalowej kopule, przykrytej brezentem.

- Fox! Ani drgnij. - znów donośny, acz spokojny głos.

Nevada zachowywał się, jakby go nie słyszał.

- Rzuć broń.

Znów brak reakcji, Nevada zajmował się swoimi sprawami, odkręcił jakiś fragment kopuły i otworzył ją. Obok posypały się iskry a pomieszczenie przeszył huk wystrzału.

- Drugi raz nie spudłuję. Rzuć broń.

Nevada wstał i odwrócił się przodem do Arizony. Podobnie jak Arizona, Nevada miał dwa pasy krzyżujące się nad krokiem, na nich w małych slotach były umieszczone naboje a po bokach wisiały dwa rewolwery. Połyskujące w świetle zachodzącego słońca, którego promienie wpadały przez okna okrągłego pomieszczenia, wyglądały na nowe, ale takie nie były. Służyły mu od samego początku bycia rewolwerowcem, a był nim od przeszło 25 lat. Najstarszy rewolwerowiec, jaki żył, podobno pamiętał Czas Upadku, na pewno był świadkiem i uczestnikiem Czasu Powstania. Wiek widać po nim było z każdej strony. Stary, starty, spłowiały płaszcz koloru piasku pustyni, kapelusz z prostym rondem, który rzucał cień na oczy Nevady, kowbojki z ostrogami, wypisz wymaluj cowboy z legend i filmów archiwalnych. Najbardziej jednak wiek zdradzała twarz. Choć oczu właściwie nigdy nie było widać ze względu na cień i rondo, wiele mówiła o Nevadzie. Wieczny, jednodniowy zarost i pociemniała od golenia skóra, blizna na wyschniętych ustach i rysy twarzy niczym wyciosane w granicie przez niedoświadczonego rzeźbiarza. Niemniej był silny jak tur, zwinny jak kot i szybki jak piorun. O Nevadzie krążyły już legendy, mówi się, że nigdy nie pudłuje, zawsze trafia w cel, nieważne jak odległy i trudny to trafienia. Jego kule sięgały najbardziej niedostępne cele, dwa rewolwery o niesamowitej mocy i stary Springfield z lunetą obrosły nie mniejszą legendą niż sama postać Nevady.

- Spójrz Jack - kiwnął głową w stronę kopuły i odsunął się lekko, by pokazać Jackowi, co się za nią kryje.

Jack jedynie poruszył oczami, by tam spojrzeć, ale to wystarczyło Nevadzie. Jedynie ułamek sekundy poświęcił na rzut okiem a po powrocie spojrzenia na Foxa Jack stwierdził, że ten trzyma wycelowany w niego rewolwer. Ale Jack dziwnie się tym nie przejął, bo znów wrócił wzrokiem na otwarty fragment kopuły. Wpatrywał się, jakby widział tam czeluście piekielne, swoje najgorsze koszmary.

- To bomba atomowa - powiedział z namaszczeniem, spokojnie, ale z nutką drżenia w głosie.

- Konkretnie głowica nuklearna, Jack. Wiesz jak wygląda - głos Nevady, jak się można było spodziewać, był twardy i ochrypły. Jack nic nie mówił, patrzył z zafascynowaniem i przerażeniem - Skąd to wiesz? Wiesz, że to zakazana wiedza. Nawet nas by za to powiesili.

- Rzuć broń Nevada - powiedział w końcu odrywając wzrok od wnętrza kopuły.

- I co? Czeka mnie sprawiedliwy proces? Tak uważasz, Jack? Ja za dużo wiem. Ta wieża to silos, wyrzutnia, ta i inne w Cytadeli. Te drzwi za tobą są ołowiane, by wytrzymać napór spalin startującej rakiety.

Jack naciągnął kurek rewolweru.

- Rzuć broń, to ostatnie ostrzeżenie.

Nevada wciąż zachowywał spokój, ale podniósł lekko głowę i Jack mógł zobaczyć spojrzenie zimnych, niebieskich oczu.

- Wiesz, że to niemal sprowadziło zagładę na ludzkość. Wiesz, że wiedza ta została zakazana nie bez powodu. A teraz stoisz w obliczu prawdy, chłopcze. Władza znów sięgnęła po tą technologię. Spójrz na horyzont, zobacz jak miasto powstało z popiołów. Ale pamiętaj, że za horyzontem kryje się Strefa, postnuklearne pustkowia, relikt starego świata. Chcesz, by i ten świat, by Nowy Bastion także stał się reliktem? Chcesz znów zobaczyć nuklearne piekło?

Obaj usłyszeli zbliżające się kroki, wiele kroków. Oddział generała zbliżał się korytarzami na szczyt wieży.

- Obiecałem chronić prawo, Fox - powiedział w końcu bezwzględnie Arizona - Prawo chroni ludzi. Ty zdradziłeś. Miałeś wiele możliwości, wybrałeś banicję. Stałeś się wrogiem Władzy.

Jack pewnym ruchem nacisnął cyngiel.

Oddział Generała Abramsa bardzo sprawnie przemieszczał się korytarzami. Byli ubrani w czarne kostiumy z wszytymi płytami chroniącymi przed pociskami, na głowach mieli hełmy i maski, na ramionach zaś naszywki z nazwą oddziału - ?SPAS? ? był to skrót od Special Purpouse Assault Sqad. W rękach dzierżyli Falcony, szybkostrzelne i zabójcze karabiny szturmowe, praktycznie z zerowym odrzutem i pozbawione ognia wylotowego. Magazynek znajdował się na kolbie i ładowany był poziomo. Pociski były wystrzeliwane nowoczesnym i objętym tajemnicą elektromagnesem, siła broni była ogromna, przebijała się przez drewno i cienkie mury jak przez masło. Sam oddział był doskonale przeszkolony taktycznie. Sprawnie i dynamicznie przemieszczali się ku szczytowi, gdy usłyszeli wystrzały. Zatrzymali się na znak dowódcy, po czym ten, jedynie gestami, rozkazał natychmiastowe wkroczenie do akcji. Po schodach wspięli się błyskawicznie i bez oznak zmęczenia, dwóch ludzi naparło na podwójne drzwi a reszta wpadła do środka. Z ziemi właśnie podnosił się Jack. Dowódca SPAS, znów gestem, rozkazał zdjąć go z celowników laserowych.

- Co wy tu robicie? - Rzekł nieco podniesionym głosem Jack.

- Rozkaz Abramsa, sir, mamy...

- Macie natychmiast zejść na dół i zabezpieczyć drogi ucieczki.

- Ale rozkaz...

- On w tej chwili może zmierzać na dół. Niech pan zabierze swoich ludzi i dopilnuje, by stąd nie zwiał. Ja przeszukam wieżę.

Dowódca przez chwilę się wahał, ale w końcu rozkazał swoim ludziom wycofać się na dół. Rewolwerowcy cieszyli się ogromnym autorytetem we wszelkich służbach, byli stróżami prawa i uważano ich za nadludzi, istoty nie z tego świata. Jako jednostki, nie mieli sobie równych i wszyscy o tym wiedzieli. Podobno elementem szkolenia Rewolwerowca i warunkiem otrzymania tego tytułu jest wypędzenie na pustkowia. Dlatego rewolwerowców jest tak mało. Z wielu chętnych śmiałków zostaje tylko garstka. To Rewolwerowcy pomogli odbudować miasto i zachować w nim porządek. Sformowali pierwszą Władzę po Upadku, wojnie nuklearnej, ustanowili prawo i ostatecznie odsunęli się na bok. Jednak ich instytucja przetrwała i ludzie wciąż ich poważają, żywią do nich szacunek, ale także nieco strachu. Dziś ich głównym, wyznaczonym przez nich samych, celem jest sprowadzanie ludzi z pustkowi. Wyruszają poza granice miasta, najczęściej sami, i wracają często z jedną, rzadziej kilkoma osobami. Bywa jednak tak, że nigdy nie wracają.

Dowódca SPAS na odchodnym spytał, czy nie przysłać lekarza. Jack spojrzał na ubranie - nienagannie skrojony garnitur w prążki przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Gdy spojrzał na kolumnę, zobaczył odbicie swojej twarzy. Szczupła, smukła, przystojna twarz była teraz pokryta kilkunastoma skaleczeniami a na czole rósł spory guz. Nos niewątpliwie złamany, leciała z niego krew. W ustach poczuł luz na zębie po lewej stronie i metaliczny smak krwi.

- Nie ma czasu na lekarza. Zamknijcie wszystkie wyjścia. Musi być gdzieś w wieży.

- Pragnę zauważyć, że...

- Nie widzieliście go, jak wchodziliście, tak, wiem. Ale w wieży nie ma zabezpieczonych okien. Mógł wyskoczyć przez jedno z nich - kiwnął głową w stronę okien w pomieszczeniu - i jakimś cudem zeskoczyć na niższe piętro.

- Uważam, że to niemożliwe - rzucił ostrożnie dowódca SPAS.

- Uważasz, że Abrams będzie zadowolony, jeżeli ucieknie, bo nie wykonałeś mojego polecenia?

- Tak jest, sir.

Gdy Jack został sam, najpierw powoli rozejrzał się po sali, potem zerknął na przykrytą brezentem kopułę. Patrzył na nią z nienawiścią w oczach, ale pod nią maskował strach. Odwrócił wzrok i poprawił uchwyt, co z nieprzyjemnością stwierdził, spoconych dłoni na rewolwerach. Spokojnym krokiem przeszedł się po sali, zaglądając za każdą kolumnę i za każdy załom. Nie znalazłszy niczego podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Nawiewnik nad oknem nie działał, ale Arizona znał powód. Sam go uszkodził. Za oknem na jednej dłoni wisiał Nevada, jedną nogą opierając się o nawiewnik okna piętra niżej. Spojrzał z dołu na Arizonę, Arizona spojrzał na niego. Podał mu w milczeniu rękę, którą Nevada po chwili mocno chwycił i zaraz obaj znaleźli się w przy kopule. Milczeli, Jack dlatego, że bił się z myślami, nie był pewien, czy dobrze zrobił. Czy to nie była jakaś perfidna gra. Ale o wiele bardziej martwił go widok głowicy nuklearnej zamkniętej w kopule.

- Wiesz, jak unieszkodliwić to draństwo? - Spytał w końcu Jack.

- Nie. Znam schematy i wiem, że to głowica, ale nic więcej. Skąd ty wiedziałeś, że to głowica?

- Znalazłem twoje ukryte notatki. ? Jack już od wielu tygodni prowadził śledztwo w sprawie Nevady. Głównym podejrzeniem było morderstwo i kradzież wrażliwych danych. Znalezienie notatek nastręczyło wiele trudności, ale pomocny okazał się Archie, jeden z Rewolwerowców, który pomógł mu je znaleźć. - Wśród nich był rysunek, schemat. ? Nie dodał, że tylko dobiły akt oskarżenia, sprowadzając na Nevadę podejrzenia o próby skonstruowania bomby atomowej. - Skąd go miałeś?

- Od Władzy.

Jack spojrzał na Nevadę, ale ten tylko wpatrywał się w otwarty panel. Domyślał się, że od jednego z jajogłowych. Oni jako jedynie mieli jakąkolwiek wiedzę na ten temat, reszta była laikami. Jack w końcu wziął odkręcony panel i zamocował go na miejscu, przykręcając śruby z powrotem.

- Co robisz? - Spytał Nevada.

- Przykręcam, nie widzisz? - Beztrosko odparł Arizona.

- Musimy coś z tym zrobić, Jack...

- Tak, masz rację. Ty weź kombinerki, ja będę losował, który kabelek przecinasz.

- Więc co proponujesz? - Spytał po dłuższej chwili.

- Jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy znaleźć pełny schemat działania głowicy i sposób jej rozbrojenia, może nawet trwałego unieszkodliwienia. I nie mam tu na myśli siedziby Władzy.

- Wastelands - odparł po dłuższym namyśle Nevada - Pustkowia.

Jack pokiwał tylko głową. Gdy skończył montować panel na swoim miejscu, ktoś wszedł do środka. Jack i Fox odwrócili się i zobaczyli wchodzącego do sali Archiego. Archie Colorado był typem cowboya z rodeo, kapelusz z podwiniętym rondem, skórzana, ciemnobrązowa kamizelka, wyglądające jak jeansy czarne, kowbojskie spodnie, rewolwer na jednym pasie i wiecznie uśmiechnięta twarz. Sam był sporym kawałkiem faceta, szerokie barki, kwadratowa szczęka nadawały mu wygląd twardziela. W ręku dzierżył Springfielda z lunetą. Jack sięgnął po broń, ale Nevada złapał go za rękę.

Abrams był generałem od stóp do głów. Wskazywała na to postawa, jego chód, gesty i zwięzłość wypowiedzi, ale najważniejszą cechą był temperament.

- Jak to uciekł? Jak można było uciec z tej pieprzonej wieży!? ? głoś miał donośny, nieważne jaki hałas go otaczał, zawsze był wyraźnie słyszalny. Teraz wszyscy stali pod Cytadelą, ogromnym kompleksie militarno-urzędowym. Wszyscy, to znaczy z pół ludności Nowego Bastionu. Ludzie nawet po zagładzie atomowej wciąż mieli instynkt gapia. Stało też tam pełno wozów, zarówno gąsienicowych pojazdów wojskowych jak i policyjne, które przedstawiały szerokie przekrój marek i rdzy.

- To Rewolwerowiec, zna swoje sztuczki ? odparł spokojnie Jack.

- Wy i wasze pieprzone sztuczki! ? uderzył pięścią w wóz policyjny. Dobrze, że amortyzatory były w nim sprawne ? Rewolwerowiec! Zdrajca a nie rewolwerowiec!

- Nie zmienia to faktu, że zdołał zbiec, generale ? wtrącił się Archie, był całkowicie poważny, wiedział, że jeżeli zachowa swój uśmiech na twarzy, będzie niepotrzebnie prowokował Generała ? w tej chwili może uciekać a pan tu stoi ze swoimi ludźmi i opieprza nas. Możemy pomóc go szukać, ale nas jest garstka, zresztą mamy inne problemy. Ma pan rację, zdradził, czujemy się w obowiązku go pojmać i ukarać. Niech pan nie zapomina Generale, że gdyby nie Arizona, Nevada zrobiłby w tej wieży co chciał. Zresztą, czy ma pan pojęcie, czego szukał Nevada?

- Czego szukał!? Chyba co chciał zrobić! Tam jest punkt uzdatniania wody. ? To kłamstwo było doskonale wyćwiczone, bo generał nigdy nie był dobrym aktorem. Ćwiczył tę kwestię przez dobrych parę miesięcy od kiedy został w to wtajemniczony, pomyślał Jack.

- Uważa pan, że co chciał tam zrobić?

