Skocz do zawartości

Knockers

Forumowicze
  • Zawartość

    2188
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Knockers

  1. Knockers
    Zapraszam na pierwszą część maratonu Quentina Tarantino. Codziennie będę przypominał o kolejnym filmie tego sławnego reżysera z okazji zbliżającej się premiery H8ful Eight w polskich kinach.

    Głupio składać hołd jednemu idolowi w dniu, kiedy wszyscy dowiedzieliśmy się o śmierci innego. Tak czy siak, pomiędzy Young Americans a Low, warto poświęcić te trzy minutki na chwilę oderwania się od przykrej wiadomości dnia.
    Tak w ogóle, w moim małym kanale pojawił się pierwszy odcinek podcastu Kultura.mp3 - zapraszam serdecznie, niedługo drugi odcinek
  2. Knockers
    Daredevil obalił mit o pstrokatych ekranizacjach komiksów Marvela. Netflixowa seria pokazała, że w ramach tego samego ekosystemu, w którym Thor wymachuje swoim zaczarowanym młotem i gdzieś tam w kosmosie żyje sobie gadający szop, mają miejsce historie opowiedziane w innym tonie i przeznaczone dla innej grupy docelowej. Jessica Jones to drugie podejście Netflixa do tematu superhero. I w tym problem.
    Aka Jessica Jones była dla komiksów Marvela nową jakością.
    Tak przynajmniej słyszałem, bo komiksowego oryginału nigdy nie czytałem. Ma to swoje dobre strony, bo dzięki temu mogłem do serialu podejść bez porównywania go do oryginału, który jest lepszy z zasady.
    Pilot mnie oszukał, bo zapowiadał serial w którym pani detektyw Jones będzie co odcinek rozwiązywała kolejną sprawę. Tymczasem pozornie błahe zadanie przeradza się w główny wątek, a Jessica musi udowodnić, że zbrodnię, o którą podejrzana jest młoda lekkoatletka, popełnił ktoś inny.
    Ten ktoś nazywa się Killgrave i robi wszystko, żeby udowodnić, że ta nazwa nie wzięła się znikąd.
    Wyobraźcie sobie, że wydajecie komuś polecenie, a ta osoba bezwzględnie je wykonuje, choćby miała skoczyć z mostu, oddać dobytek życia albo obejrzeć finał Dextera.
    Ta moc, chociaż daje nieograniczone możliwości, szybko okazuje się piętnem. Łatwo Killgrave?owi współczuć, co jest o tyle zabawne, że wytrawny manipulant hipnotyzuje widzów serialu, w którym występuje.
    Każda postać może się okazać jego bezwolnym sojusznikiem, a Jessica, chociaż dysponuje supersiłą, nigdy nie może czuć się bezpiecznie. Zwłaszcza, że miała kiedyś nieszczęście znaleźć się pod jego kontrolą?
    Skoncentrowanie się na ich pogmatwanej relacji byłoby dobrym motywem na film albo maksimum kilka odcinków, ale rozciągniecie tego na trzynaście odcinków trochę ten wątek rozwodniło.
    Mimo to, czułem zaangażowanie do samego, przewidywalnego skądinąd, końca. Niestety, serial nie oferował właściwie niczego ponadto.
    Potencjalnie interesujący Luke Cage służył za żywy banner swojego własnego serialu. Carrie-Anne Moss gra tę samą Trinity co zawsze. Najciekawiej z całego drugiego planu wypadła Reachel Taylor w roli Trish Walker. Była feministyczną statuą, ale ociosaną nieco łagodniej od serialowych koleżanek.
    Gdyby przetrzymać pojawienie się czarnego charakteru do połowy sezonu, a w zamian pozwolić Jessice na rozwiązanie paru detektywistycznych spraw, serial zyskałby na różnorodności. Może odrobina humoru, niebazującego wyłącznie na jokerowej naturze Killgrave?a , też by nie zaszkodziła. Trudno jednak obruszać się za to, czym serial nie jest. Lepiej docenić to, czym jest - świeżym, momentami przerażającym thrillerem psychologicznym.
    Nie wiadomo, jaki byłby odbiór Jessiki, gdyby debiutowała przed Daredevilem. Możliwe, że cieszyłaby się większym uznaniem krytyków, ale coś za coś - mogłaby nie wywołać takiego zainteresowania, jakie wzbudziła. Jess nie jest tak ikoniczną postacią jak Diabeł Stróż, a fakt, że jest kobietą, mógłby zniechęcić wciąż patriarchalne grono odbiorców.
    I wreszcie, pomimo komiksowego rodowodu, supermocy i osadzenia w świecie Marvela, Jessica Jones nie ma z kinem superbohaterskim za wiele wspólnego. Ocenianie serialu przez ten pryzmat to ślepa uliczka, przez którą widz może się rozczarować.
    Jeżeli dotarłeś do końca, to znaczy, że interesujesz się popkulturą. Jeżeli masz ochotę o niej porozmawiać w podcaście, wejdź na tudominik.pl i daj mi znać.
    Jedynym warunkiem jest posiadanie mikrofonu
  3. Knockers
    Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, byłem skonsternowany. Jasne, uczestniczyłem w intensywnych wydarzeniach, o których prawdopodobnie nie zapomnę. Jednocześnie odczuwałem do siebie, znaczy się do Joela, niewymowną odrazę.
    Fabuła The Last of Us posiada na tyle prosty schemat, że nie mam problemu z opowiedzeniem komuś, o czym jest ta gra. W tym miejscu mam dwie możliwości.
    Po pierwsze, jest to gra o ocalałych z epidemii pasożyta zamieniającego ludzi w bezmyślne potwory na kształt zombie.
    Po drugie, podstarzały przemytnik Joel ma doprowadzić nastoletnią Ellie do bazy tajemniczych Świetlików. Oboje, uczestnicząc w interaktywnym filmie drogi, powoli przywiązują się do siebie.
    Gra o relacji
    Rodzicielska troska kazała mi obserwować, jak towarzysząca mi Ellie wspina się po drabinie, chociaż niby mógłbym pędzić przed siebie nie zważając na sterowanego przez konsolę bota.
    Postacie towarzyszące występują w grach odkąd pamiętam. Przeważnie irytują swoim znikomym instynktem samozachowawczym w misjach eskortowych, nieprzypadkowo uważanych za najbardziej upierdliwe
    Często obdarzeni sztuczną inteligencją towarzysze stanowią atrapę drugiego gracza, który w każdej chwili może przejąć stery.



    W tych nielicznych scenach, kiedy główni bohaterowie byli od siebie oddzieleni, starałem się jak najszybciej ich ze sobą połączyć. Świat, jaki przemierzają, jest cholernie dołujący. Nie pozwalał mi na długie sesje. Często musiałem odłożyć pada, żeby nabrać trochę dystansu.
    Jedyną formą ulgi były sporadyczne, ale jakże potrzebne, zaane wymiany zdań. Na przykład w pewnym momencie Ellie, ni stąd ni zowąd, zaczęła czytać książkę z żartami. Nawet jeśli prezentowany humor nie przeszedłby nawet w Familiadzie, uśmiechałem się od ucha do ucha.
    Gra o przetrwaniu
    Naczelną mechaniką w grze jest walka. Joel musi szanować każdy pocisk i ciułać napotkane śmieci, żeby potem polepszyć broń albo stworzyć jakiś partyzancki klamot czy apteczkę.



    Kamera, umieszczona blisko pleców bohatera, wzmaga intensywność starć. Świetne animacje, sterowność i pełne zakamarków lokacje pozwalają na utrzymanie filmowej płynności. Nie ma podziału na sekwencje skradane i otwartą wymianę ognia. Można swobodnie przechodzić pomiędzy dwoma podejściami.
    Na samym początku darzyłem wroga respektem. Przed zarażonymi uciekałem. Bandytów starałem się nie zabijać, bo słysząc, jak rozmawiają, uznawałem, że w sumie nie są tacy źli i pewnie zyskaliby przy bliższym poznaniu.
    Rosło doświadczenie, zdobywałem kolejne bronie i respekt przed wrogami powoli ustępował. Bandyci przestali być ludźmi, a zaczęli być zagrożeniem - nie tylko dla mnie, bo też dla mojej Ellie. Toteż prewencyjnie zabijałem wszystkich jak leci. Z kolei zarażeni, z wyjątkiem występującego w kilku miejscach berserkera, przestali mnie obchodzić. Raczej męczyli niż przerażali.



