Skocz do zawartości

Knockers

Forumowicze
  • Zawartość

    2188
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez Knockers

  1. Knockers
    Wpis poradnikowy w którym autor usiłuje zebrać najlepsze sposoby na pozbawienie faceta męskości. I trzeba jeszcze zastrzec, dla ewentualnych mniej ogarniających, że nie zacznie nagle wymieniać narzędzi tępych.
    W razie jakby facet chciał chwalić się przed znajomymi dumnym tytułem eunucha, nie musi sobie niczego wycinać, obcinać, wyrywać, kroić itd. Współczesny eunuch może mieć wszystko na swoim miejscu i mimo to nazywać się w ten sposób.
    Bo światem rządzą kobiety i to one o wszystkim decydują, role się odwróciły, a treść Seksmisji stała się faktem. Albo i była odwiecznie, tylko umiała się lepiej kamuflować i Cezar nie zdawał sobie sprawy, że jest zabawką Kleopatry.
    Na dobrą sprawę, facet nie musi wiedzieć, że jego osprzęt nadaje się do czegokolwiek poza sikaniem, żeby doświadczyć omawianego dziś uszczerbku. Wystarczy, że mały chłopiec zobaczy jego obiekt westchnień tańczący wolnego do, dajmy na to i z góry przepraszam, ?Dwóch Bajek? Dody razem z kumplem, który dzień wcześniej przy produkcji ściąg na klasówkę z przyrody, wiążąco obiecywał, na krew i ślinę, że kumple ponad wszystko.
    I ów, patrzący na tańczących, chłopiec czuje oczywistą zazdrość i frustrację, że rzeczywistość sobie z niego w najlepsze drwi i jest różna od jego niewygórowanych przecież oczekiwań. I do tego sam Tadek, najlepszy kumpel od przedszkola, podwędził mu potencjalną partnerkę do wolnego. W tym wypadku najbardziej boli w jaja uczucie, że ten cały Tadek okazał się od niego lepszy.



    Do wesela, w tym wypadku kolejnej szkolnej dyskoteki, się zagoi, pomyślał sobie nasz mały książę i zapytał znanej mu tylko z widzenia dziewczynki, czy z nim zatańczy. Ta tylko stuknęła się w czoło. A przecież zaniżył pułap, Zosia nawet ładna nie była. A i tak dostał kosza i ledwie uniósł się męstwem, wzruszywszy przed nią ramionami; odchodząc czuł już przypływ znajomej konsternacji. I możliwe, że na lata zraził się do zgłębiania arkanów wiedzy o płci pięknej. Czyli, jak widzicie, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby być wykastrowanym po raz wtóry. Tak jak poprzednio, zawiniło rozminięcie oczekiwań z rzeczywistością, ale tym razem na pierwszy plan wysunął się problem niespełnionych ambicji i uczucia społecznej degradacji, jakkolwiek paskudnie brzmiałyby te słowa.?Znaj swe miejsce w szeregu? to ulubiony slogan mentalnych kastratów.
    Słowo się rzekło. Odsunął sprawy damsko-męskie, skupiwszy się na wspaniałej alternatywie, jaką dają karty Yu-Gi-Oh!, podrzędne MMO ze słonecznego Bangladeszu i keczupowe cheetosy. Aż nagle pojawiła się Ona, dajmy na to, najpiękniejsza na świecie. Tak mu się przynajmniej wydawało, bo od czasu feralnej potańcówki, dawno się żadnej nie przyglądał. Mało tego, wkrótce wykazała chęci do rozmowy z nim, a co gorsza, mieli o czym ze sobą rozmawiać. Ideał, pomyślał starszy już nieco chłopiec, zakochałem się.
    Co dalej? Tego dowiesz się tutaj, w pełnej wersji tekstu. Tylko kliknięcie dzieli was od poznania.
    Pochodzi z mojego bloga, którego miliardy śledzą na facebooku.
    I to nie tak, że unikam tematów gier. Nawet głupie przeglądanie internetu jest stresującym przeżyciem dla mojego styranego komputera. Za to nadrabiam zaległości w Androidzie
  2. Knockers
    Niegdyś jednym z najpopularniejszych określeń wśród internautów było dziecko neo. Internet był wtedy limitowany i tylko nieliczni posiadacze modemu neostrady mogli szaleć bez ograniczeń. Z reguły to były dzieci, które wprawiały internautów y limitem w irytację tym, jak bardzo nie wykorzystywały jego potencjału.
    Na przykład pisały blogi, dokładnie takie jak ten tutaj, zamiast uzupełniać wikipedię, udzielać merytorycznych odpowiedzi w poważnych forach i popularyzować ruch pacyfistyczno-ekologiczno-każdy.
    Gdyby ten termin nie był neologizmem i nie szpanowałbym nieudanym zdjęciem dowodowym, byłbym dzieckiem neo. Mam profil na każdym serwisie, moja skrzynka na gmailu jest zapchana, na dzień dzisiejszy, dwoma tysiącami dziewięćset dziewięćdziesięcioma czterema nieprzeczytanymi wiadomościami i nawet nagrywałbym vlogi, gdybym miał jakikolwiek mikrofon poza tym z kamery. A tego byście nie chcieli słyszeć.
    Ale jeden serwis się szczęśliwie przede mną uchował. Ask.fm, portal społecznościowy pozwalający z założenia na zadawanie pytań i udzielanie odpowiedzi. No i wszystko fajnie, jakaś znana osoba może sobie stworzyć tam konto i odpowiadać na pytania fanów. Ciekawie jakby zadomowili się tam politycy. Jeśli już tam są, przepraszam za brak rzetelności- po prostu o tym nie słyszałem. To by miało duży potencjał w komunikacji z wyborcami. Chociaż hejt mógłby biednych, poczciwych grubasów przytłoczyć?
    Okej, ustaliliśmy, że w przypadku celebrytów omawiany serwis ma potencjał i rację bytu- mógłby nieźle dopełniać z jakiegoś powodu obleganego przez środowiska polityczne twittera.
    Ale na cholerę używają tego zwykli, szarzy ludzie? Oczywiście mam na myśli tych, co chcą udzielać odpowiedzi na pytania. Za kogo się oni niby mają? Myślą, że są ciekawi? Czym się zajmują i kim niby są? Marzy wam się udzielanie wywiadów, przebojowi frajerzy? To zróbcie w końcu coś, żeby ktoś chciał go z wami przeprowadzić! Nie wiem? Nagrajcie płytę, pokażcie dupę w telewizji, cokolwiek!
    I jak niby miałyby brzmieć te pytania? W w wypadku profilów posiadaczy płci brzydszej, ?pytania? ograniczają się do obelg, a płci pięknej- niezbyt subtelnych zachęceń do uprawiania miłości. Francuskiej. Kto jest większym frajerem- ten co w ten sposób poniża innych, czy ten, kto dobrowolnie dają się poniżać?
    W każdym razie najbardziej zainteresowała mnie pewna prawidłowość. Gdzie ci pytający zapodziali pytajniki? Czemu na stronie służącej zadawaniu pytań, wcale ich nie zadają? Prawie żadne pytanie nie jest pytaniem. Większość odpowiedzi trudno uznać za odpowiedź. Portal mógłby równie dobrze nazywać się ?kalafior? i wiele by na tym nie stracił.


    tekst pochodzi z bloga

    tudominik
    Zachęcam do polubienia strony mojego bloga na facebooku, by być na bieżąco z nowymi tekstami.
  3. Knockers
    [media=]http://www.youtube.com/watch?v=mLbO3v7qp2c
    Nie rozpisuję się nawet, bo nie ma po co. Graficznie wygląda niespecjalnie, ale to mnie akurat cieszy, bo sprawia, że ruszy na moim pececie. Jak już wyjdzie na pecety. Za 20 lat. Miłego oglądania, póki R* nie usunie.
    edit: zmieniłem na inny filmik, bo tamtego chwilowo nie ma w sieci
    edit: znów ktoś wrzucił gameplay, więc mogę przywrócić; nie obiecuję, że przetrwa długo
  4. Knockers
    Ludzie odpowiedzialni za kreowanie nowych mód i trendów mają to do siebie, że potrafią popularyzować nawet najgłupsze pomysły.
    Na przykład anonimowy projektant mody podczas pobytu na wsi zauważył, gdzie bydło nosi kolczyki. ?To jest dobre? pomyślał, kiedy przebijał przegrodę nosową pierwszej napotkanej modelce.
    ?Naprawdę damy radę to wylansować??- zapytała patrząc smutno w lustro- ?wyglądam teraz jak jakaś krowa?. Uspokoił ją, że spokojnie to przeforsują, nazwą Septum i faktycznie- z dnia na dzień damska populacja (niefortunnie wsparta niektórymi przedstawicielami męskiej) paradowała z kolczykiem wychodzącym z dziurek w nosie. Moda zaczęła się chyba od Lady Gagi



    Nie sposób nie zauważyć, że taki rodzaj piercingu ma jedną podstawową zaletę- gdy się go ściąga, nie widać żadnego śladu. W sumie nie wygląda to tak źle, nie jestem żadnym wielkim przeciwnikiem. Z drugiej strony- nie chcę sobie wyobrażać, jak osoba z przedziurawioną przegrodą nosową znosi zakatarzenie
    .
    Wyzłośliwiam się tak na tego biednego kolczyka, a przecież to nic wielkiego. W przeciwieństwie do tuneli, bo one bywają wielkie. Te które swoją aparycją nie rozciągają samego ucha nawet mi się podobają. Na przykład u uroczej wokalistki Of Monsters And Men



    Ale rozciąganie tego do rozmiaru pokrywki od garnka to najzwyklejsze w świecie samookaleczenie i po prostu szpeci uszy. Nie chcę zabrzmieć jak osoba typu ?nie rób tego, bo jak będziesz wyglądała na starość??, bo nie o to mi chodzi. Po prostu takie rozciąganie skóry jest nieszczególnie zdrowe.





    dobrze, że facet nie słyszał o winylach

    W poincie miałem pisać, że ludzie robią szalone rzeczy żeby sprostać modzie. Potem- że bywają odważni, a jeszcze później dopisałem, że głupi. Potem mnie naszło. Mają jaja. To określenie pasuje tu wręcz idealnie. Trzeba mieć jaja, żeby pozwolić sobie na ból i ewentualną śmieszność w imię upodobań- nawet tych wynikłych z krótkotrwałej mody. Łatwo takich rozdzielić na dwa rodzaje- tych którzy chcą być fajni i unikalni i tych, którzy widzą w modyfikacjach twarzy coś ponad to- tworzą z tego całą filozofię. I nagle twierdzą, że chcą być, na przykład, nosorożcami, więc wszczepiają sobie róg, tatuują na szaro i odtąd zajmują się wylegiwaniem w płytkich akwenach i ziewaniem. Do takich rzeczy trzeba mieć jaja.
    W sumie ciekawa perspektywa, muszę to poważnie rozważyć.
    ____________
    Po więcej zapraszam na facebook.com\tudominik
  5. Knockers
    Wolverine w Japonii

    Zacznę od truizmu: Wolverine to mój ulubiony członek załogi X-Man. Stąd też nie dziwię się, że odgrywany przez Hugh Jackmana mutant z regeneracją tkanek i wysuwanymi pazurami doczekał się aż dwóch własnych filmów, a jego koledzy i koleżanki- ani jednego. Jest charyzmatyczny, zabawny, stanowi znak rozpoznawczy X-Menów i da się go wręcz utożsamić z tą serią.
    Tym razem Logan wybiera się na krótką wycieczkę do Japonii. Czytałem parę komiksów o Rosomaku w Japonii, więc film mnie zaciekawił od czasu zapowiedzi. Przez zwiastującą sekwencję na dachu pociągu liczyłem na porządnie zrealizowany film sensacyjny bez pretensjonalności, kiczu i nadmuchanego ponad granice patosu.
    Z kinowej sali wyszedłem zadowolony, ale nie podzielam powszechnego podziwu nad nowymi przygodami Woverine?a. Albo inaczej: pierwsza połowa jest naprawdę świetna. Sekwencje sensacyjne trzymały za jaja szczęśliwie nie naruszając niebezpiecznej granicy efekciarstwa i przerostu formy nad treścią. Szczególnie podobała mi się scena na pociągu ze zwiastuna. Wygląda wspaniale i na swój pokraczny sposób sensownie. To prawda, że nie jest oryginalna, ale jej realizacja jak najbardziej wyszła. Między scenami akcji, dano nam chwile oddechu w postaci strawnych, często naprawdę zabawnych dialogów. The Wolverine jest filmem zaskakująco lekkim i humorystycznym, pierwszym filmem do jakiego porównałbym ten klimat byłby Iron Man.

