Skocz do zawartości

Demonir

Forumowicze
  • Zawartość

    1058
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    7

Wpisy blogu napisane przez Demonir

  1. Demonir
    Czasami zadaję sobie pytanie: ?Co myślał twórca gdy wpadł na taki pomysł??. Czy Guillermo del Toro zastanawiał się nad tym jak wyglądałby pierwszy kontakt z obcą cywilizacją, jakie byłoby nastawienia przybyszów do ludzi? Czy i w jakim stopniu wyprzedzaliby nas technologiczne? Lub po prostu reżyser i współscenarzysta w jednej osobie chciał zobaczyć jak wielkie roboty biją się z wielkimi bestiami? Nie, to by było zbyt niedorzeczne.
    W Pacific Rim rozchodzi się o to, że Ziemię zaczęły odwiedzać gigantyczne stwory, Kaiju, na pierwszy ogień biorąc ojczyznę McDonalda, Kaczora Donalda i frytek z ketchupem, USA oczywiście. Trzeba jednak oddać honor, że monstra najpewniej nie działają dla jakieś antyimperialno-muzułmańskiej organizacji gdyż poza gwieździstym sztandarem atakują z niemałym uwielbieniem inne państwa. Ludzkość widząc zagrożenie postanowiła stworzyć własne potwory w postaci mechów, tutaj zwanych Jaegrami.
    Zarys ten pozwoli widzom przez najbliższe dwie godziny seansu zobaczyć walki między gigantami podczas których zdemolowanych zostanie wiele miast i najpewniej pomrze sporo ludzi. Aby nie męczyć oczu, pomiędzy wstawione są jakieś przerywniki o pilotach Jaegerów, świrniętych naukowcach i apodyktycznym, jakby inaczej, czarnym przywódcy, który jednak serducho ma dobre.
    Co jeszcze? Fabuła jest.... No jest. Bohaterowie... też występują. Muzyka? W ucho wpada głównie powtarzany w kilku aranżacjach motyw przewodni. Ale co się tym przejmować jeżeli zaraz wielki obcy dostanie po głowie statkiem użytym jak maczugą! Nie ma co ukrywać, Pacific Rim poza wielką rozwałką i widowiskowością nie serwuje prawie nic. Nielogiczności, kulawy matematyk i wytatuowany biolog są tu tylko po to, by coś się jeszcze w filmie pojawiło. A Najbardziej okrutne jest to, że sprawdza się to wyśmienicie, a film del Toro zaspokaja najbardziej prymitywne potrzeby widza i nie robi nic poza tym. Ta produkcja miała dążyć tylko jednego mistrzostwa- wizualnego i ten cel osiągnęła.
    Szczerze mówiąc, trudno mi cokolwiek o tym filmie więcej napisać. Nie będę wspominał o wzorowaniu się na Neon Genesis Evangelion, podobno anime, bo nic mi to nie mówi. Nie ma też co rozpisywać się o perypetiach bohaterów, gdyż pełnią one tylko funkcję zapchajdziury, które wprowadzono bo chciano pokazać sztukę okładania się kijami i nadać kukiełkom coś na kształt motywacji, a nawet jeśli gdzieś w tle pojawi się ciekawy pomysł to jest on pomijany, by widowisko nie straciło przypadkiem odpowiedniego tempa.
    Na blogu, o filmach piszę krótko, nawet bardzo, a w tym przypadku tylko po raz kolejny wspomnę, tym razem wprost, że Pacific Rim jest czystą rozrywką, która nie wymaga od naszego mózgu czegokolwiek i niech mnie szlag, ale sprawdza się to wyśmienicie.
  2. Demonir
    Jeśli gra jest wychwalana, jej średnia na metacrticu sięga ponad 90, a ludzie wspominają coś o zdumiewającym zakończeniu, nic zaskakującego, że wiele się po takiej produkcji oczekuje, a gdy już dostajemy co chcieliśmy, gdy dochodzimy do napisów końcowych, to coś w przełyku dziwnie kłuje. I nie, nie jest to przejmujące uczucie, że właśnie uświadczyliśmy arcydzieła.
    Laury jakie spadły na The Last of Us, Naughty Dog, twórcy gry, dostali głównie za fabułę, za osławione zakończenie i non stop wspominaną ?nienazwaną więź między głównymi bohaterami?. Uznajmy przez chwilę, że Ty, Czytelniku, nic o historii zawartej w TLoU nie wiesz. Wtedy trzeba ci będzie przybliżyć, że głównym bohaterem jest Joel, facet w średnim, a później już mocno średnim wieku. Poznajemy go na chwilę przed wybuchem epidemii, która wkrótce zdziesiątkuje kraj i zamknie ludzi w strefach kwarantanny, gdzie mogą czuć się w miarę bezpieczni, odseparowani od wirusa na którego nikt nie może znaleźć lekarstwa. Ta kilkanaście pierwszych minut gry, pokazuje co ukształtowało zachowanie Joela wobec świata, ludzi i... tak, tak, tej drugiej ważnej postaci, Ellie.
    Ellie poznajemy, gdy na protagonistę spada zadanie przemycenia jej do Świetlików, organizacji lubującej się bić z wojskiem i szukającej szczepionki, mogącej uratować ludzkość od trwającej już dwadzieścia lat apokalipsy. Jak można się domyślić, nic nie idzie tak jak iść miało, w wyniku czego, łatwe zadanie rozciąga się na kilkanaście godzin gry. I nie ma się co oszukiwać, pomiędzy początkiem gry i końcówką, w fabule dzieje się niewiele zaskakujących rzeczy, z kilkoma małymi wyjątkami. Nie trudno jednak zakryć tego, że cała wielka wędrówka, czekająca naszą parę była podyktowana jednemu*: postawić na naszej drodze wielu przeciwników, których w bardziej lub mniej wysublimowany sposób będziemy zmuszeniu zadźgać, zastrzelić lub udusić.
    W ogóle, w różnorakich tekstach o The Last of US, zapowiedziach, recenzjach, można było bez problemu wyłowić albo podane wprost, albo ukryte słowo ?survival?. Dziwnym trafem w tym samym roku co dzieło Naughty Dog wydana została produkcja wobec której też często używano wspomnianego słowa, był to nowy Tomb Raider. Wiadomo, że ostatnie przygody panny Croft miały z survivalem mniej więcej tyle wspólnego co ja z niedźwiedziem polarnym (oboje lubimy mięsko), i cała otoczka przetrwania kończyła się z chwilą gdy Croftówna dostała do ręki gnata. Nie ma też co ukrywać, że TLoU zjada TR-a pod względem scenariusza na śniadanie i nie dostaje nawet po tym zgagi. Choć akurat to nie jest wielkim powodem do pochwał, bo to niczym chwalenie Pudziana za to, że pokonał Najmana. A co innego miał zrobić jeśli przeciwnik jest po prostu kiepski?



    Zresztą, całe to pieprzenie i określanie The Last of Us jako survival lub dodawaniu do tego nawet horroru, pozostało nie tyle zaprzepaszczone, bo twórcy nie mieli w planach stworzyć gry tego typu, co cała survivalowść została złożona w ofierze na ołtarzu przypodobania się masom. Samo w sobie nie jest to złe, tyle, że już wkrótce dialog ?-Jest mało kul. - Więc strzelaj celnie.? rozmywa się pod juchą i setkami trupów pozostawionych za sobą przez Joela. Dosłownie każda przechadzka będzie miała moment, w którym pojawią się ci źli lub zarażeni i trzeba będzie chwycić za broń w postać pukawki czy innego kija. Klimat próbuje ratować sprytne zaprojektowanie poziomów, dając graczowi pewną swobodę podejścia do problemu, często umożliwiając uniknięcie walki i przekradnięcia się między wrogami, ale i tak chcąc zagrać, będziecie musieli zabijać. Dużo zabijać.
    Twórcy po prostu boją się dać graczowi w mordę**. Można, owszem, zacząć grać od najwyższego poziomu trudności, tylko mało kto się na to zdecyduje za pierwszym razem, a drugie przechodzenie gry po poznaniu całej historii nie ma tej magii, bo wiemy co, jak, gdzie i kiedy się wydarzy. A i tak wymagane od nas będzie mordowanie w ilościach hurtowych. Sporadycznie wykonujemy misje typu przekradania się między wieloma wrogami, kiedy otwarte stracie jest samobójstwem- są to najlepsze momenty całej rozgrywki. I właśnie brak większej ilości tych momentów stanęło na drodze The Last of Us do stania się czymś ponadczasowym.
    Choć, nie tylko to. Jest też sporo błędów niezamierzonych. Choćby inteligencja naszych przeciwników, szczególnie tych rozumnych, czyli bandytów, czy ogólnie człekokształtnych, ludziopodobnych z bronią palna i białą. Przy pierwszej walce, gdy mnie wykryto, a ja schowałem się za osłoną w celu spokojnego wystrzelania wszystkich nadchodzących wrogów, byłem mile zaskoczony, gdy ci okrążali moją pozycję lub wysłali przodem kretyna z rurką, by ten mnie okładał po łbie gdy inny będzie strzelać. Wraz z biegiem czasu, zaczynamy dostrzegać ich ułomności, ale w tym aspekcie mimo to jest w porządku, przynajmniej do czasu, gdy zechcemy rozwiązać problem po cichu. Wtedy ci sami przeciwnicy zamieniają się w niedowidzących, częściowo głuchych imbecyli. Na przykład: ciche zabijanie, gra coś wspomina, żeby używać do tego ostrza bo to szybsze i cichsze, tyle, że wróg i tak nie jest wstanie dostrzec, gdy kilka metrów za jego plecami duszę jego kolegę robiąc przy tym dość dużo hałasu.
    Do tego, prawie przez cały czas towarzyszy nam Ellie. I tu powstaje ważne pytanie: po cholerę jej pomoc Joela? Niby ma tylko czternaście lat, ale już opanowała bezszelestne poruszanie i niewidzialność. Zdaję sobie sprawę, że jej nadprzyrodzone moce spowodowane są chęcią nie irytowania gracza ciągłym wymogiem ratowania tejże. Niestety, wszystkie te atuty znikają gdy przejmujemy nad nią kontrolę i choć jak na nastolatkę jest wyjątkowo groźna, to ma pewne ograniczenia, przynajmniej gdy porówna się ją do jej towarzysza.



    Pomijając całe wcześniejsze plucie jadem, The Last of Us jest naprawdę bardzo dobrą grą, przy której gra się miło i właśnie to jest najgorsze bo nie pozwala się poczuć zaszczucia i do końca wczuć w świat ogarnięty zarazą, nie czuje się, że Joel jest jedynie człowiekiem z ludzkimi ograniczeniami, zamiast tego, zrobiono z niego coś na kształt, choć mniejszą skalę, Bruce'a Willisa ze Szklanej Pułapki 4. Niby swoje lata ma, niby odnosi rany i supermanem nie jest, ale i tak prze przed siebie, a rzeczy niewykonalnych przed nim nie ma.
    O wiele lepiej spisano się jeżeli chodzi budowanie postaci. Ellie jest urzekająco, gówniarsko wulgarna, a Joel wcale nie jest rycerzem w śliniącej zbroi co wszelkimi występkiem i złem gardzi. Wspominaną więź między nimi też można odhaczyć. Fabuła wcale nie jest wybita, za to o wiele lepiej niż napisana została wyreżyserowana, a w jej poznawaniu nie przeszkadza nawet polski dubbing, który w tym przypadku, o dziwo, jest najwyższych lotów. Ani przez chwilę nie chciałem go wyłączyć i zmienić na oryginalny, wszystkie kwestie są wypowiedziane profesjonalne (zapewne przyczyny tej można się doszukiwać w tym, że tym razem Sony zamiast silić się na głośne nazwiska postawiło na fachowców, ale istniej też możliwość, że się nie znam). Zostaje jeszcze kwestia końca, który wcale nie jest taki aj, super, innowacyjny, wow. Jak na warunki wysokobudżetowych produkcji, gdzie wszystko jest podporządkowane wydaniu sequela i hollywoodzkiej poprawności, zakończanie zdecydowanie się wybija, jest odpowiednio soczyste choć nieco przewidywalne.
    Miałem szczęście, że The Last of Us dodano mi do konsoli gdy ją kupowałem, bo zapoznałem się z czymś co naprawdę warto poznać, choć po ukończeniu gry wcale nie doznałem wrażenia zderzenia się z kolosem, czymś wielkim, co na wieki wieków zostanie zapamiętane i za kilkadziesiąt lat stare już zgredy nie będą wspominały ?A pamiętasz tę grę? Tak, klasyk, dzisiaj się już takich nie robi.?. Szkoda, że deweloperzy nawet do takiego efektu nie próbował dążyć.
    *- Służy też... budowaniu więzi miedzy Joelem a Ellie.
    **- Tak, spostrzegawczy czytelniku, zapożyczyłem sobie to określenie z wpisu AAA, jakby co to jestem otwarty na wszelakie oznakowanie znakiem towarowym lub stawienie się na rozprawę sądową.
    Screeny z videogamer.com
  3. Demonir
    Wpis może zawierać brzydkie słowa. Ponadto, tekst nie ma zamiaru obrażać innych na gruncie politycznym, rasowym, światopoglądowym i/lub kulinarnym.
    Witam serdecznie naszych widzów w programie kulturalnym zrealizowanym dla telewizji FU TV. Nazywam się Szanowny Prowadzący i wraz z moimi gośćmi ponownie pochylimy się nad wspaniałą i głęboką jak dziura budżetowa kulturą. Tyle słowem wstępu. Czołóweczka start.
    Szanowny Prowadzący (SP): A moimi gośćmi będą: znany z skądinąd, a głównie z inąd, bard Iranius, wokalista, bard, poeta.
    Bard Iranius (BI): Aloha!
    SP: Obok niego siedzi Jarosław Garb, z wykształcenia filozof, a z zainteresowań kasjer w lokalnej Biedronce.
    Jarosław Garb (JG): Trzy Bobry.
    SP: A na skraju miejsce zajął Pan Kych, znany w niektórych kręgach w tym głównie przestępczych, bezdomny, który zgodził się do nas przyjść za piwo i paralizator.
    Pan Kych (PK): Witam serdecznie.
    SP: Jako, że jest to program kulturalny, to wiadomo kultura, a jak kultura, to wiadomo, książka. Może podzielicie się państwo wrażeniami na temat dzieł, które ostatnio przeczytaliście. Iraniusie?
    BI: Poza moim nowym tomikiem wierszy pod tytułem ?Tomik Wierszy?, którego premiera odbędzie się jutro i która to książka kosztuje jedynie pięćdziesiąt złoty i można ją kupować w internecie z mojej strony, to nie pamiętam, żebym coś ostatnio czytał. A nie, chwila! Ze trzy lata temu czytałem cosik, coś o jakimś białowłosym...
    SP: Rubiku?
    BI: Nie, tam nikt nie klaskał. A, już wiem! Wiedźmina czytałem, bo ktoś mi powiedział, że fajne.
    SP: I jak?
    BI: Przeczytałem z trzynaście stron, ale całkiem fajne, choć trzeba od razu powiedzieć, że do prawdziwej literatury ma się to nijak. Wszak, siwy koleś, z mieczem na plecach, co pije piwo z wyszczerbionego kufla, to jakaś dziecinada.
    SP: A z grą miał pan do czynienia?
    BI: A co to, że niby ja prymityw? Myślałem, że jesteśmy w gronie ludzi kulturalnych co sztukę wielbią, a tu o grach mowa, a to przecież sztuka nie jest. To tak, jakby ludzi piszących o grach nazywać dziennikarzami, toż to jawne nadużycie! Zamiast tego lepiej pójść juro do księgarni lub już dzisiaj zamówić mój tomik wierszy pod tytułem ?Tomik Wierszy?.
    SP: Aha. To może teraz pan Jarosław.
    JG: Dziękuje za oddanie głosu. Ja ostatnio przeczytałem wydaną niedawno pozycję ?Kaj są moje Kalesony. Filozofia serialu.?. Naprawdę kawał dobrej literatury, podczas lektury staje przed nami otworem to, co dla prostaczków nie było widoczne podczas oglądania programu. Autor doskonale dywaguje z ignorantami, którzy zarzucali serialowi idiotyzm i debilną koncepcje historii chłopaka, który nie wie co na siebie włożyć, gdyż w rzeczywistości wszystkie charaktery mają swoje niebanalne motywacje i dążą do określonego celu.
    SP: Jakiego celu?
    JG: Po prawdzie, to jeszcze nie doczytałem, ale obstawiam, że chodzi o cycki.
    PK: Ja natomiast zapoznałem się ostatnio ze wspaniałym utworem lirycznym, stworzonym w epoce baroku, konkretnie mam na myśli nurt rokoko...
    SP: Rzeczywiście ciekawe, jednakże dostałem wiadomość z reżyserki, że jeśli zaraz nie padnie żaden obleśny kawał to zdejmą nas z anteny bo oglądalność leci na łeb na szyję. Zna ktoś jakiś?
    BI: A może być rasistowski?
    SP: Byle kontrowersyjny.
    BI: No to: Co oddziela ludzi od zwierząt? Morze Śródziemne. Ha ha.
    SP: Ha
    PK: Ha
    JG: Nie czaję. Co ma morze do zwierząt?
    [zapada niezręczna cisza]
    SP: Od początku programu chciałem wspomnieć o ważnym dla nas, Polaków, wydarzeniu. Mianowicie, w Stanach Zjednoczonych, w Missouri, konkretnie małym miasteczku Chickenwhatthefuckwood, przed koncertem Hanny Montany huśtającej się nago na kuli, wystąpiła polska wokalistka, Ewelina Jakaś Tam. Jak myślisz, Iraniusie, jak wiele znaczy to dla rozwoju polskiej muzyki.
    BI: Oczywiście Polacy muszą być dumni z tego, że nasza rodaczka odegrała tak wielką rolę w tak wielkim wydarzeniu kulturalnym jakim był koncert tej no... Jak jej tam było?
    PK: Kana Lana.
    BI: Właśnie. Pokazuje to, że nasz kraj pod względem wysokiej muzyki popularnej wydobywa się z discowego średniowiecza i wkracza w złotą erę trzęsienia tyłkiem na scenie i przybierania wspaniałych kreacji scenicznych, których na pierwszy rzut oka nie włożyłby nawet zdesperowany menel. Bez obrazy.
    PK: Bez, bez, gdyż też lubię bez, a i ja jestem z dumny z występu Eweliny, szczególnie po odsłuchaniu nagrania z koncertu. Tak wzruszającej wersji ?Raz,dwa trzy, próba mikrofonu? jeszcze nie słyszałem.
    BI: Warto też wspomnieć, że przesłanie tego utworu genialnie współgra z przesłaniem mojego tomiku wierszy pod tytułem ?Tomik Wierszy?, który już teraz można zamawiać na mojej stronie internetowej.
    SP: Innym, bardzo ważnym eventem dla polskiej kultury była niewątpliwie premiera polsko-rumuńsko-serbsko-ekwadorskiej superprodukcji ?Takich trzech jak nas dwóch nie ma ani jednego?, czyli prawdziwej historii Jarosława Kaczyńskiego.
    PK: Dokładnie, całokształtu odbioru dopełniała doborowa obsada. Adam Sandler w roli Donalda Tuska, Bruce Willis jako Antoni Macierewicz i oskarowi bracia Mroczek jako bracia Kaczyńscy.
    SP: Mnie bardzo poruszyła kreacja Piotra Cyrwusa, który specjalnie na potrzeby tego projektu wcielił się ponownie w Ryśka z Klanu.
    BI: Koledzy zapomnieli dodać o niezwykle głębokiej warstwie interpretacyjnej filmu, bo tak wspaniałej histrioni opowiadającej o tym jak cenna jest wolność, demokracja i kiełbasa wędzona, dotąd nie opowiedziano, a każdy aktor pojawiający się na ekranie wspaniale wywiązuje się ze swojej roli dodając swej postaci nie tylko drugie, nawet nie trzecie, a pi oblicze.
    PK: A obraz jest też ucztą dla oczu. Tylu wspaniałych plenerów w żadnej rodzimej produkcji nie widziano, że wspomnę tylko o ostatniej walce na szczycie Mount Blanc, genialnych scenach batalistycznych jak Bitwa przed Pałacem, czy zachwycającej dzięki rozmachowi i pracy zdjęciowca walce na ulicach Warszawy 11 listopada.
    BI: No i odwołań do mojego nowego tomiku wierszy pod tytułem ?Tomik Wierszy? zabraknąć nie mogło. Można go kupić na mojej stronie internetowej.
    SP: Dzięki dobroci dystrybutora mamy do rozdania dwa bilety do kina na seans ?Takich trzech jak nas dwóch nie ma ani jednego?. Aby je wygrać wystarczy wysłać sms na numer 78752/7618 razy 876 plus 7, z prawidłową odpowiedzią na pytanie: Czy frytki z ketchupem są smaczne? Do wyboru odpowiedzi A) Tak; B) Nie; C) Nie mam zdania.
    PK: Dziwi mnie fakt, że nie wróciliśmy do książek. Mrugam porozumiewawczo w kierunku Prowadzącego.
    SP: Czemu pan do mnie mruga? Ja się z panem nie umówię, to z tym facetem to było dawno i nie prawda.
    BI: [szeptem] Chodzi o zapowiedzi...
    SP: No tak, oczywiście, tak sobie tylko dworowałem, wcale nie jestem lewakiem. A mówić mieliśmy o kolejnej autobiografii, która wkrótce ukaże się na rynku, mianowicie jest to książka Kamila Durczoka ?Jak wyczyściłem ten upi*rdolony stół?. Jeszcze nikomu z nas nie dane było jej przeczytać, tylko kilka fragmentów wpadło nam w ręce. Ja ze swojej strony mogę tylko wspomnieć, że FU TV jest patronem medialnym.
    PK: Ja natomiast, z rozmowy z Kamilem dowiedziałem się, że podczas lektury przeczytamy wiele o sztuce sprzątania, czyszczenia i opi*rdalania podwładnych, no i tego jak dobrze wyglądać w telewizji.
    SP: Mnie natomiast interesuję czy nowe dzieło Kamila Durczoka w jakimś stopniu odnosi się, Iraniusie, do twojego nowego tomiku wierszy pod tytułem ?Tomik Wierszy?, który to już można zamawiać na twojej stronie internetowej?
    BI: Tak, odnosi się... Skąd wiedziałeś?
    SP: Sam autor mi o tym powiedział.
    BI: Ale skąd wiesz, że można mój najnowszy tomik wierszy pod tytułem ?Tomik Wierszy? zamówić z mojej strony internetowej?
    JG: Aaaa! Morze Śródziemne! A to dobre, morze, ryby, zwierzęta, oddziela! Niezłe, niezłe!
    SP: To chyba najlepszy moment aby zakończyć nasze dzisiejsze spotkanie, a ja zapraszam na kolejne i mam nadzieję, że nikt mnie nie załatwi do tego czasu paralizatorem. Bór z Wami.
  4. Demonir
    Wbrew wszystkiemu, czyli wbrew nazwiskom Zacka Snydera i Christophera Nolana, po nowym Supermanie nie oczekiwałem ani filmu bardzo dobrego, ani, broń borze, wybitnego. Przy oglądaniu Człowieka ze Stali, miałem jeno nadzieję na porządny blockbuster i nie byłem pewien czy zgubienie majtek przez głównego bohatera to właśnie mi da.
    Dla kompletnie nie siedzących w temacie, warto wiedzieć, że właśnie wspomniane wyżej, dwie postacie twórców, mają ogromny wpływ na oczekiwania wobec Man of Steel. Nolan to człowiek odpowiedzialny za ostatnią trylogię o Batmanie, a Snyder to gość, który w swoich dziełach udowadniał, że komiksy czuje, a najlepszym dowodem na to jest, nawet nie 300, a Watchmen: Strażnicy. A jeżeli ten pierwszy pan jest producentem, a drugi zasiada na fotelu reżysera, można było mieć nadzieję na super-duper-epic-madafaka-film. Dzięki tym, którzy byli na nim wcześniej, widomym mi było, że tego nie osiągnięto, ale czy zaprzepaszczono przez to szanse na wspaniałą sieczkę przy której można wyłączyć mózg i bezproduktywnie, acz miło, spędzić czas?
    I tak i nie. Fakt iż całą postać Supermana, jego historię i otoczkę komiksową, mam raczej gdzieś, dał zielone światło na kolejną opowieść o tym jak się to zaczęło. Podobała mi się wizja Kryptonu, cała tamtejsza technologia, nawet mimo rezygnacji ze specyficznego snyderowskiego podejścia i pójście w stronę nolanowsikego rozmachu. Bez problemu łyknąłem nielogiczności wynikające z konwencji, jak i te z błędów w scenariuszu. Z zadowoleniem przyjąłem efekty specjalne, wszechobecną destrukcję na ogromnym poziomie i całą stronę wizualną filmu, razem z nowym strojem superbohatera. Od razu uznałem aktora pierwszoplanowego, bo jest wykokszony i nie wiem kto, bo na pewno nie ja, mógłby oczekiwać po nim dobrego aktorstwa.
    Ale grzechem głównym nowej przygody Kal-Ela, jest aspekt, który miał wręcz obowiązek spełniać, mianowicie- napięcie. Nie mówię tu rzecz jasna o napięciu jakimś specjalnym, które kazałoby gapić się na obraz czekając na wielką, fabularną bombę, bowiem scenariusz na modłę klasycznego masowego kina, jest przewidywalny, a cała historia ma odpowiednie tempo, przystopowywane retrospekcjami z dzieciństwa Clarka Kenta, a ku mojej uciesze odpuszczono wspaniałych super bohaterskich ratunków typu ściągania kota z drzewa. Nawet do pewnego momentu ogląda się naprawdę rewelacyjnie, tyle, że w pewnej chwili twórcy zdają się wypstrykać z wszystkich sztuczek, do tego stopnia, że ostatnia walka ani trochę mnie nie emocjonowała. I jeśli wiele można wybaczyć Człowiekowi ze Stali, to faktu iż ktoś taki jak Snyder nie był wstanie utrzymać tej najbardziej podstawowej i wręcz niezbędnej warstwy w tego typu produkcji, jest błędem niewybaczalnym.
    Przez właśnie ten mankament najnowszy Superman może i ogląda się fajnie, a ponad dwie godziny mijają szybko, to film na licencji DC nie pobił tego, co ostatnimi czasy oferuje widzom Marvel, nieskrępowanej rozrywki, po której czuje się satysfakcję na miarę oczekiwań, tym samym stawiając Men of Steel o wiele niżej wobec jego ambicji.
  5. Demonir
    Beyond: Dwie Dusze miał być ostatnim wielkim exclusivem PlayStation 3 pod względem budżetu, jakości i sprzedanych egzemplarzy. Te kilka miesięcy, które minęły od premiery, przekonały wielu, że udało się tylko to pierwsze. Zasiadając do tej gry (lub jak kto woli- interaktywnego filmu) miałem nadzieję na jedno, że ci co żarliwsi krytycy się mylą.
    Część ludzi do najnowszej produkcji Quantic Dream mogło przyciągnąć postać scenarzysty i reżysera Davida Cage'a, jednak nie mnie, gdyż zaprawdę, powiadam wam, nieznany jest wam bezkres mojej ignorancji i ani w Fahrenheita ani w Heavy Raina nie grałem, a i na odrabianie zaległości jakoś nie mam wielkiej ochoty. Innych mogły przyciągnąć dwa znane i głośne nazwiska: Willem Dafoe i Ellen Page. O ile tym pierwszym nie ma się za bardzo o czym rozpisywać, bo to porostu ktoś, kto kiedyś był Chrystusem, to o odtwórczyni głównej roli warto wspomnieć coś więcej.
    "Coś więcej", w tekstach o Beyond znaczy coś w stylu: ale ona ładna, ale śliczna, słodka, ojej, ojej. Ależ ona wygląda! Ellen jako dziecko, w wersji emo, jako niewinne nastoletnie dziewczę, w sukni balowej, w mundurze, koszuli flanelowej, w samych majtkach i podkoszulku. Jak ona ładnie i słodko klnie. Ona jest super, jest najjaśniejszym punktem tej produkcji! Ellen nawet krwawi pięknie! Dopiero mając już ten akapit za sobą można przejść dalej.
    Zacznę od gameplay'u, który jest ograniczony jak spektrum postrzegania kreta bez powonienia. Uznano, że nie ma co dawać graczowi swobody i poza darem w miarę swobodnego przemieszczania się, niemal wszystko jest do zrobienia za pomocą wspaniałego wynalazku jakim są sekwencje Quick Time Event, tyle, że tutaj nie są dodatkiem, a jednym z najważniejszych elementów rozgrywki. Do takiego sterowania dodano także, a to jest akurat fajne, możliwość poruszania się jako Aiden, duch nierozerwalnie związany z naszą bohaterką. Przenika on sobie przez ściany, porusza obiektami, zmusza wrogów do zabijania siebie i innych w kolejności niedowolnej. Twórcy rzecz jasna nie byliby sobą jakby i w tej opcji nie ograniczyli interakcji prawie do minimum, dając w przypływach dobroci rozsiane po poziomach bonusy. Zaletą przybrania takiego stylu grania może być przystępność, czyli niski poziom trudności... Wróć! Zerowy poziom trudności. Nawet tych, których QTE drażni jak hipsterów drażni mainstream, to nie sprawią mu żadnych problemów, co najwyżej czasami w trakcie walki można poruszyć się w złą stronę, ale poza zmianą animacji nie ponosi się żadnych konsekwencji.
    Nie ma co jednak stawiać tego od razu po stronie minusów, bo gra tak właśnie została zaprojektowana. Trochę szkoda, bo najlepiej byłoby jakby Beyond zostało stworzone jako skradanka, której Aiden mógłby nadać sporo kolorytu. Jednakże ludzie z Quantic Dream poszli w inną stronę, w stronę opowiadania historii. Bywa tak, że gra się w coś, mimo drażniących rozwiązań, mimo błędów i toporności, rozwala się sobie głowę o biurko, żeby tylko zobaczyć co będzie dalej. Celowo nie wspominałem do tej pory o fabule, aż nadszedł czas i na nią. Ech... Zacznijmy więc od początku.

