Skocz do zawartości

Polecane posty

Cóż, wieczny strażnik powstał sporo przed wyjściem 300, jeśli dobrze pamiętam, niemniej historię Leonidasa znałem sporo wcześniej - nie była to jednak bezpośrednia inspiracja, choć nie przeczę, podobieństwa są, choć z drugiej strony, motywy dosyć różne - przynajmniej w detalach.

Czas na drugą porcję moich wypocin - to samo uniwersum, paręset lat później.

Pierwszy rozdział mojej skromnej, powstającej powoli powieści - znajomość "Wiecznego Strażnika" wskazana, choć zdecydowanie nie wymagana (w rozdziale są stosowne wyjaśnienia).

Miłej lektury, opinie i krytyka mile widziane, jak zawsze:

Pochopna decyzja

- Długo jeszcze mam stać? Nogi mi już drętwieją, a ten gorący płaszcz zdecydowanie nie poprawia sytuacji! ? Surmailen denerwował się już kilkugodzinnym staniem w niemal całkowitym bezruchu, podczas gdy zza płótna wysunęła się biała ręka w siateczkowej rękawicy wygrażając palcem.

- Gdybyś się tak nie wiercił, już bym skończyła! ? cienki głosik zza płótna wydzierał się na znudzonego Surfalano - Te sprawy wymagają czasu. Malowanie to nie wasza wojaczka, tu potrzeba cierpliwości i precyzji, której nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, o!

- Kiedy ja się nie ruszam!

- Nie?! A to przewracanie ślepiami, zaciskanie dłoni i okazyjne kiwanie się? To mnie rozprasza... Naprawdę nie możesz postać w bezruchu jeszcze przez parę minut?

- Niech ci będzie, tylko pospiesz się trochę. Nawet sobie nie wyobrażasz jakie męki tutaj cierpię, wiedząc, że siedzisz skryta za tym materiałem, podczas gdy ja nie mogę nawet na ciebie spojrzeć.

- Nie histeryzuj. Chciałeś portret, czy nie? Już prawie skończyłam.

Surmailen ponownie zamarł w bezruchu i spojrzał przed siebie. Znajdował się w półkolistym pomieszczeniu o standardowym, choć niezwykle ozdobnym wystroju. Główna ściana była w istocie rzędem siedmiu okien zwieńczonych ostrymi łukami, co zapewniało wspaniałe oświetlenie przez większą część dnia. Sklepienie układało się w kształt półkopuły tak, że najwyższy punk pokoju znajdował się dokładnie nad głową zmęczonego staniem Surfalano. Za jego plecami znajdowały się duże, dwuskrzydłowe drzwi idealnie wkomponowane w białą, płaską ścianę. Ład ogólnego wystroju burzył panujący w pokoju bałagan. Wszędzie dookoła walały się wszelkiego rodzaju sprzęty malarskie, z czystymi płótnami na czele. Pośrodku pomieszczenia, dokładnie przed Surmailenem rozłożone były ogromne sztalugi z jeszcze większym płótnem, za którym, sądząc po wystających stopach, stała raczej niewielka istotka, co chwilę sięgająca to po pędzle, to po świeże farby. Co ciekawe, jakby na złość Surmailenowi, nawet na chwilę nie wychylała się zza płótna, chyba że kryjąc twarz za błękitną chustą. Ot, takie drobne dziwactwo, jedno z wielu, warto dodać.

- Już? ? spytał Surfalano.

- Już ? odparła istotka zza płótna.

- To czemu nic nie mówisz? ? Surmailen trochę się rozluźnił.

- Bo lubię patrzeć jak tak stoisz. Mówił ci już ktoś, że w szatach wyglądasz nawet lepiej niż w zbroi? Ten płaszcz, guziki, ozdoby, cały krój! Idealnie podkreśla twoją wspaniałą sylwetkę.

- Nie żartuj.

- Nie żartuję! Niejedna panienka chciałaby choćby twoje biodra.

- W tym problem... Panienka! ? Surmailen zasyczał. ? Spójrz na mnie! Czy ja wyglądam ci na pannę? Mam łuski, kolce, kołnierze, szpony i... nieważne. Jestem mężem z krwi i kości!

- Oj, czy ja w to wątpię? ? powiedziało stworzenie skryte za płótnem zalotnie przeciągając zdanie. ? Czy gdybym wątpiła w to choćby przez chwilę, ślęczałabym tutaj z farbami, użerając się z twoim bezustannym wierceniem i malowała dla samej przyjemności, co?

- Dobra, dobra. Wyłaź zza płótna, czas na nas.

- Aleś ty niecierpliwy! Poczekaj chwilę, muszę obmyć ręce i zdjąć fartuch. ? chwilę po tym kula pstrokatego materiału poleciała za sztalugi, prawie wypadając przez okno. ? Powiedz mi, jak ty beze mnie wytrzymujesz na tych swoich treningach, medytacjach, czy choćby we własnej sypialni, co?

- Dobre pytanie. Tyle tylko, ze podczas owych treningów, medytacji, czy siedzenia u siebie nie kusi mnie twój głos.

- Dość więc samego głosu, możesz patrzeć do woli.

Wyszła zza sztalug i przeciągnęła się, cały czas zasłaniając twarz błękitną chustą. Nie była wysoka, choć przy swojej figurze sprawiała wrażenie takiej. Miała wyjątkowo kształtne stopy przyozdobione przy kostkach dwiema wysadzanymi perłami bransoletami. Zgrabne, choć nie kościste biodra zdobiła krótka, błękitna spódnica o specyficznym kroju. Złożona była z dwóch części układających się w kształt odwróconego kwiatu o ośmiu płatkach, z którego wystawały wspaniałe, długie nogi. Na piersiach nosiła tylko prostą w kroju, choć dość bogato ozdobioną przepaskę, więc nic nie kryło jej figury o delikatnych kształtach. Nosiła do tego jeszcze tradycyjne, długie, siateczkowe rękawice i naszyjnik z pereł. Głowę zdobił jej tradycyjny, przywieszany do uszu welon o kształcie sześciokąta z perłami na wolnych rogach.

Rzuciła chustę, błyskawicznie podbiegła do Surmailena natychmiast obejmując go delikatnymi ramionkami. ?Możesz patrzeć do woli? ? powtórzyła. I patrzył. Bez ustanku przyglądał się tej niezwykłej twarzy, wiecznie uśmiechniętej buzi o cieniutkiej żuchwie, wesoło nadętych policzkach, cętkach po trzy na nosie i pod ślicznymi, radosnymi oczyma, lśniącymi jak dwie czarne perły, od których biła niesłychana radość i życzliwość. Objął ją. Jej skóra była gładka i przyjemnie chłodna.

Wyszli razem z pracowni i skierowali się prostym, skąpanym w półmroku korytarzem w kierunku wyjścia. Surmailen jednym ruchem otworzył masywne drzwi i natychmiast oślepił go potężny snop światła. Słońce wisiało wysoko nad wieżami Łzy. Znajdowali się w cichej, dość szerokiej uliczce szeregowo ustawionych, tradycyjnych kolistych domów.

- Spójrz Timorio, już południe! Powiedz, proszę, ile ty mnie trzymałaś przy tych sztalugach? Umawialiśmy się na najwyżej godzinę, a tu, proszę! Zaginął cały ranek.

- Nie przesadzasz aby?

- Nieważne, mam tylko nadzieję, że Demailin wybaczy mi spóźnienie. Mam teraz dużo ważniejsze rzeczy na głowie niż trening. Chodźmy. To, co chcę ci pokazać z pewnością cię zainteresuje.

- W to nie wątpię.

Ruszyli w kierunku Wielkiej Katedry. Z uliczki wyszli na główną ulicę. Ich oczom ukazała się szeroka droga wyłożona gładkim, białym kamieniem, zaś po obu jej stronach wyrastały wspaniałe, strzeliste budynki najbardziej reprezentacyjnej części Łzy. Choć wszędzie dookoła kręcili się Shata?lin prawie nikt tu nie mieszkał. Główna ulica mieściła najważniejsze urzędy i składy całej stolicy. To właśnie tutaj można było otrzymać wszystkie potrzebne informacje i towary, oczywiście nieodpłatnie. Barbarzyński wynalazek śmiertelników, zwany tu i ówdzie walutą nie był znany poddanym Cesarzowej dokładnie tak samo jak nierówność i bieda.

Po kilkunastu minutach marszu trafili na Plac Świątynny. W centralnym punkcie, tuż przed świątynią stała sporych rozmiarów kaplica o kształcie koła, zwieńczona kopułą. Surmailen uchylił masywne, rzeźbione drzwi i razem z Timorią wszedł do środka. Wnętrze było dość jasne. Na ścianach wisiało dokładnie osiemdziesiąt siedem tablic, każda z wypisanym imieniem i data znaczącą dzień narodzin. Pośrodku kaplicy znajdował się dość wysoki filar z jeszcze jedną datą.

- Minęło ponad dwieście lat, bracia, a ja wciąż pamiętam, wciąż tu jestem. ? Surmailen posmutniał, mówił cicho, często przerywając.

- Surmailenie, czy to jest to miejsce, o którym myślę? ? Spytała Timoria, patrząc głęboko w oczy Surfalano.

- Tak... oto miejsce, gdzie odpoczywają najlepsi z nas. Wszyscy, którzy oddali życie broniąc świętej Łzy i Cesarzowej przed ludźmi. Znałem każdego z nich i każdy był mi bratem... Wtedy byłem jednym z najmłodszych, dzisiaj tylko dwunastu Surfalane jest starszych ode mnie. Kochana, za każdym razem, gdy tu przychodzę, zastanawiam się, czemu tu jestem, dlaczego wciąż żyję. Powinienem spoczywać razem z nimi bowiem nawet teraz żadnemu z nich nie dorastałbym do pięt swoimi umiejętnościami. Powiedz... Czy aż tak wiele zależy tylko od głupiego szczęścia, przypadku? Czy taka była wola Bogini? Nigdy nie pojmę i nie chcę pojąc. Każdego dnia widzę przed oczami ludzki legion. Nie ukrywam, że lękam się jego powrotu. ? Surmailen zaczął mówić jakby do siebie. ? Bracia, obiecaliśmy wam, że nigdy więcej nie dopuścimy do takiej tragedii i klnę się na całe moje życie, dotrzymamy słowa. Tym czasem odpoczywajcie albowiem spełniliście to, czego chciała od was Bogini. Śpijcie najdrożsi Surfalane i czuwajcie nad nami dowodząc, że nie śmierć, a jedynie Bogini może przerwać waszą służbę. Pokój z wami Wieczni Strażnicy. ? po tych słowach zwrócił się do Timorii ? To było nieco ponad dwieście lat temu. Stanęliśmy przeciw ludziom u boku Mistrza Gahira. Dobrowolnie. Prawdę mówiąc, mogliśmy zostać bezpiecznie skryci za murami, jednak zdecydowaliśmy inaczej. Tamtego dnia zginęła większość Surfalane, zaś z ludzkiej armii ostał się jedynie pył i skorupy pancerzy. Wciąż odbudowujemy naszą potęgę. Wraz z poległymi utraciliśmy tysiące lat doświadczeń, dowiedliśmy jednak wagi swojej roli w istnieniu Łzy.

- Surmailenie ? przerwała Timoria ? mówiłeś, że spoczywają tu wszyscy, którzy polegli tamtego dnia ale... brakuje jednej tablicy.

- Ach, młodość i niewiedza. Ledwo dwadzieścia pięć lat to niewiele czasu. Zbyt mało, by poznać wszelkie tajemnice. Nie ma tu Mistrza Gahira. ? Surfalano przymknął oczy, mówił powoli, spokojnie. ? Towarzyszyłem mu w bitwie i widziałem jego śmierć. Byłem w orszaku, który niósł jego ciało. Cały następny dzień spędziłem w katedrze i opuściłem ją dopiero wieczorem, gdy przykazała mi to sama Leilen. Z samego rana ponownie udałem się do świątyni i byłem pierwszym, który wszedł tam owego dnia, nie trafiłem jednak do miejsca opustoszałego...

- Myślę, że rozumiem.

- Spójrz. ? Surmailen wyciągnął z sakiewki niewielki przedmiot zawinięty w czerwony jedwab. Delikatnie rozwinął zawiniątko. Oczom Timorii ukazała się płytka pancerza. Dwie przeciwstawne, pozłacane łuski połączone srebrzystą oprawą z wprawioną pośrodku perłą. Płytka nie była czysta, rogi łusek pokryte były ciemnoczerwonym, niemal czarnym osadem, część perły zaś była odłupana. ? To łuska z pancerza Lorda Gahira, dokładnie ta, pod którą wbiła się strzała z łuku ludzkiego legionisty. Nawet najlepiej wykonany pancerz nie był wystarczającą ochroną przed celnym strzałem bestii.

- Kochany... Ten osad, to krew?

- Tak, moja droga, nie należy jednak do Gahira. Widziałaś kiedyś panią Leilen?

- W świątyni.

- Zauważyłaś, że zawsze nosi bandaże na dłoniach? Gdy mistrz padł w boju i przynieśliśmy jego ciało do świątyni, Leilen zapragnęła pamiątki po swoim ukochanym ? tej łuski. Rozpacz prawie odebrała jej rozum, przez kilka dni ściskała ten kawałek metalu w swych świętych dłoniach, płacząc bez ustanku. W końcu i z dłoni popłynęły łzy, krwawe łzy. Z czasem... rozpacz minęła, a ja, jako najlepszy przyjaciel Mistrza stałem się powiernikiem tej relikwii, świadectwa bolesnego zwycięstwa, wielkiej rozpaczy ale także nieskończonej miłości Bogini.

- Czemu więc mistrzyni wciąż nosi bandaże?

- Są takie rany, które nigdy się nie goją. Naturę tego zjawiska musiałbym ci opisywać cały dzień, a i tak nie wszystko dałoby się wyjaśnić. Starczy powiedzieć, że są one symbolem i dowodem świętości Leilen. ? Surmailen zamyślił się, a po krótkiej chwili dodał. ? Łuska z pancerza Gahira nie jest mi dana na zawsze. Zgodnie z rozkazem ma ona krążyć wśród ludu. Mam ją ofiarować osobie, którą uznam za godną, osobie, którą miłuję, choć nie jak brata, czy siostrę w służbie.

- Mam nadzieję, że kiedyś znajdziesz kogoś takiego. ? odparła Timoria wpatrując się w tablice nagrobne. Surfalano zaś uśmiechnął się błogo.

- Już znalazłem...

***

Pierwszy cios nadszedł niespodziewanie, z lewej. Surmailen ledwo zbił ostrze miecza, a nim zebrał się do kontrataku padło kolejne uderzenie, tym razem z góry. Przyjął na prawą rękawicę, odciągnął wraży miecz i ciął lewym zestawem szponów. Przeciwnik odskoczył, obrócił dwuręczniakiem z niezwykłą zręcznością, stał w szerokim rozkroku wodząc ostrzem przy ziemi. Taka pozycja dawała zakapturzonemu osobnikowi sposobność do wyprowadzenia dowolnego podcięcia lub ataku bocznego, przynajmniej w obronie. Surfalano spodziewał się tego, lewe szpony ustawił nad głową, gotowe do błyskawicznego pchnięcia, prawe zaś przy karku, co pozwalało odbić ewentualny atak. Surmailen zrobił krok, przeciwnik zaś błyskawicznie uderzył końcem miecza o posadzkę i ruszył biegiem niemal mijając młodego z lewej i wyprowadzając podcięcie na plecy, przez bark. Lewe szpony uderzyły o podłoże, prawe odbiły ostrze. Kolejny cios, tym razem z prawego boku. Surfalano wyczuł okazję, zatrzymał ostrze adwersarza przy samej ziemi, blokując je między prawymi szponami. Wykonał błyskawiczny przewrót by wyprowadzić cios z lewej, zobaczył opancerzoną stopę zakapturzonego. Leżał, kopniak był naprawdę silny, poczuł metaliczny posmak w ustach. Długa klinga błysnęła mu nad głową. Oparł całe ciało na jednej ręce i podciął przeciwnika. Zakapturzony zachwiał się ale zblokował ciosy Surmailena, wyprowadzone równie szybko, co niespodziewanie. Surfalano spodziewał się kolejnego kopnięcia ale adwersarz po prostu puścił miecz. Ciężka bryła metalu przeważyła młodego, który chwilę potem, podcięty, ponownie wylądował na posadzce. Wstał szybko, przeciwnik znowu miał swoją broń. Powoli krążył wokół Surmailena z mieczem gotowym do sztychu. Atak, unik, dziwny cios wychodzący od pchnięcia, którego Surfalano się nie spodziewał, blok. Szpony i miecz ponownie zwarły się wzajemnie zablokowane, tym razem jednak zakapturzony pochylił się i zgrabnym ruchem wysunął miecz od spodu i w mgnieniu oka przeszedł do ataku z góry. Surmailen odbił, przeciwnik obrócił się i zamachnął od spodu. Ostrze zatrzymało się dopiero przy szyi młodego.

- Wygrałem. ? powiedział sucho zakapturzony osobnik, pomilczał przez chwilę, po czym dodał. ? Przyznać muszę, że coraz lepiej sobie radzisz, młokosie. Niewiele brakowało, a sam leżałbym teraz na ziemi.

- Niewiele? Kompletnie dałem się zaskoczyć i to przynajmniej dwa razy! Strasznie poobijałem sobie stopy.

- A czego się spodziewałeś po kopaniu w pancerz? Nigdy nie uderzaj gołą stopą lub pięścią w opancerzonego przeciwnika, chyba, że chcesz się połamać. Jeszcze brakuje ci siły, by powalić mnie bez broni. Twoje szczęście, że tę wadę nadrabiasz szybkością.

- Jeszcze sporo mi do ciebie brakuje.

- Czyżby, dzieciaku? Już teraz jesteś szybszy ode mnie, nie potrafisz tego jednak wykorzystać. Niepotrzebnie dążysz do zwarcia i zablokowania broni przeciwnika. Z takiej pozycji każdy, kto jest silniejszy od ciebie, czyli upraszczając po prostu każdy może łatwo wybyć cię z równowagi i powalić. Powinieneś starać się wymanewrować swojego adwersarza, zasypać go gradem ciosów lub wymierzyć kilka błyskawicznych ale precyzyjnych cięć lub pchnięć. Nawet jeśli twoje ataki zostaną odparowane, przeciętny śmiertelnik będzie zapewne starał się utrzymać cię na dystans.

- Świetnie. Pytanie tylko, co zrobię wtedy z moimi szponami? Nie zapominaj Demailinie, że nie jest to broń o dużym zasięgu ciosu.

- Wiem, wiem. Jak najlepiej trzymać wroga na dystans podczas walki mieczem?

- Atakując na oślep, jednocześnie powoli się cofając.

- Dobrze, a teraz słuchaj. Dwuręczniak to ciężka broń i bezmyślne wymachiwanie nim nawet mnie zmęczyłoby w mgnieniu oka. Udawaj, że nacierasz, zmęcz wroga. Nie nosisz ciężkiego pancerza ani broni, w przeciwieństwie do mnie, więc w walce czas działa na twoją korzyść. Zbroja to kawał ciężkiego, krępującego ruchy żelastwa.

- Dobrze, tyle tylko, że ty możesz spokojnie ignorować moje ciosy. Szpony po prostu ześlizgną się po pancerzu. O ile byłbym w stanie przebić pancerze większości śmiertelników, takiego, jak twój nawet bym nie porysował.

- Nie ma idealnej zbroi, każda ma jakieś słabe punkty. Ogólnie rzecz biorąc jednymi z najsłabszych punktów są szyja i pachwiny. Tą pierwszą można ochronić stosownym kołnierzem, ale jeśli przeciwnik jest wyższy od ciebie, ograniczy on widoczność. Krocze zaś można skryć za pancernym kiltem, ten jednak znacznie zmniejsza ruchliwość. Są jeszcze dwa miejsca, tych już nie da się w pełni opancerzyć, jeśli chce się zachować jakąkolwiek zdolność ruchową, mówię o pasie i pachach. Oczywiście, większość pasów jest pancerna sama w sobie, nie jest to jednak ciężka płyta. Pachy natomiast można chronić najwyżej kolczugą i skryć pod płaszczem.

- Mam takie przeczucie, że te wszystkie rady i tak na niewiele się zdadzą. Podobno jedna ze śmiertelnych ras opracowała nowy rodzaj broni, miotający metalowymi kulami z siłą zdolną przebić nie tylko kolczugę, ale i najprawdziwszą pancerną płytę.

- Owszem, wymyślili.

Demailin zdjął kaptur, po czym płaszcz i oparł się na rękojeści miecza. Górował nad Surmailenem, potężny i odziany w dość prosty, acz masywny pancerz płytowy. Stara, ośniedziała zbroja idealnie pasowała do jego twarzy, równie prostej i posępnej. Ciemne, brunatne wręcz łuski dodawały mu powagi. Spod wydatnych kolców brwiowych spoglądały na młodego Surfalano wyjątkowe oczy, przepełnione jakąś dziwną życzliwością i jednocześnie spokojem. Nauczyciel wyjął dziwny przedmiot zza pasa. Urządzenie miało kształt niewielkiej, metalowej rury z dopasowaną do kształtu dłoni rączką. Tuż nad rączką znajdował się dziwaczny zamek, który można było najwyraźniej uruchomić bolcem umiejscowionym obok palca wskazującego. Do drugiego palca przymocowany był kawałek sznurka, ustawiony tak, by po przesunięciu stykał się z niewielkim otworem z boku rury.

- To jest właśnie ta broń. ? Powiedział Demailin ze stoickim spokojem. ? Wraz z kilkoma innymi braćmi przetestowałem to urządzenie i prawdę mówiąc zawiodłem się, co było z resztą do przewidzenia. Niemniej, broń ta, zwana przez śmiertelnych pistoletem, a w większej wersji arkebuzem ma spory potencjał. Wprawdzie nie jest celna, ani nie ma dużej siły przebicia ale za to jest lekka, poręczna i nie wymaga intensywnego szkolenia, jak na ten przykład, strzelanie z łuku. Co więcej, zbrojmistrze pracują już nad wersją własnej produkcji, dostosowaną do naszych potrzeb.

- Fascynujące urządzenie. Mam pytanie, czy ów wynalazek ma taką siłę przebicia, jak mówią?

- Nie. Ołowiane kulki, nawet przy dużej prędkości wystrzału nie są w stanie przebić nawet średniego pancerza. Przy większych dystansach pociski, jeśli oczywiście trafią, mogą co najwyżej wybić oko, a i to z trudem.

- Czemu więc pracujecie nad czymś takim?

- Z czasem się przekonasz. ? Olbrzym uśmiechnął się. ? Przy okazji, słyszałem, że stan Sukurfalane w stolicy może zmniejszyć się o bodaj sześć kapłanek, chyba, że przyjmą nadmiar. To drugie rozwiązanie jest jednak bardziej prawdopodobne.

- Zaraz, o czym ty mówisz?

- Otóż... Święta Rada ustaliła, że śmiertelni stanowią dla nas zbyt wielkie zagrożenie. Nie możemy sobie pozwolić na drugie ?katastrofalne zwycięstwo?. W związku z tym mistrzyni Illaila otrzymała zadanie wyszkolenia wśród Sukurfalane grupy zabójczyń, która zostanie wysłana pod osłoną potężnej magii prosto w serca krajów śmiertelnych. Stamtąd będą eliminowały potencjalnych przywódców ekspedycji, czy wypraw wojennych, które mogłyby zagrozić bezpieczeństwu Łzy. Sama Cesarzowa zobowiązała się podobno do wskazywania celów. To niezwykle ważna misja Surmailenie i jeśli się nie powiedzie, możemy obudzić się na wysepce otoczonej przez ocean zbrojnych śmiertelników.

- Nie podoba mi się ta perspektywa.

- Myślisz, że mi się podoba, młokosie? Moim zdaniem powinniśmy byli już na początku obudzić wszystkich aniołów i zdławić paskudy w zarodku, zanim rozpleniły się po tym świecie. Dokładnie tak, trzeba było wyłuskać co inteligentniejsze osobniki, wcielić do naszej społeczności i trzymać ich populacje w ryzach, resztę zaś wyciąć w pień, co do jednego.

- Może masz rację, z drugiej strony jednak, to wciąż żywe istoty. Nie naszym zadaniem jest sądzenie o życiu i śmierci.

- Powiedz to otaczającym nas dzikusom. Spójrz na siebie, a potem na nich! Widzisz pewną prawidłowość? Ludzie, elfy, krasnoludy i orkowie to na dobrą sprawę podobne gatunki, a i tak nie potrafią żyć w choćby względnym pokoju.

- Dobrze, a co to ma wspólnego z nami?

- Jeszcze nie rozumiesz? Jeśli podobne sobie stworzenia nie potrafią zaakceptować siebie nawzajem, liczysz na to, że zapałają niespodziewaną miłością do kogoś zupełnie innego? Nie oszukuj się! Dla nich wyglądasz jak przerośnięta jaszczurka, więc w oczach niemal każdego śmiertelnika będziesz niczym więcej jak zwierzęciem, półrozumną bestią, dla której łaską byłaby możliwość katorżniczej pracy na rzecz swoich ?światłych?, nowych panów.

- Nie przesadzasz aby?

- Niestety nie. Przetrzymujemy kilku elfów i chyba jakiegoś krasnoluda... Proszę bardzo! Przejdź się w okolice teatru i zobacz sam! Przekonasz się, że w moich słowach nie ma przesady.

- Tak też uczynię ale po treningu. Broń się! Tym razem nie dam się zaskoczyć.

- Jeszcze zobaczymy, młodziku.

***

Surmailen i Timoria siedzieli na jednym z balkonów teatru. Wydawali się mali niczym mrówki w porównaniu do ogromu budowli. Pusty teatron o kształcie półkola ustawiony był na łagodnym zboczu sztucznego wzniesienia, którego wnętrze skrywało przepastne magazyny na wszelkie potrzebne przy sztukach sprzęty i teksty, toteż skene stanowiły przede wszystkim dekoracje. Orchestra wyglądała nietypowo tego dnia, skryta była bowiem pod mocną siecią zamocowaną na wielkim, półkulistym rusztowaniu. W tej oto prowizorycznej klatce dało się dostrzec całą masę najróżniejszych sprzętów ? głównie stołów zastawionych jakimś jadłem, krzeseł i łóżek, a także kilka krzątających się postaci. Wszystkie były niższe od przeciętnego Shata?lin, żadna nie miała też ogona. Stworzenia miały na sobie raczej schludne stroje, choć zdecydowanie brzydsze od wyrobów tkaczy z Łzy, zaś twarze większości z nich były bardzo owłosione. Śmiertelne dziwadła były wyraźnie niezadowolone ze swojego położenia, choć zapewne nie zdawały sobie sprawy z tego, że cały czas były obserwowane. Cały teatr wypełniony był opętańczymi wrzaskami jednego, niezwykle owłosionego i jednocześnie niższego od reszty stworzenia. Inny osobnik o bladej cerze, spiczastych uszach i kruczo czarnych włosach bezskutecznie starał się rozerwać siatkę nogą wyrwaną z krzesła, zaś inny mu podobny próbował swych sił z pomocną zgarniętego ze stołu noża, również bez żadnych efektów. Było tam jeszcze jedno stworzenie, też spiczastouche, choć zdecydowanie delikatniejsze w budowie od swoich pobratymców. Ta śmiertelna istota siedziała trzęsąc się pod stołem.

- Spójrz ukochana. ? Surmailen odezwał się nagle, nie odrywając oczu od klatki. ? Oto śmiertelnicy, podobni do tych, którzy dwieście lat temu stanęli przeciw nam. Wcielenie dzikości i okrucieństwa. Patrząc na nich teraz, dochodzę do wniosku, że jakimś niewypowiedzianym cudem było stworzenie przez te istoty czegoś podobnego do naszego społeczeństwa. Może Demailin miał racje... Może rzeczywiście powinniśmy byli pozbyć się tej zarazy? Teraz jest już zbyt późno. Ten niski, miotający się we wszystkie strony w dzikiej furii to krasnolud, przedstawiciel podobno najbardziej pokojowej nacji. Reszta to elfowie, niby najbystrzejsi pośród śmiertelnych, najbystrzejsi pośród bestii.

- Wiele czytałam i słyszałam o elfach i zawsze opisywani byli jako stworzenia mądre i spokojne, pod wieloma względami podobne do nas samych. To, co widzę zupełnie nie przystaje do tych opisów. Może doznali jakiejś krzywdy ze strony strażników?

- Nie żartuj. Przypatrz się, mają doskonałe warunki, jedyną niedogodnością jest sieć. Oczywiście, nie trafili do tego miejsca z własnej woli. W lasach gwardziści trafili na grupę bodaj siedmiu. Te... bestie zaatakowały bez ostrzeżenia, a jeden z braci stróżujących został nawet ranny w walce. Podobno jeden bydlak, o skórze barwy liści i kłach świni odrąbał mu ramię toporem. Na szczęście chwilę później sam stracił głowę. Trzeba było ściąć dwóch kolejnych, elfa i człowieka bodaj, by reszta się uspokoiła. Strasznie chaotyczne i nieprzewidywalne bestie, mówię ci, a można było przecież załatwić sprawę po dobroci.

- Zachowują się tak przez szok jakiego doznali. Spójrz tylko, są przerażeni i właśnie to budzi w nich agresję.

- Kronikarze próbowali rozmawiać. Mieli przy sobie stosowne artefakty, więc nie było problemów z komunikacją. Myślisz, że to coś dało?

- Rozumiem... Niemniej, chciałabym zobaczyć kiedyś jak te biedne stworzenia mogą żyć bez Bogini.

- Timorio... ? powiedział Surmailen drżącym głosem.

- Tak najdroższy, chcę wyruszyć, zobaczyć ojczyznę elfów i zanieść im Jej światło. Muszę zostać Sukurfalano. Wiem, że przyjmują nowe dziewczyny, by wysłać je w teren, boje się jednak, że sobie nie poradzę i potrzebuję tu twojej pomocy.

- Pomogę. ? odpowiedział, choć czuł, jak smutek ściska jego gardło.

***

Surmailen stał pośrodku dużego placu w płonącym mieście. Wszędzie wokół roiło się od ludzi i elfów, którzy jednak zdawali się go nie dostrzegać. W jednym z rogów placu ustawiony był prowizoryczny pulpit, za nim zaś stał elf w kapłańskich szatach, cały obwieszony przeróżnymi symbolami. Oczy jego pełne były fanatyzmu i jakiejś niepojętej nienawiści. Milcząc wskazał na Surfalano pośród tłumu i zagrzmiał:

- Oto jest bestia, stworzenie nieludzkie i jako takie musi zostać zniszczone. Walczcie, albowiem w razie porażki nie będziecie mogli liczyć na litość! Walczcie, albowiem bestia jest nieczuła i obojętna na cierpienie, tak wasze, jak i swoje własne!

Po tych słowach kapłan wybiegł zza pulpitu i dobył buławy, cały tłum również rzucił się do walki. Surmailen nie czekał i błyskawicznie wysunął szpony. Sześć delikatnych ostrzy błysnęło czerwienią i trzech chłopów padło bez życia. Zasrebrzył się deszcz sierpów i padły gromy buław, a zaraz po tym sypnęło iskrami. Potworny wrzask wybił się z tłumu, następnie potworny smród rozpłatanego człowieka uderzył w nozdrza Surfalano. Młodzik wykonał szybki przewrót i ciął na oślep wybijając się z okrążenia. Rozłożył ręce i zmierzył wzrokiem swoich przeciwników. Tępy motłoch zawahał się widząc dwanaście ciał. Elficki kapłan wyszedł przed chłopów i machnął buławą. Surmailen nie czekał. Z krzykiem rzucił się na elfa powalając go na ziemię. Przytrzymał jego głowę lewą ręką, po czym uderzył szponami. Cios za ciosem, pchnięcie za pchnięciem dopóki nie ustał wszelki ruch i oddech. Tłum zniknął. Surfalano wstał i spojrzał na poszatkowane zwłoki. Odczuwał jakąś dziwną satysfakcję z dokonanego dzieła. Wyprostował się i przeszedł parę kroków. Wiedział, że ma gdzieś dojść, nie wiedział jednak dokładnie gdzie, choć czuł, że to coś bardzo ważnego. Zakasłał i poczuł metaliczny smak w ustach tłumiony przez silny ból w prawym boku. Dopiero teraz zauważył, że oddycha wyjątkowo płytko. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Tracąc przytomność zobaczył dziwnie znany kształt w jednej z alejek odchodzących od placu. Była to wyjątkowo dziwna alejka, przypominała bowiem bardziej ciemny tunel, niż ulicę miasta. Dokładnie jej środkiem, cienkim strumieniem płynęła woda. Wysokie, smukłe stworzenie w długiej sukni szło z niezwykłą gracją w jego kierunku. Nagle, zwinnym ruchem istota rozłożyła w swej dłoni wachlarz. W tym momencie Surfalano upadł i zemdlał.

Obudził się i powoli, niepewnie otworzył oczy. Widział oślepiające światło. Nie czuł żadnego metalicznego smaku, oddychał głęboko, z ulgą stwierdził, że nic go nie boli. Jak zahipnotyzowany patrzył w światło. Nie myśląc wiele wstał i dość niezdarnie ruszył w kierunku jasności. Wyciągnął rękę i dotknął gładkiej powierzchni szkła. Westchnął i spojrzał w niebo. Wielka gwiazda nie wzeszła jeszcze wysoko nad horyzont i nieśmiało wyciągała swe promienie nad dachy budynków. Kątem oka zerknął na prawie puste ulice. Nie dostrzegł nic wyjątkowego, choć podświadomie spodziewał się ujrzeć coś niezwykłego. Odwrócił się i rozejrzał. Pokój był niewielki, skromny i jasny, w kształcie prostokąta. Jedną ze ścian niemal całkowicie opanował zapchany regał na księgi i zwoje zostawiając miejsce jedynie na drzwi wejściowe. Po przeciwnej stronie stała obszerna szafa, obok której znajdowały się drzwi do łaźni. Przy ścianie naprzeciw okien straszyło dość duże łóżko o potwornie wygniecionej pościeli, a zaraz obok ustawione były wieszaki na broń i zbroję. Spokojnym krokiem wszedł do łaźni. Było to niewielkie pomieszczenie z okrągłym brodzikiem pośrodku. Surfalano przepłukał się po czym usiadł na brzegu i mocząc stopy obmyślał plan wolnego dnia. Z pewnym niezrozumiałym smutkiem przypomniał sobie, że obiecał Timorii odpowiednie szkolenie. ?Cóż w tym smutnego?? ? myślał ? ?Mam przecież pomóc swojej słodkiej malarce zostać Sukurfalano, umiłowaną służką Bogini. Co więcej, nie wiązałoby się to z żadnymi komplikacjami w naszym związku, gdyby... Nie chciała tak bardzo zobaczyć ojczyzny wysokich elfów. Jestem w pełni świadom tego, że Timoria podejmując się takiej decyzji prędzej, czy później dozna ogromnego zawodu, może nawet szoku. Rola Sukurfalane na obcych ziemiach będzie zupełnie inna od tej w bezpiecznych murach Łzy. Drobna, radosna i ciekawska dziewczyna miałaby zostać wysłana w samo serce ojczyzny prymitywnych, barbarzyńskich śmiertelników nie po to, by poznawać i nauczać ale by obserwować i zabijać? Bez wahania i litości, szybko i cicho ale jednocześnie tak, by ofiara dokładnie widziała twarz swego zabójcy i wiedziała komu służy jej śmierć. By ona widziała oczy swej ofiary... Najgorsze jest jednak to, że będzie tam sama, tak daleko od Cesarzowej... Tak daleko ode mnie. Obiecałem, obiecałem zbyt szybko, bezmyślnie. Pewnie zrozumie, jeśli odmówię, a może nie? Cóż uczynić? Pozostać w jej oczach kochanym Surmailenem i pomóc jej ryzykować życie dla głupiej zachcianki, czy zmusić ją do bezpieczeństwa, jednocześnie czyniąc z siebie podłego, samolubnego kłamcę? Nie mogę jej wykpić, bez względu na to, jak bardzo chcę, czy raczej, jak bardzo powinienem to zrobić. Wciąż jest szansa, że jej nie przyjmą, mimo mojego szkolenia, może walka będzie dla niej zbyt nienaturalna i sama zrezygnuje? Oby.?

Wstał, z powrotem wszedł do głównej sali i wyjął z szafy prostą, brunatną koszulę i spodnie, a także purpurowy płaszcz ze złotymi obszyciami. Założył spodnie i koszulę, po czym skierował się w stronę wieszaka z pancerzem. Usiadł na brzegu łóżka i założył nagolenice, wstał i włożył ciężki, lśniący kirys. Zapinanie bocznych pasów łączących napierśnik i naplecznik zwykle sprawiało mu sporo problemów, tym razem jednak uporał się z tym całkiem szybko. Następny w kolejności był płaszcz, a zaraz po nim segmentowe naramienniki. Na sam koniec, wręcz ceremonialnie Surmailen założył masywne rękawice ze szponami. Wspaniałe i bogato zdobione wyglądały niemal jak nowe, choć w istocie pamiętały bitwę sprzed dwustu lat i przyniosły śmierć niejednemu człowiekowi, czy elfowi. Wspaniałe ostrza nie miały okazji bodaj posmakować jedynie krwi krasnoluda. Co ciekawe, owa niezwykła broń zadała też rany kilku Shata?lin, w tym samemu Demailinowi podczas jednego z treningów. Wprawdzie skończyło się tylko na draśnięciu, niemniej olbrzym stał się od tamtej pory wyjątkowo ostrożny podczas walk z Surmailenem.