    kadr z filmu The Wolverine
    Gorzej jeśli próbuje silić się na momentalny dramatyzm. I tak w pewnym momencie Wolverine doznaje uszczerbku na swoich zdolnościach (beznadziejny wątek), przeżywa śmierć Jean Grey i niby jest w rozsypce. Oczywiście pod koniec jest nieodzowny twist fabularny i wymknięcie z beznadziejnej sytuacji za pomocą ulubionej mocy wszystkich filmowych bohaterów- Deus Ex Machina. Naprawdę uważacie to za spoiler? W ten sam sposób mogę zdradzić zakończenie filmów, które jeszcze nie wyszły, albo ich nie widziałem. Niestety The Wolverine pod tym względem nie umyka schematom.

    kadr z filmu The Wolverine
    Rozczarowuje także druga połowa, zwłaszcza motyw wielkiego robota rodem z anime. Ja wiem, że akcja dzieje się w Japonii i tam roboty chodzą po ulicach i walczą z Godzillą, ale nijak nie pasowało mi to do tonu historii. Nie zabrakło również fabularnych głupotek typu bazy z supernowoczesnym sprzętem, którą odgradza mały, druciany płotek.
    Mimo tego, na filmie bawiłem się bardzo dobrze. Występ Jackmana był jak zwykle brawurowy i tym razem nie musiał kraść nikomu show, bo było mu zwyczajnie przeznaczone. Drugi plan też okazał się ok- szczególnie dwie partnerujące Rosomakowi piękności-na tyle charakterystyczne, że zapamiętam je na dłużej.
    Jeśli lubicie filmy o superherosach, Japonię, albo chociaż pociągi- film powinien wam się spodobać. Sympatyczny przedsmak przed X-Men Days of Future Past
    ____________
    Tekst pierwotnie ukazał się na blogu tudominik.tumblr.com
  6. Knockers
    Kinematografia i literatura zawierają w swoich bibliotekach przykłady specyficznych historii, których wspólnym pierwiastkiem jest wielki rozmach i łatwość we wzbudzaniu emocji. Przykładami takich pozycji mogą być Forrest Gump, Ciekawy Przypadek Benjamina Buttona, Mr Nobody czy też Cloud Atlas. Nie zawsze są to rzeczy wybitne, ale trudno byłoby uznać, że pozostawiają odbiorcę zobojętniałego na to, czego właśnie doświadczył.
    I o ile w przypadku filmów, czy też książek, mógłbym w miarę swobodnie sypać przykładami, gry komputerowe nie siliły się dotąd na uzyskanie podobnego efektu. Przeciwnicy grania mogli z tego korzystać jako z argumentu, że gry są do [beeep] i nic z nich nie wynika poza odstrzeliwanymi łbami i rozlaną posoką. Istniały przygotówki o fabułach pierwszej próby, jednakże mechanika za jaką stały uniemożliwiała płynny kontakt z opowiadaną historią.
    I co z tego, mechanika jest istotą gry jako takiej, a takie elementy jak fabuła i oprawa są tylko okrasą, które umożliwiają większe zaangażowanie z produkcją. Stąd efekty wizji Davida Cage?a nigdy nie budziły mojego zachwytu i wręcz irytowało mnie, gdy jakakolwiek część składowa dominowała nad rozgrywką.
    Stąd też za To The Moon wziąłem się niejako przy okazji, całe dwa lata od premiery. Włączywszy grę, czułem rajcującą perspektywę niepozostawienia na niej suchej nitki na blogu. Tymczasem okazało się, że obcuję z małym dziełem sztuki.





    screen z gry To the Moon

    Zadaniem problematycznym byłoby podjęcie kwestii fabuły omawianej gry. Mam do wyboru posłużenie się ogólnikami, które nic wam nie dadzą do zrozumienia (wtedy powiedziałbym, że jest to opowieść o marzeniach, miłości, przemijaniu, poświęceniu i armii innych górnolotnych w wydźwięku rzeczowników), albo drugim wyjściem będzie opisanie produkcji w sposób bardziej jasny, ale tu narażę się na ewentualne spoilery. Ograniczę więc opis do minimum.
    Sterowalnymi postaciami jest para pracowników firmy Sigmund Corp zajmującej się modyfikacją wspomnień. Oddelegowani zostali do pogmerania we wspomnieniach umierającego staruszka, którego niespełnionym pragnieniem jest wycieczka na księżyc. W tym celu bohaterowie przemierzają przez całe życie Johnny?ego- starca i zarazem głównego bohatera opowieści od starości aż po wczesne dzieciństwo, ażeby na łożu śmierci myślał, że faktycznie dotarł na księżyc. Zadanie generuje piętrzące się przeszkody. Chyba największą z nich jest miłość życia Johnny?ego- rudowłosa River.





    screen z gry To the Moon

    To The Moon opowiada piękną, chwytającą za serce historię. Niewymownie angażuje gracza w wyzwanie przed jakim staje para doktorów i przede wszystkim w opowiedziane wspak losy Johnathana Wylesa. Sprzyja temu barwność bohaterów i napisane z polotem dialogi. Z łatwością mógłbym wymienić i opisać postacie z tej gry, czego nie mogę powiedzieć o większości znanych mi produkcji.
    I z historią wszystko jest spójne. Pasuje muzyka, subtelna i liryczna, nierzadko fortepianowa, co ma zresztą związek z samą fabułą. Pasuje humor, ironiczny i w momentalnej banalności wręcz uroczy. Wreszcie pasuje oprawa. Minimalistyczna, oparta na leciwym już RPG Makerze. To zadziwiające, jak magia omawianej gry potrafi związać gracza z kilkoma pikselami.
    To co może budzić wątpliwości to sama rozgrywka. Sprowadza się do przeklikiwania przez stosy tekstu dialogowego. Okazjonalnie należy posłać gdzieś postacie kursorem. To the Moon raczej udaje grę, niż nią faktycznie jest i użycza specyficznych dla tego medium mechanik raczej sporadycznie. Na przykład podstawową ?czynnością? jest odnajdywanie obiektów wiążących się ze wspomnieniami głównego bohatera, a pod pretekstem prostej układanki przechodzi się do kolejnej sekwencji. Kilka razy w ciągu przygody natrafiłem na kontekstowe fragmenty będące prostymi minigierkami. Zdają się być czymś wciśniętym tylko po to, ażeby upozorować odbiorcę, że ma do czynienia z grą jako taką.
    Czym więc jest To the Moon jeżeli nie grą? To coś pomiędzy nią, filmem i książką. To angażująca historia, która bardzo mnie wzruszyła. Tak, do tego stopnia, dobrze sobie wyobrażacie. Wreszcie to przykład na to jak prostymi środkami można osiągnąć potężny efekt. Gorąco polecam. W sumie każdemu, także osobom, których pierwszym skojarzeniem z grami komputerowymi jest Pasjans Pająk.
    PS: wpis pierwotnie ukazał się na blogu knockersablog.tumblr.com pod adresem http://knockersablog...mnie-na-ksiezyc


    Knockers

  7. Knockers
    Za mną ciężka noc.
    I nie, nie pracuję na kopalni, ani nie jestem maszynistą nocnego pociągu z mięsem. Jestem graczem i interesuję się branżą gier komputerowych.
    Dla każdej branży istnieją wyjątkowe dni, w których zaangażowana społeczność może się z nią szczególnie identyfikować i ma swoje święto. Dla maniaków filmów są to festiwale, albo ewentualnie rozdania Oscarów, dla sympatyków gier komputerowych rolę takiego święta pełnią przede wszystkim targi. Utrzymujący się od paru lat układ sił pozwala trwać w przekonaniu, że najważniejszymi targami gier jest Electronic Entertainment Expo (E3).


    Tekst jest oryginalnie zawartością bloga
    http://knockersablog.tumblr.com , ale wyjątkowo zamieszczam go w całości tutaj. W tekście nie miałem zamiaru obrażać żadnej konsoli, ani nikogo sztucznie nie faworyzować. A wyszło jak wyszło Wiedzcie, że nie mam nic przeciwko krytykowanej platformie i jestem przekonany, że nabywcą sprawi wiele radości. Kocham wszystkie gry, no dobra, poza sportowymi i tanecznymi.

    Targi dzielą się na część konferencyjną i wystawową, podczas której dziennikarze mogą sobie zagrać we wcześniej pokazane gry, żeby potem raczyć gawiedź swoimi relacjami. To zamknięta impreza, ale streamy z konferencji są transmitowane w Internecie i dostępne dla wszystkich zainteresowanych. Wczoraj oddałem się więc oglądaniu streamów, które z przerwami trwały od 18:30 polskiego czasu do około 5 rano. Więc, jak to zaczynałem, za mną ciężka noc.
    Tego roku było jakby mniej konferencji, bo ze swojego show zrezygnowało np. Activision i Nintendo. Pozostawało mi śledzić widowiska od kolejno Microsoftu, EA Games, Ubisoftu i Sony.
    Nie będę się bawił w wierną relację, bo robią to setki osób do tego stworzonych, pokażę tylko rzeczy, które szczególnie zapamiętałem i jestem w stanie wskazać bez zerkania w cudze relacje. No bo zapamiętuje się wyłącznie rzeczy najlepsze, reszta to raczej pierdoły.

    Microsoft dał radę, ale kolejne konferencje pokazały jakby więcej.
    Niedawno, gdy Microsoft zwiastował światu swoje Magnum Opus- Xbox One, publiczność nie pozostawiła na nich suchej nitki, bo skupili się na wszystkim poza grami i graczami. A to dziwne zważywszy na fakt, że mowa o konsoli do gier. Na szczęście na E3 nie owijali już w bawełnę i konsekwentnie skupili się na grach. Byłem tym bardziej uważny, bo interesowało mnie, czy Microsoft pokaże jakieś rozsądne gry dedykowane swojej nowej konsoli, a nie zamydli oczu grom multiplatformowych, których iksboksowa wersja dostanie tygodniową wyłączność, albo bonusowe majtki dla protagonisty.

    Nowy, podzielony na zasadniczą część i prolog, Metal Gear Solid prezentuje się genialnie, ale fakt, że pokazywał go akurat Microsoft był dziełem przypadku.
    No i generalnie pokazywali właśnie rzeczy z gruntu multiplatformowe. Był nowy Metal Gear Solid, gra do cna skrojona pod Sony, gra powala, w końcu to niekoronowany król skradanek. Było też nowe dzieło Remedy i zarazem powrót do ich fascynacji w manipulowaniu czasem- Quantum Break. Wprawdzie pokazano tylko CGI, ale dało mi ono sporo nadziei. Zwłaszcza możliwość sterowania postacią w trakcie zupełnego zatrzymania czasu (jak w serialu Heroes), coś takiego było w Dishonored, ale na mniejszą skalę i bardzo jaram się takimi zabiegami.

    Czym byliby legioniści bez ataku żółwiem z Astriksa.
    Pokazali jeszcze Ryse, to znaczy prezentowali to już kiedyś, ale w postaci skrojonej pod Kinecta bijatyki, a teraz Crytek odświeżył swoją zorientowaną w Starożytnym Rzymie grę w formie slashera. Mam bardzo mieszane uczucia wobec prezentacji rozgrywki, całość przypominała mi starożytne Call of Duty z walką wykastrowaną z wolności na rzecz ciągłych sekwencji QTE. Takie popierdółki nie sprzedają konsoli.
    Wreszcie pokazali trzeciego Wiedźmina, co mnie jako Polaka bardzo ucieszyło. Zwiastun był całkiem sympatyczny, Geralt pomachał mieczem, a gra w wersji na XOne wykorzysta funkcjonalność mikrofonu w Kinectcie. Dobre i to.

    Jak miło, że jedynym europejskim państwem, jakiego nazwa padła podczas konferencji Mcs było Poland. Szkoda, że na konsolę poczekamy dłużej od Turkmenistanu.
    Podobał mi się gampelay z Dead Rising 3. Seria poszła w mroczniejszą tonację, ale tylko pozornie, bo z początku bezradny wobec tłumów nieumartych bohater wkrótce miał sięgnąć po piłę mechaniczną i atak artylerii. I samochód w otartym świecie. W sumie większość prezentowanych wczoraj gier była w otwartym świecie.
    Microsoft pokazał jeszcze swoją odpowiedź na Little Big Planet (naprawdę interesujące), Forzę, która wygląda dokładnie jak wszystkie poprzednie (auta jak auta), nowe Halo i reedycję X360 z designem stylizowanym na wygląd Xbox One. A, i nowy Xbox będzie drogi, około 2200 złotych i raczej nie wyjdzie w Polsce w tym roku. Więc niech się wali na ryj.

    Jaki użytek ze Star Wars zrobi EA Games?
    Potem prezentowało się EA. Zaczęli zaskakująco, bo nową grą w uniwersum Plants Versus Zombies. PopCap przygotował miłośnikom roślinek wielką niespodziankę, bo oprócz facebookowej odsłony swojego hitu i nowej części na platformy mobilne, uraczył ich nowoczesnym Tower Defence widzianym z perspektywy TPP z bajeczną grafiką i dynamiką. Nasuwa skojarzenia z Orcs Must Die!.