    Nazywałem to nonszalancją, ale ci, którzy mieli szczęście uchronić się przed śmiercią z mojej ręki, powtarzali wieść i szaleńcu, który podróżuje z dziewczynką. Już wówczas odczuwałem moralny niepokój, a puenta, zamiast usprawiedliwić moją krwawą eskapadę, tylko dolała oliwy do ognia.
    The Last of Us jest jednym z najbardziej dosadnych growych doświadczeń w moim życiu. Rozgrywa się na długo po napisach końcowych. Pokazuje nieśmiało, że gry nie muszą być rozrywką.
    Recenzja pierwotnie ukazała się na tudominik.pl
  4. Knockers
    Film i trochę o tym, w jakich bólach powstawał.

    Wakacje co prawda dobiegły (albo dla niektórych dobiegają!) końca, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jeszcze chwilę pozostać w letniej atmosferze.
    Bałkany to piękne i magiczne miejsce. Kraina przedziwnych kombinacji. Słowiańska kultura spotyka śródziemnomorski klimat. Kalmary siedzą sobie na jednym talerzu z ziemniakami.
    A że na FA, przynajmniej wówczas kiedy spędzałem tu mnóstwo czasu, dominuje techniczne podejście, zabieram się za spowiedź.
    Mógłbym dłubać nad tym filmem jeszcze z miesiąc, bo jest ewidentnie niedopracowany, ale stwierdziłem, że i tak nie osiągnę wymarzonego poziomu. Bazowałem na ujęciach z telefonu komórkowego, co samo w sobie nie zaprzepaszczałoby szansy na "zadowalający efekt".
    Zaprzepaściła ją moja głupota, bo oto coś mi strzeliło do głowy i uznałem, że fajnie będzie robić dynamiczne ujęcia. Stabilizacji obrazu w telefonie nie ma i uzyskałem podobny efekt jak Michael J. Fox dokonujący transplantacji na niemowlaku.
    W rezultacie trzy ćwierci przebitek musiałem poddawać mozolnej, cyfrowej stabilizacji, co i tak nie przyniosło jakiegoś niesamowitego efektu, ale przynajmniej nie przywołuje nikomu choroby lokomocyjnej. Dobre i to.
    Wreszcie klatkarz - przy renderowaniu pomyślałem sobie, że zmienię ilość klatek na sekundę na bardziej filmową. W efekcie co krótsze ujęcia stały się jeszcze krótsze i przypominają straszydła z, dajmy na to, Five Nights at Freddy's
    Co jeszcze zmaściłem? Na pewno dźwięk! Możecie uchwycić, że pod koniec w niektórych momentach brzmię dziwnie dobrze - to dlatego, że byłem wtedy bliżej mikrofonu. Cóż, nauczka na przyszłość. Również poziomy ścieżek podkładu są nierówne.
    A co wyszło? Myślę, że pokazuję na tyle fajne miejsca, że obronią się same
  5. Knockers
    To ptak? To samolot?
    Nie, to nie ten superbohater.
    Tylko Batman.



    Tylko i aż, bo z wielką mocą funduszu powierniczego przypadł mu wielki sukces w branży kultury interaktywnej. Zwieńczeniem wielokrotnie nagradzanej serii Arkham ma być Arkham Knight. Gra zadziwiająco kontrowersyjna, nawet pomimo faktu, że w większej mierze przytacza formułę poprzedników.
    W mojej recenzji skupiłem się na rzeczach, które Batman robi po staremu i tym, co Arkham Knight wniósł do serii.

    Ciągle pracuję nad konwencją moich recenzji. Jeśli macie jakieś sugestie i pomysły, przyjmę je z radością.
  6. Knockers
    Pierwszy odcinek podcastu, który poświęciliśmy największemu świętu graczy. Nie zabrakło śmiechów. Nie zabrakło wzruszeń.
    Polecam słuchanie podczas sprzątania/koszenia/jazdy pociągiem/zmywania naczyń/gotowania/jazdy tirem i bezsennych nocy, jeśli pokończyły się wszystkie seriale.
    Tematem odcinka są targi gier wideo, wiadomo, co ja wam będę. Relacja prosto z Los Angeles! Tak jakby. Podcast możecie ściągnąć stąd:
    DOWNLOAD
    Albo posłuchać na YouTube

  7. Knockers
    W sklepie PlayStation pojawiła się wielkanocna wyprzedaż gier. Przeglądam ofertę, widzę Tomb Raidera za 50zł, Metal Gear Solid: Ground Zeroes za 30, widzę parę innych gier w niezłych cenach i już mam je sobie kupić, kiedy nagle coś mnie od tego odwodzi.
    Chwila moment, myślę sobie, przecież te wszystkie gry za moment dostanę w PS+!
    Subskrypcja PS+ daje za regularną opłatę dostęp do trybu multiplayer w niektórych grach, obniża ceny w sklepie i przede wszystkim co miesiąc udostępnia kilka gier do pobrania. Zwykle są to mniejsze produkcje, ale często trafi się coś grubszego. Ba, zdarza się, że jakaś gra pojawia się w tym pakiecie już w dniu swojej premiery. Skoro ich twórcy idą z Sony na takie deale, musi im się to opłacać.
    Fajna sprawa, ale wolałbym nie czuć wątpliwości, kiedy zastanawiam się nad zakupem gry.
    Jasne, mógłbym sobie tłumaczyć, że będę mógł w nią grać niezależnie czy mam opłaconą subskrypcję. Albo że to ja decyduję, kiedy ją nabędę i nie zdam się na łaskę Sony.
    Niestety, tylko tłumiłbym wątpliwości. Bez plusa konsola jest upośledzona. W multi nie pogram, dane nie zapisują mi się w chmurze? Czułbym się użytkownikiem drugiej kategorii. Po co mam kupować gry, skoro za jakiś czas dostanę je tak czy siak.
  8. Knockers
    Deskorolka mknie coraz prędzej. Skejter ugina nogi, żeby wybić się z progu. W powietrzu obraca deską plując Newtonowi w twarz, żeby wylądować w poślizgu na szynie. Sypią iskry. Skejter wyskakuje z szyny, znów żongluje swoim pojazdem w przestworzach, aż ląduje na dwóch tylnych kółkach wykonując odmianę manuala.
    - Co? Lądowanie było tylko ok? Sędzia kalosz!
    Skejter, niezniechęcony osobistą porażką, rozpoczyna ponownie. I potem znów. I raz jeszcze, bo inaczej nigdy nie dojdzie do perfekcji.
    OlliOlli 2 to gra o porażkach, bo na te bez mała dziesięć godzin, jakie z nią spędziłem, ponosiłem je przez większość czasu. Każda z nich służyła szlifowaniu mojego wirtualnego talentu, żebym z każdą próbą był coraz bliżej sukcesu.
    Tu jawi się największy szkopuł - pojęcie sukcesu jest w tej grze względne. Jasna rzecz, co jakiś czas wygrywamy wprawdzie imponujące bitwy, ale z przeświadczeniem, że dzieją się one w szerszej wojnie.
    Wytłumaczę to prościej, bez ucieczki w jakieś nieadekwatne analogie: pierwszym celem, jaki staje przed naszym dwuwymiarowym amatorem deskorolki, jest przejechanie przez nędzną liczbę torów w niepowalającej ilości scenerii. Stąd początkowo uznałem, że moja przygoda z OO2, nawet jeśli całkiem przyjemna, długa nie będzie.
    Szybko, z prędkością pojazdu wiadomego, zorientowałem się, że przejechanie trasy to płotka, podczas gdy płetwal błękitny grywalności czai się w zdobywaniu angrybirdsowych pięciu gwiazdek. A wszystko to żeby uzyskać dostęp do sumetmeatboyowego, trudniejszego wariantu toru z kolejnymi pięcioma gwiazdkami.
    - 20 000 punktów? Chyba oszaleliście. Tysiąc robię co najwyżej i to w przypływie talentu - śmiałem się do konsoli.
    Kilka plansz później śrubowałem wyniki sortu 200 000 z palcem wiadomo gdzie, a wyzwania przyjmowałem z pokorą samuraja.
    A to wszystko w skondensowanej, minimalistycznej formie.
    Niebywałe, że wszystkie tricki wykonuje się przy użyciu jednej gałki, przycisku X i cod biedy triggerów i bumperów.
    Niebywalsze, w ilu kombinacjach można z tej dwójki korzystać.
    Najniebywalsze, że mimo prostoty sterowania, okiełznanie deski jest szalenie wymagające.
    Gra jest bezlitosna. Nie wybacza błędów i oczekuje wyłącznie perfekcji. Szybko zacząłem wymagać tego samego od siebie. Zdobywałem kolejne gwiazdki. Przekraczałem kolejne bariery.
    I wtedy ujrzałem liderboardsy, gdzie mój wynik w najlepszym wypadku plasował się w pierwszej dziesiątce?
    ? tysięcy.
    Stąd zabawa, która miała trwać kilka wieczorów, może stać się długim zajęciem. Codziennie pojawiają się nowe wyzwania, a na ich wykonanie liczące się do rankingu grający ma jedną szansę.
    Kiedy sprzykrzy mi się te kilka chwytliwych kawałków ze ścieżki dźwiękowej, odpalę sobie własną. Na przykład z któregoś z Tonych Hawków. Serii, za która dzięki tej małej, zdawać by się mogło, gierce, nijak nie tęsknię.
  9. Knockers
    W tym roku postanowiłem, że wezmę się za YouTube'a. Pierwszego filmiku nawet tu nie postowałem, bo określenie, że był robiony na kolanie byłoby obraźliwe dla kolana.
    Tym razem postarałem się trochę bardziej. Format momentami mnie przerósł, więc film jest dosyć nierówny, ale generalnie jestem z siebie zadowolony. Zrobiłem coś, co sobie zaplanowałem, a to dla mojego słomianego zapału jest nie lada wydarzeniem.
    W każdym razie, na kanale nie będą się pojawiać wyłącznie filmy o grach czy o popkulturze. Będzie raczej miszmasz. Oczywiście z czasem coraz lepszy, bo z g*wna, jak mawiał klasyk, bicza nie ukręcę.