- Zatruć ją! Albo w ogóle uszkodzić.

- Nie wydaje się to panu zbyt oczywiste?

- Nie mam czasu na zastanawianie się nad tym ? rzeczywiście, pomyślał Arizona, ty w ogóle nie masz czasu na myślenie ? Musimy go znaleźć?

- I postawić przed sądem.

Abrams na początku wyraził zdziwienie, ale natychmiast się zreflektował i odpowiedział dziwnie zmieszanym tonem:

- Oczywiście, przed sądem ? i odszedł. Było pewne, że Nevada stanie przed sądem jak to, że tam na górze jest punkt uzdatniania wody.

- I co? Ani śladu, Archie? ? Szeryf był znanym z dobrego apetytu człowiekiem, co było po nim widać. Koszula koloru khaki była na nim opięta a pasek od spodni wołał o litość. Twarz miał okrągłą i czerwoną, policzki zwisały jak u buldoga, wąsy i broda zamykały się w pierścień wokół pełnych, tłustych ust. Zdjął kapelusz z głowy i przeczesał rzadkie, przyklejony przez pot do skroni, włosy.

- Ani śladu Szeryfie ? Archie uśmiechnął się zagadkowo, w zasadzie uśmiechał się przy każdej okazji, więc nigdy nie można było być pewnym, co to znaczy.

- Jack, chłopcze, wyglądasz okropnie.

- Nie potrzebuje lekarza, tylko krawca. Cholernie szkoda mi tego garnituru.

- To się da zrobić ? nagle Szeryf zmienił ton na bardziej szepcący ? słuchaj Jack, będziemy musieli pogadać.

- Jak cholera, Charlie, jak cholera. ? Wszelakiej maści drobne przekleństwa w ustach Jacka świadczyły o rozdrażnieniu, co rzadko mu się zdarzało, ale też nie codziennie dowiadywał się, że w środku Cytadeli stoją wyrzutnie głowic jądrowych.

Jack ruszył za Szeryfem do jego wozu. Był to Cadillac Eldorado Fleetwood 1967 koloru czarnego, a właściwie był niegdyś, bo teraz zżerała go rdza. Mimo to trzymał się nieźle ? to znaczy ? dobrze, że w ogóle jeździł, szczególnie trzeba było chwalić amortyzatory i zawieszenie, na takiego byka jak Charlie potrzeba było wzmacnianej konstrukcji. Szeryf sam go znalazł, sprowadził i doprowadził do stanu użyteczności.

Po Czasie Upadku recycling nabrał nowego znaczenia. Wykorzystywano co się dało bez ograniczeń. Ceny przestały mieć znaczenie, pracę wykonywano za chleb i wodę, liczyły się wszelkie umiejętności dostosowania się do życia. Nikt nie miał prawa jazdy w Nowym Bastionie, nie było im potrzebne, bo samochodów i paliwa nie było już na pęczki. Niemniej jeżeli ktoś potrafił uruchomić jakąś maszynę na własną rękę, miał do tego prawo, jedynie musiał przestrzegać zasad użytkowania pojazdów. I zapracować na paliwo.

Ropa poszła w górę. Warta jest miliony. Dlatego Nowy Bastion już jej nie wykorzystuje, przynajmniej nie na taką skalę. Świat (teraz całym światem dla ludzi z Nowego Bastionu był kawałek ziemi, niegdyś zwanym Ameryką) rzucony na kolana musiał znaleźć inne źródło energii. Nie szukano daleko. Mogło by się wydawać, że zacofa się i wróci do ery kamienia łupanego, ale tak się nie stało. Świat upadł, rozpadł się na małe kawałki a te małe kawałki wstały i ruszyły sprintem. Skończyły się konwencje genewskie, pieniądze, władza, narody, komunikacja, biznes. Ludzie, którzy przetrwali zagładę, nie zgłupieli. Wojna nuklearna nie była totalna, nie była apokalipsą, ale była piekłem. Piekło jednak nie strawiło umysłów ludzi, nie strawiło wszystkiego, promieniowanie nie zniszczyło i nie skaziło najmniejszych zakątków ziemi. Dziwne, ale wojna totalna to nie było niebo usiane głowicami. Pocisków spadło sporo, spadły na większość miast, ale okazało się, że nawet w obliczu wojny nuklearnej wszyscy bali się użyć swoich zasobów. Używano broni konwencjonalnej, bombowce, desanty, bombardowania z orbity, gdy po prostu wszystko nagle ucichło. Wojna trwała tydzień. Największa, trzecia wojna światowa trwała tydzień. Pociski wzleciały w górę, reszta załatwiła grawitacja. Stało się jednak coś nieoczekiwanego. Ludzie powstali przeciw własnym krajom, jakby obudzili się ze snu. Amerykanie powiedzieli sobie, co ja mam do jakiegoś Rosjanina czy Hiszpana? Nic. Rosjanie pomyśleli analogicznie. Dlaczego mamy ginąć od rozbłysku atomowej zagłady? Dlaczego mamy ginąć od promieniowania? Bo Prezydent nie lubi drugiego prezydenta?

Świat zwrócił się przeciw sobie. Rosjanie zaatakowali Kreml, Amerykanie Waszyngton, większość obywateli państw zaatakowała własne rządy, zrobili to z gniewem, bo przecież oni chcieli po prostu żyć, zarabiać, umierać godnie. Poszli z tym, co mieli pod ręką. I stała się tragedia. Rządy państw zrzuciły bomby na swoich obywateli. Świat oszalał, doznał samounicestwienia. Wszystko się skończyło. To był Czas Upadku. Wtedy pojawił się jeden człowiek. Bezimienny, który chwycił za rękę ocalałych i kazał im iść. I szli tak, chwytając innych za ręce, szli przed siebie, walczyli o przeżycie, znieśli ograniczenia umysłu. Nie było amerykanów, hindusów, czarnych białych czy czegokolwiek. Byli ludzie. Pierwsi ocaleni nazwali się Rewolwerowcami, bo wzięli życie w swoje ręce, interesowało ich przetrwanie, powstanie z ziemi i budowa nowego domu a świat stał się dziki, pozbawiony prawa. Nie patrzyli na historię, patrzyli w przyszłość. Ogromna masa ludzi znalazła swoje miejsce, osiedliła się i zabrała do roboty. Znów uruchomiono huty, elektrownie, odbudowano podstawowy przemysł na bardzo małym zakątku ziemi. Własnymi rękoma, siłą i potem własnego grzbietu zbierano szczątki i przekształcano je na nowe elementy. Budowano, przez wiele lat budowano. Stopniowo, przez kilka lat, powstawał zalążek miasta, noworodek, którym czule się opiekowano. Uczeni nie snuli teorii, tylko korzystali z wiedzy praktycznie. Baterie słoneczne, źródła wody pitnej, tętniącej pod ziemią, nowe, drobne ulepszenia technologiczne, wszystkiego mieli pod dostatkiem. Potrzebowali precyzyjnych części, cieśle i metaloplastycy zrobili wszystko w trymiga. Potrzebna była energia, ludzie pracowali w pocie czoła i dosypywali do kotłów co się dało. Organizacja ludzi stała się niezwykła. Nikt nie narzekał, nikt nie kłócił się o władzę, o przywództwo. Nikt nie śmiał. Mądrzy mówili, co trzeba zrobić i to robiono, silni wznosili budowle, bo mogli, ale pracowali wszyscy, nikt nie siedział i nie patrzył. Ludzki geniusz przerósł ludzkość w ciągu paru lat ? cóż za ironia ? największy postęp ludzkości odbył się po niemal całkowitej zakładzie, choć niewątpliwie do sukcesu przyczyniły się dwa fakty. Pierwszym była koncentracja społeczeństwa. Nie było już milionów ludzi na świecie. Całą Ameryką stał się punkt na mapie zwany teraz Nowym Bastionem. Druga przyczyna była chyba najważniejsza ? nie było pieniędzy. Zapłata jako taka nie istniała. Zapłatą było życie, zapłatą był fakt przyczynienia się do powstania. Nikt nie przychodził po swoją dolę, nikt nie mówił, że zrobił więcej. Ludzka pycha została zdmuchnięta razem z pierwszymi bombami. Wiedziano, że to właśnie ona zrzuciła im na głowę śmierć w atomowym świetle. Poza tym, jeżeli czegoś potrzebowano do budowy, cóż, wszystko leżało tam, na pustkowiach. Do dziś, po wielu, wielu latach od Czasu Upadku wciąż się praktykuje wyprawy na pustkowia w celu ich oczyszczenia i ograbienia. Tam wszystko było niczyje, leżało tam co tylko potrzebne, by zbudować metropolię. I tym jest dziś Nowy Bastion.

Jack milczał, patrząc na Nowy Bastion. Wyglądał jak ze starych zdjęć. Postęp technologii w tym konkretnym miejscu był ogromny, ale nie było tego widać. Brak było futurystycznych wieżowców, latających aut czy nowego designu ubrań ludzi. Po ulicach, nielicznie, kręciły się samochody starych znanych marek. Niektóre były odrestaurowane i wyglądały na nowe, co oznaczało, że należą do ludzi pracujących, i to ciężko. Nie były to sportowe samochody osiągające zawrotne prędkości. Każdy, kto łamał prawo użytkowania dróg pozbawiany był pojazdu i miał zakaz zbliżania się do takowych. Drogi nigdy nie były zakorkowane, bo nigdy nie było tyle pojazdów, by takie zjawisko zaistniało. Ruch kontrolowała sygnalizacja jak za starych, dobrych czasów. Samochody nie były oznaką próżności, o czymś takim zapomniano. Każdy samochód musiał mieć określoną rolę, musiał być przydatny, każdy, kto miał samochód, automatycznie sprowadzał na siebie zawód kierowcy dla społeczeństwa i instytucji. Ludzie chodzili po chodnikach jak kilkadziesiąt lat temu, ubrani byli w to, w co kilkadziesiąt lat temu. Śmieszne, ale z wierzchu Nowy Bastion nie różnił się niczym od miast sprzed pół wieku. Ale tylko z wierzchu. Wewnątrz budowli tętniła nowa technologia, wewnątrz ludzi tętniły wspomnienia i historia. A to bardzo wiele zmieniało.

- Słuchaj Jack ? zaczął Charlie, nie spuszczając oczu z ulicy przed sobą ? sprawy się skomplikowały przez ostatnie lata. Nevada podzielił się z nami swoimi przeczuciami.

- Co to za przeczucia?

- Jack, jesteś młody ? powiedział protekcjonalnie, choć zapewne nie chciał by to tak zabrzmiało, ale jeżeli Arizona poczuł się urażony, to doskonale to ukrywał ? nie wiesz, jak było kiedyś. Ile masz lat jako Rewolwerowiec?

- Osiem ? Jack nie odrywał wzroku od mijanych ulic i budynków. Z bliska widać było, które są nowe, a które odrestaurowane.

- Ja niecałe piętnaście, wielu z nas ma nieco ponad pięć, nie liczymy młodych, którzy terminując u nas, by kiedyś nas zastąpić. Nevada ma 25 lat. Wiesz, że to ogromne doświadczenie.

- Jako najstarszy, powinien zostać Szeryfem.

- Wiem, ale zrezygnował. W jakiś sposób przeczuwał, co się stanie. Myślisz, że Władza nie skorzystałaby z okazji widząc, że Szeryf zdradza? Było to nieuniknione, że w końcu Nevada wpadnie na jakąś grubszą sprawę, która zmusi ich do działania.

- A może Władza nic nie wie? Może to działanie Generała?

- Władza coś musi wiedzieć, Jack. Przynajmniej kilku z nich.

- Opowiadaj.

- Jak wrócimy do ciebie Jack, musisz się przebrać. ? spojrzał na deskę rozdzielczą ? no a ja zatankować.

Paliwo wciąż było potrzebne, ale postawiono na silniki hybrydowe. Były różne, chodziły na gaz, spirytus i elektryczność, ale były sprzężone ze zwykłym silnikiem spalinowym. Im większą przydatność okazywał dany samochód i obywatel, tym bardziej pomagano mu ulepszyć pojazd. Niektórzy robili to we własnym zakresie, ale by zdobyć części, musieli pracować lub w jakiś sposób zapłacić ludziom, którzy wyruszali na pustkowia. Często jednak sami ruszali, by przeczesać Strefę. Szeryf miał zapewnioną stałą porcję paliwa, tak samo jak Rewolwerowcy. Zapewniano im wszystko, co było im potrzebne a oni nigdy nie nadużywali swoich przywilejów, byli po trosze ascetami, nauczyli się niezbędnego minimalizmu. Jack mieszkał w samotnej budowli, którą sam dostosował do swoich potrzeb. Był to bungalow z garażem, więcej nie potrzebował. Mieszkał tam z Susan, geniuszem motoryzacyjnym, terminowała u Jacka jako Rewolwerowiec. Z zewnątrz nie przypominał domku marzeń. Ściany zakryte blachami falistymi, paździerzami, zabite deskami dziury, stalowe profile pospawane w szkielet trzymały większą część budynku. Nikt nie mógł uwierzyć, że Jack, elegancki Rewolwerowiec, mieszka w takiej ruderze. Wewnątrz było jednak zdecydowanie przytulniej.

Cadillac zatrzymał się na podjeździe, drzwi garażu były otwarte, ale nie wjechali tam, garaż był wiecznie zajęty przez pojazd Jacka. Był to jednoślad, ale na tym podobieństwa do motocykla się kończyły. Miał potwornie szerokie opony, wyglądał jak monstrum, efekt steampunkowego designu. Tego rodzaju pojazdy dorobiły się własnej nazwy ? Globe Ranger. Posiadali je tylko rewolwerowcy, sami je konstruowali, służyły wyprawom daleko poza Strefę, daleko w głąb pustkowi.

- I jak tam twój Mustang? ? Spytał szeryf wysiadając z wozu i patrząc na Rangera. Rewolwerowcy mieli w nawyku nazywać swoje pojazdy i broń. Jack nazwał swojego Rangera Mustang.

- Susan świetnie się nim opiekuje. Moim zdaniem spędza przy nim trochę za dużo czasu. Powinna zostać mechanikiem w cytadeli, a nie Rewolwerowcem ? Jack doskonale maskował troskę pod maską niezadowolenia, ale Charlie znał go zbyt dobrze.

- Hej chłopaki! ? Susan wyskoczyła z garażu.