Szkolenie, jakie odbywali Surfalane, a także akolici, którzy pragnęli wstąpić w ich szeregi w ciągu tysięcy lat obrosło w niezliczone legendy. O ile większość z nich była w istocie mocno przesadzona, faktem było to, że czempioni Cesarzowej trenowali zawsze z prawdziwą bronią, a także odbywali rytualne pojedynki, oczywiście bez obecności magicznych pól tłumiących. Mniej doświadczeni wojownicy po sesji szkoleniowej niejednokrotnie musieli być poddawani długotrwałemu leczeniu. Złamania, rany kłute i cięte różnej głębokości i rozmiarów były na porządku dziennym. Przypadki utraty kończyn zdarzały się rzadziej, ale jednak. Obrażenia o takiej skali wymagały szczególnej opieki do czasu pełnej regeneracji odciętej ręki, nogi, czy ogona, dlatego też mniej doświadczeni lub po prostu niepewni Surfalane i wszyscy akolici mieli obowiązek walki w pełnych pancerzach. W prawdzie po zakończeniu pełnego szkolenia nowo mianowany Surfalano mógł wybrać dla siebie zarówno broń, jak i zbroję, niemniej jednak już sama filozofia tej formacji zakładała przede wszystkim otwarte działania defensywne lub walne bitwy, co niejako sugerowało wybór możliwie najbardziej masywnej skorupy. Prawdą jest, że niewielu akolitów po zakończeniu wstępnego szkolenia miało zaszczyt wstąpienia w szeregi Surfalane. Pierwszy etap był jednocześnie najtrudniejszym, Surmailen dobrze go pamiętał. W założeniach trwał on pięćdziesiąt lat i obejmował standardowy trening bojowy połączony z religijną indoktrynacją. Każdy akolita, do czasu mianowania lub odrzucenia pozbawiany był większości podstawowych przywilejów, a także możliwości snu dłuższego niż cztery godziny dziennie. Co więcej, każdy musiał cały czas zachowywać trzeźwość umysłu, którą miały zapewniać wielogodzinne medytacje, tak w kaplicach, jak i podczas pojedynków. Wszyscy, pragnący dostąpić zaszczytu noszenia tytułu Surfalano byli poddani pełnej władzy Demailina, który choć dobrotliwy i spokojny w osobistych kontaktach z uczniami, podczas ćwiczeń i wypełniania obowiązków wykazywał pełną surowość i nie wybaczał błędów z nieuwagi, czy zmęczenia.

Prawie każdy dzień akolity zaczynał się od kilkugodzinnych modłów w świątyni, które miały przygotować kandydatów do poświęcenia wszelkich swoich umiejętności w imieniu Bogini. Zaraz po nabożeństwie odbywała się rytualna uczta ? jedyny względnie wolny czas dnia treningowego, w czasie którego przyszli bracia mogli się lepiej poznać. Zaraz po uczcie akolici ponownie udawali się do kaplicy, tym razem jednak w celu analizy swoich snów z pomocą którejś Sukurfalano, w czasie szkolenia Surmailena funkcję tę pełniła Fiara, wówczas jeszcze świeżo mianowana i dużo poważniejsza. Jasnołuski miewał dość dziwaczne sny, często pozornie niespójne, nieraz jednak odnoszące się do bliskiej przyszłości. Zazwyczaj tylko kobiety miewały prorocze sny i wizje, co było bezwzględnym świadectwem psionicznego potencjału, u mężczyzn zaś jakiekolwiek zdolności wpływania na rzeczywistość siłą woli były bardzo rzadkie i zazwyczaj wywołane tylko chwilowo, na przykład silnym stresem, Surmailen zaś był bardzo porywczy i dość łatwo dawał się ponieść emocjom. Następne w kolejności były sesje treningowe. Zaczynały się one od części teoretycznej, w której Demailin wyjaśniał rozmaite taktyki i sposoby walki, następnie przechodzono do praktyki, na której upływała większość dnia. Zwieńczeniem treningu bojowego był wybór najlepszego wojownika dnia, który miał zaszczyt stoczyć pojedynek z samym nauczycielem. W ciągu pierwszego roku mało kto wytrzymywał dłużej niż dwie sekundy. Za dobrych uznawano już tych kandydatów, którzy byli w stanie utrzymać się na nogach około dziesięciu sekund, zaś po upływie połowy czasu szkolenia wybitni padali po trzydziestu sekundach. Surmailen nigdy nie był uznawany za wybitnego wojownika, niemniej, zawsze rzetelnie wykonywał swoje ćwiczenia, czego nie można już było powiedzieć o medytacjach. Nie brak mu było wiary, choć długotrwałe modły i rozmyślania niezmiernie go nudziły i często na nich przysypiał. Także w sprawach taktycznych i strategicznych jasnołuski nie był żadnym geniuszem, nie doceniał wystarczająco mocy dobrego ustawienia wojsk, złożonych manewrów, czy dopasowania broni do przeciwnika. Surmailen nie był tak silny jak pozostali, braki w tężyźnie fizycznej nadrabiał jednak wytrwałością, a także wyspecjalizowaniem. Podczas, gdy pozostali akolici uczyli się z całą starannością władaniem orężem wszelkiej maści, on skupiał się na szponach, popularnej broni dodatkowej i pojedynkowej. Choć montowane w rękawicach ostrza były postrzegane jako symbol dobrego smaku, nie były one uznawane za broń równie dobrą jak tradycyjna glewia, czy ciężki dwuręczniak, bowiem nie pozwalały na skupienie siły z obu ramion. Jasnołuski nie mógł polegać jednak na swoich mięśniach. Dzień kończył się nauką opatrywania ran. Za swoiste obiekty doświadczalne służyli bracia pokaleczeni podczas walk, zaś nad wszystkim czuwały najlepsze uzdrowicielki, wyszkolone przez samą Leilen.

Po wstępnym etapie szkolenia następował czas ostatecznych testów, zarówno z dziedziny strategii, jak i walki. Pierwszy test polegał na serii pytań i sprawdzał on znajomość wojennych doktryn Surfalane, zazwyczaj zdawali go wszyscy kandydaci. Następna w kolejności była seria pojedynków urządzana według zasad turniejowych. Najlepsi mieli praktycznie zapewniony awans do rangi Surfalano. Dopiero wtedy Surmailen pokazał, że potrafi wykorzystać każdą słabość swojego przeciwnika i bez poważniejszych problemów, może z wyjątkiem ostatniego pojedynku, który przegrał, zapewnił sobie miejsce wśród elit. Ci, którym nie udało się zdać ostatniego testu często zagrzewali miejsce w drużynach gwardzistów lub łowców, bądź też ponownie przystępowali do szkolenia. Oczywiście, wolne miejsca wśród czempionów Cesarzowej szybko się zapełniały, a wówczas treningi ustawały, zostawiając tylko niewielką, rezerwową grupę akolitów, którzy ukończyli swoją naukę i byli gotowi do natychmiastowego awansu w razie wyższej potrzeby.

Plan dnia samych Surfalane był już dużo mniej napięty. Pojedynki miały charakter bardziej rozrywkowy i służyły przede wszystkim dopracowywaniu już poznanych technik, a także swobodnemu współzawodnictwu między braćmi. Ponadto, co kilkanaście dni odbywały się spotkania modlitewne, które miały podsycać fanatyzm i wzmacniać więź między obrońcami Łzy. Większość czasu jednak bracia mięli oddaną do własnej dyspozycji, przy czym większość udawała się na wspólne polowania i patrole z gwardzistami. Niektórzy ponadto organizowali dalsze wyprawy zwiadowcze i koordynowali napaści na karawany śmiertelnych, które zapuściły się zbyt blisko Łzy i były zbyt silnie chronione dla regularnej, pozbawionej złożonej organizacji gwardii. Samego Surmailena zaś nie interesowała wojaczka na dużą skalę. Wyprawy ze swoimi braćmi zaniedbywał na rzecz pojedynków z Demailinem i... zaczepiania dam. Jasnołuski zawsze miał dobre kontakty z większością kobiet, w tym Sukurfalane. Sam Gahir w pewnym momencie uznał gadatliwość i zdolność przekonywania młodzika za wielce przydatną i szybko mianował go swoim osobistym posłańcem.

Surfalanane mimo specjalnego statusu i zwierzchności nad gwardią i łowcami nie posiadali żadnych specjalnych przywilejów, z wyjątkiem posiadania własnej zbrojowni, niedostępnej dla reszty mieszkańców. Najlepsi zbrojmistrze wykuwali wspaniałej jakości sprzęt dla wszystkich elit Łzy. W prawdzie Surfalane nie posiadali żadnej sformalizowanej symboliki, niemniej jednak, Czempionów Cesarzowej można było łatwo poznać właśnie po pięknie zdobionym rynsztunku. Ponadto, niemal każdy członek tej formacji nosił pelerynę lub płaszcz. Nic też dziwnego, że miłujące piękno przedstawicielki płci pięknej darzyły stu obrońców wyjątkowym szacunkiem, a wiele pragnęło nawet wstąpić w ich szeregi i walczyć w imieniu Cesarzowej. Właśnie dla nich, niedługo po zwycięstwie nad Czwartym Legionem powołano Straż Świątynną. Była to pomniejsza organizacja wojskowa o nieograniczonej liczebności, pełniąca głównie rolę reprezentacyjną i rezerwową. Wyszkolenie Straży Świątynnej dorównywało poziomowi gwardzistów, choć samo wyposażenie było już znacznie lepsze. Ponadto, kobiety należące do tej formacji otrzymywały podstawowe szkolenie w zakresie wykorzystania woli, podobne do tego, jakie przechodziły Sukurfalane, choć znacznie mniej zaawansowane. Nieliczni mężczyźni natomiast mieli w przyszłości zajmować się wykorzystywaniem w praktyce nowych technologii, wymyślonych przez Kronikarzy lub zaadaptowanych od śmiertelnych.

Surmailen skończył się ubierać i wyszedł na zewnątrz. Spojrzał dumnie w czyste niebo nad Łzą. Wiedział już, co powinien zrobić. Nadszedł czas, by omówić pewne wyjątkowo ważne sprawy z Illailą, Sukurfalano, która miała zajmować się przygotowaniem wyprawy na tereny śmiertelnych. Młodzik szedł niepewnym krokiem w kierunku enklawy Sukurfalane.

Po kilkunastominutowym spacerze stanął przed wejściem do samotni. Na pierwszy rzut oka wyglądała tak, jak wszystkie pozostałe. Był to niewielki budyneczek na planie koła, zwieńczony kopułą. Okna były wysokie, o kształcie łuku i ramach zdobnych przypominającymi winorośl wzorami. Same wrota upiększono raczej klasycznymi płaskorzeźbami. Niezwykłe było jednak to, co otaczało samotnię Illaili ? kwiaty, setki kwiatów. Wzdłuż ścieżki rosły krzewy pełne czerwonych róż, sam budynek zaś oplatały idealnie komponujące się z ramami okien pędy winogron.

Jasnołuski wyciągnął rękę chcąc zapukać do drzwi. Zawahał się, wstrząsnął nim jakiś niewytłumaczalny strach, jeszcze silniejszy od tego, jaki czuł idąc. Surmailen nie bał się kobiet, z tym jednym jedynym wyjątkiem. Było to dla niego coś niezwykłego, tym bardziej, że nigdy w życiu nie stanął z nią twarzą w twarz. Widział ją tylko z daleka, zwykle otoczoną ciasnym kordonem adoratorów. Cały strach oparty był tylko i wyłącznie na, jak podpowiadała logika, mocno przesadzonych plotkach. Illaila miała reputację niezdobytej panny. Zaprawdę trudno było o drugą taką damę, równie piękną, co okrutną. Pani samotni przy różanej ścieżce słynęła ze swojej urody w całej Łzie i niemal bez przerwy otaczały ją gromady zalotników. Sama była wyjątkowo świadoma swoich walorów i nie wahała się ich wykorzystać. Wiedziała, że bez większych trudności mogła owinąć sobie wokół palca każdego mężczyznę, tylko po to, by zabawić się jego kosztem i w najmniej oczekiwanym i jednocześnie najbardziej bolesnym dla zakochanego momencie odrzucić zaloty. Najgorsze było jednak to, że takie działanie stanowiło dla niej swego rodzaju hobby. Granie na uczuciach i zmysłach innych niezmiernie ją bawiło, zaś samo sprawianie okrutnego zawodu niedoszłym partnerom zdawało się dostarczać jej poczucia duchowego spełnienia, bez którego nie mogłaby normalnie funkcjonować. Młodzik wiedział, że jest jak baranek, który dobrowolnie wchodzi do gniazda drapieżnika. Po przekroczeniu progu samotni jego jedyną bronią byłaby siła woli i samozaparcie, których wyjątkowo mu w tej sytuacji brakowało. Po dłuższej chwili przełamał się i zapukał. Odczekał chwilę, nikt jednak nie otwierał drzwi. Każda chwila dłużyła się niemiłosiernie, przeciągała, zdawałoby się, w nieskończoność. Serce młodzika zaczęło bić szybciej, oddychał niespokojnie i czekał, drzwi pozostawały jednak zamknięte. Jasnołuski z poczuciem pewnej dziwnej ulgi postanowił obejść samotnie, by sprawdzić, czy Illaila nie wypoczywa gdzieś w pobliżu, w ogrodzie, nigdzie jej jednak nie dostrzegł. Poczuł pełną ulgę, jakby kamień spadł mu z serca, mógł bowiem odwlec straszliwą, jak sobie wyobrażał rozmowę przynajmniej o kilka godzin. Radośnie zawrócił na ścieżkę prowadzącą do wyjścia. Chyba pierwszy raz opuszczał enklawę Sukurfalane tak szczęśliwy.

Radość Surfalano nie trwała jednak długo, bowiem minąwszy jeden z ostatnich zakrętów dostrzegł ją. Beztrosko wylegiwała się na jednej z ogrodowych ław, rozkosznie wyciągnięta. Była dokładnie taka, jak z opowieści, niemal niewyobrażalnie piękna i dostojna. Jej twarz miała idealny kształt i wspaniałe, wyraźne rysy. Cienka linia ust zdobiła jej oblicze pełnym pogardy uśmiechem. Wymownie zmrużone, piękne, przypominające rubiny oczy zdawały się zaś wabić do siebie Surmailena hipnotycznym, władczym spojrzeniem. Jej skóra lśniła dziwną, jakby ciepłą bielą. Zdobiły ją cętki, rozmieszczone skromnie, acz gustownie. Te pod oczami dodawały, chciałoby się rzec, półboskiemu obliczu dodatkowego uroku, podobnie jak te na małym, ślicznym nosku. Dwie grupy plamek na szyi podkreślały jej modelowy kształt, te na ramionach zaś zachęcały do podziwiania rąk i dalej dłoni, małych i zdradliwie delikatnych, zbrojnych w lśniące czysto ostre pazury. Reszta ciała skryta była pod fałdami przepięknej, choć blednącej przy urodzie samej Sukurfalano sukni. Wykonana była z czerwonego niczym krew jedwabiu, krój zaś miała prosty i elegancki.

Jasnołuski zdębiał na ten widok i zamarł w niemal totalnym bezruchu. Był jednocześnie śmiertelnie przerażony i zachwycony. Dama w czerwonej sukni zmierzyła młodego Surfalano zimnym, srogim spojrzeniem. Zawiesiła wzrok na jego pancerzu wychwytując, zdawało się, każdy detal, szukając jakby choćby najmniejszej skazy. Niewzruszona zmrużyła oczy, usiadła przeciągając się leniwie i ziewając jak dziecko, by chwilę po tym obdarować Surmailena grymasem niewypowiedzianego zniechęcenia i pogardy. Wyciągnęła w jego kierunku lewą rękę i pięknym, delikatnym, acz przepełnionym znudzeniem głosem powiedziała:

- No, proszę, zaczynaj to co masz zacząć. Proszę, jestem gotowa.

- Zaraz, ale o co chodzi? ? Surmailen wykrztusił z siebie pytanie.

- Teraz tak działacie? Najpierw pałętacie się wokół mojego domu, a potem udajecie, że znaleźliście się tam przez przypadek? Ja tutaj logiki nie widzę... Żadnej, żeby była jasność. Mam tylko nadzieje, ze nie zaśliniłeś mi okien wlepiając pysk w szyby szukając mnie w domu i nie zadeptałeś mi przy okazji kwiatów. No chłoptasiu, masz dzisiaj szczęście, nie musiałeś mnie długo szukać, więc miejmy to już za sobą. Całuj rękę, dawaj co tam dla mnie masz, popłaszcz się trochę i wróć jutro, chyba, że masz ochotę spędzić cały dzień i noc pod drzwiami mojej skromnej samotni. Ta ostatnia opcja powinna ci się wyjątkowo spodobać, bo, jeśli obudzę się w dobrym humorze, może dostaniesz jakieś resztki, albo zaproszę cię do siebie, jeśli jakimś cudem nie zaczniesz cuchnąc po dniu bez kąpieli.

- Pani, naprawdę nie mam pojęcia o co chodzi. Przyszedłem tu prosić o pomoc i radę.

- Mnie? O radę? Żartujesz, prawda? Daj spokój, to już nawet nie jest śmieszne. Tylu was, adoratorów, już odprawiłam, a wy wciąż nie nauczyliście się, że prostym przymilaniem się, czy niezdarnymi kłamstewkami do mnie nie traficie, podobnie jak szczerością.

- Mówię śmiertelnie poważnie, o pani. Przybyłem zapytać o oddział zbójczyń, który podobno trenujecie, bowiem ktoś bardzo mi bliski chciałby was wesprzeć. Problem w tym, że mam co do jej pomysłu pewne obawy.

- Oddział! Phi! Oddziału mu się zachciało! Powiedz, kochanieńki, czy ja wyglądam na żołnierza, by sobie zbrojne bandy formować? Mam zajmować się szkoleniem zabójczyń, lub jak wolisz, misjonarek Jej Świętej Woli na wrogich ziemiach, po szkoleniu zaś mam im przewodzić, co będzie dla mnie nie tylko zaszczytem, ale i przyjemnością. Wprost nie mogę się doczekać, by upuścić ludzkiej krwi. Odnośnie obaw, możesz sprecyzować?

- Mogę. Boję się, czy to nie będzie zbyt niebezpieczne dla mojej wybranej. ? odpowiedział Surmailen drżącym, choć nieco pewniejszym głosem.

- Pomyśl przez jedną małą chwilę. Jako zabójczynie, będziemy wędrowały samotnie, by nie zwracać na siebie uwagi, w ciągłym skupieniu, by utrzymać na sobie iluzję, która omami śmiertelnych, a w razie kłopotów będziemy mogły liczyć tylko na własne umiejętności. Do całej tej już teraz zabawnej mieszanki dodaj sobie fakt, że będziemy się obracać wśród najlepiej strzeżonych osobistości i to z misją wyeliminowania owych bestii najciszej jak się da. Brzmi dość groźnie? Potrzebujemy dziewczyn sprawnych zarówno fizycznie, jak i mentalnie, o nerwach ze stali i woli z żelaza, by mogły bez trudu milczeć, jeśli, nie daj Bogini, któraś zostanie schwytana. Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć, co te ciepłokrwiste potwory robią tym, których dorwą w swoje łapy.

- Może zabrzmi to dziwnie, ale jednak chciałbym to wiedzieć.

- Nie chciałabym zniekształcać obrazu całego plugastwa, więc odeślę cię do źródła. Mój przyjaciel...

- Przyjaciel? ? przerwał Jasnołuski.

- Tak! ? krzyknęła Illaila, w jej głosie słychać było pogardę. ? Przyjaciel, i to bardzo dobry, warto dodać, nie żaden adorator-zabawka. Wiem niestety, jakie plotki o mnie krążą, rozsiewane przez tych, których odrzuciłam gdy już mieli nadzieje na trwalszy związek. Wbrew temu co mówią, nie jestem nieczułą samotnicą. Po prostu potrafię i lubię korzystać z tego, co ze swojej łaski dała mi Cesarzowa, czyli intelektu i urody. Sądząc po twojej minie, przynajmniej w to drugie nie wątpisz. Do rzeczy, Udrael, bo tak ma mój przyjaciel na imię, jest strażnikiem, weteranem, żeby uściślić, przydzielonym do patrolowania terenów na wschód od Łzy. Zapytaj o niego przy wschodniej bramie, stróże poinstruują cię, gdzie go znaleźć. Nie zwlekaj tylko, gwarantuję, że on odpowie na twoje pytanie lepiej, niż ja.

- Dziękuję za radę, ruszam natychmiast.

- Jeszcze jedno! Przyszedłeś do mnie w sprawie zabójczyń, co znaczy, że wiesz, kim jestem. Problem w tym, że ja nie znam ciebie. Nie chcę ci czytać w myślach, a wiedz, że za taki nietakt powinnam to zrobić wyjątkowo boleśnie. Wstrzymam się tylko ze względu na waszą rangę, choć to i tak żadne usprawiedliwienie. Jak cię zwą?

- Surmailen, nazywam się Surmailen, o pani.

- Grzeczny chłopiec, a teraz zmykaj. Wpadnij do mnie wieczorem, jeśli będziesz miał jakieś pytania, chętnie na nie odpowiem, pod warunkiem, że następnym razem wynagrodzisz mi jakoś swój brak obycia.

- To z pewnością. Ruszam, czas już na mnie.

Surmailen ruszył cały roztrzęsiony w kierunku wyjścia z enklawy, Illaila zaś patrzyła na niego wyraźnie rozbawiona całą sytuacją.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dwie pierwsze części mojej... powieści. xd Rozdziały, uznajmy.

Rozdział 1

?Cyrklowa Strzelba?

Pan Gumka, patrzył bezwiednie na leżącą przed nim broń. Nigdy, nawet po pijaku nie pomyślałby, że coś takiego powstanie. Gumka-Technik, stał przed nim dumny. To on wynalazł to coś. Pan Gumka wcale nie był mu wdzięczny.

-Co to jest?- rzucił od niechcenia.

-To?- zapytał z obłudą technik, podnosząc do góry swoją piękna Cyrklową Strzelbę.

-Nie tamto.- odpowiedział Pan Gumka, czując rosnącą w sobie złość.

Technik pomarkotniał trochę, mruknął coś pod nosem i zaczął opowiadać.

-To jest, Panie Gumko-rzekł unosząc twór pod sam nos rozmówcy-moja genialna cyrklowa strzelba. Nazywa się Victins 4000. Jak widzisz ma bagnet z dołu, oraz lufę do, której wsadzasz rysik. W tej rurze jest sprężynka od jednego z naszych długopisów. Jeśli klikniesz tą śrubkę, tak tą, to sprężynka się poruszy, i ryski wyskoczy!

-Aha.-

-Podoba ci się?-

-Nie.-

-Dlaczego?- spytał technik z nadzieją podlizania się przełożonemu.

-Bo skąd my ci do Wielkiej Gumki weźmiemy rysiki!- ryknął na technika.

-O tym, szanowany pan Victins też pomyślał.-rzekł jak zwykle wyłaniając się znikąd gumka-zwiadowca- Właśnie po ciebie przyszedłem, żeby cię poprowadzić na spotkanie, gdzie będzie dyskusja na temat tej broni, Panie Gumko ale widzę, że technik mnie wyprzedził.

Technik wyszczerzył zęby do Pana Gumki. Nie odwzajemnił uśmiechu. Nie lubił go.

Od samego początku, ten idiota wszystko psuł. Były miecze, były piki, były tarcze. No, ale ten idiota musiał coś popsuć. Najpierw wymyślił balon. Śmiechu warte. Napadać na wroga z lotu? Wszyscy go wyśmiali. Ale jednak, ten idiota musiał zepsuć sobie miano nawiedzonego, i jednak ten jego [beeep] balon latał. Od tego czasu, każdy go lubił, a ten idiota, bardziej zidiociał. No i ta strzelba była właśnie kolejnym efektem jego idiotyzmu.

-Idziesz?- spytał zwiadowca.

-Idę.-

Szli korytarzem, do sali obrad w królewskim pałacu. Pałac, był zbudowany głównie z kamienia i drewna. Oczywiście takiego, który udało się przehandlować. Ach, ile to już pieniędzy przepadło na te pałace...

-Jesteśmy, wejdź.- wyrwał go z zamyślenia przewodnik.

-Wchodzę.-

Sala obrad była nieduża. Miało wysokość około 20 cm, a szeroka była na 15 cm. Na Panu Gumce nie robiło to wrażenia. Sale zacinaczek były nawet 4 razy większe. A on bywał w salach zacinaczek. Czasami.

-O, witaj Panie Gumko! Już myślałem, że się nie zjawisz.-

-Bądź pozdrowiony królu.- odrzekł Pan Gumka, i ukłonił się.

-Dobra, siadaj bo już nie mamy czasu.- uśmiechnął się przyjaźnie król. Pan Gumka zawsze uważał go za najlepszego człowieka w tym gumkowym świecie. Monarcha, był trochę większy od Pana Gumki, miał ponad 22 lata i ogromną wiedzę. No, i tak jak Pan Gumka nie lubił zmian. I za to Gumek lubiał go najbardziej.

-Witam was wszystkich. Cieszę się, że się tu zebraliście. Chciałem wam zaprezentować nową... broń. No, przynajmniej to wygląda jak broń.- powiedział król i wyciągnął spod ławy cyrklową strzelbę Victins 4000. To była ta sama, która technik pokazał Panu Gumce.

Król zaczął opowiadać o strzelbie, a Gumek, który już to bardzo dobrze znał, przyglądał się gościom. Kilku ludzi nic wielkiego. Szef długopisiej jazdy czyli nieznany mu Cristin, szef szamanów zbyt zadufany by podawać imię, szef dyplomacji znany mu Walen, szef strażników, którego imienia nigdy nie mógł zapamiętać, no i on. Szef wojowników. Wielki jeździec długopisu popatrzył po Panu Gumce. Widział go pierwszy raz. Pan Gumka, inaczej zwany Gumkiem lub Gumasem. generał wojowników, świetny miecznik, doradca oraz przyjaciel. Trzeźwo patrzył na świat. Tak przynajmniej słyszał. Był niezbyt przystojny. Był dość niski, krępo zbudowany, twarz miał wręcz prostokątną. Oczy miał ułożone inaczej, jedno było pionowo, a drugie poziomo. Poza tym, oba były innego koloru: niebieskiego i czarnego. Pan Gumka, nie wstydził się swojego wyglądu. Cristin, bo tak nazywał się szef jeźdźców podziwiał go za to najbardziej. Ku swojemu utrapieniu, on niezwykle dbał o wygląd.

-A więc, padło pytanie skąd weźmiemy rysiki?- zapytał król, wyrywają Cristina z zamyśleń.

-Owszem królu.-odrzekł Gumas

-O tym także pomyślał technik. Wedle jego propozycji mamy najechać ołówki, zwyciężyć i potem zmusić je do wydobywania rysiku w kopalniach.-powiedział dość szybko król.

-No to na co jeszcze czekamy? W drogę!- zerwał się szef długopisiej jazdy

-A plan? Potrzebujemy sojuszników! Trzeba poza tym, zebrać wojsko!- powiedział szef strażników.

-Prawda, plan mam już ja.-powiedział król i zaczął wykładać swój plan- Najpierw ty, Walen pojedziesz do zacinaczek, i poprosisz o pomoc, ewentualne przybycie w celu ustalenia planów?

-Naturalnie panie.-

-Doskonale. Ty Cristin, polecisz swoją jazdą i sprawdzisz, czy ołówki są dobrze przygotowane do wojny?

-Na rozkaz królu.-

-Dobrze. Reszta zbierze swoje wojska w stan gotowości, by były w każdej chwili gotowe do uderzenia?

-Oczywiście.-

-Jak sobie życzysz.-

-Nie ma sprawy.-

-Genialnie. Została jeszcze ostatnia kwestia. Mamy na razie dużo rysiku, więc możemy wysłać parę oddziałów strzelców i sprawdzić jak ta broń się sprawdza. Dowódcą tej grupy zostanie pan Victins.-

W tej chwili do sali wszedł Victins. Głowę zadzierał wysoko. Za wysoko.

-Miło mi poznać? koledzy.- powiedział patrząc na szefów i zadzierając głowę wysoko. Za wysoko.

-Dobrze. Możecie się rozejść i wykonać rozkazy.-powiedział król i rozległ się szum odsuwanych krzeseł.-

Po wyjściu z sali, Cristin powiedział do Pana Gumki.

-On chyba zostanie szefem idiotów?-

-Powinien? Ale znasz dobroć króla, Cristin.-

Po tych słowach, rozeszli się.

-

Rozdział 2

?Krwawy zwiad?

Cristin leciał. Jego blond-gumkowe włosy rozwiewał wiatr. Ubrany jedynie w lekką kolczugę nie obciążał zbytnio długopisu, ponieważ sam był bardzo lekki. Tylko takie osoby przyjmowali do długopisiej jazdy. Lekkich. Odważnych. Czterech gumków z jego oddziału, leciało obok niego i za nim, w formacji zwanej kluczem. Wszyscy mieli już na głowach hełmy. Tylko Cristin wciąż miał swój przy łęku siodła.

Wylecieli zza kolejnej góry i obniżyli lot. Bardzo nisko. Już z daleka jeden z jeźdźców zauważył ołówkową balistę. Nabrali prędkości i przelecieli tuż na rysikami ołówków. Wbrew pozorom nie było to niezaplanowane. Huk i prędkość mogły ogłuszyć każdego. Każdego. Oprócz jeźdźca.

Zaczęli się szybko podnosić, bo wiedzieli, że ogłuszenie trwa krótko. Ale tym razem trwało wybitnie za krótko.

Usłyszeli wystrzał z balisty, najwidoczniej była przeładowana. Słyszeli jak pocisk leci za nimi z ogromnym, paraliżującym hukiem. Spięli długopisy i szybko skręcili za wzgórze. Pocisk przeleciał między nimi, nie raniąc żadnego. Na szczęście. Gdy byli już za nim ukryci, wstrzymali swe rumaki, i zatrzymali się. Cristin założył hełm i zamienił się miejscem z ostatnim jeźdźcem z prawej. Dobrze wiedzieli, że będą celować w kapitana, dobrze wiedzieli, że prawie zawsze strzelali do tego jeźdźca, który szybował na początku formacji. Dlatego chronili dowódcę. Wszyscy wyjęli włócznie z kołczanu na plecach.

- Wie ktoś ile ich jest? ? zapytał Cristin ? mamy tylko po trzy włócznie, szkoda byłoby wszystkie zmarnować.

- Trzech, szefie ? odpowiedział jeden z wojaków.

- No to dobrze. Dowen, Dylfraen, bierzecie tego najbardziej z lewej ? powiedział kapitan ? Karften walisz w tego pośrodku. Ja i Cusien zarzynamy tego z prawej. Jazda, z fartem chłopcy!

Wylecieli za wzgórza. W takim samym szyku. Ołówki już na nich czekały. Pierwszy pocisk wystrzelił hucząc liną. Umieli takie zwykłe pociski omijać. Rozłożyli się szerzej. Ale to nie były pociski takie jak zwykle.

Pierwszy padł ostatni z lewej, Dowen. Wielki grot przebił bez trudu kolczugę, przeszedł przez ciało i wyszedł z drugiej strony. Drewno, przeważyło go, spadł z długopisu. Spadł z 50 metrów.

Reszta nie straciła głowy. Rozłożyli się jeszcze szerzej, gotowi w każdej chwili gwałtownie skręcić. Lecieli z żądzą mordu. Balista jeszcze raz złośliwie zahuczała. Karften skręcił gwałtownie.

Nie zdążył. Pocisk uderzył go w biodro, niszcząc miednicę. Resztki kości poleciały na wszystkie strony, tworząc krwawo-białą fontannę. Karften ryknął i chwycił się za zniszczone biodro, zapominając o włóczni, trzymanej w dłoni. Następna fontanna krwi, trysnęła z jego długopisu, który natychmiast umarł. Dostał w wkład. Spadali we dwójkę.

Mimo niesamowitej szybkości przeładowywania balisty, ołówki nie zdążyły już strzelić. Trzech jeźdźców gotowych zarżnąć ołówki, ich rodzinę, znajomych oraz bliskich przyjaciół spadło jak burza. Świsnęły trzy włócznie. Żadna nie trafiła.

- Jasny szlag! ? rozdarł się Cristin ? W trójkąt, cholera w trójkąt!

Złożyli się w formację zwaną trójkątem. Zawrócili, coraz bardziej wściekli. Usłyszeli huk, akurat wtedy, gdy byli bokiem do balisty. Nie było się jak uchylić. Nie było szans.

Wielki pocisk wbił się w Cusiena, który leciał teraz na przedzie. Wbił się na wysokości brzucha, wchodząc głęboko. Cristin usłyszał jak coś chrupie. Domyślił się, że to kręgosłup. Cusien, całkowicie bezwładny spadł z długopisu. Wyrżnął o ziemię ze słyszalnym hałasem. Dylfraen zaklął plugawie. Teraz obydwoje byli naprzeciwko balisty. I obydwoje mieli już w rękach włócznie. Rzucili je z rykiem. Tym razem obie trafiły.

Długopisy po lewej i prawej stronie balisty upadły, bryzgając tego po środku czarnym, płynnym rysikiem. Ołówki, wbrew wszystkim innym stworzeniom zamiast krwi mieli w sobie rysik. Ale nie był to taki twardy rysik, taki z kopalni, taki o jaki walczyły gumki. Był to rysik spełniający rolę krwi. Jeśli tyle milionów lat, siedziało się w tym środowisku, ołówkowy organizm musiał się przyzwyczaić i przystosować. Jak wszędzie.

Przelecieli nad żyjącym, i usłyszeli jak szybko przekręca podest na, którym stała balista. Była przeładowana. Wiedzieli o tym.

Usłyszeli huk. Cristin popatrzył na Dylfraena. On spojrzał na niego. Nie patrzyli na siebie długo. Pocisk uderzył w głowę podwładnego, hełm mimo, że lekko przytrzymał impet uderzenia, nie pomógł zbytnio. Grot skruszył czaszkę, zalał twarz krwią. Cristin, odwrócił wzrok, wyszarpał ostatnią włócznie z kołczana, zawrócił i w pełnej furii zaszarżował na balistę. Nie zważał na to, że najpewniej umrze, bo balista była już prawie przeładowana, nie zważał na to, że zawiedzie króla, nie zważał na to, że jego żona, gdy on umrze załamie się nerwowo. Na nic nie zważał. Po prostu zaszarżował.

W jeden chwili usłyszał już znajomy huk i wyrzucił dokładnie celując włócznie. Oba pociski trafiły równocześnie. Wyrzucona włócznia, zniszczyła ołówek, rozłamała jego chude ciałko na dwie części. Pocisk z balisty trafił w długopis. Cristin przeraził się, wiedział, że prawie każdy cios w długopis kończył się uszkodzeniem wkładu i natychmiastową śmiercią. Zauważył, że nie może wyszarpać butów ze strzemion. A truchło zaczęło już spadać. Wiedział, że nie ma żadnych szans na asekurujący skok, blisko ziemi. Cristin leciał.

***

Pan Gumka szybkim ciosem dwuręcznego miecza zarżnął wilka, który chciał go zaatakować. Zauważył lecącą na niego krew, nie zdążył się uchylić. Ubrudziła go całego. Gumas splunął na ciało, zaklął. Jeszcze raz na siebie spojrzał, jeszcze raz splunął i jeszcze raz zaklął. Schował miecz do pochwy na plecach i ruszył dalej. Wiedział, że czasu ma niewiele.

Zaledwie wczoraj wieczorem, gdy cały dzień nic nie robił tylko wałęsał się po pałacu został wezwany do króla. Władca powiedział mu, że drużyna Cristina nie wróciła z niedalekiego zwiadu, na który została wysłana wczesnym rankiem. Powinna wrócić koło południa, a teraz około godziny 18 nie było nawet śladu długopisu na niebie. Król powierzył mu misję zbadania co się stało, a Pan Gumka wyruszył natychmiast. Około godziny 23, gdy było już tak ciemno, że nie widział swojej wystawionej przed nos ręki, schował się w jaskini, i zdrzemnął się. O godzinie 5 ruszył dalej. Wilk był pierwszą istotą zarżniętą przez Gumkę na tym szlaku. Szacował, że jeśli umie liczyć, to zostało mu najwyżej około dwóch mil do miejsca, które mieli sprawdzić jeźdźcy. Do jedynej i oczywiście niestrzeżonej granicy z ołówkami.

?Ołówki to dzikusy, nie zagrożą nam? powiedział poprzedni król. Teraźniejszy jakoś także nie wykazywał chęci stwarzania na granicy fortu. Za dużo kasy, za dużo materiałów na takie marnotrawstwo. Zresztą ołówki jakoś nie zamierzały tworzyć imperium, nie atakowali swoich sąsiadów, a jedynie prowadzili handel.

Gdy Pan Gumka tak szedł usłyszał donośny i dostojny głos ołówków, nadstawił ucha.

- Streszanech, tor?fae kirtanead? ? zapytał jeden z głosów

- Naerina, ane tor?faenaeders disean ? odparł ktoś

Gumas wytężył pamięć, i starał się przetłumaczyć to co powiedzieli. Zrozumiał, mniej więcej tyle, że jeden z głosów, pytał czy balista jest zniszczona, drugi odpowiedział, że nie, ale ludzie od balisty są martwi. Nie czekał na dalszą część konwersacji, wyskoczył z krzaków z mieczem w dłoni, gotów chlastać ołówki. Myślał, że są tylko dwa. Mylił się.

W biegu chlasnął jednego, rozcinając go na pół. To była najbezpieczniejsza metoda zabijania ołówków. Następny, dowódca, nie zdążył wyszarpnąć broni, także się rozleciał na dwie nierówne części. Reszta eskorty, dwójka młodych ołówków, wyrwała swoje długie zakrzywione miecze z pochwy i rzuciła się na Gumkę. Spokojnie uchylił się przed jednym, przenosząc miecz na lewą rękę, w locie chwytając prawą i uderzył go w plecy. Chłopak wypluł czarny rysik, który nagle poleciał mu do ust i zawalił się na ziemię. Pan Gumka wyrwał miecz i sparował kiepskie cięcie drugiego. Jego miecz ześlizgnął się po klindze Gumki, a ten wykorzystał to i ciął bokiem, by rozciąć go na pół. Nie zdążył sparować, upadł w dwóch miejscach, w dwóch częściach. Gumka schował miecz, bo usłyszał wołanie o pomoc. Głos mógł należeć tylko do Cristina.

Wbiegł w kupę krzaków, które wyglądały na bardzo miękkie. Przedarł się przez kilka małych drzewek I zobaczył jeźdźca.

- Pan Gumka, o jasna cholera! ? powiedział zdziwiony Cristin ? Co ty tu robisz?

- Zwiedzam.

- Dobrze wiedzieć.