    Knockers, albo raczej Dominik
  10. Knockers
    Wcale nie spam! Szczegóły w notce!

    Zawsze wiedziałem, że skończę jako osoba, której warto pomagać i wystarczy wysłać esemesa pod numer z siódemką na początku.
    Tylko wywróżyłem sobie inne okoliczności. Że to będzie po jakimś wypadku z udziałem tramwaju, a niekoniecznie ogólnopolskie głosowanie na
    uwaga, uwaga
    blog roku!
    Onet od iluś tam lat organizuje tego typu konkurs i jedną z jego faz jest wyłonienie dziesięciu blogów, które wezmą udział w dalszym etapie. Wiecie, tym z jury, galą z miliardem gości i czerwonym dywanem. tudominik.pl ma szanse znaleźć się w tej dziesiątce, relatywnie niewielkie, ale jakieś tam ma (na pewno większe, niż Waldemar Deska w wyborach na prezydenta Polski).
    Żeby nie być zbyt bezczelny w żebractwie, pójdźmy na niniejszy deal:
    Jeden głos - jeden browar ode mnie i to bez względu, gdzie mieszkacie. Umowa jak najbardziej wiążąca, z notariuszem i całą resztą. Jak ktoś nie pije piwa, dostanie sok porzeczkowy.
    Jak nie lubi tego ani tego, niewiele poradzę, ale i tak może zagłosować. To tylko 1,23zł, a tyle radości.
  11. Knockers
    Nieszablonowa interpretacja czy tylko polityczna poprawność?

    Jak każde zdrowe na ciele i umyśle dziecko, bywałem na placu zabaw. Mama siedziała na ławce i pilnowała, żebym nie zrobił sobie za dużej krzywdy, a ja bawiłem się w najlepsze wspinając się jak Asasyn po różnych niebezpiecznych konstrukcjach i czasami z nich, jak to głupie dziecko, zlatując. Kiedy zabawa zdawała mi się sprzykrzyć, szedłem do mamy z gotowością odwrotu.
    Pewnego razu wracam do ławki, a tu mama siedzi z jakimś, pal licho polityczną poprawność, obcym murzynem. Co najgorsze, bezczelnie się do niej dowalał. Pamiętam, jak nazwał ją Matką Polką, co jest chyba najgorszym tekstem na podryw, jaki słyszałem. Bez takich, kolego - pomyślałem sobie i zainterweniowałem
    - Mamoooo, niech ten murzyn sobie pójdzie.
    W ten sposób zburzyłem kiełkujący romans i sprawiłem, że nieszczęśnik poszedł sobie ze smutkiem, żeby nigdy nie wrócić. Domyślam się, że wrócił skąd przybył (do Radomia). Nie myślcie sobie, że oberwało mu się z faktu, że był czarny. Gdyby był Azjatą, Czechem czy innym Eskimosem, zachowałbym się podobnie. A jeśli byłby polskim Januszem - tym bardziej. Sabotowałem zapędy mamowych zalotników bez względu na wszystko, taka rola pasożyta.


    Rasiści z natury

    Tak czy owak, epizod fajnie pokazuje, jakimi rasistami jesteśmy z natury. A przynajmniej ja jestem, tylko sobie mniemam, że jest nas więcej, co by nie czuć się jak ostatni buc.
    Moje mniemanie ma spore pokrycie. Bo widzicie, internet składa się z rasistów. W jakichś dziewięćdziesięciu dziewięciu koma dziewięciu procentach.
    Częścią internetu, w której siedzę, jest ta popkulturowa.
    Wiecie - filmy, gry i takie takie.
    I ile tam jest rasizmu!
    W nowej produkcji o Supergirl pojawi się czarny Jimmy Olsen. Ale jak to czarny, przecież w komiksach był rudy! Skandal i bojkot! Przecież to taka ważna postać!
    W obsadzie nowej inkarnacji Fantastycznej Czwórki ludzką pochodnią będzie murzyn? Nie może być! Przecież ma być biały i koniec!
    Albo najlepsze? Nowy Bond. Kadencja Craiga nie może trwać w nieskończoność i w końcu musi doczekać się godnego następcy. Jednym z kandydatów jest Idris Elba. Świetny, brytyjski aktor z głębokim głosem i pamiętną rolą w Lutherze. Jak oglądałem ten serial, widziałem w facecie świetnego Bonda. Przystojny, potężny, budzący respekt, wreszcie z wielką klasą.



    Niestety, jest czarny, więc internet zawrzał. Kolejna laurka ku politycznej poprawności! Może jeszcze stwierdzicie, że Jezus był?
    Cóż, istnieją takie?
    Z takimi ludźmi nie pogadasz.


    Mityczna poprawność polityczna

    Widzą w telewizji kogoś innej rasy, płci, orientacji, religii czy koloru koszuli od nich? - Lewactwo, gender, polityczna poprawność.
    Doszukują jej się w tak absurdalnych rejonach jak popcornowe kino. A ja załamuję ręce przed ich argumentami typu ?nie bo nie?. Przecież tylu było Bondów, ilu aktorów, którzy się w niego wcielali. To nie jest jedna, spójna postać, tylko pewien symbol, archetyp, pewien ogólny zarys postaci.
    Myślę, że powyższy argument nie będzie na nich nadto nośny, więc posłużę się czymś bardziej obrazowym. Nick Fury, brawurowo odgrywany przez Samuela L. Jacksona dyrektor agencji S.H.I.E.L.D. tak samo w filmach, jak i w komiksach, nie zawsze był czarny.



    Oto, jak wyglądał pierwotnie.



    Wraz z nadejściem rebootu uniwersum Marvela pod nazwą Ultimate, przyszła nowa interpretacja popularnego agenta. Jasne, pewnie było wielu takich, co wyzywali, że jak mogli zrobić z ich ulubionego bohatera murzyna. Że to profanacja i potwarz wobec kanonu.
    Wątpię, żeby mieli coś przeciwko obecnemu Fury?emu. To największy kozak i chyba ostatnie, co można mu zarzucić, to ta śmieszna, polityczna poprawność.
  12. Knockers
    Na The Amazing Spider-Man 2 z zasady wiesza się psy. Krytycy zgodnie nazwali go głupawą kaszaną, film nie był takim sukcesem kasowym, jakiego spodziewali się producenci, a fani najchętniej widzieliby Spider-Mana w filmach z Avengersami. Oczywiście jestem oczarowany tym filmem. Dzisiaj o tym, dlaczego powinniście dać mu szansę.
    Czemu czekałem?