Była piękna. Wielkie jak spodki zielone oczy, dokładnie takie jak u Arizony, z tym, że Jack miał zimne, wręcz lodowate spojrzenie, jak każdy rewolwerowiec, ona miała iskierki życia i radości. Gdy patrzyło się dłużej w te oczy, można było zapomnieć, że tlen jest potrzebny do oddychania. Sytuacji nie poprawiała twarz wyrzeźbiona przez najdoskonalszego artystę, który ukazał w tym dziele szczyt swoich możliwości. Usta i uśmiech jaki tworzyły zwaliłyby z nóg każdego przedstawicie męskiego rodzaju. Ale Jack był Rewolwerowcem, był zimny, profesjonalny, zawsze z dystansem. Zawsze sobie to przy niej powtarzał. Z umorusanym olejem i smarem luźnym podkoszulkiem było jej, paradoksalnie, do twarzy. Czarne plamy na twarzy i kropelki potu spływające po skroni, także paradoksalnie, podbijały jej seksapil, miast go degradować.

Ale Jack był Rewolwerowcem.

Choć z coraz większym trudem.

Gdy poprawiła długie blond włosy, Jack zastanowił się, czy nie robi tego z premedytacją.

- Jack! Boże! ? podbiegła do niego i dopadła w swoje sidła. Dotknęła swoimi brudnymi łapami jego zniszczonego ubrania i popatrzyła z zatroskaniem w oczach. Jack w nich zatonął, niemal się utopił, ale resztkami siły woli wypłynął na powierzchnię i odwrócił wzrok, patrząc gdzieś w głąb garażu. ? Nic ci nie jest?

- Wszystko w porządku Susan.

- Ale masz zakrwawiony nos! Matko! Złamany! Na pewno! Chodźże! Pan ? spojrzała z pogardą na Charliego. Oczywiście cała wina spadła na niego, bo to on był jego szefem, to on go wysłał na niebezpieczną misję, to on pozwolił mu niemal zginąć ? Dlaczego nie odstawił go pan do szpitala?

- Susan, kochana ? Charlie już był przyzwyczajony do świętego oburzenia Susan ? do wesela się zagoi.

Fuknęła na niego i zaciągnęła Jacka do środka. Jack i Susan mieszkali skromnie, ale schludnie. Susan w większości sama wykonała i naprawiła meble kuchenne, no a jako kobieta miała też zamiar sprawić, żeby to wszystko wyglądało. Ściany były umalowane na biało, meble przedstawiały przekrój stylów z różnych lat, ale wszystko urządzone ze smakiem. Kazała im usiąść na dużej kanapie, przy którym stał drewniany, rozkładany stolik, a Susan natychmiast poszła do łazienki. Na podłodze nie było wykładziny tylko linoleum o wzorze parkietu z ciemnego drewna. Ściany zdobiły oprawione w antyramy zdjęcia sprzed Czasu Upadku a także szkice Nowego Bastionu. Gdy wróciła, przedstawiała obraz bogini piękności. Zamieniła luźny podkoszulek na doskonale zaznaczającą subtelną sylwetkę klepsydry bluzkę na ramiączkach. Z odsłoniętym pępkiem. I sporym dekoltem. Zmyła smar i olej z twarzy, więc można było zobaczyć w pełnej krasie kości policzkowe, obdarzyła Jacka pełnym uśmiechem równych, białych zębów, potem rzuciła okiem na Charliego. Najpierw patrzyła na niego z pogardą, potem westchnęła i już z miłością bliźniego spytała:

- Napije się pan czegoś?

- Wody.

- Mam Brandy.

- Wolę Whiskey.

- Mam Whiskey.

- Chciałaś powiedzieć, że ja mam Whiskey ? rzucił obojętnie Arizona.

- No to napiję się Whiskey.

- Jest w barku, niech pan sobie przyniesie ? uśmiechnęła się złośliwie, Charlie po prostu wstał a Susan wzięła apteczkę z szafki i usiadła obok Jacka.

- Pokaż no? - zabrała się za jego nos i guz na czole, pracowała z troskliwością, a Jack nie miał innego wyjścia, mógł patrzeć tylko w jej zielone oczy, albo trochę w dół. Wolał nie ryzykować wzrostu ciśnienia i patrzył w jej oczy. Ale ona była zbyt skupiona jego nosem. Przysunęła się do niego, złapała za głowę i pochyliła w dół, by zająć się czołem, więc Jack mógł patrzeć tylko w dekolt.

Ale był Rewolwerowcem.

- Nalać ci? ? Szeryf wrócił z szklankami i butelką Whiskey.

- Jasne ? odparł Jack, gdy tylko upewnił się, że odzyskał kontrolę nad swoim ciśnieniem. Odkrył, że cholernie gorąco jest w tym pokoju, więc zdjął poszarpaną marynarkę i szybko wychylił zawartość szklanki.

- Może nam pan coś wyjaśni?

- Nam nie, Jackowi z pewnością ? spokojnie odparł szeryf i nie zginął rażony piorunującym spojrzeniem Susan.

- Susan, wyjdź, proszę, zajmij się Mustangiem.

Nic nie odpowiedziała, po prostu wstała i wyszła.

- Ona chce być Rewolwerowcem?

- Uczę ją, jak najlepiej potrafię. Ma predyspozycje. Ale nie przyjechałeś tu, by rozmawiać o niej.

***

Jack siedział przy ognisku i dokładał drwa z połamanych krzeseł i stosu książek. Spojrzał na Nevadę, stał w oknie z springfieldem opartym o bark. Jakimś cudem odróżniał się wyraźnie na tle ciemnego, usianego gwiazdami nieba. Z pozoru luźna postawa mogła mylić, Nevada jako stary Rewolwerowiec miał czujne oczy, którymi lustrował otoczenie budynku, w którym znaleźli schronienie. Nie tylko oczy, ale i wszelkie inne zmysły pracowały na najwyższych obrotach, dźwięk, zapach a nawet smak powietrza miał dla niego ogromne znaczenie. Potem Arizona spojrzał na Susan, pracowała przy Globar Rangerach, sprawdzając mechanikę i elektrykę pojazdów. Pochwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się, na co Jack mimowolnie odpowiedział tym samym. Rozejrzał się po budynku. Sufit był wysoko, przyozdobiony małymi płaskorzeźbami cherubinków, kiedyś farba byłą biała, teraz już jej prawie nie było, odpadała płatami, trzymała się na słowo honoru, każdy lekki powiew groził oderwaniem płatków i opadnięciem ich na ziemię. Pyzatym sufit był czarny, najpewniej od ognia, który kiedyś musiał zająć to miejsce i swymi językami zajrzeć w każdy zakamarek. Na twarzach cherubinków tańczyły cienie walczące z bladym, pomarańczowym światłem ogniska. Jack spojrzał w głąb pomieszczenia. Większość półek na książki leżała poprzewracana, były tylko zgliszczami, ale zadziwiająco dużo ocalało prawie nietknięte. Niestety dla nich byli tu teraz Rewolwerowcy, którzy dokańczali to, czego nie dokończyły kiedyś płomienie. Po szerokich, marmurowych schodach wchodził Archie.

- Ani śladu naszych znajomych ? dosiadł się do ogniska.

- Spokojnie, przyjdą ? odparł Nevada nie przerywając obserwacji. W jego głosie była niepokojąca pewność, którą niestety wszyscy podzielali, choć nie mówili tego głośno. Ale byli Rewolwerowcami, byli na to gotowi.

- Nie boicie się? ? Spytał Marcus, jako jedyny w grupie nie był Rewolwerowcem, ale, jak to kiedyś powiedział Jack, gdyby nie okoliczności, mógłby nim śmiało zostać.

- Oczywiście że się boimy ? jeżeli Jack się bał, doskonale to ukrywał, podobnie zresztą jak reszta ? strach jest moim sprzymierzeńcem, napina mi nerwy jak postronki, wyostrza zmysły, pompuje adrenalinę. Ale musimy nad nim panować. Gdy się wyzwoli, staje się naszym największym wrogiem.

Nevada powoli przyklęknął przy oknie, zdejmując Springfielda z barku, jego spojrzenie nie przeczesywało już horyzontu, patrzył w jeden punkt, skupił na nim całą swoją uwagę.

- Idą? ? Spytał spokojnie Jack.

- Idą ? spokojnie odpowiedział Nevada. ? dziesięciu? nie, ponad piętnastu.

- Widzisz ich? ? Spytał Marcus.

- Czuję. Idą od wschodu, tam, gdzie światło księżyca ich nawet nie sięgnie, ale wiatr wieje im w plecy, niosąc ich zapach. Słychać ich buty gniotące żwir pod stopami.

Zszedł z okna, jednocześnie Susan zostawiła swoje narzędzia i oparła dłoń na rewolwerze. Jack powoli wstał i wyciągnął jeden ze swoich dwóch rewolwerów. Marcus przestał opierać się o ścianę i zdjął z pleców SPASA. Archie gdzieś zniknął.

- Będą tu za dziesięć minut. Zwiążę ich ogniem i pozwolę się pogonić.

Jack zgasił ognisko wiaderkiem wody. Wszyscy Rewolwerowcy zamknęli oczy.

- Modlicie się? ? Spytał niepewnie Marcus.

- Przyzwyczajamy oczy do ciemności. Też to zrób.

Była to nieprawda, Jack i Nevada faktycznie się modlili ? oczywiście w myślach.

Stali tak przez trzydzieści sekund i każdy poszedł w swoją stronę.

Nevada był mistrzem oszczędzania. Pierwszych dwóch wojowników plemienia Czarnej Wody skosił jednym strzałem ze Springfielda. Huk wystrzału od razu zwrócił uwagę reszty i schowali się między gruzami. Jeden z nich zaryzykował spojrzenie w kierunku biblioteki. Na tle nocnego nieba, głównie dzięki księżycowi, ruina była doskonale widoczna. Miasto wokoło wyglądało jak ogromny cmentarz, wieżowce były przerośniętymi nagrobkami, szerokie ulice alejkami a biblioteka była małym mauzoleum. Małym w tej skali, bo wojownik musiał wysoko zadrzeć głowę, by spojrzeć na dach, gdzie spodziewał się swojego wroga. Niestety dla niego Nevada stał za jedną z kolumn przy szerokich schodach prowadzących na przedsionek biblioteki. Kula przeszyła mu czaszkę, ale jego śmierć nie poszła na marne, bo reszta członków plemienia natychmiast podniosła głowy i zaczęli strzelać z karabinów. Kule ze świstem przelatywały nad głową Nevady, który wycofał się do środka. Wojownicy rozejrzeli się, dowódca postanowił, że pójdzie z nim pięciu, reszta miała iść od frontu, by odwrócić uwagę Nevady i jego towarzyszy. Ten, który szedł przodem, został rozerwany przez granat pułapkę, reszta padła na ziemię, by zaraz wstać i z furią zacząć biec ku bibliotece. Dowódca wojowników ze swoimi dobranymi pięcioma towarzyszami szedł jak najciszej na lewe skrzydło, szukając wyrwy w ścianie, przez którą mógłby się dostać do środka. Znalazł taką na wysokości piętra, dał znaki swoim ludziom i niczym cienie podkradli się pod nią. Jeden wszedł drugiemu na plecy, wybił się lekko i zawisł tak, by inni mogli po nim wejść. Niewątpliwie byli to najlepsi wojownicy Czarnej Wody.

Nevada jeszcze związał przez chwilę ogniem furiatów, ale nie marnował kul, posłał dwie i dwie trafiły w cele, od razu kładąc je na ziemi trupem, ale zaraz musiał się kryć, bo powietrze przecięły nie kule, ale zatrute igły. Nastąpiła cisza, wojownicy spojrzeli po sobie, po czym dwóch szybko jak błyskawica wskoczyło przez główne drzwi do środka, chowając się natychmiast za jedną z półek. Na środek sali upadły dwa dymiące mokre pakunki. Dym roznosił się błyskawicznie, wszyscy wojownicy włożyli do nosów drewniane kulki a w usta wsadzili nasączoną czymś watę. Nevada zaraz zakrył usta i nos, gryzący dym, od którego kręciło się w głowie i zbierało na mdłości, nie wróżył nic dobrego.

- Co to? ? szepnął obok niego Marcus, zakrywając usta.

- Przecież nie kadzidełko. Toksyczny gaz, nie wdychaj go.

- Łatwo ci powiedzieć.

Nagle dwóch wojowników wyrosło jak spod ziemi, skoczyli na Nevadę obalając go, Marcus już wycelował strzelbę, gdy i na niego zwalił się jeden, ale nie zdołał go przewrócić. Dwa strzały z rewolweru rozerwały powietrze i wojownik przestał być uciążliwy dla Markusa.

- Jack! ? Krzyknął Marcus do stojącego na balkonie Rewolwerowca, ale było za późno. Jeden z elitarnych wojowników skoczył na niego z nożem i obaj spadli piętro niżej. Upadek był bolesny dla obu, bo upadli bokiem, przez co też stracili broń. Arizona szybko się pozbierał i rzucił w kierunku utraconej broni, ale wojownik był szybszy. Podciął Jacka, który upadł ciężko na podłogę, niemal rozbił sobie głowę o kawałek sporego kamienia, ale miał szczęście. Niestety nie na długo, co oszczędził Jackowi los, wojownik chciał poprawić. Złapał za głowę Jacka obiema dłońmi uniósł jakby Arizona ważył tyle co nic, ale ten się nie dał i kopnął nogą na oślep, trafiając w kostkę. Na chwilę Jack wyzwolił się z uścisku stalowych dłoni wojownika, nie rzucał się w kierunku broni, odwrócił się na plecy i stopami uderzył w pierś napastnika. Niestety dla Jacka nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Gaz zaczął go podtruwać i miał problemy ze wstaniem, właściwie stało się to niemożliwe, opadł bezsilnie, ale dojrzał przez mgłę zachodzącą na jego oczy nóż. Jego ostrze świeciło dziwnym blaskiem, zastanawiał się, czy to wina gazu, czy faktycznie coś się na ostrzu świeci. Sięgnął po niego i nie mierząc rzucił przed siebie. Ostrze zatopiło się w szyi wojownika, który opadł ciężko na swoją niedoszłą ofiarę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ze względu na twoje zastrzeżenia ominąłem jeden rozdział... poczeka aż go dopracuje... z konkretnych szczegółów było to, iż Mathew broniąc Amandę zostaje zaatakowany przez "coś" po czym zostają mu tylko rany, a parę dni później jedzie z dziadkiem do jego przyjaciela.

- To znaczy?

- Sam go o to zapytaj. Mnie to nie interesuje. Grunt to niczym się nie przejmować i w ciasnych butach nie chodzić.

- Hmm? Ale na pewno wiesz coś o tych zamierzchłych dniach.

- Słyszałem jakieś mity i legendy, ale to nie są pewne fakty.

- Przecież wiesz, że wszystkie legendy opierają się na faktach.