    Roślinki z mikrej gierki na telefony urosły do rozmiarów stuletniego baobabu.
    EA strzelankami stoi, poza Battlefieldem 4 z fenomenalnym zawaleniem się wieżowca w trakcie reżyserowanego meczu, pokazali to nad czym dłubią w Respawn Entetrainment, czyli weterani serii Call of Duty. Titanfall to gra gra na silniku Source i nie wygląda zbyt imponująco jak na nową generację. Spokojnie widziałbym to na starym Xboksie. Za to rozgrywka mnie ciekawi- batalie z wielkimi mechami i plączącymi im się pod nogami żołnierzami, którzy umieją biegać po ścianach. Ciekawe.

    Mirror's Edge 2, dowód na to, że Dice to nie tylko bezrefleksyjne sieciowe strzelanki.
    Ale czym to jest wobec Battlefronta od Dice, obietnicy gwiezdnowojennych batalii na silniku Battlefielda. Rzecz jasna teaser obejmował jedynie krótkie CGI.Z ciekawych rzeczy, zapowiedzieli kontynuację Mirror?s Edge, chyba najfajniejszej gry w którą nigdy nie grałem. Chyba sporo osób czekało na tę zapowiedź. Ciekawe czy potem kupią tę grę.No i, jak to na konferencji EA, nie obyło się bez kolejnej Fify i gier EA Sports: cynygejm. Nie było czwartych Simsów, co mnie bardzo zaskoczyło.Ogólnie jak na EA, nie było źle. Nawet utrzymali moją uwagę mimo coraz gorszej kondycji pęcherza.

    Urodziwa prowadząca sprawiała, że wszyscy stojący przy niej mężczyźni wyglądali jak Hobbici. Piece of babe.
    O północy polskiego czasu prezentował się Ubisoft. Rok temu mieli najlepszą konferencję na E3, więc teraz naturalnie musieli zjebać. Pokazali regres niegdyś błyskotliwego Splinter Cella, który jedzie wyłącznie na wspomnieniu o wybitnej pierwszej trylogii. Potem kolejnego Raymana w 2D, który wygląda prześlicznie, ale równie dobrze mógłby wyjść na komórki, dając miejsce na nową odsłonę w 3D w stylu trzeciej części. Był jeszcze South Park, którego nie sposób odróżnić od kreskówki oraz kolejna ścigałka, która podobno jest superfajna, ale dla mnie to wyścigi jak wszystkie inne.

    Watch_Dogs na konferencji Ubisoftu ograniczyło się do krótkiego CGI.
    Pokazali też Watch_Dogs. Ach, jak ta gra mnie zawiodła! Wreszcie zauważyłem, że cesarz jest nagi, a szaty, wokół których gawiedź pieje, nie istnieją. To co zobaczyłem, skojarzyło mi się z wydmuszką znaną pod nazwą Assassin?s Creed III. Kompletny przerost formy nad treścią. Do tego mechanika hakowania jest kompletnie zautomatyzowana i skryptowana. I w autach nie grają radia, gwóźdź do trumny. Ale tłum jest zachwycony, więc co ja tam wiem. Co ciekawe, owa prezentacja odbyła się dopiero na konferencji Sony, bo na Ubisofcie pokazali tylko efektowne CGI.
    Co do Assassin?s Creed IV, po trzeciej części straciłem szacunek do tej serii I nie będę kopał leżącego. Przynajmniej dali do zwiastuna piękną piosenkę, której dzisiaj słucham cały dzień (Full Circle).

    Niech was nie zmyli nazwa agencji modelek, The Division to najpiękniejsza gra targów.
    No i Tom Clancy?s The Division. Tajna broń francuzów. Pierwsza prezentowana gra, od której rzeczywiście poczułem tę nową generację. Wygląda pięknie, jest niesłychanie bogata w detale, a ma otwarty świat. Do tego fabuła z pandemią w tle zapowiada się na coś godnego nazwiska, którym sygnowana jest gra. A i to, że jest to gra roli z rozbudowanymi opcjami sieciowymi robi niemałe wrażenie.

    Oddawaj moje PS4!
    I w końcu, zmęczony, prawie jak Wy po tej rozległej lekturze, dotarłem do konferencji Sony, która zaczęła się z około dwudziestominutową obsuwą po zapowiadanej trzeciej nad ranem. Sony zaczęło od nieszczęsnej Vity i próby jej reanimacji. Twierdzą, że jej czas dopiero nadchodzi, zapowiedzieli na nią dużo gier i zapowiedzieli pełną integrację z PS4. Na przykład właśnie na Vicie zadebiutuje najnowszy odcinek hitowej gry epizodowej The Walking Dead i parę innych ciekawych pozycji. Jak sprzedawać relikt przeszłości, to tylko w ten sposób.
    Po krótkiej prezentacji gier nadchodzących na PS3, przyszła pora na PS4. Najpierw pokazano konsolę. Jej wygląd nie powala, ale i tak jest lepszy od Xboxa One i jakiś taki mniej ceglany i nowocześniejszy.

    Słynny dziad z ostatniej konferencji Sony okazał się bohaterem dema technologicznego towarzyszącego niezapowiedzianej grze studia.
    Poza grami, które Sony pokazywało na konferencji zapowiadającej PS4 jak Knack, nowy Killzone czy InFamous, Było jeszcze rozwiniecie dema technologicznego Quantic Dream i zapowiedź supportu dla producentów gier niezależnych.
    Square Enix zapowiedziało nowe Final Fantasy i Kingdom Hearts, a nieco później pokazano grywalną wersję Mad Maxa tworzoną przez utalentowanych twórców serii Just Cause.
    Znalazło się też miejsce dla TES Online i pierwszy raz poczułem, że mam do czynienia z pełnoprawnym TES?em. Od dzisiaj zaczynam jarać się tą grą i jest to pierwsze MMO, które mi się podoba.

    Gra Destiny, czyżby nazwa miała symbolizować przeznaczenie PS4? Jakoś tak wierzę w tę konsolę, PR'owcy wykonali na mnie kawał dobrej roboty, winszuję.
    Sony przypieczętowało swój sukces, zapewniając aprobatę wobec rynku wtórnego gier. Zapewnili też brak konieczności podłączania konsoli do sieci, wspomnieli o dalszych losach fajnej inicjatywy lojalnościowej PS+ i, pewnie na poczekaniu po konferencji Microsoftu, podali cenę znacznie niższą od konkurencji (na polskie około 1700zł). I zaręczam, że Sony nie sponsoruje mi tego tekstu, ani nie jestem ich wielkim miłośnikiem. Po prostu zamietli Microsoftem podłogę, na dodatek pokazując w samym finale debiutancki gameplay skądinąd interesującego Destiny, nowej gry Bungie, studia, które dotąd tworzyło pod egidą Microsoftu.
    Podsumowując tegoroczne konferencje zapewniły mi sporo emocji i rozbudziły mój entuzjazm. Jak miło widzieć, że w mojej ukochanej branży tyle się dzieje. Jestem bardzo napalony na nowe gry i PS4 a i zainteresowany odwetem czcigodnej konkurencji. Jedno jest pewne, kolejne takie targi będą za jakąś dekadę.
  8. Knockers
    Zjadaczowi popkultury nie umknął chyba panujący od dawna trend, że, przy premierze wysokobudżetowego filmu, twórcy pompują w machinę marketingową masę gadgetów w stylu albumów, figurek akcji i gier.
    Takie gry zwykły na tym cierpieć, bo są jedynie na szybkensa upichconym dodatkiem do czegoś ważniejszego, nie mają duszy i ogólnie nikt ich nie lubi. Dobrym przykładem takiej pozycji jest nowa strzelanka promująca drugą część remake?u Star Treka, na którą teraz wszyscy psioczą. Mimo wszystko gra i tak sprzeda się w zadowalającym stopniu, bo promuje ją głośna marka i duży hype.
    Gameloft, znany developer gier na mobile, zrobił coś lepszego, wczoraj późnym wieczorem opisałem to na moim blogu i jeśli jesteście zainteresowani rezultatami starań twórców, zapraszam miło.
    http://knockersablog.tumblr.com/post/49389118477/iron-man-3-na-androida-czyli-jak-robic-reklamowki
    Post Scriptum: teraz generalnie przygotowuję się do matury, albo udaję, że to robię. Po maturach wezmę się za spamowanie mniej lub bardziej udanymi filmikami. Postaram się poprawić merytoryczną i rozrywkową stronę materiałów. Szczególnie to drugie. W rezultacie pierwszym planowanym filmem jest ten na temat używania... dezodorantów. I byłoby sympatycznie, jakbyście odwiedzili linkowanego bloga, a już umarłbym ze szczęścia, widząc jakiś komentarz po polsku.
  9. Knockers
    [media=]http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=dqJQ9S4w7us
    Zarzekałem się, że do matury nie wrzucę już niczego, ale postanowiłem poświęcić dzisiejszą niedzielę na te krótkie nagranie. Znalezienie odpowiedniego światła i kadru graniczyło z cudem, ale myślę, że pod względem technicznym jest trochę lepiej. Poza tym kamera się nie trzęsła dzięki zaawansowanej technologii statywu zrobionego z dwóch doniczek.
    Tematycznie zabawiłem się w Captaina Obviousa, ale serio ten temat mocno utkwił mi dzisiaj w głowie i nie jest za wesoły dla mnie i całej branży osób zaangażowanych w temat gier komputerowych. Co prawda nie mówiłem stricte o grach, tylko błądziłem gdzieś na peryferiach, ale kiedy indziej poruszę ciekawsze nam tematy.
    Tymczasem wracam do nauki. Chciałbym żeby była to nauka montażu, lecz niestety za parę tygodni piszę maturę. Zatem do podręczników. Do następnego!
  10. Knockers
    Mizerne dobrego początki przedstawiam w tym krótkim, chaotycznym filmiku.
    [media=]http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=6WCN6Bi_JWk
    Wiem co jest nie tak, więc nie musicie nawet po mnie jechać. W ramach ciekawostki wspomnę o tym, że film jest oryginalnie w Full HD, ale program do montażu (w którym zresztą nic nie dało się wyciąć) zamienił go w rwący się film HD, a przesyłając na tubę, udostępniłem go w jeszcze gorszej jakości. Tak więc wędrując od Sasa do Lasa, film stał się doszczętnie oskubany z technicznych walorów. Na szczęście jakiś czas temu w CD-Action był fajny, darmowy program do montażu. Flashlights?- jakoś tak.
    Niestety program nie chce mi działać i kompletnie nie wiem dlaczego, bo kiedyś mi działał normalnie.
  11. Knockers
    Rok 2013 rozpoczął się całkiem ekscytująco. Dotąd wysypało się parę wyczekiwanych premier. Z jakim skutkiem?



    Zapowiedź powrotu do chwały wielkiej serii ekonomicznej SimCity była jednym z ważniejszych punktów minionego E3. Od czasu pierwszej prezentacji, co jakiś czas słychać było pełne entuzjazmu zapowiedzi. Twórcy odświeżyli formułę gry, stawiając na budowanie aglomeracji wspierających się miast. Operacja wprawdzie przeszła pomyślnie, lecz pacjent zmarł- podobnie jak przy premierze Diablo III, premiera gry okazała się fiaskiem i dopiero po paru dniach twórcy poradzili sobie z rozbrykanymi chochlikami. Kolejną kontrowersją okazał się brak możliwości grania bez połączenia z siecią, co w przypadku odwiecznie singlowej gry wydaje się dużym nadużyciem, który miałby walczyć z piractwem, a w praktyce przeszkadza tylko uczciwym graczom. EA znów pokazało, jak nienależny postępować z grami i odebrało tej skądinąd ciekawej grze cały jej blask. A tak chciałem kupić tę grę!



    O ile SimCity nie sprostał moim oczekiwaniom, nowy BioShock o podtytule Infinite znacznie je przewyższył. Poważnie, żadna gra od bardzo dawna nie zrobiła na mnie takiego wrażenia i poprzysiągłem sobie zakup zaraz po maturze. Stoi za tym fe-no-me-nal-ny setting. Kogo bawiłaby podwodna utopia z poprzednich części, jakby miał do dyspozycji utopię podniebną?Całość stylistycznie kojarzy mi się z bardzo barwnym hitem zeszłego roku, Dishonored, nad którym rozpływałem się w ostatnich miesiącach 2012 roku. Gameplay to po prostu stary BioShock, dużo bardziej nęci mnie kreacja towarzyszącej głównemu bohaterowi Elizabeth i fabuła stanowiąca, jak pisze recenzent na GryOnline.pl, społeczny manifest przeciwko radykalnym światopoglądom. Ambitnie, w końcu Ken Levine.