    Nasza słodka Ellen oddaje wizerunek i głos niejakiej Jodie Holmes, która od urodzenia musi walczyć i żyć z przekleństwem i darem, wspomnianym Aidenem, jej drugą duszą, która poza kłopotami daje też potęgę o której nie śniło się filozofom i innym, nieobeznanym z jakimkolwiek fantasy. Dzięki temu Jodie od zawsze jest na celowników tajnych służb, a jej przypadkiem zainteresowani są niemal wszyscy, czyli CIA. My poznamy jej dzieje od małej dziewczynki, aż do dorosłej kobiety, która w swoim życiu sporo przeszła. Zgodnie z oczekiwaniami i trailerami sporo będzie sensacji, dodano też co nieco wątków fantastycznych. I gdyby właśnie na tym poprzestano, mielibyśmy do czynienia z nieźle zrealizowanym thrillerem, jednakże David Cage pewnie pod wpływem środków odurzających lub innego rutinoscorbinu pomyślał, że warto dodać nieco głębi, by stworzyć coś co ludzie z wiecznie zatkanym nosem spowodowanym alergią do nauk ścisłych, nazywają dziełem sztuki. Beyond: Dwie Dusze miał ostatecznie uświadomić wszystkim niedowiarkom, że elektroniczna rozrywka jest sztuką.
    Cage doszedł do wniosków, że drogą do tego będzie poszatkowanie chronologii wydarzeń. Zrobiono to kompletnie bez pomysłu, polotu i bez sensu. Czasami jest dobrze, że tempo zwalnia, tyle, iż coś powinno za tym iść, natomiast tutaj zrobiono to dla zasady, bo tak. Kolejna genialna myśl, to użycie tych retrospekcji do pogłębienia rysów postaci. Ponownie, idea niezła, tylko trzeba ją dobrze zrealizować, a nie zmuszać biednego gracza, do oglądania scen zaczerpnięty ze scenariusza serialu o nastolatkach nadawanego w godzinach popołudniowych, żeby gimnazjalistki na niego zdążyły. Na domiar złego, trzeba w tym uczestniczyć i tak jeśli chce się dobrnąć do końca przyjdzie się wam zmierzyć z wyzwaniami typu "jaką włączyć muzykę", "wypić piwo?", "co na siebie włożyć". Fragmenty te nie dają całości nic, poza faktem, że odbiorca zamiast przywiązywać się do bohaterki, najczęściej robi coś takiego:



    A niektóre wątki to zaprawdę ja i sam Bór Wszechmogący, nie wiemy skąd zostały zaczerpnięte. Fragment o Indianach Nawaho, wyciągnięty został, za przeproszeniem wrażliwych, z nie wiadomo z jakiej d*upy i po co. Oczywiście, poza desperacką próbą przedłużenia czasu gry i chęci pokazania bohaterki jeżdżącej na koniu i stojącej nago pod prysznicem. Aby wszystko było jasne- Jodie nie robi tego jednocześnie. Znacz, raz bierze nago przyrznic, a raz, już w ubraniu, jeździ konno. Żeby chociaż ostateczne zakończenie całej przygody spowodowało, że długo gapiłoby się w napisy końcowe, a na usta cisnęłyby się słowa "nie wierzę" lub górnolotne "o k*rwa". Nie, wszystko jest przedłużone do potęgi, a wybory przed jakimi stajemy wcale nie wzbudzają w nas wątpliwości czy refleksji, tylko chęć szybkiego kliknięcia czegokolwiek i przejścia dalej.
    I zamiast artyzmu, albo chociaż dobrej historii sensacyjnej, dostaliśmy wydmuszkę, która jest krokiem w tył wobec rozwoju branży. Z Beyond można by wyciągnąć kilka momentów trzymających w napięciu jak ucieczka na motocyklu przed śmigłowcem, bieg do kondensatora otoczonym przez zjawy i garstkę rozwiązań, plus pełne odwzorowanie ruchów i mimiki aktorów, a zdumiewająco większą resztę wrzucić do ścieku, by tam pływało pośród różnych nietrafionych pomysłów, aż po wieki wieków i niech nikt ich stamtąd nie wyławia.
  6. Demonir
    W tym odcinku będzie o dwóch FPS-ach, obu krótkich, mających ze sobą niby wiele wspólnego, a różniących się znacznie. Dwie opinie o Quantum of Solace i CoD: Modern Warfare 2, tym razem po ukończeniu tychże w całości. Co, zaskoczyłem was?
    Największą zaletą krótkich FPS-ów, od zawsze było to, że były krótkie. Odkrywcze, prawda? Ale za małą długością, w strzelankach tego typu zawsze powinna iść intensywność. We wspaniałych czasach, kiedy każda kolejna część Call of Duty, stawała się największą grową premierą wszech czasów, wielu próbowało podpiąć się pod szablon stworzony i spopularyzowany przez Infinity Ward, z lepszym lub, znacznie częściej, gorszym skutkiem. Do czego zmierzam?
    Nie wiecie? Szkoda, oczekiwałem jakiejś złotej myśli, a jako, że takiej na podorędziu nie mam, wrzucam notkę z Wikipedii i przechodzę do sedna.

    Nie myśl, strzelaj!
    Modern Warfare 2 było bez wątpienia wielką premierą, ale nie było i wciąż nie jest wielką grą. Niedawno pisałem, jak to dzięki tej odsłonie Call of Duty na nowo zachciało mi się grać i tę opinie na pytanie Huberta Urbańskiego "Definitywnie?" podtrzymuję słowem "Da!". Bo MW2 jest produkcją ze wszech miar intensywną posiadającą przy licznych wadach jedną ogromną zaletę: dynamikę, która każe biec i strzelać, niekoniecznie w tej kolejności. Wiem, że fabuła wygląda jakby zaczerpnięto ją z wypracowania jakiegoś ucznia szóstej klasy podstawówki i to takiego, który nie przeszedł do następnej klasy, w wyniku czego dokonał jakiejś masakry w szkole, kinie, czy kościele, a następnie, o ironio, całą winne za to zdarzenie zwalono na gry. Jednak to radość strzelania do Ruskich, Arabów, Latynosów lub innych chcących za wszelką cenę zburzyć jedyny właściwy porządek panujący w Stanach Zjednoczonych, napędza grę i sprawdza się, a co za tym idzie, singla uznaję za wartego swego czasu.



    A wciąż można się też zdecydować na zakup, chcąc marnotrawić czas w multiplayerze, gdyż graczy do zabawy znajdzie się bez problemu, choć trzeba żyć z tym, że rozgrywkę będziemy spędzać przede wszystkim w team deadmatchu. Jest też na tyle dobrze, iż trybie wieloosobowym można spokojnie rozpocząć zabawię bez obaw, że wszystko zepsują wredne męty, które będą ci co chwile strzelać headshooty jak tylko opuścisz respa. Nawet jeśli podczas mafijnych porachunków zostałeś pozbawiony sporej części palców, to spokojnie, poradzisz sobie. Jak się w końcu zdecydujesz, to przed tobą droga do 70 poziomu, pełna wyzwań, broni, tytułów i innego badziewia do odblokowania.
    Warto też pamiętać o co-op-owych misjach, do których wypadałoby zaprzątnąć jakiegoś kolegę, chociaż znajomego, mamę, albo menela, który pomoże ci z tym za piwo. Oczywiście istnieje możliwość, że jesteś np. rudy, i nikt z wcześniej wymienionych i tak ci nie pomoże, to też nie trzeba się od razu martwić, wciąż możesz grać sam.
    Mimo to, nie zawołam lub nie zaśpiewam: ?Zamawiaj!?, i to nie dlatego, że boję się usłyszeć trzy razy nie, gdyż powód jest jeden- różnica cen między innymi CoD-ami jest na tyle niewielka, że nie mogę z ręką na sercu zarekomendować właśnie Modern Warfare 2, bo np. trójką już się nie zająłem. Pozostaje mi tylko jedno, zrobić wdech i jak najniższym możliwym tonem rzecz ?Twój wybór.?.
    Jo jestem Bond, James Bond
    Co mogłoby skusić gracza, potencjalnego klienta do zakupu Quantum of Solace, gry w której wcielamy się w sławnego Bonda? Być może byłaby to cena, za 15 złociszy spokojnie znajdziemy egzemplarz. Za taką kwotę można by kupić około 214.28571 foliowych jednorazówek lub siedem butelek taniego wina w plastikowych butelkach. I zdecydowanie, nie jest to prosty wybór.
    Podobieństwo między tymi przygodami agenta 007, a pewną bardzo popularna serią, polega na tym, że tutaj też mamy do czynienia z FPS-em posiadającym liniową, ok. 5 godzinną kampanię w trakcie której przyjdzie nam bez obaw o niż demograficzny, strzelać do oddziałów specjalnych. Specjalnych dlatego, że są nie najbystrzejsi. Za tymże dziełem stoi utytułowane studio Beenox, które obdarowało świat licznymi egranizacjami o Spider-Manie.