- Może trudno ci w to uwierzyć, ale w tych legendach nie znalazłem ani jednego pewnego źródła. Według mnie są to bzdury wyssane z palca. Ale nieliczna część uczonych w tym temacie a Edmund razem z nimi uważa, że zanim zamieszkaliśmy te ziemie mieszkały tutaj stworzenia ? chociaż lepiej by pasowało słowo istoty ? które ze względu na ich prace i wygląd nazywano elfami. Więcej nic nie wiem. Nie podoba mi się to i niewiele o tym wiem, więc jeśli pozwolisz oznajmiam ci, że właśnie jesteśmy na miejscu.

?Dworkiem? ta posiadłość może była kiedyś. Teraz to nie była już prowizoryczna imitacja budynku mieszkalnego, lecz ufortyfikowany z mnóstwem nowych dobudowań i przeróbek pałac, który został zbudowany w neogotyckim stylu, co powodowało uczucie jakby oglądało się opuszczony fort, w którym najwyraźniej straszy. Szeroka aleja prowadziła do frontowych drzwi, przed którymi stała fontanna. Edmund już czekał na nich na szczycie marmurowych schodów. Za nim przez uchylone dębowe drzwi ziała ciemność.

- Mathew, to jest mój przyjaciel Edmund.

- Dzień dobry proszę pana.

- Witaj Mathew to zaszczyt móc poznać wnuka tak wspaniałego człowieka, jakim jest twój dziadek. Zapraszam do środka. Coś wypijecie?

Gospodarz wprowadził ich do wielkiego holu, który oświetlał żyrandol. Następnie poprowadził ich w pierwsze drzwi na prawo. Mathew spodziewając się za drzwiami równie mrocznego, co hol korytarza zdziwił się. W jego oczach ukazał się salon o bogato rzeźbionych ścianach i kominku. Nad kominkiem wisiał gobelin przedstawiający drzewo genealogiczne Edmunda.

- Siadajcie. ? powiedział wskazując im zdobione kamieniami krzesła. ? Tak więc Vincencie słucham cię. Podobno miałeś do mnie ważną sprawę.

- Szczerze mówiąc chodzi tu o zapomnianą wieżę.

- Postanowiłeś kontynuować badania?

- Nie. Mathew chciał się więcej dowiedzieć na ten temat.

- Więc co chciałbyś wiedzieć Mathew?

- Musze wiedzieć jak najwięcej? Tak, więc każdy wątek czy sugestia się przyda.

- Hmm? zapomniana wieża. Według tego co opracowaliśmy ponad trzy tysiące lat temu, w okresie Hardrim ziemie te były zamieszkiwane przez Elfy. Rasa ta zajmowała się zwykle poskromem i podporządkowaniem przyrody. Była to ponoć bardzo przyjazna rasa, która wykorzystywała swe zdolności do zwiększania dobrobytu.

- Ale co to ma wspólnego z wieżą?

- Do tego zmierzam. Mógłbyś mi nie przerywać? Dziękuję. Tak więc trzy tysiące lat minęło dokładnie dwa dni temu. Była to trzytysięczna rocznica przełomu jaki nastąpił w ich życiu. W te strony przybył człowiek. Wykorzystujący niewielkie możliwości swego mózgu wprowadził zmiany w ich spokojnym życiu wykorzystując prymitywne narzędzia. Nastąpiła Wielka Era Złota i Pokoju. Elfy i ludzie zamieszkiwali razem ucząc się jedni od drugich. Jednakże pokój ten nie trwał długo. Po niecałym tysiącleciu Elfy zażądały więcej. Mianowicie uległości ludzi. Rozpoczęły się wojny i powolny upadek tych istot.

Wieża ta została zbudowana właśnie w tym burzliwym okresie. Z początku miała być pamiątką poległej cywilizacji, lecz zmieniono zamiary. Czemu nie wiem. W każdym bądź razie to przez tą wieżę bestie lęgną się w tych lasach?

- Jak to możliwe, że tak jest przez tą wieżę?

- Nie wiem. Domyślam się, że wewnątrz jej zamknięta jest jakaś siła ? niektórzy uważają, że to ostatnie elfy. Ale to czyste przypuszczenia. Ona istnieje. A najprawdopodobniejszym powodem jej istnienia jest zemsta. Zaplanowana zemsta poległej rasy na nas. Na ludziach.

Ale powiedz mi, po co. Po co mnie pytasz o tę wieżę?

- Słyszałem, że ta wieża jest czymś w rodzaju źródła kultury elfów.

- To nie jest ?źródło? to dziedzictwo ich kultury. Potrzebujesz odpowiedzi? Sam zacznij odpowiadać.

- Chodzi ci o Lekan, Necrolitów, Wampirów czy inne Hybrydy?

- Wampiry. Ostatnio widziałem ?coś?. Na początku byłem pewny, że to Bruxa, lecz teraz ta ?pewność? przeminęła. Mam wątpliwości?

- Znasz poszczególne klasy wampirów? Jestem pod wrażeniem. Mało, kogo to teraz interesuje. Więc, na czym polegają te ?wątpliwości??

- Zacznę od wyglądu. Wydaje mi się, że miała inną strukturę skóry a także są na niej jakieś wzory? dla mnie to przypominało rośliny. Zdawała się być jakby większa a w jej locie widziałem majestat.

Z każdym zdaniem na twarzy Edmunda rosło zdumienie. Natomiast Vincent był coraz bardziej przerażony.

- Jeżeli chodzi o zachowanie bestii to poluje starając się porwać swą ofiarę i wydaje mi się, że nie potrzebuje schronienia przed światłem.

- Zraniła cię?

- Tak.

- Możesz pokazać te rany?

Mathew zdjął koszule i rozwinął bandaże. Po tych rozległych i głębokich szramach zostały tylko blizny.

- Mówiłeś, że kiedy cię zaatakowała? ? powiedział Edmund z uśmiechem.

- Dwa dni temu? Ale jak?

- Nie jak tylko dlaczego ty?

- Pan coś z tego rozumie?

- Niestety nie. Ale chyba mogę ci pomóc. Chodźcie do mojego gabinetu.

Wstał i wyszedł do holu a następnie poprowadził ich w drugie drzwi na lewo. Za drzwiami znajdował się korytarz oświetlony pochodniami. Prowadził on lekko w dół, po kilku pokonanych zakrętach doszli do olbrzymiej sali, która kiedyś mogła być częścią lochów lub też salą tortur. Teraz wyglądała na zwykłą salę gimnastyczną. Edmund zostawił ich samych przy drzwiach a sam poszedł do biurka najwyraźniej czegoś szukając.

- Och. Jest. Teraz Mathew wyjdź na środek sali.

- Edmundzie a jeśli to nie on? Możesz zrobić mu krzywdę.

- Nie martw się Vincent a jak chcesz to dołącz do niego.

- Co mam robić? ? zapytał Mathew.

- Unikaj zderzenia?

Po chwili ze ścian wysunęły się jakieś działka.

- Teraz miotają gumowe piłki, więc będzie ciekawie.

W tym momencie wysunęła się plastikowa szyba i odgrodziła go od Edmunda i dziadka.

- Co to ma znaczyć dziadku?

- To jest pierwszy test na refleks i zwinność. Unikaj trafienia.

- Co robisz Edmundzie? ? podszedł zaglądając na monitor stojący na biurku.

- Ustawiam szybkość strzału i ilość piłek, które będzie strzelać seriami.

- Zacznij może od wolnych i pojedynczych?

- Zacznę od środka, jak oberwie to go zmobilizuje do skupienia się na tym co robi.

- No dobrze. Niech będzie, ale jeżeli uznam, że sobie nie radzi to zatrzymam maszynę.

Edmund usiadł wygodnie w fotelu, wyciągnął przed siebie notes i zapisał: pierwsza próba? Stopień trudności: piąty. Liczba piłek: pięć.

- Więc, Mathew, jesteś gotowy?

- Tak. Chyba tak.

- Więc? Zaczynamy.

I wcisnął najbliższy przycisk przy prawej dłoni. Wyrzutnie zaczęły błądzić we wszystkie strony miotając gumowe pociski, które zanim opadły na ziemie odbijały się parę razy od ścian. Na początku Mathew bardzo dobrze sobie radził, lecz po drugiej serii zaczął słabnąć i dostawać. Jego ruchy robiły się coraz wolniejsze. Po godzinie Vincent zarządził przerwę. Mathew radził sobie coraz gorzej. Być może było to spowodowane stałym zwiększaniem poziomu trudności co kwadrans.

- Jak mi idzie dziadku? ? zapytał, gdy trochę odpoczął.

- Bardzo dobrze. Ruszasz się jak mucha w smole. A czeka cię jeszcze twój najdłuższy kwadrans. Może.

- Nic nie mów, chcę spróbować. Edmundzie już odpocząłem, mogę już kontynuować.

- Mathew?

- Nie.

- Chęć szuka sposobu a niechęć wymówki?

Gdy tylko rozpoczął, przy drugiej serii został trafiony dwa razy, raz w udo, raz w rękę. W następnych było jeszcze gorzej. Mathew nie wytrzymał tępa i padł pod wpływem uderzeń.

- Edmundzie ? krzyknął Vincent.

- Patrz!! ? odpowiedział mu.

Obaj wpatrywali się w tego młodego chłopaka, który uległ takiej zmianie. Na lewej stronie jego twarzy pojawiły się napięte żyły a jego oko? W jego oku czaiła się bestia. Soczewka w kształcie gwiazdy była zarówno niesamowicie pusta jak i zionęła pewnością. Wszystkich piłek unikał z taką łatwością jakby to robił od dziecka, a ostatnią złapał w rękę i zmiażdżył. Po zakończonym teście padł na twarz i zemdlał.

- Jednak to on. ? zaczął Vincent.

- Biedny chłopak.

- Biedny? Biedny był on do tej pory.

- Ale?

- Nauczy się, zobaczysz.

a co do komentarza Lady to rozmawiam i to bardzo dużo a twierdziłem wcześniej że dialogi będą dopracowywane/zmieniane. Co do kobiet to chciałem ją przedstawić inną i mam w tym swój cel, który jak na razie świeci za rogiem tego wielkiego burdelu jaki istnieje w mojej głowie:D Dzięki jak przeczytasz i to to wrzucę jeszcze:D później jest ciekawsze

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chwilowo, to by się przydało wstawić ten brakujący rozdział, chyba zaczynam się plątać...^^'

Całkiem niegłupia koncepcja. Tylko... Pomysł Bestii całkiem niezły, ale... ,,Wojny Świata Wynurzonego". Tam też była Bestia. Dziwna Bestia.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Punkt zwrotny.

Mathew obudził się dopiero następnego dnia. Był całkowicie wyczerpany, lecz mimo to podniósł się z łóżka i zaczął zbierać rzeczy. Jego uwagę zwrócił na siebie list leżący na biurku. Był zapieczętowany, lecz nie było na nim żadnego adresu. Rozerwał go i przeczytał. Napisał go Vincent. Wyjaśniał mu, co się wydarzyło i zabronił mu opuszczania domu po zmroku. Kazał mu też czekać z wszystkimi decyzjami związanymi z Zapomnianą Wieżą aż się przygotuje. Lecz Mathew nie miał zamiaru czekać. Po jego głowie krążyły już plany związane z wyprawą. Jednakże była jeszcze Amanda. Nie mógł jej zostawić, lecz musiał się spieszyć. Mijał dzień za dniem. Cały swój wolny czas spędzał z Amandą i po raz pierwszy czuł się naprawdę szczęśliwy. Nie kochał jej, lecz czuł się za nią odpowiedzialny. A ona? traktowała go jak zabawkę. Mathew był całkowicie pewny, że gdy jej się znudzi zostawi go. Chcąc być uprzejmy nie zwracał na to uwagi, a podświadomie zbliżał się do niej coraz bardziej. Wpadł w pułapkę, którą starannie omijał, lecz zanim to zauważył zapadł się jeszcze bardziej. Nie potrafił się skupić i zawsze, gdy przez dłuższy czas jej nie widział wpadał w anomalie wymuszającą na nim potrzebę usłyszenia głosu Amandy.

Pewnego dnia wybrali się we dwoje na spacer wzdłuż granicy miasta. Amanda jak zawsze szczęśliwa, z trofeum w osobie Mathew, nie zwracała uwagi na to jak bardzo stała się dla niego bliska. W niektórych momentach wydawało się, że widzi, co się dzieje z nim, kiedy przez dłuższą chwile wpatrywała się w jego oczy. Jednak Mathew nie wiedział, co to znaczy uwolnić emocje. Jego wzrok, tak bardzo dziki i kojący zarazem miał w sobie ból i zwątpienie. Mimo, że uśmiechał się bez przerwy i opowiadał dowcipy wzrok miał daleki i obolały jakby był znużony życiem. Jednak to nie jego wina, że czuł się o wiek starszy niż wyglądał.

Przytrzymali się przy ruinach jakiegoś domu ze względu na piękny park, który zaniedbany sprawiał wrażenie piękniejszego ze względu na wolność i swobodę, która panowała wśród roślin.

- O czym myślisz? ? spytała Amanda.

- Słucham?

- Pytałam, nad czym się zastanawiasz.

- Nad niczym? Po prostu podoba mi się tutaj.

- Przez całą drogę wydawałeś się jakiś zamyślony.

- Zastanawiałem się czy mógłbym jeszcze komuś zaufać.

- Ty zawsze jesteś jakiś dziwny. Znasz mnie na wylot, wiesz co mam do powiedzenia na każdy temat, a ja o tobie? Nic. Czemu mi nie ufasz?

- Ależ ufam tobie. Bo ty mi ufasz.

- Ja już nie wiem czy ci ufać czy nie. Nie mówisz mi nic o sobie. Nie wiem o tobie nic.

- Zmienny jak kameleon?

- Nie. Kameleon dostosowuje się by przeżyć, a ty uciekasz jak tchórz. Przez cały czas uciekasz. Zamiast

- Zamiast co? Nie mogę decydować. Mogę się dostosowywać.

- Cały czas robisz co chcesz. Owijasz sobie wszystkich dookoła palca, żeby odwalali za ciebie brudną robotę.

- Nie rozumiesz.

- Rozumiem, to też zaplanowałeś!

- Jesteś w błędzie. Ja ciebie kocham?

- Ale ja już nie wiem co czuje. Raz nie mogę przestać o tobie myśleć, a raz nie mogę na ciebie patrzeć.

- Więc co teraz będzie? Ze mną? Z nami?

- Z nami? Byłam tylko ja. Ty nie zwracałeś na mnie uwagi. Więc szukaj sobie kogoś na twoim poziomie, a mnie zostaw w spokoju. Tak jak ja ciebie zachowam w wspomnieniach.

- A kiedyś?

- Może kiedyś. Jak dowiem się czy coś do ciebie czuję.

- Ale wtedy to już nie ode mnie będzie zależało.