- Ja myślę. ? pokiwał głową Gumka, podszedł ? Możesz chodzić?

- Jasne, tylko przez tych [beeep]ców nie mogłem nigdzie iść.

Splunął na ciała. Umiał pluć bardzo daleko jak zauważył Gumas.

- Co się stało? ? zapytał wojownik, poprawiając miecz wciśnięty do pochwy byle jak ? czemu nie wróciliście?

- Opowiem ci w drodze, dobra? Nie chce mi się siedzieć przy tym truchle, spędziłem tu już prawie całą dobę.

Pan Gumka pomógł mu wyleźć z krzaków, wyprowadził go na jedną z głównych dróg i ruszyli. A Cristin zaczął historię.

- Tak jak kazał król, ruszyliśmy na zwiad. W kluczu. Zaatakowaliśmy balistę, ale okazała się lepsza. Wyrżnęli mi wszystkich ludzi.

Gumas dopiero teraz przypomniał sobie o reszcie oddziału, ale zręcznie ukrył wstyd, którego jak sądził właśnie wylał ktoś na niego całe wiadro. Cholera jasna, pomyślał, muszę postarać się na przyszłość nie robić takich kretyńskich błędów.

- Cóż, mój długopis trafił ostatni wystrzelony pocisk, a gościa od balisty trafiła ostatnia wyrzucona włócznia, czyli myślę, że jest po równo.

- Być może ? powiedział Pan Gumka ciągle zakłopotany ? coś jeszcze?

- Nie poganiaj mnie, cholera nie wiesz jak to jest spaść na jakimś cholernym truchle z 50 metrów. Dobrze, że były tam te krzaki, bo bym nie przeżył. Zresztą i tak wszystkiego się dowiesz w Sali Królewskiej. Nie uprzedzaj faktów.

Gumka już milczał, jęczący z bólu Cristin szedł obok niego.

Zmierzali w stronę pałacu królewskiego. Wytłumaczyć wszystko.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość gxkrizard

Zwracam się z prośbą do znawców i fanów fantasy typu DnD, aby ocenili historię i ogólną budowę tej postaci. Sama składnia i poprawność tekstu gra mniejszą rolę. Ważniejsza jest dla mnie wasza ocena historii i postaci.

Oto biografia:

Wstęp [KAS]:

Dawno, dawno temu, w odległym, zniszczonym już wymiarze, panował nieogarnięty chaos. Działo się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, ludzie i inne istoty tam żyjące nie umieli znaleźć rozwiązania na zakończenie wiecznych, zrodzonych z nienawiści sporów. Po drugie, tamtejszym wymiarem władał potężny, bezwzględny demon. Sam siebie nazywał Kasem. Jego rządy były bardzo okrutne, ale skuteczne. Szybko przejął całkowitą władzę nad całym tamtejszym światem [wymiarem] i taki stan rzeczy utrzymywał się przez eony. Dopiero gdy jego potęga była zbyt wielka, zwrócił on na siebie uwagę bogów, którzy postanowili zlikwidować chaotyczny wymiar i jego króla. Kas został pokonany i praktycznie zniszczony. Niestety, z powodu braku ostrożności zabójców demona, jego geny zostały rozniesione po całym świecie. Wiele istot je wchłonęło i z nimi żyło. Tak było dopóki ostateczny wróg Kasa, mityczny wąż, nie pojawił się w miejscu pobytu jego genów. Ten oto wąż zdołał wyzwolić ostateczne oblicze demona i w takim stanie pokonał go na obraz swoich poprzedników, jednak tym razem nie został on zabity. Został zabrany przez boga śmierci i poddany wieloletnim torturom, gdzie miał oczekiwać rytuału spalenia duszy - jedynej szansy na to, żeby zostać całkowicie zniszczonym. W końcu ten czas nadszedł. Demon został zabrany i rozpoczęto odprawianie tajemnej, potężnej magii, która miała wszystko zakończyć. Dusza Kasa została spalona i podzielona na pięćdziesiąt części, jednakże zamiast spłonąć została w stanie wiecznego spalania i osłabiona, podzielona przystąpiła do próby ucieczki. Dwadzieścia osłabionych kawałków duszy zdołało przedostać się do fantastycznego wymiaru. Każdy ze swoimi własnymi myślami i własnym nastawieniem. Mimo iż rytuał się nie udał, demon nie mógł istnieć z tak małą częścią swojej własnej duszy. Zamiast niego, powstał ktoś inny.

Rozdział 1.: Gildia:

Dwadzieścia odłamków przeklętej, wiecznie palącej się duszy spadło w postaci ognistego deszczu (przez obcych mylnie nazwanym deszczem meteorytów) do świata fantasy. Zaniepokojona tym dziwnym zdarzeniem, na miejsce zdarzenia przybyła potężna i znana w tamtych regionach gildia magów. Mieli oni na celu opanowanie tego kataklizmu i wyniesienie jak największej ilości materiałów do swoich badań. Magowie żywiołu wody ugasili piekielny ogień i zniszczyli dziewiętnaście części potężnej duszy. Potrafili to zrobić tylko dlatego, że duszyczki były bardzo wyniszczone poprzez ucieczkę między wymiarami. Mimo że mieli oni możliwość unicestwienia wszystkich palących się istot, jednego z nich postanowili zabrać, aby przeprowadzić na nim swoje eksperymenty. Żywiołak ognia - bo tak zaczęli go nazywać obcy - przebył w magicznej gildii około sto lat, w ciągu których powoli, acz systematycznie odzyskiwał świadomość. Pewnego dnia, gdy był już świadomy swojego istnienia, na gildię magów napadli barbarzyńcy. Była to bardzo dobrze zorganizowana grupa ciesząca się respektem w tamtych terenach. Choć magowie bronili się zaciekle, nie mieli szans z falami wrogów, które stopniowo przejmowały kolejne tereny gildii. Napastników nie interesowało nic prócz bogactwa, więc w swojej głupocie zabijali wszystkie rzadkie stworzenia mozolnie gromadzone przez magów. Wśród nich, poległ także żywiołak zabrany w czasie deszczu ognia. Nie mógł on jednak zginąć ( jedyna szansa na jego unicestwienie była wtedy, gdy był osłabiony po podróży do nowego wymiaru), więc pojawił się niedaleko spalonego już wtedy budynku gildii.

Rozdział 2.: Laddazar:

Tam błądził nie znając swojego celu przez wiele godzin, aż spotkał młodego, początkującego maga. Zwał on się Laddazar i był dawnym uczniem miasta magów. W tamtych terenach ogniste żywiołaki były bardzo rzadkim widokiem, więc czarodziej szybko zaproponował mu przyłączenie się do siebie. Sarox, bo tak został nazwany przez swojego nowego pana żywiołak, przyjął tę propozycję i od tego momentu zaczął się w jego życiu nowy okres. Laddazar był bardzo specyficznym magiem. Dołączył on do szkoły czarodziejów, aby szlifować swoje zdolności wyniesione z domu. Jego ojciec był łowcą wiedźm. Matka zajmowała się domem. On, pełen szacunku do rodziców, postanowił pójść w ślady ojca i zostać sławnym magiem. Kiedy nauczył się już wszystkiego czego mógł na temat magii, zaczął podróżować próbując określić swój życiowy cel. Właśnie niedługo po odnalezieniu swojego kompana, Saroxa, odnalazł tę ambicję. Była to walka z nieumarłymi. Bohaterowie zaczęli podróżować od kraju do kraju i stawiać czoła coraz to większym wyzwaniom. Mijały lata, i młody mag oraz jego żywiołak coraz bardziej się ze sobą zżywali. W ciągu wielu lat ćwiczeń Laddazarowi udało się wypracować wiele niezbędnych mu zaklęć. Najbardziej znanym był tak zwany Rytuał Wykrycia Śmierci, pozwalający mu na wyczucie miejsca pobytu nieumarłych istot. Dzięki temu zaklęciu, a także wielu udanych walkach ze swoimi wrogami, młody mag zyskał przydomek Łowcy Śmierci i stał się znany w wielu krainach. Wszystko szło w dobrym kierunku, dopóki nie przyszło do niego wezwanie z miasta magów. Nie wiedząc co go czeka, Łowca Śmierci ruszył pełen złudnej nadziei. Na miejscu zastał Xaddara, swojego mistrza i osobę, którą podziwiał. Od razu został mu przedstawiony cel jego przybycia. Miastu była potrzebna jego umiejętność wykrywania nieumarłych. Krążyły plotki, jakoby mieszkańcy byli napadani przez przeklęte, zmarłe istoty. Mimo iż całe miasto było bardzo dobrze chronione, jego przywódcy chcieli się upewnić, że to tylko plotki. Pod czujną ochroną Laddazar zaczął rytuał. Okazało się, że w pobliskim lesie była wyczuwalna energia zmarłych. Natychmiast została utworzona drużyna, w skład której wszedł Laddazar (z własnej chęci) i siedmiu innych czarodziei. Wśród nich był też Seth, młody czarodziej, który także zgłosił chęć wyruszenia na tę misję. Kiedy drużyna przybyła na miejsce, wszyscy zostali w jakiś dziwny sposób rozdzieleni, po czym osobno musieli stawić czoła armiom nieumarłych. Łowca Śmierci wezwał Saroxa i razem stawili czoła przydzielonej im armii. Laddazar wykorzystał swój rytuał i odkrył miejsce pobytu nieumarłego nekromanty. Osoba, którą zobaczył, okazała się jego dawnym przyjacielem. Seth, odkryty nekromanta, zaczął walkę z Laddazarem i Saroxem, z której żywy mógł wyjść tylko jeden z nich. Po długotrwałej batalii, Laddazar otrzymał ostateczny cios i konając, pożegnał swojego kompana. Dla Saroxa to był bardzo silny cios. Jego pan i przyjaciel nauczył go prawie wszystkiego co umiał i to on go wychował i przystosował do życia na tym świecie. Żywiołak ognia powinien być zawsze konsekwentny i obierać stronę tego, który go przywołał. Patrząc na tę zasadę, Sarox nie miał obowiązku, a nawet prawa, kontynuować walki z nekromantą, który zabił Laddazara. Jednakże postanowił ten jeden, ostatni raz zachować się nie jak żywiołak, ale jak człowiek. Zaatakował osłabionego Setha i w swoim gniewie nie dał mu żadnych szans. Gdy został on odnaleziony przez Xaddara, ciało nekromanty było już dawno prochem.

Zakończenie [sAROX]:

Mistrz jego dawnego pana wziął go ze sobą i przystosował go do życia jako jeden z głównych żywiołów. Nauczył go wszystkiego tego, o czym zapomniał Łowca Śmierci i nakazał mu zachowanie neutralności - służenie każdemu, nawet jeśli byliby to nieumarli. Jako jeden z żywiołaków, Sarox przyjął jego rozkaz i służył temu, kto go wezwał. Mimo tego, w jego sercu na zawsze pozostały słowa i ideały Laddazara. 1/50 duszy demona, która zapaliła się niegasnącym ogniem, w świecie fantasy odnalazła swoje przeznaczenie jako żywiołak ognia. Sarox, w swoim wiecznym życiu widział jeszcze bardzo wiele zdarzeń i ludzi. Jednak nigdy już nie wróciły chwile, które przeżył ze swoim jedynym przyjacielem.

Proszę jeszcze raz wszystkich zaznajomionych ze światem przedstawionym o pomoc.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam wszytskich, mój pierwszy post na tym forum. tak się składa że mam taki kawałek tekstu z jedengo konkursy sząłu nei zrobił , ale trudno :sleep:

Nie pisąłme tego zeby wylać własne depresje emok w e mnei nie siedzi, a taką postawę jaką preznetuje mój bohater uważam za bezsensowną , niemniej jednak miałem pewne przemyślenia, które chciałem zawrzeć w tym tekscie. Miłej lektury, komentarze i uwagi i mile widzane :cool:

O__wiecenie.doc

Oświecenie

?Mam zatem teorię, że kiedy diabeł czegoś od ciebie chce, w ogóle nie kłamie. Mówi ci dokładną, dosłowną prawdę. I pozwala byś sam znalazł własną drogę do piekła.?

Mike Carey ?Lucyfer?

Hej kotku, może byś wstał?

Tak. To niestety tak nie wygląda. Budzik nie bawi się w zbędne ceregiele, monotonnym sygnałem, dla formalności przypomina o tym, że zaczął się kolejny, niczym nie różniący

się od pozostałych, dzień. Poleżałbym jeszcze chwile. W zasadzie, po co? W ciągu pięciu minut nijak się bardziej nie wyśpię. Ale leżąc, nie jestem jeszcze częścią Kieratu? Jeszcze jestem niezależny, sam decyduje o tym, na jakim boku leżę. Taki mały bunt przeciw systemowi. Wszyscy to robią, ale ja, od teraz - ze świadomością. Ha, jakby wszyscy ją mieli, to byłaby bierna rewolucja?

No piękny mam dzisiaj humor, po prostu piękny?

Wstawać ? bo trzeba. Umyć się, ubrać ? bo nie jesteśmy zwierzętami, na podobieństwo Boże kształtujemy chociaż tyle świata, ile sami stanowimy. Zjeść coś ? no dobra, jednak jesteśmy. Wszystko po kolei, wedle schematu. Jak w szachach. Szachy? odkąd samemu się jest pionkiem, jakoś nie bawią. Bo pionek oszalałby, gdyby zorientował się, jaką

ma rolę, a jakie możliwości. Z tego filozofowania nic mi nie przyjdzie, więc trzeba robić swoje, iść w ten Kierat. W zasadzie, po co? Świat by się nie zawalił, jakbym

rzucił to wszystko - i tak, co najwyżej zmieniłbym miejsce na planszy. Idę, po prostu idę.

Chociaż ? Przecież to działa tylko, dlatego, że się zgadzam, udając, że to konieczne. Tylko, dlatego, że nie pamiętają, że jesteśmy zwierzętami, że możemy?

Jestem na miejscu. Nienawidzę tego budynku, nie rozumiem, czemu daję się stłamsić. Nadzieja na to, że włożony w ten bezsensowny Kierat trud da cokolwiek, jest tak nikła? trzyma mnie tu tylko strach przed możliwościami? Jestem tu tylko, dlatego, że mogę odwrócić się od całego stworzenia i skupić na tym grajdołku?

Nie jestem już nawet mocny w gębie, niepokoją mnie nawet te liche przemyślenia. Ale tylko one mi zostały, nie tworzę tu nic, nic nie zmieniam, ani wycinka rzeczywistości...

Moje biurko, tony papierów, trzy świstki na każdego straceńca, który myśli, że w tym chorym tańcu udawania, że cokolwiek się dzieje, dostanie jakąś partię solową. Nawet, jeśli nie usłyszy burzy poprawnych oklasków, to może, chociaż ucieszy twórcę znającego trud, jaki go to kosztowało. Naiwni. Nawet, jeśli nie byliby, jak ja, anonimowym katalogiem w kartotece w dziale kadr, nawet gdyby obrali drogę sztuki, tworzyli cokolwiek, żyli jakoś na własny rachunek, to dalej na tej planszy, udając tylko, że nie są częścią gry. Przecież nieważne jak twórczy by był człowiek, nie zmieni świata na tyle, by być szczęśliwym, nie zmieniając siebie.

Zmienić siebie? Dostosować się, wejść w rolę figury na szachownicy,

tańczyć do muzyki, która wydaje się biciem mojego serca, a wcale moja nie jest?

Tak jak ci wszyscy ludzie wokoło. Sekretarka uśmiecha się, facet przy biurku obok patrzy

w monitor?. Ma jakieś zdjęcie na blacie. Wszyscy wysyłają sygnały, wszyscy interpretują je, ale nie widzą, że poza mową ciała i milionem zakorzenionych w pamięci gatunku zachowań jest jeszcze wola, jest świadomość, przybita do Kieratu, którym kręcimy i wgryzamy się coraz bardziej w sztuczny świat reguł? uśmiechamy się, mimo, że wcale nie wiemy czy komukolwiek na tym zależy. Nic nie wiemy, bo wymagałoby to zaangażowania się i obnażenia. Wystarczą nam powierzchowne kontakty.

Upewnić się, że nikt nie wyłamuje się z zasad, które nas krępują i bez wyrzutów sumienia otulić się w łańcuchy?

W imię czego? Ja przerzucam podania, sekretarka odbiera telefony ? nic, co robimy nie tworzy czegoś naprawdę, jesteśmy tylko trybikiem maszyny, maszyny, która tworzy środki dla kogoś tam na górze ? Przejada je? Realizuje marzenia? Czy może i on, bojąc się nieskończonych możliwości uspokaja tylko zmysły, a swą wolę zaprzęga do Kieratu? Buduje korytarze i patrzy na biegnące w nich mrówki. Pozwala sobie myśleć, że stworzył coś, co żyje, biegnie ku postępowi? No, bo przecież się rusza. Jak padlina, od biegającego w niej robactwa.

Usprawiedliwiać się, swój strach. Być winnym? Ale, przed kim? Nie jestem szczęśliwy, ale czy kiedykolwiek szczęścia pragnąłem?

Chwila przerwy. Nie żebym zrobił cokolwiek. W zasadzie, czy ta praca mnie męczy? Nie żałuję podań, które odrzucam, nie męczę się fizycznie, ani intelektualnie. Już dawno nauczyłem się robić to wszystko machinalnie. No, ale jestem tylko zwierzęciem, muszę czasem odetchnąć, napić się, zjeść. Automat z kawą. Oczywiście stoi przy nim kilka

osób i rozmawia. O niczym zapewne, więc, po co? W chwilach odprężenia, gdy z pozoru nie jesteśmy tak bardzo elementem maszyny, a bardziej sobą, chcemy?

no właśnie, czego chcemy?

Nie wiemy. Na własne życzenie próbujemy iść po linii najmniejszego oporu, bo nasze porażki upokarzają nas bardziej niż brak zwycięstw?

Widzę to wszystko, ale nic nie robię, uznaję ład rzeczy, nie buntuję się?

Bo, przeciw czemu mam się buntować? Przeciw temu, że ta bezsensowna praca, mierżący mnie Kierat służy tylko podtrzymaniu mojego marazmu. Nie jest poświęceniem. Ani dla innych, bo na moim biurku nie ma zdjęć, ani dla pasji, bo nie szukam podniet. Ale czegokolwiek bym nie zrobił, reguł nie zmienię, świat popędzi własnym torem, dostosuje się, ludzie sami się tak ukształtowali i ludźmi będą. Bunt nie miałby sensu, bo nic nie zmieni?

Ale to tylko udawanie! Prawda sama w sobie będzie mieć sens. Nie muszę tu być, nie muszę powstrzymywać tego, co mną targa. Wszyscy robią to tylko po to, byśmy mogli znieść się nawzajem, bo ?piekło to inni?. Nie będę tego dłużej przyjmować.

Zrobię?. Zrobię coś, coś naprawdę, bez przepuszczania przez filtr myśli, bo prawda jest taka, że mogę uczynić wszystko, obowiązują tylko proste prawa fizyki. Jestem zwierzęciem mogę zabić, mogę zginąć. Nie ma potrzeby dorabiać do wszystkiego filozofii.

Szyba ? dla ludzi raczej nienaruszalna. Ma być, oddzielać wnętrze od zewnętrza. Rozbijam ją ? wszyscy patrzą w szoku. Muszą poczekać, nim Kierat się obróci i myśli popłyną jedynym słusznym torem. A przecież nic się nie stało, świat tak działa, że okna mogą być wybite. Staję na skraju. Wszędzie ciemno, deszcz, czarne płaszcze i parasolki. Tak. Grzeczna, posłuszna ciemność otula ten świat, w którym trzeba prosić o pozwolenie. Ale ja wiem, że mogę wszystko, nie musze zważać na innych, na siebie, na nic.

Uczynię coś, a to się stanie. Krzyki. Oczywiste pytania. Co ich obchodzi, że skoczę, że zginę? Wiem o tym - tak działa świat. Nikt jak oni, w służbie nieskończonych reguł, nie powinien być tak świadomy tego, że one są. Nie muszę się dostosować, przyjmować wartości życia. Ktoś podbiega, żeby mnie powstrzymać. To było do przewidzenia. Tak, jak to, że gdy na niego spojrzałem i zachwiałem się, to stanął. Krzyczy do mnie coś. Można się domyślić, co. Na takie wypadki szachownica też ma swoje układy. Płyty chodnika jak pola, ludzie jak pionki wszystko się jakoś toczy. Moja śmierć nic nie zmieni dla tego świata. Ale dla mojego tak. Jestem jego centrum nie mogę go pojąć inaczej, jak swoja świadomością. Więc pchnę go na nowy tor, nadam mu określony kierunek.

Skaczę. Znowu krzyki. Bez sensu, przecież nie zrobiłem nic, co byłoby niemożliwe. Nic, co by się czasem nie zdarzało.

Lecę, to jest jedyna prawda.

Jedyna prawda?

Żyję, tu i teraz! O wszystkim decyduję, mogę zmienić?.

Tak. To niestety tak nie wygląda. Świat nie bawi się w zbędne ceregiele. Głuche uderzenie przypominało, dla formalności, o tym, że zakończyło się kolejne życie, nieróżniące się niczym od pozostałych. Pusty dźwięk i plama czerwieni przerwały idealny porządek tańca czarnych płaszczy po szachownicy płyt chodnikowych? Jedyne, co uhonorowało bunt przeciw wszechrzeczy. Udało mu się? Czy może tylko wykonał kolejny ruch pionkiem? Dalej zalegała ciemność, tylko martwe oczy lśniły światłem zrozumienia z ostatniej chwili.

W tym samym świecie, na Początku stanął Stwórca. Otulił Ciemnością swe Dzieło, określił Reguły. Tak ma od teraz być. Na zawsze i do końca. Wypowiedział pierwsze słowa, ostateczne.

Posłaniec Stwórcy, zrodzony ze słów, rozwija dwanaście skrzydeł, rozcinając mrok w duszach tych, co dopiero przyjdą. Wierzy w swój bunt, wpisanego w jego naturę i wieczną przyszłość. Chcąc nie chcąc będzie mu posłuszny, a historia się powtórzy. Upada, by wypełnić zadanie.

By nieść Światłość.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Niedokończone opowiadanie/powieść, pisane w wolnych chwilach. Wszystkie zapożyczenia są jak najbardziej świadome i stanowią rodzaj hołdu dla twórców. Prosiłbym o opinie i oceny tego tekstu, które mogłyby mi pomóc w skończeniu go. Dzięki z góry.

To nieprawda że przed śmiercią całe życie przelatuje przed oczami. Jest to pojedyncza scena która zdaje się trwać wieczność. Nazywam się Ray Graveson ale wszyscy wołali mnie Grave. Widzieliście w necie filmiki, na których czarny Dodge Challenger z 1970 roku pokonuje w dowolnym wyścigu supersamochody takie jak Audi R8? Tak to ja. Nazywali mnie najlepszym kierowcą wszechczasów. Sam podróżowałem po świecie zarabiając na wyścigach. Wszystko układało się świetnie, aż spotkałem tą kobietę. Wracałem właśnie z Rosji. Zmierzałem do Francji by tam złapać statek do Stanów. Tym razem podróżowałem sam. Mój przyjaciel Carl ?Wheelie? Jones pojechał do Japonii na zawody w drag race. Przejechałem granicę polsko białoruską w Kuźnicy, gdy zadzwonił telefon. Popatrzyłem na numer: zastrzeżony.

-Chcesz wygrać konkretne pieniądze? ? powiedział po angielsku zmieniony komputerowo głos ? Bądź w Warszawie dziś wieczorem - rozmówca rozłączył się.

Co mnie pociągnęło? Nie wiem. Pewnie ciekawość. Po paru godzinach wjechałem do stolicy. Zalokowałem się w jakimś motelu na uboczu miasta i położyłem się aby zdrzemnąć się przed nocą.

Obudziłem się ok. 22. Wsiadłem do samochodu i zacząłem jeździć po mieście aby poznać ewentualne drogi ucieczek przed policją oraz aby znaleźć jakiś street racerów, którzy mogą mi coś powiedzieć. Dopiero po drugiej usłyszałem charakterystyczny dźwięk silnika. Popatrzyłem w tylnie lusterko, doganiało mnie czerwone Ferrari F430. Kierowca zrównał się ze mną po czym dał znak światłami aby jechać za nim. Wzruszyłem ramionami i ruszyłem za nim. Według GPS wyjeżdżaliśmy z Warszawy. Kierowaliśmy się w stronę miasteczka Józefów. W pewnym momencie Ferrari skręciło i znaleźliśmy się w lesie. Po paru minutach wjechaliśmy na dużą posesję na której stała duża willa. W całym budynku paliły się światła i dobiegała z niego przytłumiona muzyka. Zatrzymaliśmy się na zatłoczonym podjeździe. Wyłączyłem silnik i wysiadłem. Wbrew moim oczekiwaniom kierowcą Ferrari nie był mężczyzna. Była nim kobieta, wysoka szczupła brunetka. Proste włosy opadające do łopatek, związane były w koński ogon. Twarz, wyglądająca jak dzieło Michała Anioła, nie zdradzała żadnych uczuć. Ubrana była w czerwoną skórzaną kurtkę z naszywkami NASCAR i klasyczne jeansy. Podeszła do mnie sprężystym krokiem zdradzającym wysportowanie.

- Jesteś Ray ?Grave? Graveson- powiedziała pewnym siebie niemal zaczepnym tonem

- Owszem. To ja ? odpowiedziałem ignorując ton ? Kim jesteś i czemu mnie tu przyprowadziłaś?

- Możesz mi mówić Liz - popatrzyła na mnie z wyższością ? A co do drugiego pytania, to myślę że nie jesteś na tyle tępy, aby się nie domyślić. Chodź poznasz resztę towarzystwa

Weszliśmy do środka. Doznałem szoku. W środku cichego lasu impreza niemalże taka sama jak w rodzinnych Stanach. Mnóstwo ludzi popijających whiskey i tequilę. W rogu jakaś kapela grała brudnego rocka, a na stołach tańczyły striptizerki. W tłumie wypatrzyłem wielu świetnych kierowców.

- Grave! Ty sukinsynu! ? odwróciłem się o popatrzyłem w oczy Carlowi Jonsonowi ? Ciebie też ściągnęli?

- Carl!- Uścisnąłem przyjaciela ? Co tu robisz? Miałeś jechać do Japonii.

- Nie wiesz? Ściągają najlepszych kierowców świata. Za tydzień ma się wydarzyć coś wielkiego. Nikt nie wie o co chodzi, ale myślimy, że to coś w rodzaju zawodów. Dziś dowiemy się szczegółów. Tylko nie wiem czy jest sens dalej je organizować, skoro tu jesteś ? zarechotał ? Rozwalisz ich zanim się obejrzą. Wszyscy, z którymi rozmawiałem mówią o Tobie ze strachem. Jesteś [beeep] legendą stary. Tylko nieżyjący Demaskinos mógłby się z Tobą mierzyć.

Słowa Carla jak zwykle wydały mi się przesadzone. Demaskinos był legendą nielegalnych wyścigów. Ścigał się bardzo rzadko. Głównie po to, by poprawić własny czas, bo nikt nie zbliżył się do niego bardziej niż o 3 sekundy. Jeździł jedynie w Europie. Zginął w wypadku. Nigdy nie udało mi się z nim zmierzyć, jeździłem wtedy jeszcze tylko po Stanach.

- Dzięki. Słuchaj wiesz coś o tej Liz?

- Niezła co? Uważaj. Myśli, że może Cię pokonać. A przy tym jak jeździ uważam że ma szansę. Niewielką, ale przynajmniej ją ma. Do jej zadań należy na razie sprowadzanie kierowców, którzy przyjechali do Warszawy. O, właśnie tu idzie.

Liz stanęła koło nas mierząc wzrokiem Carla

- Carl. Nie masz dosyć? ? uśmiechnęła się szyderczo ? Wiesz że twój kolega wyzwał mnie na pojedynek? Myślał, że skoro jestem kobietą to nie umiem się ścigać. ? Carl cały czerwony cofnął się i poszedł do barku. ? Myślę że te dwadzieścia tysięcy nie będą go już piekły w portfelu. Słuchaj do Warszawy dotarł już słynny Stig z Anglii. Jedziesz ze mną go powitać? ? uśmiechnęła się ironicznie ? podobno jest równie dobry co Ty.

* * *

Stig jeździł Fordem Mustangiem FR5000C. Trzeba przyznać że 450 koni w jego rękach robiło wrażenie, jednak nie wydawało mi się aby był dla mnie specjalnie wymagającym przeciwnikiem. Wyścig miał prowadzić od pierwszych świateł na Wale miedzeszyńskim od miejsca gdzie Wał zmienia się w dwupasmówkę do kościoła świętej Katarzyny nad Dolinką dowolną trasą.

Zatrzymaliśmy się na linii startu i wysiedliśmy z wozów. O pierwszej nad ranem nie było prawie żadnych ?cywili?.

- Stawka? ? spytała Liz

- Wyścig sprawdzający kierowców bez stawki pieniężnej ? powiedziałem a Stig bez słowa kiwnął hełmem

- W takim razie do wozów!

Wsiadłem do ?Potwora?, jak zwykli nazywać mój samochód przeciwnicy. Nieskromnie przyznaję im rację. Mój Challenger ma robiony przeze mnie własnoręcznie silnik V8, który sam z siebie ma 700 koni a dobudowana sprężarka dodaje mu jeszcze 200 koni. Właściwie tylko nadwozie jest oryginalne. Przestawiłem ograniczniki mocy i prędkości na 70%. Nie potrzebowałem więcej Można to zrobić tylko za pomocą specjalnego klucza który zawsze mam przy sobie. Ten wóz w nieodpowiednich rękach mógłby być tak samo niebezpieczny jak pistolet w rękach dziecka. Wcisnąłem starter i wsłuchałem się w bulgot mojej kochanej V-ósemki, nasłuchując jakiś nieprawidłowości. Wcisnąłem pedał gazu zwiększając obroty i rozgrzewając silnik. Zapiąłem 5-punktowe pasy bezpieczeństwa. Założyłem kołnierz oraz hełm. Jestem profesjonalistą i pomimo, że to co robię nie zawsze jest legalne staram się utrzymać maksymalny poziom bezpieczeństwa jak na panujące warunki.

Czekaliśmy na zmianę świateł.

Czerwone?

Żółte?

Zielone!

Wrzuciłem bieg i wcisnąłem pedał gazu. ?Potwór? jak zwykle stanął dęba. Kiedyś bałem się że samochód przewróci się na dach i odpuszczałem waląc zawieszeniem w asfalt. Jednak teraz trzymałem pedał w tym samym miejscu, czekając aż samochód sam powoli opadnie dalej nabierając prędkości. Zmiana biegu. Jadę z prędkością 300 km/h. Stig jest już daleko za mną. Nie myślę o tym. Najważniejszy jest wyścig, zatracam się w nim. Widzę tylko tunel którym muszę podążać do mety. To ja jestem samochodem a on jest mną. Zawsze powtarzam że najważniejszy jest kierowca. Samochód jest dla niego najwyżej dobrze lub źle dopasowanym strojem. Wiem, że jestem najlepszy, dlatego stworzyłem niebezpieczny wóz z piekła rodem, ale ten wóz to jedynie przedłużenie mnie. Mijam światła za światłami i widzę już w oddali most Siekierkowski. Wiem, że powinienem zwolnic aby wejść czysto w zakręt wjazdu na most. Nic z tego. Wciskam mocniej gaz. Zbliża się moment skrętu, a ja nie reaguję na to. Silnik wyje niczym belzebub. W ostatniej chwili skręcam wpadając na wjazd pod kątem 90 stopni. Japończycy mistrzami driftu? Nie! Oni nie robią tego z prędkością 350 kilometrów na godzinę. Wypadam na most. Zmiana biegu. Patrzę w lewo Stig dojeżdża do wjazdu. Ale on się wlecze. Człowieku! On jedzie 250 na godzinę. Krzyczę do siebie. To Ty jedziesz jak wariat. Zagłuszam tą myśl i skupiam się na trasie. Widzę samotny samochód. Co ludzie robią tu o tej godzinie? Nie! To radiowóz! Wyprzedzam go i jeszcze bardziej przyspieszam. Słyszę sygnał. Widział mnie. Trudno? I tak nie miał szans zobaczyć nawet marki samochodu. Uśmiecham się do siebie. Biedny Stig. Będzie miał utrudnienie. Zerkam w lusterko wsteczne. Ani Stiga, ani radiowozu. W oddali widzę już kościół. Spoglądam na timer. Włącza się kiedy wrzucam pierwszy bieg. 5 minut. Wiem, że po wyścigu będę musiał zajrzeć pod maskę. Zbliżam się do mety. Nagle słyszę ryk Mustanga. Stig jest tuż za mną. Rozkojarzyłem się a on to wykorzystał. Zaciskam zęby i wrzucam wyższy bieg. Robiło się naprawdę niebezpiecznie. Kiedy biję rekordy prędkości dołączam spojler. Teraz nie mam tej siły dociskowej. Widzę już ludzi na mecie.

-Pierdolić to!- powiedziałem i docisnąłem pedał. Silnik zawył głośniej jakby ostrzegając mnie. ? Wiem kochanie. Wytrzymaj jeszcze trochę ? Zacząłem zwiększac odległośc między mną a Stigiem. Minąłem metę i pociągnąłem za dźwignię spadochronów. Stig wpadł za mną i zatrzymał się koło mnie. Wysiadłem z samochodu zostawiając silnik na jałowych obrotach. Jeśli bym go wyłączył to trzeba by zrobić przegląd przed następną jazdą.

- Udało ci się. Gratulacje, ale nie myśl że ze mną będzie tak łatwo - powiedziała Liz ? znikajmy zanim ten radiowóz tu dotrze.

* * *

Obudziłem się, a w mojej głowie szalał wściekły jeżozwierz. Rzeczywiście nie było ławo. Nie szczycę się mocną głową, ale zwykle nie mam problemów żeby nadążyć za innymi. Podczas gdy Liz piła tak szybko i w takich ilościach, że ledwo wyszedłem obronną ręką z tej imprezy. Kiedy udało mi się orzeźwić i podleczyć kaca poszedłem do garażu. Wieczorem nie zwracałem na niego uwagi, ale rano kiedy miałem okazję mu się przyjrzeć musiałem przyznać że robił wrażenie jakby można było tam serwisować dziesięć bolidów formuły 1 na raz. Każdy z wozów był w oddzielnym boksie, w którym było wszystko potrzebne do ewentualnej naprawy i serwisu. Podszedłem do mojego Challengera i otworzyłem maskę. Dobry projekt i staranne wykonanie mogą zlikwidować problem częstego serwisu, a ja wykonałem swój silnik aby był jak najbardziej bliski perfekcji. Po krótkim przeglądzie i standardowej wymianie części zamknąłem maskę.

- Szef chce z Tobą rozmawiać ? usłyszałem głos Liz za plecami. Odwróciłem się

- Już idę ? zauważyłem, że nie widać na niej śladu wczorajszego picia - Kim on jest? Dlaczego wczoraj go nie było? ? spytałem ją kiedy prowadziła mnie do gabinetu szefa.

- Był. Nie widział tylko powodu, by z Tobą rozmawiać. Wiedział że nie dasz Stigowi szans ? skrzywiła się ? jednak twój manewr z wjazdem na most zaskoczył go nikt tak jeszcze nie jeździł. Phi, zawsze patrzył na kierowców z USA przychylniejszym okiem. Nawet ja musiałam pracować w jego organizacji przez 2 lata jako przynieś podaj pozamiataj, zanim go poznałam. Podczas gdy Ty po drugim dniu jesteś prowadzony do niego przez najemną hostessę od, której [beeep] nie możesz oderwać oczu.

- Słuchaj nie wiedziałem, że?

-Zamknij się!- przerwała mi ? Pan Demaskinos czeka na Ciebie.

Wszedłem przez drzwi, które mi wskazała. Gabinet był urządzone raczej skromnie. Tylko ogromne dębowe biurko i skórzany fotel mogły sugerować kim Demaskinos jest. Siedział w czarnym kombinezonie rajdowym i białej masce na twarzy. Od razu domyśliłem się kim jest. Ukłoniłem się.

- Usiądź synu ? powiedział spokojnie Demaskinos ? mam dosyć tej dworskiej etykiety. Wiesz kim jestem?

- Ależ oczywiście ? wygłupiłem się jak uczniak. Uspokój się Grave ? Jest pan legendą. Od wypadków ma pan tak pokiereszowaną twarz, że musi nosić pan maskę. Nazywali pana najlepszym kierowcą wszech czasów.

-Teraz Ciebie tak nazywają ? zauważył Demaskinos - powiedz mi czy wydaje Ci się że mi dorównujesz?

-Nie wiem. Zresztą Pan powinien nie żyć. Po wypadku zmarł pan w szpitalu. ? mówiłem spokojnie

-Kazałem aby to rozgłoszono. Dzięki temu mogłem stworzyć tą organizację. Musiałem działać w całkowitej konspiracji. Ta organizacja miała werbować najlepszych kierowców, a potem wyłonić najlepszych z najlepszych. Ty Raymondzie jesteś ostatnim, którego zwerbowaliśmy. Za 6 dni w Warszawie rozpocznie się najniebezpieczniejszy wyścig świata. Będzie on miał 2 etapy. Po pierwszym troje najlepszych przechodzi do drugiego etapu. Drugi etap ma wyłonić nową legendę wyścigów. Zainteresowany?

- Tak, ale mam pytanie. Jaki jest haczyk? ? Spytałem podejrzliwie

- Ach! Cudownie, że pytasz. Otóż pojadę razem z wami?

- Co będziesz miał z wygranej? Przecież oficjalnie nie żyjesz. Pieniędzy masz więcej niż ktokolwiek. Nic Ci ona nie da.

- Da mi Twój samochód? Jeśli przegracie to tracicie to co jest dla was najważniejsze. Twój wóz jest wyjątkowy. Jestem pewien że przy wyścigu ze Stigiem nie wykorzystałeś pełnej mocy. Inne wozy by nadawały się do gruntownej naprawy po takim wysiłku, a Ty wymieniasz zaledwie parę części. Nie jestem bezinteresowny Raymondzie. Istnieją tylko dwa tak wytrzymałe wozy na świecie. Twój potwór i moja Cobra. Pragnę posiadać obydwa.