    Problemem rebootu było to, że powstał zaraz po kultowej trylogii Sama Raimiego z Tobym Macguirem w roli głównej. Widownia zgodnie stwierdziła, że nie ma sensu słuchać tej samej bajki raz jeszcze. Byłem tego samego zdania i do reinkarnacji podszedłem niepewnie.
    A tu szok. Okazało się, że The Amazing Spider-Man, pomimo miliarda głupotek scenariuszowych, okazał się całkiem fajnym filmem! To się nie mogło udać, dziwiłem się dwa lata temu, kiedy wyszła pierwsza część rebootu. Przecież powstał tylko po to, żeby Sony nie straciło swoich praw do Spider-Mana. Gdzie tu szukać inwencji? Ano przede wszystkim w Gwen Stacy, pierwszej miłości Petera Parkera. W filmach Raimiego wprawdzie się pojawiła, ale nie została potraktowana z szacunkiem. Za to teraz, w ciele Emmy Stone, błyszczy. Ba, jest bardziej niesamowita od swojego chłopaka-pajęczaka.
    On sam też wypadł okej. Jako Spider-Man, Andrew Garfield jest autentyczny. Do tego stopnia, że przestałem lubić w tej roli jego poprzednika, który nagle wydał mi się zbyt łzawy, żeby grać postać pokroju Petera Parkera. Jasne, dramatyczną, ale przede wszystkim wdzięczną i spontaniczną. Taki jest Garfield.
    Co dostałem?

    Od sequela wymagałem przede wszystkim więcej duetu, którym się zachwycałem kilka linijek wyżej.



    Oczekiwania podsycały trailery zrealizowane w innym tonie, niż mroczna część pierwsza. Kolorowe, teledyskowe i zwariowane.
    Tak, film jest taki jak zwiastuny? Przynajmniej przy scenach sensacyjnych. Przez pierwsze dwadzieścia minut nie mogłem nadążyć za szaloną akcją. Spider-Man strzelał sucharami jak z karabinu maszynowego. Grała świetnie dopasowana muzyka Hansa Zimmera i jego The Magnificent Six z Pharellem Whilliamsem na czele. Nie mogłem uwierzyć, że konwencja tak bardzo odbiega od jedynki.
    Początkowa sekwencja się skończyła, a ja zrozumiałem, że oba filmy łączy więcej, niż mi się zdawało. Spidey odłożył swój kostium na półkę i znów był Peterem Parkerem z pierwszej części. Początkowa radość, że jednak oglądam kontynuację, ustąpiła irytacji. Dobra, napatrzyłem się na Petera, dajcie mu strój i niech robi spider-rzeczy jak na początku! szczególnie, że niepozorny Max zamienił się w potężnego Electro, niestety bez słynnego kostiumu:



    Najpierw pokazali mi ciężarówkę wypełnioną dumlami, potem zaparkowali nią tuż przed moim nosem, żebym poczuł woń czterdziestu ton karmelu i odjechali z piskiem opon. Tak się po prostu nie robi.
    Tak jak w poprzedniku, świat jest mały i rządzą nim zbiegi okoliczności. Prawie wszystkich bohaterów łączy ze sobą firma Oscorp odpowiedzialna za całe zło tego świata z rzezią jednorożców włącznie. Fabuła jest taka głupiutka, że żal mi się o niej rozpisywać. Bohaterami kierują motywacje, których nie umiem zrozumieć. Aż żal było mi odtwórcy Harry?ego Osborna, bo wypadł świetnie, ale w roli jednego z największych debili w historii kina. Był ciężko chory i stwierdził, że jedynym ratunkiem jest utoczenie krwi Spider-Manowi. Brzmi jak plan.



    - Hej, Harry, a jeśli Spidey ma niedopasowaną grupę krwi? Albo skoro jest biegającym po ścianach mutantem, prawdopodobnie nie jest najlepszym materiałem na krwiodawcę?
    - Nein nein nein! Dawać mi go tutaj! (tupie nóżkami)
    Zresztą im dalej w las tym głupiej. Wszystko po to, żeby poprowadzić fabułę do kolejnego przełomowego wydarzenia w życiu Spider-Mana. Jeśli jesteście w jego mitologii chociaż szczątkowo obeznani, dobrze wiecie, co mam na myśli, więc nie napiszę o tym nic ponad to, że finał był świetny, szyty na miarę moich niskich, mentalnie gimnazjalnych potrzeb.


    Werdykt

    Bawiłem się fantastycznie. Niektórzy określiliby Niesamowitego Spider-Mana 2 filmem tak złym, że aż dobrym. Ja w takie filmy nie wierzę. Jeśli film sprawił mi frajdę, jest jednoznacznie dobry. Nawet, jeśli nie może się zdecydować czy postawić na dramatyzm, slapstick czy może wybuchową sensację, w każdej postaci ma jedną przewagę nad konkurencją. Nie usnąłem podczas seansu. Na ciebie patrzę, Iron-Manie!
  13. Knockers
    O najbezczelniejszej kampanii reklamowej, jaką widziałem. I o tym, czemu jest genialna.
    Z jaką porą roku kojarzy ci się Coca-Cola?
    Wyobrażam sobie dwie opcje. Pierwsza to lato, czyli wówczas, kiedy Coca-Cola orzeźwia w upały. Druga to zima, czyli święta i reklama z ciężarówkami. Obie wersje brzmią równie prawdopodobnie. Ale co ma właściwie co ma napój podawany z lodem do pory roku, kiedy pija się raczej kawę, herbatę, kakao i wszystko inne, byle ciepłe?
    Przenieśmy się do lat trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy orgię w łaźni wypełnionej po brzegi mieszaniną Coca-Coli i kokainy przerwał roztrzęsiony John z działu marketingu.
    - Ludzie przestali kupować naszą ambrozję!
    - Jak to możliwe?- obruszył się prezes wynurzając się z kokakolowego basenu.
    - Zima jest. Mówią, że w zimę im nie smakuje!
    - To zrób coś, żeby im smakowało.
    No i zrobił. John z działu marketingu zlecił artyście przerobienie mało znanego wówczas świętego Mikołaja na tego dziadka w czapce, którego doskonale znacie, bo przynosił wam prezenty do momentu, w którym wyszło na jaw, że nie istnieje. Mikołaj nie wielbłąd, pić musi. A co takiego pije? Coca Colę, rzecz jasna.

    To najwybitniejszy, podręcznikowy przykład reklamy. Totalne, cyniczne wręcz przetasowanie przyzwyczajeń konsumentów. Coca-Cola pozostaje jedną z najsilniejszych marek na świecie. Bo jaki inny producent napojów stworzył symbol świąt?
    Pepsi musiało wyjść na to z odwetem, bo nie mogło sobie pozwolić, żeby Cola zagarnęła im wszystkich odbiorców w świątecznym sezonie.
    - Zróbmy własnego mikołaja! Niebieskiego jak nasza etykietka!- zaproponował Steward z ichniejszego marketingu.

    Niestety, w powszechnej świadomości mikołaj pozostał czerwony i niebieski kubrak nijak się nie przyjął. To samo spotkało seksowne śnieżynki i misie polarne, o których nawet najstarsi górale pozapominali. Steward stracił robotę.
    I wreszcie, po blisko stu latach, Pepsi nagrało genialny spot. Koniecznie go obejrzyjcie, jeśli dotąd nie mieliście ku temu okazji.
    Na reklamie widzimy mikołaja w hawajskiej koszuli. Podchodzi do barowej lady i prosi o Pepsi. Barman dziwi się, bo sam kojarzy go z konkurencją na co mikołaj tłumaczy z konspiracyjnym uśmieszkiem, że jest na wakacjach i ma prawo się zabawić.
    Wykorzystali nie tyle mikołaja (prawidłowa pisownia z małej litery!), co specyficznie mikołaja konkurencji. Facet jest skrępowany wieczystym kontraktem, ale na wakacjach - kiedy nikt nie patrzy - pije Pepsi.
    To tak, jakby Pepsi powiedziało Coca-Coli, żeby wzięła sobie święta, ale lato należy do nich. Trudno oskarżyć niebieskich o nieczystą grę. Czerwoni nie mogą wnieść do sądu sprawy, że Pepsi ukradło im maskotkę. To przecież mikołaj, król świątecznych wyprzedaży, konsumpcji i słodzonych napojów.
    Coca-Cola właśnie oberwała od własnej broni. Broni, która pije Pepsi. Pomimo, że po tylu latach powinna sobie odpuścić napoje gazowane i przerzucić się na zieloną herbatę.


    Tekst pochodzi z bloga
    tudominik.pl
  14. Knockers
    Ludzie mają różne ulubione święta. Dla jednych jest to Gwiazdka, dla drugich Wielkanoc? Może jest też ktoś, kto najbardziej lubi Boże Ciało. Całkiem możliwe, więc nie kwestionuję.Moim ulubionym świętem jest E3.
    O ile dla amerykanie oglądają konferencje w ciągu dnia, nieboraki z innych stref czasowych muszą zarywać nocki, żeby być na bieżąco i zobaczyć gry, które jeszcze nie wyszły. W tym roku też zarwałem, ale nie całą z uwagi na egzamin, który musiałem dzisiaj zdać.
    Oto, co działo się na tegorocznych konferencjach E3! I na jakie aspekty zwróciłem największą uwagę.
    Po pierwsze, moda na radosne gry. To absurdalne, jak poważne stały się gry. Wiecznie dramatyczne, zblazowane i na serio pomimo, że ich predestynacją jest sprawianie ludziom radości.