- To znaczy?

- Nie będę w to ingerował.

Amanda chciała jeszcze coś odpowiedzieć, lecz gdy odwróciła się do niego, Mathew już zniknął. Nie wiedziała, gdzie on się podział i nie wiedziała też, że nie prędko go znowu zobaczy.

A Mathew był już daleko, choć nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Rozmyślał gorączkowo o tym co się przed chwilą stało, lecz gdy tylko znalazł się w pobliżu domu od razu zapomniał o Amandzie a w jego myślach znowu zagościła Wieża. Podczas gdy pakował niezbędne rzeczy do podróży przypomniał sobie opowieści dziadka.

Była to dosyć naciągana anegdota opowiadająca o ciekawym świata chłopcu. Zaczynała się od momentu kiedy ów chłopak, szukając swego celu życia opuścił rodzinne miasto. Krążył po okolicznych lasach, z dnia na dzień robiąc się coraz bardziej dzikim. Kiedy znalazł to, co szukał postanowił wrócić do domu. Wracając ścieżką, którą szedł wcześniej zaszedł w całkiem inne miejsce. Następnie wrócił do miejsca gdzie miał obóz, lecz i ono się zmieniło. Po kilku dniach zrezygnowany usiadł na jakiejś polanie i zrozumiawszy, że ścieżki w tym lesie się ?przesuwają? zaczął złorzeczyć i narzekać. Następnego dnia las się na nim zemścił. Mimo dnia, w lesie panowała całkowita ciemność a ścieżki przezeń prowadzące nie były już bezpieczne. Wtedy przerażony i oburzony krzyknął, że chciał tylko wrócić do domu i jeżeli mu się to uda więcej noga jego w tym lesie nie stanie. Gdy nastał poranek obudził go szum strumienia, a gdy ruszył w drogę zauważył, że tym razem ścieżka prowadziła prosto do miasta, a także, że była ona całkowicie bezpieczna. Nauczył się, że czasami wystarczy tylko poprosić.

Mathew nie wiedział czemu akurat teraz przypomniała się ta opowieść, ale zaczął uważać, że dziadek coś przed nim ukrywał. Kwestią tylko było pytanie: Jak daleko to doszło wtedy a jak daleko dojdzie teraz.

Następnego dnia Mathew był już prawie gotowy. Potrzebował jedynie pieniędzy na żywność i uzupełniający ekwipunek. Postanowił spróbować znaleźć skarb ukryty w lesie, gdzieś między miastem a górami Berlionu. Ludzie od dawna mówili o tym skarbie. Z początku była to skrzynia ze stoma sztukami złota ? łup bandy zbójeckiej, która kręciła się w okolicach miasta. Jednak później zanikły plotki o działalności złodziei, a wielkość skarbu rosła od stu poprzez tysiąc do dziesięciu tysięcy sztuk złota.

Mathew wyszedł z miasta idąc w kierunku gór i po raz pierwszy poczuł, że las ?żyje?. Zawsze, gdy wchodził do lasu wydawało mu się, że ktoś go obserwuje, a ścieżki lasu się zmieniają. Teraz już wiedział dokładnie, że las ma w sobie jakąś magię. Czuł rytm życia drzew, słyszał ich szept, lecz nie bał się ich. Sam nie wiedząc czemu podszedł do najbliższego drzewa, objął go rękoma i wyszeptał, że chce znaleźć kryjówkę skarbu. Odpowiedział mu głuchy jak pień i przenikliwy jak szelest liści głos:

- Skarbu powiadasz hmm? czeka cię tam niebezpieczeństwo, ale widzę w twoim sercu konieczność? hmm?

- Kim jesteś ? spytał wyraźnie wstrząśnięty Mathew ? Jakie niebezpieczeństwo czeka tam na mnie?

- hmm? Czyżbyś mnie słyszał i rozumiał? Kim ty jesteś skoro znasz tajniki drzew. Widziałem cię niejednokrotnie, lecz do tej pory mnie nie słyszałeś?

- Nazywam się Mathew?

- Mathew? hmm? Dawno nie miałem z kim rozmawiać? Jestem strażnikiem drzew. Ale możesz mnie nazywać Selebornem. Więc Mathew powiedz mi, do czego potrzebny jest ci ten skarb?

- Potrzebuje pieniędzy na wyprawę? Musze odnaleźć Zapomnianą Wieżę?

- Zapomnianą Wieżę? chodzi ci o Bastion Elfów tak? Hmm? do skarbu wskażę ci drogę jednak twierdzę będziesz musiał znaleźć sam. Nie mogę pozwolić, aby jakiś człowiek znalazł Wieżę. A już tym bardziej ty. Zawróć chłopcze z tej drogi, bo czeka tam ciebie jedynie śmierć albo coś o wiele gorszego?

- Ale dlaczego?

- Wieża jest zamknięta dla ludzi. Chcesz to pomogę ci znaleźć skarb i wrócić bezpiecznie, ale nie proś mnie bym cię wysłał na pewną śmierć.

- Więc wskaż mi drogę do skarbu, a Wieżę znajdę już sam.

- Nie wiem jakiego skarbu szukasz, ale jeżeli weźmiesz inny możesz sprowadzić na siebie i na nas zagładę.

- Szukam pieniędzy. Nic więcej.

- Człowiek nic więcej stamtąd nie zabierze. Idź drogą dalej prosto, będę cię obserwował, lecz nie będę interweniował. Uważaj na siebie.

- Dziękuję ci Selebornie.

Kiedy Mathew się obrócił zobaczył ścieżkę prowadzącą w kierunku gór Belirionu. Z każdym krokiem las gęstniał, a drzewa zdawały się być złowrogie. Po chwili wyszedł na polanę pośrodku, której pod wielkim dębem znajdował się otwór, jakby zejście do podziemi. Rozejrzał się dookoła, lecz dalszej drogi nie widział. Podszedł do dębu i powoli zajrzał do jaskini. Kiedy przeszedł przez wejście, które uformowały korzenie drzewa zobaczył iż w środku nie jest ciemno, a w głąb jaskini prowadza schody. Gdy zszedł na dół urzekło go piękno tego miejsca, przestronny tunel, którego ściany były wyrzeźbione przez wodę, był prawdziwym dziełem sztuki. Skrząca mgiełka wypełniająca przestrzeń między korzeniami drzew wiszącymi niczym stalaktyty, zdawała się być tutaj źródłem światła, jednak sklepienie tunelu ginęło w mroku.

Mathew z każdym krokiem coraz więcej uwagi zwracał na tę mgłę. Przypomniał sobie gawędy o żyjących drzewach, których życie zapewniała właśnie ta skrząca mgiełka?

- Jednak ludzie nie potrafią wymyślić nic ciekawego? - powiedział bardziej przyznając się do winy. ? Wszystkie bajki? są oparte na faktach, na istnieniach i doświadczeniach.

Nagle korytarz skręcił w prawo, a za zakrętem znajdowała się sala. Wewnątrz jej widać było już działalność człowieka. Dwanaście stalagmitów, przerobionych na kamienne trony, stały w równych odstępach, na około jednego, wielkiego, na którym siedzeniu i oparciu wyryte były jakieś dziwne symbole, a z boku tronu znajdowała się dźwignia z rączką w kształcie czaszki. Mathew usiadł na tronie i pociągnął za dźwignie. Cały tron przesunął się ukazując schody, które schodząc ostro w dół prowadziły do podziemnego jeziora.

Na wysepce pośrodku jeziora znajdował się ołtarz, gdy Mathew podszedł bliżej ujrzał, że przedstawia dzieje rycerza, jak zostaje przeklęty i po wielkiej bitwie uśpiony. Najbardziej zdumiewał fakt, że początkowa podobizna człowieka uległa zmianie do czasu aż z potężnego mężczyzny pozostał szkielet. U podstawy ołtarza widniał wyryty runami skrypt: Narash upadły opiekun. Mathew przeszedł po usypanej z kości ścieżce do wyspy, zagarnął złoto leżące dookoła ołtarza do plecaka i odwrócił się do wyjścia, gdy na ołtarzu zobaczył coś jeszcze, ustawione na złotym trójnogu jakby kamienne serce. Mimo ostrożności jaką zachowywał, wyciągnął rękę ku sercu i gdy je dotknął w krótkim odstępie czasu wydarzyło się kilka rzeczy. Gdy dotknął kamienia serce ożyła, a następnie rozczepiło mięśnie i oplotło mu całą dłoń, łokieć aż do ramienia, tworząc na ręce Mathew kamienną skorupę. Następnie do wyspy przeszła po wodzie fala i wyspa zaczęła się zanurzać, tonąc w otchłani podziemnego jeziora. Mathew zgiął się w pół czując potworny ból w okolicach karku. Następnie nie wiedząc co robi odbił się od resztki wyspy i czując miarowy podmuch na żebrach odsłoniętych przez rozerwaną koszulkę, leciał ku wyjściu do sali z kamiennymi tronami. Wylądował na kamiennym tronie, który zasłonił już wejście do skarbca, i zauważył, że na dwunastu tronach siedzi dwanaście szkieletów, gdy zauważyli go ruszyli ku niemu wyciągając broń. Mathew używając swej kamiennej ręki miażdżył po kolei wszystkich przeciwników czując z każdym pokonanym przypływ sił. Mathew zauważył, że szkielety mają na sobie szlacheckie stroje i że oprócz nadludzkiej szybkości dysponują siłą, która kruszyła jego kamienną rękę. Jednak z tego wszystkiego najbardziej zdumiewał fakt, że zdrową ręką nie potrafił nawet w najmniejszym stopniu uszkodzić strażnika. Podczas gdy miażdżył czaszki i kości, czuł miarowy ból, który tętniąc życiem nie miał swojego źródła, zdawał się wzrastać i rozpierać jego ciało od środka, gdy wiedziony odruchem, przekierowując źródło bólu w przeciwników krzyknął trzy słowa, które przeczytał w starej księdze u Edmunda ? Deya var satta. I nagle jak wcześniej go przytłaczał ? tak teraz doznał uczucia pustki i zmęczenia, natrętny ból przestał istnieć i pozwolił Mathew spojrzeć na sytuację w nowym świetle. Ostatni trzej strażnicy stali nad nim w bezruchu. Dopiero po chwili zauważył, że ich kości nie tylko zostały pokryte krystalicznym lodem, ale są jego częścią. Gdzieś z pleców wystawały mu końcówki złożonych teraz, potwornie skórzastych skrzydeł. A pustka? złamała go i powoli odchodzi w ciemność.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

w zasadzie już ten fragment zapastowałem. Więc czemu to robię po raz drugi? Z dwóch przyczyn - jest poprawiony i wydłużony - znaczy - jest dopisany następny fragment. Zależy mi na uwagach, ocenie, opiniach itp, bo jest to zalążek książki, jaką mam zamiar napisać. Czytajcie, sypnijcie jakąś uwagą. No, wiem też, że jest tam kilka błędów, znaczy - domyślam się, że są, bo przeglądałem jak mogłem ten tekst (z 30 razy), poprawiłem co zauważyłem i tyle.

Twój tekst jest jedynym w tym dziale który przeczytałem cały, z przyjemnością i bez przeświadczenia, że lepiej bym spożytkował ten czas czytając książkę renomowanego autora.

Edytowano przez Tolkien
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

GŁOS SERCA, GŁOS ROZUMU

Śnieg ciął ostro po twarzy niesiony lodowatym wichrem, dziesięciu elfów brnęło przez śnieg na swych pięknych koniach. Przewodziła im Marina, córka księcia Białych elfów z Wielkiego Lasu Dębowego. Mimo iż byli odporni na zimno bardziej niż zwykli śmiertelnicy, ubrani byli także do stosownych warunków to i tak czuli wszechogarniający ziąb.

Jechali powoli skrajem oblodzonego urwiska, uważnie prowadząc konie. Elf, który rozpoczynał pochód zatrzymał konia i zwrócił się do tyłu.

- Dotarliśmy pani - oznajmił.

Marina bodła piętami konia, który podszedł do skraju urwiska. Jej oczom ukazał się Lodowy Port jak nazywały go krasnoludy. Wielkie, wyciosane z kawałków lodu chaty, przypominały ogromne talerze odwrócone dnem do nieba. Ruszyli wąską ścieżką wprost do portu.

Piach mieszał się ze śniegiem i konie grzęzły na zasypanej białym puchem plaży. Wszędzie kręciły się krasnoludy, nosiły towary w drewnianych skrzyniach, pilnowały rozładunku wozów zaprzężonych w białe niedźwiedzie. Na plaży stały cztery wierze zbudowane z drewnianych bali, upstrzone czerwonymi flagami. Każda miała po ponad trzydzieści metrów wysokości oraz kilkumetrowy pomost na samym szczycie skierowany w morze. Elfy podziwiały ten widok, nic z tego nie rozumiejąc.

- Po co im cztery latarnie pani? Czy oni znają się w ogóle na żegludze?

- Znają się Kejli, znają - odpowiedziała Marina uśmiechając się pod nosem. Zatrzymała swą grupę i zsiadła z konia, po czym podeszła do najbliższego krasnoluda i rzekła:

- Witaj, przybywamy do Delringora Białej Łapy, spodziewa się nas.

Małe, przenikliwe oczy krasnoluda zlustrowały grupę. Kiwnął swą wielką ręką aby poszli za nim. Weszli do jednego z lodowych domów, spodziewali się zimna lecz miło się rozczarowali. Wnętrze było ogromne, lodowe ściany wyłożone były skórami wilków i lisów a na podłodze leżały grube, włochate dywany. Wielki, okrągły stół zajmował środek pomieszczenia a w okuł niego stały krzesła z wymyślnymi oparciami w kształcie węży. Z boku stołu paliło się ognisko a dym unosił się do dziurawego sufitu, zza jednego z parawanów, którymi poprzedzielane było wnętrze ukazał się Delringor. Miał na sobie tylko skórzane spodnie, oraz kowalski fartuch, w ręce trzymał kawał rozgrzanego stalowego pręta.

- Wybaczcie mój ubiór ale obiecałem swemu bratankowi, że sprawię mu ostrze na urodziny.

Wbił stal rozgrzanym końcem w lud podłogi i wskazał elfom miejsca przy stole. Mały gnom podał gościom grzane wino doprawione aromatycznymi korzeniami. Rozgrzewało zmarznięte członki i umysł.

- Co cię tu sprowadza księżniczko elfów?

- Nie jestem księżniczką Biała Łapo, dlatego przybyłam do ciebie. - odpowiedziała, ściągając rękawice. Zsunęła kaptur uwalniając swe długie, białe włosy.

- Dla mnie jesteś - obdarzył ją wielkim uśmiechem.