Zbladłem. Demaskinos jeździł zmodyfikowanym Shelby Cobra Daytona Coupe. Ten wóz bez modyfikacji dotrzymuje kroku dzisiejszym Lamborghini, a Demaskinos podobnie jak ja osobiście przeprowadził w nim modyfikacje. Nie rusza mnie wizja pojedynku, ale przeraża mnie perspektywa utracenia mojego ukochanego wozu.

- Zgoda ? podałem mu rękę

- Naprawdę się cieszę. ? rzekł kiedy uścisnęliśmy sobie dłonie ? Życzę Ci powodzenia w pojutrzejszym wyścigu. Teraz proszę wybacz, ale wzywają mnie obowiązki.

Kiedy wyszedłem z gabinetu Demaskinosa, Liz już nie było. Nie szukałem jej. Wiedziałem, że i tak to będzie bezcelowe. Jak będzie chciała to sama mnie znajdzie. W głównej sali paru kierowców siedziało i oglądało filmy z wyścigów, dyskutując zawzięcie. Nie zwróciłem na nich uwagi. Wyścigi to jest duża część mojego życia, ale przy tym ile spędzam na tym czasu, nie widzę potrzeby ciągłego wracania do nich. Wyszedłem na dwór i usiadłem na schodach. Wyciągnąłem harmonijkę i zacząłem grac ?Nothing Else Matters?. Usłyszałem kroki i po chwili zobaczyłem Carla.

-Nie przestawaj grac Ray ? usiadł obok mnie ? Słuchaj. Nigdy dotąd się nie zdarzyło abyś rozproszył się na tyle, że przeciwnik siadał Ci na ogonie. Nigdy się nie rozproszyłeś. Zawsze byłeś maksymalnie skupiony. Znam Cię i wiem, że coś się dzieje. Powiem Ci, że się też boję. Wiem, że byłeś u Demaskinosa. Co Ci obiecał jak wygrasz? Mi obiecał, że moja rodzina będzie chroniona lepiej niż prezydent Obama, a córka będzie mieć zapewnioną opiekę medyczną.

Uśmiechnąłem się smutno. Carl ścigał się, ponieważ jego jego córka cierpiała na rzadką nieuleczalną chorobę. Powstrzymywanie objawów, było niezwykle drogie. Tylko pieniądze z wygranych pozwalały na utrzymanie rodziny i leczenie. Carl nie znosi kiedy ludzie próbują mu pomóc. Jestem jedyną osobą, od której przyjmuje pieniądze na leczenie córki.

- Tylko, że jest jak zwykle haczyk- podjął po chwili- Jeśli przegram to mam zaprzestac wyścigów. Wiesz, że bez wyścigów nie opłacę opieki medycznej dla córki. Wycofaj się Ray. Nie mam szans na wygrać z Tobą czysto. Demaskinos o tym wie. Dozwolone jest przecież spychanie z drogi przeciwnika. Nie chcę Ci tego robić, ale jeśli podejdziesz do wyścigu, wykorzystam wszystkie brudne sztuczki. Boję się, że przez takie obietnice na wygraną ten wyścig zmieni ludzi w zwierzęta. Boję się, że nie przeżyję, ale nie mam wyboru. Ty masz wybór. Pamiętasz jak kiedyś prosiłeś mnie abym zrezygnował z wyścigu? Mówiłeś, że trasa jest zbyt trudna jak dla mnie, że Ty masz wątpliwości co do niej. Nie posłuchałem Cię i przez pół roku jeździłem na wózku. Gdyby nie twoja pomoc finansowa Scottie by nie żyła. Zawdzięczam Ci wiele i nie mam prawa Cię o nic prosić, ale zastanów się proszę.

- Carl ? popatrzyłem mu w oczy ? Nie mogę. Nie wycofam się z wyścigu. Dzięki niemu będą mnie pamiętać przez wieki. Zawsze Ci pomagałem. Pozwalałem kosztem siebie abyś wygrywał. Beze mnie błądzisz jak dziecko we mgle. Ścigałeś się z Liz? Założę się, że nawet nie sprawdziłeś jak jeździ i kim jest. Teraz nadszedł czas kiedy pragnę wygrać, równie bardzo co Ty. Moje powody nie są szlachetne tak jak Twoje, ale wystarczą abym był zdolny odpowiedzieć Ci ?nie?. Mogę Ci obiecać, że jeśli wygram to Scottie będzie mieć opiekę medyczną. W końcu na tym Ci zależy? Chyba, że twoja duma i honor nie pozwolą abym po raz kolejny Ci pomógł?

Twarz Carla wykrzywiła złość. Wstał i ruszył w stronę garażu. Po paru krokach odwrócił głowę.

-Mam nadzieję, że jest tego warta Grave ? krzyknął i wszedł do garażu.

- Grave, Grave, Grave. To bardzo nieładnie odmawiać najlepszemu przyjacielowi ? usłyszałem za sobą.

Odwróciłem się i zobaczyłem Liz, uśmiechającą się jak zwykle ironicznie.

* * *

Potwór stał tam gdzie go zostawiłem. Było około 12. Większość kierowców już zebrała się do kupy po całonocnej imprezie. Przechodząc między boksami zauważyłem charakterystyczny czerwony lakier Ferrari. Minąłem je spoglądając na nie.

- Poczekaj ? usłyszałem ? patrzyłeś na mój wóz. Widzisz w nim coś ciekawego?

Odwróciłem się, patrząc Liz po raz kolejny w oczy. Stała z założonymi rękami postukując stopą.

- Podziwiałem sylwetkę wozu ? odpowiedziałem ? czy to też zabronione? Nie zaglądam Ci przecież pod maskę.

- Amerykanin podziwia sylwetkę europejskiego wozu ? Liz uniosła brew ? Przecież wy jesteście zakochani w swoich V ósemkach. Z tego co wiem liczy się dla was nie wygląd a wielkość silnika i jego moc.

- Liz. Jestem Amerykaninem. Kocham wielkie silniki, ale umiem docenić sylwetkę ? zmierzyłem ją wzrokiem ? każdej marki.

- No, no ? uśmiechnęła się ? umiesz prawić komplementy kowboju. Mam nadzieję, że na tym się nie kończy.

- Możesz to sprawdzić?

- Nie teraz? - powiedziała dając znak abym poszedł za nią ? Demaskinos chce abym załatwiła dla niego jedną sprawę. Jedziesz ze mną. Wsiadaj ? otworzyła mi drzwi od strony kierowcy.

- Mam prowadzić Twoje Ferrari? ? byłem skołowany

- Jestem zmęczona i nie mam siły. Wsiadaj. ? powtórzyła zniecierpliwiona ? Nie mamy czasu.

Wsiadłem do samochodu. Rozejrzałem się po wnętrzu auta. Od razu zauważyłem, że nie mogło być to firmowe wnętrze Ferrari. Kolorystyka utrzymana była w odcieniach czerni i czerwieni. Fotele nie były typowymi, charakterystycznymi dla tego typu wozów, sportowymi siedzeniami kubełkowymi. Były bardzo wygodne. Obicie z czarnej skóry dodawało im elegancji. Jednak pomimo całej wygody zaopatrzone były w pięciopunktowe pasy, oraz trzymanie boczne bardzo wysokiej jakości. Przestałem zachwycać się wnętrzem i nacisnąłem przycisk startera. Silnik zaśpiewał altem, przechodząc w sopran kiedy naciskałem pedał gazu wsłuchując się w jego melodię. W końcu wrzuciłem bieg i wyjechałem z garażu.

- Gdzie jedziemy? ? spytałem

- Właśnie ustawiam Ci GPS ? powiedziała Liz patrząc na ekran na tablicy rozdzielczej ? Jedziemy do centrum. Musimy załatwić jedną sprawę.

- Czy pytanie co to za sprawa jest na miejscu? ? spytałem drwiąco

- Dla odmiany powiem Ci, że tak ? powiedziała nie zauważając drwiny ? mamy przekonać warszawską policję, że mają nie zwracać uwagi na ten wyścig. Zakładam, że za około półtorej godziny będziemy na miejscu. Masz coś przeciwko, żebym puściła jakąś muzykę?

Nie czekając na moją odpowiedź ponownie spojrzała na ekran. Jej palce zatańczyły po pulpicie. Po chwili z głośników popłynęło ?One? Metalliki.

- Słuchasz metalu?

- Słucham każdej muzyki, która jest tego warta ? odpowiedziała ? Muzyka pozwala mi odpłynąć tak daleko jak się da. Pozwala zapomnieć o wszystkim. Urodziłam się w Los Angeles. Kiedy dorastasz w wielkim mieście podążasz z tłumem. Nie chciałam być taka jak inne dziewczyny. Chciałam wyrwać się z tej nudnej jak flaki z olejem rzeczywistości. Po zakończeniu liceum uciekłam z domu. Wzięłam tylko dokumenty i kluczyki do samochodu ojca. Jeszcze tego samego dnia znalazłam imprezę tuningową. Jakiś facet chciał się ścigać ze mną. Tak samo jak ja nie miał gotówki. Następnego dnia do drzwi domu rodziców zapukał kurier z kopertą w której były kluczyki do samochodu ojca i liścik gdzie może go znaleźć. Ja wyjechałam z miasta. Podobnie jak Ty wygrywałam wyścigi. W pewnym momencie dostrzegł mnie Demaskinos. Wysłał swojego reprezentanta. Dołączyłam jako rekrut. Przeniosłam się do Europy. Jeździłam po całej Eurazji wykonując zlecenia Demaskinosa. Powoli awansowałam, aż do momentu kiedy mianował mnie swoją ?ręką?. A Ty? Jak trafiłeś do Europy? Czytałam raporty o Tobie. Nie robią wrażenia?

Po raz kolejny błysnęła swoim ironicznym uśmieszkiem.

- Cóż? - westchnąłem ? zacznę od początku. Urodziłem się w Teksasie. Matka ? amerykanka, umarła przy porodzie. Mój stary był polakiem. Przyjechał do Stanów jako instruktor sił specjalnych. Był jednym z najlepszych. Tylko, że nawet najlepszym zdarzają się pomyłki. Meksykański gang poznał jego tożsamość. Przyjechali w nocy. Zaskoczyli ojca i obezwładnili go. Po chwili obaj siedzieliśmy związani naprzeciw siebie przed domem. Ich szef podszedł do ojca i powiedział mu, że nie zabiją mnie, ale zostawią mi coś abym ich nie zapomniał. Wyciągnął nóż i na klatce piersiowej wyciął mi swoje inicjały. Potem oblali ojca benzyną i podpalili go. Patrzyłem jak się palił. Słyszałem jak krzyczał. Miałem wtedy 13 lat. Trafiłem do sierocińca. W sierocińcu było jeszcze gorzej, ale na szczęście zanim ojciec zginął zdążył mnie nauczyć wielu rzeczy, które uratowały mi życie. Kiedy nadarzyła się okazja uciekłem. Przyjął mnie kumpel ojca. Mieszkałem u niego, aż nadszedł dzień kiedy wróciłem z urzędu z prawem jazdy. Wtedy James zabrał mnie do garażu. Stał tam Dodge Challenger R/T ojca. James powiedział, że ojciec chciał dać mi ten wóz w dniu kiedy zrobię prawko. Heh, jeszcze tego samego dnia wygrałem swój pierwszy wyścig. Minęły jeszcze dwa lata i wyruszyłem w podróż, która trwa do dziś.

Edytowano przez MasterV
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Opowiadanie może i nie doskonałe, ale pierwsze jakie napisałem. Komentujcie i piszcie czego wam w tekście brakuje.

Był pochmurny dzień. Deszcz mógł lunąć w każdej chwili. Od kilku dni w Bagienicach panowała cisza. Jeszcze do niedawna miasto było cennym ośrodkiem handlu, dzisiaj ludzie bali się wypuszczać swoje dzieci same z domów.

Tajemniczy wędrowiec wjechał do miasta. Zatrzymał konia pod domem burmistrza. Wędrowiec był dobrze zbudowanym mężczyzną. Miał on zielone oczy, czarne włosy sięgające do ramion i krótką ciemną brodę. Nie wyglądał na człowieka, który miał więcej niż trzydzieści wiosen. Przez plecy miał przewieszony miecz oburęczny, a za pazuchą trzymał lekką kuszę oraz bełty. Odziany był w lekki skórzany pancerz, na który zarzucał długi czarny płaszcz sięgający do samej ziemi. Rozejrzał się wokół. Niemalże na każdym budynku porozwieszane były ogłoszenia dotyczące jakiejś tajemniczej sekty nawiedzającej mieszkańców. Przybysz widząc to uśmiechnął się drwiąco. Zapukał do drzwi domu. Strażnik stojący przy drzwiach bacznie przyglądał się nieznajomemu. Po w drzwiach ukazał się niski, starszy człowiek. Ubrany był w bogato zdobione szaty, a twarz miał nieco zniszczoną przez swoje zamiłowanie do alkoholu. Jednak mimo wszystko wyglądał na uczciwego. Odetchnął ciężko i zaprosił przybysza do domu.

- Pan zapewne w sprawie porwań?

- To zależy ? odpowiedział wędrowiec.

- Od czego?

- Od ceny i od tego czy to naprawdę tak poważna sprawa, jak o tym mówią.

Burmistrz o mało nie parsknął śmiechem.

- Ha! Czy to naprawdę poważna sprawa?! Tak, można tak powiedzieć. W ostatnich miesiącach zaginęło kilkadziesiąt osób, ludzie boją się wyjść z domu, karawany omijają Bagienice szerokim łukiem. Jeżeli to się szybko nie skończy, będziemy musieli głodować. To chyba wystarczający powód. Pytał pan także o nagrodę. Wynosi ona pięć tysięcy sztuk złota.

- Wygląda na to, że to naprawdę poważna sprawa. Cena też niczego sobie.

- Usiądźmy, nie będziemy przecież stać przez cały czas. Wina? Likieru? ? Zaproponował burmistrz .

- Nie, dziękuję. Lepiej będzie, jeżeli opowie mi pan więcej o tej sprawie.

- Będę z panem szczery. Nie jest pan pierwszym łowcą nagród, jakiego ściągnęła tutaj ta sprawa. Jednak wszyscy oni stawali się tylko kolejnymi ofiarami tej sekty. Obecnie mamy zanotowane około czterdziestu zaginionych. Więc lepiej się pan dobrze zastanowi czy naprawdę chce się za to zabierać?

- Hmmm? Chyba jednak spróbuję mimo wszystko. Kiedy się to zaczęło i kto był pierwszą ofiarą?

- Zaczęło się to jakieś pół roku temu. Tymi pechowcami byli czterej myśliwi. Ludzie myśleli, że zgubili się, albo napadły ich borowiki, dopóki nie znaleźliśmy ich ciał w jakiejś jaskini w tajemniczych okolicznościach. Leżeli oni między świecami ułożonymi w kształt przypominający drzewo. Potem zginęła jakaś wiedźma zbierająca grzyby. Porywali wieśniaków z pobliskich wsi. Z każdym dniem robią się coraz zuchwalsi. Ostatnio nawet zaczęli napadać na dzieci bawiące się przed domami i kurtyzany.

- Nigdy nie próbowaliście negocjować, nie przedstawiali ofert okupu? Czy zawsze odnajdywaliście ciała w podobnych okolicznościach?

- Negocjować? Jak? Chcieliśmy, ale nigdy nie udawało nam się nawiązywać z nimi kontaktu. Nigdy też nie chcieli żadnego okupu. To mnie właśnie martwi najbardziej. Oni zabijają dla samego zabijania. To są jacyś religijni fanatycy. To musi się skończyć, musi!

Wędrowiec podrapał się po brodzie i pomyślał chwilę.

- Gdzie wykazywali największą aktywność? Gdzie zgłoszono największą liczbę zaginionych?

- Najczęściej porywano samotne ofiary, ludzi zapuszczających się samemu do lasu i pracujących po nocach czeladników.

Wędrowiec wstał, szykował się już do wyjścia, lecz nagle zaczepił go jeszcze burmistrz.

- Uważaj na siebie. Nikt z nas nie wie, z czym lub kim mamy do czynienia. Jedni mówią, że czczą oni jakiegoś mrocznego leszego. Inni uważają, że jest to grupa opętanych czarownic. Jednak nie ważne, kto by to był. To nie będzie proste zadanie.

- Dobrze, jutro z samego rana rozpocznę poszukiwania, a na dzisiaj muszę się z panem pożegnać. Musze jeszcze znaleźć jakiś nocleg.

Tak też zrobił. Gdy tylko udało mu się znaleźć wolny pokój w jednej z tawern, co nie było zbyt trudne, bowiem ludzie rzadko przyjeżdżali teraz do Bagienic, wypakował się i od razu położył się spać. Był zmęczony po ciężkim dniu podróży. Obudził się późno po pierwszym pianiu koguta. Obudziły go grzmoty na zewnątrz i dudnienie deszczu o kostkę na ulicach. Z trudem podniósł się z łóżka, jednak energię przywrócił mu zapach dobiegający z kuchni. Była to jajecznica smażona na boczku. Poczuwszy to zbiegł na dół. Poprosił jedną z karczemnych dziewek o solidną porcję owego dania. Zadowolony zajął miejsce przy otwartych na oścież drzwiach. Deszcz padał gęsto, ciężko było cokolwiek przez niego dostrzec. Siedział tak przez jakiś czas w bezruchu, aż udało mu się dostrzec dwie niewyraźne sylwetki zakapturzonych postaci. Jedna z nich była wysoka na niemalże sześć łokci, druga była bardzo niska. Widocznie o czymś rozmawiali, jednak ulewa uniemożliwiała usłyszenie czegokolwiek. Z trudem udało mu się dostrzec, że wysoki jegomość przekazał drugiemu jakąś wiadomość, po czym obydwoje rozeszli się. Wędrowcowi zdało się to podejrzane. Z pewnością nie było to zwykłe spotkanie towarzyskie. Nie czekał, ruszył od razu. Wyszedł z karczmy i rozejrzał się wokół. Wysoki człowiek zginął gdzieś w plątaninie ulic. Nie miał już szans na dogonienie go. Udało mu się jednak zauważyć niskiego człowieka. Szedł on powoli jedną z bocznych ulic, oglądając się co chwilę za siebie. Wędrowiec ruszył za nim. Szli tak, aż do momentu, gdy malec skręcił w boczną alejkę. Nieznajomy uznał, że to stosowny moment. Rzucił się na człowieczka. Obezwładniony, poszkodowany zawył z bólu.

- Bobołak? ? Spytał zdziwiony wędrowiec, trzymając kuszę tuż przy twarzy stworzenia.

- Kogoś ty chciał? Bazyliszka?

- Dobra, nie ważne gadaj lepiej, co tutaj robisz i co to za wiadomość?

- Ja tylko, no, ehhhm?

- Widzisz ten bełt? Powiedz mi coś ciekawego zanim on, zupełnie przypadkowo nie rozsmaruje twojej twarzyczki po tej skromnej alejce. Tego byśmy nie chcieli, prawda?

- Ja, ja tylko miałem dostarczyć ten list. Nie zaglądałem do niego. Słowo. Nie miałem odwagi, a niosę go tylko dlatego, bo zagrozili, że jeżeli tego nie zrobię to mnie ukatrupią. Nie wiem, kim oni są. Nie mówili. Nie wiem też czy są zamieszani w sprawę tych zabójstw. O tej sprawie też nic nie wiem. Przysięgam na zęby wuja. Ni?

- Dobra, już dobra. Jesteś tylko małym pionkiem w tej grze?

- No dokładnie. Czy może mnie już pan wypuścić, zanim ten bełt nie?

- Dobra, pozwól mi tylko spojrzeć na zawartość tego listu. Potem odniesiesz ten list w ustalone miejsce. Pod żadnym pozorem nie wolno ci mówić, że się ze mną widziałeś. W przeciwnym wypadku znajdę cię, a w tedy ten? No, sam wiesz dobrze co.

List ten zawierał informację o następnym miejscu rytuału. Poza tym nie było w nim nic, co mogło by go zainteresować. Młody łowca nagród dobrze wiedział, że sam sobie nie poradzi ze zorganizowaną grupą fanatyków. Poszedł podzielić się nowo zdobytymi informacjami z burmistrzem. Udał się więc prosto do jego domu. Szlachcic widząc go uśmiechnął się i ponownie zaprosił.

- Jakie informacje przynosisz?

- Udało mi się przejąć jedną z ich wiadomości. Wiem, gdzie ma się odbyć następny rytuał.

- Nie ma na ciebie mocnych, co?! To dobrze. Gdzie ma do tego dojść? Trzeba z tym skończyć raz na zawsze. Czy będzie potrzebna ci nasza pomoc?

- Mają się spotkać przy jakimś wielkim świerku. Czy wie pan, gdzie to?

- Nie bądź taki oficjalny. Tak, wiem, gdzie się to znajduje. Zaznaczę to miejsce na twojej mapie. To wszystko?

- Cóż, sądzę, że dam sobie radę, jednak jeżeli nie zamelduję się przed północą, wyślijcie za mną strażników.

- Możesz liczyć na pełne wsparcie z naszej strony.

- Dziękuję, w takim razie na dzisiaj to wszystko.

Wędrowiec wrócił do karczmy, musiał się odpowiednio przygotować. Zaraz po zmierzchu udał się na ustalone miejsce. Zajął miejsce przy jednym z licznych krzewów. Po chwili zauważył grupę zakapturzonych postaci nadchodzących ze strony lasu. Jeden z nich niósł na plecach nagą kobietę. Zaczęli ustawiać świece w taki sam kształt, o jakim mu opowiadano, kobietę ułożyli w samym centrum znaku i zaczęli ustawiać się w kręgu. Widok ten zaszokował łowcę. Po chwili usłyszał szelest i poczuł silne uderzenie w tył głowy. Padł nieprzytomny. Obudził się leżąc tuż obok nagiej dziewczyny, nad nimi stali sekciarze.

- Obudził się. ? Powiedział jeden z nich.

- Chyba czas już zacząć. Czy chcesz coś jeszcze powiedzieć nim rozpoczniemy?

Łowca nagród miał skrępowane ręce i nogi.

- Czemu to robicie? Kto jest waszym bogiem? Czemu czekaliście aż się obudzę?

- Głupcze! Ty nic nie rozumiesz, prawda? Jesteśmy tylko skromnymi wiernymi, a ty jesteś kolejnym niewiernym. Wszyscy zasługujecie na śmierć, za waszą zniewagę. Czcimy mrocznego ducha tych lasów.

- Czyli jednak ludzie mieli rację mówiąc, że czcicie leszego.

- Nie, to coś o wiele potężniejszego, mroczniejszego. Ta istota jest nie do opisania. Jest tak potężna, że zwykły śmiertelnik nie potrafiłby wypowiedzieć jego imienia. Może istnieć dopóki ludzie w niego wierzą. Wiele lat temu to on władał tymi ziemiami. Jednak ludzie ośmielili się mu sprzeciwić i utracił swą moc. Dziś jednak uda nam się mu ją przywrócić z powrotem. Dziś złożymy w ofierze ostatnich niewiernych, których potrzebował, by znów mógł zapanować mrok, a czekaliśmy aż się obudzisz bo chcieliśmy, żebyś miał pełną świadomość, że właśnie dzięki tobie uda nam się go przywrócić do życia. Niestety, ale musze was przeprosić, ale nie możemy dłużej zwlekać.

Kapłan podszedł do nieznajomego i uniósł ostrze nad jego klatką piersiową. Gdy nagle wydał z siebie przyduszony odgłos, a z jego ust poleciała krew. Ugodzony strzałą padł martwy na ziemię. Zaraz po tym zza drzew zaczęli nadbiegać strażnicy. Reszta fanatyków popadła w panikę. Jedni chwytali za broń i ruszyli do brutalnej walki, inni poddali się od razu. Strażnikom udało się pokonać wszystkich co do jednego, bez większych strat. Jeden z sekciarzy miał przy sobie mapę pozostałych sanktuariów. Przedstawicielom prawa udało się wyłapać wszystkich pozostałych fanatyków. Łowca nagród otrzymał obiecana nagrodę, a sytuacja w Bagienicach zaczęła powoli wracać do normy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ah, popełniłem sobie kolejne opowiadanko, wygląda na wstęp do czegoś większego. Czytajcie i oceniajcie.

Update - nastepny fragment dołączony. Czekam na uwagi.

Pociąg wjechał na peron równo o 16:27, czyli miał dokładnie 20 minut spóźnienia. Nim jeszcze się do końca zatrzymał, wyskoczyłem z płaszczem w jednym i bagażem w drugim ręku. Rzuciłem okiem w tłum ludzi chodzących, wydawało się, zupełnie bez sensu, szukając Wildburego. Robili wszystko, by uniemożliwić mi przedostanie się do wyjścia, gdy będąc w środku dostrzegłem go przy wagonach pociągu. Nieważne w jakim kierunku szedłem, robiłem to pod prąd, jakby wszyscy zmówili się przeciw mnie. Chciałem krzyknąć, ale hałas na peronie był ogromny - gadający (chyba do samych siebie) ludzie, ogłoszenia z radiowęzła, pracująca lokomotywa i jakiś kataryniarz z małpką zabawiał dzieci i szczerzył się bezzębnie na widok rzucanych mu do kapelusza monet.

- Greg! - krzyknąłem gdy byłem bliżej.

Zareagował, popatrzył się dookoła gdy w końcu mnie dostrzegł. Uśmiechnął się szeroko, ukazując białe, równe zęby. Poprawił okulary i wyciągnął do mnie dłoń.

- Vinc! Dobrze cię znów widzieć!

Muszę przyznać, że Gregory zmienił się od naszego ostatniego spotkania. Nieco przytył, ale nie za wiele, zamienił hipisowskie ciuchy na zamszową marynarkę i eleganckie buty. Na jego niegdyś bujnej czuprynie spoczywały teraz zaczesane do tyłu przerzedzone, czarne włosy, ale zakola wyraźnie sugerowały, że czasy młodości ma już za sobą. Wymieniliśmy serdeczności i ruszyliśmy do wyjścia, znów pod prąd, bo wszyscy nagle zdecydowali się wsiadać do pociągu.

- Mów, co tam masz ważnego, że kazałeś mi przyjechać osobiście.

- Nie teraz i nie tu Vinc. Pojedziemy do mnie i ci wszystko wytłumaczę.

W chwilę później już nie żył. Usłyszałem tylko jego stęknięcie, zatrzymał się nagle i przez chwilę niczego nie rozumiałem.

- Greg, co ci...

Trzymał się za bok, tuż przy nerkach. Zobaczyłem jak przez jego dłoń przesiąka krew a on sam upada bezwładnie na ziemi z szeroko otwartymi, zaskoczonymi oczami. Przez chwilę ruszał ustami, chcąc coś powiedzieć. Nachyliłem się nad nim, ale za nic nie mogłem usłyszeć, bo nagle ludzie dostrzegli całe zdarzenie i zaczęli krzyczeć, i w panice odsuwać się od nas.

- Zamknijcie się! - krzyknąłem poirytowany, był to wyraz czystej złości, bo równie dobrze mogłem mówić do ściany. W końcu coś mnie otrząsnęło, wstałem i szybko się rozejrzałem. Nic, tylko tłum ludzi, gapie tępo patrzący się na mnie i na ciało Gregorego.

- Z drogi! - rzuciłem się w tłum, który odsunął się ode mnie jak od trędowatego. Ktokolwiek to zrobił, znikł mi z oczu, nie uciekał, wtopił się w tłum. Już miałem zacząć biec przed siebie z nadzieją, że uda mi się znaleźć mordercę, gdy dopadła mnie policja. Złapali mnie i obalili na ziemię, krzycząc bym się nie ruszał i nie stawiał oporu. Przez 20 lat mojej pracy nie spotkałem się z tak błyskawiczną reakcją policji. Z twarzą wbitą w ziemię zdawało mi się, że go dostrzegłem. Może to przebłysk intuicji, szósty zmysł, o który wszyscy moi znajomi mnie podejrzewają, może majaki wściekłego człowieka. Podniosłem wzrok na tyle na ile mogłem, ale dłoń jakiegoś idioty próbowała mnie wkomponować w posadzkę. Widziałem czyjeś spokojne kroki, które zbliżały się do ciała Grega, który już nikogo nie interesował. Byłem teraz gwoździem programu.

- Tam go macie! - próbowałem krzyczeć i nie omieszkałem dodać, co o nich myślę - tam idioci!

Ale po chwili zrozumiałem. Przecież to facet przy mnie upadł, ja mam jego krew na swoich dłoniach i to ja krzyczałem ?z drogi? próbując uciec. Uciec! Co za ironia. Próbowałem choć spojrzeć, w stronę Grega. Widziałem jego martwe, zaskoczone oczy patrzące na mnie z wyrzutem. Ktoś przy nim przykucnął na chwilę po czym znikł mi z oczu.

***

- Porucznik Vincent Starragen, Interpol? - spytał facet, który przedstawił się jako sierżant Brandon McWorthy. Widać, że zza biurka nie wyściubił nosa przez dobrych kilka lat. Spasły jak buldog o trzech podbródkach, jego mundur nowoorleańskiej policji był na granicy dezintegracji a twarz wołała ?powietrza!? - taka była czerwona. Trzymał moje dokumenty w swoich wielkich, tłustych palcach. Jego dwóch kolegów po fachu patrzyło tępo na moją walizkę, ale nalepka bagażu dyplomatycznego skutecznie ich zniechęcała do zaglądania.

- Brawo, umie pan czytać. A policzyć do dziesięciu? - spytałem retorycznie, bo wiedziałem, że nie.

- Niech pan nie będzie taki dowcipny, Starragen! - powiedział ostro - To się może dla ciebie źle skończyć!

- To ty będziesz miał kłopoty, jak zaraz mnie nie wypuścisz. W tej chwili prawdziwy morderca popija kawę w Mayfair Fashion Cafe a ty, z całym szacunkiem, imbecylu przesłuchujesz niewłaściwą osobę.

- Obrażasz funkcjonariusza na służbie, Starragen!

- Wlepisz mi mandat? Obok aktu oskarżenia o morderstwo, które, jak widzę w twoich małych oczach, chcesz wnieść, będzie jak wisienka na torcie.

- Dość tego! - buldog zrobił się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej czerwony. W oczach, prócz niedotlenienia, dostrzegłem chęć mordu.

- Właśnie! - odezwał się starszy facet, który pojawił się w drzwiach małego pokoju ochrony stacji kolejowej, do którego mnie zawlekli po całym incydencie. Na wyposażenie składały się białe ściany, stolik, dwa krzesełka i automat z napojami - Dość tego... - powtórzył spokojnie. Wszyscy, to znaczy ja, buldog i jego dwa przydupasy zamilkli. Starszy facet wszedł do środka, zdjął kapelusz i położył go na stoliku. Chuda, pomarszczona twarz, białe, krótkie włosy i takaż sama broda z wąsami zakrywała mocno opaloną twarz. Nie miałem wątpliwości, znałem go - Komendant William Richter...

- Komendant? - parsknąłem - Lepiej ci było z pułkownikiem przed nazwiskiem.

- A ty kim do diabła jesteś? - spojrzał na mnie zimnymi, niebieskimi oczami, przyglądał się dłuższą chwilę, gdy nagle podejrzliwość w jego oczach ustąpiła iskierce zrozumienia.

- Starragen! - powiedział nieco zaskoczony.

- Pan go zna? - Spytał tłusty policjant z niekłamanym zdziwieniem.

- Oczywiście, że mnie zna - wtrąciłem - służyłem pod nim, gdy jeszcze byliśmy w wojsku.

- Nie poznałem cię! Co ci się stało?

- Twoi koledzy okazali wysokie umiejętności modelowania twarzy przy pomocy twardego rolowania po betonie.

- Sierżancie, natychmiast go rozkujcie - rzucił gniewnie Richter do Brandona. Ten bez słowa wykonał rozkaz. Rozmasowałem obolałe nadgarstki, powstrzymując chęć zrobienia tego o twarz McWorthy'ego.

- Opowiadaj - rzucił Richter, siadając na jednym z krzesełek. Nie był głupi, by pytać, czy znam denata, bo tego się domyślał, także tego, że był przyczyną mojego przyjazdu do Nowego Orleanu i prawdopodobnie tego, że byłem pośrednią przyczyną jego śmierci. Popatrzyłem jednoznacznie na Brandona i jego dwóch ludzi, Richter oddelegował ich skinieniem głowy.

- Pracowałem z Gregiem nad morderstwami nieletnich od kilku lat. Kojarzysz rzeźnika z Hamburga?

- Pięć lat temu grasował w Niemczech, został złapany, nie przyznał się do winy, skazano go na dożywocie, powiesił się w celi w 3 dni po wyroku. Do końca utrzymywał, że jest niewinny. Śledzę media i prasę.

- Krwawe mordy w Tuluzie?

- Francja 1996, sprawca nieznany, morderca grasował ponad pół roku, po czym po prostu przestał zabijać.

- Glasgow 98?

- Rozumiem, że to ten sam morderca.

- Tylko podejrzenia.

- Ale poparte dowodami.

- Bardzo mocnymi... przypuszczeniami i poszlakami. Dowodów też jest sporo, ale bez sprawcy są bezużyteczne. Jesteśmy na jego tropie od bardzo dawna. Gregory przybył na Florydę podążając za jednym. Zadzwonił do mnie wczoraj z Nowego Orleanu, mówiąc, że mam natychmiast przyjechać. Nie widzieliśmy się ponad trzy lata, od kiedy badamy tę sprawę. Ja badałem poszlaki w Europie, głównie w Wielkiej Brytanii, Greg zajął się możliwością ucieczki do stanów. Widać na coś trafił.

- Powiedział na co?

- Nie zdążył. Ale jego ciało jest potwierdzeniem, że trafił chyba w samo sedno.

- Rozumiem - chwila ciszy - To znaczy, jednak nie rozumiem.

- Morderca zaryzykował zabicie go w takim miejscu jak stacja kolejowa. Zabił go w ostatniej chwili, nie chcąc dopuścić do przekazania mi wrażliwych informacji.

- Dlaczego nie zabił go wcześniej?

- Nie wiem. To bez sensu. Było to z jego strony bardzo nieostrożne. Lepiej by wyszedł, gdyby zabił go, gdy zrozumiał, że Greg stanowi zagrożenie. Nie rozumiem tego, ale postaram się zrozumieć.

- Chcesz przeszukać ciało Grega?

- Nie, to już nieważne. Morderca zrobił to wcześniej, więc cokolwiek miał Gregory, teraz jest już w rękach mordercy. Zresztą Gregory nie był głupi, nie trzyma przy sobie żadnych ważnych rzeczy. Trzyma je w najbezpieczniejszym miejscu.

- W swojej głowie?

skinąłem w milczeniu głową.

- No to po ptakach, niczego się nie dowiemy.

- Może i nie. Chcę zobaczyć nagrania z kamer nadzoru. Nie spodziewam się cudów, ale może coś się uda zobaczyć.

Ruszyliśmy do pokoju monitoringu a ja w głębi duszy zastanawiałem się, czy Richter w to wszystko uwierzył. Gorszych bzdur na poczekaniu nie mogłem wymyślić.

***

Pokój monitoringu był długi, ale wąski, przez co za osobą odpowiedzialną za obsługę sprzętu stałem jedynie ja i Richter. Dalej, przy wyjściu z pokoju, stał Brandon, dwaj jego koledzy zostali na zewnątrz. Jedną ścianę zajmowały monitory i konsoleta, dalej stały pułki z nagrywarkami płyt, na których rejestrowano obrazy z kamer. Tak jak się spodziewałem, morderca uderzył w ślepym punkcie, którego żadna z kamer nadzoru dobrze nie objęła swoim elektronicznym okiem. Musiał mieć tego zupełną świadomość, co mnie nie dziwiło. Nagrania były bezużyteczne, a jedyne, rokujące nadzieję, bo będące sterowane zdalnie w tamtej chwili, okazało się nagraniem masażu, jaki zafundowali mi ochroniarze obiektu i któremu bacznym okiem kamery przyglądał się nadzorca monitoringu. Przez bite 10 minut wpatrywał się na zoomie mojej szamotaninie, nawet na chwilę nie rzuciwszy elektronicznym okiem na tłum. Oglądałem to bez emocji, choć na wideo od nich kipiałem. Kapelusz odfrunął gdzieś w siną dal okazując krótkie, czarne włosy, szczupła, gładko ogolona, nieco strzelista i blada normalnie twarz była na nagraniu czerwona i wykrzywiona w grymasie wściekłości. Łypałem jedynie swoimi brązowymi oczami w kierunku leżącego poza kadrem ciała Gregorego. Popatrzyłem bez emocji na policjanta obsługującego monitoring.

- Nie miałeś niczego ciekawszego do obserwowania, niż szamotanina na peronie? - Richter wyraził moje nieme pytanie, choć ja bym dodał jeszcze coś od serca.

- To bez sensu - powiedziałem bez emocji, bo widziałem, jak strażnik, w podeszłym wieku, nie wiedział co powiedzieć, trząsł się i wyraźnie się bał. Wzbudzał we mnie politowanie - co się stało, to się nie odstanie. Możemy tu stać i go opieprzać, albo wziąć się do roboty.

- Co proponujesz?

- Na razie proponuję wypocząć. Muszę się napić, zapalić i odzyskać dawny kształt twarzy - skinąłem mimowolnie w stronę McWorthy'ego. Ten zasępił się na mój gest, ale jak tylko Richter na niego spojrzał, zaraz jego twarz zrobiła się popielata. - zatrzymam się w hotelu.

- Możesz zatrzymać się u mnie - rzucił Richter radośnie, ale pokiwałem z rezygnacją głową.

- Pułkowniku, z całym szacunkiem, pan ma żonę i dzieci, jeżeli zabili Gregorego...

- Ah - Richter uświadomił sobie, co chciałem powiedzieć, na chwilę pobladł, ale zaraz przywrócił fason.

- Tak, masz rację. Hotel, jeżeli mogę polecić...

- Nie ma potrzeby. - przerwałem - Przed przyjazdem zameldowałem się w Barton. Prosiłbym jedynie o transport, jeśli to nie przestępstwo? - łypanie w kierunku Brandona weszło mi chyba w nawyk.