    Granie Bondem nie jest tak miodne jak w jakiejkolwiek odsłonie Call of Duty i to mimo opierania się na podobnych wytycznych. Gdzieś w kąt odłożono szpiegowskie zagrywki i włożono Jamesowi do ręki szereg to bardziej poręcznych, czytaj: bardziej śmiercionośnych, gnatów. Ale uwaga: dodano też coś więcej! Jest to system ukrywania się za osłonami, wstawiony zapewne tylko dlatego, że wizerunku użycza sam Daniel Craig, a gra jak tylko może zmienia widok na ten z trzeciej osoby. Beenox jednak niezbyt pomyślał i zapomniał dodać do gry napisów, w zawiązku z czym, zamiast oryginalnego głosu, zostaliśmy zaszczyceni słuchaniem kolejnego dziecka wspaniałej polskiej szkoły dubbingowania gier. Polski dystrybutor nawet chwali się "o raz pierwszy w historii opowieści o Bondzie usłyszymy, jak najlepszy z agentów Jej Królewskiej Mości samodzielnie przedstawia się po polsku." Entuzjazm aż mnie rozerwał od środka. Jak się okazało, głosy są podłożone źle, o tyle dobrze, że rzadko zwraca się na nie uwagę, a nasz protagonista, mógłby znienacka zacząć opowiadać o sztuce fryzowania wąsów i nikt by nie zauważył.
    Bólowi obcowania z tym dziełem, nie pomaga to, że opowiadana historia jest całkowicie pozbawiona dynamiki, wszystko co ciekawe, a może nawet dramatyczne, pokazywane jest nam w przerywnikach między misjami zrealizowanymi na modłę tych pokazanych po raz pierwszy w CoD 4, tyle, że gorzej. Fabuła i sposób jej prowadzenia, a zwłaszcza sposób prowadzenia, nie zachęca do zagrania jeszcze jednej misji, a nawet tylko ta, jedna wada skreślałaby QoS i, nie ma co dłużej trzymać w napięciu, robi to.
    Jednak wbrew temu co wyżej napisałem, Quantum of Solace wcale nie jest grą tragiczną, jej pech polega na tym, że w zasięgu ręki jest kilka, o wiele lepszych produkcji i nawet jeśli szkoda wam kasy lub babcia nie chce wam dać kilku dyszek na Call of Duty, to naprawdę lepiej trochę dozbierać i kupić coś lepszego bowiem inwestowanie w te konkretne przygody agenta 007 jest jak ubieranie się w dziurawy worek na ziemniaki, bo tańszy.
    Screeny wzięte z cdaction.pl
  7. Demonir
    Były czasy (niezbyt odległe), kiedy widząc newsy o kolejnej odsłonie Call of Duty, tylko kręciłem głową, myśląc o ludziach, którzy bezmyślnie kupują rok w rok tę samą, komercyjną papkę i wypychają kieszeń imperium zła, Activision. Ale to było kiedyś.
    Czasy w których mogłem grać non stop, a nawet jeśli nie, to przynajmniej często, a na przejście nawet średniej gry znajdywałem czas, bezpowrotnie minęły. Mimo wszytko, nie chciałem zrezygnować z tej pasji i wciąż grać. Jednak nie. Aby w pełni zrozumieć tragizm mojej postaci, pozwólcie, że posłużę się drobną retrospekcją.
    Jakiś czas temu.
    Kupowanie gier zaraz po premierze, najczęściej nie ma sensu. Robię to niezmiernie rzadko, czekam aż będzie wyprzedaż lub gra trawi do reedycji. Są wyjątki, produkcje na które czeka się długo i jest się pewny ich jakości, jak Wiedźmin, kupiony zaraz po premierze, który ukończony został już kilkakrotnie. Koszt się zwrócił.
    We wszystkich innych przypadkach poluję na okazję. Miejsce: sklep wirtus.pl. Najróżniejsze gry po dziesięć złotych. Do koszyka wędruje kolejno: Lost Planet 2, Prototype, Wolfenstein, Two Worlds II, a jako, że przy takim zakupie jest możliwość zabrania Turoka za 5 złociszy, to też się skusiłem. Mafia II z dodatkami za 24 zł niestety przeszła mi koło nosa. Pal licho, że w jednej z gier na magazynie nie było, a mi wciskało się kit, że to wina kuriera, a jak już dostałem paczkę z tygodniowym opóźnieniem to komputer trafił szlag. Po kolejnym tygodniu nadszedł jednak czas na granie.
    Show czas zacząć. Na pierwszy ogień Turok, bo to krótki shooter. Pograłem może pół godziny i nie poczułem tego czegoś, co powodowałoby chęć siedzenia do późnej nocy lub wczesnego ranka. Dalej: Prototype, gra, w którą normalnie grałbym bez przerwy. Po kilku podejściach, czyli po przegraniu ok. 2 godzin, odpuściłem, wmawiając sobie, że rzeczywiście fajne i na pewno wrócę, aby siać zniszczenie. Dalej było drugie Two Worlds, ale mimo że spędziłem w nim 4 godziny mego życia i jakbym miał ten czas oceniać to nie byłby on zmarnowany, to i tak nie ciągnęło mnie do chodzenia po całym świecie, robienia questów i rozbudowywania własnej postaci. Przy Lost Planet pograłem też chwilę, miałem nadzieję, że sytuację poprawi co-op, ale nie udało mi się znaleźć nikogo do wspólnej zabawy. Wolfenstein był gwoździem do trumny, chociaż posiadał składowe, które normalnie podprowadziłyby mnie pod growe niebiosa.
    Umarłem dla gier. A to dlatego, że zwyczajnie mi się nie chciało, nie dlatego, że byłem jakoś specjalnie zmęczony, lub brakło mi czasu, po prostu nie dostrzegałem magii, która chwyciłaby mnie za gardło i odpuściła dopiero gdy musiałbym iść do pracy.



    Obecnie.
    Moja przygoda z Call of Duty skończyła się na bardzo dobrej czwórce, a słysząc i czytając, że kolejne części nie wprowadzają nic nowego i wszystkie są co rocznie odgrzewanym kotletem, nie miałem zamiaru wydawać kilkudziesięciu złotych na produkcję, której przejście zajęłoby mi 5 godzin, tym bardziej, że gry z tej serii raczej szybko nie tanieją. Jednak po sromotnej porażce, z ostatnim zrzutem gier, pomyślałem, że zrobię to co robili i robią ludzie, którzy żyją w biegu, którzy grają okazjonalnie, jak spora część klienteli tej serii, jak... niedzielni gracze. Kupiłem Call of Duty: Modern Warfare 2. Miałem częściowo wolną sobotę i w pełni wolną niedzielę, którą postanowiłem spędzić w domu. I choć gdzieś nade mną wisi sylwetka Bobbiego Kotica, z którego kieszeni wystają grube miliony dolarów, a on sam dzięki moim pieniążkom kupi sobie wykałaczkę, z jakiegoś drogiego i zupełnie nieznanego większości ludziom gatunku drewna, to spędziłem z CoD-em cztery godziny, aż do samego końca.
    Bawiłem się świetnie.
    Powód jest prosty. Jeśli od Turoka odbił mnie brak tego czegoś, to Call of Duty właśnie to ma, więcej, te gry są niemal w całości zbudowane z tego mitycznego składnika, wypełnione po brzegi nieskrępowaną rozrywką, dającą pozory przywiązania, powagi, nie silącą się na głębie rozrywką w kilkugodzinnej dawce.
    Wielu się czepia, że w tym co rocznie odgrzewanym kotlecie niewiele się zmienia, ale także ten element przyciąga graczy. Bo gracze, nie zapaleńcy, a właśnie ci niedzielni, nie poszukują rewolucji, robi im się słabo na samą myśl, że ktoś pomiesza w sterowaniu, zmieni kontrolery, czy odwróci wszystko do góry nogami. Jeśli gracze nie chcą rewolucji, trudno, żeby twórcy ją proponowali. Owszem, formuły trzeba odświeżać, czasami zrobić restart, ale nie może być mowy o usunięciu rdzenia i tworzeniu wszystkiego od nowa i to nie dla tego, że developerzy to tłuści, obżerający się pączkami, leniwi niewolnicy wydawców, a gracze chcą dostać tę samą czystą rozrywkę w jak najmniej zmienionej formie.
    Oczywiście jest to złe, bee, do kitu, fuj i ogólnie niefajne, bo jeżeli chce się, aby gry stawały się jeszcze poważniej postrzegane, potrzebny jest rozwój, a do rozwoju bardziej potrzebni od wizjonerów, są ludzie ich potrzebujący. Doskonale wiem, że jestem jednym z tych stopujących rozwój, a mimo to zgadnijcie co kupiłem sobie do grania na święta. I być może Ghosts będzie w końcu bodźcem do progresu w serii Call of Duty i a nuż się coś w tym wysłużonym schemacie zmieni, ale do tego czasu... do przejścia zostały mi jeszcze Modern Warfare 3 i Black Ops.


    Grudzień 2013

  8. Demonir
    Długo myślałem nad wstępem do tej recenzyji. Bo jak poważnie i w miarę mądrze rozpocząć tekst o kolorowych, śpiewających glutkach ratujących światy? Jako, że nie wymyśliłem nic mądrego, wrzucam słodkie kotki.

    Ależ czym jest LocoRoco? Poza tym, że jest (jak podpowiada mi internat) odpowiedzią Sony na Me and My Katamari, który to tytuł mówi mi tyle co ukryte przesłanie M jak Miłość, to można by powiedzieć, a nawet napisać, że LR jest grą logiczną, problem jednak leży w tym, że ten exclusive na PSP, nie stawia przed graczem praktycznie żadnych wyzwań intelektualnych. Aby przejść tę grę trzeba mieć rozwiniętą umiejętność logicznego myślenia szacowaną gdzieś pomiędzy wiewiórką i świnką morską, mniej więcej tam gdzie szynszyle.
    Tym samym uratowanie pięciu światów, na których przypadają po 8 poziomów, nie jest rzeczą trudną dla każdego posiadającego przeciwstawny kciuk, a i dla tych nie posiadających tego wspaniałego daru ewolucji też nie ma niczego straconego. Jest tak dlatego, że w tej grze w dużej mierze steruje się nie naszymi bohaterami, a światem wokół nich, przechylając go w lewo i prawo, dając glutkom pochyłą na której mogą się łatwiej poruszać, a dokonujemy tego za pomocą przycisków L i R, a kaj one są to powszechnie wiadomo.
    Już dwukrotnie wspomniałem o glutkach, pora więc co nieco o nich powiedzieć, a są to, jak można się domyślić, istoty o dziwnej konsystencji, karmiące się różowymi owocami lub inną trawą, dzięki czemu mogą się rozmnażać(?). Można je łączyć w jedną wielką kulkę, wtedy poruszanie staje się nieco utrudnione, bo jak wiadomo wszędzie poza USA, gruby ma zawsze pod górkę. Jednak naszego gluta i tak nie opłaca się rozdzielać, gdyż wtedy opanowanie często powstałego przy takiej okazji bordelu staję się nieco kłopotliwe i jest to właściwie jedyna trudność, którą można napotkać podczas grania w LR. A opłaca się zwiększać liczbę naszych podopiecznych, bo jeżeli mamy ich odpowiednią ilość, to dane będzie im zaśpiewać czy to słoneczku, chmurce, chmurką czy niebieskawym, człekokształtnym cosiom, a ci wszyscy, po usłyszeniu ładnej piosenki, obdarowują nas częściami do naszego Loco Domu, którego sens istnienia wciąż jest dla mnie niejasny, a marnowanie czasu na budowanie go wydaje się niemal tak bezcelowe, jak pisanie tego wpisu.



    W trakcie postępu w grze odblokowujemy kolejnych herosów, najpierw posiadamy podstawowego żółtego, później pojawią się czarne, niebieskie, zielone, różowe i czerwone, a poza wyglądem nie wprowadzają do rozgrywki kompletnie nic. A, nie! Ja głupi, wszak śpiewają one inaczej, mój osobisty faworyt to czarni lubujący się w rytmach disco-bluesa-murzyńsko-jakiś. Jednak wszystkie reprezentują podobny wokalny styl, a człowieka, który miałby soundtrack z LR i słuchał go w wolnym czasie określiłbym mianem, hmm... używając najmniej wulgarnego słowa na jakie mnie w tej chwili stać, nazwałbym kogoś takiego ewidentnie jebniętym.
    Choć trzeba przyznać, że odgłosy i cała warstwa muzyczna jest sympatyczna i wprowadza nas w ogłupiający klimat, a jak będziecie grać w domu, bez słuchawek, mogę wam zagwarantować, że jeżeli któryś z waszych członków rodziny przejdzie koło was, to będziecie mogli zobaczyć spojrzenie sugerujące wam badania psychiatryczne.
    I LocoRoco mimo, albo dzięki temu, pozostaje produkcją przy której przyjemnie traci się czas, chociaż trzeba przyznać, że powinno się w nią spędzać czas raczej skokami, bo dłuższe posiedzenia mogą niestety spowodować to, że się zwyczajnie znudzi, i to nawet patrząc na to, że twórcy zagwarantowali różne nawierzchnie, dzięki czemu poruszamy się po poziomach raczej zróżnicowanie, grafika jest bardzo przyjemna, i na naszej drodze postawiono nawet zagrożenia, jak niezidentyfikowane włókniste, czarne stworki, chcące nas pożerać, dopóki się ich skutecznie nie stuknie. A jeżeli macie na PSP tylko tę grę, bo na przykład, podczas kibolskiej ustawki zadźgaliście kogoś sztachetą i przy zwłokach znaleźliście konsolkę z tylko tą jedną grą, to też zostanie wam wiele do zrobienia, bo w poziomach LR pełno jest ukrytych ścieżek w które można się wturlać aby wymaksować statystyki podsumowywane na koniec każdego levela.



    Jednak to co wyżej, napisałem tylko dlatego, żeby wprowadzić was do pokazania na czym polega wyjątkowość LocoRoco, gdyż jeśli gra wydaje się być pozbawiona fabuły lub jest ona zupełnie niezrozumiała, jasnym się staje, że musi mieć tę osławioną i szukaną przez inteligencję głębie.
    Albowiem twórcy zawarli w tym dziele serię odwołań od klasyki literatury i pokazali, że reprezentują wartości epok wieków minionych. Choćby motyw odwiecznej walki dobra ze złem, którego uosobieniem są czarne, latające stworki, jak najbardziej reprezentujące szatana, chaos i szeroko pojętą masonerię. Czy odmiana jednego z sprzymierzeńców, realizuje wręcz koncepcje Alberta Camusa i niematerialnego zła ukrytego w każdym.
    Warto też zwrócić uwagę na naszego protagonistę, który tak naprawdę jest wieloma bohaterami! Wszyscy oni realizują wspólną pracę, dążąc do celu, którym jest wdziany po każdym oczyszczeniu świata obraz wyrastającej z ziemi wielkiej brukwi, buraka, rzepy lub innego warzywnego syfu. Jest to pokazanie pracy organicznej całego narodu, oczywiście przesłanie jest uniwersalne, tak jak wiele jest wersji kolorystycznych naszych glutów, a jest ich, uwaga bo nie zdzierżę, sześć! Twórcy mimo, że pochodzą z Japonii, są obeznani i oczytani, gdyż jak inaczej wytłumaczyć wspomniane ciągłe śpiewanie bohaterów podczas rozgrywki, będące oczywistym odwołaniem do chłopów śpiewających przy pracy z powieści Nad Niemnem? Tym samym jasne się staje, że LocoRoco reprezentuje wartości pozytywistyczne.
    Przesłanie LR zostało zauważone, gra była w 2006 roku nominowana do Honorowej Nagrody Maurycego Parafki, plebiscytu, który w ciągu swojej dwunastoletniej historii po raz dwunasty raz z rzędu wygrał Władimir Putin, za najbardziej pokojowe działania roku (choć trzeba przyznać, że tym razem zwycięstwo nie było tak wyraźne, bo po piętach deptał carowi nasz Bronisław Komorowski i jego heroiczne zgolenie wąsów). Natomiast podróżnicy w czasie i przestrzeni, donoszą iż LocoRoco w przyszłości będzie uznawane za jedno z najważniejszych dzieł Epoki Kocich Memów. Zresztą, już dzisiaj dzieło wydane wyłącznie na PSP jest źródłem wielu inspiracji, sam bard Iranius napisał wzruszający wiersz na ten temat, którym zakończę nasze dzisiejsze spotkanie.


    Żółty ludek, czarny ludek,
    Niebieski, zielony, różowy.
    Rzepę zasadzą, wrogów posadzą,
    Ze śpiewem na ustach,
    smakować im będzie kapusta!




  9. Demonir
    Podczas czytania tej książki pobiłem chyba wszelkie rekordy długości zapoznawania się z jedną lekturą. Myliłby się jednak ten, kto przyczyny tego doszukiwał się w niskiej jakości tejże. Co to, to nie.
    A pan to kto?
    Dziwnym trafem twórczość Roberta M. Wegnera ominęła mnie szerokim łukiem, w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z istnienia autora i jego nowego, jakoby bardzo dobrego, cyklu fantasy. Dopiero jakaś wzmianka na Polterze, gdzie ktoś stwierdził nawet, że cykl Opowieści z meekhańakiego pogranicza, jest tym na co polska fantastyka czekała od czasów zakończenia sagi o wiedźminie, zwróciła moją uwagę. Trzeba było to sprawdzić.
    Tom Wschód-Zachód, jest już drugim w kolejności wydawania i co ciekawe, zbiorem opowiadań i właśnie to przekonało mnie do książki, dało możliwość czytania skokami, bez groźby zagubienia się i zapomnienia o co właściwie chodziło. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że tak naprawdę wyrwanie z kontekstu choćby całego opowiadania pozbawiłoby go bardzo wiele i żadne nie obroniłoby się jako osobna całość, dopiero razem są w stanie walczyć o czytelnika. I robią to bardzo skutecznie.
    Kiery żeś je?
    Całość jest podzielona na dwie części opowiadające przede wszystkim o dwójce bohaterów. Na początek Kailean, jedna z członków czaardanu, zbrojnego, konnego oddziału, wojowniczka posiadająca też pewne specyficzne umiejętności. To z jej perspektywy będziemy poznawali wypadki mające miejsce na Wielkich Stepach, gdzie Imperium Meekhańskie bez przerwy jest w stanie gotowości do wojny z zagrożeniem jakie stanowią See-kohlandczycy, armią, która już raz zagroziła Imperium. A gdy już czytelnik zaczyna się lekko męczyć typowo militarystycznym klimatem, autor ucina historię i przenosi się w odmienne realia.
    Druga część książki to kolejne cztery opowiadania, tylko z nowym bohaterem: złodziejem Alstinem. Już nie mamy do czynienia z przygranicznym konfliktem, historia przenosi się na drugi koniec kontynentu i niemal w całości dzieje się w portowym mieście Ponke-Laa, a Alstin poza swoimi problemami, bez przerwy miesza się w intrygi między stronnictwami rządzącymi miastem. Wegner umiejętnie rezygnuje z częstej bijatyki i konnej gonitwy, na rzecz łotrzykowskiej opowieści i bardzo szybko z niej też rezygnuje, dokonując kolejnej zmiany i to w narracji i w samym głównym bohaterze. Tutaj można by mieć zarzuty, bo postać ta ma takie wahania zachowań jak zbyt wcześnie trzeźwiący menel, cynizm i bezczelność non stop mieszają się ze skruchą, a lodowaty spokój z paniką.
    I jeszcze i jeszcze raz.
    Zanany wam bliżej lub dalej Otton w komentarzu pod swoją recenzją Sezonu Burz napisał, że Sapkowski tworzy kulturę masową, ale Sapkowski w opowiadaniach miewał tendencje do sięgania głębiej, natomiast Wegner tego nie robi, pisze twór niemal kanonicznie masowy, bez specjalnych aspiracji i właśnie w tej kategorii jego książka jest najwyższych lotów. Autor korzysta z tych najprostszych i najbardziej sugestywnych postaw: patriotyzmu, honoru. Podsypuje to ciekawymi zwrotami akcji, bohaterami stworzonymi według sprawdzonego szablonu. Miesza powagę i nadęcie z kilkoma zabawniejszymi zwrotami, nie wymyśla gatunku na nowo, wynikiem tego nie znajdziemy tu czegoś wybitnie wyjątkowego, a wszystko powyższe włożone do jednego wora nie daje nam książki idealnej, ale naprawdę porządne czytadło, wyrób nie artystyczny, a rzemieślniczą robotę, której żaden mistrz cechu nie powinien się wstydzić.
  10. Demonir
    Dla mnie Elizjum było najważniejszą filmową premierą roku i nie dla tego, że jakoś specjalnie lub fanatycznie wyczekuję każdego wysokobudżetowego sf. Powód był jeden: Neil Blomkamp, człowiek odpowiedzialny za fantastyczny Dystrykt 9, a po czymś takim, można oczekiwać wielkich rzeczy.
    Blomkamp z rodzinnego RPA przeniósł się do Hollywood, gdzie zaangażował do pracy Matta Damona i Jodie Foster, dwa największe nazwiska Elizjum, odtwórcy głównych ról. Powrócił Sharlto Copley, tym razem w roili całkowicie innej niż tej z Dystryktu, do tego w warstwie technicznej maczała palce cała ekipa z poprzedniego filmu Blomkampa.
    Ale o co w ogóle chodzi w tym całym Elizjum? Wprowadzenie (nawiasem mówiąc, zrealizowane niemal tak samo jak w D9) informuje nas, że jest rok 2154, a ludzkość podzieliła się na biedotę, gnieżdżąc się na Ziemi i tych bogatych i pięknych, którzy w pełnym dostatku żyją na kosmicznej stacji, tytułowym Elizjum. Fabuła kręci się wokół Maxa, robotnika z nieciekawą przeszłością, który miał wątpliwe szczęście ulegnięcia wypadkowi, podczas którego dostał pewną dawkę promieniowania i zostało mu tylko pięć dni życia, żeby przeżyć musi dostać się do stacji kosmicznej. O dziwo nie może tam dojechać najbliższym autobusem podmiejskim linii 666, niezbędna będzie pomoc przemytnika, który da mu bilet do wybawienia jeżeli protagonista wypełni dla niego jedno zadanie. Ofcors, wszystko idzie nie tak jak powinno i zaczyna się wyścig z czasem, do którego dochodzi śmiertelnie chora dziewczynka, zamach stanu, i trochę, a nawet więcej niż trochę, sieczki z użyciem nowoczesnych narzędzi mordu.
    Niby wszystko fajnie, tylko, że niemal co chwilę w głowie widza zapala się lampka informująca, że coś tu jest nie teges, film może nie jest najeżony nielogicznościami, co w produkcji mającej nie małe aspirację, oczekuje się czegoś więcej. Tutaj wszystko zmierza do jednego słusznego zawiązania fabuły, oko przymyka się na niedorzeczności w imię tempa historii. Próbuje się to maskować, wrzucając o wiele więcej akcji niż pokazano w Dystrykcie, ale nie udaje się to w stu procentach.
    I właśnie to mnie boli najbardziej, bo poza tym najnowszy film Blomkapma jest zrealizowany perfekcyjnie. Aktorstwo nawet jeśli nie jest genialne, to nikt z ekipy nie popełnia fuszery, efektom specjalnym nie można nic zarzucić, a zakończenie jest wystarczająco soczyste. Tyle, że droga do niego jest skrócona, reżyser uprościł jak najwięcej iście na hollywoodzką modłę, zamiast dopracowanego scenariusza mamy pełno umowności, co nawet nie było by takie złe, ale nikt nie próbuje tego ukryć, albo robi to nieudolnie.
    Mimo to Blomkamp pozostaje dla mnie jedną z największych nadziei kina, a choć Elizjum mnie zawiodło i jest filmem co najwyżej dobrym, to kolejne dzieło tego reżysera i tak obejrzę i znów będę miał wielkie oczekiwania.
  11. Demonir
    Wielu ludzi piszących recenzje gier, w tym ci, którzy prace te publikują na naszej Przenajświętszej Blogosferze, ma pewnie nadzieje, że dzięki treningowi, ktoś zauważy u nich promyk talentu, zaprosi do redakcji CD-Action i może nawet da prace w charakterze gościa, który parzy Smugglerowi kawę. Niektórym z nich może nawet przyświecają wspaniałe hasła: Obiektywizm, Rzetelność i Profesjonalizm. Cóż, nie jestem jednym z nich*.
    I tak oto powstały trzy krótkie recenzyje gier, na które wydałem wyrok, choć niekoniecznie sprawiedliwy.
    Każdy może być świętym
    Niedawno wyszła czwarta odsłona Saints Row nad którą to pieśni pochwalne odśpiewywał recenzent w CDA. Ja z przykrością stwierdziłem, że z tą serią w ogóle nie miałem do czynienia. Oczywiście nie było co biec do sklepu i rzucając na ladę sto złotych zażądać czwórki i piwa w wyszczerbionym kuflu. Przypomniałem sobie za to, że wciąż w mojej szufladzie leży nigdy nie zainstalowana dwójka, dołączona swego czasu do pewnego czasopisma, którego nazwę przemilczę, gdyż nie chcę być posądzany o lokowanie produktu.
    Przy Saints Row 2 bawiłem się naprawdę przednio. Steam pokazuje co prawda, że przesiedziałem w Stillwater jeno 7 godzin**, ale były to bardzo mile spędzone i szybko mijające chwile. Krótko pisząc SR2 to rzeź i absurd w bardzo dobrym wydaniu, a jedynym i największym problemem produkcji Volition Inc. jest optymalizacja. Tragiczna optymalizacja. Wiem, że mój komp nie jest najnowszy, ale o wiele ładniej wyglądające produkcje działały płynniej niż SR, co boli tym bardziej, że nie jest to gra ładna, a chcąc ratować się od tak wielu ścin, trzeba wyłączyć, lub ograniczyć dynamiczne oświetlenie, bez którego jest już po prostu brzydko.