- Mam zadanie do wykonania na przeklętej ziemi i pomyślałam, że mógłbyś mi pomóc się tam dostać.

Krasnolud wpatrzył się w jej piękną twarz, nie podziwiał urody lecz szukał powodu jej wyprawy.

- Jeśli potrzebujesz okrętu to nie do mnie - odparł.

- Wiem, dlatego przyszłam do ciebie.

Delringor milczał przez chwilę po czy wstał i odwrócił się do niej plecami. Wydobył z lodu wbity uprzednio rozgrzany pręt po czym zgiął go gwałtownie

- Jest tylko jedno miejsce do którego nie można się dostać innymi statkami niż moje i myślisz, że cię tam zabiorę tak?

- Tak myślę.

Zęby Delringora zazgrzytały okrutnie, odrzucił pręt w głąb sali i podszedł do Mariny z taką miną jakby chciał ją udusić. Kilku elfów wstało widząc wściekłość w oczach krasnoluda lecz powstrzymała ich gestem.

- Od lat tam nie latamy, gdyż tylko śmierć i zniszczenie czeka na ziemi przesączonej śmiercią. To miejsce naszego smutku i największej klęski, tam żyją nasi najwięksi wrogowie a ty tam masz interes?

- Zadanie Delringor, zadanie.

- Można chociaż wiedzieć jakie?

- Proszę cię tylko o transport, to wszystko.

Krasnolud wepchnął kciuki za swój pas wpatrując się w oczy elfki.

- Polecimy, ale wtedy będziemy kwita, żadnych przysług. Już nigdy, rozumiesz? Twe elfickie leki uratowały mi syna ale tym razem spłacę swój dług.

Marina kiwnęła głową na znak, że słowa Białej Łapy do niej dotarły.

***

Stali na drewnianym pomoście jednej z wierz, zaraz obok wielkiego kosza z którego wyrastał balon. Napełniany był gorącem z dziwnego, stalowego pojemnika na środku kosza. Elfy błagalnie wpatrywały się w Marinę ta jednak była nieugięta.

- Muszę lecieć sama.

- Zabierz chociaż jednego z nas, pani. Ten krasnoludzki wynalazek może być powodem twej śmierci, poza tym ich jest trzech a ty sama.

Uśmiech Mariny był jak wiosenne promienie słońca, wlał nadzieję i spokój w dusze elfów. Wskoczyła do kosza i stanęła obok Białej Łapy, który kończył napełniać balon.

- Wrócę za kilka dni - oznajmiła.

Powoli wznieśli się w powietrze, krasnolud zajął miejsce przy sterze i poczęli oddalać się od plaży. Marina patrzyła na swój oddział, jak malał i znikał, owinęła się szczelniej płaszczem, oparła o ścianę kosza i zatopiła w myślach.

Delringor zaplótł swą brodę w cztery grube warkocze, aby nie przeszkadzała podczas lotu balonem. Był wielki jak na krasnoluda, ręce miał jak chleby a brzuszysko pozwalało na postawienie na nim porządnego kufla piwa i tak też często robił. Twarz miał miłą i skorą do śmiechu i choć siwy to skory do zabawy. Przekazał ster młodszemu krasnoludowi i podszedł do elfki.

- Może jednak mi powiesz czego tam szukasz? - zagadnął częstując ją piwem z bukłaka.

- Przyszłości.

- Wy i wasze tajemnice.

- Wy też je macie ale dobrze - odpowiedziała. Rozsupłała worek, który zabrała ze sobą i wyjęła miecz. Przysunęła krasnoludowi klingę pod oczy. Ten wpatrzył się najpierw w miecz, potem w elfkę.

- Jedziesz zabijać wilkołaki?

- Potrzebne mi serce.

- A na cholerę?

- Wychodzę za mąż Biała Łapo a to mój prezent ślubny, aby mój luby wiedział, żem tchurzem nie podszyta.

Delringor łyknął piwa i splunął poza kosz.

- Nic dziwnego, że nikt was nie lubi, trzeba rozumu nie mieć aby narzeczoną na taką przygodę wysłać.

- Córkę.

Delringor zakrztusił się piwem.

- Kestylin cię wysłał? A co mu po tym?

- Ojciec stwierdził, że z takim prezentem Liglis nie odrzuci mych zalotów.

- Co tam się u was wyrabia do cholery? Pierwsze słyszę aby dziewucha dawała prezenty, żeby się przypodobać.

- Liglis jest tak piękny, że aż dech zapiera a jeśli przyjmie mój podarek i mnie poślubi to otrzymam tytuł księżniczki.

- Coś wam mózgi powyjadało, miałem cię za mądrą elfkę. Od razu widziałem, że inaczej rozumujesz niż pozostali, zadufani w sobie?

- Wystarczy Delringor - przerwała mu.

- To po prostu głupie, opamiętaj się dziewczyno. Ty się prosisz żeby cię ktoś poślubił? To ja z niejednego krasnoluda maczugą wybiłem miłość do ciebie. Poniżasz się, tak to widzę.

Marina nie odpowiedziała, odsunęła się od krasnoluda i patrzyła w dal

***

Po dwóch dniach lotu, dotarli do skalistych brzegów. Mewy oblatywały balon, jakby krzycząc na nich. Było tu cieplej, pozdejmowali więc płaszcze i czapki. Lecieli jeszcze pół dnia gdy pod nimi rozpostarły się wielkie i ciemne lasy przeklętej ziemi. Po kilku chwilach Delringor opuścił linową drabinkę gestem zapraszając elfkę do wyjścia z kosza.

- Idę sama - oznajmiła.

- Ma się rozumieć - zasalutował jej.

Dotarła do końca drabinki i zeskoczyła na pobliską gałąź. Szybkimi skokami znalazła się na dole i ruszyła w głąb lasu. Promienie słońca ledwo tu docierały poprzez gęsto rosnące drzewa, jednak nie sprawiało jej to kłopotu. Szybko przemykała między krzakami i pniami dzierżąc srebrną klingę.

Gdy przebyła już spory kawał, przystanęła nad strumieniem, płynącym małą polaną. Osuszyła pragnienie i wskoczyła na najbliższą gałąź. Trochę się naczekała jednak cierpliwość obdarowała ją hojnie, nad strumień przydreptał jeleń. Pił spokojnie ze strumienia nie zdając sobie sprawy z jej obecności. Odczekała chwilę aby być pewna, że nie odbiegnie.

Klinga zawyła cicho i gardło jelonka otworzyło się uwalniając gorącą krew. Złapała zwierzę za rogi i spryskała posoką trawę, kamienie, drzewa oraz siebie. Martwe ciało ułożyła tak aby krew spływała do strumienia. Ponownie wskoczyła na drzewo i przylgnęła do gałęzi.

***

- Jak długo będziemy czekać?- zapytał jeden z pomagierów Delringera.

- Tyle ile trzeba - odpowiedział zły jak osa krasnolud.

Ściskał trzonek swego obusiecznego topora jakby chciał wydusić dawno zastygłą w nim żywicę. Poczuł w ustach krew od zagryzania wargi, spojrzał na pozostałych.

- Coś mi w tym wszystkim nie gra, tylko nie wiem co. - bardziej stwierdził niż zapytał.

- Elfy mają dziwne obyczaje - zaśmiali się Domirad i Temor .

- Tu nie o to chodzi, Kestylin jest księciem. Co mu odbiło aby wysłać córkę w taką misję? Udowodnić, że jest godna?

Krasnoludy rozsiadły się w koszu zajadając mięso i tęgo popijając piwem a Delringer zaczął mówić sam do siebie co znaczyło, że tęgo myśli. Znali ten stan i woleli mu nie przerywać, zwłaszcza, że kufel, który stał teraz na jego brzuchu był nadal pełny

- Marina jest jego pierwszą córką, a jej matka umarła tak? - zapytał nie oczekując odpowiedzi. - I nie była księżniczką, elfickie córki dziedziczą tytuły po matce a synowie po ojcach więc Marina jest zwykłą elfką.. Gdy umarła, Kestylin znów wziął sobie żonę, tym razem księżniczkę i ma z nią córkę, która naturalnie dziedziczy tytuł. - zaczął bezwiednie obgryzać kciuk.

- Więc chce wydać Marinę za księcia aby otrzymała tytuł przez ożenek? - zapytał Temor.

- To się nie trzyma kupy ? dodał Domirad.

- No właśnie, Marina nie dostanie tytułu poprzez męża, chyba, że Kestylin nie to ma w planie.

Delringer zerwał się na nogi wylewając piwo na pokład.

- Ten śmierdzący sianem elf posłał własną córkę na śmierć!

***

Zrobiło się całkiem ciemno, jednak jej wyczulone zmysły radziły sobie z tym bez problemu. Słyszała jak się zbliżają, miała nadzieję, że będzie jeden ale to bez różnicy. Ścisnęła mocniej swój miecz, dodając sobie odwagi.

Rozjuszona wataha wpadła na polanę z dzikim rykiem. Zęby pobłyskiwały w świetle księżyca, pazury, jak sztylety orały ziemię w czasie biegu. Rzuciły się na martwego jelenia rozszarpując go, były wściekłe i głodne.

Marina skoczyła w sam środek budzącej wstręt kotłowaniny, trafiając jednego obcasem w głowę, drugiemu odcinając ucho i kawał skóry z głowy. Wilkołaki rozbiegły się po polanie, czając się i truchtając niczym polujące pantery. Mięśnie poruszały się pod ich owłosioną skórą a z pysków toczyły pianę.

Ruszyły nagle, bez ostrzeżenia, rozcinając powietrze pazurami. Naliczyła czterech, śmiertelnie groźnych przeciwników. Unikiem minęła pierwszego, drugi dostał rękojeścią miecza w głowę. Dwaj pozostali zaszli ją od tyłu, skoczyli równocześnie, Piruetem wyszła z opresji odcinając jednemu ucho, drugi rozorał jej lewe ramię.

Morderczy ryk wydobył się z czterech gardeł potęgowany żądzą krwi wylewającej się z ramienia elfki. Znów dwójka rzuciła się na nią, tym razem jeden atakował nogi a drugi głowę. Podskoczyła, unikając ataku z dołu jednocześnie blokując mieczem dostępu do swego gardła. Coś uderzyło ją w bok z lewej, ten atak był prawdziwy, tamci tylko markowali, pazury jak zimne sztylety zatopiły się w jej ciele.

Uderzenie odebrało jej oddech, a oczy i usta pełne były trawy i mchu. Wilkołak skoczył do niej przygniatając do ziemi jednocześnie nabijając się na srebrną klingę; zawył okropnie. Zbyt wolna jednak była jak na swych przeciwników. Stalowe szczęki wbiły jej się w łydkę, szarpiąc ognistym bólem. Ranny wilkołak odskoczył na bok, robiąc miejsce następnemu, ten złapał zębami jej rękę na wysokości przedramienia. Miecz wysunął się z dłoni, upadając głucho na ściółkę.

Kopniakiem wyswobodziła nogę, Przeturlała się na powrót dobywając ostrza i odrąbała głowę skaczącemu ku niej agresorowi, czarna posoka spryskała ją i pozostałe wilkołaki. Dyszała ciężko, płuca paliły domagając się powietrza. Czuła ból promieniujący z rany na łydce. Wilkołaki znów krążyły wokół niej.

Kątem oka zoczyła skaczącego ku niej wilkołaka z lewej, zwróciła się ku niemu, ten przeskoczył nad nią uderzając łapą w głowę. Straciła orientację widząc jedynie tańczące skry przed oczami. Ostre pazury rozpłatały jej twarz, gardło, pierś oraz brzuch zahaczając o twardy pas na biodrze, to ten z prawej, którego spuściła z oczu. Następny uderzył ją w plecy posyłając na ziemię. Znów wypuściła miecz, nie zdawała sobie sprawy jakże nieumiejętnym szermierzem jest wobec takiej zwierzęcej dzikości.

Poderwała się sięgając miecza i znów szczęki zamknęły się na jej ręce. Łzy zalały Marinie oczy, Wilkołak poderwał ją z ziemi wbijając szpony w plecy i rzucił w stronę drzewa. Huknęła o pień zatapiając się w głuchą czerń, wilkołaki ruszyły ucztować.

***

Ogromny, obusieczny topór wbił się poprzez głowę, zatrzymując na mostku z okropnym chrzęstem. Delringer stanął pomiędzy leżącą Mariną a pozostałą dwójką wilkołaków. Te zatrzymały się, warcząc i tocząc pianę z wielkich szczęk. Domirad podniósł elfkę jedną ręką, kładąc ją sobie na barku, drugą złapał szczebel linowej drabiny zwisającej z balonu. Temor z góry posłał kilka płonących bełtów, które wbijając się w ziemię oświetliły potężnego krasnoluda. Ten znów uderzył leżącego wilkołaka otwierając owłosioną, martwą już klatkę. Sięgnął do środka i wyrwał gorące serce.

- Po to tu przybyłem wilki niemyte i z tym odejdę!

Z gardeł potworów dobyło się przeciągłe, wywołujące ciarki na plecach wycie. Delringer wiedział co to oznacza, zamachnął się jeszcze raz kładąc trupem kolejnego i skoczył ku drabinie. Gdy unosili się nad lasem widzieli dziesiątki wilczych, mrocznych postaci zmierzających ku morderczemu wezwaniu.

Delringer wraz z Temorem rzucili się do ran Mariny, Domirad złapała ster jednocześnie aktywując runę wezwania. Balon poszybował w ramiona nocy z krzątającymi się w desperacji i trwodze krasnoludami.

***

Przygotowania do zaślubin osiągnęły swe apogeum, rytuał rozpoczął się w południe. Kestylin właśnie podawał dłoń Lionel, swej młodszej córki Liglisowi gdy wielki cień zasłonił słońce padające na polanę wśród dębów i sosen. Potężny sterowiec powoli opuszczał się nad zebranymi zasłaniając niebo. Drabiny linowe poleciały w dół a po nich schodziły krasnoludy.

Jeszcze nigdy w lesie Białych Dębów nie było tylu krasnoludów. Potężni, krępi wojownicy byli uzbrojeni po zęby. Zbroje szczękały i dzwoniły gdy wypełniali polanę, elfy stały jak zamurowane.

Z jednej z drabin zeszła na trawę Marina w towarzystwie Delringera, westchnienie przewinęło się przez usta elfów. Kestylin wykrzywił usta w fałszywym uśmiechu markując szok tym widokiem. Wsparta na potężnym ramieniu krasnoluda podeszła do zebranych pod kamiennym ołtarzem. Połowę twarzy i obie ręce miała zabandażowane a nogę usztywnioną w kolanie. Ból targał jej twarzą przy każdym kroku. Jak nakazuje tradycja na zaślubiny żaden elf nie mógł zabrać broni gdyż jest to dzień radości, teraz zaczęli się pocić widząc zastępy zakutych w zbroje krasnoludów.