***

Hotele w Nowym Orleanie nie mogą sobie pozwolić na obskurny wygląd. Widać właściciel tego miał inne zdanie. W zasadzie tego hotelu nie znajdzie się w żadnym przewodniku turystycznym, bo byłby to zwyczajny samobój. Był bardzo tani, oddalony od centrum, a tynk odpadał chyba razem z łuszczącą się farbą. Dumny neon głosił, że jest to ?Hotel Barton? i zgodnie z tradycją neonowych hoteli miał jedną literkę uszkodzoną, w tym wypadku było to ?r?. W środku sprawiał lepsze wrażenie wizualne, czerwony dywan, boazeria, nawet recepcja wyglądała na schludną. W głównym hallu stały dwie kanapy, parę foteli i stolików, przy których siedzieli goście, czytając gazetę czy popijając bliżej niezidentyfikowane napoje energetyzujące. W powietrzu unosił się zapach taniego ,papierosowego dymu razem z odpowiednią mgiełką wiszącą pod niskim sufitem. Swobodnie można było oddychać jedynie leżąc. W głębi hallu znajdowało się wejście do baru, gdzie stopień skażenia powietrza osiągał poziom alarmowy - dość rzecz, ze przejście można było sobie tam wykroić nożem. Hotel ogólnie był byle jaki, niezbyt urokliwy, ale znowu nie obskurny, przez co idealnie nadawał się do moich celów, głównie dlatego, że nie posiadał monitoringu. Podszedłem do recepcjonisty, który, jak tylko mnie zobaczył, wstał, odłożył gazetę, zgasił papierosa w popielniczce, poprawił czerwony garnitur i przejechał dłonią po zalizanych do tyłu blond włosach. Był bardzo młody, ewidentnie dorabiał sobie po szkole.

- W czym mogę pomóc - musiał dorabiać bardzo długo, bo zachowywał się swobodnie i prawie dałem się nabrać na jego francuski akcent.

- Zameldowałem się tu telefonicznie trzy dni temu, moje nazwisko Starragen.

Chłopak sięgnął pod ladę, spod której wyciągnął ogromną książkę. Po chwili wertowania stron, nie odrywając wzroku od jednego wpisu, poprosił mnie o dokument tożsamości. Sprawdził, odwrócił książkę w moją stronę, gdzie podpisałem się we wskazanym miejscu. Przy okazji zerknąłem na wpisy powyżej i poniżej. Znalazłem znajome nazwisko i odczytałem numer pokoju. Tuż obok mojego. Uśmiechnąłem się w duchu.

- Witamy w hotelu Barton panie Starragen - powiedział z uśmiechem chłopiec. - Bagaż? - spojrzał na walizkę pytająco.

- Nie dziękuję, sam zaniosę.

Udałem się do windy i z przyjemnością zarejestrowałem, jak chłopak sięga po telefon spod lady. Czwarte piętro, pokój 206. Otworzyłem drzwi otrzymanym w recepcji kluczem i wszedłem do środka, zapalając światło. Prosty pokój z łazienką był wielkości klatki dla zwierząt. Pod ścianą, niemal po środku, stało dwuosobowe łóżko, na które rzuciłem bagaż. Naprzeciwko stała komoda szufladami, na której stał telewizor i wazon z zwiędłymi kwiatami. Na nocnym stoliku obok łóżka stała lampka nocna, telefon a obok pilot do telewizora. Włączyłem jakiś kanał, gdzie aktualnie leciał jakiś brazylijski serial. Po Francusku. Z angielskimi napisami. To się nazywa globalizm, pomyślałem. Otworzyłem walizkę zamykaną zamkiem szyfrowym, wyjąłem kilka ubrań, otworzyłem drugie dno i wyjąłem elektroniczne urządzenie. Przez dłuższy czas chodziłem po pokoju, wesoło sobie pogwizdując, nie znalazłem jednak żadnych pluskiew. Nie omieszkałem sprawdzić też kinkietów i czujników przeciwpożarowych, na szczęście nikt nie bawił się w Wielkiego Brata. Zadzwoniłem do recepcji i ponarzekałem na stan pokoju, głównie nie podobał mi się kurz i zwiędłe kwiaty. Obiecali, że zaraz kogoś przyślą.

Po kilku minutach odezwało się pukanie do drzwi.

- Proszę - krzyknąłem, leżąc na łóżku i popijając przywiezioną ze sobą szkocką. Nie wierzyłem, że hotelowe trunki nie będą choć odrobinę chrzczone.

Do pokoju nieco nieśmiało weszła pokojówka wraz z wózkiem. Wstałem, chwyciłem leżący na nocnym stoliku czujnik, odstawiając szklankę z szkocką.

- Dzień dobry... - podszedłem do niej i przyłożyłem palec do jej czerwonych ust.

- Dzień dobry pani - powiedziałem obojętnie i zacząłem sprawdzać wózek. Nic nie wykryłem, więc spokojnie odłożyłem przyrząd i usiadłem na łóżku, wracając do kochanej szkockiej.

- Wyglądasz bardzo seksownie w tym stroju - powiedziałem zgodnie z prawdą. Miała na sobie prosty, szary strój pokojówki, coś w rodzaju sukienki. Podkreślał jej kształt klepsydry. Blond włosy miała spięte w kok, ale niebieskie oczy i czerwone usta błyszczały ponętnie.

- Dziękuję - żachnęła się, przez dłuższą chwilę nic nie mówiła obrażona, ale zaraz podeszła do mnie, usiadła obok i objęła za szyję - dobrze cię znowu widzieć Vinc...

- Ciebie też Susan

- Musiałam tu pracować ponad dwa miesiące! Ile chciałeś jeszcze czekać?

- Tego wymagała twoja przykrywka. Nie byłabyś przydatna bez tego wszystkiego.

- Bałam się, że ci się coś stanie, Vinc! Gregory... on...

- Nie żyje. Przykro mi Susan...

Patrzyłem, jak niemal stają jej świeczki w oczach. Może to było okrutne z mojej strony, ale nie miałem czasu na gorzkie żale. Wiedziała na co się Greg porywa, pracując w tym zawodzie. Sama też taki wybrała. Jednak nie mogłem długo patrzeć w jej oczy. Odwróciłem wzrok na szklankę szkockiej. Podałem jej. Unicestwiła jednym haustem całą zawartość, co było obrazoburcze dla tego wyśmienitego trunku. Zaraz zaczęła kaszleć i krztusić się, zakrywając usta dłonią. Poklepałem ją po plecach.

- No, to jedyny raz jak ci pozwoliłem pić na służbie, ale i ostatni - przestała kaszleć, uspokoiła się i popatrzyła na butelkę stojącą na stoliku. Zawartość była mocno naruszona. Popatrzyła na mnie z wyrzutem.

- Ja mogę - zacząłem się bronić pod jej oskarżycielskim spojrzeniem - jestem twoim przełożonym. A teraz, jeśli byś mogła mi powiedzieć, co widziałaś... - zawiesiłem mimowolnie głos.

- Dobrze, już w porządku, rozumiem - bardzo w to wątpiłem, ale była twardą dziewczyną - Byłam tam już od trzeciej, twój pociąg się mocno spóźnił...

- Ledwie 20 minut. Standard kolejowy.

- Gregory był tam już od trzeciej trzydzieści. Przyszedł chyba na pieszo, nie wiem. Kręcił się to tu, to tam, nie widziałam, by ktoś go obserwował. Potem nadjechał twój pociąg, widziałam, jak wysiadasz. Potem do niego podszedłeś, nie widziałam niczego szczególnego w otoczeniu, nic podejrzanego. Potem ruszyliście ku wyjściu i ja się zebrałam. Potem się zatrzymaliście, on upadł. Ludzie zaczęli krzyczeć. Zrobił się chaos, próbowałam się przecisnąć do was, gdy nagle wypadłeś z tłumu, a zaraz potem dopadli cię dwaj policjanci. Byłam przerażona, ale zdawało mi się, że ktoś się zachowywał inaczej.

Wytężyłem słuch i uwagę. Zauważyła to i zamilkła na chwilę.

- Mów dalej - poprosiłem

- Ktoś z tłumu, który zebrał się przy tobie i Gregorym normalnie wyszedł. To znaczy, wszyscy albo gapili się na was, albo stali i obserwowali z daleka. Ona chyba jako jedyna...

- Ona?

- Ona. Była w płaszczu i miała kapelusz, ale miała szpilki na nogach.

- Skąd wiesz? Miała płaszcz, musiałaś ją widzieć przelotnie, nie miałaś chyba czasu patrzeć jej pod nogi...

- Chód. Chodziła jak na szpilkach. Widać było to po jej ruchach. W każdym razie ona jako jedyna kierowała się do wyjścia.

Dzięki temu Susan była doskonałym pracownikiem do tej roboty. Była bardzo spostrzegawcza i inteligentna, przy tym bardzo niepozorna. Ja wtedy tego nie zauważyłem z poziomu podłogi.

- Poszłaś za nią?

- Nie... - powiedziała ze skruchą. Już miała się zacząć tłumaczyć, ale jej nie pozwoliłem.

- Bardzo dobrze.

- Tak? - spytała nieco zdziwiona. Spodziewała się pewnie jakieś reprymendy.

- Ktokolwiek to był, mógł się spodziewać, że ktoś będzie ją śledził. Istniała ogromna szansa, że jakbyś za nią poszła, skończyłabyś jak Gregory...

Momentalnie zbladła a oczy otworzyły się szeroko. Zobaczyłem, jak zaciska pięści i kostki jej bieleją.

- To niebezpieczni ludzie Susan. Musimy być bardzo ostrożni.

Milczała przez długą chwilę zagryzając wargi.

- Dobrze już - przerwałem milczenie, spojrzała na mnie niepewnie. Uśmiechnąłem się - wracaj do swojej pracy. Przecież za coś ci tu płacą.

- Oh Vinc ? mruknęła oburzona i nieco zmęczona. Wiedziałem, że trochę pracy odsunie od niej myśli o Gregu i jego losie. Było mi strasznie żal Susan, ale nie miałem czasu, sam miałem wiele pracy do zrobienia. Gdy zostałem sam, przebrałem się w czarny polar i ciemne spodnie a męskie pantofle zastąpiłem trampkami. Za pasek spodni wetknąłem rewolwer, który zasłoniłem polarem, nie zapomniałem też o małym zestawie gadżetów, za które każda szanująca się policja wsadziłaby mnie na 10 lat do więzienia. Założyłem płaszcz i wyjrzałem przez okno. Ściemniało się, na horyzoncie, za dachami budynków widać było pomarańczową łunę. Było po godzinie dziewiętnastej. Wyszedłem na balkon i wyjrzałem za balustradę. Na ścianie widać było stare schody przeciwpożarowe. Lata, w których mogłem trenować cyrkowe zdolności akrobaty minęły bezpowrotnie, jednak życie nauczyło mnie sobie radzić z tak prostymi czynnościami. W minutę znalazłem się na schodkach a w drugiej byłem na balkonie pokoju obok. Zapukałem w okno w ustalony wcześniej sposób i wszedłem do środka. Światło było zgaszone a sam pokoik był identyczny jak mój. Z tym, że tu zamiast wazy stał jakiś posążek, przedstawiający grubą kobietę w trakcie jakiegoś powabnego tańca. Z jakiegoś powodu nasunęło mi to myśl o Brandonie. Z zadumy wytrącił mnie szczęk odbezpieczanej broni.

- Rozgość się ? usłyszałem znajomy, ochrypły, niski głos.

- Dzięki, śpieszę się. Możemy przejść do sedna? Mam mało czasu.

Usłyszałem za sobą kroki, zapaliło się światło. Odwróciłem się w kierunku balkonu. Najpierw zwróciłem uwagę na rewolwer, w porównaniu do którego mój przypominał suszarkę do włosów. Potem na ascetyczną, zmarniałą i nieogoloną od trzech dni twarz wyciosaną niczym w granicie przez początkującego rzeźbiarza. Gdy patrzyłem na Flecklera Foxa, przychodził mi na myśl Brudny Harry. Nie bez znaczenia była spluwa wycelowana w moje serce. Fox opuścił broń i wetknął do kabury pod pachą. Wyjął z kieszeni pożółkłej koszuli paczkę papierosów a z niej jednego papierosa i włożył do ust, patrząc na mnie swoimi zwężonymi oczami.

- Chcesz jednego? ? spytał, wyciągając do mnie dłoń z fajkami. Poczęstowałem się. Odpalił papierosy zapalniczką typu zippo i usiadł na łóżku, wyjmując spod niego walizkę.

- Siadaj na krzesełku ? skinął głową na taborecik w kącie.

- Sprawdziłeś pokój? ? spytałem, ustawiając się z taboretem na środku pokoju.

- Jasne ? wziął lampkę nocną, zdjął klosz i postawił na komodzie naprzeciw mnie.

- Czego sobie pan życzy?

- Zdam się na twoją inwencję twórczą.

Fox zabrał się do roboty, robiąc mnie na bóstwo. Gdy skończył, żadna szanująca się kobieta nie spojrzałaby na mnie na dłużej, niż 5 sekund bez obrzydzenia. Paskudna blizna przecinała mi teraz policzek a szminka, puder i inne środki chemiczne zamieniły mnie w opalonego, pokrytego bruzdami lumpa. Miałem teraz w miarę krótkie, ale kręcone i gęste włosy, nawet nie czułem, że to peruka. Nos zrobił się bardziej orli a oczy miałem tak podkrążone, jakbym nie spał przynajmniej trzy noce. Nie oszczędził wkładek do ust zmieniających zarys twarzy i przy okazji głos.

- No, brawo ? powiedziałem, gdy zobaczyłem się w lustrze. Mocno się zdziwiłem, gdy usłyszałem swój głos. Prawie jak don Corleone ? teraz wyglądam i mówię prawie jak ty.

- Gdzie idziesz? ? nie przejął się docinkiem.

- Do domu Gregorego. Słyszałeś?

- Tak. - Fox nie był wylewnym człowiekiem. Wiedziałem, że pracowali długo i byli dobrymi przyjaciółmi od ładnych paru lat, ale znał koszt tej pracy, więc nie okazywał żalu czy smutku. Ale na pewno z chęcią przyłożyłby lufę do skroni tego, który zabił Grega. I z jeszcze większą i niekłamaną przyjemnością pozbawiłby go głowy jednym strzałem.

- Iść z tobą? ? spytał po chwili.

- Nie, dam sobie radę.

- Mogą tam przyjść szukać tego, czego i ty idziesz szukać.

- Liczę na to po cichu.

- Ja też ? przysiągłbym, że się uśmiechnął.

- Zostaniesz tutaj. Miej na oku Susan.

Skinął głową i zgasił światło. Wyszedłem na balkon i w pięć minut znalazłem się na dole. Ciemna uliczka była pusta i nikt nie chciał rozwalić mi głowy czy zastrzelić z marszu, co zapowiadało spokojną noc. Dla małego eksperymentu wszedłem głównym wejściem do hallu hotelu. Przerzedziło się nieco, zostało tylko dwóch gości siedzących na kanapie i ożywczo rozmawiających, ale dym pozostał jakby ten sam, podszedłem do recepcjonisty. Spojrzał na mnie ten sam młody chłopak, ale minę miał nietęgą.

- Czego pan tu szuka ? z jego głosu znikł fałszywy francuski akcent.

- Chciałbym prosić o nieco?

- A idź pan stąd! Żebraków nie obsługujemy! - Chłopak wstał i robił groźną minę. Przerażony mocarnością chłopaka czym prędzej opuściłem hotel. Nie poznał mnie, co mnie bardzo cieszyło. Udałem się krętymi drogami do domu Gregorego.

Nowy Orlean znany jest z nocnych uciech i widoków. Nie brakuje tu rozrywki w postaci klubów i ulicznych zabaw czy karnawałów. Tu wiecznie coś świętują, rozwieszając wszędzie kolorowe lampiony, przebierając się w pstrokate stroje i bawiąc się przy szeroko zakrojonej gatunkowo muzyce. Folk, jazz, rumba, rock, indy, przechodząc przez dwie dzielnice poznałem wiele różnych odmian tego, co dla mnie było muzyką pop. Atmosfera była zaraźliwa, a miasto dbało, by ulice i budynki nie psuły nastroju. Kolorowe fasady, bogato zdobione, architektoniczne dzieła sztuki. Doszukałem się motywów z Europy a nawet Azji, choć głównie królowała tu Francja. Nowy Orlean mógł się poszczycić mianem podobnym do nowego Yorku ? miasto, które nigdy nie śpi. Ba, które nigdy nie przestaje się bawić. Nawet w ponurych uliczkach po chwili wyłaniają się rażące neony klubów o różnym stylu, mniej lub bardziej elitarne, sceny offowe, underground, co tylko dusza zapragnie. Miało się wrażenie, że, podobnie do Amsterdamu, mocniejszy towar znajdziesz bez problemu na każdym rogu, brakowało tylko oficjalnych szyldów na stoiskach. Nawet brudne uliczki miały w sobie coś magicznego, niepowtarzalny klimat, roztaczały dziwną, niewyjaśnioną atmosferę. Co rusz ktoś chciał mi wciskać ?niezły Stuff? i jak się okazało dziewczyny miały albo bardzo niskie mniemanie o sobie, albo były już mocno wstawione, bo nie przejmowały się moim wyglądem i próbowały zaciągnąć do klubów. Niektóre otwarcie mówiły, że podoba im się urok mordercy i morda bandyty. Dzięki Fox, przeszło mi przez myśl. Z drugiej strony nie musiałem się kręcić po ciemnych uliczkach, gdzie mogła mnie czekać cegła w głowę lub nóż w plecy, mogłem spokojnie wtopić się w tłum, nikt nie zwracał uwagi na takie typy jak ja. No, może poza policją, ale ta pojawiała się rzadko i widać była doświadczona w tej konkretnej robocie, bo mimo wrażenia obojętnych ich oczy łypały podejrzliwie i czujnie na okolice klubów i grupy młodzieży. Nawet, jeżeli ktoś mnie śledził, choć jak dla mnie nie miał powodu innego, niż świadomość, że jestem Starragenem, to łatwo było go zgubić w tłumie. Ciekawiło mnie, jak tu jest koło północy, gdy wszystkie dzieci grzecznie śpią, ale nie miałem czasu tego sprawdzać. Poznałem sporo atrakcji i życia miasta o tej późnej, wieczorowej porze, klucząc niespiesznie w kierunku domu Gregorego. Znajdował się w spokojniejszej dzielnicy, gdzie stały proste, od biedy można je nazwać, bungalowy. Wyglądały jak pudełka na buty, proste, prostokątne, bez specjalnych fasad czy ozdób, z małym ogródkiem i niskim płotem. Z daleka dostrzegłem domek Gregorego. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie, żadnego furgonu z zamaskowanymi facetami w środku czekającymi na Starragena, żadnych świateł buszujących po wnętrzu, przypadkowych przechodniów ze zgrubieniami pod pachą, cicha dzielnica ze spokojnymi sąsiadami. Wiedziałem zatem, że coś jest nie tak. Wybrałem sobie na przechadzkę ulicę za rzędem domów, wśród których stał dom Gregorego. Tam było o wiele ciekawiej, bo stał jakiś samochód. Podkradłem się bliżej przez ogródki sąsiadów, nie natrafiając na żadnego nocnego marka albo jego psa. Samochód stał pusty, ale maska była jeszcze ciepła, więc ktoś wpadł w okolice z wizytą. Obszedłem dom dookoła, ale nic nie wskazywało na nieproszonych gości. W domu panowała pozorna cisza i niczego nie szło dostrzec przez okna. Sprawdziłem delikatnie drzwi frontowe. Zamknięte. Potem, po kolei wszystkie okna. Zamknięte. Drzwi z tyłu podwórka także nie pozostawiały nadziei. Wyjąłem zestaw wytrychów i w ciągu minuty otworzyłem zamek drzwi kuchennych. Otworzyłem je na tyle, by móc się przecisnąć, nawet nie skrzypnęły. W środku przez chwilę przyzwyczajałem się do ciemności, ale nie wiele to pomogło. Pomyślałem teraz, że wejście od kuchni nie było mądre, bo tu mam największe szanse potknąć się o jakiś rondel i narobić hałasu tłuczonymi naczyniami jak w taniej komedii. W kieszeni spoczywała mała latarka, ale wolałem nie ryzykować jej użycia. Jeżeli ktoś był w środku, równie dobrze mógłbym krzyknąć ?hej, tutaj jestem!?. Delikatnie, nieco na ?macanego? przedostałem się przez kuchnię. Nie była duża, ale miało się wrażenie spaceru po księżycu, każdy krok stawiałem ostrożnie, jakbym stąpał po polu minowym. Zajrzałem do pokoju, do którego wpadała łuna ulicznych lamp, więc widziałem nieco więcej. Był to salonik z telewizorem i fotelem naprzeciwko, na przeciwległej ścianie były dwa okna z drzwiami pomiędzy. Podłoga pokryta była panelami i zakryta dużym, szarym dywanem. Muszę przyznać, że Gregory mieszkał skromnie jak na swoją pensję. Po lewej dostrzegłem drzwi, chyba do sypialni, były otwarte na oścież, bliżej mnie, po prawej, były drugie drzwi, prowadzące najpewniej do jakiegoś małego gabinetu. Wszedłem do środka saloniku i skierowałem się do drzwi po prawej i nie pomyliłem się. Był to gabinet, ciasny, z biurkiem, obrotowym fotelem i lampką. Wyglądał jak po przejściu tajfunu. Papiery walały się po całej podłodze a szuflady leżały gołe na krześle. Odwróciłem się, by udać się do sypialni, gdy ktoś z impetem przyłożył mi czymś ciężkim w twarz. Wpadłem do gabinetu i uderzyłem się o biurko, prawie się przewracając. Dzwoniło mi w głowie, gdy szukałem dwóch rzeczy - oczu i broni pod polarem. Przeciwnik jednak robił kolejny zamach. Skuliłem się i naparłem na niego, dostając w plecy, ale już z mniejszą siłą. Upadłem z nim na podłogę saloniku. Usiłowałem się podnieść, szamocząc się z nieznajomym, w końcu zrzucił mnie z siebie, uderzając kolanem w brzuch. Zemdliło mnie momentalnie, zrobiło się ciemno przed oczami, co i tak nie robiło mi różnicy, bo gdzieś je wcześniej zgubiłem. Wykonałem parodię procesu wstawania, ale nad wyraz sprawnie wyjąłem rewolwer, jednak tylko po to, by zaraz go stracić, z uczucia wynikało, że razem z dłońmi. Napastnik znalazł chyba jakiś pogrzebacz, co było absurdalne w domu bez kominka, ale dłonie wiedziały swoje. Uderzyłem z podeszwy na ślepo, trafiając szczęśliwie. Ktoś jęknął jak dziewczyna i z impetem przewrócił się na ziemię. Sięgnąłem po jedyną broń, jaką miałem. Zapaliłem latarkę, unosząc ją do góry i w bok. Okazało się, że napastnik nie tylko jęczał jak dziewczyna, ale i nią był. Na myśl przyszła mi kobieta, o której wspomniała Susan. Trochę się przestraszyłem, ale zaraz ochłonąłem. Gdyby to była ona, już dawno bym nie żył.

- Mam broń - nagiąłem stan rzeczywisty - więc nic nie kombinuj.

Widocznie wolała nie ryzykować, ani drgnęła. Leżała twarzą do ziemi. Figurę miała niezłą. Jeansy dobrze leżały na jej krągłościach a na nogach miała praktyczne trampki. Jeżeli chodzi o górę, gust miała podobny do mnie, nosiła czarny luźny sweter, idealny do nocnych włamań.

- Co, teraz mnie zabijesz? Śmiało, jeszcze jeden trup na twoim koncie - głos był kobiecy, ale miał twardą nutę służbisty. Mogła kiedyś należeć do armii.

- Nie mylisz się, będziesz kolejnym trupem na moim koncie, jeżeli nie zrobisz tego, co ci każę. Powoli wstań i odwróć się, rączki cały czas w górze. Domyślam się, że pod sweterkiem nosisz coś większego kalibru, więc łapki cały czas w górze.

Zrobiła dokładnie tak, jak kazałem.

- A teraz odwróć się.

- Nie masz odwagi strzelić mi w plecy?

- Odwróć się!

Zrobiła to. Patrzyła na mnie z nienawiścią w przymrużonych od światła stalowych oczach. Miała mocno chłopięce rysy, głównie za sprawą krótko ściętych, kasztanowych włosów. Ale Gregory miał rację, była ładniejsza niż na zdjęciach. Cofnąłem się o krok a ona zamknęła oczy zaciskając cienkie usta. Zapaliłem doże światło. Wzdrygała się i jęknęła cicho. Teraz dopiero przyszło mi na myśl, że pstryknięcie brzmiało dla niej jak strzał w tej ciszy. Tego się spodziewała - wyroku śmierci. Spojrzała na mnie i dostrzegła, że mam jedynie latarkę. Natychmiast sięgnęła po broń i wycelowała mi między oczy.

- Nie ruszaj się! - w jej oczach, poza ogromną chęcią naciśnięcia spustu, dostrzegłem zbierające się łzy. Stała przed chwilą oko w oko ze śmiercią, była pewna śmierci, przed sekundą wyobrażała sobie, jak dziurawię ją ołowiem. Pomyśleć, że byłem temu bardzo bliski.

- Saro...

- Nie ruszaj się do cholery! - krzyczała, a policyjny glock drżał w jej rękach tak, że zacząłem się obawiać o moje życie - skąd mnie znasz!? - głos jej drżał, w zasadzie trudno było powiedzieć dlaczego. Adrenalina, strach, gniew. Nie wróżyło mi to dobrze.

- To ja Saro... - Święty Mikołaj, dodałem w myślach. Przecież Fox odstrzelił mnie tak, że rodzona matka by mnie zastrzeliła - Starragen - dodałem.

Patrzyła na mnie bez wyraźniej zmiany zachowania. Broń wciąż niebezpiecznie drżała.

- Kłamiesz!

- Poczekaj chwilkę.

- Ani drgnij do [beeep] nędzy! - poprawiła chwyt na broni. Obserwowała mnie przez muszkę pistoletu.

- Wyjmę z ust waciki. Bardzo, bardzo powoli - powiedziałem i zacząłem bardzo, bardzo powoli wyjmować waciki z ust. Nie zastrzeliła mnie, więc stwierdziłem, że nie jest tak źle.

- Poznajesz mój głos?

Poznała.

Edytowano przez twh
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moje opowiadanie pt. GTA San Andreas - Dalsze Losy. Dość stare, ale jednak postanowiłem je tu dać. Zapraszam do lektury.

GTA SAN ANDREAS - DALSZE LOSY

Akcja opowiadania dzieje się 2 lata po wydarzeniach z gry. Przez ten czas parę rzeczy się zmieniło.

Cesar i Kendl zostali zabici podczas swojej podróży poślubnej, w związku z czym gang Los Santos Aztecas nie istnieje. Ballas i Vagos coraz intensywniej napierają na Grove, jednak Sweet, CJ, Big Bear i nowy członek OGF - Mike, młodszy brat Big Beara zwany też Small Bearem razem ze swoimi ludźmi skutecznie odpierają ataki wrogów.

Sweet razem z CJ'em siedzą w domu ich matki i rozmawiają, kiedy nagle do domu jak burza wpadają Small i Big Bear.

-Słuchajcie chłopaki ! Do miasta przyjechał boss nowego gangu z San Fierro, który współpracuje z Vagosami. Niedługo mają się spotkać, to będzie świetna okazja na załatwienie ich zarządu. - Powiedział uradowany Big Bear.

-Skąd o tym wszystkim wiesz ? - Ze zdziwieniem zapytał Sweet.

-Mam swojego człowieka w ich gangu. - Odpowiedział Big Bear.

-Oby tylko nas nie wystawił. - Powiedział CJ.

-Już moja w tym głowa. - Natychmiastowo odpowiedział uśmiechnięty B. Bear. - Jutro jeszcze raz z nim pogadam i dowiem się kiedy i gdzie będzie to spotkanie.

Następnego dnia Big Bear spotkał się ze swoim informatorem pod autostradą w Downtown.

-Czego znów ode mnie chcesz ?

-Spokojnie - Powiedział Bear. - Tym razem powiesz mi gdzie i kiedy zarząd twojego gangu spotka się z bossem tamtej mafii z San Fierro.

-Pier*ol się ! Wczoraj przekazałem ci informacje ostatni raz, teraz jestem już lojalny dla Vagos.

Bear przewrócił gościa na ziemię i złapał za gardło.

-Albo mi powiesz co chcę wiedzieć albo uduszę cię gołymi rękami a szef Vagosów jak się dowie że byłeś kapusiem to wybije ci rodzinę śmieciu !!! - Wykrzyczał wkurzony Bear.

-Spokojnie kolego - Starał się go uspokoić kapuś. - Pan Sergio Vagos wraz ze swoimi zaufanymi ludźmi spotka się z szefem gangu z SF za dwa dni o szóstej w Angel Pine w knajpie Burger Shot.

-Nie wierzę ci ! Na pewno nie spotkali by się w knajpie pełnej ludzi. Gadaj prawdę albo ci flaki wypruję !

-Mówię prawdę! Przysięgam! Pan Sergio zapłacił szefowi tej knajpy żeby na dwie godziny znikli wszyscy klienci. Zrobił to dla niepoznaki, żeby suki ich nie wytropiły.

-No dobra, powiedzmy że ci wierzę, ale jeśłi to będzie nie prawda to sam wybije ci rodzinę. A teraz wypieprzaj stąd! - Powiedział Big Bear odpychając kapusia.

Godzinę później Bear powiedział o wszystkim Carlowi, Sweetowi i Mikowi.

Zarząd Grove zebrał sowich najlepszych i najbardziej zaufanych ludzi i zaczął przygotowywać się do akcji w Burger Shocie.

Godzinę przed akcją Sweet podszedł do Carla.

-Słuchaj Carl, chciałem ci powiedzieć o tym przed akcją na osobności. Chcę żebyś wiedział że bardzo cię kocham i zawsze uważałem cię jako mojego brata, nawet wtedy, gdy byłeś w Liberty City.

-Czemu tak nagle zebrało cię na uczucia ? - Zapytał zdziwiony Carl.

-Wiesz...... nie jestem pewien co do tego miejsca. Nigdy nic nie wiadomo.

-W takim razie czemu nie odwołamy tej akcji ?

-Wszyscy będą się ciskać że bez powodu, a przez to mogą nawet odłączyć się od rodziny, poza tym jeśli okaże się że to prawda, stracimy wielką okazję na odzyskanie siły jaką mieliśmy siedem lat temu.

-No dobra, zaryzykujmy.

Z Ganton wyjechała cała ekipa potrzebna na akcję. Na przodzie auto z ludźmi z Grove, za nimi zarząd gangu, czyli bracia Johnsonowie oraz Big i Smal Bear. Tyły obstawiało jeszcze czterech ludzi z Grove, siedzących w Sentinelu.

Podczas jazdy w samochodzie zaczęła się rozmowa.

-Hej Bear, jesteś pewien że to spotkanie ma być właśnie tam ? - Powiedział Sweet.

-Na sto procent - Odpowiedział Big Bear - Facet prawie zesrał się w gacie ze strachu, nie mógł kłamać.

-OK, wierzę ci ziom.

Samochody dojechały do Angel Pine, zaparkowały na tyłach budynku, stojącego na przeciwko Burger Shota. Następnie spokojnie szli w kierunku knajpy oglądając się wokół. Sweeta zdziwiło to, że wokół nie ma żadnej ochrony, ale nie powiedział tego na głos. Po kilku sekundach wszyscy weszli do środka......

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

GTA SAN ANDREAS - DALSZE LOSY część 2

W środku było ciemno, wszystkie światła były zgaszone. Niemal wszyscy byli już pewni że Bear dostał od informatora fałszywy cynk, ale nikomu nie mogło to przejść przez gardło.

-Hej ty! Idź do przełącznika i zapal światło! - Powiedział CJ do jednego z ludzi Grove.

Po tym jak wszystkie światła się zapaliły z zaplecza wytoczył się granat.

-Kryjcie się za stoliki !!! - Krzyczał Small Bear.

Wszyscy pognali w stronę stolików, które stały niedaleko ściany, jednak granat zranił Sweeta w ramię.

-Sweet, wszystko z tobą OK ? - Zapytał Carl.

-Wszystko dobrze, idźcie załatwić tych gnojków z zaplecza.

-Ty zostajesz ze Sweetem, reszta idzie ze mną - Powiedział Carl wskazując palcem na jednego ze swoich ludzi.

Wszyscy weszli na zaplecze, nikogo tam nie było, ale nikt nie zdążył nic powiedzieć, bo Carl krzyknął:

-Muszą być na tyłach sklepu! Szybko idziemy!

Ze sklepu tylnymi drzwiami pierwszy wyszedł Carl, rozejrzał się dokładnie, nikogo wokół nie widział, lecz nagle zza ogrodzenia pobliskiego domu, wyskoczył jeden z ludzi Vagosów i błyskawicznie uderzył Carla kijem bejsbolowym w głowę, a następnie zaczął uciekać w kierunku auta, nie miał jednak szans, bo Big Bear dokładnie przymierzył i posłał celną kulę w potylicę latynosa.

-Co z Carlem ? - Zapytał Small Bear.

-Stracił przytomność. - Powiedział Big Bear - Hej wy dwaj! (Tu wskazał na dwóch ludzi z GS) weźcie CJ'a na ręce i zanieście do auta, musimy się zmywać zanim ktoś jeszcze z naszych dostanie.

W czasie powrotu Sweet siedzący obok Carla z tyłu wozu zauważył na drodze samochód Vagosów.

-Hej ! Mamy Sabre na ogonie, to na pewno Vagosi.

-Ku*wa mać! Zabiję tego śmiecia. Sprzedał mi fałszywy cynk i na pewno uprzedził o tym swojego szefa. - Mówił wściekły Big Bear.

-Teraz nie czas na takie gadanie - Powiedział Sweet, daj mi dziewiątkę, ja i Small będziemy strzelać a ty jedź do Ganton.

-OK

Sweet wychylił się zza szyby, podobnie jak Small Bear i zaczął strzelać w szybę samochodu. Po jakimś czasie trafił kierowcę w ramię w związku z czym auto Vagosów wpadło w poślizg i rozbiło się o pobliskie drzewo.

Gdy wszyscy byli już w Ganton, Sweet zebrał wszystkich ludzi którzy byli na akcji i zaczął z nimi rozmowę. Po niedługim czasie doszło do kłótni.

-Zapewniałeś mnie Bear, że to miejsce jest pewne, teraz przez ciebie mam rękę w gipsie a Carl ma głowę siną jak śliwka! - Mówił zdenerwowany Sweet.

-To nie moja wina! Frajer sprzedał mi fałszywy cynk. Pożałuje tego, przysięgam ci! -Bronił się Big Bear.

-Co mi z twoich obietnic? Straciliśmy okazję na pozbycie się szefów Vagosów a na dodatek teraz oni będą atakować nas. Przez tydzień był spokój a teraz znów zacznie się wojna.

-Ja w to nie wierzę! Vagosi teraz nie będą nas atakować bo wiedzą, że będziemy na to gotowi.

Gdy Bear skończył mówić, do domu wszedł człowiek z Grove i powiedział:

-Sweet!!! Ballasi atakują!!!

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ

GTA SAN ANDREAS - DALSZE LOSY część 3

-Cholera, jak nie Vagos to Ballas! Zbierz wszystkich chłopaków którzy są w dzielnicy i daj im jakąś porządną broń. - Powiedział Sweet.

-Ale skąd wziąść tę broń?

-W domu OG Loc'a jest pełno M4 i Kałachów.

-OK już idę. - Powiedział człowiek Sweeta.

-A wy panowie idźcie na górę, tam w garderobie trzymamy sprzęt. - Powiedział Sweet do ludzi którzy byli obecni w domu.

10 minut później wszyscy wyszli przed dom.

-Ustawcie barykady z aut! Kryjcie się gdzie się da i nie oszczędzajcie amunicji! Pokażemy im co o znaczy zadzierać z Grove Street! - Krzyczał Sweet.

Po kilku minutach rozpętała się ostra strzelanina. Co chwila jakiś człowiek umierał, dopiero po jakimś czasie CJ zorientował się że nie dadzą rady bronić dzielnicy.

-Hej Bear! Biegnij do mojego garażu, tam jest auto, odpal je i czekaj na nas za domem Rydera koło drogi. - Powiedział CJ.

-A co z resztą ludzi?

-Mamy tylko jedno sprawne auto.

-OK już biegnę!

CJ, Sweet i Small Bear ukryli się przy wejściu do domu CJ'a i z tamtąd ostrzeliwali Ballasów. Po jakimś czasie zatrąbił klakson samochodu CJ'a.

-Za mną! - Powiedział CJ do Sweeta i Small Beara.

Wszyscy pobiegli do auta. Carl zapytał Big Beara:

-Co tak długo?

-Miałem kłopoty z silnikiem, ale już jest dobrze.

-OK, jedź na autostradę.

-Po co?

-Powiedziałem jedź! Potem wam powiem.

-A Ballas nie będą nas gonić?

-Na pewno nie. Cieszą się ze zdobycia naszej dzielnicy.

Gdy byli blisko wjazdu na autostradę Carl wyciągnął telefon i wybrał jakiś numer.

-Halo? Woozie? Słuchaj mam mały problem. Pomożesz mi?

-Co to za problem?

-Ballas zdobyli naszą dzielnicę. Mi, Sweetowi, Big Bearowi i jego bratu udało się ujść z życiem i teraz potrzebujemy schronienia, możemy się zatrzymać w San Fierro w twojej dzielnicy?

-A co z twoim garażem który masz w SF?

-Przegrałem go w karty. To jak pomożesz nam?

-Oczywiście, właśnie wracam z Las Venturas, powinniśmy się spotkać na miejscu.

Gdy CJ i reszta dojechali na miejsce, opowiedzieli o wszystkim Wooziemu.

-A macie w ogóle jakiś swoich ludzi?

-Niestety.... wszyscy zginęli.

-Hmmmm...... Dam wam kilku swoich ludzi, są dobrze wyszkoleni. Z łatwością pomogą wam odzyskać Grove.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ

GTA SAN ANDREAS ? DALSZE LOSY cz.4

Następnego dnia wszyscy przystąpili do omawiania planu. Wszyscy z wyjątkiem Cj'a. Ten siedział przy stole i w milczeniu popijał piwo.