    Gra na średnich detalach z włączonym i wyłączonym dynamicznym oświetleniem.

    Na domiar złego SR jest sandboxem, dla tych co nie wiedzą jakim (są tu tacy?), napiszę jak najbardziej zrozumiale mnie tylko stać: ?coś jak GTA?, jak to powiedział mój brat widząc w co gram. Oznacza to ni mniej ni więcej, a bardziej więcej, że trzeba wiele jeździć samochodem, i to przeważnie szybko, a wtedy właśnie daje o sobie znać spartaczona optymalizacja, uniemożliwiająca dobrą zabawę, która miała miejsce gdy strzelaliśmy do bezmyślnych wrogów lub oblewaliśmy ludzi szambem w jednej z misji pobocznych.





    Jedna z bardzo dojrzałych zabaw.

    Do SR2 zdecydowanie jeszcze wrócę, choć misje w, których trzeba się poruszać szybkimi pojazdami nie zaliczają się do tych z gatunku przyjemnych, to wciąż w Stillwater pozostaje wiele do roboty, wiele do zabawy. Jeżeli jesteś skąpcem i nie chce ci się wydawać kasy na sms-y o treści POMAGAM i gry kosztujące około stu złotych, to warto sięgnąć po edycje z CD-Action, bo kupienie jakieś pudełkowej i to nowej będzie nieco utrudnione. Jeśli jednak masz dobry komputer, który bez problemu zniesie trudy optymalizacji, to masz na tyle pieniędzy, że i tak pewnie kupisz nowszą część.
    Ro#@$%*#@ to!
    Kolejna produkcja Volition Inc. Jednak za nim zapomnę, kilka słów o hist zakupu Red Faction: Armageddon. Otóż, nie kupiłem tej gry dla gry, która w ogóle mnie nie interesowała. Na allegro znalazłem edycję specjalną w cenie dziesięciu złotych, teraz już nie ma tej aukcji, ale za kwotę 25 złotych plus koszty wysyłki bez problemu wciąż znajdzie się te wydanie, w którego składa wchodzi kartonowy box, komiks, oraz koszulka, no i jakaś dziwna podstawka pod kubek, zapakowana w plastikowe pudełko. Jeżeli macie dość kradzieży ubrań ze zbiórki Czerwonego Krzyża, to już dla samego t-shirtu warto to kupić, bo choć design nie powala, to jest to wciąż tania koszulka z gry. A jeżeli macie jeszcze zamiar grać w Red Faction, to staje się to bardzo dobrą inwestycją.
    I piszę to przez pryzmat przegranych tylko dwóch godzin! Już na początku widać, że Volition uczy się na błędach i zdecydowanie nie piękna, acz przyzwoicie wyglądająca produkcja z masą destrukcji działa płynnie. Szkoda, że po drodze zapomniano o bardzo dobrej zabawie. RFA ma zdecydowanie poważniejszy klimat od SR, co nie wychodzi tej grze na dobre, bo opowiadanie historii z takim nadęciem, twórcom nie wyszło. Jednak najgorsze jest to, że gra próbuje często udawać czymś czym nie jest. Pierwsza misja to nieporadne Gears of War, a dalej jest równie nieporadna próba wywołania napięcia. Normalnie będąc obleganym przez dziesiątki potworów wychodzących z mroku, powinno być klimatycznie, może nawet strasznie. Tutaj natomiast stoisz i beznamiętnie strzelasz to tych kreatur, do czasu aż widzisz, że nie trzeba strzelać i wyciągasz wielki młot, który z zabijaniem radzi sobie zdecydowanie lepiej; na koniec odnajdujesz ich gniazdo, które niszczysz by zapobiec ciągłemu respawnowi wrogów.



    Kolejnym sporym błędem ludzi z Volition było postawienie na szablonowe pukawki. Taki karabin, czy możliwość strzelania z dwóch pistoletów naraz, normalnie sprawiałoby kupę radochy, ale w Armageddonie jest po prostu nudne, aż prosiło się by przy takiej możliwości destrukcji, bardziej kreatywnie wykorzystać bardzo ciekawą broń jaką jest Magnet Gun i wypełnienie produkcji zagadkami, do których rozwiązania potrzeby byłyby zabawy z fizyką. Postawienie na zrobienie zwykłego shootera z możliwością niszczenia otoczenia, zdecydowanie grze nie służy. I jakoś nie pomagają dwa dodatkowe tryby dostępne z menu głównego, w których możemy się skupić tylko na rozwałce.
    Jestem wojowniczym żółwiem ninja (ockb?!)
    Pewnego razu, pewnie w jeden z tych dni, gdy człowiek staje się na chwilę masochistą, chciałem przejść tę grę, tylko po to, by bardzo brzydko ją gdzieś obsmarować. Naprawdę nie byłem w stanie tego zrobić. Ukończenie Teenage Mutant Ninja Turtles (TMNT) na PSP to wyczyn na który mogą sobie pozwolić tylko ci, którzy naprawdę nie mają co robić z życiem.



    Uznajmy na początek, że wizja czterech zmutowanych żółwi o imionach Leonardo, Michelangelo, Raphael i Donatello i ich mistrza szczura, jest przez was przyjęta bez uśmiechu i z pełną powagą. Już przy pierwszym odpaleniu widać, że gra jest brzydka jak rodowita Niemka bez makijażu i to na warunki innych gier na przenośną konsolę Sony. Może jednak zaliczasz się do tego procentu graczy, dla których najważniejsza nie jest grafika, a grywalność. Tutaj też się zawiedziesz. Rozgrywka składa się z piętnastu poziomów, w których sterować możesz wszystkimi członkami drużyny żółwi. Sam gameplay można podzielić na dwie części: eksplorację i walkę. Najpierw ta pierwsza. Nie ma tu mowy o jakimkolwiek wolnym świecie, posiadamy tylko częściową kontrole nad tym gdzie idziemy, czasami mając do wyboru lewo lub prawo. Wszystko sprowadza się do na przemian klikanych trzech przycisków (zależnie w którą stronę chcesz skoczyć: tak, każdy za każdy kierunek skoku odpowiedzialny jest inny przycisk i nie mam tu na myśli strzałek), szczytem komplikacji jest przytrzymanie guzika, by postać się ślizgała. To tyle, nic więcej tu nie ma, a to co jest sprawdza się tak okropnie nudno i bez polotu, że ma się ochotę włożyć głowę między drzwi i framugę i trzaskać tak długo, aż się o tym zapomni.
    Jest jeszcze walka, która ogranicza się do jednego ataku, który możemy ułożyć w kombinacje, bodajże dwie, zresztą, więcej nie potrzeba. Można też wezwać wsparcie i coś na kształt ataku specjalnego. Wszystko to okraszone okazjonalnymi walkami z bossami, o których nawet nie ma co wspominać. Jeżeli kiedykolwiek będąc w sklepie zobaczycie to coś na półce, szybko zniszczcie taki egzemplarz, nie ma się co martwić, każdy sąd was uniewinni.
    Mam nadzieje, że wam się podobało, bo jeśli nie, to jak nic napiszę kolejny odcinek. Wszystkie komentarze, w tym, a nawet szczególnie, te negatywne są mile widziane.
    *- dobra, trochę przesadzam. Chciałbym parzyć kawę dla Smugglera, robię świetną parzoną!
    **- wszystkie dane są przestarzałe o kilka miesięcy, bo tekst ten właśnie tyle leżał w szufladzie
  12. Demonir
    Wpadłem razu pewnego na genialny pomysł, a raczej zdawał się on genialny gdy tak na niego wpadłem. Otóż, widząc, że nie mam czasu na granie, postanowiłem kupić coś na konsolę przenośną, z jakiejś serii, która już kiedyś sprawiła mi radość. Tak, bym mógł zagrać czekając na przystanku, w przerwie, na wykładzie. Co mogło pójść nie tak?
    Nie jestem weteranem serii LEGO, ale dane mi było grać w kilka części jak Star Wars czy Batman i czasu z nimi spędzonymi nigdy nie uważałem za zmarnowany. W podjęciu decyzji o zakupieniu klockowej adaptacji Piratów z Karaibów niebagatelnie pomógł fakt, że wersja z PSP, jest do wersji z dużych platform zbliżona. Mamy, prawda, gorszą grafikę, słabszej jakości przerywniki, a i pewnie sama treść jest zmieniona, jednakże nic z powyższych nie wpłynęło na rozgrywkę jak brak tylko jednej rzeczy, o której może później.
    Zacznijmy od suchych faktów. Gra przedstawia nam z grubsza wiernie fabuły wszystkich czterech filmów o piratach z Karaibów, w tym, a raczej przede wszystkim, historię Jacka Sparrowa. Każdy film podzielono na cztery rozdziały, które można następnie przechodzić w trybie wolnej gry. Oczywista, nie jest to jeszcze etap LEGO Lord of the Rings, gdzie mieliśmy profesjonalne i mówione dialogi, wciąż obecne jest jeszcze oddawanie dziwnych odgłosów przez postacie.
    Jak wygląda gameplay, to powszechnie wiadomo, biegamy po etapie kilkoma postaciami, między którymi trzeba się przełączać i wykorzystywać ich specjalne zdolności, skoczyć z platformy na platformę, walnąć kogoś w łeb jakąś bronią, rozwiązać napotkaną, mało wygórowaną łamigłówkę. Tak przynajmniej było.
    Dopiero przy Piratach z Karaibów, doceniłem irytujące sekwencje platformowe, gdzie największym problemem było ułożenie kamery. Skakania w tej odsłonie jest raczej niewiele, a poziom trudności takich fragmentów jest dosłownie zerowy, aby nie dać sobie z nimi rady trzeba by mieć ręce kończące się na wysokości łokcia. Nawet jeśli da się zdzierżyć, że gra bierze cię za naćpanego eukaliptusem misia koale, to warto spojrzeć na inny element- zagadki.
    Nigdy w tej serii nie były one skomplikowane, ktoś kto spędza czas z przygodówkami, na ich widok śmiałby się tak długo, aż wyplułby nerkę, ale tutaj, żeby sobie nie poradzić z jakimkolwiek poziomem, nie ma wyboru, musisz być nawalony jak stodoła. Gra sama wskazuje co gdzie włożyć, nie możesz dostać nawet sklerozy i zapomnieć o jakiejś zdolności innej postaci, bo wtedy, bardzo subtelnie wskazywane jest, który charakter masz wykorzystać i jakiej umiejętności użyć. Jakby ktoś chciał bronić takiego rozwiązania, argumentując, że to produkcja dla dzieci... to rany boskie, trzeba by takiemu dziecku wyjąć mózg i utopić go w słoiku konfitur, żeby sobie z czymś takim nie poradził.



    I tak przechodząc kolejne rozdziały pomyślałem, że warto w takim razie dać więcej możliwości do walki, ale pójście tą drogą też byłoby złe, bo system walki opiera się na jednym ataku bronią ręczną, plus jeden z wyskoku, dodatkowo istnieje możliwość użycia broni dystansowej. Nie ma się co czepiać, tego, że gra LEGO nie ma rozbudowanego systemu rozczłonkowywania klockowych ludków, nie ponawalasz tu combo, tych dwóch przeciwników naraz, z którymi musimy najczęściej walczyć, w pełni wystarczają. Jednak nie jest to koniec potyczek. Z jednym wyjątkiem rezygnowano z klasycznej walki z bossem i zastąpiono je szermierczymi pojedynkami, które zawsze toczą się ten sam sposób, a ich konwencja nudzi się już przy pierwszym starciu. Najpierw, po rozpoczęciu pojedynku, trzeba naciskać X, by wygrać przepychankę, dalej mamy kliknąć w przyciski, które gra nam pokaże, a żeby z tym nie zdążyć, trzeba by być zapadłym sen zimowy świstakiem. I Tak po kilka razy, zależy ile przeciwnik ma ?żyć.
    Zawodzi nawet humor. Twórcy spróbowali dokonać trudnego zadania i sparodiować Jacka Sparrowa i oczywiście polegli, poza jedną sceną z listem gończym i kapeluszem, nie pamiętam, żeby coś mnie rozbawiło. Jednak to wszystko to nic w porównaniu do największego braku Piratów z Karaibów na przenośnej konsoli Sony, wobec wersji z dużych platform. Trybu kooperacji.
    W końcu zdałem sobie sprawę, dlaczego przy wcześniejszych klockowych adaptacjach świetnie się bawiłem. Bo zapraszałem do zabawy brata. Nie wiem czy tamte gry były lepsze, pewnym jest to, że dopiero zabawa z kimś ma sens, a co-op jest najistotniejszą rzeczą w produkcjach sygnowanych logiem LEGO. Może i wersje z PSP i PC są pod wieloma względami podobne, ale brak możliwości zabawy we dwójkę kompletnie skreśla przenośnych Piratów z Karaibów. I choć może to zabrzmieć przesadnie sentymentalnie, a cynicy dostaną wielkiej chęci rzygania tęczą, to w tego typu grach nie tak ważne jest jak dobra jest sama gra, a z kim się gra.
  13. Demonir
    W dzisiejszych czasach, gdy każdy podrzędny piosenkarz nadaje sobie miano artysty, a sztuką nazywa to,co wyjęczy do mikrofonu, warto wierzyć, że istnieje prawdziwy artyzm, a więc i prawdziwi artyści. Jeżeli muzyka popularna reprezentuje sobą obraz nędzy i rozpaczy, warto zwrócić swe spojrzenie na poezję i na jednego z najwybitniejszych poetów współczesnych. Oto bard Iranius.
    Iranius to rzecz jasna pseudonim artystyczny, jego prawdziwa tożsamość nie jest powszechnie znana i nie ma ona przełożenia na jego twórczość. Jak sam raz stwierdził "Bla bla bla, bla bla, bla. Bla![1]" Mimo, że zowią go bardem, największa część jego twórczości nie jest śpiewana, najbardziej upodobał on sobie krótkie wiersze.
    Te utwory, w jego wykonaniu charakteryzują się pozorną niedbałością o formę, jednakże, jest to zabieg celowy, nadający mu dodatkowe aspekty interpretacyjne. Mała objętość jest natomiast oczywistą odpowiedzią, na dzisiejszy tryb życia, ciągłego pędu, w którym nie ma czasu nawet na tak podstawowe rzeczy jak refleksja, a utwory tego artysty są tak refleksyjne jak światło latarki świecące ci prosto w oczy.
    Bard Iranius w swoich dziełach porusza wiele ważnych tematów, nad którymi frapowali się od wieków poeci. Nie obcy jest mu egzystencjalizm oraz pojecie tożsamości narodowej. Najbardziej jest to widoczne w wierszu pt. "Jo"

    Kaj jo jestem?
    Kiery jestem?
    Co jo godom?
    Nic nie godom.Oczywiście, żeby opisać ten aspekt twórczości tego znakomitego poety, trzeba by rozpisać to nawet nie na książkę, a minimum dwie, albowiem jest to temat rzeka, a utwory te pozostawiają tak szeroką drogę do interpretacji, że dyskutować o tym można bez końca.
    Ten wielki wieszcz, co rozumie się samo przez się, jest człowiekiem o niezwyklej wrażliwości, o umyśle wiecznie otwartym, niczym flaszka na ruskiej popijawie. Iranius wielokrotnie zastanawia się nie tylko nad sensem istnienia, próbuje też zrozumieć postępowania zwykłego człowieka, jego motywacje, i często próbuje postawić się w sytuacji kogoś takiego. Wynikł z tego cykl niezwykle pouczających wierszy jak choćby ten, któremu autor nie nadał tytułu

    Ciemno wszędzie, głucho wszędzie.
    Czyżbym słabe miał napięcie?
    Toż to przecież niemożliwe!
    Wprost wam gadać?
    Prąd opłacać!Ten poeta zdaje sobie sprawę z codziennych wyborów, jakie stają przed człowiekiem, poświęcił nawet temu tomik poezji "Codzienna wojna". Jak sam mówi "Bycie poetą niesie ze sobą wiele trudności, komuś takiemu jak ja trudno przestawić się na prostacki, czarno-biały, punkt widzenia, jednak dokonałem tego, żeby uświadomić wielu, że także zwykły prostaczek, musi mierzyć się z nie lada problemami."[2]. Jednym z piękniejszych tworów tego okresu twórczości jest bez wątpienia wiersz "Głodnym".