- Witaj córko - Kestylin przerwał grobową ciszę.

- Witaj zdrajco - szepnęła elfka przez zaciśnięte zęby, cisnęła sercem wilkołaka. Kropelki czarnej krwi zrosiły zieloną trawę pod stopami Kestylina i Liglisa.

Skuci przerażeniem zebrani stali jak głazy pośród trawy.

- Marina? - bąknął Liglis wyciągając ku niej rękę lecz nie dokończył. Ostrze sztyletu zatoczyło śmiertelny łuk i rozorało gardło elfa. Złapał za nie w panice chcąc tamować uciekające z niego życie. Upadł na kolana i charcząc wyzionął ducha. Jej siostra, niedoszła małżonka zabitego zapiszczała, matka zemdlona upadła na trawę; nikt jej nie podtrzymał.

- To taki był plan? Tylko Halia nadawała się na żonę bo ja nie byłam księżniczką? Została by królową a mnie chciałeś się pozbyć. Ja go kochałam i ciebie też zdrajco i tak mi chciałeś odpłacić? Tylko tytuł się dla ciebie liczy czy to ta wiedźma twoja żona cie do tego namówiła? Co miałeś na wytłumaczenie? Głupia, zakochana elfka postradała rozum z miłości i zabiła się? Powinnam cię zabić jak jego!

Zebrani milczeli, słuchając Mariny.

- Wyrzekam się ciebie i was! Lecz zostawiam radę: uważajcie na tego chytrego lisa gdyż poświęci wasze życie równie łatwo jak swojej córki - odwróciła twarz ku ojcu. - Ale już nigdy więcej.

Zerwała klanowy naszyjnik ciskając go w trawę.

- Twoja córka nie żyje i niech tak zostanie.

Krasnoludy z ociąganiem wróciły do sterowca a Marina wraz z nimi. Patrzyła z nienawiścią na oddalający się las. Elfy, które towarzyszyły jej w wyprawie zostały na polanie.

Delringer podszedł do niej z kuflem piwa.

- To co teraz córa?

- Nic. Nic już mi nie zostało - usiadła na pobliskiej skrzyni.

- E tam, cały świat stoi przed tobą otworem - rzekł podając jej kufel pełen pienistego piwa - a teraz pij, to pomaga.

***

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli zły dział, to przenieść do innego działu.

2ezk975.jpg

Pewnie dużo osób kojarzy Guitar Hero. Gra posiada w dużym opakowaniu kontroler w kształcie gitary. W zestawie były także nalepki na gitarę, gra i baterie do gitary. Wszystkie części tej gry wyszły tylko na PS2. Zaczęło się super (gitary z innych części też działają). Zaczęło się dobrze ? gitara już gotowa i odpalamy grę.

Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Są tu piosenki Michaela Jacksona, Jimi Hendrixa, a z młodszych zespołów np. Tokio Hotel.

I zaczyna się super ? ładne menu, dużo trybów gry. Odpalam Quickplay, i włączam piosenkę Linkin Parku. Czekam ok. 10-15 sekund i pojawia się widownia. Czekam na nutki. Pojawia się pierwsza. Po zagraniu całej piosenki na 100%, chciałem ją przejść jeszcze raz! Nutki świetnie synchronizowane, po prostu chce się grać!

Potem sprawdzam nowy tryb ? Tworzenie piosenek. Nie można stworzyć aż takich niesamowitych utworów, ale satysfakcja jest ogromna! W Quickplay są także piosenki stworzone przez Activision.

W trybie kariery czeka nas dużo nowości, min. Stworzenie własnej postaci. Ustawiamy jej wszystko co chcemy, nawet ruchy sceniczne. Możemy stworzyć nawet ostrego metalowca, albo gitarzystę popowego. I pojawiają się nam kraje naszego tournee.

Piosenek jest 85. Jest dużo krajów, które odwiedzamy. Jest tam także Polska! Na jeden kraj przypadają nam 2-3 piosenki + encore (bis). Nawet po przejściu kariery na ostatnim poziomie, chce się przejść ją jeszcze raz.

34fb6vk.jpg

14ybclf.jpg

Gra jest warta kupienia chociażby zwykłego zestawu z gitarą. Zabawy jest mnóstwo! Polecam tę grę.

Plusy: Frajda z gry, długość, dostępność, muzyka, wiele więcej.

Minusy: Cena, niektóre nutki źle zsynchronizowane.

Końcowa ocena: 9+.

Info:

Neversoft Entertainment ( producent )

Aspyr Media, Inc. ( wydawca )

Licomp Empik Multimedia ( dystrybutor PL )

zręcznościowe ( muzyczna )

10 lipca 2009 ( światowa data premiery )

17 lipca 2009 ( data wydania w Polsce )

tryb gry: single / multiplayer nośnik: 1 DVD

tryb multiplayer: Internet / wspólny ekran liczba graczy: 1-8

wymagania wiekowe: 12+

Piosenki:

* 311 - "Beautiful Disaster"

* 30 Seconds To Mars - "The Kill"

* Airbourne - "Too Much Too Young"

* The Allman Brothers Band - "Ramblin' Man"

* Anouk - "Good God"

* The Answer - "Never Too Late"

* At The Drive-In - "One Armed Scissor"

* Beastie Boys - "No Sleep Till Brooklyn"

* Beatsteaks - "Hail to the Freaks"

* Billy Idol - "Rebel Yell"

* Black Label Society - "Stillborn"

* Black Rebel Motorcycle Club - "Weapon of Choice"

* blink-182 - "Dammit"

* Blondie - "One Way or Another"

* Bob Seger & The Silver Bullet Band - "Hollywood Nights"

* Bon Jovi - "Livin' On A Prayer"

* Bullet For My Valentine - "Scream Aim Fire"

* Coldplay - "Shiver"

* Creedence Clearwater Revival - "Up Around The Bend"

* The Cult - "Love Removal Machine"

* Dinosaur Jr. - "Feel The Pain"

* The Doors - "Love Me Two Times"

* Dream Theater - "Pull Me Under"

* The Eagles - "Hotel California"

* The Enemy - "Aggro"

* Filter - "Hey Man, Nice Shot"

* Fleetwood Mac - "Go Your Own Way"

* Foo Fighters - "Everlong"

* The Guess Who - "American Woman"

* Hush Puppies - "You're Gonna Say Yeah!"

* Interpol - "Obstacle 1"

* Jane's Addiction - "Mountain Song"

* Jimi Hendrix - "Purple Haze (Live)"

* Jimi Hendrix - "The Wind Cries Mary"

* Jimmy Eat World - "The Middle"

* Joe Satriani - "Satch Boogie"

* Kent - "Vinternoll2"

* Korn - "Freak On A Leash"

* Lacuna Coil - "Our Truth"

* Lenny Kravitz - "Are You Gonna Go My Way"

* Linkin Park - "What I've Done"

* The Living End - "Prisoner of Society"

* Los Lobos - "La Bamba"

* Lost Prophets - "Rooftops (A Liberation Broadcast)"

* Lynyrd Skynyrd - "Sweet Home Alabama (Live)"

* Mars Volta - "L'Via L'Viaquez"

* MC5's Wayne Kramer - "Kick Out The Jams"

* Metallica - "Trapped Under Ice"

* Michael Jackson - "Beat It"

* Modest Mouse - "Float On"

* Motörhead - "Overkill"

* Muse - "Assassin"

* Negramaro - "Nuvole e Lenzuola"

* Nirvana - "About a Girl (Unplugged)"

* No Doubt - "Spiderwebs"

* NOFX - "Soul Doubt"

* Oasis - "Some Might Say"

* Ozzy Osbourne - "Crazy Train"

* Ozzy Osbourne - "Mr. Crowley"

* Paramore - "Misery Business"

* Pat Benatar - "Heartbreaker"

* R.E.M. - "The One I Love"

* Radio Futura - "Escuela De Calor"

* Rise Against - "Re-Education Through Labor"

* Sex Pistols - "Pretty Vacant"

* Silversun Pickups - "Lazy Eye"

* Smashing Pumpkins - "Today"

* Steely Dan - "Do It Again"

* Steve Miller Band - "The Joker"

* Sting - "Demolition Man (Live)"

* The Stone Roses - "Love Spreads"

* Stuck In The Sound - "Toy Boy"

* Sublime - "Santeria"

* Survivor - "Eye of the Tiger"

* System of a Down - "B.Y.O.B."

* Ted Nugent - "Stranglehold"

* Tokio Hotel - "Monsoon"

* Tool - "Parabola"

* Tool - "Schism"

* Tool - "Vicarious"

* Trust - "Antisocial"

* Van Halen - "Hot For Teacher"

* Willie Nelson - "On The Road Again"

* Wings - "Band on the Run"

Pojedynki gitarowe:

* Ted Nugent

* Zakk Wylde

Proszę o oceny mojej recenzji.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No dobra... To mój ostatni tekst. Dig in. Ci, którzy mnie pamiętają - to tylko chwilowy odskok w stronę realizmu. ;)

Uwaga! Może zawierać nieodpowiednie słownictwo! ;)

---

ZEN KOBIECE

Powiadają że wyższość moralną trzeba podbudować materialnie, gdyż inaczej wiotczeje. I że najlepiej spędzić całe życie na balkonie. Gdyby przyłożyć to do mojego żywota, upadłem, a jednak wzniosłem się. Podczas gdy pewien czas paliłem papierosy na balkonie 8. piętra ursynowskiego osiedla, po kilku miesiącach zdecydowanie stwierdziłem, że czas na upadek. Był to upadek kontrolowany, rzec by można - celowy. Upadek, a jednak powstanie, jak ten pieprzony feniks. Teraz palę, palę jakby się miał świat skończyć, a jestem na raptem drugim. Technicznie drugim, bo winda wjeżdża na trzecie. Zatem tak naprawdę to jakieś tajemnicze półpiętro na Wańkowicza. Wańkowicza jest na Kabatach. Kabaty to osiedle dla młodych wypięknionych, bananów tak zwanych. Już nie jest na topie, już jest passe. Teraz topowe jest nowo budujące się Wilanów One. Brzmi prawie jak samolot prezydenta, sami rozumiecie. Kabaty były bananowe kilka lat temu, teraz sytuacja się stabilizuje i powoli wprowadzają się normalni ludzie. Albo menele, tak jak ja.

Kiedy więc stoję na balkonie, albo siedzę, tak że tylko głową zza słomianki na barierce wystaję, mogę obserwować. Czasami nie ma czego, ale czaić się warto. Przechodzą w dole ludzie, młodzi, starzy, ładni, brzydcy, słowem - całe Kabaty wędrują pod oknami, bo zaraz naprzeciwko jest kawiarenka Blikle. I oczywiście obserwuję kobiety, bo cóż innego mógłby robić mężczyzna, z papierosem, siedzący na balkonie pokrytym trzcinową słomianką? Obserwuję, czaję się, wyglądam maleocchiem zza winkla, a wszystko to po to by znaleźć jakiś obiekt westchnień, który wykończy mnie psychicznie, ale doprowadzi odpowiednie ilości fenyloetyloaminy. Tak, jestem miłosnym narkomanem. Najczęściej na głodzie niestety, ale nie sprawia to, że się poddaję. To żenujące w pewien sposób. Każde nowe miejsce - szkoła, studia, praca, to potencjalna strefa wojny i walka o punkty kontrolne. W każdym nowym otoczeniu, jak pies, jak pierdolony mandżurski pies, szukam kolejnej Kobiety Życia, która sprawi, że mój organizm zacznie pracować na najwyższych obrotach, a ja powoli wejdę na tor kolizyjny, popełnię nieudane samobójstwo (cóż za cudowny posmak oksymoronu!), a potem wrócę na stare wytarte tory, po których sunie lokomotywa mojego smutnego jak [beeep] żywota.

Żona śpi spokojnie w pokoju. Mimo tych kilku dzielących nas metrów, niemal czuję jej cichy, nieco ciężki oddech, na twarzy. Śpi, nieświadoma tych ponurych kłębów myśli, rodzących się w mojej głowie. Osiedle już niemal wymarłe, czasem tylko jakieś grupki lokalnych troglodytów, wracających z imprezy, przetaczają się niezdarnie przez trotuary. Wędrują oni od burty do burty, obijają się, czasem z powodu ewidentnej choroby morskiej, wymiotują do klombików, albo rabatek. Żona śpi, a ja myślę.

***

Pierwszy raz zobaczyłem ją w windzie, chyba już w drugim, albo i nawet początkowym tygodniu pracy. Jechała z nami, stłamszona przy lustrze, w windzie tłok. Tak czasem, przy okazji, się zastanawiam, na co patrzę najpierw. Wiadomo, że nie mamy się co, moi drodzy, oszukiwać, bo pierwsze jest zawsze fizyczne wrażenie. Tak to po prostu działa. Gdy kobietę widzisz, nie zastanawiasz się nad jej osobowością. Nie obchodzi cię ona. Wyjątkiem jest przypadek, gdy dana kobieta właśnie biegnie nago po ulicy, smarując się własnymi ekskrementami. Wtedy wiesz, jaką ma osobowość. Tak czy inaczej, patrzysz. Wzrok jest pierwszym elementem łowczym. I ja niestety patrzę w oczy. Choć zwykle, podczas rozmowy, już nie patrzę w oczy, to podczas pierwszego kontaktu, kiedy czuję, jak coś się rodzi, jak skolopendry zaczynają biegać wewnątrz mojego ciała, jak zaczynam delikatnie lewitować, jak coś się kłębi w potylicznym płacie mózgowym, tak - wtedy patrzę prosto w oczy. A jakie ona oczy miała! Ach, no szkoda słów i tu przekaz werbalny nie jest w stanie, ja nie będę nawet próbował, tego pokazać. To nieco jak orgazm. Czy słowa są w stanie przełożyć, objaśnić, glosami opatrzyć i obudować stylistyką tak proste słowo jak "orgazm"? Nie, nie są, język pewnych rzeczy nie jest w stanie dobrze i nie kalece opisać. Rzeczywistość pozatekstowa niestety istnieje i czasem wdziera się bezczelnie w życie człowieka, brudzi mu butami po puchowym dywanie oraz wybiera żarcie z lodówki. Spróbuję jednak, koślawo i nieporadnie. Jasne, z takimi wesołymi iskierkami. Malowała je oczywiście, choć jest to w pewnym sensie metonimia - nie malowała samych gałek, tylko powieki; tu trzeba by się przy okazji zastanowić co stanowi o okowatości oka. Czy jest to sam nerw, gałka, czy także i okalający ją osprzęt? Czy oko stanowi tylko punkt? Czy jest w kontekście? Kłania się Einstein, mili państwo. Jak wiadomo, wszyscy humaniści, a humanista to taki człowiek który dodaje dwa i dwa otrzymując dwadzieścia dwa, przykładają do każdej niemal koncepcji albo krzywą Gaussa, albo zasadę nieoznaczoności Heisenberga. Do tego dołóżmy teorie (obie) względności Einsteina i już mamy potworny obraz przyprawiania dupie uszu.