    Przez moment zachłysnąłem się branżowymi zachwytami i myślałem nawet nad zakupem nowego Tomb Raidera . Odwiódł mnie fakt, że gra przechodzi się sama, chamskie sekwencje QTE i? kreacja samej Lary.Czy jestem jedynym graczem, który woli starą, dobrą i plastikową Larę? Ta nowa to sympatyczna schizofreniczka, po zachowaniu której nie powiedziałbyś, że zabija całe armie ludzi bez mrugnięcia okiem i w hurtowych ilościach. Lara to nie zabójczyni, nie o zabijanie chodziło w tej serii. Tomb Raider to gra o rozwiązywaniu zagadek przestrzennych pełnych wspinania się po ścianach i bujania po lianach i tyle.
    Okej, to w kwestii gier. Ale to nie jest kompletny wpis! Resztę przeczytasz, klepiąc w poniższy link. Przeniesie cię on do mojego autonomicznego bloga. Nie ma tragedii, tam można komentować, czytać o różnych całkiem nienudnych rzeczach, przynajmniej nienudnych dla mnie, bo niektórzy podobno nie szaleją za popkulturą i dancepunkiem.
    http://knockersablog...-popkulturalnie
    Zapomniałem o wpicie w zeszły wtorek, nie żeby to kogoś miało obchodzić. To znaczy wpis powstał, ale zapomniałem go tu wrzucić. Może i dobrze, bo jest zdjęcie z cyckami. Rzecz o Californication, więc jak miałoby się bez brestu obejść. Zainteresowanych małoletnich odsyłam.
    http://knockersablog...californication
    _________
    I nie myślcie sobie, że traktuję to miejsce jako wielką tablicę ogłoszeń. Ta znajduje się na knockersowym facebooku http://www.facebook....75677281?ref=hl Dopiero go założyłem i muszę się pochwalić, że odnalazł mnie tam jeden facet, zapraszając do współpracy w portalu o piłce nożnej. Niestety musiałem odmówić, bo Ronaldinho kojarzy mi się z Laysami i nie wiem czym się różni Madonna od Maradony.
  12. Knockers
    Pewnie nie zauważyliście, ale od jakiegoś czasu piszę tu co wtorek. Bo w końcu dla nas, czytelników CD-Action wtorek to dzień szczególny.



    Co miesiąc wychodzi CD-Action, wielkie święto, fanfary. Dla mnie trochę tak, bo niewiele rzeczy tego świata sprawia mi przyjemność wydobywania nowego, pachnącego numeru z foli.
    A oto i tematy, które powinienem dzisiaj poruszyć.
    Prawo Jazdy, bo drugie podejście mam w ten piątek i liczę na trafienie na sympatycznego egzaminatora.
    Komisja Wojskowa, relikt przeszłości, epizod szczęśliwie bezpowrotnie zakończony. Tylko osoba pozbawiona kończyn miałaby kategorię niżej ode mnie ślepca.
    O, wreszcie najważniejsze. Mój superniszowy blog zalicza dzisiaj premierę zupełnie nowego wpisu i byłoby całkiem miło, gdybyście go odwiedzili. Aż bezpośrednim linkiem uraczę, a i komentować się da od wczoraj. Dotychczas tylko ja sam z tej funkcji skorzystałem, na próbę. Ale od czegoś trzeba zacząć przecież. Wpis jest na temat braku dystansu wśród kościelnych środowisk, tym razem temat trochę poważniejszy, ale potraktujmy to jako jednorazowy wybryk.
    http://knockersablog.tumblr.com/post/45209028919/kosciele-zjedz-kn-snickersa
    Hmm, jeszcze zrobiłem sobie knockersowego facebooka. I nie śmiejcie się z braku lajków, bo w tej chwili się za to zabrałem. Nie żebym nagle pomyślał, że mogę organizować jakiś mikrokosmos. Po prostu naszła mnie taka spontaniczna ochota.
    http://www.facebook.com/pages/Knockers/277897675677281?ref=hl
    To od lampki szampana wracam do matmy. Gdyby ktoś był ciekawy gier w które aktualnie pogrywam, odpowiedziałbym, że w stereometrię. Miłego wieczoru i nawzajem.
  13. Knockers
    Ahoj, do stu tysięcy baryłek rumu, co Ubisoft zrobił z Asasynem? Do kroćset!




    Pył bitewny po wojażach Connora nie zdążył jeszcze osadzić się na ziemi, Ubisoft idzie w zaparte ze swoją, nomen omen, flagową serią. A ja już nie mogę na to patrzeć, doprawdy.
    Stąd też zapowiedź Assassin?s Creed IV odebrałem jako coś niesmacznego, jawną potwarz w stronę inteligencji odbiorców. Mam wrażenie, że nawet marka Call of Duty nie jest eksploatowana do tej potęgi i może fakt, że nie darzę jej wyższym uczuciem sprawia, że do Ubisoftu mam o wiele większy żal.
    Ja rozumiem, że sprzedany nakład serii można liczyć w dziesiątkach milionów i nawet osoba, która ma znikome pojęcie o branży gier wideo zna Assassina. Mam świadomość, że ta marka to wielki kombajn, kręcą właśnie film na motywach pierwszej części serii z tym aktorem z Inglourious Basterds i Shame o trudnym nazwisku, wiem o komiksach z akcją w Rosji, nawet czytałem którąś z paru wydanych dotąd książek. Mimo to miniona zapowiedź wprawiła mnie w konsternację, wręcz zażenowanie i zdaję się nie być w tym osamotniony.



    Tym razem dominującą mechaniką będzie pływanie statkiem, czyli jedna z naprawdę niewielu rzeczy, które spodobały mi się w trzeciej części trylogii. O posmaku klasyków typu Sid Meyer: Pirates, czy Sea Dogs świadczyć może wyspiarska sceneria działań nowego bohatera, Karaiby.
    Skoro Karaiby, to i piraci. Poważnie, Ubisofcie? Czyżby naprawdę kończyły się wam pomysły? Może jeszcze wciśniecie we wszystko kosmitów? Zaraz? No tak, cofam głupią uwagę.
    Poza tym postać głównego bohatera nowej części, tego blondasa, bliskiego przodka bohaterów trzeciej części mnie nie przekonała, bo przyzwyczaiłem się, że część z kolejnym numerkiem powinna opowiadać o losach po, a nie przed historią z poprzedniej odsłony.
    Na mój negatywny odbiór zwiastuna czwartej części AC wpłynął wyjątkowo przykry kontakt z AC III i już długo tłumię swój żal po tej grze. Kiedyś poświęcę temu tematowi więcej czasu, teraz ograniczę się do ogólnika, ta część narzuciła serii niespecjalnie trafiony kierunek i mi ją skutecznie zbrzydziła.



    Ażeby nie być tetrykiem do końca, wspomnę o kilku rzeczach, które wychwyciłem z zapowiedzi i mi się spodobały. Raz, że świat nie będzie podzielony na instancję, tylko, wybaczcie proszę suchara związanego z morską otoczką, bardziej płynny i że w trakcie rejsu będzie można poskakać sobie za burtę i ewentualnie ponurkować po kuszących akwenach. To brzmi całkiem słodko, nie powiem.
    Ale żeby nie było, nie czepiałem się ze mściwą satysfakcją. Ja tej serii naprawdę nie życzę źle i po prostu przykro mi patrzeć na, zabijcie mnie, kurs jaki obrała. Jedynym ukojeniem dla AC i dla mnie, dotąd wiernego niczym Tiger Woods fana, byłby scenariusz, w którym styrany i wyciśnięty asasyn wybiera się na zasłużony urlop na kilka lat, ażeby później wrócić w chwale i zachwycić krytyków. Niestety twórcom nie chce się wymyślić niczego nowego i cała nadzieja w Watch Dogs, że trochę naszego Asasyna odciążą. Oby pieski nie podzieliły jego losu, zwierząt nie należy przemęczać. Bo Zielonych naślę!
  14. Knockers
    Kontynuujemy przeprawę przez interesujące seriale, tym razem skupiając się na czymś mniej popularnym, skupionym wokół całkiem ciekawego pomysłu.




    Tym razem padło na serial amerykańskiej stacji Syfy. Jakkolwiek zasłużenie stacja miałaby niekoniecznie dobrą reputację, wyprodukowawszy masę kuriozalnych filmów w stylu rekina-ośmiornicy pożerającego samolot pełen zombie-eskimosów z kosmosu, Being Human naprawdę im się udał.
    I w tym miejscu zbiją mnie ortodoksi, mówiąc ?Jak to im, Knock? Przecież to jest brytyjski serial!?, a ja odpowiem, że racja, ale zrządzeniem losu oglądam jego amerykańską edycję. Po prostu od niej zacząłem, a potem już nie chciało mi się przestawiać. W takim razie jeżeli ktoś z was twierdzi, że amerykański remake ssie, nie jestem w stanie polemizować i może faktycznie tak jest.
    Okej, zatem skupię się na samym serialu. Opowiada o gromadzie współlokatorów, przy których bohaterowie sitcomów mogą się schować. Oto jeden dach chroni wilkołaka, wampira i dawną właścicielkę lokalu, która w nim zginęła i powróciła pod postacią ducha. Do składu brakuje tylko kosmity i androida, ale twórcy nie powiedzieli ostatniego słowa. Cała wesoła trójka postanawia prowadzić zwykłe życie i? zachować człowieczeństwo, zgodnie z tytułem.
    Średnio im to wychodzi i może w tym szaleństwie metoda, bo to pierwszy serial o wampirzej tematyce, który mi się spodobał. Zresztą nie tylko serial, bo od tego starego filmu o Hrabi Draculi wampirów się nie tykałem i dobrze mi z tym było. Perypetie trójki ogląda się bardzo miło, bo ciągle stają przed nowymi problemami, które skutecznie uniemożliwiają im bycie ludźmi. Może fabuła bywa naiwna i głupawa, ale trudno oczekiwać wielkiej głębi po opowieści w tych klimatach.
    Wielkim walorem serialu jest jego obsada. Ulubione postacie to zarazem główna trójka, to chyba dobrze. W sumie serial na tyle koncentruje się na nich, że ciężko byłoby mi z imienia wymienić innych bohaterów, ewentualnie Norę, która zdążyła się u naszej wesołej gromady zadomowić.
    Aidan, czy jak go nazywałem Starkiller



    Okej, jego natura sprawia, że jest żądnym krwi mordercą, ale i tak jest całkiem poczciwy. W sumie jego socjalizacyjne problemy i tożsamościowy dylemat między przynależnością do klanu wampirów, a nowymi przyjaciółmi jest całkiem niezły i zaskakująco zawiły.Następnym walorem jest fakt, że odtwórca tej roli grał główną rolę w Star Wars: The Force Unleashed.
    Ciapa do utożsamiania się, Josh




    Mimo, że jest wilkołakiem, w tej postaci widzimy go rzadko, w końcu animowanie takiego potwora może być kosztowne. W zamian za to jest dobrotliwym, oddanym przyjacielem i trzeba nie mieć serca, żeby go nie lubić. To, że co jakiś czas zamienia się w najgroźniejszą bestię pod słońcem sprawa, że jest tym bardziej interesujący. Fajny kontrast.
    Sally Malik, hinduska laseczka




    Prawdziwy powód dla którego jestem oddanym sympatykiem tego serialu. Wszędzie jej pełno, jest nieznośna, urocza i postawiona w bezsprzecznie gównianej sytuacji. Z nią również wiązał się świetny wątek kryminalny, a obecnie przebrała nieco inną formę. Ale niczego nie zdradzę. Poza tym jej uroda wyjątkowo do mnie przemawia. Ewidentna laseczka serialu
    Najlepszy moment- rozwinięcie intrygi związanej ze śmiercią Sally było niezłym mindfuckerem, tę scenę zapamiętam na długo!
    Najsłabszy moment- obecnie trwający sezon uważam za chwilami głupawy i twórcy, czerpiąc z oryginału, powinni wystrzegać się jego błędów i pomyłek, a nie iść w zaparte śladem oryginalnego formatu. Poza tym najnowszy sezon sugeruje, że twórcom ubyło trochę z początkowej inwencji.
    W ramach laseczki Sally raz jeszcze!




    Kolejny serialowy wpis niebawem, ale żeby nie nabyć monotematyczności, następnym razem zajmę się czymś bardziej bieżącym. Dzisiaj po prostu mam nawał pracy i nie miałem czasu podzielić się z Wami moimi wrażeniami na temat Oscarów (o ile takie by były), czy chyba najważniejszego wydarzenia minionego tygodnia- zapowiedzi zapowiedzi PS4. Nawet ustępujący Papież musiałby wadze tematu ustąpić, o poczynaniach w SLD w związku z posłem Kaliszem i kuriozalnej kwestii technicznego Glińskiego nie wspominając. Tyle ode mnie.
    A, zaglądajcie na mojego bloga. Wciąż bez możliwości komentowania, ale się tym zajmę.
    http://knockersablog.tumblr.com/

    @Knockers_org
  15. Knockers
    Moje spojrzenie na popularny serial, bez kontrowersji, bez sensacji, ale też bez afirmacji.