    Na tle nudnego jak flaki z olejem Call of Crysis Duty, produkcje pokroju Sunset Overdrive, dodatku do Dead Rising 3 czy reinkarnacji Crackdown pokazały, że w mainstreamie jest dużo miejsca dla zdrowego i luźnego podejścia do gier.
    Kolejną rzeczą, jaka przykuła moją uwagę, była nowa metoda pokazywania gier przez niesławne EA. Oglądałem ich konferencję z zaciekawieniem, bo mieli pokazaćBattlefronta, czyli sieciową strzelankę w realiach Wojen Gwiezdnych, Mirror?s Edge 2o efektownych pościgach po dachach i wreszcie nowa gra w uniwersum największej growej space opery- Mass Effecta. Niestety, to co pokazali elektronicy, to nudne wypowiedzi rozentuzjazmowanych twórców z sekundowymi przebłyskami z elementami wymienionych gier. Ale takimi wyjątkowo bez szału, bo ze szkicem koncepcyjnym, lub jakąś niedokończoną animacją.
    Skoro poważnie nie mają co do pokazania, po co to pokazują i budują wokół tego atmosferę gorączkowego oczekiwania? Nie byłbym zły, gdyby dwie z trzech wymienionych gier nie były zaanonsowane już na ubiegłorocznym E3.
    Zabrakło rzeczy, na które liczyłem, lub na które byłem gotowy. Przede wszystkim zawiodłem się, że Sony nie wspomniało choćby zdawkowego słówka na temat okularów wirtualnej rzeczywistości, które właśnie tworzą.



    No nic. Pewnie pokażą je w przyszłym roku jako niespodziankę, której każdy się spodziewał. Tak samo każdy liczył na to, że na konferencji Microsoftu pokażą Quantum Break, czyli zaanonsowaną w ubiegłym roku grę twórców Maxa Payne?a. Do tego przez samego Maxa Payne?a, który prywatnie pracuje w tej firmie.
    O, jeszcze prawie zabrakło gadgetu poprzedniego sezonu, czyli kontrolerów ruchowych. Zarówno Sony, jak i Microsoft, spuścili kotarę milczenia na temat technologii, w którą zainwestowali grube pieniądze.
    W sumie to nawet dobrze, bo oglądanie skaczących panów w garniturach byłoby dość głupie. W przeciwieństwie do gier, które rzeczeni panowie zaprezentowali. Pod tym względem, wirtualne laury wysyłam w stronę Ubisoftu. Wreszcie doszli do eureki, że tryb wieloosobowy w Asasynach był skopany i z niego zrezygnowali na rzecz czteroosobowej współpracy. Jeśli chodzi o Assassin?s Creed, właśnie tego mi było trzeba, żeby rozbudzić uczucie do serii.



    Największe wrażenie zrobił na mnie FAR CRY 4. Gra wygląda na tyle ślicznie i unikalnie, że na jej widok poczułem silną potrzebę, żeby w to sobie pograć. No i ten antagonista! Mistrzostwo, jakkolwiek nie byłoby odtwórcze względem poprzedniej części serii.
    Znamienne, że na konferencji Microfotu najbardziej podobały mi się gry, które wychodzą nie tylko na Xboxa One, ale i na PS4 i na komputery. Oczywiście Wiedźmin 3 zrobił na mnie wielkie wrażenie- dokładnie takie jak Far Cry 3. To było świetne uczucie, słyszeć, jak oklaskują grę z Polski i są nią wyraźnie zachwyceni. Mają ku temu powody.
    Na koniec wisienka. Założyłem sobie, że zamówię PS4, jeśli w tym roku zapowiedzą GTA V na tę konsolę. No i zapowiedzieli, a mnie skończyły się wymówki i najwyższa pora kupić sobie konsolę. Z marketingowego punktu widzenia, zostałem całkowicie zindoktrynowany.
  15. Knockers
    Ażeby potwierdzić regułę, że o dziadku i babci nie piszę, zrobię wyjątek. Jest ku temu niezła okazja. Niecodziennie czyjś dziadek staje się gejem. Przynajmniej w teoretycznym tego słowa znaczeniu.




    Sprawa jest poważna i prawdziwa. Nie zwykłem pisać tu o moim dziadku, ani też o babci, bo nie po to oni są, żebym ich obgadywał. Do tego na forum publicznym. A właśnie- coraz bardziej publicznym, bo i czytelników przybywa mi z dnia na dzień.
    Wszystko zaczęło się od tego, że dziadek (Edward) odebrał telefon. Jak wiecie, wszystkie dobre historie zaczynają się od odebrania telefonu. Ot Matrix, daleko by szukać.
    Matrix to trafiona analogia, bo to, co usłyszał mój dziadek, przebiło wszystko, co kiedykolwiek powiedzieli panu Andresonowi (wiecie, Neo, ten którego grał Kenju, czarne okulary, płaszcz, deszcz, ninja, te klimaty).
    - Panie Edwardzie- usłyszał spokojny głos pani, która właśnie wróciła z przerwy na kawę i stąd ten jej spokój.- W związku z uregulowaniem prawa własnościowego, chciałabym się pana zapytać, czy współwłaścicielem pana mieszkania jest pan Józef?
    Dziadek na moment odłożył słuchawkę. Nie do końca rozumiejąc, co właśnie usłyszał. Ażeby uregulować kwestię, udał się do Urzędu Miasta. Tego dnia mocno padało, więc jeśli chodzi o przyjemność z wycieczki, przepychu nie było. Zmokłego dziadka zaczepił przyjemniaczek w modnym, granatowym garniturze jeszcze zanim przekroczył próg urzędu.
    - W jakim celu pan tu idzie w taką pogodę?- zapytał przyjemniaczek ze szczerą troską w głosie. Dziadek spojrzał na niego z ironicznym, charakterystycznym mu wyrzutem i zaczął.
    - Geja ze mnie zrobili.
    - Jak to geja?- zapytał zafrapowany urzędnik. Padało cały czas, więc rozmowa przeniosła się do wnętrza. Dziadek trafił najwyraźniej na profesjonalistę. Albo na ciekawskiego, to też jest mozliwe.
    - W akcie własności mojego domu, tam gdzie są wymienieni właściciele, jestem ja i jakiś Józef. A moja żona nazywa się Józefa, a nie Józef. Moja żona jest kobietą.
    Rzeczywiście, moja babcia jest jak najbardziej kobietą.
    Urzędnik zainteresował się tą historią, ale uprzedził, że z korektą błędu wiąże się sporo procedur- w tym z wykorzystaniem sądów, notariuszów i resztę bałaganu. Wszystko o głupią literę A, a raczej brak tejże.
    Sam mam imię, w którym dodanie litery A zamieniłoby mnie w dziewczynę. Wyrosłyby mi cycki, pogorszyłby się gust serialowy i tak dalej. Miewałem sytuacje, kiedy moje imię było mylone z jego kobiecą formą. Zresztą sam byłem nazywany kobietą, kiedy miałem długie loki i przypominałem amorka z walentynek. Wyjątkowo brzydkiego, ale z jakichś przyczyn mylonego z kobietą.