    Wiatr wieje,
    huczą knieje.
    Ja nic nie jem
    głodny jestem.
    Co mam zrobić?
    Li coś wypić,
    Li coś zjeść?
    Co w lodówce jest?
    Kiełbasa, boczek,
    ser, wędlina.
    Żerze wszystko,
    bom nie bidak.W tym też czasie, Iranius zaczął poważnie zastanawiać się nad absurdami codziennego życia, otaczającego go świata. Na owy temat został napisany bardzo długi poemat "Jest, a ni ma", z którego przytoczę tylko dwie strofy, idealnie obrazujące wieloznaczność i wielopłaszczyznowość poezji barda Iraniusa.

    Byłem raz nad morzem.
    Patrzę, może, a nikt nie orze.Artysta ten używał swoich niezwykłych talentów, nie tylko by pozwolić inteligentnym ludziom na zadumę, powstała też gamma prostych utworów dla ludu, wśród nich prym wiedzie cykl wierszy przygotowanych specjalnie na rzecz uciśnionego ruchu ludzi, którzy mieli dość waflowej tyrani. Stąd też takie teksty jak:

    Wafel, wie to każdy
    Wcale nie jest superaśny.
    Rzekłbym nawet, że w ogóle
    Więc utopię go w konfiturze.lub:

    Bo zło całego świata
    Wywodzi się wszak od wafla.
    Niechaj giną! Niechaj sczezną!
    Niech pochłonie je samo piekło!Już z tej krótkiej notki wyłania się obraz jednostki prawdziwie wszechstronnej i wybitnej. Osoby, zupełnie niesłusznie czasami uznawanej za beztalencie, pseudointeligenta i kretyna, ale oszczerstwa te, co oczywiste, szerzone są przez zawistnych konkurentów, którzy nijak nie mogą sobie poradzić z tworzeniem w cieniu tak wielkiego poety. Mi nie pozostaje nic jak jeszcze raz wspomnieć wielkość barda Iraniusa, zachęcić was do zaznajomienia z jego twórczością, a nuż uda wam się wyłowić z niej choćby cząstkę jego geniuszu. Pożegnam was teraz chyba najpiękniejszych wierszy jego autorstwa.

    Spadam, spadam
    spaść nie mogę
    Jak już spadnę to wam powiem
    lub nic nie powiem
    Bo wszak nie wiadomo
    czy padnę kiedykolwiek
    i czy kiedykolwiek się z tego podniosę
    by powiedzieć wszem i wobec
    "Kupiłem kalosze!" więc nie przemokłem.[1] Gazeta Kulturalna Gminy Gnojniki Dolne, nr 8/2011, Wywiad Żeka
    [2] Komentarze Pod Newsem w Onecie [w odpowiedzi na ataki prostackiego motłochu]
  14. Demonir
    Gdy wydawca puszcza książkę w świat, głosząc jednocześnie, że opowieść nigdy się nie kończy, co dziwne, dotyczy to jakiegoś bardzo znanego i chętnie kupowanego cyklu, czytelnik może zareagować różnie. Albo rzucić się do księgarni i bez względu na jakość dzieła układać mało ciekawe pieśni i spamować w serwisach różnorakich, komentarze fanatycznie pozytywne lub czuć się zagrożony, że ktoś niespodziewanie i mało finezyjne, spróbuje go wydymać bez mydła.
    Niewątpliwie sporym wydarzeniem jest premiera jakiejkolwiek książki Sapkowskiego, ale tylko powstanie kolejnej książki o wiedźminie, jest w stanie, że sobie pozwolę pobawić się słowami, wywołać burzę. Ogromu hejtu wylewanego przez internautów nie ma co wspominać ani się nad nim specjalnie pastwić, bo przecież bardzo racjonalnym było podejrzewanie odcinania kuponów, przyrządzenie odgrzewanego kotleta, przez AS-a polskiej fantastyki. I wiecie co? Tak się właśnie stało.
    Uprzedzając komentarze, trzeba Ci wiedzieć, drogi czytelniku, kilka rzeczy. Jeśli już musisz się trzymać sztywnych ram czasowych i do normalnego funkcjonowania i czytania, potrzebne ci jest konkretne usadowienie opowiadanej historii w chronologii rozpisanej w jakimś kompendium, to wiedz, że Sezon Burz możesz nazwać prequelem. I tak, głównym bohaterem jest wiedźmin Geralt. Dokładnie, pojawiają się bohaterowie znani z opowiadań i powieści. Tak, spotkasz tu Jaskra, będzie i Yennefer. Nie, nie będzie Ciri. Owszem, wszystko dzieje się w znanym ci świecie, choć jak to u Sapkowskiego, świat dostosowuje się do opowieści, a nie odwrotnie. I tak, autor tej recenzyji jest fanem tego uniwersum i tych postaci.
    Sapkowski w swojej nowej książce, zrobił to, co zwykle, brylował elokwencją, wkładając w usta wykreowanych przez siebie bohaterów bardzo dobre, często pełne humoru dialogi. Nie omieszkał też popisywać się słowami niezrozumiałymi dla większości jego czytelników, w tym często używanej i nie tłumaczonej przez żadnego dobrego duszka łaciny. I cokolwiek myśli się o całym pomyśle tworzenia tej powieści, to jedno trzeba autorowi przyznać: pod względem warsztatu i lekkości pisania nie ma sobie równych.



    A fabuła? Hmmm... Jak już mi się wymknęło, Sezon Burz jest powieścią, czego nieco żałuję, bo miałem nadzieję, że napisany zostanie kolejny tom opowiadań, krótkich form, w których AS czuje się najlepiej. Mimo to, mam dziwne wrażenie, jakby to co dał nam do ręki autor miało w sobie sporo z opowiadań właśnie. Dwóch, które przeplatają się nawzajem i bardzo długo nie mają ze sobą związku.
    Sapkowski bardzo się stara komplikować wszystko, stawia Geralta przed decyzjami, ale czytelnik dobrze wie, co wiedźmin w danym momencie zrobi, bo bohater nie zmienił się ani trochę, bo to ten sam szlachetny i cyniczny Geralt z Rivii. Oczywiście, książka wciąga, takie podstawy jak wartka akcja, występują, a jakże, choć tempo i styl opowiadania historii bardziej od poprzednich dokonań z sagi przypomina to, co Andrzej Sapkowski zaprezentował nam w Trylogii Husyckiej (z wyjątkiem porzucenia fabuły na kilka lat, tu dzieje się wszystko zdecydowanie krócej). Mamy do czynienia z dobrze zrealizowanym zwrotami akcji i budowaniem napięcia. W Sezonie jest wszystko, co wręcz musi występować w powieści takiego autora, jako kompletne minimum.
    Bo, jak już napisałem, ta książka jest odgrzewanym kotletem. Nie ma się co oszukiwać, nieważne co by pisał autor, wydawca, spece od reklamy, mamy tu do czynienia z kompletnym i bezczelnym zdzieraniem kasy z czytelników, którzy za coś, co jest sygnowane nazwiskiem Sapkowskiego i nadrukiem "Wiedźmin", są gotowi rzucić kasę. Wszyscy to wiedzą, wie to twórca, wie odbiorca, więc najważniejsze pytanie brzmi: czy jest to kotlet podgrzewy w sposób smaczny? Zapewne, obiektywny recenzent, dokonałby teraz miażdżącej krytyki, wspominając, że gdzieś już coś takiego czytaliśmy i nie wątpię, że gdy zacznie się wysyp recenzji, na AS-ie zaczną być wieszane psy, że wytykane mu będą błędy, te, które ja zignorowałem lub ich nie zważyłem i te, z których zdaję sobie sprawę, jak fragmenty, w których charakterystyczny styl pisarza zanika i wygląda jakby, autor wziął wnuka na kolana i powiedział "masz, napisz coś sobie".
    Ale ja piszę recenzyje i nie jestem ani nie udaję obiektywnego. Przedstawiam wam to, jak ja odebrałem książkę, a jeżeli przeczytałem ją od razu, jeśli po ostatnich stronach nie żałowałem wydanych pieniędzy, to wiem, że Sapkowski się spisał. Nie przeskoczył samego siebie i ma się wrażenie, że nawet nie próbował, ale czuje się też, że Sezon Burz jest czymś więcej niż wynikiem zimnych, biznesowych kalkulacji.
    W kilku miejscach w internecie pisałem, jak bardzo się cieszę, że cykl o wiedźminie jest zamknięty, choć sprawiało mi to smutek, byłem przekonany, że tak trzeba, że powinno się coś skończyć i jeżeli ma się przekonanie, że nie stworzy się nic lepszego, nie powinno się brnąć w to dalej. Miałem rację. Sapkowski też zdaje sobie z tego sprawę i w Epilogu próbuje wyjaśnić, losami bohaterów, że opowieść nigdy się nie kończy, a ja to kupuję. Myślę, że i ja autor wiemy, że to kłamstwo, że zwyczajnie zignorowaliśmy nasze poglądy, chociaż były słuszne. Może mam rację myśląc, że i ja i Sapkowski i wielu czytelników, mimo to będzie szczęśliwych. Szczerze? Nie przeszkadza mi to.
  15. Demonir
    Jak powszechnie wiadomo, trzeba kuć żelazo póki gorące, nic więc dziwnego i pewnie nic złego w tym, że po wyprodukowaniu jednego bardzo dobrego filmu, chce się stworzyć kontynuacje, która rozbuduje uniwersum i pogłębi rysy bohaterów. Czyli pisząc wprost: zbije kasę na popularności pierwowzoru.
    Ta sama, światła idea, przyświecała twórcom kontynuacji Uprowadzonej. Dystrybutor chwali się, że jedynka jest jednym z najlepszych filmów akcji, w co raczej bym powątpiewał. Nie da się jednak ukryć, że ten hit Luca Bessona był bardzo dobrym dziełem rozrywkowym, a dwójkę stworzono według pradawnej zasady tworzenia sequeli ?więcej tego samego, co wcześniej się sprawdziło?.
    Ci, którzy oglądali jedynkę wiedzą czego mogą oczekiwać: porwania, Liama Neesona marszczącego czoło, z miną twardziela idącego przed siebie i zabijającego niezgadzających się z nim złych ludzi z kiepskim akcentem. Maggie Grace na przemian pokazującej zgrabne nogi i panikującej; Famke Janssen będzie natomiast korzystać z każdego możliwego pretekstu, by uronić łzę.
    A to wszystko dlatego, że nasz główny bohater ganiając za swoją córką w części pierwszej, zabił o jednego, no może kilkunastu, zbirów za dużo. Ci źli to oczywiście muzułmanie, którzy lubią się mścić i wyznają wspaniałe, rodzinne wartości, które nijak się mają do handlu ludźmi i zabijaniu kogo popadnie, ale kto by ich tam rozumiał. Wszystko dąży do tego, co już napisałem wyżej.
    Mimo to, Uprowadzona 2 może być uznana za bardzo dobrą produkcję. Pod warunkiem, że nie oglądało się wcześniejszej części, bo jeżeli to się zrobiło, to obejrzy się po raz drugi ten sam film, z tymi samymi sztuczkami, z tym samym wściekle zimnym Neesonem. Zwyczajna powtórka z rozrywki. Jednak, bardzo dobrze zrobiona. Reżyser czuwa nad tym, żebyśmy podczas półtoragodzinnego seansu nie mieli możliwości zastanowić się czy zostawiliśmy coś we włączanym piekarniku. Akcja pędzi, albo się ktoś bije, albo się strzelają, albo ścigają samochodami lub pieszo, czasami łącząc wzmiankowane w kombinacje. Nie ma tu nic rewolucyjnego, ani rewolucyjnie efektownego.
    Tym samym dochodzimy do momentu, w którym trzeba stwierdzić czy warto oglądać drugą Uprowadzoną. Ten film jest zwyczajnie tym samym co poprzedniczka: czystą rozrywką. Jednakże, czy mając czas, żeby przez chwilę nie myśleć o problemach ani nie zwracać sobie głowy refleksjami, warto sięgnąć po ten produkt? Cóż, jeżeli nie oglądałeś jedynki, to mimo wszystko, sięgnij właśnie po nią, a jeżeli już to zrobiłeś, podobało się i chcesz obejrzeć sequela to... bez względu co tu napiszę i tak to zrobisz.
  16. Demonir
    Można by zaryzykować stwierdzenie, że wiedźmin jako bohater i jako marka jest u szczytu popularności. Nic więc dziwnego, że poza grami, dostaliśmy puzzle, swego czasu grę karcianą. Postać i świat wykreowany w umyśle Andrzeja Sapkowskiego poza tym, że pozwala zarabiać niezłe sumki i odcinać kupony od popularności Geralta, daje także możliwość poznania lubianego, tego samego bohatera w inny sposób.
    Pierwszy na ten pomysł nie wpadli ani ludzie z CD Projekt, ani twórcy filmu, ani nawet deweloperzy z Metropolis, którzy jako pierwsi chcieli przenieść wiedźmina do gry. Za pierwszą adaptacje opowiadań Sapkowskiego, zabrał się utalentowany i znany wtedy z bardzo dobrej strony duet: Bogusław Polch i Maciej Parowski, odpowiedzialni za Funky Koval, przez wielu uważany za najlepszy polski komiks. AS oddając swe najpopularniejsze dziecię w ręce tej dwójki zapewne nie miał na celu wspaniałej, artystycznej idei, a pieniążki, które wpadną mu na konto, mimo tego, nie mógł chyba sobie wymarzyć lepszych chętnych.
    Bogusław Polch, który na swoim koncie miał już wtedy ilustracje od tomu Miecz Przeznaczenia, zaczął spełniać swoje marzenie, wykreować obraz Geralta z Rivii, którego wizerunek znany był czytelnikom z.. swoich własnych wyobrażeń. Za napisanie scenariusza odpowiadał Maciej Parowski, miłośnik i pisarz fantasy. Jednak co najważniejsze, nad tworzeniem komiksu czuwał Sapkowski.



    Wbrew oczekiwaniom, po publikacji pierwszego zeszytu, wszyscy, zgodnym chórem nie krzyknęli ?wiat Polch i Parowski!?. Jednym z powodu braku wszechobecnego zachwytów był fakt, iż pierwszej przygodzie nie było... wiedźmina. Twórcy na pierwszy ogień zabrali bowiem opowiadanie Droga bez powrotu, które znacznie bardziej powiązano z przygodami Geralta niż to miało miejsce w pierwowzorze. Ale i dalej nie było lepiej, bo nie wszystkim spodobał się wizerunek najemnego łowcy potworów, jakim stworzył go rysownik. Białowłosy dostał śmieszną grzywkę, a zamiast kocich oczu, miał ślepia, które świeciły się na zielono. Elfom podobny Jaskier* przybrał na wadzę, a same elfy jakoś nie były tak piękne jak oczekiwano. Lecz o dziwo, komiks nie zestarzał się ze strony artystycznej, tak bardzo jak można się spodziewać. Widać, że Polch na przestrzeni kolejnych zeszytów, dopiero kształtował nowy styl, jednak kadry można oglądać bez obaw, że postanowimy sobie własnoręcznie wydłubać oczy, niektóre są nawet ponadczasowo urzekające.
    Przed innym, może nawet trudniejszym zadaniem przyszło stanąć scenarzyście. Komiks jest inną formą sztuki i narracja jest zupełnie inna. Nie było więc mowy o specyficznym stylu bajania Sapkowskiego. Z jednej strony Parowski wybrnął o tyle zgrabnie, że żywcem zabierał dialogi wprost z kart książek i kto wie, czy nie zabrał za wiele. Opowieści graficznej brakuje z tego powodu indywidualności, będąc wiernym pierwowzorowi, nie zbyt wiele dano w zamian czegoś nowego.



    Twórcy postanowili więc stworzyć kompletnie nową przygodę Geralta. Po zaadaptowaniu chyba najlepszych opowiadań jak Granica możliwości czy Mniejsze zło, a także Wiedźmin bo to Wiedźmin; oraz Ostatnie życzenie żeby wprowadzić postać Yennefer. Mając za sobą wsparcie ASa postanowiono opowiedzieć swoiste Geralt: Początek i zatytułować taki zeszyt Zdrada.
    Całość rozchodzi się o młodość jeszczeniebiałowłosego, gdy ten uczy się na wiedźmaka. Wolą bogów i króla zbliża się egzamin, który ma spośród uczących się wyłonić wiedźminów, którzy wkrótce wyruszą na szlak. Problem leży w tym, że między dwoma szkołami wilków i kotów panuje wielka wrogość, a jest jeszcze wróg z zewnątrz: spiskujący druidzi, czarodzieje i sam jaśnie panujący, bojący się przypływu siły najemnych zabójców potworów. Poza tym wszystkim, dowiemy się jak to Geralt zyskał biały włos i tutaj autorzy zadziałali trochę niespodziewanie, że aż niedorzecznie. Ostatecznie przygoda nie nudzi ale i nie wprawia w zachwyt.. Widać, że zabrakło tej magii, która stanowiła wyjątkowość wielu opowiadań. A po Zdradzie wydanej w 1995 słuch o Geralcie z Rivii zaginął.
    Jednak gdy przyszedł rok pański 2005, a gra przybrała już swój kształt i zaczynało się o niej robić głośno, inni też chcieli skorzystać. Przemysław Truściński i ponownie Maciej Parowski. Chcieli stworzyć adaptacje sagi i... polegli. Owej adaptacji nie dane było nam zobaczyć, ani zbyt wiele o niej usłyszeć.





    Jedna ze stron nigdy nie stworzonego komiksu Truścińskiego.

    Lata mijały. Wyszła gra, przyjęła się, a na horyzoncie pojawiała się jej kontynuacja. Dwójka miała zdecydowanie predyspozycje do zostania jeszcze większym hitem. Wszyscy dobrze wiemy jak wielką wagę ma dzisiaj w elektronicznej rozrywce promocja. Wraz z premierą drugiej części Wiedźmina, Geralta mogliśmy spotkać wszędzie: w telewizji, w internecie, w prasie, aż dziw, że nie dołączano jego figurki do czipsów. I komiksu zabraknąć nie mogło.
    Powstał więc specjalne dwa numery Komiksowych Hitów, gdzie mogliśmy ponownie spotkać malowanego białowłosego. Nie były to jednak dwa zeszyty, co to to nie! Tak naprawdę mieliśmy do czynienia z jednym zeszytem rozbitym na dwie części. A tytuł jego Racja Stanu. Po raz kolejny podjęto się stworzenia zupełnie nowej przygody Geralta i ponownie nie osiągnięto szczytu. Autorzy nie do końca zrozumieli jak nie tylko przenieść postać z gry/książki na karty komiksu, ale i jeszcze coś dodać, coś specyficznego dla tego medium. Wizualnie wszystko wygląda dobrze, choć parę kadrów można by poprawić. Jest i twarz głównego bohatera, która pewnie o wiele bardziej przypadnie do gustu fanom, ale to dla tego, że rysownik zwyczajnie zapożyczył wizerunek z gry.
    Sama fabuła nie powala, jest dobrym pretekstem, by brnąć dalej, ale nie oczekujcie, że znajdziecie tam wiele ?łał?. Tak naprawdę Racja stanu jest tylko materiałem promocyjnym, bardzo dobrze zrealizowanym i potraktowanym z pasją, przygotowanym przez profesjonalistów, jednak nie prawdziwą, dużą adaptacją jakiej niektórzy by oczekiwali.