    The Walking Dead powróciło po paru tygodniach przerwy, w tym miejscu mówię o serialowej adaptacji, która bardzo dzieli odbiorców. Ja, jako że jestem zupełnie poza targetem i nigdy nie fascynował mnie komiksowy pierwowzór (nienawidzę czarno-białych komiksów z zaledwie paroma wyjątkami), niewiele od serialu wymagałem i dostałem dużo ponad swoje oczekiwania. Serial wciągnął mnie na tyle, że jestem na bieżąco z kolejnymi odcinkami i nie odstawiam ich na później. Zdobył wielką widownię, więc nikomu przedstawiać go raczej nie muszę. Ot, kilku ocalałych usiłuje trwać przy swoim statusie i przetrwać wśród dobrodusznych szwędaczy. Naprawdę muszę o tym pisać? Przejdę więc do sedna, udało mi się zawiązać więź z postaciami, bo są nieźle przedstawione i fajne jest to, że jednym mogę kibicować, a innym życzyć śmierci i faktycznie bywa, że członkowie ekipy giną niespodziewanie. Pomijam kwestię załogowego Murzyna, bo zdaje się, że rzeczony zginął już trzykrotnie, by natychmiast na jego miejsce pojawił się kolejny. Prawidła gatunku, co tu dyskutować.
    Ulubione postacie?
    Daryl Dixon



    bo w odróżnieniu od większości innych postaci, ma faktyczny wkład w grupę i jest pożyteczny. Poza tym ma kuszę, odtwórca grał w Świętych z Bostonu i ogólnie wszyscy lubią tego koksa, więc ja też lubię.
    Merle Dixon




    ponieważ pojawienie okaleczonego starszego brata Daryla zawsze prowadzi do ciekawych sytuacji i Merle ma fantastyczny, psychopatyczny głos, na dźwięk którego prawdopodobnie zwiałbym na drzewo.
    Znienawidzone postacie, którym życzę śmierci?
    Carl Grimes




    to synalek szeryfa, z resztą dowódcy serialowego stada. Zajumał ojcu kozacki kapelusz i kolty, a teraz uważa się za wielkiego kozaka i stawia się hordom zombie i każdej innej mniej lub bardziej żywej istocie. A prawda jest taka, że rozniosłaby go zzombifikowana sikorka, gdyby tylko mały poruszał się bez obstawy.
    Carol Peletier



    bo to chodzące nieszczęście; pominąwszy fakt stylizacji na totalną mizerotę, faktycznie zginęło przez nią pełno ludzi. Poza tym ze względu na poszukiwania jej zaginionej córeczki, bohaterowie musieli przerwać swoją eskapadę i zrobić sobie przystanek na średnio porywającej farmie
    Jedna najulubieńsza scena lub motyw
    Koniec któregoś z odcinków. Bohater jedzie sobie autem i ogólnie nie za wiele się dzieje. Wtedy nagle rozbrzmiewa piosenka "Civilian" autorstwa Wye Oak, którą bardzo lubię. Posłuchajcie sobie, bo pewnie tym fajniejszym z was się spodoba.
    [media=]http://www.youtube.com/watch?v=Mssm8Ml5sOo
    Laseczka serialu



    Serial chełpi się scenami turpistycznych agonii i stąd też jest całkiem brutalny, ale nijak nie rekompensuje tego żadnymi cyckami, ani pośladkami. Formą osłody jest Maggie Green. Nie jest może specjalnie fotogeniczna, ale w ruchu jest naprawdę niezła.
    _____________
    To miał być zaledwie wpis o paru serialach, które polecam, ale oszczędne powiedzenie o jednym z nich zajęło mi na tyle dużo, że postanowiłem podzielić to na całą Serialową Serię wpisów. Wybaczcie. A teraz małe sprawy organizacyjne: ktoś w moderacji nieładnie postąpił, grzebiąc mi w obrazkach ze wpisu Oda do Dishonored, a nic takiego w nich nie było, wyłącznie moja prywatna kolekcja screenów. No trudno, nie wiem na kogo się złościć, bo nie wiem, kto to dokładnie zrobił. W każdym razie piszę to ze świadomością, że nie jestem na swoim, a tutejsza odsłona mojego bloga właściwie nie jest nawet moim blogiem. Jeżeli chcecie zobaczyć jego faktyczną odsłonę, łapcie za ten link
    http://knockersablog.tumblr.com/
    Na tym blogu brakuje jeszcze szlifów w postaci możliwości komentowania (oj tam, drobnostka), ale przynajmniej wizualnie daje radę. Merytorycznie też, taką mam przynajmniej nadzieję.


    @Knockers_org
  16. Knockers
    Kazus Aliens: Colonial Marines dał mi do myślenia. Potencjalni odbiorcy bowiem podzielili się na dwoje.



    Jedna strona niezmiernie zawiodła się na grze na podstawie pierwszych recenzji, które obiegły sieć. Dla drugich te recenzje jedynie potwierdziły spekulacje.
    Z przykrością przyznaję, że należę do tej drugiej grupy. I myślę, że większość z was też. Wynika to z prostej zależności, grając i śledząc rynek, rośnie nasza wiedza i świadomość, a wiedza i świadomość kształci w nas prawdziwych analityków branży.
    Nie pamiętam żeby ostatnimi czasy wyszła gra, która specjalnie odbiegałaby od tego jak postrzegałem ją przed premierą. Nim uznacie mnie za pyszałka, zweryfikujcie, czy aby nie macie podobnie. A pewnie macie.
    Bo rynek przestał być zaskakujący. Nieomal tuż po zapowiedzi danej gry możemy wystawić jej prognozę, która znajdzie w przyszłości pokrycie. I materiały promocyjne i entuzjastyczne zapowiedzi nie są w stanie nas od tego zwieść, bo gracze łatwo odróżniają PRawdę od prawdy. Co do zapowiedzi, to dopiero ciekawy temat. W takim CD-Action zajmują znaczną część pisma, co oczywiście rozumiem i nie mam im tego za złe, bo czasami w Internecie przegapię coś, na co zwrócą uwagę redaktorzy. Niemniej jednak ci sami redaktorzy sami niegdyś przyznali, że zapowiedzi starają się pisać tonem entuzjastycznym i optymistycznym, niezależnie czy zapowiadają nowego TES?a, Wiedźmina, czy rewolucyjną odsłonę Symulatora Farmy.
    Tu pojawia się pytanie- powinni zatem wciąż brać pod uwagę wszystkie dotąd zapowiedziane informacje i po prostu je wesoło wymieniać, czy ostrożnie wietrzyć kaszankę i podejmować próbę oceny gry na podstawie intuicji? W tym miejscu rycerze obiektywizmu odebraliby to jako potwarz. Jak można oceniać niewydaną jeszcze grę? A można, jasne że można. Ażeby nie być gołosłownym, w intuicyjny sposób ocenię kilka tegorocznych tytułów.
    I tak Crysis III będzie udaną produkcją z bardziej dorobioną i spójną wizją artystyczną oraz z dorobionym modelem rozgrywki. Czego zabraknie? Może nieco większej wolności na którą liczyli fajni pierwszej odsłony serii, a o której twórcy coś tam wspominali. Może filmowa kampania straci na długości? I rzeczywiście, dzisiejsza recenzja w CD-Action, pomijając to korytarzowej rozgrywce, sprawdza moje jakże truistyczne podejrzenia. Co do nowego God of War, to może być najgorzej oceniana ?stacjonarna? część cyklu, ewidentne zmęczenie materiału i z chaotycznym, ni w pięć ni w dziewięć wpasowanym trybem wieloosobowym. Za liście zawodów roku może się znaleźć Watch Dogs, może dlatego, że wyobrażenia na temat tego tytułu są wręcz wybujałe i Ubisoft w mojej opinii marnym Assassin?s Creed III udowodnił spadek formy, z resztą czy ktoś kiedykolwiek spojrzał na Ubisoft i powiedział, że kojarzy im się z najwyższą możliwą jakością? To nie Rockstar.
    Brzmię teraz co najmniej jak Jarosław Kret, ale poćwiartujcie mnie i ćwiartki pożryjcie, jeśli się mylę. Jestem przekonany, że jesteście w stanie na zaś ocenić każdą grę i wasza ocena znajdzie swoje odzwierciedlenie.
    Na koniec podzielę się małą refleksją, tematycznie zbieżną z dzisiejszym felietonem. Co musi czuć twórca gry w trakcie jej tworzenia, odczuwając, że projekt w którym bierze udział nie osiągnie takiego sukcesu jakiego by sobie życzył? I tym posępnym akcentem, jakże pasującym do atmosfery dzisiejszych ostatków, zakończę.
    ________________________
    http://knockersablog.tumblr.com/ @Knockers_org
  17. Knockers
    Lata osiemdziesiąte, Miami, jak zwykle słoneczne i neonowe. Znasz ten klimat z Grand Theft Auto: Vice City, filmu Drive i serialu Miami Vice.

    W tle zaczyna pulsować energetyczna elektronika. Nakładasz na głowę maskę zwierzęcia I wkraczasz do budynku, powalając drzwiami obstawiającego je draba.
    Leżącego łapiesz za fraki i brutalnie dobijasz, następnie sięgasz po upuszczony przezeń nóż i wkraczasz do następnego pomieszczenia i z chirurgiczną precyzją tniesz dwóch zaopatrzonych w kije baseballowe kolesi, wtedy też giniesz, bo okazało się, że w pokoju był jeszcze facet z giwerą i całość zaczynasz od początku.
    Nie czujesz frustracji, może to przez ten motywujący do eksterminacji utwór, może przez szybkie tempo rozgrywki, może przez adrenalinę w miarę rozgrywki zapełniającą twój organizm. Z każdą kolejną śmiercią jesteś coraz lepszy, rozbudza się w tobie pierwotny instynkt łowcy, zaczynasz mordować w rytm muzyki. Takie jest Hotlinie Miami.
    I nie zwódź się prostą oprawą graficzną, jest stylizowana na szesnastobitowe klasyki, ale i czerpie charakterystyczny sznyt z dwuwymiarowych części serii Grand Theft Auto. Odbiorca szybko powinien docenić jej charakter i przekonać się, że brak trójwymiaru i wszechobecne piksele nie muszą oznaczać, że grafika jest brzydka. Przeciwnie, spodobała mi się! Przypomina gry, które pozostawiały odbiorcy pole do wyobraźni, ale i obrazuje turpistyczne rezultaty naszej krwawej eskapady bez zbędnych kompromisów.



    Fabularne scenki są intrygujące, choćby przez wskrzeszenie popularnie niegdyś wykorzystywanych "gadających głów" i ciągłego posługiwania się przenośniami. Dodatkowo historia mi kilka ciekawych zwrotów i zaburzeń w sekwencyjnym układzie.
    Dodatkowo twórcy lubią bawić się tym co widać, wstawki fabularne bowiem mówią nam wprost, że czasami mamy do czynienia z narkotycznymi wizjami i wtedy obraz stosownie łamie się i trzęsie. W połączeniu z fe-no-me-nal-ną ścieżką dźwiękową tworzy konstrukcję aż zadziwiająco dojrzałą stylistycznie i konsekwentną w wykonaniu.
    Mówiłem o sterowaniu brutalnym mordercą, nie omieszkałem się również wspomnieć co nie co o obecnych w grze narkotykach. Gra niby skandalizuje, ale nie towarzyszyła jej jakaś specjalna nagonka. Może to ze względu na fakt, że jest produkcją niezależną i dystrybuowaną przez sieć. W rezultacie przeciwnicy nie mają czego palić na stosie!
    Każdy z ponad dwudziestu etapów rozpoczyna się w mieszkaniu głównego bohatera, tam za każdym razem automatyczna sekretarka dostarcza mu kolejne kontrakty. Clue rozgrywki stanowi interesująca mechanika. Sterowanie jest niebywale przystępne, jego tajniki zgłębić można w przeciągu pierwszych minut kontaktu z tytułem. Jest to tym ważne, że od gracza wymagana jest wzmożona precyzja. Schemat zadań jest prosty, trzeba zlikwidować wszystkich wrogów, kwitując wszystko wykonaniem jakiejś kontekstowej akcji. To nie świadczy o powtarzalności zabawy, bo do wszystkiego można podejść na wiele sposobów i stosując rozmaite bronie i techniki. Dodatkowy bonus stanowią zbierane za zdobywane punkty maski zwierzaków, które dodają naszej postaci specjalne właściwości, na przykład odporność na jednorazowy postrzał, albo większą szybkość poruszania się.