-Wszystko gotowe ? - Zapytał Woozie wchodząc do pokoju.

-Na pewno, Sweet i Bear przygotowali wszystko do perfekcji.

-A czemu nie siedzisz z nimi ?

-Nie mam ochoty słuchać ciągle tego samego. Sweet jak zawsze ustala szczegółowy plan a potem wszystko sprowadza się do wyrżnięcia wszystkich przeciwników.

Woozie chciał odpowiedzieć, ale nie zdążył bo Sweet krzyknął z sąsiedniego pomieszczenia.

-Carl ! Ruszamy.

CJ wstał i uścisnął rękę Wooziemu.

-Uważaj na siebie. Gdy będzie po wszystkim zadzwoń, spotkamy się i opowiesz mi jak to było z tą twoją grą w karty o garaż. - Powiedział do Carla uśmiechając się.

Gdy wszystkie samochody były już koło siłowni w Ganton, Sweet poprosił Carla żeby wyszedł z nim na dwór i poszedł za siłownię.

-Popieprzyło cię ? - Ze zdziwieniem zapytał CJ ? Przecież tu aż roi się od Ballasów !

-Spokojnie, zaufaj mi. - Ze spokojem odpowiedział Sweet.

Gdy bracia byli już za siłownią, z tylnego wejścia wyszedł członek gangu Ballas.

-A nie mówiłem ? - Energicznie krzyknął CJ ? Dawaj spluwę, wykończe skurwiela.

-Spokojnie ! - Powiedział Sweet ? To mój człowiek, ma dla nas informacje

Okazało się, że człowiek ubrany na fioletowo przekazał Sweetowi informacje, że kilku członków Grove, którym jakimś cudem udało się uciec z dzielnicy podczas ataku ukrywają się w mieszkaniu naprzeciwko domu dziewczyny Sweeta.

Gdy cała grupka tam pojechała okazało się, że w mieszkaniu ukryło się dziesięciu członków Grove St.

Dzięki temu CJ i jego przyjaciele mieli większe szanse na odbicie dzielnicy.

Gdy wszyscy podjechali pod Grove, wszystko działo się według planu.

Pierwsza grupa ludzi pod dowództwem CJ'a atakowała od strony ulicy. Druga grupka, którą dowodził Big Bear atakowała od strony uliczki, między domami CJ'a i Rydera. Sweet ze swoją grupą atakował ze strony autostrady. Small Bear natomiast, miał ostrzeliwać uciekających.

Gdy wszystko było przygotowane i grupy wkroczyły według planu, okazało się że dzielnica jest zupełnie pusta.

-O kur*a ? Powiedział szeptem Sweet który myślał o najgorszym.

Czyżby CJ i jego kumple po raz kolejny zostali wrobieni ? Tego dowiedzie się w następnej części opowiadania.

Koniec Części Czwartej

GTA San Andreas Dalsze Losy cz.5 - Ostatnia

Wszyscy stali nieruchomo, wsłuchując się nawet w najcichszy szmer. Nagle z domu OG Loc'a Wyskoczyło dwudziestu ubranych na fioletowo murzynów, którzy zaczęli strzelać do grupki napastników. Już przez pierwszą minutę ostrzału na ziemię upadło co najmniej sześciu ludzi z Grove. Carl wskoczył przez boczny murek na teren swojego dawnego domu. Sweetowi udało się jakoś ukryć za domem Rydera i stamtąd ostrzeliwać Ballasów. Small Bear stał na otwartej przestrzeni, jednak żadna z kul w niego nie trafiła. Niestety, jego starszy brat nie miał tyle szczęścia. Właśnie próbował dobiec do jednego ze stojących w dzielnicy samochodów i skryć się za nim, kiedy jeden z przeciwników posłał celną serię w jego korpus.

Monotonna strzelanina trwała około 10 minut. Okazało się, że Woozie "dając do dyspozycji" kilku swoich ludzi Carlowi, nie skończył swoich działań. Leciał on ze swoim zaufanym człowiekiem helikopterem nad Los Santos. Gdy zauważyli że sytuacja jest niekorzystna dla jego przyjaciół, postanowił wysłać kolejną grupkę swoich ludzi, którzy czekali w pogotowiu na autostradzie. Dobrze wyszkoleni ludzie pana Mu w przeciągu kilku minut rozgromili wszystkich Ballasów.

Gdy wszystko dobiegło końca Woozie wylądował na Grove. Carl ze Sweetem zaczęli mu dziękować, natomiast Small Bear zaczął płakać nad ciałem swojego starszego brata.

-No i co my teraz zrobimy ? - Zapytał Carl

-Musimy się przygotować na kontratak. Wyślij Small'a żeby poszukał w okolicy naszych dawnych znajomych. Musimy czym prędzej zwiększyć ilość naszych ludzi - Mówił Sweet

-Jakby co to zawsze możecie liczyć na mnie i na moich ludzi - Wtrącił Woozie

-Dzięki, ale za dużo już dla nas zrobiłeś. Teraz musimy poradzić sobie sa...

Tutaj Carl przerwał. Sweet początkowo nie wiedział o co chodzi. Usłyszał tylko huk, a parę sekund później ujrzał krew cieknącą z ust CJ'a i uciekającą postać w oddali, ubraną na fioletowo. Kilka sekund później Carl leżał już na ziemi. Miał dziurę w okolicach serca. Wszyscy domyślili się że kula musiała przeszyć jego ciało. Sweet zaczął płakać. Uświadomił sobie, że wcale nie wygrali wojny z Ballasami, ani Vagosami.

Woozie czując się nieswojo, wiedział że pocieszanie Sean'a nic mu nie da, więc wsiadł do helikoptera i odleciał.

Ludzie z Grove nie chcieli się narażać na gniew szefa, więc szybko znaleźli sobie jakieś zajęcia.

Small Bear podszedł do Sweeta, który nadal patrzał na ciało Carla i powiedział cicho:

-To wszystko nie ma już sensu Sweet... Nie ma sensu.

Po czym wyciągnął pistolet i przyłożył go sobie do głowy.

-Small ! Nieeeee !!! -Krzyknął Sweet, jednak było już za późno. Small upadł na ziemię zalewając się krwią. Sweet został sam, nie wiedział co ma robić. Chodził po dzielnicy i przypominał sobie matkę, Brian'a, Kendl i uświadomił sobie, że jego życie również straciło sens.

Postanowił zrobić "misję samobójczą" Uzbroił się w M4 i Desert Eagle. Po czym pojechał do Glen Parku, gdzie aktualnie znajdowała się siedziba Ballasów. Zaczął biegać i strzelać do wszystkich ludzi ubranych na fioletowo, nawet do cywilów. Było mu to teraz obojętne. Jednak nie potrwało to długo. Po pięciu minutach również padł na ziemię zalany krwią.

I tak skończyła się historia Grove...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cześć wszystkim! Widzę, że trafiłem do fajnego topicu ^^ Przejdę prosto do rzeczy. Mianowicie poszukuję osoby, która napisze scenariusz do amatorskiego serialu opowiadającego historię rycerzy tuż po zakończeniu się historii "Monty Python i Święty Grall". Rzecz w tym, że scenariusz musi zawierać humor "Montypythonowski", więc przed napisaniem scenariusza dobrze by było zobaczyć kilka odcinków. Przyjmę też różne inne scenariusze do amatorskich filmów dla SGF - Samozwańczej Grupy Filmowej Mysłowice. Grupa ma spory potencjał, potrzebne rekwizyty, zapał i wygospodarowany wolny czas na możliwość zabawy w filmowanie. Proszę o kontakt tu, lub na PW, a z góry dziękuję

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hm... ciekawy temat muszę powiedzieć. Tym bardziej jestem zaskoczony tym iż wątek wciąż żyje :wink: ...

Cóż, zanim znajdę czas na przekopywanie się przez co lepsze fragmenty tematu, wrzucę coś od siebie. Opowiadanko jest sprzed kilku ładnych lat, ale od tamtego czasu nic nowego nie napisałem (chociaż rozpocząłem kilka projektów). I jeszcze jedna (a może dwie) rzecz(y) - opowiadanie zainspirowane grą (nie jest to jednak jakaś jej kalka, ale co najwyżej luźne osadzenie w realiach), oraz ostrzeżenie - nie spodziewajcie się po tym drugiej Masłowskiej, czy bóg wie kogo (ocena z pisemnej maturki brutalnie to zweryfikowała, chociaż teraz patrząc z perspektywy czasu, o z grozo, wówczas pisałem jeszcze gorzej). Aby już więcej nie zanudzać - dzisiaj pierwszy rozdział (czy raczej rozdzialik), później (mniej więcej co tydzień, może kilka dni) następne.

Miłej lektury :laugh: ...

Rozdział I

Ciężkie, bogato zdobione, drzwi otwarły się z trzaskiem. Na podłodze zatańczył kurz. Zasłony lekko zakołysały się na wietrze. Echo mocnych kroków przybierało na sile. Stuk, stuk, stuk? Dudnienie ominęło jednak komnatę i powoli cichło. Znowu donośne trzaśnięcie. Kolejne pomieszczenie. Kroki. Cisza.

Komnata była przestronna i bogato urządzona. Jednak z umiarem, bez zbędnego przepychu. Ściany w kilku miejscach pokrywały pozłacane reliefy. W centrum pomieszczenia znajdował się duży drewniany stół, na którym paliło się kilka świec. Rozgrzany wosk co chwila skapywał na lśniący blat, tuż koło kałamarza i kilku porozrzucanych kartek. Na czerwonym łożu z baldachimem, pośród licznych poduszek, spoczywał lśniący sztylet. Jego zdobiona złotem, bogato rzeźbiona rękojeść mieniła się w blasku płomieni. Na marmurowej posadzce leżała jedna z kartek. Zza okna dobiegały odgłosy nocy - szelest drzew, gra świerszczy.

W lekkim świetle księżyca dało się dostrzec nagłe poruszenie niewielkiego cienia. Za nim jakby z pod ziemi wyrósł drugi, nieco mniejszy. Większy zatrzymał się w połowie drogi między łożem, a oknem.

- No, na co czekasz? ? powiedział, prawie szeptem młody kobiecy głos.

Większy cień odwrócił się w kierunku okna. W słabym i rozproszonym świetle jego towarzyszka, stulona przy futrynie, wydawała się tylko niedużą czarną plamą. Ja dopiero mogę być plamą jak wszystko się wyda ? pomyślał.

- Bierz go i chodźmy w końcu. ? ponagliła trochę głośniej kobieta.

Postać jak gdyby ocknęła się z głębokiego transu i ruszyła dalej w kierunku łoża. Jedną ręką odsunęła kotarę, a drugą sięgnęła po sztylet. Dłoń zamarła tuż nad rękojeścią. Po co ja to robię? Co ja w ogóle robię? Nieustannie kłębiące się w głowie myśli nie dawały mu spokoju.

- Dalej! ? znowu ponaglenie zza pleców, tym razem nawet głośniejsze niż było potrzeba.

Ręka chwyciła w końcu sztylet. Palce mocno zacisnęły się na rękojeści. Postać cofając się do okna przeleciała wzrokiem po całej komnacie, a w szczególności po otwartych na oścież drzwiach.

- W końcu. ? odrzekł z ulgą kobiecy głos, gdy już obie postacie znajdowały się przy oknie.

- Przez moment naprawdę myślałam, że się rozmyśliłeś. ? dodała kobieta ? Że?

Zamilkła i spojrzała na niego swoimi ciemno brązowymi oczami. W kąciku usta pojawił się lekki uśmiech.

- Że, co? ? zapytał młody męski głos.

- No wiesz. ? wymiana spojrzeń, jeszcze większy uśmiech. ? Że stchórzysz.

- Ja?! ? odparł trochę urażony młody mężczyzna ? Przecież obiecałem, a wiesz że nie mam w zwyczaju niedotrzymywania złożonych przyrzeczeń.

- Zupełnie jak twój ojciec. ? odparł kobiecy głos ? Idźmy więc.

Kobieta wstała i podeszła bliżej okna. Teraz można było dostrzec niemal całą jej smukłą, niewysoką postać.

- Ja się tylko zastanawiam? - zaczął niepewnie mężczyzna ? Czy na pewno dobrze robimy, czy nie popełniamy błędu za który potem będziemy długo żałować

- Jak zwykle przesadzasz. ? odrzekła do niego kobieta i uśmiechając się otworzyła szeroko okno.

Tobie to łatwo tak mówić ? pomyślał mężczyzna. Postaw się w moim miejscu. Zasłony mocniej zakołysały się na wietrze. W jednej chwili kobieta była na gzymsie. Już chciała ponownie ponaglić swojego towarzysza, jednak ten sam wstał i ruszył w ślad za nią. Przez moment spoglądał jeszcze leżącym na podłodze kartką. Papier pokrywało równe, smukłe pismo. Przymknął cicho okno i podążył za kobietą, która zdążyła już całkiem sporo się od niego oddalić. Zwinnie poruszała się między gzymsami i kolumnami, z gracją przeskakiwała kolejne balkony. Jak ja nie cierpię wysokości ? pomyślał mężczyzna przelatując pomiędzy tarasami. Gdy lądował jego noga coś potrąciła. Niewielki ciemny kształt poszybował w dół, a następnie roztrzaskał się o kamienny dziedziniec. Lekkie echo dobiegło do jego towarzyszki, która przystanęła na chwilę. Zmierzyła swojego mężczyznę groźnym wzrokiem. W co ja się pakuję? ? pomyślał i ruszył dalej znikając w mroku nocy. Okrągły księżyc zasnuły ciemne chmury.

P.S. Tak, tak, wiem... nie ma tytułu i od początku nie miało. Jak was to tak "boli" wymyślcie coś sami ;)...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I równo tydzień po pierwszym wpisie zamieszczam drugi rozdział "opowieści". Jeśli jakoś czytelnik (zakładając iż w ogóle takowy był) nie zraził się poprzednią częścią z radością sięgnie po "kontynuację", bo coś zaczyna się tam klarować :tongue: ...

Zapraszam do czytania, a tych którzy nie zapoznali się z początkiem historii odsyłam na poprzednią stronę wątku.

Miłej lektury :cool: .

II

Noc była spokojna i cicha. Ulice świeciły pustkami. Gdzieniegdzie tylko, zmęczeni po kolejnym ciężkim dniu pracy, mieszkańcy wracali odpocząć do swych domostw. Z niektórych okien sączyły się słabe światła.

Stali w ciemnej uliczce, Pałac już dawno mieli za plecami. Kobieta przemówiła do swojego towarzysza.

- Lepiej to załóż. ? i wręczyła mu szary płaszcz z dużym kapturem ? Tak na wszelki wypadek.

Mężczyzna przyjrzał się łachmanowi i zrobił niewyraźną minę.

- Przecież jest już noc. ? powiedział ? Nikogo nie ma na zewnątrz.

- Może jest już zmrok i może na ulicach prawie nikt się nie włóczy. ? mówiła kobieta - Ale chyba zapomniałeś że musimy przejść przez bramy miasta, a tam na ogół jest straż.

Mężczyzna z niechęcią odebrał brudny płaszcz i zaczął go zakładać. Nie krył się przy tym z lekkim obrzydzeniem.

- Gotowe. ? powiedział.

Kobieta zmierzyła go wzrokiem od stóp do głowy, a on wykonał obrót wokół własnej osi.

- Zadowolona? ? spytał.

Milczała patrząc na niego z lekką złością.

- Co? ? zapytał po chwili ciszy, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.

- Dobrze wiesz co. ? odparła, a w jej oczach coraz bardziej widoczne stawały się małe ogniki rosnącego gniewu. ? Kaptur,? chyba nie chcesz aby cię rozpoznali?

Zadźwięczał jej stanowczy, nie znoszący sprzeciwu głos. Mężczyzna nie miał innego wyjścia, nasunął na zadbane włosy połatany i lekko śmierdzący kawałek materiału. Jego twarz skryła się w zupełnym mroku.

- Ruszamy. ? odrzekła kobieta ? Podążaj za mną, znam skrót.

No oczywiście, że znasz, w twoim fachu to przydatne ? pomyślał. Kiedy tak szli kolejnymi ulicami jej towarzysz jakoś nie mógł oswoić się z nowym płaszczem. Nie przywykł tego typu ubiorów, a zwłaszcza tak brudnych i śmierdzących jak ten który właśnie na sobie nosił.

- Skąd wzięłaś te łachmany? ? zapytał w końcu mężczyzna, nie mogąc znieść zarówno panującej od dłuższego czasu ciszy jak i nieznośnego odoru.

- Stary płaszcz dziadka. ? odparła krótko, po czym widząc zdziwienie w jego oczach stwierdziła, iż takiego typu odpowiedź chyba nie w pełni go usatysfakcjonowała, więc dodała.

? Oczywiście uprzednio do tego zdania przygotowany, porządnie wytarzany w końskim łajnie.

Uśmiechnęła się.

- Co takiego? ? spytał mogą uwierzyć w to co właśnie usłyszał.

Teraz jego obrzydzenie i odraza do noszonego ubioru gwałtownie wzrosły. Twarz przybrała gniewny wyraz.

- To tak na wszelki wypadek. ? powiedziała kobieta kładąc mu rękę na ramieniu ? Straże nie przywiązują większej uwagi do włóczęgów, a zwłaszcza tych śmierdzących.

Kolejny uśmiech. W co ja się pakuję? ? pomyślał. Mężczyzna na chwilę zwolnił kroku, jednak kobieta chwytając go za rękę pociągnęła za sobą. Z szerokiej oraz zadbanej ulicy skręcili w wąski zaułek przypominający rynsztok. Ściany otaczających budynków były nierówne i spękane. Na bruku migotały małe czarne kształty, które panicznie i z piskiem uciekały im z drogi. Jego noga co chwilę zawadzały o jakiś nierówny kamień. Towarzyszka szła przodem jakby pewniej, z łatwością omijając wszystkie pułapki, zupełnie jakby, we wszechobecnym mroku, doskonale były dla niej widoczne. Mężczyzna nie wątpił, że tak właśnie było. Jego stopa spoczęła nagle na kolejnej przeszkodzie, która o dziwo okazała się dla odmiany być czymś miękkim i lepkim. Po dłuższej chwili wędrówki krętymi zaułkami dotarli wreszcie do normalnej szerokiej drogi, oświetlonej tu i ówdzie przez pochodnie.

- Zbliżamy się do bramy, zachowaj szczególną ostrożność. ? powiedziała kobieta czujnie rozglądając się we wszystkie strony.

Pusto. Ani żywej duszy. Gdzieniegdzie tylko cicho skwierczący ogień tańczył na pochodniach. Dobrze ? pomyślała. Jednak była pewna, że przy bramach spotkają straż. Babilon był dobrze pilnowanym miastem. Zwłaszcza od zewnątrz, co było niejako zrozumiałe w świetle ostatniej wielkiej bitwy. Czy raczej wypadałoby nazwać to najazdem który spowodował wiele zniszczeń i strat zarówno w ludziach jak i w miejskiej zabudowie, niemal doprowadzając miasto oraz kraj do upadku. Mimo iż to tragiczne wydarzenie miało miejsce już wiele lat wstecz jego skutki dało się dostrzec nawet dziś dzień. Co prawda na królewskim pałacu dawno nie było już nawet najmniejszego pęknięcia, czy poczerniałej cegły. Jednak niektóre domy, zwłaszcza w biedniejszych dzielnicach, wciąż nosiły ślady wielkiej potyczki. Tu i ówdzie widoczne były niewielkie dziury, osmolenia, a niekiedy jakaś zapomniana strzała.

Kiedy byli już niedaleko bramy kobieta przystanęła w cieniu i ręką dała znak towarzyszowi aby i ten również się zatrzymał.

- Straże. ? odrzekła i kiwnęła głową w stronę grupy żołnierzy ? Po dwoje z każdej strony wrót?

- Po czworo. ? spokojnie poprawił ją mężczyzna, jak gdyby dumny z posiadania większej, od swojej towarzyski, wiedzy w tej materii ? W zeszłym tygodniu wzmocnili ochronę.

Kobieta spojrzała mu prosto w oczy. Na jej twarzy malowało się lekkie niezadowolenie.

- Myślałam, że Babilon to wciąż gościnne miasto. ? powiedziała.

- I takim nadal jest. ? odparł jej towarzysz ? Jego bramy zawsze stoją otworem dla przybyszów o dobrych intencjach.

Kobieta oparła ręce na biodrach i lekko przekrzywiła głowę.

- A jak jest w rzeczywistości? ? zapytała.

- No,? jeśli się pośpieszymy to może zdążymy przed zamknięciem głównych wrót. ? odparł mężczyzna ? Może?

- No po prostu świetnie! ? powiedziała nieco podniesionym głosem kobieta ? Czy przypadkiem nie zamierzałeś mnie o tym uprzedzić wcześniej?

Na jej twarzy na przemian mieszała się złość z rozczarowaniem. On tylko w milczeniu pochylił głowę, starając się ukryć ją jak najgłębiej w cuchnącym kapturze, który wydał się teraz dobrym, a już na pewno jedynym schronieniem przed piorunującym wzrokiem.

- Idziemy. ? warknęła kobieta ? Jakby coś poszło nie tak rozdzielamy się i biegniemy do starej studni na spalonym dziedzińcu.

Dodała już spokojniejszym ale dalej stanowczym głosem. Szli niedaleko siebie w niewielkim odstępie. Kobieta lekko na przedzie, a on kilka kroków za nią. Gdy zbliżali się do bramy tylko jeden, z grupki grających w kości, strażników na chwilę rzucił w ich kierunku krótkie spojrzenie, po czym znowu chwycił za skórzany kubek. Tak, wracaj do gry, nic się nie dzieję. To tylko młoda niewiasta pomaga biednemu staremu żebrakowi ? powiedziała w myślach kobieta. Jej towarzysz podniósł lekko ręce starają się głębiej nasunąć kaptur, który teraz jakby na złość cofnął się niesiony nagłym podmuchem pustynnego wiatru. Spod rękawów łachmanu na moment wysunął się kawałek bogatej, czystej szaty.

- Hej! ? dało się nagle słyszeć wołanie zza pleców ? Wy tam!

Był to samotny strażnik stojący na skraju wewnętrznej bramy. Najwyraźniej gra towarzyszy go nie pociągała, a może przegrał już wszystko? Nie zatrzymuj się! - pomyślała błagalne kobieta. Kilka kroków i znowu.

- Hej! Mówię do was dziadku! ? dobiegły ich te same krzyki.

Nie zatrzymuj się, po porostu idź! ? dźwięczał głuchy rozkaz w jej głowie. Kolejne kroki, które wydawały się wiecznością.

- Zatrzymać się natychmiast! ? krzyk wartownika odbił się echem od grubych murów.

Cześć z grających spojrzała teraz w ich kierunku, wyraźnie zaciekawiona. Po drugiej stronie bramy dwóch drzemiących żołnierzy wyrwało się nagle z głębokiego snu i niczym oparzeni stanęli na baczność. Ich długie halabardy zagrodziły większą część dalszego przejścia.

Biegnij, biegnij, biegnij! ? pomyślała kobieta. Gwałtownie obróciła się na pięcie i zerwała do ucieczki. Mignęła swojemu towarzyszowi tuż przed twarzą. Strażnik jak gdyby zaskoczony całym nagłym zajściem stał przez moment niczym słup soli, jednak w końcu rzucił się w spóźnioną pogoń za nieznajomą. Żołnierz nie miał dużych szans w tym wyścigu, nie sam, nie w ciężkiej zbroi i już na pewno nie z taką zawodniczką. Mężczyzna stanął nieruchomo i tylko odprowadził swoją towarzyszkę wzrokiem. Dystans w tej pogoni, między goniącym, a ściganą ciągle się powiększał. Niedługo dobiegnie do wąskich i krętych uliczek slumsów, a tam będzie już bezpieczna ? pomyślał. Nagle uświadomił sobie, że nadal stoi pomiędzy wrotami, a zza pleców dobiega coraz głośniejsze dudnienie. Zerwał się do biegu. Straże za nim. W trakcie ucieczki kontem oka spojrzał w kierunku gdzie wcześniej znajdowała się grupka graczy. Nie było ich tam. Podążyli w pogoń za kobietą, która wciąż była doskonale widoczna na szerokim oświetlonym trakcie. Czemu jeszcze nie skręciła w boczną uliczkę? ? pomyślał. Nagle zrozumiał iż w ten sposób właśnie odciąga od niego żołnierzy. Oczyszcza mu drogę ucieczki. Postarał się jeszcze bardziej przyspieszyć bieg. Obszerny płaszcz krępował ruchy. Już niedaleko ? pomyślał.

- Stój! Stój! ? dobiegło donośne wołanie zza jego pleców.

Przechylił na chwilę głowę. Kaptur zsuną się. Nie było jednak potrzeby by tracić czas na jego poprawianie. Znajdował się w prawie zupełnych ciemnościach. Już za kolejnym budynkiem skręci w ciemną, wąską alejkę i rozpłynie się w mroku. Z tyłu dostrzegł swój pościg. Jego uwagę przykuło jednak kilka niewyraźnych kształtów, które mignęły na murach. Nie mógł dokładnie ich zidentyfikować. Lecz w jednej chwili przez głowę przebiegła mu nagła myśl, czy raczej obawa ? łucznicy! Jak gdyby na potwierdzenie tych słów w powietrzu świsnęły strzały. Jedna z nich wbiła się w budynek tuż koło jego głowy. Nie żartują ? pomyślał gdy znikał w czeluści zaułka.

Kiedy tak biegł w ciemnościach jego umysł przeszyła błyskawica ? Amira! Miał na dzieję, że nic jej nie jest, iż jest już bezpieczna. Chciał pomóc, ostrzec, ratować. Jednak dobrze wiedział iż nie ma jak. Nie jest w stanie. Została mu tylko słabnąca nadzieja, która zaczęła ustępować poczuciu winy za spowodowanie wpadki, ale postanowił się nie zatrzymywać. Biec dalej, aż do starej studni ? starał się tym postanowieniem wyprzeć inne myśli. Co ja robię? ? nieustanne echo odbijało się w jego głowie.

Tymczasem oświetlonym traktem nadal biegła Amira. Pogoń zdążyła się już oddalić. Jeszcze tylko kilka kroków. Znajdzie się w mroku gdzie skręci w zaułek, a wówczas ? żegnajcie straże. Te słowa samozadowolenia dźwięczał jej w głowie. Serce w piersi waliło głośno, oddech był szybki lecz miarowy. Na murze nad bramą para łuczników sięgnęła do kołczanów. Zwinnym ruchem umieścili strzały na łukach. Amira minęła ostatnią pochodnię. Po lewej ukazała się przerwa pomiędzy budynkami. Łucznicy puścili cięciwy. Kobieta gwałtownie skręciła w stronę czeluści. Świst strzał. Upadek.

No i mamy pierwszy cliffhanger (jakiż ja oryginalny jestem ;) ).

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Opowieść I Poślizg

W małej kawalerce na jedenastym piętrze bloku w bliżej nieokreślonej metropolii pewien mężczyzna siedział na łóżku i rozmyślał. Był dosyć tęgi, na głowie miał burzę nieuczesanych ciemno blond włosów. W ścianę patrzyło jego dwoje mętnych zmęczonych i otępiałych oczu z worami pod nimi. Miał na sobie jedynie bokserki, wpijające się w grube kolana i brzuch. Nie różnił się praktycznie niczym ode mnie, od ciebie, czy od kogokolwiek innego. Zwrócił swój wzrok w stronę nocnej szafki, na której leżał jedynie budzik z radiem z przeceny w hipermarkecie. Widniała na nim 3:25. Oznaczało to, że ma trochę czasu przed pracą. Wstał. Podszedł do komputera będącego na biurku nieopodal łóżka. Włączył monitor. Ekran rozjaśnił się. Nie musiał włączać komputera, bo był on włączony z powodu pornosów i budżetowych thrillerów, które to użytkownik namiętnie ściągał przez torrenty całymi dniami nocami.

- Ha! Sto procent!- ucieszył się, widząc, że pasek ściągania zapełnił całe swoje miejsce i zabłysnął na zielono. Głos faceta tłumił odgłos filtra z akwarium, jego niechcianego prezentu, którego to musiał stale pielęgnować. Uruchomił film, żeby sprawdzić, czy ten, który nagrywał go kamerą z kina nie jadł akurat popcornu i czy ogólnie da się film oglądać. Włączył się. Przez głośniki przygrywała mroczna, pełna grozy muzyka. W filmie jakiś szaleniec gonił z piłą mechaniczną lolitkę podobną do wszystkich innych ?gwiazdek? zaczynających od obciągania przed kamerą, bądź też czynienia tego samego producentom, a kończących na tego typu produkcjach. Facet odszedł na moment od komputera, z którego dobiegały damskie krzyki i pobudzające odruchy wymiotne odgłosy. Włączył rybkom światło. Zobaczył, jak wielki, kolorowy bojownik rozszarpuje maegoą neonka wydobywając zeń smaczne mięso. Facet spojrzał na to z niesmakiem i wyłączył rybkom światło, nie chciał by ta scena przykuwała jego uwagę. Znów usiadł za biurkiem przy komputerze, wyłączył horror i otworzył przeglądarkę. Otworzył skrzynkę swojego maila. Wśród spamu znalazł maila od Niny- jego laski, z którą kontakt ostatnio zaniedbał.

Gabi

Już od miesiąca nawet się do mnie nie odezwałeś. Nie dzwonisz, nie piszesz maili, nawet nie odbierasz moich telefonów! Tak nie powinien wyglądać związek. Słuchaj teraz uważnie, albo mnie przeprosisz i wyjaśnisz, albo z nami koniec.

Twoja (?) Nina

PS: Mam nadzieję, że chociaż MNIE nie będziesz traktował, jak ostatniej szmaty.

Zdenerwował się czytając maila. Czy one naprawdę nic nie rozumieją? Non stop haruje, wraca z pracy około dziesiątej, a czasem o wiele później, a jej jeszcze jest źle? Wyprowadziła się od niego i oczekuje, że on będzie ją przepraszał? To ona powinna go przepraszać, a i tak nie wiedziałby, czy jej wybaczyć. Ona była do niczego!

Facet, jak to facet? okłamywał samego siebie. Włożył na nos okulary w rogowej oprawie i wystukał krótką odpowiedź.

Nina

Nie oszukujmy się, nie zależy Ci na mnie. Twoja sprawa, że się wyniosłaś. Nie myśl, że będę czekał.

Gabor

Skończył, pomyślał, że to co napisał, było dobre. Wziął w ręce telefon komórkowy. Znalazł listę kontaktów i usunął z niej Ninę. Równocześnie z tym skreślił ją zupełnie ze swojego życia. Został sam. Nie miał przyjaciół, ci, których tak nazywał odwrócili się od niego. Nie miał kontaktu z rodziną. Utracił go wiele lat temu, kiedy był jeszcze pryszczatym gnojem.

Była już czwarta nad ranem. Gabor wstał, ściągnął z krzesła wczorajsze ubranie i włożył je. Strój jeszcze bardziej upodabniał go do wszystkich skazanych na egzystencję na planecie Ziemia. Wyglądał, jak praworządny krawaciarz. Nie czół się tak, zakładał to ubranie, jak jakiś uniform na paradę, na którą każdy ma przyjść w stroju, który najbardziej do niego nie pasował. Taki bal przebierańców.

Poszedł do łazienki zażyć porannej toalety. Obmył twarz, umył zęby i zrobił poranną kupę. Były to czynności machinalne i banalne, takie, jakie wykonuje każdy spośród nas.

Śpieszył się, musiał dojechać na drugi koniec miasta, a gdyby pojechał później, na ulicach trwał by ogromny korek. Musiał więc wziąć kluczyki do samochodu, teczkę i opuścić mieszkanie. ?Winda nieczynna? wisiała karteczka, musiał w takim razie zejść po schodach sam. Zbiegł po nich, mijając wysmarowane graffiti ściany. Na dole otworzył drzwi wyjściowe i powitał go wczesny ranek. Było zimno i wilgotno. Podszedł do samochodu i już miał go otworzyć, gdy przypomniał sobie o pendrivie, którego zapomniał z domu. Rad nie rad wlazł po schodach, męcząc się już od piątego piętra. Wreszcie doszedł i wparował do mieszkania. Sięgnął po pendrive i popatrzył na zegarek, widniała już na nim 5:30.

Szybko opuścił mieszkanie by znów zejść po niekończących się schodach. Otworzył samochód i włożył kluczyk do stacyjki.

Samochód nie należał do niego. Był służbowy- takie same ma większość pracowników korporacji, do której należał Gabor. Mieszanie wynajmował. Ostatnio nabrał parę kredytów i miał problemy z ich spłacaniem. Ponad to jego komputer również nie był jego, dał mu go znajomy do naprawy i dotychczas się o niego nie upomniał. Znajomy był jednym z tych ludzi, dla których kupno komputera było równoważne wypadowi do McDonalda. Gabor był przy nim małym pikusiem. Nie miał nic, a właściwie miał debet we wszelakich sferach.

Kluczył samochodem po dziesiątkach ulic i uliczek mijając inne samochody i szarych, nudnych przechodniów. Jedną ręką prowadził, a drugą, którą powinien obsługiwać biegi, hamulec ręczny, czy jeszcze ważniejsze: obsługiwać radio szukał porozrzucanych po samochodzie cukierków na gardło. Wreszcie znalazł jednego, otarł go z kurzu i włożył do ust. Był przyzwyczajony do takich śniadań. Na najważniejszy posiłek w ciągu dnia składały się najczęściej pozostałości po pizzy z kolacji, czy jakieś słodycze.

Zahamował tak gwałtownie, że z ust wyskoczył mu cukierek. Był już na miejscu. Zamknął drzwi od samochodu i wszedł do gmachu, gdzie znajdowała się jego praca.

Jego zmarły ojciec oczekiwał, że zajmie po nim gabinet stomatologiczny, matka z kolei oczekiwała, że zostanie prawnikiem. Nie wiedząc, kogo z nich posłuchać, zatrudnił się w olbrzymiej korporacji mającej swe oddziały na całym świecie. Ze znalezieniem w niej pracy nie był wielkich problemów. Zapotrzebowanie na pracowników było w niej olbrzymie. Z początku pensja wydawała mu się spora, szybko jednak dotarło do niego, że życie w wielkim mieście było kosztowne. Płacąc olbrzymie rachunki i raty, wydając wiele pieniędzy na paliwo, pożywienie i niezbędne środki pozostawało mu niewiele pieniędzy. Prócz tego często zdarzały się nieoczekiwane zakupy i wiele razy po prostu zostawał bez grosza. Świat się kręci wokół pieniądza, a ofiarami tego są ludzie, którzy pieniądz wymyślili.

Wszedł do budynku. Przeszedł przez recepcję, witając się z portierem, minął parę nudnych, sterylnych korytarzy i już był w wielkiej hali przepełnionej ciasnymi boksami z komputerami na biurkach w każdym z nich. W większości już byli ludzie. Gabor zajął swój boks. Był to jeden z niewielu boksów, na którym był nieporządek. Odgarnął stosy świstków, kopert i innej makulatury. Zasiadł przed komputerem. Włączył go. Przywitało go zawiadomienie o wirusie. Przejął się, włożył pendrive do portu USB i zgrał z twardego dysku wszelkie potrzebne dane. Później usunął wirusa, ciesząc się, że mu się to w ogóle udało. Bajzel na biurku, bajzel w komputerze- pomyślał. Wtem ktoś zapukał w ścianę boksu.

- Psss? Hej? Idzie kontrola- usłyszał głos sąsiada.

- Dzięki- odpowiedział i zabrał się za porządki. Zaczął gnieść nogą papiery w przepełnionym koszu na śmieci i wsypał doń te leżące na biurku, nie przejmował się, że wśród nich może być coś ważnego, jak tylko kontrola sobie pójdzie znów wysypie wszystko na biurko. Dalej wziął się za komputer. Włączył historię w przeglądarce i począł usuwać niekończące się pasmo linków z Red Tube?a i podobnych stron. Wreszcie usunął całą tę krępującą historię i jak gdyby nigdy nic wziął się za swoje normalne obowiązki.

- Ooo? Kowalski- zaczął kierownik- przyznaje, odkąd sięgam pamięcią nie widziałem na twoim biurku takiego porządku.

- Szef mnie nie docenia- uśmiechnął się Gabor. Szef schylił się do komputera. Był tłustym, łysiejącym mężczyzną mającym się za ósmy cud świata.

- No ,no?- powiedział- widzę, że zajmowałeś się wyłącznie pracą.- Szef przeglądał oczyszczoną przed chwilą historię.- Spisałeś wszystkie raporty?

- Tak, jak szef kazał- Gabor podał tłuściochowi pendrive. Ten uśmiechnął się pod nosem i włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Za- zamyślił się- cztery godziny przyjdź do kawiarenki na lunch. Porozmawiamy.

Gabor kiwnął potakująco głową. Wszystko wskazywała na to, że dostanie premię, podwyżkę, albo szef go awansuje? no co? Pomarzyć nie można?

Szef poszedł kontynuować obchód zostawiając rozradowanego Gabora. Gabor pomyślał, jak wiele rozwiązałby napływ gotówki. Nie mógł zrozumieć sentencji, iż pieniądze szczęścia nie dają. Pieniądze otwierają wiele furtek, pieniądze pomagają odnaleźć przyjaźń, miłość? pieniądze zapewniają praktycznie wszystko.

W godzinie lunchu w bufecie panował przyjemny rozgardiasz. Gabor rzadko tam bywał, jedzenie było tam drogie, a kolejki wręcz kolosalne. Ponad to trudno było znaleźć miejsce siedzące i trzeba było zanosić wszystko do swojego boksu.

Ujrzał szefa, stał on w swej wściekle różowej koszuli przy ladzie. Gabor podszedł do niego.

- Dobrze? Cenię sobie punktualność- zaczął szef patrząc w oczy Gaborowi- ale zdarza ci się to niezbyt często, co?- Gabor zawstydził się.

- No wie pan?- na jego twarzy kłębił się cień uśmiechu- te korki?