    I to by było na tyle przygód Geralta z powieścią graficzną, choć były humorystyczne występy w Wiedźmunie; u Otisa i Marka Lenca tworzących dla CD-Action. Nie powstało jednak nic na tyle poważnego, żeby można wyciągnąć od fanów resztki pieniędzy. Czy to dobrze czy źle, nie wiem. Może jednak lepiej nie dostań nic, niż coś kiepskiego? W każdym razie, już zbliża się trzecia część gry i może promocja ponownie przybierze taki kształt, też nie wiem. Poczekam, zobaczę.
    (*)- Ten zabieg był akurat zamierzonym żartem. Fizjonomia Jaskra była karykaturą wrocławskiego pisarza Jacka Inglota.
  17. Demonir
    Mitem jest twierdzenie, że sami decydujemy o swoim życiu. To przeznaczenie niezmiennie i nieprzerwanie nami kierują. I ja sam nie wybrałem swojego przeznaczenia, stałem się tym kim miałem stać. Zrobiłem co miałem zrobić, żeby dostać się tam gdzie jestem i stać kim jestem.
    Jestem Obrońcą.
    Ale droga nie była łatwa. Trud. Poświęcenie. Byłem gotów poświęcić wszystko, oddać się celowi bezgranicznie i dać się popychać losowi. Treningi, lata treningów. Szkolenie, które ukształtowało mnie ostatecznie, stworzyło ze mnie człowieka, wycisnęło ze mnie pot i krew, bo na łzy już dawno zabrakło sił.
    Jestem Sprawiedliwością.
    Zrobiłem co mogłem. Zrobiłem wszystko. Poza ciałem, kształtowałem umysł. Nie opuściłem żadnej lekcji. Trwałem, byłem sumienny, a to wszystko bo przeznaczenie tak chciało. Chociaż głowa domagała się snu, ja robiłem co musiałem, byłem na posterunku poszerzania swojej wiedzy.
    Jestem Tarczą.
    Robiłem to dla idei. Bo wierzyłem, widziałem cel. Mimo kłód pod nogami, mimo złych słów dążyłem do celu. Przeznaczenie nie oszczędza nikogo. I udało się. Jestem kim jestem. Mam co chciałem. Jestem spełniony, ale nie na końcu drogi. To dopiero kolejny rozdział, do epilogu daleko.
    Jestem Światłem w mroku. Ładem pośród chaosu. Jestem jednym z tych, których zawsze wielbiłem.
    Jestem Strażnikiem Miejskim.
    Moje życie nie jest łatwe. Pobudka o trzeciej, następnie krótki, piętnastokilometrowy bieg. W pracy rozgrzewka przed służbą. Dwieście pompek, trzysta brzuszków, sto pięćdziesiąt podciągnięć na drążku z trzydziestokilogramowymi ciężarami przypiętymi do ramion; bieg na dystansie trzydziestu kilometrów.
    Aby służyć trzeba być gotów. Zawsze i wszędzie. A więc jestem.
    Ruszam i walczę. Z wszystkim co złe, co psuje to miasto, co niszczy ład i deprawuje dobro. Mam ze sobą przesłanie, a u pasa przywileje mego fachu. Nie ma dla mnie drzwi nie do otwarcia i szczytów nie do zdobycia. Samochodów, których koła nie da się zablokować. Bo wobec prawa wszyscy są równi. Jeżeli tak jest napisane, to nie można stawać tam gdzie nie można. Ani palić na przystanku, ani pić na ławce. Ktoś tego musi pilnować, to nie jest łatwa ani wdzięczna praca, ale ktoś to musi robić, ktoś musi wziąć na barki ciężar odpowiedzialności.
    Nie boję się tego ciężaru. Przywykłem i przyjmuję go z oczekiwaniem, z ekscytacją. Wielu przede mną już się poddało, i wykorzystało ku własnej uciesze władzę. Jednak, ja nie jestem jednym z nich, tam gdzie ja tam i obowiązek. Różnie to nazywają, ja mówię na to: szerzenie sprawiedliwości. Tam gdzie plują na chodnik lub za głośno słuchają muzyki.
    Tam gdzie ja i moi towarzysze tam spokój. Gdy jesteśmy na osiedlu nie musisz się już bać. Czuwamy. Jesteśmy. Czekamy.
    Nie bójcie się bowiem my zawsze jesteśmy gotowi. Przybędziemy na wezwanie. Spełnimy powołanie, bo kto jak nie my. Kto stanie twarzą w twarz ze złem. Przybędziemy i zrobimy co możemy, co jesteśmy w stanie.
    I ja tam będę. Nawet jak będziesz myślał, że nikt już o tobie nie pamięta, to wiedz, że ja żyję i służę. Wyślę zdjęcie i przypomnę o sobie.
    Jestem w końcu Strażnikiem Miejskim.


    Cieszyn, 10.08.2013 r.

  18. Demonir
    Niektórzy pamiętają jeszcze czasy gdy Ridley Scott tworzył bardzo dobre dzieła, a jego nazwisko na plakacie wystarczało za promocję. Chociaż nigdy nie byłem i nie jestem specjalistą ani od kinematografii ani do Scotta, to dobrze pamiętam jeden z jego filmów, który chciałem ponownie obejrzeć tak bardzo, że dopiero niedawno mi się udało.
    Do przypominania sobie filmów podchodzę z obawą. Często bywa tak, że nasze wspomnienia spotykają się z rzeczywistością czego wynikiem jest zepsucie tych pierwszych. Z Gladiatorem nie ma tego problemu. Nie to, że Gladiatora ogląda się zupełnie tak samo jak w czasie premiery. Efekty specjalne częściowo się zestarzały, tak jak grafika niektórych lokacji w Rzymie. Spowolnienia czasu tak zrealizowane, też nie oparły się próbie czasu i teraz, chociaż nie śmieszą, to sprawiają słuszne wrażenie niedzisiejszych. No i są kostiumy, które i dzisiaj pokazują co to znaczy najwyższa światowa półka.
    Ale wszystko inne jest równie świetne, co wcześniej. Muzyka to po prostu miód w uszach! Już zamawiam soundtrack! Aktorska pierwsza klasa: Russel Crowe w szczytowej formie, a Joaquin Phoenix świetnie wcielał się w postać cesarza, oczywiście nie lada w tym zasługa scenarzystów i ciekawie nakreślonych postaci.
    Nie zestarzała się też fabuła. Historia zdradzonego człowieka honoru dążącego do zemsty zawsze jest chwytliwa, a opowiedziana w ten sposób zapiera dech. Zwroty akcji nie urwą ci tyłka, jednak dobrze wiemy jak mile przyjmowane są opowieści o kimś kto stracił wszystko, człowieku wielkim jakim był Maximus, o drodze przebytej w dół i powrocie na szczyt, nie na stanowisko, ale do odzyskania celu, do odzyskania wartości. Dużo w tym nadęcia, ale jest to ten jego rodzaj, który pokazuje różnice między zwykłym filmem, a dziełem sztuki.
    Jak dla mnie Gladiator jest filmem z kategorii "Co, nie widziałeś? I o czym ty chcesz ze mną rozmawiać?". Oglądałem go już dziesiątki razy, ale zrobię to jeszcze wielokrotnie. I wciąż będę czekał na pierwsze spotkanie na arenie, na batalistyczne sceny, na samiutki koniec. Będę to robił i wątpię, żeby kiedykolwiek doszło do momentu w którym Gladiatora wyłączę z pocztu moich ulubionych filmów. I kompletnie mam gdzieś jego wady. Uwielbiam go i chwała ci za to, panie Scott.
  19. Demonir
    No, nareszcie skończyłem tę książkę. Zajęło mi to tyle czasy nie dlatego, że powieść Szczepana Twradocha jest kiepska, po prostu czytanie szło mi ostatnio jak krew z nosa, jak gra naszym piłkarzom, jak znalezienie zgody w sejmie czy próby zapowiedzenia nowego half-life'a.
    Akcja Morfiny rozgrywa się po tym jak nasze wojska poniosły porażkę w kampanii wrześniowej, w okupowanej przez Niemców Warszawie. Gdy czytelnik widzi w jednym zdaniu: Warszawa, Niemcy i okupacja, od razu wie, że wkradnie się i konspiracja. Jeżeli tak pomyśleliście, to uwaga... Brawo, macie racje! Jednak, jeżeli myślicie także ?walka podziemna, taaa... czytałem Kamienie na szaniec!? i chcecie poznać kolejną historie młodych lub nie młodych polskich patriotów gotowych oddać życie za ojczyznę, to nie do końca Twardoch wam to zaserwuje.
    Po pierwsze: bohater. Imć Konstant Willemann ma żonę i syna, których kocha, jest żołnierzem Rzeczpospolitej, ułanem w 9 pułku szwoleżerów. Jakby tego było mało, zdradza żonę, często odwiedza prostytutki, uczestniczy w imprezach, nadużywa alkoholu, kokainy i, co najważniejsze, morfiny. Konstanty nie jest też wzorem patriotyzmu. Rozdarty między pochodzeniem, a polskością, którą nakazała mu wyznawać matka, żyje i walczy dla narodu, który nie jest zupełnie jego narodem. Jednak główny bohater nie rozpacza, do życia i kwestii tożsamości często podchodzi z cynizmem lub udawaną obojętnością, nie zawraca sobie głowy wielkimi, filozoficznymi zagadkami ludzkości, mimo tego wciąż jest rozdarty i nie może znaleźć sobie miejsca w kraju pod okupacją narodowości do której częściowo przynależy, choć tak niedawno z nimi walczył.
    Jedną z najciekawszych rzeczy w Morfinie jest narracja. Dynamiczna, często dla tej dynamiki pozbawiona znaków interpunkcyjnych, pokazana z punktu widzenia Konstantego, to jego oczami poznajemy świat, ludzi, są oni tymi jakimi widzi ich bohater, a nie jakimi są w istocie. I ten obraz szybko przechodzi w ten widziany przez tajemniczą zjawę, urojenie towarzyszące protagoniście, wyjaśniające kilka spraw, które normalnie wprowadziłby trzecioosobowy narrator.
    Dzieło Twardocha jest też kolejnym z tych pokazujących rzeczywistość jak najbardziej wierną, dla niektórych antypolską. Nie ma więc wychwalania heroicznej obrony i chociaż jest pełne ideałów podziemie, to nie są to wielcy ludzie, na których chce się wzorować i brać za autorytety.
    No i nie można zapomnieć o linii fabularnej, która po odebraniu ciekawej narracji wypada prosto. Jednak i w tym jest metoda. Najważniejsze nie są zwroty akcji i pędząca fabuła, bo nie tak ważne jest co robi Konstanty, a kim jest. Nie znaczy to, że czyny przez niego dokonywane są bez znaczenia. Okrucieństwa i podłości budują obraz antybohatera, na którym jednak może człowiekowi zależeć, gdyż jest on aż nadto ludzki.
    Wciąż można uważać, że to przesadna kombinacja i przerost formy nad treścią i to wszystko ma za zadanie tylko nadać głębi często trywialnej historii. Czytając Morfinę łatwo dojść do wniosku, że książka ta się nie podoba, ale mimo tego, naprawdę warto ją przeczytać, choćby z ciekawości.
  20. Demonir
    Po latach przerwy powraca to, co tygryski, a przynajmniej ja, lubię najbardziej. Radosno twórczość! Czołóweczka start....
    - Witamy serdecznie w naszym codziennym, porannym spotkaniu. Dzisiaj gospodarzami będą:
    - Szanowny Prowadzący ? mówi ładna blondynka wskazując partnera.
    - I Agnieszka Mlecz - przedstawia koleżankę Szanowny Prowadzący. - A co dzisiaj zobaczymy? Wzruszającą historię walki z rakiem.
    - Odwiedzimy dom Zbigniewa Wodeckiego.
    - A nas odwiedzą: piosenkarka Natalia Żbik, która opowie o swoim najnowszym albumie; dietetyk Hanna Krem wyjaśni dlaczego dzieci nie powinny jeść wafli; na koniec porozmawiamy ze zdolnymi, młodymi aktorami o serialu, który wkrótce pojawi się na antenie naszej stacji.