    Niemniej jednak najbardziej rajcuje mnie fakt, że tak samo jak my pozbywamy się wrogów jednym uderzeniem, oni z równą łatwością pozbywają się nas. Wrzucony w mechanikę realizm każe stosować specjalne techniki, a dzięki szybkiemu tempu kolejne śmierci nie frustrują. Przejście poziomu zajmuje więc parę minut, a wliczając w to powtórzenia, czas może sięgnąć nawet do godziny główkowania.
    Doświadczenie płynące z rozgrywki jest świeże, a to wcale w grach nie jest takie oczywiste. Hotlinie Miami jest jedną z tych produkcji, które przywracają mi wiarę w postęp gier i możliwość odbierania od nich czegoś nowego. O, Hotlinie Miami, dzięki, że istniejesz! W ramach osobistego plebiscytu gry roku 2012, stawiam cię na piedestale.
    _________________
    Lubisz czytać moje teksty? Zajrzyj na http://knockersablog.tumblr.com/ gdzie pojawiają się właściwie te teksty, tylko w oprawie dostosowanej do moich preferencji, bez cenzury, na moich prawach i bez nadzoru
  18. Knockers
    Zacznę romantycznie bo Mickiewiczem. Swoje najsłynniejsze dzieło zatytułowane ?Pan Tadeusz czyli Ostatni Zajazd na Litwie? autor stworzył ku pokrzepieniu serc Polaków (Litwinów?)

    ... znajdujących się na obczyźnie i stęsknionych za miejscem gdzie bursztynowy świerzop. Jestem w zaskakująco podobnej sytuacji, otóż sam odbywam właśnie gorzką pokutę, która trwa od mojej studniówki po majową maturę.
    Wyrok wydałem na siebie sam, przez własne widzimisię, a że chcę pokazać choć raz w życiu, że jestem człowiekiem konsekwentnym i słownym, do uchybień postaram się nie dopuszczać. Wyobraźcie sobie człowieka niemało pogrążonego w temacie szeroko pojętych gier, który na około sto dni rezygnuje ze swojej światłej rozrywki, w zamian wybierając O ZGROZO naukę. Stąd też wylewanie żalów tu o i rozpaczliwy lament osoby tęsknie spoglądającej na swój regularnie rosnący dorobek cyfrowych i pudełkowych produkcji.
    Niefortunnie złożyło się, że w wyniku powyższego rozstałem się z Hotlinie Miami tuż przed jego ukończeniem. Stąd bezczelnie nieusunięta z pulpitu ikona kusi, ilekroć w celach stricte naukowych włączam swój stacjonarny komputer. Nie należy mnie trzymać za słowo, ale wkrótce w przypływie nostalgii takiej jak ta dzisiejsza powinienem machnąć odę w stronę tej gry, na zachętę powiem, że to ewidentnie gra roku i takie Assassin?s Creed III może jej najwyżej szesnastobitowe buty czyścić.
    W ramach rekompensaty wybrałem się do kina. Oczywiście na Django. Jako, że filmy nie są moją działką, mogę sobie pozwolić na większą dygresję, bo filmowi specjalnego wpisu nie poświęcę. Otóż, oryginalnie, Quentin Tarantino należy do moich ulubionych reżyserów z tego powodu, co należy do waszych ulubionych. Cenię go za oryginalne podejście, mnogość pomysłów na kolejne filmy, jakiś niebiański talent do tworzenia dialogów, ekspresję, naiwność małego chłopca i długo by. W Django to wszystko jest, bo dialogi są równie mięsiste co strzelaniny, a te należą do jedynych w filmach przy których nie ziewam i pomimo obserwacji rzeczy niestworzonych, najzupełniej w świecie uważam je za wiarygodne. Do tego obsada jak zwykle się spisała i naprawdę nie wiem kto jest moim faworytem- dotąd nielubiany przeze mnie Foxx w roli tytułowej, pomagający mu Waltz czy może pan Candy odgrywany przez Leo Di Caprio, który z miejsca obrósł w kwejkowy kult. Idźcie do kina, a jeśli ktoś chce porozmawiać ze mną o tym filmie, śmiało piszcie i dzwońcie do mnie na Skype, konto podane mam na forumowym profilu.
    Teraz jestem dosyć zmęczony po wizycie na basenie. Z przykrością stwierdziłem na miejscu, że wypadłem z formy. Pomijając już dwa skurcze w trakcie jednej długości, pewnie i ośmiolatka w rękawkach zdołałaby mnie wyprzedzić. W każdym razie było bardzo miło, dobrze przyjrzeć się temu, jak grube jest nasze społeczeństwo i że w sumie nie mam się czego wstydzić i, wręcz przeciwnie, powinienem chodzić dumny, że brzuch nie zasłania mi siuśka podczas sikania. Krzepiący widok- przeciwnie do widoku mojej skromnej osoby jutro około południa. Bynajmniej nie wybieram się na pojedynek w samo południe, aż tak się Django nie zainspirowałem. Po prostu ponownie wybieram się na pobór krwi. Bo czego nie robi się dla ośmiu tabliczek czekolady i darmowych przejazdów autobusami. I dla pomocy innym, tak właśnie. Bo taki ze mnie dobry wnusio.
  19. Knockers
    1 Stycznia zawsze jest refleksyjny. Po takiej imprezie jak ta sylwestrowa, drugi dzień po prostu musi być na niższym biegu i z suspensem.

    No więc z tymże suspensem zapraszam do poznania niektórych spośród moich noworocznych postanowień.
    Przez te ok. 4 miesiące dzielące mnie od matury drastycznie granie ograniczyć i skupić się na maturalnym przygotowaniu, szczególnie do matematyki, bo ze wstydem przyznaję, że brakło mi paru punktów do zdania matury próbnej z tego przedmiotu. Poza tym przyłożyć się do rzeczy rozszerzonych: wosu i polskiego, żebym obie rzeczy zdał jak najlepiej i mógł iść na wymarzone studia, a na tych studiach znajdę więcej czasu na ukochane gry. Takie postanowienie, może niedziałające cały rok, tylko nieco ponad pierwszy kwartał, ale i tak dosyć dla mnie trudne w realizacji. W każdym razie cel jest światły.
    Poza tym- znów ograniczyć granie i rezygnować z zasiedzenia przed kompem na rzecz sportu. Jeśli chodzi o sport, lubię tylko badminton i pływanie- w takim razie to muszą być moje "gry" numer jeden tego roku. Skąd ten przypływ chęci? Otóż moja kondycja uległa nadszarpnięciu, a wlewane w siebie hektolitry piwa przegryzane śmieciowym żarciem nie sprzyjają jej poprawie. Szczęśliwie za to zrealizowałem zeszłoroczne postanowienie i zacząłem (odliczając powyższy wyjątek) zdrowo się odżywiać. Wszelaka zielenina i szeroko pojęta zdrowa żywność na stałe weszła w codzienne menu.
    Jeśli już chodzi o temat stricte gier, chciałbym nadrobić parę przeoczonych pozycji z zeszłych lat. Szczególnie dręczą mnie te dwa DLC do GTA IV w które dotąd jeszcze nie zagrałem. W sumie w tym roku głównie nadrabiałem: był Skyrim, Saints Row The Third i parę innych tytułów, teraz po skończeniu rozczarowującego Assassin's Creed III przechodzę nadspodziewanie wspaniałe Revelations. Poważnie, jestem zszokowany, jak złą prasę miała taka produkcja. Może nie wyszła zbyt fortunnie ze starcia z Batmanem: Arkham City...
    To był dla mnie ważny rok od strony, o której mnie raczej nie znacie. Wiąże się to z moją działalnością literacką. Jestem bardzo podekscytowany rozwojem wydarzeń wokół mnie i liczę na to, że nie staną przede mną zbyt duże przeszkody i w tym młodym wieku osiągnę coś, o czym wyobrażałem sobie, że osiągnę w wieku podeszłym. Bez szczegółów na razie, nie mam zamiaru zapeszać. Wiąże to się z postanowieniem nieprzerwanej pracy nad sobą, warsztatem, czytać jeszcze więcej książek, obserwować z uwagą wszystko dookoła, wciąż pisać.
    Moim ubiegłorocznym postanowieniem było rozpoczęcie skromnej działalności na YouTube, ale brakło mi chyba samozaparcia, bo plany kupna porządnej kamery spełzły na niczym. W każdym razie teraz, w epoce obrazków, muszę się jako wielki konformista do warunków przystosować i publikować na YouTube. Obecnie zawodowo jestem związany z dziennikarstwem, bo zbieram swoje doświadczenie, praktykując, ale to za mało żeby kiedyś, kiedyś osiągnąć zamierzony sukces. Na razie nie będę napieprzał filmikami, wolę pracować nad nimi offline i szlifować swoje mierne umiejętności. Być może wkrótce coś wrzucę, ale wyłącznie w fonii, bo jeszcze nie mam wystarczająco dobrej kamery.
    Lubię przeżywać nowy rok, bo tradycja obliguje największego leniucha do wyznaczenia sobie jakichś celów i postanowień. To ważne, nieprawdaż? Jeżeli życie nie ma celu, trzeba go sobie znaleźć, a nowy rok, umowny nowy początek, to bardzo dobry do tego pretekst.
    Tyle ode mnie, powodzenia w realizowaniu WASZYCH postanowień.
  20. Knockers
    Rok temu miałem swojego Deus Ex?a: Human Revolution. To była świetna gra, bo oferowała wolność w przechodzeniu poszczególnych misji.



    Uwielbiam gdy ludzie odpowiedzialni za level design umożliwiają różnorakie podejście do stawianych przed graczem problemów. Przez to gra dopasowuje się do preferencji i oczekiwań odbiorcy.
    Tę samą cechę przypisać można Dishonored. Kilkanaście misji przez które przebrnąłem w trakcie fabularnej kampanii, w większości było półotwartymi planszami. Zwykle na miejsce docierało się łódką w towarzystwie mędrkującego przewoźnika, ażeby za chwilę zakasać rękawy i wziąć się za egzekwowanie swoich morderczych obowiązków.
    Powyższy schemat przypomina ten znany z serii Hitman. Corvo, zamaskowany (anty)bohater, dzieli dolę Agenta 47, czyli jest mordercą. Po niedługim wprowadzeniu fabularnym, gdzie staje się wrogiem publicznym i niedoszłym skazańcem za zbrodnię na cesarzowej, której oczywiście nie popełnił, Corvo zawiązuje pakt z grupą Lojalistów, chcących obalić rządy obecnie panującego. W growym światku poszła fama, że fabuła jest piętą achillesową tej gry. Nie do końca się z tym zgadzam, sceptyków proszę o przytoczenie mi tegorocznych gier z fabułami przewyższającymi znacznie tę z Dishonored. (Ktoś wymieni ME3?- szczwanie!) Akcja ma swoje zwroty, przewidywalne ale całkiem dobrze ukazane, kilka postaci było mi w stanie nawet zapaść w pamięć, a zakończenie o którym nie powiem ani słowa, nawet przypadło mi do gustu. Być może nie sprostało to oczekiwaniom odbiorców. Trudno mi powiedzieć, jakie one były.
    Zadania jakie Lojaliści wyznaczają naszemu bohaterowi, sprowadzają się głównie do zabijania ważnych person z otoczenia Lorda Regenta. Pierwszym celem Corvo była największa szycha tamtejszej organizacji religijnej, to też zabawa zaczyna się z grubej rury. Kolejne cele są bardziej kłopotliwe do likwidacji, wymagają żyłki kombinatorstwa i zręcznego wykorzystania umiejętności.
    Te sprawiają, że zabawa w zabójcę jest całkiem świeżym doświadczeniem. Podzielić je można na te związane z na poły steampunkową technologią i magiczne. Jeśli chodzi o pierwsze, podstawowym narzędziem mordu jest krótkie ostrze. Bronie dystansowe w postaci trzech typów kusz, ostrz sprężonych, rewolweru i granatów grają drugie skrzypce.
    Walka bronią białą stanowi esencję systemu walki, nie jest szczególnie skomplikowana, opiera się na blokach, kontrach i szybkich cięciach. Już na średnim poziomie trudności, stanąłem przed godnymi przeciwnikami, którzy zręcznie omijali moje ataki i próbowali jakoś zaskoczyć. Czasami mierzyli we mnie ze swoich pistoletów, na co najlepiej było odpowiedzieć tym samym. System walki jest dosyć wymagający i chaotyczny, zaalarmowani wrogowie są liczni i całkiem skuteczni w ciągłym ukatrupianiu mojej osoby.