- Dobra- rzekł wymijająco szef- nie spotkaliśmy się tutaj, żeby gadać o pierdołach- klasnął w ręce.- Co by tu se?? Tortillę z dwoma sosami, sałatkę jarosza z mięsem, nie wiem? może kawę z mlekiem i dwoma łyżeczkami cukru i? Ten placek może.- Zwrócił się do bufetowej. Ta zaczęła pośpiesznie notować zamówienie.- A ty co chcesz?- zapytał się Gabora.

- Eee? W sumie to- na widok jedzenia na ladzie pociekła mu ślinka- nic, bardzo dziękuję.

- Nalegam.

- Dobrze- Gabor wyczuł, że nie ma sensu się wykłócać.- Poproszę espresso.

- I?- zapytał szef.

- I tyle, dziękuję- powiedział Gabor, nie zobaczył jednak aprobaty na twarzy szefa- może małe frytki.

Wielka taca jedzenia dla szefa i tacka Gabora zostały im podane. Poszli do stolika, z którego na ich widok zeszli jacyś pracownicy. Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie doświadczył. Inni patrzyli na niego z zawiścią i z zazdrością. Nie mogli zrozumieć, czemu szef z nim wybrał się na lunch.

Wysączył kawy z plastikowego kubka i oparzył sobie język. Szef zajął się swoją wielką tortillą. Sos piri piri ściekał mu po brodzie. Wziął do ręki serwetkę i wytarł nią brodę.

- Cóż, mam do ciebie mały biznes- zwrócił się do Gabora- masz szansę- Gabor wstrzymał oddech spodziewając się najlepszego- zarobić extra.

Na twarzy Gabora pojawił się uśmiech, zastrzyk gotówki wyciągnąłby go z opresji.

- Nasza cholerna brygada kurierska? Jak zwykle nie ma jej, kiedy raz na ruski rok jej potrzebuję. Sam bym to zawiózł, ale mam w cholerę ważnych spraw. Sam rozumiesz, rozdwoić mi się nie da?

Gabor nie zrozumiał:

- Ale o co chodzi?

- Zawieziesz taką malutką paczuszkę w pewno miejsce.- Co to za robota? Pomyślał Gabor. ? Konkretnie do Ohmara Te? Te? Terrabasso, czy jak mu tam. To milioner, co tam? Miliarder. Gość tu przyleciał w interesach i jest naszym potencjalnym klientem. Wystarczy, że mu podasz paczuszkę i tyle? Ach? Dwadzieścia tysięcy z góry, jak tylko wrócisz?

- I tyle?

- Mało ci jeszcze?

- Nie? Tyle tylko mam zrobić za tyle pieniędzy?

- No tak- szef ugryzł spory kęs tortilli- tylo ie aglądaj do aczi?

- Słucham?

- Nie zaglądaj do paczki- Gabor popatrzył się na niego zdziwiony- i nie zadawaj pytań? Wchodzisz w to?- Gabor popatrzył na grubego szefa, na wielu lizusów wysyłających mu środkowe palce za plecami i pomyślał o kasie, którą dostanie.

Uścisnęli sobie ręce. Gabor nie zdołał wydusić słowa. Szef skończył lunch, wziął resztkę kawy i wstał, Gabor wstał pośpiesznie za nim, dopijając zimną już espresso. Opuścili kawiarenkę i poszli na górę, do gabinetu szefa. Gabor znów zauważył na sobie nienawistne, przepełnione zazdrością spojrzenia pracowników. Wjechali windą i weszli co gabinetu.

W gabinecie najbardziej rzucało się w oczy ogromne okno, zajmujące całą powierzchnię ściany ukazujące piękną panoramę miasta. Później uwaga Gabora skupiła się na prawie tak samo wielkim telewizorze. Szef usiadł przy biurku, wskazując miejsce Gaborowi. Szef przekręcił się na fotelu, położył kubek po kawie na biurku i powiedział:

- Ohmar Terra? besso jest za miastem, kupił sobie jakąś willę w górach.

- Nie mógł jej wynająć?

- Ohmar? Dla niego willa za dwa miliony to taki sobie? przydrożny wydatek.

Przydrożny wydatek? Zdziwił się Gabor. Nie znał takiego powiedzenia.

Szef wyjął z szuflady niewielką, zgrabną paczkę poobklejaną dwustronną taśmą. Trzymał ją, jakby była bańką mydlaną. Wręczył ją Gaborowi z poważną miną na twarzy. Paczuszka była bardzo lekka.

- Kiedy mam ją zawieść?

- Teraz zaraz- zaśmiał się szef- Bimberowo, czy coś takiego. Zaraz za miastem w górach.

- Bimberowo? coś mi to mówi. Czy nie czasami Bimborowo?

- Może i Bimborowo, nie ważne? ważne, żebyś to dostarczył jeszcze dzisiaj.

Jeszcze raz rzucił okiem na gmach korporacji z jej pracownikami z poprzyklejanymi nosami do szyb i wyjechał stamtąd służbowym samochodem, by zawieść paczkę do tego Ali baby. W czasie jazdy włączył sobie muzykę w pożyczonym Ipodzie. Gdy tylko skończyła się jakaś piosenka znana mu z radia zaczęło mu dudnić w uszy wieśniackie techno. Zdjął pośpiesznie słuchawki i dla upewnienia, ze tego [beeep] już więcej nie usłyszy wyrzucił Ipoda przez okno. Zaczęło padać. W szyby dudnił deszcz, a widoczność zmniejszyła się o pięćdziesiąt procent. Samochód mijał ludzi uciekających pod dachy, czy też cwaniaków z parasolami olewających niepogodę . Wyjechał z miasta. Na przedmieściach zamiast tysiąca bloków, wieżowców i innych budynków otaczały go coraz wyżynne krajobrazy zmącone rzęsistym deszczem i raz po raz jakiś domek. Skręcił gwałtownie wpadając w niemały poślizg, w przeciwnym razie przeoczyłby zjazd na autostradę. Ta ciągnęła się głównie wzdłuż zbocza jakiejś góry. Od stromego zbocza po prawej stronie oddzielała ją barierka. Z lewej strony wznosiły się góry. Autostrada była więc dość niebezpieczna i bardzo wąska. Deszcz zmniejszał czujność Gabora, wzmacniał w nim senność. Włączył radio, by móc skupić się na czymś poza deszczem. Speaker mówił cos o złej pogodzie i zaskakujących opadach. Gabor myślał o tym, co kryje pakunek, który wiezie. Co złego stanie się, jeśli zajrzy do środka? Zjechał z autostrady i zahamował tuż przed górską ścianą. Wyjął z szufladki pakunek, zdarł z niego taśmę klejącą i otworzył go. Wewnątrz było kilka dziwnych rzeczy. Wersja testowa paralizatora na energię słoneczną, która była jeszcze mocno niedopracowana, pendrive i mały, czarny kamyczek, który natychmiast po wyjęciu spadł na gumową wycieraczkę. Podniósł go i odkrył ze zdziwieniem, że miał on raczej konsystencje plasteliny, aniżeli kamienia. Nie wiedział, co to jest. Włączył notebook i wpiął pendrive do USB. Wewnątrz przenośnego dysku było parę plików tekstowych, otworzył je. To co było tam napisane, napawało go zdziwieniem. Pierwszy dokument był w języku bogatego Ali Baby, drugi w jakimś zupełnie nieznanym mu języku, a trzeci w jego języku. Przyjrzał się szerzej zawartości trzeciego.

Broń vu4807 umieszczona wewnątrz opakowania. Reaktor jądrowy zostanie przysłany w przeciągu dwunastu dni roboczych. Prototyp paralizatora G112 z akumulatorem słonecznym umieszczony wewnątrz opakowania. Vu4807- działanie nieznane. Pozyskany w wykopaliskach. Minerał dotąd nieodnaleziony na Ziemi. Jest radioaktywny z przyczyn niewiadomych. K. J. B.

NAD: K.J.B.

ODB: Ohmar Thereabeteso

PS: Materiały wybuchowe nadesłane 30. lip. 2012 aktywować kodem podanym na karcie A75.

Gabor zdębiał, nie spodziewał się, że firma, w której pracuje tak wiele przed nim nie ujawniła. Było rzeczą pewną, że zajmowała się pirotechniką, co od ostatniej ustawy nie było legalne bez specjalnego zezwolenia. Był to wystarczający powód, by zawrócić i pokazać wszystko Policji. Tak też postanowił. Ponownie wszystko zapakował i zawrócił. Mnóstwo myśli kłębiło mu się w głowie. Był nierad, że zdecydował się na taki krok, że utraci dwadzieścia tysięcy w euro. Wolał jednak postąpić tak, niż narażać niewiadomą ilość ludzi na śmierć. Deszcz nie ustępował, odgłosy burzy mieszały się z głosem speakera w radiu.

Wtem przed oczami wyrosła mu postać. Przeraził się, zahamował gwałtownie. Samochód wpadł w poślizg i rozbił barierkę. Wszystko działo się bardzo szybko, samochód sturlał się po stromej skarpie góry obijając się o skały, by moment później leżeć na bezdrożach kołami do góry płonąc.

Jego oczy powoli zaczęły się otwierać. Panował półmrok. Był sam, w małym pokoiku zawierającym prócz łóżka niewielką komodę i krzesło. Ściany nie wyglądały na świeżo pomalowane, farba schodziła z nich odsłaniając tynk. Przez małe okienko było widać niewiele poza górskim krajobrazem. Wstał z łóżka, czując ogromny ból na całym ciele. Nic nie pamiętał, nie wiedział, skąd on się brał. Podszedł do drzwi i złapał za klamkę.

Drzwi były zamknięte. Rad, nie rad znów położył się na łóżku. Nie mógł spać. Widocznie wyspał się na zapas wcześniej. Czół niepokój. Niepokój przeradzał się w strach, strach w koszmar, a koszmar potęgował ból, który go tak męczył.

Wtem usłyszał kroki, a zaraz po nim charakterystyczny dźwięk przekręcania klucza w drzwiach, po czym te ukazały za sobą brodatego zakonnika, chyba Franciszkanina, ale Gabor nie był pewien. Swoją edukację Religi zakończył pod koniec podstawówki, później zazwyczaj ją olewał i opuszczał wszystkie katechezy.

Mnich skierował się ku łóżku, przysunął do siebie krzesło i usiadł przy nim. Gabor udał, że śpi, ciekawość jednak nie dała za wygraną i otworzył oczy. Zobaczył, że zakonnik się modli, przesuwając raz po raz paciorki różańca. Jego skupiony na modlitwie wzrok spostrzegł otwarte oczy Gabora.

- Dzięki Ci, Panie, żeś przywrócił mu zdrowie i znów przygarnął do Swej owczarni- powiedział i wrócił do odmawiania różańca.

- Gdzie je jestem?- zapytał Gabor. Mnich nie słuchał go, wciąż składając modły- Hej! Czy dowiem się, gdzie ja do cholery jestem?

Mnich odłożył różaniec, całując jego krzyż i powiedział:

- Nie gorączkuj się chłopcze. Jesteś bezpieczny, wśród nas.

- Wśród nas? Jak to? Co ja tu do cholery robię?!

- Miałeś wypadek, twój samochód spadł z góry i wybuchnął.

- Ciekawe?- powiedział Gabor- To czemu ja żyję?

- Pan Bóg ulitował się nad tobą?

- Co ty? co ksią? co brat w to Boga miesza? Ja się pytam, jakim cudem ja żyję!

- Już mówiłem?

- Daj że siana z tym Bogiem, powiedz? brat powie jak to się stało, że sobie teraz rozmawiamy, a ja nie leżę dwa metry pod ziemią.

- Dobrze więc, pewna kobieta wyciągnęła cię z samochodu, nim jeszcze wybuchnął. Byłeś bardzo ranny, przyniosła cię do nas, była burza, więc musiała go przynieść w najbliższe miejsce.

- Czemu ja teraz nie leżę pod kroplówką w jakimś szpitalu, tylko tu?!

- Ależ jesteś już całkowicie zdrowy? Pan Bóg?

- Przestań już pieprzyć!- Gabor przypomniał sobie o zawartości paczki od szefa.- Gdzie są moje rzeczy?

- Wszystko, co miałeś spłonęło.

- Kurde!- krzyknął- jestem załatwiony!

Mnich zrobił smętną minę i wyszedł z pokoju. Nim Gabor zdążył go zatrzymać, usłyszał odgłos przekręcania klucza. Bezradnie ciągnął za klamkę, był uwięziony w tym pokoiku.

Otworzył komodę. W środku był Nowy Testament, parę ubrań, koców i ręczników i modlitewnik. Nic więcej wewnątrz jej nie znalazł. Naglę poczuł nieodparta potrzebę fizjologiczną.

- Hej! Siku mi się chce! Hej!- nikt nie odpowiadał. W pokoju nie było nic, gdzie mógłby załatwić swoją potrzebę. Znów podszedł do drzwi i zaczął próbować je otworzyć. Znów bezskutecznie. Przy silniejszym szarpnięciu drzwi otworzyły się, a Gabor upadł na ziemię. Był w wąskim, ciasnym korytarzu przyozdobionym gdzieniegdzie replikami obrazów świętych. Zaczął próbować otwierać każde drzwi po kolei. Gdy próbował otworzyć kolejne, te otworzyły się. Zobaczył za nimi pokoik bez mała identyczny do jego pokoiku. W łóżku ktoś spał. Gabor natychmiast ulotnił się stamtąd starając się nie zbudzić śpiącego.

Kluczył tak bezradnie przez puste korytarze, aż natknął się na spore, otwarte drzwi. Otworzył je. Za nimi rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok. Wielka, przepiękna sala, a w niej steki? co tam? tysiące pięknych rzeźb i obrazów. Wśród nich stała rzeźbiona mównica na dużym podwyższeniu a pod nią stały dziesiątki ławek. Gabor wszedł do sali i wciąż ją bacznie oglądał. Usłyszał kroki. Pośpiesznie schował się za rzeźbę przedstawiającą anioła.

Mnisi wchodzili do pomieszczenia. Pousiadali następnie w ławkach pod mównicą i oczekiwali. Niektórzy spośród nich wyjęli różańce. W Sali rozległy się szmery modłów zmieszane z odgłosem stukania się paciorków różańców.

Na nosie Gabora usiadła mucha. Wredne stworzenie pragnęło, by ujawnił swą niepożądaną w tym miejscu obecność. Wytrzymywał łaskotanie po nosie i w pewnej chwili strzepnął ją zeń.

Drzwi znów się otworzyły, do sali wjechała postać na inwalidzkim wózku, wiózł ją jakiś mnich podobny do tam siedzących. Postać miała długie do ramion, białe włosy, złowieszczą, pomarszczoną twarz upstrzoną starczymi plamami. Dojechali przed mównicę. Mnich wiozący wcześniej starca wszedł na nią i popatrzył na wszystkich sokolimi oczami. Otworzył usta, zaczął śpiewać. W śpiew włączyli się mnisi, wszyscy siedzący wstali. Starzec na wózku otworzył oczy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z lekkim poślizgiem, ale... jednak nadszedł czas na publikację kolejnego rozdziału.

Miłego czytania na weekend :cool: .

III

Spalony dziedziniec skąpany był w mroku. Naokoło straszyły zgliszcza domów. Osmolone ściany zlewały się z ciemnym brukiem. Cisza, spokój. Samotność.

Na środku placu stała duża, stara, wyschnięta studnia. Z jej ścian w kilku miejscach poodpadały kamienie. Urwany sznur kołysał się lekko na spokojnym wietrze. Pordzewiałe wiadro stało na skraju suchej czeluści. Tylko u stóp studni, jak gdyby na przekór wszystkim i wszystkiemu wokół, rosła mała roślinka. Nieduże liście zieleniły się na tle poszarzałych kamieni, a smukła łodyga pewnie czepiała się szczelin i pęknięć, wspinając się coraz wyżej w kierunku słońca. Do życia.

Cień mężczyzny wyjrzał ukradkiem zza rogu. Pusto, cisza spokój. Dobrze ? pomyślał. Uczynił kilka niepewnych kroków w kierunku otwartej przestrzeni. Jednak asekuracyjnie ciągle rozglądał się na boki. Szary płaszcz włóczył po kamiennym bruku. Na plecach spoczywał duży kaptur odsłaniając zgrabną głowę z równo przystrzyżonymi włosami. Postać miała młodzieńczą, szczupłą twarz z zadbanym lekkim zarostem. Ze spokojnych ciemnobłękitnych oczu biło zarówno opanowanie jaki i cień niepokoju. Mężczyzna zatrzymał się przy studni, a następnie przysiadł, nadal zmęczony niedawną ucieczką. Pościg zgubił bardzo szybko. Dwóch goniących żołnierzy straciło go z oczu już po trzecim zakręcie w zaułku. Jednak nieustannie biegł przez resztę drogi. Specjalnie klucząc licznymi bocznymi uliczkami. Może nawet kilka razy zgubił się, tracąc chwilowo orientację lecz nie dopuścił do siebie tej myśli. Liczyło się tylko jedno ? cel. I niezwłoczne dotarcie do niego. Oraz nadzieją, której nikły płomień z każdą minutą oczekiwania, w tej pustce, zdawał się systematycznie przygasać.

Ciemność nagle przeszyły lekkie kroku, których ciche echo odbijało się od budynków otaczających plac. Mężczyzna, w jednej chwili, wyrwał się z otępienia i jak zahipnotyzowany wpatrywał w miejsce dochodzącego dudnienia. Z ciemności powoli wyłaniał się kształt niewysokiej młodej kobiety. Napełniło go uczucie ulgi. Postać stąpała miarowo i spokojnie mimo iż niedawno odbyła wyścig o życie. Wyścig który cudem wygrała. Jedyną oznaką szaleńczego biegu były jej trochę rozczochrane, krótkie rude włosy. Kobieta nie zmieniając tempa kroków doszła do siedzącego mężczyzny, który w międzyczasie zdążył wstać. Wówczas dopiero w nikłym księżycowym świetle zobaczył wyraz jej twarzy, na której malowała się niezwykła złość i wściekłość w najczystszej z możliwych postaci. Nigdy jeszcze nie miał okazji obserwowania Amiry w takim stanie. Kiedyś musiał zdarzyć się ten pierwszy raz ? pomyślał w duchu i przemówił do nowo przybyłej.

- Cieszę, że jesteś cała i zdrowa.

Kobieta nie odpowiedziała, tylko z iskrzącym się w oczach gniewem wykonywała kolejne kroki w kierunku mężczyzny.

- Nawet nie wiesz jak się o ciebie martwiłem?

Kontynuował niepewnym głosem.

- ?już przez moment nawet myślałem, że ty?

Nie dokończył gdyż w pół zdania Amira chwyciła go za płaszcz z wyjątkowo dużą, jak na jej niepozorne ramiona, siłą i podążała dalej pchając go w kierunku studni. Nogi mężczyzny zatrzymały się na niewielkim murku. Przystanęli, jednak zwinne palce kobiety dalej mocno tkwiły w jego płaszczu. I wcale nie wyglądało na to, że zechcą szybko ustąpić. Nie bez wyjaśnień. Nie bez awantury. W ciszy i napięciu czekał aż wulkan wybuchnie.

- Łucznicy! ? przemówiła krótko i jednocześnie z siłą w głosie ? Czemu mi o nich nie powiedziałeś?!

Nastało niewygodne milczenie.

- Mów! ? jej krzyk odbił się echem od czeluści studni.

Mężczyzna jakby przepełniony niepewnością zastanawiał się co powiedzieć. Czy w ogóle coś mówić. Może lepiej milczeć? W końcu przemówił, co chwila lekko się zacinając.

- Ja? zapomniałem. Nie przyszło mi to? do głowy. Naprawdę nie sądziłem, że? No wiesz? będziemy uciekać.

Starał się przed nią usprawiedliwić. Jednak złość z twarzy kobiety nie zdawała się wcale ustępować. Amira zrobiła krok do przodu i mężczyzna przechylił się w stronę ciemnego szybu.

- Mamy sobie ufać. ? powiedziała już ciszej, świdrując go swoimi dużymi brązowymi oczami. ? Tak jak zawsze ufaliśmy. ? dodała.

Mężczyzna spuścił oczy nie mogąc wytrzymać jej spojrzenia. Następnie wypowiedział, najpewniejszym na jaki było go w tym momencie stać, głosem te słowa.

- Wiem, wybacz. Przepraszam?

Uścisk zelżał, aż po chwili palce puściły płaszcz. Kobieta zrobiła krok wstecz, odwróciła się i patrząc na księżyc odrzekła, jakby w powietrze albo do opustoszałych budynków.

- Późno już. Musimy ruszać.

Poruszali się wąskimi miejskimi kanałami. Nie mogli i nie chcieli ryzykować ponownego zauważenia na powierzchni. A może jednak zawrócić? ? ta myśl od wpadki ze strażą stawała się coraz głośniejsza. W końcu sprawy jakoś nie układały się po ich myśli, a szansa na wycofanie malała z każdym następnym krokiem. Amira znowu prowadziła przeciskając się przez zwężenia i pewnie stąpając po śliskich kamieniach. Od momentu rozmowy na placu nie zamienili ze sobą ani słowa. Po długiej i męczącej wędrówce śmierdzącymi tunelami, która dla mężczyzny wydawała się trwać wieczność, dotarli w końcu do wylotu. Na jakiekolwiek wycofanie się było teraz już za późno. Przez zakratowany okrąg przedzierały się smugi światła. Tego się spodziewał. Tego się obawiał.

- Krata. ? skomentował oczywisty fakt mężczyzna, decydując się wreszcie przemówić.

- Co teraz zrobimy? ? dodał nie doczekawszy się żadnego słowa odpowiedzi.

Amira przyklęknęła przy wylocie. Prawą ręką sięgnęła za pas i wyciągnęła mały, niepozorny i na oko bardzo lekki nóż. Powoli zaczęła wbijać klingę w muliste dno kanału tuż u podstaw kraty.

- No daj spokój. - zaczął mężczyzna, patrząc na jej bezcelowe działania - Nie sądzisz chyba, że?

Jednak nagle przerwał, gdyż ostrze zagłębiło się, a krata zaskrzypiała na starych zawiasach. Kobieta schowała nóż z powrotem za skórzany pas. Można było przez chwilę zauważyć iż spoczywają tam jeszcze dwa identyczne ostrza. Kiedy wyszli na otwartą przestrzeń owiało ich rześkie pustynne powietrze. Pierwszą rzeczą jaką zrobię po powrocie będzie porządna kąpiel ? pomyślał mężczyzna z ulgą wdychając świeżość nocnego powiewu pustyni.

Wspinali się na kolejne wydmy. Pustynia skąpana w świetle księżyca wydawała się spokojnym oraz na swój sposób magicznym miejscem. Stanowiło to zupełne przeciwieństwo dla jej dziennego oblicza, kiedy po prostu zamieniała się w wymarłą, rozpaloną i nieprzyjazną krainę. Piekło na ziemi z ogniem sączącym się z Niebios.

Drobny piasek przesypywał się między stopami, wpadał do butów. Mężczyzna znał drogę oraz miejsce do którego zmierzali, jednak pozwolił kobiecie aby dalej prowadziła. W milczeniu przyglądał się jej smukłej sylwetce, zgrabnym nogą, szczupłej talii, łagodnym ramionom. Na lewym zauważył niewielki tatuaż, kształtem przypominający jakieś zwierzę. Kobieta bardzo się zmieniła od czasu ich ostatniego spotkania.

W pewnej chwili, na krótkim rękawie koszuli Amiry, dostrzegł niewielkie rozdarcie. Dziura, a raczej wyrwa w ciemnoczerwonym materiale nie była dużych rozmiarów, jednak miał pewność, że przy ich spotkaniu ubranie było w nienaruszonym stanie. Strzała ? pomyślał nagle. To było jedyne logiczne wyjaśnienie. Naprawdę miała wielkie szczęście. Nie darowałby sobie do końca życia gdyby miał ją na sumieniu.

Pomiędzy kolejnymi wydmami, skryte w ciemnościach, zaczynały majaczyć niewyraźne kształty ruin starej budowli. Coś jakby świątyni dawno już zapomnianego boga. Kamienne bloki, mimo iż obecnie w sporej części przysypane przez piaski, nadal sprawiały wrażenie monumentalnej budowli, która w ciasnych objęciach pustyni stawała się jeszcze bardziej tajemniczą. Mężczyzna uświadomił sobie jak dawno tu nie był. Miejsce przywołało zamglone nieco wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Czasu beztroskich zabaw i braku obowiązków. Czasu ich pierwszego spotkania.

Przy wejściu Amira zapaliła pochodnię. Płomień rozjaśnił czeluście długiego korytarza. Tunel systematycznie schodził w dół. Na końcu krętych schodów znajdowała się obszerna komnata z kopulistym stropem. Przez dziurę w suficie zaglądała smuga światła. Tak, mimo upływu lat to miejsce w ogóle się nie zmieniło ? pomyślał mężczyzna. Ściany pokrywały te same tajemnicze hieroglify i resztki pradawnych malowideł, zasnute kurzem oraz pajęczynami. W centralnym punkcie znajdował się kamienny stół o kształcie elipsy. Na naznaczonym przez ząb czasu blacie, pośród resztek bogatego niegdyś reliefu, znajdował się wyryty znak. Obietnica powrotu. Symbol mimo iż częściowo przysypany przez piasek, dalej wiernie spoczywał na swoim miejscu. Przyrzeczenie ponad czasem. Amira podeszła do stołu i dłonią odgarnęła ziarna piasku. Nagle z korytarza dobiegło ciche echo kroków.

- Ktoś tu jest? - powiedział mężczyzna, który pierwszy usłyszał dźwięki ? Idzie w naszym kierunku?

Dodał ściszonym tonem. Kobieta odwróciła się od stołu i wsłuchała w dudnienie. Tak, to na pewno były kroki i to w dodatku nie jednego człowieka tylko co najmniej kilkuosobowej grupy. Amira kiwnęła do niego głową, a jej usta wypowiedziały bezgłośne ?chodź? ? pierwsze skierowane do niego słowa od czasu awantury na placu. Szybkim krokiem ruszyli w stronę jednego z licznych korytarzy. Starali się nie biec, aby echo nie zdradziło ich pozycji. Tunel posiadał liczne zakręty i małe boczne ślepe komnaty ? dawne grobowce. Korytarz niespodziewanie skończył się osuwiskiem. Niemożliwe ? pomyślał mężczyzna. Amira kiwnęła głową ?z powrotem?. Teraz prawie biegli. W tunelu dudniło echo. Kiedy znowu wkroczyli do komnaty ze stołem nic się nie zmieniło, nikogo nie w niej było. Może to tylko złudzenie, sen ? przeszła mu przez głowę myśl. Jednak biegł dalej. Podążał w ślad za Amirą, która wydawała się jakaś dziwna. Niby tak samo jak on zaskoczona zaistniała sytuacją i lekko przerażona ale można było dostrzec jeszcze jedno uczucie, którego teraz nie potrafił odgadnąć. Może to niepewność oraz niezdecydowanie? Nie, ta kobieta zawsze wiedziała co robi. Więc co? Nie mogąc znaleźć odpowiedzi odrzucił dręczące myśli. Amira zdążyła go wyprzedzić o kilka kroków i już skręciła w kolejny korytarz ? ten którym przyszli.

Wejście do tunelu. Nagłe jasne światło naprzeciwko, z tyłu również. Postać Amiry stojąca nieruchomo z zwróconą do niego twarzą. Jednak jej oczy nie przyglądały się towarzyszowi, były skierowane gdzieś w nieokreśloną przestrzeń za nim. W kierunku drugiej pochodni. Twarz była bez wyrazu. Chciał odwrócić głowę ale silne uderzenie w tył skroni zwaliło go z nóg. Leżąc bezwładnie na zimnym kamieniu, przez lekką mgłę zauważył jak zza pleców kobiety powoli wyłania się jakiś kształt.

- A nie mówiłem żeby poczekać. ? powiedział wysoki męski głos.

- Jak zwykle miałeś rację Nour. - zawtórował mu nieprzyjemny rechot ? Mamy żuczka?

I od ścian odbił się echem rubaszny śmiech.

Postać stojąca koło kobiety wyszła z ciemności. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna odziany w typowy wędrowny ubiór. Na lewym ramieniu miał tatuaż - skorpiona. Przy jego pasie błyszczał miecz, a z oczu, nawet w lekkim mroku, biło groźne spojrzenie. Mężczyzna położyła rękę na ramieniu Amiry i przemówiła do niej.

- Chodź, Ami. Czeka nas sporo spraw do uzgodnienia.

Kobieta jeszcze chwilę stała w bezruchu. Patrzyła, jak gdyby z lekkim współczuciem w oczach na swojego, leżącego na ziemi, towarzysza. Jednak już po chwili zniknęła w mroku w ślad za Nourem. Mężczyzna próbował wstać, lecz gdy tylko zdołał się lekko podnieść kolejny cios wymierzony w tył głowy, niczym grom powalił go z powrotem.

- A ty dokąd pełźniesz robaczku?.. ? rechoczący głos z ciemności ? Zabawimy się?

Trochę ciszej i bardziej bulgocząco. Tym razem głos dobiegł do niego tuż znad uszu.

- Zeinab! ? zadźwięczał z oddali męski tenor ? Zwiąż naszego gościa, później z nim porozmawiam.

Mocny sznur zaczął zaciskać się wokół nadgarstków i nóg. W usta wżynał się knebel. Zeinab krępując jeńca spostrzegł kawałek lśniącego metalu, który teraz wystawał spod szarego płaszcza.

- Popatrzcie no, poparzcie. ? zarechotał sam do siebie obracając w ręku zdobiony sztylet - Chyba nie będziesz miał nic przeciwko jak sobie zatrzymam ten nożyk.

- Tobie i tak już raczej nie będzie potrzebny? - dodał i znowu wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem.

Do uszu jeńca dotarło jeszcze ?słodkich snów? oraz ?nie martw się, jeszcze się zabawimy??. Kolejny cios pozbawił go przytomności. Wszystko zlało się w nieprzeniknioną czerń. Rubaszny śmiech odbijał się w głowie coraz słabszym echem, aż w końcu ucichł zupełnie.

Po wolnym i nieco mozolnym wstępie coś się dzieje :tongue: ... Mam nadzieję iż kolejne rozdziały będą, wciąż pod tym względem, zaskakiwać :cool:.

Edytowano przez IwaN1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I pora powrócić do normalnego cyklu publikacji (czyli co środę). Przed wami Rozdział IV.

IV

Ból. Każdy najmniejszy nawet ruch powodował to przeszywające czucie. Zdrętwiałe ręce bezwładnie spoczywały na plecach. Nogi zgięte w kolanach nie dawały się wyprostować. Wraz z przytomnością powili powróciła świadomość otoczenia. Najpierw powonienie. Stęchłe, duszne powietrze wypełniło zatkane zaschniętą krwią nozdrza. Potem wrócił smak i dotyk. Między zębami zatrzeszczały ziarenka piasku. Twarz spoczywała na zimnej kamiennej płycie. Powoli otworzył oczy, jednak wszechobecna ciemność nie miała zamiaru ustąpić. Rozejrzał się dokoła szukając chociażby nikłego promyka światła. Mrok. Cisza. Umysł z wolna zaczynał kojarzyć ostatnie z zarejestrowanych wydarzenia. W głowie ukazały się mgliste obrazy. Ruiny, korytarz, światło, a potem już tylko ciemność? Wówczas nagła myśl przeszyła jego umysł ? sztylet! Skrępowane ręce, z trudem starały się sięgnąć za pas. Wymacać broń. Jednak na próżno. Nie było jej tam. Kolejny impuls ? Amira. Co się z nią stało? Czy jest bezpieczna? Jednak wówczas mgła zaczęła opadać. Rozbite wydarzenia stopniowo układał się w całość. Poszczególne części zaczynały do siebie pasować. Ze szczękiem zapadały jedne obok drugich ukazując pełen obraz. Wizja ta nie była bynajmniej pocieszająca. Zamiast konkretnych i jasnych odpowiedzi stwarzała raczej kolejne tajemnice, następne pytania. Jedyna myśl która stawała się teraz coraz głośniejsza ? został zdradzony. W dodatku podstępnie wydała go osoba, której ufał, bezgranicznie wierzył, a może nawet w głębi serca? kochał? Mimo iż usilnie starał się stłumić złe myśli, one ciągle odbijały się coraz głośniejszym echem w jego głowie ? ?zostałeś przez nią zdradzony!? ?wydano cię!?, ?zginiesz??. Mężczyzna zaczął z całych sił szarpać się, próbując chociaż trochę poluzować więzy. Ostry sznur wbijał się w nadgarstki, zdzierał skórę, od rąk rozchodził się falami promieniujący ból. Jednak więzy nie ustępowały. To na nic ? pomyślał. Po chwili postanowił się chociaż przekręcić na plecy aby lepiej rozeznać się w sytuacji. Ciasne skalne ściany nie ułatwiały zadania. W końcu udało mu się ułożyć na wznak lecz ponad nim również była tylko ciemność. Ciężka kamienna płyta blokowała wyjście. Znajdował się w pułapce. Wówczas jego dłoń wymacała jakiś podłużny, gładki w dotyku kształt. Z jednej strony zakończony podwójnym zgrubieniem. Przedmiot był lekki i nie zimny, jak wszystko wokół. Kość ? pomyślał. Pozostałość ludzkich szczątek. Nie znajdował się w żadnej pułapce, tylko w grobowcu. Pogrzebany żywcem.

Nad pustynią z wolna nastawał nowy dzień. Słońce jeszcze nieśmiało wyglądało zza horyzontu. Wysoki mężczyzna stał koło osiodłanego wielbłąda i wpatrywał się w pierwsze poranne promienie. Obok z piasków wyłaniały się ruiny starej świątyni. Przy jej murach stało jeszcze sześciu jeźdźców z wolna przygotowujących się do podróży. Samotna postać krzyknęła w kierunku grupy.

- Zeinab!

Niewysoki, zarośnięty mężczyzna z pokaźnych rozmiarów brzuchem, wolnym krokiem podszedł do wołającego.

- Tak. ? odparł znalazwszy się naprzeciwko swojego pana.

Nour nie odrywając wzroku od horyzontu przemówił tymi słowami.

- Przyprowadź mi naszego przybysza. Chciałbym tutaj w obecności reszty uciąć z nim sobie krótką pogawędkę.

Zeinab jakby trochę rozczarowany zapytał.

- Tylko pogawędkę? Liczyłem chociaż na?

- Nasz gość nie wydaje być kimś ważnym, ani szczególnie rozeznanym ale przydadzą się nam każde informację z wewnątrz. ? wtrącił wysoki mężczyzna ? Nawet od zwykłego włóczęgi.

Grubas już chciał wspomnieć przywódcy o znalezionym drogocennym sztylecie, lecz w porę się zreflektował. Zatrzyma ten mały skarb dla siebie. Nie zamierzał wykorzystać go do własnego użytku, miał od tego swój kozik. Nową broń planował co najwyżej dobrze sprzedać jakiemuś kupcowi, a uzyskane w ten sposób talary przeznaczyć w najbliższym mieście na cycastą dziwkę i wino. Dużo dobrego trunku. W końcu ?człowiekowi należą się rzeczy z uczciwej grabieży?, przypomniał sobie słowa babki. Niech jej ziemia lekką będzie.

- A po przesłuchaniu?- kontynuował Nour ? Nasz przybysz będzie w pełni do twojej dyspozycji.

Przywódca odwrócił głowę do towarzysza, a ten szeroko się uśmiechnął pokazując pożółkłe zęby. Podciągnął pas i drapiąc się po brodzie ruszył w kierunku starej świątyni, znikając po chwili w jej czeluściach.

Zamkniętemu więźniowi, po serii męczących prób, nie udało się co prawda pozbyć więzów, lecz i tak uczynił znaczący postęp ? skrępowane ręce nie znajdowały się już teraz za plecami tylko spoczywały na piersiach. Tylko co dalej? Z zewnątrz dobiegły go przybierające na sile kroki. To natychmiast zmobilizowało go do intensywniejszego myślenia. Wykorzysta element zaskoczenia. Kiedy tylko ciężka płyta zsunie się, wykona porządny wymach rękami wymierzony w skroń, ogłuszając w ten sposób wroga. Następnie odbije się nogami od podłoża i jednym ruchem owinie sznur wokół szyi przeciwnika. Plan może do idealnych nie należał lecz była to jego jedyna możliwość. Szansa na przeżycie albo pewną śmierć. Zwłaszcza, że mimo iż nie znał swojego nieprzyjaciela to wiedział o nim jedno ? jest silny i nie zawaha się zabić.

Kroki ucichły. Mężczyzna napiął mięśnie. Kamienna płyta powoli, ze zgrzytem zsuwała się z sarkofagu. Małe odpryski piasku iskrzyły na tartej powierzchni. Niewielki nóż zaświecił się tuż nad jego głową. Teraz albo nigdy ? powiedział do siebie w głębi i już miał wymierzyć cios, gdy nagle stało się coś dziwnego. Coś czego się w ogóle nie spodziewał. Ponad nim wyrosła mała damska sylwetka ? Amira. Kobieta bez słowa pochyła się nad i zaczęła zwinnie rozcinać krępujący sznur. Mężczyzna, zaskoczony zaistniałą sytuacją, nadal leżał w bezruchu. Nie wiedząc co myśleć lub powiedzieć. Mówić zresztą teraz nie miał zbytnio jak, gdyż gruby knebel dalej tkwił w jego ustach.

Zeinab w trakcie schodzenia ciemnym tunelem miał w głowie tylko jedną myśl ? jak by tu po przesłuchaniu ?zabawić się? z jeńcem. Może użyć do tego nowego nabytku, czyli złupionego sztyletu. Mogłoby to służyć za bardzo dobry i miarodajny test ostrza. Pomyślał obracając zdobycz między palcami. Jednak co będzie gdy nóż okaże się tylko tępym szmelcem, zwykłą pozłacaną ozdobą? Zostawić wówczas na wpół zaczętą robotę z nie wyjętym sercem i niedokładnie wyłupionymi oczami? Nie, na to zdecydowanie nie mógł sobie pozwolić. Już od dawna nie miał niczego na swoim ?warsztacie?, musi sobie to odbić. I to z nawiązką, gdyż czyż wiadomo kiedy trafi się kolejny raz? Ukrył z powrotem sztylet, a zza pasa wyjął swój wierny kozik. Miał do niego sentyment ? służy mu od tak dawna i nigdy nie zawiódł. Oczy wychodzą nim po prostu pięknie. Ostra klinga błysnęła do niego w mroku, jak gdyby porozumiewawczo. Czuł iż będzie to przednia ?zabawa?.