Lekko pomalowane, na ciemny kolor, co doskonale kontrastowało z ich jasną szarością, wpadającą nieznacznie w jakiś turkusowo-lazurowy posmak jeziorka ukrytego w lesie. I śmiała się, ale nie jakimś typowo kobiecym chichotem, jakimś rykiem straszliwym, nie opluwała nas kropelkami śliny, no proszę was. Przecież to Kobieta, nie jakaś tam zwykła lafirynda z korporacji, która próbuje grać swoimi nogami, czy tyłkiem. Ona, Kobieta, się śmiała bezgłośnie, śmiała się tak, że tylko kąciki ust wędrowały ku górze, że oczy jej iskrzyły, że skolopendry w moim brzuchu rozpoczęły marsz ku zagładzie. Jak ona się wtedy śmiała! I to było drugiego czy pierwszego tygodnia pracy. I już wtedy zacząłem układać ponury plan zdobycia tego cudu Natury.

***

Nie wiedzieć jak to jest, ale zagajanie do kobiet dobrze wygląda na papierze. W teorii. Literatura, muzyka, teatr, no słowem - sztuka jak się patrzy, zagajać umie. Ale gdy umilkną ostatnie akordy, nie będzie lux aeterna, pożółkną stronice, kiedy staniesz twarzą w twarz ze swoją nemesis, nagle wszelkie cwaniackie poradniki można o kant [beeep] potłuc. Wtedy jesteś sam na placu boju, żołnierzu.

A ja się czaiłem, o, jak się czaiłem... Tygodniami, krążyłem wokół niej jak sęp. Nie znałem jej, nie wiedziałem jak na imię ma ta boska istota, gdzie chadza, czy pali - to najważniejsze - papierosy. Ale od czegóż są kumple z pracy? I serwisy społecznościowe w internecie? To przerażające zjawisko człowieka odartego z intymności. I to w dodatku na własne życzenie... Tak czy inaczej, Julia, bo tak ów cud miał na imię, wkrótce była odkryta, niemal naga, w sensie metaforycznym oczywiście. Wiedziałem o niej niby wszystko, a jednak nic. Znacznie łatwiej bowiem podejść do kobiety nieznajomej, takiej która stoi na przystanku autobusowym, i zagaić. A gdy się wie mniej więcej, co dana osoba sobą prezentuje, wtedy zaczynają się schody. Bo tworzy się obraz, neurotyczne bagno, w które wpadasz i dusisz się, prędzej czy później. Tworzy się projekcja, nie kobieta, ale właśnie projekcja kobiety, którą obudowujesz coraz to nowymi i ciekawszymi elementami, tak że staje się niemalże Kobietą, bez poznawania, bez zagajania, słowem - bez żadnego symptomu realności. A gdy już - o ile w ogóle - zaczniesz rozmowę, nagle ten fortepian rozpierdala się o kostkę chodnikową, innymi słowy - ideał sięga bruku.

***

Jakim cudem w ogóle można być zazdrosnym o kobietę, której się nie zna? To przerażające. Gdy widywałem ją z jakimś innym gościem, który zagajał, i wiedziałem że to stary babiarz-onanista, taki co chciałby ale nie potrafi, taki co tylko zagai, ale nic więcej nie zrobi, bo nie stać go na to, bo nie ma na tyle odwagi cywilnej, coś się we mnie gotowało. Kiedy widziałem, że stoją razem, palą papierosy, jak on zagaja, a potem ona coś mówi i się uśmiecha (o uśmiechu już pisaliśmy), to krew mnie zalewała. Absurd rzeczywistości, być zazdrosnym o kobietę, której się w ogóle nie zna. To chyba atawizm jakiś.

Ale nadszedł ten dzień, Dzień właściwie, kiedy po kolejnym okrążeniu uznałem, że czas wziąć sprawy w swoje ręce. I zagadałem. Rację miał, bezbrzeżną i niepodważalną, Pilch Jerzy, że podczas pierwszej rozmowy z Kobietą, myślisz tylko "O [beeep]! Mówi do mnie! O [beeep]! Uśmiecha się, o [beeep], spogląda!". Tak jest, takie jest życie, taka jest rzeczywistość. Zewnętrznie nie dajesz nic po sobie poznać, jesteś zimny i wyrachowany, ale w środku następuje właśnie reakcja łańcuchowa, rozszczepienie atomu, niekontrolowane eksplozje o sile... wielu, zaprawdę wielu megaton. Skolopendry wżerają się w jelita, żuki chrzęszczą między zębami, muchy i moskity brzęczą w uszach, a wije oplatają mięśnie.

A ona mówi do mnie.

A ja jestem zimny i wyrachowany.

A w środku już mnie ugotowało na amen.

Jest polonistką, to mnie nie dziwi, takoż i ja gdzieś, kiedyś na tych studiach bywałem. To dobrze - wspólne tematy od razu, o ile należy do drugiej grupy. Trzeba bowiem nadmienić, że poloniści, a raczej - studenci polonistyki dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to taka, że znaleźli się tam z przypadku, z odrzutu, albo myślą że "język polski przecież znamy". Druga to pasjonaci i wariaci. W grupie pierwszej jest jakieś 99,99%. Na drugą trzeba uważać, bo z nimi nie ma żartów. Ja byłem w drugiej i jak się okazało - i Julia była w drugiej. Przynajmniej nie muszę się obawiać że jej ideałem literackim jest Coelho, prawda?

I mówi, w dodatku, kiedy już jestem uważny, bo z polonistami-wariatami żartów nie ma, mówi że to lingwistyka jest jej pasją. Mimowolnie opuszczam gardę i szczerzę zęby. Bo język to moja miłość od pierwszego konwersatorium, od pierwszych ćwiczeń z Muzą Pierwszą (bo i na studiach oczywiście Muzę miałem, a jakże), od pierwszego zapisu alfabetem fonetycznym, od rozdziewiczonego morfemu, morfu, allomorfu, leksemu, modelu generatywno-transformacyjnego, od pragmatyki, semantyki, od setki trudnych słów, objaśniających proste zjawiska, tak, kocham język całym sercem. Rozmawiamy jeszcze o jakichś rzeczach, potem jedziemy w windzie razem, na nasze piętro, ale ja już tego nie słyszę, rzeczywistość jakby się oddala, a gdy wracam do biura, do kanciapy w której pracuję, śmiech kolegów witający moją minę, wyprzedzającą esencję, wbija mnie znowu w okowy realizmu.

***

Kobiety są nieco zen. Relacje z kobietami można ująć w kategorie zen. Choć zen jest bardzo praktyczne, teoretyczna nadbudowa także istnieje, i są opasłe tomiszcza nie tylko z koanami i wierszykami, jest to też i metafizyka, której buddyści się boją i przed którą uciekają.

Świat z kobietami jest czymś na kształt ogrodu, wypełnionego kwieciem. Chadzamy po tym ogrodzie, zachwycamy się, wąchamy, podziwiamy płatki i łodyżki, ale... Ale nie zrywamy. Rzecz polega na tym właśnie, by przechadzać się po tymże ogrodzie, ale nie dotykać niczego, tylko popadać w zachwyt i upojenie zapachami.

***

Paliliśmy czasem pod firmą, razem, ale osobno. Prawie nigdy nie rozmawialiśmy już, po tej rozmowie, tej Pierwszej. Nie dlatego, że się nie lubimy, nie dlatego że jakieś skrępowanie nas dopada, nie. Po prostu wolimy milczeć. Chyba. Ale mówimy sobie pięć do dziesięciu razy "cześć" na korytarzach, przy papierosie, czy w innej sytuacji. Ja ciągle się gotuję, ale ugotować się nie mogę.

Tego dnia czatowałem jak zwykle, wieczorem już, na papierosie, czekając aż wyjdzie i powie mi jakieś do zobaczenia, czy inne gówienko. Wychodziła, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się (pisaliśmy!), a potem zatrzymała w pół kroku.

- Gdzie zdążasz? - zamarłem. Nie spodziewałem się pytania, nie spodziewałem się dialogu. Całe moje życie to z reguły monologowanie, a tu patrz - nagle interakcja!

- Do domu zdążam - burknąłem, ale zaraz się zreflektowałem i na moją twarz wypełzł jakiś ślad uśmiechu. - Do domu, albo i nie do domu, jak widzisz, na razie palę tylko pod firmą.

- ...Bo nie możesz zapomnieć o pracy?

- No, już bez przesady, bo jak powiem, że lubię tu przychodzić to mnie wyśmiejesz.

- Wyśmieję... - uśmiechnęła się, wręcz zaśmiała, ale znów bezgłośnie, tylko jej oczy ruszyły w górę. - A idziesz tam gdzie ja? Może się razem przejdziemy?

Nie warto, nie trzeba, chyba nawet nie powinno się czytelnika zanudzać tym, co mówiliśmy, jak rozmawialiśmy, więcej - o czym była konwersacja, bowiem jedynym faktem jaki jest ważny dla opowieści jest ten, że akt w potencji stał się aktem dokonanym, że wreszcie przeszliśmy na etap egzystencji, ba nie tyle egzystencji nawet, co już jakiegoś przedmiotu materialnego, esencjalnego w dodatku.

Ważne jest też to, że w końcu wylądowaliśmy w jej mieszkanku, z butelką wina i rozmową na temat znaków korektorskich. O ile drugie było nader zachęcające, to wino nieszczególnie lubię, albowiem wychodzę z założenia, że istnieje tylko jeden typ wina, które mogą pić prawdziwi mężczyźni. Jest to wino tak zwane tanie, na siarce, albo spirytusie (to już nalewka!), reszta zaś win, na drożdżach, a zwłaszcza już wina francuskie, czy gruzińskie to dla mnie trunek niewymownie pedalski. Tak, pedalski i inaczej jak tymi słowy się tego określić nie da. Ale cóż - była Kobietą, zatem musiałem wycierpieć nieco, napić się tego ohydztwa, choć wolałbym jakieś porządne piwo, czy zimną mocną wódkę. Swoją drogą, warto uważać na kobiety, które pijają tanie wina albo piwo. Raz że mogą być skończonymi menelami i jeszcze się czymś człowiek, że tak powiem - oralnie zarazi, albo są to kumpele i do szabli i do szklanki. Niezależnie od wieku, nieważne czy mają lat dwadzieścia, czy już czterdziestka dawno przeminęła w otchłani zamkniętej ontycznie przeszłości. Nieważne, bowiem picie piwa przez kobietę implikuje dwa proste fakty. Po pierwsze, jest ona porządnym człowiekiem, oraz ma - metaforycznie rzecz jasna - ogromne cojones. Po drugie, gdy już sprokurujemy co trzeba, okazuje się że tracimy dwie istotne sprawy naraz. Najpierw kompana do picia, a potem kobietę.

Tak czy inaczej, rozmawialiśmy, popijając to cholerne wino. Nie starałem się już obserwować, nie krążyłem, nie zagajałem, bowiem wojska zaczęły przeprowadzać ofensywę i linia demarkacyjna, linia frontu wręcz przesuwała się zdecydowanie na moją korzyść.

***

W końcu padły jej ostatnie bastiony, ostatnie transzeje, zasieki, druty kolczaste i, lekko winem odurzona, padła w moje ramiona. Że tak niefrasobliwie zarymuję. Starłem palcem błyszczyk z jej ust, i zanurzyliśmy się w sobie powoli, a jednak przyciskając ciała z jakąś taką raptownością, z paniką, jakbyśmy mieli zaraz uciec. Zsuwaliśmy ubrania, rozpuszczałem jej włosy, tonęliśmy powoli aż...

Aż stało się coś przewidzianego, coś co każdy podejrzewałby od początku, co niechybnie miało nastąpić, jako że wraz z prologiem opowieści pojawił się Jean Paul Sartre. Chybiłem. Zostały mi kule w pistolecie, a ja nie mogłem ich wykorzystać. Nie miałem odwagi, nie miałem siły.

- Przepraszam, nie mogę. Żonę mam. - wybąkałem. Uderzyła mnie lekko w twarz, a potem rozpłakała się.

Ubrałem się spokojnie, po czym wyszedłem, cicho zamykając drzwi.

***

Idę ulicą, zdążam na stację metra, palę papierosa. Jestem pieprzonym sartre'owskim Herostratesem. Zachciało mi się, [beeep], kwiatki zrywać.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nuka nuka, komentarz na szybko, bo mam urwanie głowy dziś a już większość przerwy zużyłem na czytanie (i granie w biotronika na facebooku ;p)

Anyway, bardzo mi się podobało, ale niekoniecznie z powodu że jest [beeep] samo w sobie (choć jest), a dlatego, że widzę tutaj mentalne koleiny Palahniuka (Chimku Chimku ostatnio oddałeś mi Fight Club, czyżby wywarł równie duże wrażenie jak na mnie?). Jasne, Chuck bardziej wali po mordzie równoważnikami zdań i generalnie więcej u niego socjologii niż psychologii, ale to opowiadanie ma wybitny posmak jego prozy. Jak na polskie realia, to ja tu widzę Tylera spotykającego Miauczyńskiego. Jakbym był uczony w filozofii/psychologii to rzuciłbym jeszcze jakąś celną uwagą/bon-motem z Jaspersa, ale że nie jestem, to się zamknę.

Co do stylu to ciężko mi oceniać, czasem zdania są troszku za długie, mi się zdarzało tracić wątek. No i nie jestem pewien czy skakanie po tematach w poszczególnych akapitach niczym konik polny po chaszczach jest założeniem czy tylko artefaktem szału twórczego ;]

Aha, wracając do Palahniuka, odkryłem, że na której stronie by się go nie otwarło (ostatnio nabyłem Rozbitka), tam się go czyta wręcz rewelacyjnie. A to do rzeczy ma się tak, że to opowiadanie czyta się równie dobrze od tyłu jak od przodu, akapitami w drugą stronę - ale to może moje małe zboczenie, bo zawsze mnie bardziej ciekawiła odpowiedź na pytanie 'jak do czegoś doszło' niż 'do czego doszło (badź nie)'. To jak z inspektorem Colombo, tyle że lepiej, bo człowiek nie przepada jak mu się po raz n-ty koleś odwraca w drzwiach i mówi o małym nieistotnym szczególe, który rzekomo akurat wpadł mu do głowy.

Kończąc - Dornie i Sabo idźcie tą drogą, this is good shit.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...