    Dzień dobry i FU TV

    - Zaczynamy - mówi Prowadzący - od odwiedzin w kuchni, gdzie jak zwykle władzę sprawuje mistrz arkan wszelakich w tym głównie kucharskich, Żuli Papą. Jego i naszym gościem jest też Wilk. - zmierza w kierunku blatu z kuchenką, gdzie poza wspomnianą dwójką czeka też Agnieszka.
    - Witam was. Co dzisiaj masz zamiar przygotować, Żuli?
    - Otóż ? zaczyna kucharz ? Za namową mojego gościa i kolegi, Wilka, będziemy przygotowywać kuchnię la zdrrrrową la frrrrancuską, łi?
    - Dokładnie- zabiera głos Wilk. - Do odżywiania w ten sposób skłoniła mnie prasa, która ciągle robiła mi zdjęcia jak wpieprzałem surowe mięso. Dla świętego spokoju i zdrowia zmieniłem nawyki żywieniowe.
    - Jakie konkretne danie przygotujecie na początek? - pyta Szanowny Prowadzący.
    - Będzie to la zupa, z la rzodkiewki, la kalarrrepy i la pietrrruszki. Jest to stary frrrancuski przepis, wynaleziony przez rewolucjonistów, oczywiście francuskich rrrrrrrrrewolucjonistów, którzy nie mając co jeść, ani kogo okrrrraść ze la strrrawy, przyrządzali właśnie takie la danie.
    - Dziękujemy na razie, Żuli, Wilku. Dla was, naszych widzów ? zwraca się do kamery Prowadzący - nasza specjalna wysłanniczka, absolwentka szkoły specjalnej we Fromborku, przygotowała materiał o heroicznej walce z rakiem pewnej kobiety. Zapraszam
    Pani Zdzisława, bo tak nazywa się nasza bohaterka, jest spokojną emerytką, która próbuje przeżyć za państwowe pieniądze. Jej życie to nie bajka, zapomniana przez rodzinę, sama w swoim małym domku, musiała się zmierzyć z problemem, który tak wielu już przerósł. ?Początkowo nie wiedziałam co się święci?, zdradza nam pani Zdzisława. ?Myślę, łapie mnie jakieś choróbsko, pójdę do lekarza, bo co, mam się w domu nudzić, gdy autobusem mogę jeździć za darmo?? Niestety, nasza bohaterka nie zdążyła uczynić tego co zaplanowała. ?To się zdarzyło gdy wyszłam na werandę.?, relacjonuje pani Zdzisława, ?Najpierw coś mi jakby się w głowie zakręciło, później na kaszle mnie wzięło i już wiedziałam, to był rak?. Pani Zdzisława miała racje, był to rak i to nie byle jaki, a prawdziwy, zmutowany, półtorametrowy gigant. Zaatakowana staruszka musiała się bronić. ?Usłyszałam kiedyś, że na raka skuteczna jest chemia.? Idąc za tym, pani Zdzisława zaczęła okładać raka po głowie zrolowanym układem okresowym. Gdy to niewiele dało, w ruch poszedł proszek do prania, pronto, kret, parówki, ale napastnik poddał się dopiero gdy został oblany colą. ?To było makabryczny przeżycie, ale dałam sobie radę, teraz wiem, że nie ma dla mnie przeszkód nie do pokonania.? Ta sytuacja jest dowodem na to, że nie ma sytuacji bez wyjścia i nawet przy tych beznadziejnych, dzięki woli życia możemy przetrwać.
    Amen.
    - Wzruszająca historia, prawda Agnieszko?
    - Prawda, państwo wybaczą, że tego nie widać, ale jestem bardzo wzruszona, tylko botoks nie pozwala mi tego pokazać.
    - Ja i telewidzowie rozumiemy twój ból. Ale... ale! Wybiła dziewiąta, czas na serwis informacyjny.
    - W studiu czeka już na państwa Rafał Raśko- mówi wciąż wzruszona Agnieszka.
    Godzina dziewiąta. Serwis informacyjny dla Dzień dobry i FU TV, Rafał Raśko. Zapraszam.
    [tu, tu, tu tu!!! -chwytliwy motyw muzyczny]
    Początek ligi to dobry, jak każdy inny, powód do wielu imprez organizowanych przez kibiców. I tym razem, fani o tym nie zapomnieli, w związku z czym na dworcu w Warszawie zorganizowano spontaniczną imprezę, na którą szybko wprosiła się policja. Imprezowiczom nie spodobali się goście i doszło do niesnasek. Wynikiem niezgody były rozwalone ławki, rozwaleni kibice i policjanci. Spotkanie zakończyło się zwycięstwem tych drugich. Wyniku meczu drużyn sportowych nie odnotowano.
    [tu, tu, tu tu!!!]
    Antoni Macierewicz na konferencji prasowej wskazał na niejasny stosunek Donalda Tuska do istnienia ufo. Poseł Prawa i Sprawiedliwości, sądzi, że premier będąc w zmowie z pozaziemską cywilizacją, spiskował w celu zamachu. Wynikiem owych spisków, miały być pancerne brzozy, którymi to Donald Tusk dokonywał haniebnych czynów. Jarosław Kaczyński postuluje o dymisje premiera. Stefan Niesiołowski z znaną sobie ogładą stwierdził, że Macierewicza ********* oraz, że ******** go *******.
    [tu, tu, tu tu!!!]
    Czescy naukowcy odnaleźli w parówkach śladowe ilości mięsa. Źródło tego procederu ma mieć miejsce w Polsce. Rosja grozi embargiem, a Unia Europejska wymaga natychmiastowych wyjaśnień. ?Jest to zwykłe pomówienie, które ma osłabić pozycje polskiego rynku parówek?, mówił w wywiadzie udzielonemu naszej stacji, minister rolnictwa. Mimo tego, z zagranicy wciąż przyjeżdżają ludzie zainteresowani naszymi wyrobami.
    To były wiadomości o dziewiątej.
    - Dziękujemy, Rafale ? dziękuje Prowadzący. - My, natomiast ponownie jesteśmy w kuchni gdzie gotują dla państwa i w szczególności dla nas, Żuli Papą i Wilk.
    - Tak, dokładnie ? zabiera głos Wilk. - ugotowaliśmy już zupę, niestety nie możemy jej państwu pokazać albowiem już jest zjedzona. Teraz zajmujemy się przyrządzaniem steku z trawy o którym więcej powie Żuli.
    - Łi łi ? łiuje kucharz.- Stek z la trrrawy jest niezwykle smaczną la potrrawą, którą przyrządzać nauczyłem się będąc jeszcze małym, ale już niezwykłym la dzieckiem. Danie te rrrrobiłem dla baranów mojego sąsiada, ale ludziom też smakowało. Najważniejszy jest oczywiście wybór la trrrawy.
    - A pasuje do tej potrawy jakaś polska odmiana? - dopytuje prezenterka.
    - Ależ oczywiście, że łi. Nie powinno się tak jednak robić, bo do frrrancuskich potraw winno się używać frrrancuskich składników, ale jeżeli ktoś ma podniebienie twarde jak der rock, to proszę bardzo. My użyjemy prawdziwej frrrancuskiej la trawy zebranej dzisiaj rano z pięknych norrrmandzkich pól.
    - To na razie tyle z kuchni. Zmieniamy temat bo nasza reporterka, Dorota Kampas odwiedziła dziś dom Najznamienitszej Persony jaką kiedykolwiek nosiła polska ziemia. - z niesłabnącym wzruszeniem mówi Agnieszka. - O, mamy z nią połączenie. Słuchamy cię, Doroto!
    - Dzień dobry, koło mnie stoi Ideał Polskiego Fryzjerstwa.
    - Dzień dobry, to ja - wita się Zbigniew Wodecki.
    - Pierwsza rzecz jaka rzuca mi się w oczy gdy stoimy na pańskim ogrodzie ? zaczyna Dorota ? to ta duża i piękna altanka. Skąd pomysł?
    - Pomysł wziął się z potrzeby ? wyjaśnia Wielki Muzyk. - Zwyczajnie miałem dwa psy, to i jakaś buda im się przydała. Dwa łóżka, poddasze, palenisko, plazma. Myślę, że im wystarczy.
    - O, a jak się wabią pańskie psy?
    - Maja i Gucio, ale niestety, Mai musiałem się pozbyć. Bardzo smutne ? Zbigniew Wodecki robi bardzo smutną minę.
    - A dlaczego musiał się pan pozbyć Mai?- pyta z niezwykłą ciekawością reporterka.
    - Bo to skua była.
    - Przechodzimy teraz do, przepraszam, co to jest? Chlew?
    - Blisko, ale nie. Jest to moja weranda i poczekalnia zarazem. Tutaj właśnie czekają ludzie, którzy chcą się ze mną spotkać. Panują tu takie warunki, żeby nie czuli się oni przypadkiem równi mnie. Słoma i krowie łajno to klimaty w których ta prowincjonalna hołota czuje się bardzo dobrze. A tu, proszę, jest mały, tylko sześćdziesięciu calowy telewizor, na którym cały czas wyświetlają się nagrania z moich koncertów. Tak, żeby się tutaj nie nudzili, a sztukę łykali.
    - Rozumiem. To na razie tyle. Oddaję głos do studia.
    Siedząc na kanapie, a na drugiej siedzi jakiś niezidentyfikowany osobnik płci raczej żeńskiej.
    - Niezwykły człowiek, niezwykły - rzecze z uznaniem Szanowny Prowadzący.
    - Niezwykle owłosiony, masz rację. - przytakuje mu Agnieszka.
    - Oczywiście, jeszcze połączymy się z Dorotą. Teraz w naszym studiu gości światowej sławy dietetyk, Hanna Krem. Witam.
    - Witam państwa i telewidzów.
    - Wiele ostatnimi czasy mówi się o tym, że wafle to zło niemal tak wielkie jak gry komputerowe ? zabiera głos Prowadzący. - Prawdą jest, że spożywanie ich, znaczy wafli, przez dzieci może nieść ze sobą złe skutki?
    - Ma pan całkowitą rację- zaczyna odpowiadać pani dietetyk.- Po pierwsze: jest tam tyle chemii, że po sprawdzeniu etykiety doszłam do wniosku, że bardziej opłaca mi się myć kuchnię waflami niż cifem. Jak donoszą watykańscy naukowcy, wafel ma też wiele wspólnego z satanistycznymi praktykami, a jak zamoczy się go w wodzie święconej to syczy i klnie. Jest to zagrożenie dla młodego organizmu, który staje się przez to podatny na ingerencje zła.
    - I jak z tym walczyć? ? pyta Agnieszka.
    - No, jeżeli nam to nie potrzebne... Ba, jest to dla naszych dzieci zagrożenie, trzeba to gdzieś zutylizować. Afryka wydaje się idealnym miejscem jakiekolwiek jedzenie nawet wafel jest mile widziane.
    - Rozumiem ? rozumie Szanowny Prowadzący. - Istnieje jeszcze jakiś powód, żeby nie dawać dzieciom wafli?
    - Tak.
    - A jaki?
    - Bo tak.
    - Dziękujemy pani serdecznie ? niewzruszenie wzruszona dziękuje Agnieszka. - Rozmawialiśmy z Hanną Krem, dietetyczką i światowym autorytetem w sprawie wafli. Dziwnym zbiegiem okoliczność nastał czas na kolejny serwis informacyjny.
    Godzina dziewiąta trzydzieści. Serwis informacyjny dla Dzień dobry i FU TV, Rafał Raśko. Zapraszam.
    [tu, tu, tu tu!!!]
    Wiadomość z ostatniej chwili. Polska reprezentacja bierkowa odniosła ogromny sukces, zostali oni mistrzami świata w grę w bierki. Tłumy kibiców zbierają się na lotnisku, by przywitać naszych zwycięzców. ?Złoty medal udało się zdobyć tylko dzięki olbrzymiemu nakładowi pracy i zaangażowaniu naszych chłopaków?, tłumaczy selekcjoner naszej reprezentacji. Reprezentanci już zostali zaproszeni do prezydenta, premiera i pani Heleny z mięsnego, która przygotowała dla nich wielki kosz wędlin.
    [tu, tu, tu tu!!!]
    Ta sprawa wstrząsnęła opinią publiczną i politykami w Polsce. Dziennikarz prestiżowego The Sun w swoim artykule napisał słowo ?Poland? z małej litery. Opozycja jest wściekła ? Pokazuje to jak słabą mamy pozycję zagranicą?, krytykuje rząd Zbigniew Ziobro. ?Nie o taką Polskę walczyłem!?, grzmi Lech Wałęsa. Jarosław Kaczyński ponownie postuluje, iż premier powinien podać się do dymisji.
    [tu, tu, tu tu!!!]
    W Paryżu odbyła się nietypowa wystawa. Artysta, którego imienia nie znam, wywiesił na płocie kartki stylizowane na te wyrwane z zeszytów, na których widniały wizerunki męskiego prącia. ?Wzorowałem się na dziełach młodych artystów?, opowiada twórca wystawy. Namalowanie i zgromadzenie takiej ilości malowideł zajęło mu całe dwa lata. Autor twierdzi, że tę sztukę można odczytywać na wiele sposobów, a jej głębia jest wręcz nieprzenikniona.
    Zamiana miejsca na kanapie: teraz nie ma pani dietetyk tylko jakaś fajna... dziewoja.
    - Serwis już za nami, a w naszym studiu nowy gość, Natalia Żbik - bardzo radośnie przemawia Prowadzący
    - Ha ha, serdeczne dzień dobry i siemka. - z uśmiechem odpowiada gość.
    - Natalio, słyszeliśmy, że nagrałaś ostatnio nową płytę. Opowiedz nam coś o niej.
    - Ha ha, tak nagrałam. Jestem z niej, ha ha, naprawdę zadowolona. Całość stworzyłam w bardzo znamy studiu w USA gdzie swoje krążki nagrywał takie, ha ha, sławy jak Rihanna, Lady Gaga czy Katy Parry. Jeśli chodzi o słowa ? piosenkarka nagle poważnieje- to wraz z moim, bardzo znamy producentem Hau Hau, zdecydowaliśmy się na język angielski, gdyż polski jest taki zbyt prostacki i Polacy z byt dobrze go rozumieją. Natomiast w warstwie instrumentalnej zdecydowaliśmy się, ha ha, na coś w stylu pucu pucu. Może słyszeliście, takie, ha ha, popularne.
    - Ja wiem o co chodzi! - mówi podekscytowana Agnieszka.
    - No, właśnie! Będzie takie samo tylko oryginalne.
    - Naprawdę, płyta zapowiada się wyśmienicie ? stwierdza oczywistą oczywistość Prowadzący. - Nadszedł jednak czas na drugą część spotkania naszej wysłanniczki z Słowiczym Śpiewem. Doroto, twoja kolej.
    - Ach, ach, witam ponownie. Wciąż jesteśmy w domu Najjaśniejszej Gwiazdy, konkretnie to... to gdzie jesteśmy, panie Zbigniewie?
    -To jest mój pokój natchnienia. Ten wspaniały fotel na środku i zdjęcia pięknych fryzur na ścianach, dają mi energię i siłę, bym wydobył z siebie jeszcze trochę geniuszu.
    - A które fotografie najbardziej panu pomagają?
    - Moje, oczywiście.
    - Robi pan zdjęcia?
    - A, to nie. Najlepiej wzbudza we mnie wenę zdjęcie na którym sam jestem. O, proszę popatrzeć: ja na koniu, ja z... kimś tam, ja daję dziesiątkę, ja od tyłu i moja wspaniała grzywa. Naprawdę mi to pomaga. Jednak my tu ciągle o mnie. Zapraszam dalej. Proszę uważać na próg!
    - O borze! - wzdycha zdumiona Dorota. - Czy to...
    - Tak, właśnie ? wyjaśnia spokojnie gospodarz.- To jest moje centrum pielęgnacji włosów. Wszytko robię z nimi sam, gdyż nie ufam innym niż moim dłoniom, które dobrze wiedzą jak zadbać o to co najcenniejsze.
    - Ten sprzęt musiał kosztować fortunę
    - Bez przesady. Większość sam zrobiłem i zmieściłem się w skromnych dwustu tysiącach.
    - Dziękuję panu za oprowadzenie nas po pańskim domu.
    - Ależ cała przyjemność po mojej stronie!
    - To tyle z miejsca zamieszkania Śpiewu Piękna. Żegnam się z państwem.
    - I my dziękujemy, Doroto za ten materiał - z wdzięcznym wzruszeniem dziękuje Agnieszka.
    - Ponownie znajdujemy się w kuchni - wyjaśnia partner - gdzie Żuli Papą przygotowuje właśnie ostatnią potrawę. Co nią będzie?
    - Będzie to la kret la pieczony w la ziemi. Wspaniałe frrrancuskie danie, którego przygotowanie zajmuje cały tydzień. Takiego la kreta trzeba najpierw udusić w ziemi. Chyba nie muszę wspominać, że winna to być prawdziwa frrrancuska ziemia. Następnie trrruchło pod tą ziemią powinno leżeć jakieś trzy dni i dopiero takie narrrruszone rrrrozkładem zwłoki zgarniamy wraz z ziemią za pomocą la łopaty i wrzucamy do piekarnika.
    - Ja zająłem się przygotowaniem kreta do pieczenia ? przypomina o sobie dumny Wilk. - Znaczy zgarnąłem go łopatą
    - La łopatą! Zapomniałem dodać. To musi być frrrancuskie narzędzie.
    - Taa, la łopatą i wrzuciłem do la pieca!
    - Wilku, a jak ci smakował stek? - pyta Agnieszka.
    - Dobrze, że pytasz. Był wspaniały! Czegoś tak trawiastego jeszcze w życiu nie jadłem.
    - Niestety, musimy was teraz opuścić, bo na kanapie usiedli nasi następni goście ? wtrąca się Szanowny Prowadzący.
    - Naszymi kolejnymi, zasiadającymi na kanapie gośćmi są aktorzy grający w nowo powstającym dla naszej stacji serialu: ?Kaj są moje rurki? - wyjaśnia Agnieszka. - Kamil Watopięta, Stanisław Watopięta i Karol Watopięta ? kłaniają się po kolei: łysy chudzielec, blond chudzielec i brunet chudzielec, wszyscy ubrani w markowe, hipsterskie ciuchy.
    - Jesteście jakoś spokrewnieni? - pyta Prowadzący.
    - Nie - odpowiada Kamil - jest to przypadkowa zbieżność nazwisk, ale dobrze się składa bo w serialu gramy braci.
    - Właśnie ? z uśmiechem i wielką ekscytacją zabiera głos Agnieszka.- Opowiedzcie co nieco o tym serialu.
    - Serial ? opowiada Stanisław ? jest historią chłopaka z bogatej rodziny, który ma tak wiele, że nie może się zdecydować co na siebie włożyć. Często ma taki problem, dlatego też próbują pomagać mu bracia, których grają Kamil i Karol. Starają się oni namówić granego prze zemnie bohatera, żeby ubrał się w coś konkretnego.
    - Oczywiście, to nie jest jakiś głupi serial o rozwydrzonym nastolatku ? zabiera głos Karol.- Najważniejsze są relacje między braćmi, to jak żyją ze sobą. Wiele jest też rozważań fizjologicznych.
    - Chyba filozoficznych?- niepewnie wchodzi w słowo Szanowny Prowadzący.
    - Przecież mówię ? Karol się nie obraża. - ?Kaj są moje rurki? to wspaniały i inteligenty serial, który będziecie mogli oglądać od poniedziałku do piątku o 20. Będziemy tam my i kilka fajnych lasek.
    - Nic tylko oglądać ? stwierdza do kamery Agnieszka.
    - A nam się żegnać! - wtóruje jej partner. - Dzisiaj to koniec, zapraszamy na jutrzejsze, codzienne spotkanie z Dzień Dobry i FU TV. Porozmawiamy z autorką biografii Dody, odwiedzimy dom ojca Tadeusza i wiele innych. Do zobaczenia!
  21. Demonir
    Swego czasu, czyli niedawno, sporo mówiło i pisało się o tym, co może stać się z rynkiem gier używanych. Cliff Bleszinski stwierdził nawet, że odsprzedawanie gier zabija branże, że ten system trzeba jak najszybciej zdzielić bagnetem przez łeb, cielsko obciążyć kamieniami i wrzucić do jakiejś głębokiej i mokrej dziury, do Stadionu Narodowego na przykład.
    Prosto i logicznie patrząc, ma to sens. Co z tego, że produkt kupi pięć osób, jeżeli tylko jedna z nich zaopatrzy się w nówkę za którą to dystrybutor i wydawca dostaje pieniądze. Twórcy, szczególnie tworzący gry wysokobudżetowe, muszą się jeszcze bardziej martwić o sprzedaż, bo dla nich kwestią przetrwania jest duży przychód. I chociaż to okrutne, dla nas, graczy, to używki muszą umrzeć.
    Ludzie z branży, którzy podejmują próby uśmiercenia wtórnej odsprzedaży produktu, muszą mierzyć się z nie lada wyzwaniem: jednocześnie ograniczyć, a najlepiej zlikwidować rynek wtórny, przy tym nie utrudniając życia konsumentowi. Jak dobrze wiemy, niektórzy mają to drugie w głębokim poważaniu w związku z czym większość tego typów wspaniałych pomysłów bardziej przeszkadza niż pomaga. Nasza ulubiona rozrywka musi iść z duchem czasu i postępu.
    Rynek gier musi pokonać drogę podobną do tej z jaką zmierzyły się inne dziedziny. Jak daleko przyszło iść pornografii od sprośnych rycin, przez VHS, aż do ery internetu. Jak długo człowiek lubiący muzykę musiał się zdawać na łaskę wędrownych trup, bardów, liczyć, że będzie go stać na koszmarnie drogi gramofon itd. Dzisiaj muzyki słucha każdy, kiedy chce i jakiej chce, bo odtwarzacze są wbudowane kompletnie we wszystko od telefonów po kubki. Nieuniknioną ceną postępu są rzecz jasna błędy i nasza cywilizacja swoje przerobiła: gaz musztardowy, bomba atomowa, muzyka techno czy telewizja śniadaniowa. I elektroniczna rozrywka ma za sobą wpadki typu: stworzone dla wygody graczy zabezpieczenia Assassin's Creed II lub próby przekonania do kupienia gry nowej, dzięki czemu nasz bohater dostanie limitowane kraciaste skarpety.



    Wspomniałem, że używki muszą zginąć, jednak my doskonale wiemy, że zombi mają racje bytu. Jak dla mnie system dystrybucji gier powinien umrzeć i zmartwychwstać. Zmienić na wzór, dajmy na to, znany z filmów. Najpierw kino, później DVD, następnie gazety i telewizja. Growi wydawcy mogli by stworzyć odpowiednik tego, co sprawdziło się w kinematografii.
    Wyobraźmy to sobie. Najpierw produkcja trafia do naszej dystrybucji kinowej, czyli jest sprzedawana w pewnej formie, graczom po niższej cenie. Problem polega na tym, że takiej gry nie można by odsprzedać, trzeba się przygotować na pewne błędy i czekać na patche. Jednak właściciel takiej kopi otrzymuje możliwość zabawy wcześniej. Ci, którzy mogą poczekać, kupują spokojnie, z pewnym opóźnieniem, odrobinę drożej, ale za to produkt jest ich własnością, tak jak film DVD, i można ją oddawać i pożyczać komu się chce. Dodatkowo, po pewnym czasie, logiczne jest, że nasza wersja będzie odpowiedni załatana i będziemy mieli do czynienia z produktem maksymalnie dopieszczony i wzbogacony bonusami.



    Moglibyście zadać teraz pytanie ?Po jaką cholerę kupować za pierwszym razem, skoro mądrzejszy wydaje się drugi wariant??. Szczerze? Nie wiem. Ja zwykle kupuję i oglądam filmy na DVD, w wersji reżyserskiej, z dodatkami, bez kretynów siedzących na sali kinowej. Trzeba jednak brać pod uwagę to, że sporo ludzi kupiłoby grę na początku. No bo przecież, gdzie jest te kilka milionów ludzi, którzy zaopatrują się w Call of Duty w pierwszym miesiącu po premierze?
    Doskonale zdaję sobie sprawę jak to co wyżej może wydawać się naiwne i jak wiele jest w tym dziur, że jaki interes mają wydawcy w takiej przesadnej komplikacji, jak wystarczy po prostu zabić jakąkolwiek możliwość odsprzedawania i nie bawić się w żadne duperele. Może jednak ktoś, choć jest to prawdopodobieństwo równe z wygraniem przez naszych piłkarzy Mistrzostw Świata(lub choćby awansu do nich), jakiś wielki wydawca, stwierdzi, że to ma sens, że można to zastosować... to numer konta podaję na PW.


    Cieszyn 05.07.2013r.

  22. Demonir
    W tym tygodniu felietonu nie będzie, a to z powodu natłoku zajęć. Wiem jak wielu z was na to czekało i bardzo mi z tego powodu przykro. Przykro jak... Anakinowi Skywalkerowi gdy zabijał młodych adeptów.
    Dobra, koniec suchara, teraz czas na tekst, który znajdziecie poniżej. Ostrzegam, tym razem wyjątkowo, na temat.
    Dzisiaj byłem świadkiem, uczestnikiem nawet, ciekawej sytuacji. Otóż, idę sobie przez miasto, jak gdyby nigdy nic. Po prostu, nic nie może mnie zaskoczyć, a tu szok! Zza rogu, z wprawą wojownika ninja wyskakuje przedstawiciel handlowy. Przedstawicielka, w gwoli ścisłości. Zaatakowała z szybkością kobry i nawet nie zdążyłem użyć uniwersalnego "zostawiłem mleko na gazie", a ona już mnie dopadła. Nieważne jakie bzdury próbowała mi wcisnąć, ale jak zaczęła kusić, to musiałem się poważnie zastanowić czy aby moja rozmówczyni nie powinna zacząć pracy jako raperka. Do dzisiaj sądziłem, że to ja mam gadane, ta kobieta (której imienia zapomniałem), zgasiła mnie, ale cóż, nawet jej dar perswazji był niczym wobec skąpstwa i pustego portfela. Najgorsze przyszło potem, gdy ku mej trwodze, przypomniałem sobie, że muszę się wrócić i jeszcze wejść do kiosku, a tam stała nie tylko owa przedstawicielka, ale i jej towarzyszka i tworzysz broni. Tylko to, że włączyłem ghost mode uratowało mnie od kolejnej pogawędki. Krążyli jak prawdziwi drapieżnicy, wyszukując ofiary. Nie wiem ilu udało im się złapać, ale wątpię, by klientów załapało się wielu. Prawdziwie niewdzięczna to praca, chodzić i gadać będąc niemal pewnym porażki, jednak, jak powszechnie wiadomo, żadna praca nie hańbi.
    Niestety nie wystarczy siedzieć w domu, by ustrzec się takich pułapek. Raz ktoś do mnie dzwoni, to odruchowo odebrałem. Pewnie dobrze wiecie o co chodzi. Gdy ktoś się do mnie tak uporczywie dodzwania, to zapewne coś się pali, ewentualnie trzeba uratować świat. Nic więc dziwnego, że człowiek odbiera, ale zamiast oczekiwanego "Zastałem Jolkę?" słyszy się dziewczęcy, albo nawet kobiecy głos, który pyta czy nie jesteśmy zainteresowani super ofertą. W takim momencie coś, co mam w miejscu serca* pęka. Wyobrażam sobie tę osóbkę, która siedzi w firmie i musi oddzwonić pewną pulę numerów. Nie mam pojęcia jak dobrze to zajęcie jest opłacane, ale przypuszczam, że kokosów się nie zbija. Zaryzykuję stwierdzenie, że do telefonów zaciągane są osoby gotowe pracować za minimalną pensje. Osoby, pewnie, często zaraz po szkole, która nauczała, że trud włożony w edukację zaprocentuje, że będąc już absolwentem Wielce Szanowanej Szkoły, wyjdziesz w świat i będziesz robić to, co lubisz.



    Nie wątpię, że pośród dzwoniących pań jest wiele kreatywnych osobistości o głowach pełnych ciekawych pomysłów, które w natłoku informacji o kolosalnym bezrobociu, wzięły pierwszą lepszą pracę. Jeżeli czyta to, któraś z tych osób, niech sprostuje to co napisałem, niech wytknie błędy i napisze, że jestem ignorantem.
    Jednak mimo tego, że sama rozmowa niewiarygodnie mnie irytuję, bo przecież wiem, że nie przyjmę waszej zdumiewającej oferty. I mimo tego, że czasami mam chęć strzelać przez słuchawkę i pozbyć się osoby po drugiej stronie, to musicie wiedzieć, że doceniam ich trud, doceniam determinację w kolejnych próbach sprzedania mi czegoś. Wiem, że nie robią tego z bezinteresownej chęci czynienia dobra, a dla tego, że za ich plecami stoi szef z biczem w ręku, ubrany w strój sado maso. Niech te panie wiedzą, cenię wasz wysiłek, ale do jasnej cholery, nie kupie tego pieprzonego telefonu za złotówkę!
    (*)- W miejscu serca mam, jak podpowiada mi książeczka zdrowia, dobrze wyrośnięta pietruszkę.