Gdy Amira wyswobodziła już więźnia i zdjęła mu z ust knebel, ten stanął przed nią dalej nie bardzo wiedząc co powiedzieć albo zrobić, a przede wszystkim co myśleć. Wróg czy jednak przyjaciel? ? nieustanne głosy w głowie. ?Zdradziła cię, nie ma dobrych zamiarów!? ?Nie ufaj jej!? ? tajemnicze echo z głębi. Ale w takim razie dlaczego mnie wyswobodziła? ? pomyślał. Może jedna nie wszystko jest tak do końca oczywiste. Nie został zdradzony? W głowie miał jeden wielki mętlik.

- Szybko, nie ma czasu. ? początkowo myślał iż to znowu tylko wołanie z wnętrza lecz głos zdecydowanie należał do Amiry ? Na pewno wkrótce po ciebie przyjdą, możliwe że już tu idą i uwierz mi nie mają dobrych intencji.

Tego ostatniego mężczyzna był akurat pewny, głowa dopiero teraz zaczęła boleć na serio. Pytanie tylko jakie ty masz zamiary? ? zapytał ją w myślach. Gdy chciał otworzyć usta aby rozwikłać chociaż jedno zagadnienie, kobiet uprzedziła go tymi słowami.

- Nie ma teraz czasu na jakiekolwiek wyjaśnienia. W grobowcu obok znalazłam dziurę do zasypanego tunelu. Wiesz gdzie on prowadzi. Idź już.

Mężczyzna zrobił kilka kroków ciągłe patrząc na kobietę. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć, a może po prostu nie mógł ich dostrzec? ?Nie odwracaj się, wbije ci nóż w plecy!? ? przemówił znowu wewnętrzny głos. Nowo wyswobodzony spojrzał na Amirę. Nie trzymała ostrzy w żadnym ręku. Broń spokojnie spoczywała za pasem. Jednak dobrze widział iż jest w stanie, zaledwie w ułamku sekundy wyciągnąć ją i celnie rzucić, zdając w ten sposób z niezwykłą precyzją śmiertelny cios. Kobieta co prawda nigdy nikogo jeszcze nie zabiła, a przynajmniej tak wynikało z wiedzy jaką dysponował mężczyzna. Kto wie co robiła przez tyle lat gdy się nie widzieli?

Powoli obrócił się kierunku wyjścia. Z tunelu zaczął dobiegać hałas. Gdy dudnienie kroków przybrało na sile, jeniec w końcu wybiegł na korytarz.

- Sukinkot! ? wrzasnął Zeinab, kiedy skrępowany wcześniej mężczyzna śmignął tuż przed jego nosem.

Po krótkim momencie zaskoczenia grubas rzucił się w pogoń za uciekinierem. Jeniec skręcił zaraz do następnej komnaty-grobowca. Mam cię ? pomyślał Zienab. Jednak gdy wpadł do środka z wąskiej szczeliny w ścianie, przez ułamek sekundy, tylko zamachały mu nogi. Uciekinier znikł. Niewielka szczelinę zasypał gruz i piasek. Grubas stał przez moment w pustym grobowcu i siarczyście klął pod nosem, następnie przepełniony wściekłością zaczął wracać na powierzchnie.

Nad pustynią słońce zdążyło już znacząco wznieść się na nieboskłonie. Po chłodniej i przyjemnej nocy powietrze zaczynało bić coraz mocniejszymi falami gorąca. Przy świątyni jeźdźcy kończyli siodłać wielbłądy. Przywódca bandy patrzył teraz spokojnym i skupionym wzrokiem w kierunku miasta. W stronę Babilonu. Nagle z ciemności budowli wybiegł zmęczony grubas. Przystanął na progu i opierając się kamienne bloki, zziajany krzyknął.

- Jeniec uciekł!

Nour oderwał wzrok od królującej nad panoramą pustyni olbrzymią wieżą i rzucił spojrzenie w kierunku przybyłego.

- Jak to uciekł?! ? spytał wysoki mężczyzna, a jego oczu w jednej chwili ulotnił się spokój i skupienie ? Nie miał chyba przy sobie żadnej broni, dzięki której byłby w stanie się wyswobodzić?

- Nie, Nour. ? odpowiedział rechoczący głos ? Dokładnie go przeszukałem?

Skłamał grubas, nie chcąc przyznać się do popełnionego błędu. Po znalezieniu sztyletu nie zbadał dokładnie jeńca, tylko pobieżnie pomacał jego płaszcz. Co jeśli przybysz miał tam jeszcze jakiś nóż? Co prawda był zamknięty w grobowcu ? własna inwencja Zeinaba, z której był bardzo dumny ? jednak bez więzów, teoretycznie dało się wyjść z pułapki. Lecz grubasowi coś tu nie pasowało. Za dużo w tym wszystkim przypadków, za wiele zbiegów okoliczności. Twarz herszta przybrała złowrogi wyraz. Z oczu tryskała wściekłość.

- Zbierz ludzi, przeszukamy świątynię. ? odrzekł spokojniejszym lecz stanowczym głosem Nour ? Schwytamy go przed wyruszeniem.

- Obawiam się, że w budowli go nie odnajdziemy? - odezwał się niepewny rechot.

- Jak to?! ? zapytał wysoki mężczyzna, świdrując grubasa zielonymi oczami.

- Robaczek zdążył wpełznąć do zawalonego tunelu? - cicho odparł Zeinab i kiwnął głową w kierunku Babilonu.

- Złapiemy szczura? - powiedział Nour i wsiadł na wielbłąda ? Ami! Wskakuj na konia, jedziemy w pościg.

Kobieta wsiadła na czarnego rumaka i chwyciła za lejce.

- Zeinab do wielbłąda, będziesz nam towarzyszył. ? odparł herszt.

- Nie robimy obławy całą grupą? ? spytał się lekko zaskoczony grubas.

- Nie. ? odparł mu zdecydowany męski ton ? Będziemy pod murami Babilonu. Nie chcemy wzbudzać niczyich podejrzeń i informować straży o naszej obecności. Lepiej żeby nasze przybycie w te strony pozostało jak najdłużej tajemnicą?

Już po chwili troje jeźdźców przemierzało galopem pustynię kierując się pod mury miasta.

Szedł w mroku. Tunel był w miarę prosty i szeroki, jednak wskutek ciemności droga nie należała do łatwych. Kamienna posadzka była nierówna, oraz jednocześnie śliska. Strop od czasu do czasu gwałtownie się zniżał, o czy zdążył się przekonać kiedy po raz wtóry uderzył w niego bolącą głową. Nagle w czeluściach zamajaczyło światło ? wyjście! Przyspieszył kroku. Tunel zmierzał gwałtownie ku górze. Mrok stopniowo ustępował jasności. Gdy wyszedł na powierzchnie został chwilowo oślepiony przez słońce ? tak długo przebywał ciemności. Teraz, kiedy wzrok w końcu powrócił, mógł się rozejrzeć. Stał obok niewielkiego wylotu z tunelu, wśród rzędów sterczących, wysokich skał. Niedaleko, naprzeciwko górowały wysokie mury Babilonu. Znał to miejsce. W niespełna kwadrans drogi dotrze do krat kanału którym wraz z Amirą wydostali się na pustynię. Zaczął biec.

Troje jeźdźców zbliżyło się do kamiennego pola. Mężczyzna na czele wstrzymał wielbłąda. Dał znak pozostałym towarzyszą aby i oni uczynili to samo. Wśród grupy była niewysoka, młoda dziewczyna na czarnym koniu. Wszyscy zsiedli i stanęli na ziemię. Wysoka postać przemówiła.

- Najlepiej będzie jak się tutaj rozdzielimy. ? zdecydowany wzrok obserwował głazy ? Ja pójdę środkiem, Ami weźmie lewą część, a ty Zeinab prawą.

Rozkazy pewnie zadźwięczały w jego ustach. Każdy rozszedł się wyznaczonym kierunku.

Kalthoom, członek przybocznej straży Babilonu wykonywał swój codzienny obchód, wokół murów okalających miasto. Mężczyzna nie przepadał za swoją służbą. Kiedy zaciągał się do armii marzył o wcieleniu do jednego z Elitarnych Perskich Oddziałów, jednak jego kandydatury nie rozpatrzono pomyślnie. W zamian zaproponowano mu kiepsko płatną, oraz praktycznie pozbawioną nadziei na awans, posadę zwykłego Strażnika Miejskiego. Kalthoom w pierwszej chwili dał się ponieść dumie. Chciał podrzeć i rzucić grubemu Naczelnikowi, prosto pod jego krótkie nogi, dokument potwierdzający jego przydział lecz w porę sobie uświadomił iż nieodwracalnie przekreśliłoby to jego jakiekolwiek szanse w wojsku. Tego nie chciał. Walczyć - tylko to potrafił. Tłumiąc wewnętrzne ambicję podpisał dokument. Zresztą jak się w obecnej sytuacji dogłębnie zastanowić, to ta decyzja nie była tak do końca nie trafiona. Robota może nie pasjonująca, ale za to człowiek ma co do garnka włożyć. Był jeszcze dodatkowy plus ? często za domem, a przez to rzadziej z coraz bardziej zgryźliwą żoną.

Kiedy ją po raz pierwszy poznał Bastet była miłą, niewysoką i trochę przy kości kobietą. Mającą swój jakiś tajemniczy wewnętrzny urok i piękno. Kalthoom przybył wówczas do miasta jako człowiek poszukujący przygody oraz lepszego jutra. Pewnego dnia na targu poznał Bastet w której się z miejsca zakochał. Zresztą z wzajemnością. Szybko postanowili się pobrać, a on zaczął rozglądać się za jakimś konkretnym zajęciem, będącym w stanie zapewnić im, jak i ich dwójce dzieci godny byt i pewną przyszłość. Jednak od czasu odrzucenia jego kandydatury na żołnierza i wcieleniu w poczet Straży Miejskiej, wszystko zaczęło się psuć i komplikować. Żona jak gdyby się od niego oddaliła. Już się tak ciepło nie odzywała tylko coraz częściej wzburzała kolejne bezpodstawne awantury. Dzieci dokuczały i wydzierały się bardziej niż to miały w zwyczaju. W dodatku często wyrządzały szkody za które Kalthoom musiał słono płacić. Sąsiedzi również prawie się do niego nie odzywali i patrzyli spode łba, czasem tylko na jego pozdrowienie bąknęli pod nosem, ledwie słyszalne ?dzień dobry?. Czuł się zupełnie jakby zapadła nad nim jakaś starożytna klątwa ? małżeństwo.

Praca wówczas, mimo iż dalej nie lubiana stała się swego rodzaju lekarstwem na życie. Gorzkim ale zawsze lekarstwem. W sumie jedynej rzeczy której nie mógł w swoim zawodzi ścierpieć była nuda i monotonia. Dzień w dzień snuł się naokoło murów ? pięć okrążeń w tą oraz z powrotem, a następnie znowu. Tak przez całą dobę.

Jeszcze tylko kilkaset metrów. Skały wciąż przysłaniały widok, ale mężczyzna w płaszczu wiedział iż zbliża się już do kanału, wylot powinien znajdować się tuż za skrawkiem otwartej przestrzeni. Wybiegł na piaszczystą pustynię. Jest ? pomyślał z ulgą, kiedy palce zacisnęły się na zimnej kracie.

- Stój! ? dobiegło donośne zawołanie zza pleców ? Nie ruszaj się!

Krzyk potęgował tętent kopyt. Postać na galopującym koniu zbliżała się do niego. W ręku dzierżyła zakrzywiony miecz, na ciele spoczywał lekki pancerz ? Straż Miejska. Mężczyzna w płaszczu powoli odsunęła się od włazu i uczyniła krok w stronę otwartej przestrzenie.

- Bardzo dobrze. ? powiedział wyraźnie zadowolony z siebie Kalthoom i zaczął podchodzić do nieznajomego ? Spokojnie ręce przy sobie, bez gwałtownych ruchów?

Dodał z lekkim podekscytowaniem w głosie ? w końcu się coś działo. Strażnik dokładnie zmierzył obcego wzrokiem, a następnie zerknął na kratę ściekową.

- Co? Szmuglujemy, tak? ? powiedział Kalthoom z uśmieszkiem w knociku ust.

- Ja tylko? - zaczął mężczyzna w płaszczu, lecz jego próby wyjaśnienia zostały szybko przerwane.

- Nie przede mną będziesz się tłumaczył tylko przed katem, więc zachowaj do tego czasu swe słowa?

Powiedział strażnik, dumny ze swojej riposty, która w jego mniemaniu wywarły niemałe wrażenie na zatrzymanym. Co prawda Król nie karał nikogo bez sądu i możliwości obrony, jednak nastraszeni w ten sposób złoczyńcy na ogół szybciej i lepiej miękli. Ot, taki zabieg psychologiczny wyniesiony z niedawnego doszkalania Straży Miejskiej. W trakcie wykładów - mających na celu jak głosiło hasło ?Zwiększenie zaufania oraz poprawienie skuteczności działania? - można było poznać również kilka innych ciekawych metod zmuszania obywateli do kooperacji, jednak ten sposób najbardziej przypadł mu do gustu. A może raczej był jedynym który w pełni zrozumiał i zapamiętał?

Nagle zaciskane przez Kalthooma więzy zelżały, a on sam wydał z siebie dziwny okrzyk i ręką chwycił się za plecy. Kiedy obrócił się, postać w płaszczu zauważył że strażnikowi, wśród plamy krwi, z pleców wystaje niewielki nóż. Młody mężczyzna spojrzał stronę skał ? jedynego możliwego miejsca na wyprowadzenie tego rzutu. Na szczycie głazu stała niewielka, odziana w czerwień, kobieca postać.

- No dalej, idź już. - powiedziała ? Oni już tu są, ścigają cię!

Mężczyzna otrząsnął się i spojrzał na leżącego w szoku oraz rosnącej kałuży krwi strażnika. Kalthoom usiłował wstać albo chociaż coś powiedzieć, lecz nie mógł. Nóż przebił mu płuco i nawet oddychanie przychodziło mu z coraz większym trudem.

- Uciekaj! ? ponaglił kobiecy głos.

Postać w płaszczu zwolna ruszyła w kierunku kraty, oglądając się jeszcze przez ramię. Amira dalej stała na skale, odprowadzając go wzrokiem. Jej usta wypowiedziały ?Amin, to wszystko nie tak, jak zapewne teraz myślisz?? lecz mężczyzna nie słyszał tych słów ? już biegł ciemnym kalałem.

Przerażone oczy strażnika spojrzał w kierunku skał, na postać kobiety. Ta zwinnym ruchem sięgnęła za pas. Lekkie ostrze przecięło powietrze.

Amin szedł bulwarem. Ludzie zdążyli już tłumnie powychodzić na ulice. Stragany wypełniały się handlarzami oraz kupującymi. Wśród wszechobecnego tłoku i gwaru prawie nikt nie zwracał na niego uwagi. Gdy wkroczył na duży pałacowy dziedziniec strażnicy tylko lekko się mu skłonili. Naprzeciw wyszedł starszy, wysoki o muskularnej sylwetce, żołnierz. Przemówił do przybysza.

- Król pragnie się z tobą natychmiast widzieć.

Odziana w piękną zbroję postać wskazała w stronę przypałacowych ogrodów. Amin bez słowa ruszył w towarzystwie starszego żołnierza. Kiedy doszli do otulonej wśród liści i pnączy altanki, strażnik zatrzymał się przed wejściem.

- Giizelu, możesz odejść. ? rzekł leżący, na bogatym łożu starszy mężczyzna.

Żołnierz skłonił się i wrócił do swoich obowiązków. Starzec zmierzył Amin spokojnym spojrzeniem swoich niebieskich oczu, po czym zmarszczył posiwiałe brwi . Na jednej z nich znajdowała się wyraźna pionowa blizna. Król wskazał przybyszowi gestem przeciwległe łoże.

- Proszę, spocznij. ? powiedział spokojny głos ? Mamy do wyjaśnienia kilka spraw, synu.

No i tutaj mamy w moim opowiadaniu kolejny "zabieg" - przeplatanie się akcji z różnych miejsc niemal w tym samym czasie (i przy okazji niezłe podpuszczanie czytelnika ;) ). Aaa... i w końcu coś się klaruje, a przynajmniej już wiemy kim są główne postacie opowiadania.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kolejna środa - następny rozdział. Tym razem piąta część opowiadania. Wszystko (no dobra, nie wszystko ;) ) zaczyna się klarować i... komplikować :tongue: ...

V

- Znalazłaś go? ? spytał wysoki mężczyzna.

- Nie, ani śladu. ? odparła Amira.

Nour spojrzał kobiecie prosto w jej duże brązowe oczy. Odpowiedziało mu zimno, bez jakiegokolwiek wyrazu.

- Słyszałem tętent kopyt. Ktoś tędy przejeżdżał? ? kolejne pytanie.

- Jeździec ze Straży Miejskiej. ? odparła kobieta.

- Widział cię? ? mężczyzna kontynuował przesłuchanie.

- Obawiam się, że tak, jednak nie stanowi to już problemu? - odparła beznamiętnie i ruchem głowy wskazała, spoczywające pomiędzy skałami, zakrwawione ciało.

Na twarzy nieboszczyka zastygł wyraz przerażenia, oczy tępo wpatrywały się w dal.

- Niedobrze. ? powiedział niepocieszony Nour ? Będziemy musieli uderzyć wcześniej.

Dosiadł wielbłąda.

- Zeinab, powiadom resztę, iż wyruszamy jeszcze dzisiejszej nocy. Niech będą gotowi kiedy przybędę. ? powiedział do grubasa.

Ściągnął lejce i odwracając głowę rzekł do kobiety.

- Ukryj dobrze ciało i czekaj na mnie w obozie. ? po tych słowach odjechał, znikając wśród głazów.

Amin usiadł na aksamitnym łożu. Z ogrodu dolatywał cichy świergot ptaków oraz kojący szum fontanny. Przez moment czekał wiedząc, że jego ojciec zbiera teraz myśli. Zmarszczki na czole starca nagle się wygładziły, z ust popłynął spokojny głos.

- Masz mi coś do wyjaśnienia? ? spytał Król.

Nie doczekawszy się odpowiedzi kontynuował już bardziej stanowczym tonem.

- Opuściłeś w nocy pałac, bez zgody i zezwolenia, a co ważniejsze bez żadnej ochrony.

- Potrafię o siebie zadbać oraz w razie niebezpieczeństwa obronić. ? powiedział młodzieniec ? Jestem już dorosły ojcze, więc przestań mnie traktować jak dziecko?

Król znowu zmarszczył siwe brwi.

- Dorosłość polega na byciu odpowiedzialnym, a odpowiedzialność to zobowiązanie i szczerość względem najbliższych, a w szczególności rodziny...

Nastała chwila ciszy. Wydawało się iż nawet ptaki przyciszyły swój śpiew.

- Zarówno ja, jak i twoja matka bardzo się o ciebie martwiliśmy. Balqis przetrząsnął cały pałac. Farah nie spała po nocy. Myślała, że zostałeś uprowadzony lub przytrafiła ci się inna krzywda.

- Jak widać nic mi nie jest. ? odpowiedział Amin ? Nie potrzebnie się martwiła. Jest trochę przewrażliwiona?

- Rodzicielska troska to nie żadne przewrażliwienie, synu. ? odparł starzec i zmarszczył czoło ? W swoim czasie i ty to zrozumiesz.

- Lecz czy oznacza to zero prywatności bądź swobody? ? powiedział spoglądając mu w oczy. ? Czasami czuję się jak więzień?

- Dobrze wiesz iż to wszystko dla twojego dobra. ? odparł Król.

- Jakoś, jak dotąd nie odniosłem wrażenia aby moje dobro stanowiło w tym wszystkim wartość nadrzędną. ? powiedział Amin i spojrzał w dal ogrodu, gdzie kolorowy słowik szczebiotał za złotymi kratkami klatki.

- Jesteś moim jedynym synem, Księciem Persji, przyszłym Królem? - mówił starzec.

- Więc tylko o to chodzi. Kontynuowanie arystokratycznej linii, władza, państwo, naród?- powiedział bardziej ożywionym głosem młody mężczyzna ? Zawsze tylko Persja na pierwszym miejscu?

- Jestem władcą, Królem. ? mówił starzec, a jego brwi uniosły się do góry - Mam zobowiązania w stosunku do mego ludu.

- Ale wobec rodziny również. ? powiedział Amin.

Ich zimne spojrzenia spotkały się.

- Jeśli, dalej masz zamiar tylko prawić kazania to wybacz, ale pójdę. I tak jestem już spóźniony na mój trening. Balqis pewnie się niepokoi.

Odparł młodzieniec, po czym zaczął podnosić się z aksamitnego łoża. Wówczas Król przemówił głośnym i stanowczym tonem.

- Jeszcze nie skończyłem z tobą rozmowy.

Amin zatrzymał się w progu altany. Ręka spoczęła na białym filarze.

- Ale ja skończyłem. ? odparł, nie odwracając nawet głowy.

- Krążą słuchy że banda rzezimieszków, zwanych Skorpionami Pustyni grasuje na pobliskich pustyniach? - powiedział Król, spokojniejszym ale dalej mocnym tonem.

- Co, obawiasz się, że wstąpię w ich szeregi? ? odparł ironicznie Amin i odszedł.

Służąca imieniem Salima szła właśnie korytarzem pałacu, niosąc w wiklinowym koszu świeżo wyprane zasłony. W pewnym momencie, gdy przechodziła obok jednego z pokoi, przez uchylone lekko drzwi mignęła jej jakaś postać. Zaciekawiona kobieta zatrzymała się. Ostawiwszy pranie powoli podeszła do wejścia i uchyliła bardziej drzwi, zaglądając do środka. Wewnątrz, przy łożu stała, tyłem do niej, niewysoka młoda kobieta. Była ubrana jak reszta pałacowej służby.

- Kim jesteś? ? zapytała Salima - Jak się tutaj dostałaś?

Młoda osoba wydała się z początku lekko zaskoczona, jednak spokojnie obróciła się w stronę przybyłej.

- Pałacowa służąca Zahira. ? odparła pewnie i ze spokojem ? Właśnie zmieniam książęcą pościel.

Wskazała ręką na leżące u stóp białe prześcieradło. Salima rzuciła krótkie spojrzenie na młodą twarz służącej, po czym wyszła na korytarz i wróciła do swoich obowiązków. Gdy wychodziła na zewnętrzną werandę, nagle wzdrygnęła się. Nie mogła skojarzyć nikogo imieniem Zahira. Sądziła, że zna dobrze całą pałacową służbę, jednak żadnej osoby o takim imieniem nie pamiętała. W pałacu pracowała co prawda Zahra oraz Zena, lecz w zupełnie innym, wschodnim skrzydle. Zahira? ? pomyślała Salima i odstawiwszy wiklinowy kosz, pobiegła w kierunku książęcego pokoju, lecz gdy ponownie zajrzała do środka pomieszczenie było już puste. Przy łożu spoczywało prześcieradło. Nie ruszone, w tym samym miejscu.

Gdy Książe przybył na miejsce treningu, Balqis już na niego czekał stojąc spokojnie na środku niewielkiego placu. Nauczyciel odziany był w luźny, nie krępujący ruchów, czarny strój. Tylko z przodu miał niewielki napierśnik, a na głowie lekki hełm.

- Dzisiaj zaczniemy trening od walki. ? powiedział Balqis i ręką wskazał młodzieńcowi, leżącą nieopodal, lekką zbroję. Amin z wyrazem niechęci spojrzał na rynsztunek.

- Dzięki samej zwinności nie przetrwasz na polu bitwy. ? odparł żołnierz dostrzegając niezadowolenie na twarzy młodzieńca.

Książe rzeczywiście zbytnio nie przepadał za tą częścią szkolenia. Uważał iż od walki są żołnierze, a jemu wystarczą tylko podstawowe umiejętności obronne, które już dawno opanował. Nie mógł wówczas wiedzieć, że nabyta dzisiaj wiedza jeszcze tego samego dnia ocali jego życie.

- Tak, będzie jak każesz. ? odparł Nour do ubranego na biało mężczyzny.

Twarz nieznajomego skryta była za szeroką chustą, na głowie tkwił duży turban. Wodniste białe oczy wyglądały zza małej szpary.

- To dobrze. ? odparł albinos i wyjął zza pasa sakiewkę ? Coraz trudniej w dzisiejszych czasach o uczciwych pracowników? - kontynuował podrzucając w dłoni skórzany woreczek.

Złote talary zabrzęczały dźwięcznie.

- Na mnie możesz zawsze polegać. ? odparł herszt śledząc jednocześnie oczami każdy, nawet najmniejszy, ruch sakiewki.

- Mam taką nadzieję? - przemówił nieznajomy ? I lepiej dla nas obu abym się nie mylił.

Skórzany worek przeleciał nagle w powietrzu. Nour złapał go zwinnym ruchem, schował za siodłem.

- Pamiętaj co dzieje się ze zdrajcami. ? rzuciła mu lekko syczącym głosem postać w bieli.

Nour ściągnął lejce i jego wielbłąd pognał rozpaloną pustynią. Albinos odprowadził go wzrokiem, aż do zniknięcia za najbliższą wydmą.

Książe wyczerpany po nocnych przygodach jak i porannym treningu legł na swoim łożu. Dosłownie padał z nóg. Balqis chyba specjalnie, w odwecie za jego wczorajsze pałacowe poszukiwania, dał mu dzisiaj porządny wycisk. Gdy Amin cieszył się, iż mimo kilku całkiem bolesnych siniaków, jakoś przeżył trening walki, nie spodziewał się że najgorsze jeszcze przed nim. Podczas akrobatycznej części ćwiczeń, młodzieniec jak zwykle wykonywał salta i przewroty. Jednak tym razem na torze utrudnień było znacznie więcej. Huśtające się na linach worki z piaskiem wydawały się być niemal pomiędzy każdym drążkiem, słupem lub platformą ? z raz, czy dwa rozpędzony ciężar trafił go w locie, a wiele razy czuł jak omija go dosłownie o włos. I rzeczywiście, jego przypuszczenia nie okazały się bezpodstawne. Kiedy po przejściu toru zdjął z oczu przepaskę zobaczył, iż za jego plecami wesoło dynda cały las worków, przesłaniający początek toru.

Teraz nareszcie mógł odpocząć, zregenerować siły i przemyśleć nocne wydarzenia. W bolącej głowie, pod zamkniętymi oczami odtwarzały się obrazy sprzed potajemnego wymknięcia się z Pałacu.

Amira pojawiła się w mieście nagle, zaledwie we wczorajsze popołudnie. Zaczepiła go koło Pałacu, gdy wracał z koszar po treningu strzeleckim. Na początku zupełnie jej nie poznał. Twarz skrywała chustą. Kobieta podążała za nim już od rynku. Myślał że to jakaś żebraczka i już chciał rzucić jej dla świętego spokoju talara, lecz wówczas Amira przemówiła.

- Amin to ja Amira. ? odparła odsłaniając twarz. ? Pamiętasz?

Zastanawiał się wówczas przez chwilę, analizując obrazy z przeszłości. W jego głowie ukazała się zamglona postać małej rudej, lekko piegowatej, dziewczynki.

- Amira to naprawdę ty? ? spytał z niedowierzaniem, wpatrując się w jej brązowe oczy.

To musiała być ona. Może już nie dziecko lecz kobieta, jednak to samo spojrzenie, ten sam głos, włosy, podobna twarz?

- Co się stało? ? zapytał Amin ? Myślałem, że jesteś daleko stąd. Mieszkasz wraz ze swoją ciotką Sabą. Tyle lat się nie widzieliśmy?

- Ciotka Saba?

Nagły dźwięk dzwonka wyrwał Księcia z zadumy. To wołają już na śniadanie ? pomyślał. Żołądek też jakby usłyszał wezwanie i zaczął wtórować burczeniem. Amin otworzył oczy. Podnosząc się z łoża zauważył jednak, że w jednej z drewnianych kolumn podtrzymujących baldachim, znajduje się? kawałek papieru. Kartkę przybito za pomocą niedużego noża. Przeczytawszy list opuścił komnatę i szybkim krokiem wybiegł na korytarz.

Amira stała na rogu miejskiego rynku. W swojej zasłaniającej prawie całą twarz chuście, doskonale wtapiała się we, wszechobecny o tej porze, tłum mieszkańców. Do Babilonu przemknęła się niezauważona przez główną bramę. Zastanawiała się czy Amin przyjdzie, znajdzie pozostawianą przez nią wiadomość? Może ta służąca odkryła jej włamanie i zawiadomiła Pałacową Straż, która jako pierwsza natrafiła na jej list. Albo Amin błędnie pomyśli, iż poprzedniej nocy został przez nią wydany i sam zwoła żołnierzy, aby ci urządzili w wyznaczonym miejscu zasadzkę? Asekuracyjnie wybrała miejsce wśród ludzi, gdzie może znajduje się na widoku setek oczu, lecz jeszcze łatwiej jest im zniknąć. Tyle ostatnio się zdarzyło nie po jej myśli. Popełniła mnóstwo fatalnych błędów, które postawiły ją w złym świetle.

Teraz pragnęła to wszystko naprawić, o wszystkim powiedzieć. Wyznać całą prawdę. Tylko czy on uwierzy w jej słowa?

Nagle spostrzegła, że w przeciwległym rogu placu zjawiła się wysoka postać w szarym brudnym płaszczu. Przybysz stanął pod drzwiami pobliskiej karczmy, zupełnie jakby na kogoś czekał. To on ? pomyślała Amira. Przyszedł. Rozejrzała się dokładnie czy naokoło Amina nie ma przypadkiem żadnej straży. Czysto, tylko zwykli przechodnie. Teraz i ona może spokojnie zjawić się w umówione miejsce.

- Musimy porozmawiać. ? powiedziała gdy już znalazła się u jego boku. ? Pragnę ci wszystko wyjaśnić?

- Oj, przydadzą się wyjaśnienia i to dobre. ? powiedział Amin spoglądając na kobietę.

- Ale nie tutaj. ? odparła ? Na zewnątrz jesteśmy za bardzo na widoku. Wejdźmy do karczmy.

Wskazała ręką pobliską gospodę. Ruszyli w kierunku ciężkich drewnianych drzwi. Kiedy znaleźli się na schodach, dwoje ze spokojnie przechodzących ulicą ludzi, rzuciło się nagle na kobietę.

- Mam ją! ? odparł nieco wyższy z pary mężczyzn ? To jedna z nich.

Amira wierzgała w jego silnych ramionach. Na próżno.

- Stać! ? przemówił w końcu dalej jeszcze zaskoczony Amin, kiedy porywacze oddalili się już o kilka kroków ? Puśćcie ją natychmiast! Jako Książę Persji nakazuję wam.

Drugi z mężczyzn podszedł do młodzieńca i odparł mu.

- Nie możemy, takie mamy rozkazy. ? mówiąc te słowa pokazał mu papier z królewską pieczęcią ? Mamy za zadanie schwytać każdego ze Skorpionów Pustyni.

- Co takiego? ? zapytał młodzieniec, nie bardzo rozumiejąc o czym w ogóle strażnik do niego mówi.

Zakonspirowany żołnierz zdjął chustę Amiry. Na jej lewym ramieniu widoczny był tatuaż. Teraz w dziennym świetle dokładnie można było rozpoznać iż przedstawia on skorpiona.

O co chodzi bohaterce? Widać że na wyjaśnienia będziemy musieli nieco poczekać (a był tak blisko ;) ). Za tydzień przygotujcie się na mega-post :laugh: ...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Próbka czegoś. Byłabym wdzięczna za oceny. ^^"

1. Złe Rzeczy

- Synek, to że jesteś wampir i masz te swoje sto pięćdziesiąt lat, to nie znaczy, żeś nie gówniarz. - Powiedział stanowczym tonem, sugerującym, że jest tak właśnie, a nie inaczej, Yrberg Himssof. Krasnolud dobijający jubileuszowej czwartej setki, krzepki zarówno w mordzie, jak i w bitce. - Toteż, proszę ja ciebie, stul się teraz i zacznij kopać, bo mnie na nerwy działasz twardo.

Kopali dół.

Dziurę.

Kopali i rozprawiali przy tym o sprawach dręczących ich serca. Chociaż był to już zimny jesienny poranek, nie ustawali w pracy, a łopaty wznosiły się i opadały w równym rytmie. Prawie równym, wszak jeden z nich wiele czasu poświęcał na utrzymywanie równowagi.

Trzech ich było. Wampir, Krasnolud i Niziołek, tworzący od lat zgraną kompanię rozbójników. Vassavel Vess, lat sto pięćdziesiąt, Yrberg Kimssof, sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu i Bingo Simmons, sto pięćdziesiąt uderzeń łopatą na godzinę.

- Nie krzycz tyle ? zabrzmiała basowa nuta. ? Mam dość tego, a moja krew jest krwią arystokraty. Nie będę już brudzić rąk tym bagnem.

- CIĘCIE, !@#$% *. ? Zakrzyknął człowiek spoza kadru. ? Nie tak, nie tak. Jesteś wampirem czy gwiazdą rocka na wybiegu? Trzymaj się tekstu, scenariusza i fabuły albo wylatujesz.

- Nie wrzeszcz na mnie, brodaczu! ? zabrzmiała basowa nuta ponownie. ? Stoimy razem tutaj od północy i wciąż nic, nic, nic. A mówiłeś, że skarby, że będziemy już bogaci!

- Toż tu nie o bogatość chodzi i bidotę, jeno o przygodę! ? dołączył się do dialogu Niziołek-erudyta. ? Kopiemy, by być szczęśliwymi, czyże nie? Takoż myślę iżbyśmy się przyłożyli bardziej do szpadlów tych i kopali nawet do południa!

- Dobrze, ale gwarantuję ci, Simmons, że jak nic nie znajdziemy to będzie to twój własny grób i nic innego.

- Niechże i tako będzie, Vess.

Za kulisami rozległy się brawa. Człowiek w koziej bródce z megafonem przy ustach podbiegł do ekipy kopiącej.

- Brawo! BRAWO! ? krzyknął prosto w ucho karła grającego krasnoluda. ? Nie spodziewałem się, że jesteście w stanie wypowiedzieć tyle słów bez zmieniania scenariusza! Przerwa!

2. Jeszcze gorsze rzeczy

Wykopali dużą dziurę i rzeczywiście, jak przewidywano, trafili na skarb. Była to skrzynia z drewna, na której widać było jakąś tandetnie wykonaną z wosku i farbek pieczęć królewską.

- Musicie wiedzieć i jest to wam niezbędne, że jest to emblemat Ysnburga Ghrrhhhghhona, syna Ysnberga Ghrrhhhghhona, władcy Yrnlornambutan, starożytnej stolicy Vangugagubagu, czyli siedziby Eary?burgnii, starożytnych krasnoludów ? obwieścił Yrberg. ? Mieszkały tam setki tysięcy, które potem zdziesiątkowała walka pomiędzy klanami Absugambugambu i Damsugambugambu, która wydarzyła się w Szóstej Erze Vamburandu, czyli Powszechnego Zlodowacenia, które nastąpiło w wyniku...

- Zamieszek w Spoe?er?az!favv, WIEMY. ? Zakończył wampir.

- No to wspaniale! Otwórzmy ją, już nie mogę się doczekać!

Niziołek jako mistrz kluczy, zamków i wytrychów zabrał się do baraszkowania przy skrzyni. Była dębowa, bardzo solidnie wykonana, ze stalowymi łączeniami. Stal, jak ocenił Yrberg, pochodziła z kopalni Grumbgramb, na wschód od przełęczy Azsengrangu. Gdy to mówił nastąpiła jednak ?zza kadrowa? przerwa, wszak reżyser stwierdził, że nie powinni mieć widzów za debili. Wszyscy przecież wiedzą, że Azsengrangu łączy się rzeką Vamburg z Grumbgramb i jeśli już musi o tym wspominać, niech wspomni też o wielkiej górze Angrubinie, która wynosi się aż do niebieskiego nieba.

Zamek puścił.

Ich oczom ukazała się wspaniałość wykraczająca poza granice wyobraźni...

3. Bardzo bardzo złe rzeczy

- Kamerę w lewo, bucu! Daj w lewo trochę. Dobrze teraz, dobrze jest, jest, taak. Okej, to kręcimy.

- Ale co?

- No tę scenę, gdzie tam się biją i ma to takie zakończenie.

- Okej.

Lasy rozkwitały jak dmuchawce, które dzieci wplatają sobie we włosy. Liście opadały na ziemię i zostawały tam już jakby na wieczność.

- Niegdyś żyły tu smoki ? powiedział młody mężczyzna wspaniałej urody. Jego lśniące blond włosy były odpowiednio zaczesane. Tak, że ukazywały długie elfie ucho całemu światu. Nosił na plecach łuk i sztylet przy pasie. Obok niego stał brodaty krasnolud z toporem wojennym w dłoni i dłubał nim w nosie.

Szkarłatna noc zapadała nad światem. Ich oczy, przywykłe już do ciemności, wodziły po lesie. Smutno niejako, ale z ciekawością. Korzenie wierzb ryły ziemię i wystawały z niej jako przeszkody dla nieuważnego wędrowca. Kwiaty płonęły błękitem i zielenią, niektóre żółcią, a wszystkie odbijały się w gwiazdach - a gwiazdy w stawach, których wokół była niezliczona ilość.

- Azaliż piękne miejsce, nie sądzisz, drogi Vambi? ? powiedział wysoki elf.

- Ta, to, !@#$%, jak u mamy ? burknął towarzysz.

Było jasno, choć ciemno...

- No czy ja wam muszę, !@#$%, wszystkim powtarzać tysiąc razy? NIE TA SCENA, kretyni.

* - przekleństwa ;P

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hmh, dziękować, Shaker, za opinię, dziękować. ^^

Tyle że poza tymi trzema "scenami" nie miało już powstać nic nowego. Ale skoro się podoba, to może w ferie zajmę się pisaniem dalszego ciągu. ;] się zobaczy, jak będzie mi się współpracować z Wenem, bo na siłę pisać nie ma sensu. ;)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...