    Preferowałem więc przemykanie się cichaczem. Nie byłem w tym przesadnie konsekwentny, zdarzało mi się wejść w otwarty konflikt, ale rozegranie gry jako składanki dawało mi więcej frajdy. Corvo, przez kontakt z kompletnie niezapadającym w pamięć pół-bogiem, zyskał kilka szczególnych mocy. Taką której używałem najczęściej, była teleportacja. Wreszcie jakaś gra pozwoliła mi się wcielić w postać o umiejętnościach Nightcrawlera z X-Men?ów.
    Z czasem mogłem również patrzeć przez ściany (wygląda to bardzo podobnie do nowego Deus Ex?a) , spowalniać czas, wreszcie opętywać zwierzęta i ludzi. Nie odblokowałem wszystkich umiejętności, pozostałe wydały mi się średnio przydatne. W każdym razie powyższe skłaniały mnie do kreatywnego ich wykorzystania. Nie mówię, że kreatywność można prezentować wyłącznie, skradając się. Dishonored to gra dla ludzi kreatywnych. Jeżeli wpadałem na jakiś sposób użycia danej zdolności lub ich kombinacji, gra mi to umożliwiała. Ażeby nie być gołosłownym, byłem w stanie zatrzymać czas w trakcie wystrzału w moją stronę, opętać strzelca i podejść przed zatrzymany pocisk. A to wykorzystanie zaledwie dwóch mechanik jednocześnie spośród wielu więcej.



    W połączeniu z otwartymi lokacjami, pozwala to na eksperymenty i zabawę mechaniką. Spodobało mi się, że w obrębie lokacji można dostać się wszędzie! Na przykład napotkałem na moją zmorę w grach- kolczasty płot. Stwierdziłem, że to niewidzialna ściana i tylko dla utwierdzenia się w szyderczym przekonaniu, spróbowałem przetransportować się przez ten płot- dało się! Innym razem napotkałem na zaryglowane drzwi. ?Bubel-myślę sobie- przez te drzwi nie przejdę?? i jakie było moje zdziwienie, gdy po wściekłym wystrzale w ich stronę, rozsypały się wdzięcznie, ukazując dalszą drogę. Uwielbiam drobiazgi!
    Zresztą, odwiedzane lokacje są wielopoziomowe, pełno w nich sekretnych pomieszczeń i skarbów do zebrania. Corvo, nie dość, że bardzo dobrze się skrada, potrafi wspinać się ze zwinnością bohaterki Mirror?s Edge. Muszę pochwalić grę za świetną sterowność, intuicyjny interface i sterowanie o niezłej precyzyjności. To ważne, bo elementy platformowe w grach widzianych z pierwszej osoby zwykle wypadają biednie i są dodawane na siłę.
    Moce o których już mówiłem, odblokowuje się za pomocą run poukrywanych w zakamarkach poziomów. Na parametry bohatera wpływają perki w postaci amuletów, na które również można natrafić w trakcie eskapad. Ażeby odnaleźć te przedmioty, trzeba skorzystać? z serca. To dopiero ciekawa mechanika! Nie dość, że pozwala odnajdywać te znajdźki, to jeszcze kobiecym głosem wyjawia tajemnice wszystkich napotykanych ludzi. Było to na tyle ciekawe, że sprawdzałem w ten sposób dużą część napotykanych postaci. Kwestie wymieniane przez serce były ograniczone i czasami się powtarzały, ale stworzyły atrakcyjną iluzję. W ten sposób odkryłem, że strażnik którego właśnie miałem zamordować, był uczciwym żywicielem rodziny chcącym wydostać się ze służby.
    Oczywiście go oszczędziłem. Albo, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, o przywódcy grupy miejscowych zbirów serce powiedziało mi, że jest tak naprawdę synem cesarza. Świetna sprawa, bardzo wzbogaca świat i czyni go bardziej wiarygodnym. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy jakaś gra wcześniej oferowała coś podobnego, ale spotkałem się z tym po raz pierwszy w Dishonored i chylę czoła.
    Estetycznie jest bardzo nierówno. Oprawa dźwiękowa z elektrycznymi skrzypcami i morską przyśpiewką, jest zrealizowana świetnie. Tak samo podobała mi się kolorystyka, karykaturalne modele postaci i aranżacja wnętrz i wszelkich rekwizytów. Niestety jakość tekstur z bliska jest tragiczna, takiej pikselozy nie widziałem od bardzo dawna i życzę sobie, że prędko nie zobaczę.

    Dishonored jest produkcją której bardzo dużo wybaczam. Poczynając na teksturach, przechodząc przez nagminne zapożyczenia z innych gier, na rozczarowująco krótkiej kampanii kończąc. Co prawda mi to zajęło 16 godzin, co daje całkiem niezły rezultat, ale średnio ludzie przechodzą grę około połowę krócej. Moje guzdranie wynikało z tego, że cały czas bawiłem się grą: sejwowałem i wykonywałem różne akcje na wiele sposobów, czerpiąc z tego dziką przyjemność. Pocieszające jest to, że etapy mają duży potencjał do ich powtarzania, mam wrażenie, że gra wciąż ma przede mną wiele tajemnic. Głupio mi tak rozpływać się przed tym brzydkim kaczątkiem, ale nie potrafię spojrzeć na Dishonored okiem tetryka. Bo to taka kochana gra jest.
  21. Knockers
    Trudno wyrokować, trudno o jednoznaczności i zdecydowanie w obliczu tak trudnego pytania. Przecież gdyby ludzie znali na nie odpowiedź, nie byłoby nikogo nieszczęśliwego.





    Idąc szarą, zawierciańską ulicą i mijając ludzi bez uśmiechu oczekujących na śmierć w otoczeniu niespełnionych, prowincjonalnych ambicji, tym trudniejsze jest pytanie o to, co jest gwarancją szczęśliwego życia.

    Co by odpowiedzieli ci ludzie? Ci mali ludzie z parodii miasta. Że rodzina? Może coś w tym jest. Wracają do domu, do rodziny i zrzucając codzienną maskę na ścienny wieszak, witają się z bliskimi. Czują szczęście i bezpieczeństwo. Siadają sobie przed Klanem albo Melodią i opowiadają, jak im minął dzień.
    Rodzina to za obszerne zagadnienie, żeby ograniczać je do powyższego. Rodzina to relacje, bezpieczeństwo, po prostu szczęście. Nie wyobrażam sobie, jak funkcjonują osoby nieposiadające rodziny. Są szczęśliwe? Raczej nie bardzo. Starsze panie słuchają swojego Ojczulka, solidaryzują się w swojej wspólnocie, enklawie, smutnym substytucie rodziny. Muszą sobie jakoś radzić, pozostawione przez bliskich na samotne umieranie.
    Szczęście to rodzina, rodzina to dzieci. Małe, niewinne, właściwie beztroskie. Te szczęśliwe istotki dodają otuchy, uczą swoich rodziców bycia naiwnie szczęśliwym tak, jak rodzice uczą ich załatwiania się na nocniku i wiązania bucików. Bez nich rodzina nie jest pełna, stanowią jej przypieczętowanie, ostateczną i domyślną formę.
    Wspominałem o smutnej staruszce. Ona powiedziałaby, że szczęściem jest Bóg, zbawienie, wszystko w co chce wierzyć, by osłodzić sobie nieuchronną czynność umierania. Możliwe, że tęskno jej na tamten świat i spodziewa się, że ktoś tam na nią czeka. Przykre jest życie tej mijanej przeze mnie starszej pani.
    Czasami zasiada do oglądania starych zdjęć. Tych z dzieciństwa nie ma za wiele, aparaty nie były wtedy powszechne. Może została jakaś mikra fotografia z czasów, gdy była jeszcze dzieckiem. Wiadomo, wtedy była szczęśliwa. Wertując album, natrafia na fotografie z młodości. Biała suknia, obok świętej pamięci mąż. Tacy biedni, głupi i szczęśliwi razem. Młodość, przez swoją intensywność, była dla niej niezmiernie szczęśliwym okresem. Nawet na samo wspomnienie tych ciepłych, wiosennych dni na pokreślonej zmarszczkami twarzy formuje się lekki uśmiech.
    Tuż obok mąż. Miłość pomiędzy nimi to czyste szczęście. Na ulicy mijałem zakochane pary. Może część z nich łączyło szczere uczucie i te osoby były szczęśliwe ze sobą. Więź z innym człowiekiem, dla odpowiednio nastrojonej jednostki, jest kwintesencją życia. I nawet nie rozchodzi się o żadne miłości, to trywialne. Sama więź przyjaźni, wyzbyta z fizyczności, daje szczęście. Wiedza, że nie jest się pozostawionym sobie, jest ważna nawet dla introwertyków.
    Jeśli temat determinuje pewne kwestie, nie sposób ich przemilczeć. ?Uszczęśliw mnie?- szepce jakaś młoda kobieta do partnera. Tych samych wcześniej widziałem w trakcie spaceru. Fizyczna miłość wiąże się ze szczęściem. Radziłbym jednak rozdzielić uniesienie od więzi z osobą ukochaną. To osobne motywy, chociaż pokrewne tematyką. Uniesienie to reakcja chemiczna, mechanizm wokół którego jesteśmy zaprojektowani i który stawiamy nade wszystko. Zarówno w aprobacie, jak i w obrzydzeniu i gniewie. To zastanawiające i warte rozważań, ale stanowi temat daleki od poruszanego tutaj.
    W związku, w pewnym momencie, obie strony przestają cieszyć się sobą. To co było nasze, staje się moje i twoje. Zaczynają się podziały, coraz dłuższe tęskne spojrzenia w stronę tej uroczej studentki po lewej. Czemu to szczęście wygasa? Czemu wspólna radość tej mijanej przeze mnie pary spłynie jak odstrzelony mózg po ścianie? Czemu ludzie, wraz z przyzwyczajeniem się do siebie, tracą wzajemny szacunek ? Szczęście przemija samoistnie. To brutalne. Jak śpiewał Ryszard Riedel, ?w życiu piękne są tylko chwile?. Całe życie nie może być zbyt szczęśliwe, bo nie czuć by było tego szczęścia. Stałoby się rutyną, człowiek z natury nie lubi rutyny.
    ?Pieniądze szczęścia nie dają? rzecze inny przechodzień. To hipokryta. Jasne, że dają. Nikt mi nie wmówi, że biedni są szczęśliwsi od bogatych. Chociaż nie wszystko da się kupić za pieniądze, koronny argument twórców tego powiedzenia. To powiedzenie stworzyli ludzie bogaci i smutni. Nie mijałem takich, idąc chodnikiem. Chyba nie chodzimy tymi samymi chodnikami. Czytałem książki o smutnych bogatych, oglądałem filmy? Ale czy kogoś takiego spotkałem? Jak najbardziej. Twierdził, że kupi sobie aprobatę innych. Niestety stale spotykało go rozczarowanie. Pieniądze więc potrafią przyczynić się do szczęścia, ale nie stanowią jego istoty. Wspomniane ?Pieniądze szczęścia nie dają? jest bzdurą, bo pieniądze je dają. Po prostu pieniądze nie są szczęściem.
    Skoro nie pieniędzmi, czym jest szczęście? Dla mnie ma smak Martini, świeci się jak światełko w tunelu, dwudziestoparocalowe okno na świat. Szczęściem jest spokój i troska, radość i zachwyt, śmiech czy choćby wątły uśmiech jest szczęściem. Jestem człowiekiem szczęśliwym? Jeżeli bym był, potrafiłbym zgotować receptę na jego doznanie. Gry komputerowe również dają mi szczęście, są moją pasją o której ostatnio stanowczo za mało tu piszę. A mam tak dużo do powiedzenia: o świetnym Dishonored, o Kyne&Lynch2 z ostatniego wydania CD-Action, wreszcie o Saints Row The Third, które umilało mi niektóre letnie wieczory, Wyżej wymienione wartości mogą pomóc szczęściu, ale bezpośrednio same go nie wywołają. Samo dotarcie do mitycznego szczęścia wiedzie przez bezlik, często nieszczęśliwych, ścieżek. Każda jest przeznaczona konkretnej osobie, czasami się niepokojąco krzyżują, czasami na moment łączą w całość. Cel jest chyba jeden, dla każdego.
  22. Knockers
    Dzisiaj miałem dzień pełen wrażeń. Na pierwszy plan wybija się oddawanie krwi. Sorry Dishonored i nowe okulary, są rzeczy ważne i ważniejsze.