    Cieszyn 26.06 i 3.07.2013 r.

    Polecam jeszcze tekst Andrzeja Ziemiańskiego jak sobie radzić z telemarketingiem. Nawet jeśli mało praktyczne, to przynajmniej zabawne.
  23. Demonir
    Pewnie wielu z was to spotkało. Gdy chcąc odpocząć do lamentującego gatunku ludzkiego, idziesz sobie w kąt i wkładasz słuchawki do uszu albo na uszy, a tu nagle, jak grom z jasnego nieba spada na was pewien Ktoś i wypowiada sakramentalne "Czego słuchasz?".
    Na inne, równie konstruktywne pytanie, jeśli się takie trafi, a mianowicie "Jakiej muzyki słuchasz?", mam wyuczoną odpowiedź: "Głośnej". Oczywiście ten jednowyrazowy wybuch elokwencji praktycznie nigdy nie działa. Mało kto zbiera się w sobie, żeby odczytać "Wal się na ryj, jakbym chciał to rozgłaszać to bym założył konto na facebooku*." Owe "głośnej" trafia w mur niezrozumienia, a ja, przyparty do mury, dopowiadam zawsze "rock". I nieważne czy aktualnie słucham właśnie tego gatunku, po prostu wypluwam to z siebie, by usłyszeć ostateczne i zbawienne "Aha".
    Normalnie odpowiedź na takie pytania nie niesie ze sobą konsekwencji. Ale, dajmy na to, że pyta o to fajna dziewczyna, a ty łudzisz się, że trafisz w jej gust i... powiedzmy odejdziecie ku zachodzącemu słońcu w rytm piosenki Celine Dion. Wtedy, albo jak atakuje nas psychotyczny fan muzyki z maczetą, trzeb powiedzieć co preferujemy, jaki gatunek muzyki jest naszym ulubionym. Nie ma nawet co wyjaśniać, że bardzo lubisz muzykę klasyczną, wyjdziesz na kompletne, nudziarskie, pseudo inteligenckie ścierwo. Nie mów też pop, szczególnie jeżeli rozmówca/rozmówczyni jest hipsterem. Bo powszechnie wiadomo: pop to mainstream robiony dla bezmózgich mas. Jest jeszcze techno, ale preferowanie akurat tego, nie dowodzi, że lubisz muzykę. Poza tym istnieje jeszcze multum, pełno gatunków muzyki, o których istnieniu większość nie ma pojęcia. Do tych nie zgłębionych nie zaliczają się ani rock ani hip-hop i właśnie te dwa ostatnie wyjścia są najlepsze. Nie ma znaczenia, że definicje tychże są niezwykle szerokie. Powiedz, że słuchasz Meza to słuchacz Peji powie ci co się naprawdę liczy. A rock? Chrześcijański, metal, rock 'n roll, o większości nawet nie wiem, że istnieje. Kiedyś napisałem top moich ulubionych zespołów, szybko się znalazł użytkownik, który stwierdził, że Linkin Park to raczej alternative... I pewnie miał rację, bo to ja się myliłem, zamiast napisać "top 10 zespołów rockowych", powinienem napisać "top 10 zespołów", gdyż tak się składa, że dzisiaj mam gdzieś przynależności gatunkowe. Swoich ulubionych utworów słuchałbym nawet gdyby zaliczano ich do wiecznego disco polo.
    Mimo tego, na "Czego słuchasz?" wciąż odpowiadam tak samo. Z nieznanych mi i nauce powodów rock jest postrzegany jako coś głębokiego. Mówisz, że właśnie to lubisz i od razu w twojej kracie postaci dochodzi punkcik w miejscu przeznaczonym za fajność i za inteligencje. Dobrze wiadomo, że każdy gatunek ma przedstawicieli silących się na głębie, tworzących arcydzieła i tych, którzy mają głębie (hłe hłe) gdzieś, więc robią coś bezpretensjonalnie rozrywkowego.
    Gdy twoim rozmówcą będzie jednak ktoś znający się na rzeczy, spyta się jaki dokładnie wykonawca jest twoim ulubionym. Trzeba wtedy szastać jak z kapelusza kapelami, o których nikt nie słyszał, po drodze dodaj AC/DC i Metallicę, bo to jest to. Nawet jeśli wspomniane, nieznane zespoły tworzą piosenki o naprzemiennie używanych słowach "d*pa" i "g*wno", to nie jest ważne. Nawet jeśli wykonawca, nie jest znany nie dlatego, że tworzy niszową, przerastającą słuchacza twórczość, a jest zwyczajnym beztalenciem. Kompletnie nie jest ważne czym, to co słuchasz jest w istocie, ważne jest jak jest postrzegane.
    Nie pozostaje nic jak kupić koszulkę z napisem "sex, drugs and rock 'n roll", wielkie słuchawki i idąc w nich przez miasto słuchać, tak, żeby i inni też słyszeli, albo znanego klasyka, albo coś nieznanego, w tym przypadku nie ważne czy słowa mają sens. Wbrew pozorom, nie zwiększa to inteligencji, a od słuchania mądrości nie musimy zmądrzeć, ale za to jak będziemy postrzegani. A dla jak wielu, właśnie tylko to się liczy?
    (*)- uwaga, bo tak się składa, że mam konto na fb, po prawdzie zamiast mojego prawdziwego nazwiska, figuruje miano pewnego bardzo znanego polityka, ale jako, że praktycznie konta nie używam i nie pisze na tablicy prawd życiowych, nie jest ono prawdziwym kontem na facebooku.


    Cieszyn, 26.06.2013 r.

  24. Demonir
    A mowa tu o odsłonie z roku 2008. Grze, zapewne, bardzo dobrze wam znanej, wszak była dostępna na płycie w CDA. Właśnie ten PoP miał być kolejnym łabędzim śpiewem po zakończeniu trylogii Piasków Czasu. Restart miał zostawić za sobą wcześniejsze dokonania Ubisoftu i wprowadzić serię Prince of Persia na miejsce kasowych przebojów tego giganta jakim już wtedy był choćby Assassin's Creed.
    Już po zapowiedziach nowego Księcia można było łatwo sobie wyobrazić jaka będzie to gra. Jordan Mechner cieszył się z baśniowego klimatu. Fani poprzedniej trylogii, po pogłoskach o niskim poziomie trudności, byli niezadowoleni. Ubisoft stworzył grę o jakiej marzył twórca oryginalnego Prince of Persia: piękną produkcję na miarę dzisiejszych czasów i zarazem ostatnią dobrą odsłonę przygód Księcia. Bo chociaż ten PoP, w tej konwencji, był planowany na trylogię, kolejne części nie zostały stworzone, a to z prostego powodu: gra się nie sprzedała. Ubi jak zwykle przyczyny tego faktu dopatrzył się w DRM-ach, których to restart serii był pozbawiony. I tak oto Prince of Presia 2008 stała się z jedną z przyczyn późniejszych prób dymania graczy bez wazeliny przez Ubisoft.



    Takie tam, na wakacjach.

    Nasza przygoda rozpoczyna się wraz ze zgubieniem oślicy przez tytułowego bohatera. Pech lub wola boska prowadzą do tego, że chcąc nie chcąc musi zapobiec on powrotowi boga ciemności, Arymana, który nie jest miłym kolesiem. Dokonać tego przyjdzie mu w towarzystwie władającej magią Elikii, która jest, co nie jest specjalnym spoilerem, księżniczką. Fabuła jest prosta, z początku obrany cel musimy zrealizować, po drodze trudno uświadczyć zwrotów akcji. Książę wraz z Eliką mają za zadanie na powrót uwięzić głównego złego i, aby tego dokonać, muszą uzdrowić wszystkie krainy królestwa Ahurów po którym to przyjdzie naszemu duetowi hasać. O dziwo, do dokonania tego nie wystarczy wejść na najwyższy punkt, wbić flagę i krzyknąć "w imieniu Ormazda, uzdrawiam tę krainę!". No, może nie całkiem, ale zanim przyjdzie nam to zrobić trzeba najpierw pokonać sługusów Arymana, a jest ich aż czworo.




    Żeby nie było za łatwo, każdego bossa trzeba złoić pięć razy po to, żeby pokonać go po raz szósty i ostateczny. Właściwie wciąż bijemy tych samych przeciwników, tylko od czasu do czasu w króciutkiej potyczce garbujemy skórę jakiegoś pośledniego żołnierza Arymana. Bossowie próbują udawać, że są zróżnicowani, a prawda jest bardziej okrutna: z wszystkimi walczy się tak samo. Chlubnym wyjątkiem od tej reguły jest Wojownik, który jest takim pro koksem, że kozik Księcia ani łaskotanie Elikii nie wiele mu robią, trzeba więc znaleźć na takiego bardziej wysublimowany sposób.
    Poza agresją, naszym środkiem do celu jest niedozowana część każdej gry z serii Prince of Persia, czyli eksploracja. Nigdy, ale to nigdy bieganie po ścianach, sufitach, skakanie i dobijanie się nie było tak efektowne. Ten PoP jest jedną z tych gier, których gameplay dla niezorientowanego może wydać się tak czarodziejski, że aż skomplikowany. Jest inaczej, tych wszystkich cudów dokonuje się niezwykle łatwo. Do tego stopnia, że każdy casual da sobie radę, no, chyba, że nie ma obu rąk i jest podczas grania dziobany przez stado wygłodniałych kormoranów. Nawet jak coś się nie uda, zagapimy się czy coś, to Elika zawsze nas uratuje, nie ważne z jak wysoka spadniemy, w jakiej kupie się zmoczymy, czy jak bardzo dostaniemy po tyłku od przeciwnika. Pewnie masochiści rozpaczają, że jest za łatwo, że gra nie łechta ich napisami game over. Zamiast tego mamy ratunek utrzymany w konwencji, dodatkowo, bardzo praktyczne jest to zastosowanie. Zawsze wraca się na najbliższe możliwe miejsce, a przez to, ci którzy nie lubią się smyrać biczami po plecach nie muszą się wściekać.



    Słit focia rąsi.

    A jako, że i skakanie może się nudzić, twórcy podróż po krainie postanowili trochę urozmaicić czterema mocami, płytami mocy, które to odblokowujemy poprzez zbieranie ziaren światła. Dzięki mocom dostaniemy się do kolejnych terytoriów. Dwie z nich to proste "wskocz, a przeniesie dalej". Ciekawiej robi się kiedy trzeba biegać długie dystanse po sufitach i ścianach, lub latać na grzbiecie... Elkii. I właśnie przy tej ostatniej mocy wszystko działa najgorzej: początkowo trudno wyczuć co i jak i kiedy skręcać, na dodatek podczas latania włącza się dziwne obramowanie w mające dodać wrażenia pędu, czego, wbrew wszelkiej logice, nie robi.



    Jedyny brzydki element tej gry.

    Jeszcze wracając do walki, która jest... bajeczna. Wygląda jakby kombosy i ich animacje były wyreżyserowane do cutscenki. My możemy to tworzyć na bieżąco. I nie ma znaczenia to, że po pewnym czasie i nauczeniu się jednej kombinacji można jej używać ciągle. Nie ma też znaczenia, że wiele slasherów ma bardziej rozbudowany system krojenia kombosów, w którym występuje taka liczba możliwości łączenia ciosów, że fani odkrywania kolejnych uderzeń mogą dostać erekcji. Tutaj, to co mamy w pełni wystarcza.
    Do tego są jeszcze QTE. Antyfani tego rozwiązania (do których należę) mogą kwiczeć, że jest ich podczas walki tak dużo. Owszem, może to wkurzać. Jednak naprawdę psuć będzie to zabawę tylko jeśli jesteś cierpiącym na parkinsona, wyjątkowo mało żwawym szachistą. A jeśli jesteś właśnie kimś takim (czego nie ma się zupełnie co wstydzić), to spokojnie. Elika czuwa.


    Z buta wjeżdżam!

    Właśnie, Elika, ja ciągle o niej. I nie chodzi tu wcale, że jestem nerdem kochającym się w graficznie wygenerowanych laskach. Mimo nazwy gry, Książę, pomimo, że to nim sterujemy, jest tylko tym co wali mieczem. Elika jest postacią pierwszoplanową i wykreowaną perfekcyjnie. Nie tylko jeśli chodzi o kunszt grafików, ale całokształt. To księżniczka jest najjaśniejszym punktem produkcji, sama stając się jednym z najlepszych kobiecych charakterów w grach. Trochę to dziwne, bo dialogów wiele nie ma, a jak są to często o różnym poziomie: raz silą się na głębie, wchodząc w śmieszność, niekiedy między parą zaiskrzy zabawnym komentarzem. Wpasowuje się to genialnie i, nie wiem jakim sposobem, ale buduje więź. Te na pierwszy rzut oka banalne rozmowy budują klimat, utwierdzają nas w wrażeniu, że uczestniczymy w legendzie, w opowiadaniu kolejnego mitu.
    Jeśli mowa o dialogach, to trzeba wspomnieć, że gra została spolszczona w całości. Jestem wielkim orędownikiem pełnych lokalizacji (w granicach rozsądku) o ile są zrobione dobrze, a z tym w PoP-ie jest różnie. Za nim dojdziemy do jakości aktorstwa trzeba jeszcze wspomnieć, że spolszczenie kuleje trochę już w warstwie technicznej (niektóre dialogi są tak ciche, że kiepsko je słychać). Dwoje głównych bohaterów mówi głosem Izabelli Bukowskiej i Macieja Zakościelnego. Niekiedy z ich kwestiami jest nieźle i nie przeszkadzają, ale bywa też i tak, że zdania wypowiadane są tak szybko jakby ktoś groził aktorom napalonym orangutanem. Z tej dwójki lepiej sprawuje się polski Brad Pitt, który lepiej pasuje do roli księcia i chociaż, tak samo jak jego partnerka, podczas nagrań zapewne nie znali kontekstu wypowiedzi, to Zakościelny wypada lepiej.



    To jest właśnie osławiona więź między Księciem i Eliką.

    Do tego dochodzi grafika, do której najlepiej pasuje określenie "baśniowa". Nie wiem komu się może nie podobać szata graficzny. Cel-shading jest użyty perfekcyjnie i doskonale wprowadza w świat, dając też grze wizualną nieśmiertelność: po pięciu latach gra nie zestarzała się nawet o godzinę. Piękno kolorów może nie zadowolić tylko ostatnich żyjących przedstawicieli subkultury emo, ale i ci będą zachwyceni widząc co zepsucie i Zepsuci zrobili z krainą dzięki mocom Arymana. Lokacje to nie tylko pseudoorientalny klimat, ale i groteskowość architektury, te wyolbrzymione budowle, wysokie wieże, dewastacje po której przychodzi się przemieszczać. Opuszczone ogrody czy wielkie balony unoszące platformy wyglądają tak pięknie, że aż chce się zrobić pocztówkę z takim widokiem. A fani moralizatorstwa i zwycięstwa sił dobra nad chaosem mogą patrzeć, jak uzdrowione rejony odżywają po odejściu zła.



    Zawsze pozostaje walka na argumenty. Siłowe.

    Cała ta wizja gry przedstawia się bardzo dobrze, ale z tego co napisałem nie wynika, że Prince of Presia jest genialna. A jest. Właśnie ukończyłem ją po raz trzeci, i zrobię to jeszcze nieraz. Uwielbiam patrzeć jak gra daje mi piękny świat w zasięgu dłoni. Jest jak czytana w nieskończoność ulubiona książka. Może i ma wady, jakieś literówki (błędy techniczne, sporadyczne przenikanie obiektów). Jednak fakt, że wciąż w to gram, że za każdym razem chce to robić, że nawet mimo braku czasu chce mi się pobiegać po ścianach i pokroić tych złych, świadczy samo o sobie. Mimo pozornej wolności i liniowości to nic nie wyciągnie mnie z dołka jak Prince of Persia.



    Bo chodzenie po ziemi jest zbyt mainstreamowe.

    Wszytko zmierza do końca, także ta gra, a końcówka w niej jest niesamowita. Niby są dwa zakończenia, ale i to jest kolejna iluzja. Trzeba podjąć wybór, a baśń wymaga podjęcia tego ostatecznego. Wspomniałem, że Prince of Persia był planowany na trylogię, do której stworzenia nie doszło. Pomostem do kolejnej części miał być DLC Epilogue dostępne na konsolach. Nie ma się jednak co nim przejmować, bo nie znaczy ono nic. Kolejna okrutna prawda jest taka, że brak szans na kontynuację daje PoP-owi z 2008 życie wieczne i pewność, że nikt nie spieprzy tej gry kiepskim sequelem. A jest co psuć, bo jeżeli gra może być sztuką, to Prince of Presia z pewnością tym właśnie jest.
  25. Demonir
    I nie będzie tu nic o kretynizmie, żadnego plucia jadem na idiotów, których każdy, prędzej czy później, spotyka na swej drodze. Nawet słowo i negatywna opinia nie padnie o nastolatkach, którzy uważają, że schlanie się jak kłoda jest objawem dorosłości. Wbrew ludziom z przedziałkiem, nie uważam, że człowiek inteligenty zajmuje się czytaniem tylko poważnej literatury (a w dzisiejszych czasach: jakiekolwiek literatury), oglądaniem tylko wzruszających i wywołujących refleksji filmów, muzyki przy której chce się płakać jak mała, nadwrażliwa dziewczynka. Nawet gry, jeśli ktoś uważa je za jedną z dziedzin sztuki, to taki humanista gra tylko w te, przy których recenzenci kwiczą jak słowiki podczas pory godowej.
    Realistycznie uważam się za kogoś mądrego, może nawet inteligentnego, ale większość czasu, który poświęcam na kulturę, ma mało z nią wspólnego. Często nie chce mi się płakać. Chcę usiąść, wyłączyć mózg i jak typowy uzależniony od TV i hamburgerów Amerykanin, zająć się czymś prostym. Szybcy i wściekli, których to ostatnią część niedawno omawiałem, to wspaniała rozrywka. Mówię wam, nie ma to jak nie myśleć, oglądać, grać, słuchać i czytać coś nieangażującego. W tygodniu, gdy człowiek przychodzi z pracy nie mam ochoty rozpaczać nad życiem moim czy stworzonej przez twórcy postaci. W takiej chwili wole usiąść sobie zagrać dwa mecze, poczytać jakieś opowiadanka na necie i pooglądać po raz setny Szklaną Pułapkę.
    Taki ze mnie prostak. Nad kulturę, z nieznanych powodów, zwaną wyższą, preferuję oderwane od wszelkiej logiki produkcje, coś po czym w nocy mogę spokojnie zasnąć, a nie płakać do poduszki nad wyborami jakie padły i dlaczego padły.
    Albo muzyka. Ostatnio odnalazłem w sobie chęć słuchania durnych piosenek. Takie Z buta wjeżdżam, jest tak niewiarygodnie nie dla mnie, że aż miło się tego słucha idąc przez miasto i cicho (tak, żeby nikt nie usłyszał) podśpiewuje się "z buta wjeżdżam, jednym strzałem wyłamuję zamek". Z samego rana nie mam zamiaru słuchać moich ukochanych soundtracków, wybranych piosenek IRY i znajdywanych okazjonalnie tworów, które mają dziwną przypadłość posiadania słów z sensem.
    Owszem znajduje czas, żeby płakać w środku, aby dorwać dzieło, które urwie mi zad nie swoją efektownością czy ilością seksu przewalającą się z ekranu. W tych niezbyt wielu chwilach, gdy w me ręce wpadnie coś Wartościowego przez duże "W", gdy po przeżyciu chwili z grą, filmem, książką, muzyką, komiksem, mam chęć padnięcia na kolana i dziękowania za to twórcy lub twórcom. A gdy ktoś inny powie, że to jest gupie bo tego nie rozumie, poza połechtaniem mego intelektu, zyskuję także coś innego, wiarę, że warto tworzyć, że warto doceniać, bo a nuż trafi się ktoś kto zrozumie, kto doceni i dla którego warto tworzyć.


    Cieszyn 18.06.2013 r.

×
×
  • Utwórz nowe...