    Wrócę do babci Józefy. Sprawa jest o tyle istotna, że wiąże się z wieczystym posiadaniem mieszkania i w razie czego nie dałoby się udowodnić, że to jej mieszkanie. Bo o żadnej Józefie mowy nie było, a o Józefie. Tym Józefie! Józefie, który nigdy nie był w mieszkaniu moich babci i dziadka i nie istnieje, ale nie przeszkadza mu to we współposiadaniu mieszkania. Chciałbym tak! Faceta nie ma, a posiada więcej ode mnie.
    Przy okazji, dziadek dowiedział się czegoś ciekawego o wieczystym posiadaniu mieszkania. Nie wiem, czy to z winy Unii Europejskiej czy innych bałaganiarzy, ale wieczystość posiadania nie oznacza, że posiadasz go do końca życia. Mało tego! Nawet wiek go nie posiadasz, a zaledwie do 99 roku życia. Wyobrażam sobie, jak smutni panowie(z jakich przyczyn, oni zawsze są smutni) przychodzą do staruszka w setne urodziny i mówią, żeby się wynosił, bo od dzisiaj to mieszkanie do niego nie należy i żyje dłużej, niż przewiduje to unijna dyrektywa.
    Tego życzę moim babciom i dziadkowi. I waszym też. Żeby żyli dłużej, niż ustawa przewiduje. Mnie wystarczy skromne 99 lat.
    Tekst pochodzi z mojego bloga, który polecam i który pozdrawiam. Nie, wam polecam i was pozdrawiam- Piotr Fronczewski.
  16. Knockers
    Gry komputerowe przeszły do mainstreamu. Jasne, że można to zwalić na pobliską wystawę rabatek, ale mogę przysiąc, że na CD-Action Expo widziałem panią w podeszłym wieku biegającą Linkiem w nowej Zeldzie.
    Coś tę panią skłoniło, żeby wejść do środka, przedrzeć się przez tłum, podejść do stoiska Nintendo i zacząć tam grać. Nawet, jeśli znalazła się tam przypadkowo, momentalnie poczuła klimat.
    Oho, i stała się graczem?
    W życiu, zakrzyknie kasta Graczy (celowo przez wielkie G). Należycie do niej? Pewnie tak. Problem w tym, że to pojęcie się strasznie zdewaluowało (czyt. rozjechało). Kiedyś, kiedy gry były zajawką wątłej grupki wybrańców, nazywanie ich graczami było stosowne- wręcz wskazane.
    Ale teraz? W momencie, kiedy to grono powiększyło się o, hmm, większość cywilizowanej ludzkości, odróżnianie ich od reszty, bo mniej lub bardziej regularnie lubią sobie w coś pograć, nie ma za wiele sensu. Bo co? Jestem graczem, ty też, twoja mama pewnie też gra w jakieś diamenty i inne pasjanse, więc czemu by nie nazwać jej graczem?
    Tak samo jak wyróżnianie słuchaczy, widzów, czytelników i wszystkich innych, którzy próbują się identyfikować ze swoim hobby i przynależeć do grupy.
    Inna sprawa, że czymś różnym jest płytkie podejście do tematu i ograniczenie się do muzyki z RMF, czy tam filmów z Polsatu, a jeszcze różniejszym- żywe zainteresowanie tematem. Pod tym względem nasza rozległa grupa strasznie się rozbija.
    Bo tyle jest podejścia do grania, co samych graczy.
    Jedni traktują gry jako substytut sportu i przestrzeń do rywalizacji.


    Kolejni jako jedenastą, czy którą tam z kolei, muzę. Nową dziedzinę sztuki i nową formę narracji.


    Inni podchodzą do branży kreatywnie, tworzą mody i wreszcie przestają być tylko odbiorcami gier, a stają się ich nadawcami.


    A reszta chce sobie po prostu pograć po ciężkim dniu w robocie, kiedy żona i dzieci już śpią.

    Ten tekst nie pochodzi z bloga tu Dominik i wcale na niego nie zapraszam
  17. Knockers
    To było niesamowite, przybyć na Expo i poznać niektórych z was, zobaczyć się z redaktorami i pograć sobie na Wii U. Takich rzeczy nie sposób zapomnieć! Szczególnie, że ze scenerią uświetniającą imprezę mam szczególną więź- w końcu do Hali Ludowej chodziło się z ojcem na mecze koszykówki. Na pergolę chodziłem z mamą na pikniki. W parku szczytnickim był kloszard nazwany przez mamę Brzydkim Panem, który miał mnie porwać w momencie, gdybym się jej nie słuchał (najgorsza możliwa metoda wychowawcza świata).
    Własnie w tym nostalgicznym, odnoszącym się do małej ojczyzny tonie napisałem pierwszą część relacji z urodzin. Jeśli was to interesuje, zapraszam!
    LINK DO PIERWSZEJ CZĘŚCI RELACJI
    Natomiast jeśli wolicie pooglądać sobie cospayerki i się trochę pośmiać, jeśli nasze poczucia humoru nie rozmijają się dokumentnie, zapraszam na część drugą.
    LINK DO DRUGIEJ CZĘŚCI RELACJI
    Części trzeciej nie przewiduję, a raczej o ile wciąż będę pisał o Wrocławiu, to nie koniecznie w kontekście imprezy. A przecież to ona was obchodzi, a nie to, co ja sobie tam robiłem i jak się obżerałem. Jeśli się mylę, zawsze możecie odwiedzić tudominika i obczaić, jak się miałem we Wrocławiu.
    Naprawdę miło było się do niektórych przedstawić tutejszym nickiem i zostać rozpoznanym. Byłem wręcz w szoku, że ktokolwiek jeszcze mnie może kojarzyć. W każdym razie liczę na to, że impreza okazała się na tyle dużym sukcesem, że będzie powtórzona za rok. Dziewiętnastka to ostatnie urodziny, kiedy jest się nastolatkiem, więc nie powinny się odbyć od stosownej celebracji!
  18. Knockers
    Do zobaczenia na urodzinach CD-Action!
    To już w sobotę, aż nie mogę uwierzyć. Będę przed Halą Ludową na trochę przed rozpoczęciem. Obym miał okazję przybić piątkę z tymi z was, którzy będą! Niestety już nie mieszkam we Wrocławiu, więc będę musiał przekimać w motelu albo u znajomych. Jeśli w motelu- prawdopodobnie w Trio niedaleko Rynku Jeśli ktoś z was też tam nocuje, możecie dać znać- jest w pobliżu miliard knajp, gdzie można się wieczorem ustawić na piwne debaty. Oczywiście w sobotę. Oczywiście po sobotnim expo i na tyle kulturalnie, żeby z fasonem iść na niedzielne!
    I jeszcze jedno! Wystartowałem z nową odsłoną swojego bloga. LINK Piszę o tym, o czym pisałem, a więc skaczę po tematach, ale z wyraźną przewagą tych o popkulturze.
    I jeszcze drugie! Nie sądzę, żeby ktokolwiek, kto tu wejdzie, pamiętał podcast, który nagrywałem z kilkoma forumowiczami kilka dobrych lat temu. W każdym razie trwają intensywne rozmowy nad powrotem do tej formy. (I zakupy mikrofonów, hehe) Jeśli ktoś z was lubi podcasting i zawsze się chciał sprawdzić jako domorosły radiowiec- lepsza szansa mu się chyba nie nadarzy, bo oto może magicznie rozpocząć współpracę ze znamienitą ekipą. I ze mną.
    To tyle na dzisiaj. Jeszcze raz mówię "do zobaczenia" i idę nadrabiać seriale.
  19. Knockers
    Najlepsza gra na imprezy? Guitar Hero, powiesz. Tekken. Mortal Kombat. W porządku, powyższe gry nadają się do wspólnej zabawy, ale nie wiesz, co to jest życie, póki nie sprawdzisz Nidhogga. Totalne objawienie!
    Pod koniec 2012 roku wyszła niepozorna gierka pod tytułem Hotline Miami. Okazała się doskonale zaprojektowana. Łączyła świetną oprawę z wkręcającą, arcadową mechaniką. Gdy spędziłem przed nią dziesiątki godzin, zastanawiałem się, kiedy kolejna gra zrobi na mnie takie wrażenie. Jednocześnie jedyne, czego nie dawało mi Hotline Miami to możliwość gry z kolegą przy jednym komputerze.
    I nagle, na początku tego roku, usłyszałem o Nidhoggu. Grze o pojedynkach szermierczych rozgrywanych między kolorowymi ludkami. I nie byłoby w tym nic specjalnego, gdyby nie szereg niuansów, które czynią tę grę małym arcydziełkiem.
    Grałem w jakiś milion gier z walką mieczem i zwykle, choć efektowne, tamte pojedynki były dość głupie i sprowadzały się do beznamiętnego klepania paru guzików.
    Tym, czym wyróżnia się Nidhogg spośród innych gier tego sortu, jest fizyczność broni. Oznacza to, że miecz jest niezależnym obiektem, który w kontakcie z przeciwnikiem przeszywa go i zabija. To się wydaje oczywiste, jak się o tym opowiada, ale poważnie- większość gier traktuje miecze jako przedłużenie ręki.