    Otóż zacząłem od obfitego śniadania. Dwa jajka sadzone osadzone w dwóch okrągłych brzegach papryki, posypane tartą mozarellą i doprawione świeżo ususzoną bazylią przy akompaniamencie dwóch pajd cieplutkiego, pełnoziarnistego chlebka. Do tego herbata. Ostatnio coraz częściej pijam kawę, ale nie wiedziałem, czy wolno mi ją pić przed oddawaniem krwi.
    W szkole zebrał się mały tłumek. Wziąłem deklarację i kreśląc, że na pewno nie mam HIV, nie przebywałem w więzieniu i nie złapałem malarii, zastanawiałem się nad celem przede mną. Boję się krwi. To jedna z niewielu rzeczy, których rzeczywiście się boję. Do grona tychże zaliczyłbym jeszcze strucie z tymi ich okropnymi dziobami wbijającymi się w oczy. W każdym razie w pierwszym akcje prawnej dorosłości, postanowiłem przełamać swój strach, tym samym pomagając jakiejś potrzebującej osobie. Świadomość, że moja krew będzie płynąć w żyłach jakiejś seksownej, poszkodowanej laski napawała mnie dumą. Nawet jeśli biorcą miałby być zaćpany żul, czułbym niebywałą radość, mogąc mu pomóc.
    Przeszedłem przez szereg badań. Najpierw bacznie badali mój dowód, jakby chcieli mnie jednak do obywatelskiego aktu nie dopuścić. Na szczęście nie mieli się do czego przyczepić. Potem było najgorsze- naprawdę- nakłuwanie paluszka igiełką. Skoro królewna Śnieżka to przebolała, też dałem radę. W gruncie rzeczy nawet tego nie poczułem. Następnie, w trakcie mierzenia ciśnienia, wyszło, że jestem idealnym dawcą. Juhu! Nie rozumiem zatem, czemu potem puścili dwie kolejki które miały być po mnie, przede mnie. Ghrrr, no nic, poczekałem i zasiadłem do oddawania krwi.
    Te fotele bardzo przypominały te z Matrixa. Tak więc nic się nie stało, że nie mam stamtąd zdjęć. Mam od tego Internet, tak to mniej-więcej wyglądało.
    Uporczywie starano mi udowodnić, że się denerwuję. A praktycznie wcale się nie denerwowałem. Po prostu chciałem to mieć za sobą, bo miałem dużo rzeczy na głowie na potem. Nie, nie mówię o Dishonored na którego premierę czekam do północy. Zatem dostałem po żyle. To nie było bolesne, ale na pewno nieprzyjemne. Przez patrzące na mnie dziewczęta, starałem się wyglądać jak najbardziej nonszalancko w tej swojej koszulce Supermena. Miałem nie patrzeć na krew spływającą do zbiorniczka, ale nie wytrzymałem. Była bardzo ciemna. Wciąż zaciskałem dłoń w pięść i na powrót odciskałem, by krew spływała ze mnie w słusznym tempie. Po jakichś 5 minutach było po wszystkim. Z krzesła zszedłem rześko, pewnie sięgnąłem po swoje osiem czekolad. Napotkałem pełne wyrzutu spojrzenie pani koordynatorki. Wyciągnąłem zatem jedną z czekolad i wrzuciłem do koszyczka dla domu dziecka, jakiekolwiek miałoby to znaczenie.
    Nigdy wcześniej tak szybko nie jadłem czekolady. Całą tabliczkę wtryniłem w parę minut. Mniam! Od razu poczułem się lepiej, ale cały dzień czułem i czuję się osłabiony- szczególnie w obrębie ręki, którą poświęciłem do oddawania krwi. To prawa ręka, if you know what i mean.
    Oddawanie krwi polecam ćpunom. Czuć odpływ. Potem, gdy jechałem pociągiem, częstowałem czekoladą cały przedział. Ale nikt nie chciał się poczęstować od niebezpiecznego nieznajomego. Niedługo zacznę wylewać morze krwi maluczkich w oczekiwanej grze komputerowej, dzisiaj oddałem trochę swojej. Równowaga sił zachowana. Myślę, że to fajny sposób na uczczenie premiery ważnego tytułu.
    PS: W końcu kupię tę kamerę i zacznę vlogować jak człowiek. Obiecuję sobie, wam nie muszę


    @Knockers_org
  23. Knockers
    Większość z was, drodzy czytelnicy, ma już osiemnaście lat. Wreszcie mogę być w takim razie w większości co oznacza, że mogę kpić z tych "siedemnastoletnich gówniarzy" do których kalendarzowo do teraz należałem.



    Jednakowoż w praktyce wygląda to odmiennie. Życie to nie The Sims 2 wzwyż gdzie urodziny wiązały się z czymś niebagatelnym, transformacją i gruntowną zmianą życiowych aspiracji. Jutro obudzę się jako ten sam Knock który dzisiaj sobie zaśnie. Czyli w zasadzie jaki to Knock?
    Dawno nie pisałem na tym blogu o sobie samym. A przecież kiedyś połowę zawartości bloga stanowiły treści egoistycznie poświęcone mnie samemu. Postanowiłem wnet wynagrodzić się na moment przed następnymi urodzinami, sprawić sobie mały prezent z którego nawet się nie ucieszę. Prezent nietrafiony.
    Obecnie moje życie skupione jest na przyszłości. Zawsze wolałem żyć chwilą niż jakąś perspektywą ale w tym roku po prostu wypadało wziąć się w garść, żeby dostać się na pożądany kierunek studiów. Wszyscy dziennikarze z którymi rozmawiałem, raczej odmawiali mi pójścia na dziennikarstwo. "Nie znam dobrego dziennikarza po tych studiach", żachnął się pewien ważniak gdy podjąłem przy nim ten temat. Urwałem bo brakło mi argumentów. Mimo wszystko zachowałem dość pychy, by trwać przy swoim.
    To nie tak, że twierdzę jakoby studia miały zagwarantować mi pracę w zawodzie. Najważniejsza jest praktyka, wiadomo. W tym celu zacząłem się o nią ubiegać w pewnych miejscach. Liczę, że coś z tego będzie (wiele na to wskazuje) ale nie lubię zapeszać.
    Ten rok stanowi dla mnie duży przełom. Miałem już szansę doświadczyć pewnych nowych rzeczy. Pomimo osobistego wymiaru tekstu, ominę te zupełnie osobiste i przejdę do kursu prawa jazdy.
    Zabawnie jak przyzwyczajenia gracza wpoiły się w moje nawyki kierowcy. Notorycznie ścinam zakręty i bywa, że traktuję pozostałych uczestników ruchu jak NPC'tów. Następnym problemem jest brawurowa jazda, największy katolik spośród moich nauczycieli jazdy w newralgicznych chwilach zaczął łapać się za różaniec chyboczący mu z butonierki polowej koszuli.
    Zdradzam Wrocław. Z tym miastem wiążę mnóstwo wspomnień. W końcu przy Marii Skłodowskiej-Curie spędziłem większość swojego dzieciństwa i wszelkie podstawy obecnego mnie właśnie tam kształtowały się najintensywniej. Potem, na Śląsku, próbowałem się odnaleźć w znacznie bardziej turpistycznych realiach poprzysięgając sobie powrót do małej ojczyzny nad Odrą. Teraz szczególnie uwzględniam studia w Krakowie. To oczywiście równie piękne miasto, ale niestety nie moje. Kto wie, może z biegiem czasu coś pomiędzy nami zakiełkuje. Na razie zerkamy na siebie przez zaciśnięte palce. Poznajemy się, Mahomet przychodzi do Góry.
    To dobry moment na podsumowanie wszystkiego dotychczas. Jak najkrócej żeby nie nadużywać swojej i waszej cierpliwości. Stosownym podsumowaniem może być to od czego zacząłem- trafna uwaga, że zmienia się wyłącznie umowny status a ja pozostaję tym samym Knockiem, nawet nie wyhoduję sobie głupiej brody. Zawsze wyobrażałem sobie ten moment jako wiekuisty przełom a tu proszę- mam te osiemnaście lat i jestem jeszcze większym dzieciakiem niż kiedykolwiek wcześniej.


    @Knockers_org
  24. Knockers
    Niepełnosprawność jest modna, przynajmniej w medialnym środowisku. Tegoroczna paraolimpiada wzbudziła najwięcej zainteresowania odkąd pamiętam. Mimo, iż telewizja publiczna nie emitowała zmagań naszych olimpijczyków, Polacy z zainteresowaniem śledzili ich postępy i kolejne zdobywane medale.
    Miniona paraolimpiada sprowokowała naród do rozmyślań. Jasne, że personą non grata po swojej kontrowersyjnej wypowiedzi stał się Janusz Korwin-Mikke. Każdy szanujący się pismak i prezenter musiał wrzucić swoje trzy grosze do stosu który miał zasypać podstarzałego amatora muszek. Skończyło się na paru pozwach, ogólnospołecznej żenadzie i wizycie JKM?a w programie Tomasza Lisa.
    Ten sam poświęcił znaczną część najnowszego wydania Newsweeka na temat niepełnosprawności. Już sama okładka bije po oczach i skutecznie zmusza do myślenia.



    Oto prezentują się na niej dwie zestawione ze sobą kobiety. Po prawej stronie stoi Natalia Siwiec, znana graczom jako ta co to grała na wyłączonej i obróconej o 180 stopni PS Vicie. Z lewej strony zaś widzimy Natalię Partykę, mistrzynię ping ponga i uczestniczkę zarówno olimpiady jak i paraolimpiady. A tuż pod linią ich biustów bije krzykliwy, tabloidowy napis- ?Która z ich jest piękna??. Banał i nietakt czy interesująca prowokacja? Mniemam, że po trosze to i to. W każdym razie moje oczy na dłuższą chwilę ugrzęzły na tej nieszczęsnej okładce. Tomasz Lis, albo ktokolwiek za to odpowiedzialny, zadał mi pytanie i podjąłem się próby odpowiedzi.
    Obie kobiety są atrakcyjne. Żadnej z nich nie znam, więc posiłkuję się ich medialnym wizerunkiem. Tak więc Natalia Partyka to ta zdolna i inteligentna przezwyciężająca swoje słabości na rzecz pasji jaką jest sport. Natomiast Natalia Siwiec to ta głupiutka gwiazdeczka wykreowana podczas Euro 2012 której ludzie z jakiegoś powodu nie lubią, otwarcie buntując się przeciw jej promocji. Jeśli chodzi o ich urodę, jedna nie ustępuje drugiej. Twarz Partyki wręcz wysuwa się na prowadzenie przez jej subtelny, naturalny urok.
    Którą z nich bym wybrał? Natalię Siwiec. Nie będę się krył mówiąc, że powód jest tylko jeden. Siwiec ma obie ręce. Te słowa mają fatalny wydźwięk, nieprawdaż? Zwykło się źle myśleć o ?ludziach takich jak ja?.
    Tuż pod grzmiącym hasłem okładki widnieje dopisek ?potrafimy pokochać sportowca bez ręki, ale zwykle wolimy banalne piękno?. To dosadnie piętnuje każdego kto pomyślał podobnie do mnie. Obraża również Natalię Siwiec jako tę której nie warto wybierać. Bo czym do cholery różni się obraza para-olimpijczyków której dopuścił się przytaczany już Janusz Korwin-Mikke od tak niekorzystnego ukazania tej kobiety? Z pozoru niewidzialny znak nierówności zdaje się tkwić pomiędzy portretami obu kobiet z korzyścią dla Natalii Partyki.
    Najpierw czytelnikowi zadano pytanie a później skrytykowano jego odpowiedź żeby poczuł się jak osoba pusta i nieczuła. Proszę bardzo, w takim razie można śmiale nazywać mnie pustym i nieczułym. Przynajmniej nikt nie śmie nazwać mnie hipokrytą.


    @Knockers_org
  25. Knockers
    Twórcy gry RaiderZ czyli kolejnego koreańskiego MMO, tym razem wzbogaconego o popularny od czasów Rift system walki, w geście miłosierdzia podarowali mi plik kluczy do bety.

    Problem w tym, że ja nie lubię żadnych MMO, nie potrafię znaleźć czegokolwiek zabawnego w tych grach i czerpać z nich przyjemności i satysfakcji. Za to jeśli ktoś z was ma ochotę sprawdzić sobie to MMO to żaden problem. Z tego co widzę, grafika w grze jest naprawdę ładna i dorównuje wydawanym teraz wysokobudżetowym MMO, do tego wspomniany wyżej system walki umożliwia odbywanie bezpośrednich starć bardziej zręcznościowych od modeli znanych z WoW'a czy tam Lineage II.
    Kto pierwszy ten lepszy! Powodzenia!
    CBTW31_NTcjYjIwZmIjMjAjNDk
    CBTW31_MTUjMjAjMWE0Y2UjOTE
    CBTW31_NTUjMjIyNjMjMjAjNzYNie
    A, nie żeby to kogokolwiek obchodziło ale niedługo wznawiam blogową działalność (teraz mam wakacje i nie chce mi się robić nic produktywnego). Nie zapomniałem też o moim profilu na YouTube i gdy tylko będę miał nową kamerę, zacznę tam spamować filmami. Tym razem owe filmy będą o czymś.

×
×
  • Utwórz nowe...