    Tutaj walka przypomina to, co przypominać powinna. Trzeba przechytrzyć przeciwnika wybijając mu miecz z ręki, nadziewając go i dokonując innych pchnięć, rzutów i naskoków. System jest prosty, ale jednocześnie całkiem bogaty. Cały czas odkrywam nowe sztuczki i z czasem nauczyłem się bronić nawet wtedy, gdy właśnie utraciłem swoje oręże.
    Nieważne, czy wybierzemy multiplayer, lokalny turniej czy walkę ze sztuczną inteligencją, zasada jest zawsze ta sama. Każda plansza ma dwa końce. Zabawę rozpoczynasz na środku i starasz się przeforsować na drugi koniec, a twój przeciwnik- w przeciwną stronę. Coś jak przeciąganie liny, tylko fajne. Pojedynki trwają od kilkudziesięciu sekund do- przy zaciętym pojedynku- kilkudziesięciu minut, bo nawet w krytycznym momencie sytuacja może się odwrócić na korzyść przegrywającego.
    Dzięki temu, gra ma wielki potencjał na imprezy. Nic nie zastąpi zaciętego starcia z drugim graczem przy jednym komputerze! Mechanika wspomnianego Hotline Miami nie pasowała do gry dla wielu, to jest dla dwóch, graczy. Tutaj jest do tego stworzona. Oczywiście nie umniejszam sztucznej inteligencji, bo zaskoczyła mnie niejednokrotnie i zmasakrowała jak Korwin lewaka.
    Oprawa, jaka jest, każdy widzi. Jestem fanem pixel artu, a w nidhoggowym wydaniu jest wyjątkowo śliczny, przy akompaniamencie
    tym bardziej. Szkoda tylko, że są tylko cztery areny. Wyglądają obłędnie i chętnie zobaczyłbym ich więcej. Gra pozostawiła mnie w poczuciu niedosytu. Również pod względem fabularnym, bo Hotline Miami pokazało, że można ją umiejętnie zawrzeć w grze, która na pierwszy rzut oka jej do szczęścia nie potrzebuje. Aha, jeszcze ciekawostka. Nazwa Nidhogg podchodzi od poniższego gentlemana.



    I to nie jest nazwa z [beeep], bo powyższy jegomość jak najbardziej występuje w grze. W jakiej roli? Sam zobacz.



    Wpis pochodzi z bloga tudominik.pl Mam też fanpage. Czasami wrzucam na niego kaye do gier, więc warto śledzić.
    Aha, jeszcze jedno, do zobaczenia na urodzinach CD-Action w Hali Ludowej! Jeśli ktoś ma ochotę na piwo (albo inne czady) po imprezie, można coś zorganizować Jeśli ktoś jedzie wtedy do Wrocławia z Katowic, chętnie zabiorę się wspólnie.
  20. Knockers
    Uwierzycie, że powyższy obrazek przedstawia grę? na komórki? Przedstawiam Modern Combat 4, strzelankę mobilną, która wcale nie musiałaby być mobilna.
    Gry mobilne można podzielić na takie tworzone pod specyfikację smartfonów i tabletów i takie, które za wszelką cenę starają się udawać gry z dużych platform. Te ostatnie, jakby się nie starały, robią to dość nieudolnie i niby fajnie takie coś odpalić, żeby popisać się przed kumplem świetną grafiką, ale grać się w to nie gra.
    Liderem wśród tego typu tworów jest francuski Gameloft. Firma, z tego co pamiętam, stworzona przez brata szefa Ubisoftu. Zaczynali jeszcze w epoce Javy i już wtedy specjalizowali się w gierkach dzielących tytuły z wielkimi hitami. W epoce smartfonów, niszę odnaleźli w odrobinę bezczelnych podróbkach gier ze stacjonarnych konsol. Większość lotnych tytułów ma swoje mobilne, nieoficjalne odpowiedniki. W przypadku Call of Duty Modern Warfare nie mogło być inaczej. Dla niepoznaki pod nazwą Modern Combat. Ale mi niepoznaka!

    Czwarta część jest moim pierwszym zetknięciem z tą serią. Byłem w szoku, gdy tylko rozpocząłem kampanię. Jak to wygląda! Ale to ładne! Jak dobrze wyglądają żołnierze, myślałem, jakie to wszystko ostre i dynamiczne. Ekipie z Gameloftu nie mogę odmówić technicznej wirtuozerii, gdyż MC4 niewiele ustępuje swoim pecetowo-konsolowym kuzynom.
    No dobra, w czymś ustępować musi. Ale czym? Technicznie nie sposób czegokolwiek zarzucić. Misje rozgrywają się w różnorodnych sceneriach, są sympatycznie oskryptowane i całkiem urozmaicone, więc pod tym względem nie umiem się do czegokolwiek przyczepić. Strzelanie wykorzystuje auto-aim, czyli pomoc w namierzaniu celów. Nie wiem, czy da się to wyłączyć, ale bym się nie odważył, bo w końcu steruję palcując ekran, a nie myszką czy padem. Strzela się naprawdę przyjemnie, a i z wielu różnych broni. Moją faworytką można podglądać wrogów ukrytych za osłonami i je przebijać. Gdzieś to już było? Było! W Resistance. Ale co z tego, skoro to takie fajne?

    Mało tego, gra ma fabułę! Czerpie klimatem ze współczesnych Call of Duty i nie sili się na oryginalność, ale jest zrealizowana zaskakująco dobrze. W niektórych misjach wcielamy się w przywódcę nikczemnych terrorystów. Doszło do paru zwrotów akcji- może nie jakichś specjalnie porywających, że musiałem odłożyć telefon i zacząć się zastanawiać nad sensem życia, ale porządnych.
    Modern Combat 4 to dobra, rzemieślnicza robota. Nie wspomniałem o trybie wieloosobowym, bo nie zdążyłem do niego zasiąść, ale jestem dziwnie spokojny o jego jakość. Jeśli gdzieś miałbym się czepiać, byłyby to dokładnie te same rzeczy, co przy singlowych kampaniach Call of Duty, Medal of Honor czy Battlefielda. Jak chcecie zagrać w coś takiego na swoich smartfonach, sięgnijcie koniecznie.

  21. Knockers
    Nie chciałem pisać o tym, co się dzieje na Ukrainie, bo nie powiedziałbym nic odkrywczego. Mimo to, znalazła się kwestia, którą musiałem poruszyć. Przesyłam wam link do mojego tekstu, który Ukrainy dotyczy.
    Paru z was zarzucało mi, że nie wrzucam tutaj całych tekstów, tylko linkuję te z głównego bloga. Że robię sobie tanią reklamę i te sprawy. Faktycznie, postaram się wrzucać kompletne teksty i tylko na tematy, które chociaż w miarę mogą was obchodzić.
    W tym wypadku musiałem zrobić odstępstwo. A to z uwagi na charakter tekstu, którego po prostu nie mogę tutaj wrzucić ze względu na wulgarne wyrazy, których nie byłem w stanie uniknąć ani też zastąpić. Rzecz o ostrej reakcji na tekst Glamour, gdzie dziennikarka modowa opisuje swoje wrażenia z Majdanu. Została zjedzona przez internet i wziąłem ją w obronę.
    Jeśli ten temat was interesuje, zapraszam TUTAJ
    To tyle, wracam do grania. Miłego.
  22. Knockers
    To robi wrażenie, kiedy prezydent Stanów Zjednoczonych zapowiada, że następny weekend spędzi na zamulaniu przed serialem. Mało tego, serialem political fiction, który pokazuje, jakie świństwa wyprawiają politycy z Waszyngtonu.
    House of Cards to pierwszy serial dystrybutora filmów Netflix, który charakteryzuje się tym, że nie trzeba czekać wyczekiwać tydzień na kolejne odcinki, tylko widzowie z miejsca dostają całość. Pierwsza seria zebrała świetne recenzje i cóż, gdybym napisał swoją, niespecjalnie odbiegałaby od reszty. Byłem zachwycony. Szczególnie trzema aspektami.
    Obsadą
    W roli Franka Underwooda wystąpił mój ulubiony aktor, Kevin Spacey. To jedna z jego najlepszych kreacji w ogóle. Świetnie odnajduje się w roli bezwzględnego skurwysyna, a przy tym człowieka wyważonego i dystyngowanego. Jego postać ma duszę. Dało się go lubić, pomimo tego, co wyprawiał z ludźmi dookoła. Jego żonę zagrała Robin Wright, równie genialna i piękna, pomimo, że trochę podstarzała. Mało tego, dziennikarkę prowadzącą dziwną grę z Underwoodem zagrała Kate Mara, jedna z moich ulubionych aktorek pod względem urody. Tak, wiem, ma odstające uszy. I co z tego. Ty masz brzydsze.
    Oprawą
    Pod względem realizacji, House of Cards to klasa wysokobudżetowego filmu kinowego. W niczym nie przypomina tandeciarstwa niektórych produkcji telewizyjnych. Scenografia, zdjęcia i kostiumy są genialne. Uwielbiam tamtejsze zimne kolory, szaleję za eleganckim, trochę brytyjskim domem Underwoodów. Poza tym, pomysły w stylu wyświetlania na ekranie dymków esemesów, czy monologi głównego bohatera skierowane do widzów są klasą samą w sobie. Nawet, jeśli to już gdzieś było.
    Tematyką
    Media i polityka to moje koniki, którym w ciągu dnia poświęcam znaczną część swojego czasu. Fajnie obejrzeć serial, w którym obie sfery są na pierwszym planie. Do tego potraktowano je z należytą powagą. Intryga, choć oparta na fikcji, była wiarygodna i podejrzewam, że nie takie rzeczy widział Biały Dom, czy jakikolwiek inny ośrodek władzy.
    Niestety, po obejrzeniu pierwszych kilku odcinków drugiego sezonu czuję spory zawód. Niby wszystko jest po staremu, a jednak opadł mi entuzjazm. Scenarzyści próbowali zaszokować widzów, ale wyszło im to trochę niezgrabnie. Szokując na siłę sprawili, że House of Cards stał się niedorzeczny. Poczułem, jakbym oglądał autoparodię pierwszego sezonu. Serial bezwzględnie mroczny, a przez to narażający się na śmieszność. Mam nadzieję, że to wrażenie mi minie po kolejnych odcinkach, bo póki co jestem zgorszony.
    Rozumiem, że przez spuściznę pierwszej serii i konkurencyjne produkcje, właściwie wszystkie, wprawienie widzów w stan ocb jest głównym zamiarem twórców, ale niedobrze, kiedy odbywa się to kosztem opowiadanej historii i wiarygodności bohaterów.
  23. Knockers
    Jestem singlem. Z wyboru. Bynajmniej nie swojego. I wiecie co? Bardzo lubię walentynki. Zwłaszcza w tym roku, kiedy przychodzi mi je spędzać samemu.
    Walentynki to o tyle wyjątkowe święto, że nie jest przeznaczone dla wszystkich. To święto zakochanych. Zwłaszcza tych szczęśliwie zakochanych. Wszyscy inni, nieszczęśliwi niezakochani, są trochę biedni w tym dniu.
    Ci ostatni wysnuwają zarzuty, że walentynki są głupim, cukierkowym świętem zrobionym w imię marketingu. Bo inne święta są, gra słów, święte i wcale nie chodzi w nich o kupowanie pierdół w sklepach. Sami widzicie, jaka to jest bzdura.
    Nie Walentynki są złe. Zła jest wyłącznie zawiść singli w trakcie jedynego święta, którego nie mają jak celebrować. Pieprzeni zakochańcy są wszędzie. W kawiarniach, w kinach, w restauracjach, na ulicach. Przez resztę roku tak się nie rzucają w oczy, a w tym jednym przejmują władzę nad światem. Bilet dla pary gratis! Dodatkowe muffiny dla zakochanej pary! W tym dniu nasza radiostacja gra? par. Oszaleć można, co nie?
    Singlom nie tyle dokucza samotność co wyłączenie z zabawy. A może dałoby się sprawić, żeby walentynki dotyczyły też singli? Co para jednoosobowa może robić czternastego lutego?
    Amerykanie kręcą niezły biznes organizując randki w ciemno. Klient wypełnia ankietę swoimi preferencjami i dobierają mu klientkę. Spędzają ze sobą kwadrans i jeśli wypali, wychodzą stamtąd już jako pełnowymiarowa randka.
    Strata pieniędzy. Walentynki to najłatwiejszy pretekst do randki i istnieje największa szansa, że wolna dziewczyna, której zaproponujecie randkę, zgodzi się. To wynika z desperacji i nie liczcie na to, że wyniknie z tego coś więcej. Jasne, to może dać pewną satysfakcję, że jakoś uczciło się święto, ale czy walentynki są dobrym dniem dla pierwszych randek?
    Jasne, że nie. To jest święto dla zakochanych, którzy zeszli się przed czternastym i w dniu Walentego oficjalnie funkcjonują jako para. Co więc mają począć single: spędzić ten dzień jak każdy inny, czy wciąż starać się go jakoś odróżnić od reszty?
    Jasne, najlepiej zaopatrzyć się w mnóstwo słodyczy i słuchać uroczo tandetnych miłosnych piosenek. Moi faworyci to Felicita, Ti Amo i jeszcze Piccola e Fragile. I jeszcze All You Need Is Love, a jakże, Walentynki są nieważne bez tego kawałka.
    Potem wezmę się ze spaghetti, jak w Zakochanym Kundlu. Ale chyba nie mam mięsa mielonego, więc zrobię takie z owocami morza. Podobno to niezły afrodyzjak.
    Po obiedzie przyjdzie pora na gry komputerowe. W co zagram? Larry Laffer, rzecz jasna.

    Szczęśliwie pierwsza część była w najnowszym CD-Action. To gra o podrywaczu- nieudaczniku. Nie ma drugiej produkcji z tak silną immersją.
    A jak zwieńczę ten dzień? Obejrzę 500 days of Summer. Obok Her, które niedawno recenzowałem, to mój ulubiony film w tych klimatach. Kocham Zooey Deschanel i prawdopodobnie kolejne walentynki spędzę właśnie z nią.
    Szczęśliwych Walentynek, single. Parom życzę tego tym bardziej.
    Po więcej, zapraszam na moją stronę na facebooku, ostatnio się trochę rozkręca. No i oczywiście na bloga.


    Knockers

  24. Knockers
    Wierzę w Don Jona. Wierzę we włoskiego pochodzenia Amerykanina, którego życie kręci się wokół panienek, kumpli, rodziny, kościoła, siłowni i, przede wszystkim, pornografii. Wierzę, że ta ostatnia wpłynęła na jego postrzeganie seksu i związków jako takich. Wierzę w problem, bo pornografia zawładnęła światem i umysłami maluczkich. I nie mów, że jesteś święty, bo nie jesteś. Każdy ma w sobie cząstkę Don Jona.
    Jednocześnie, spodziewałem się nieuchronnego. Że oto zmienią mu się priorytety, odstawi pornole i nauczy się czerpać satysfakcję z miłości. Wiecie, że najpierw śmieje się z facetów, którzy pieprzenie nazywają kochaniem, a potem pokornieje i sam to tak nazywa.. Jakby mało było na świecie wrażliwców.
    Kreacja do skomplikowanych nie należała, ot, podrywaczek z ciągotami do wirtualnych cycków. Zupełnie niekojarzący się z aparycją aktora. Mimo to, był wiarygodny. Przypakował, mówił włoskim akcentem. Wypadł w porządku, zresztą trudno, żeby było inaczej, bo to jeden ze zdolniejszych i sympatyczniejszych aktorów młodego pokolenia, a i film reżyserował.

    Pełnometrażowy debiut nie odbiega atmosferą od filmów, z których najbardziej znam Gordona-Levitta. Jest to dramat obyczajowy w lekkim tonie. Wiadomo, czego się spodziewać, ale można się zawieść, że wszystko zmierzało ku tak przewidywalnemu finałowi.
    Scarlett Johansson, w roli pisanej spacjalnie pod nią, gra, jak zwykle, kobietę ekstremalnie pociągającą. Co tu mówić o grze, sama aktorka taka jest i do tego nie musi praktykować jakiejkolwiek zawodowej gimnastyki. Jedyne, co przeczy mojemu wyobrażeniu wobec pięknej gwiazdy, to wulgarność estetyczna i, hmmm, prostota. Dziewczyna, którą wyróżnia jedynie uroda. Ale to ma urok, wypadła wiarygodnie.

    Dla przeciwwagi, Julianne More wcieliła się w postać bezpośredniej, lekko natrętnej znajomej bohatera. Wydawała się wciśnięta na siłę, a okazała się jednym z głównych bohaterów.
    Z drugiego planu, wyróżnia się świetna kreacja włoskiej rodziny Don Jona. Koledzy popisali się trochę mniej, bo sprawiali wrażenie istniejących tylko po to, żeby bohater miał komu przybić piątkę. Jak to koledzy, przewrotnie to ma sens.
    Czy młody reżyser zabłysnął? Niestety, miałem słuszność, bo finał był skopany. Mimo to, bawiłem się nieźle. Jeśli przyjdzie mi odbywać maraton filmów z Josephem Gordonem-Levittem, na pewno o Don Jonie nie zapomnę.
    Tekst pochodzi z bloga tu Dominik którego fanpage znajdziecie tutaj.
×
×
  • Utwórz nowe...