Podczas czytania tej książki pobiłem chyba wszelkie rekordy długości zapoznawania się z jedną lekturą. Myliłby się jednak ten, kto przyczyny tego doszukiwał się w niskiej jakości tejże. Co to, to nie.
A pan to kto?
Dziwnym trafem twórczość Roberta M. Wegnera ominęła mnie szerokim łukiem, w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z istnienia autora i jego nowego, jakoby bardzo dobrego, cyklu fantasy. Dopiero jakaś wzmianka na Polterze, gdzie ktoś stwierdził nawet, że cykl Opowieści z meekhańakiego pogranicza, jest tym na co polska fantastyka czekała od czasów zakończenia sagi o wiedźminie, zwróciła moją uwagę. Trzeba było to sprawdzić.
Tom Wschód-Zachód, jest już drugim w kolejności wydawania i co ciekawe, zbiorem opowiadań i właśnie to przekonało mnie do książki, dało możliwość czytania skokami, bez groźby zagubienia się i zapomnienia o co właściwie chodziło. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że tak naprawdę wyrwanie z kontekstu choćby całego opowiadania pozbawiłoby go bardzo wiele i żadne nie obroniłoby się jako osobna całość, dopiero razem są w stanie walczyć o czytelnika. I robią to bardzo skutecznie.
Kiery żeś je?
Całość jest podzielona na dwie części opowiadające przede wszystkim o dwójce bohaterów. Na początek Kailean, jedna z członków czaardanu, zbrojnego, konnego oddziału, wojowniczka posiadająca też pewne specyficzne umiejętności. To z jej perspektywy będziemy poznawali wypadki mające miejsce na Wielkich Stepach, gdzie Imperium Meekhańskie bez przerwy jest w stanie gotowości do wojny z zagrożeniem jakie stanowią See-kohlandczycy, armią, która już raz zagroziła Imperium. A gdy już czytelnik zaczyna się lekko męczyć typowo militarystycznym klimatem, autor ucina historię i przenosi się w odmienne realia.
Druga część książki to kolejne cztery opowiadania, tylko z nowym bohaterem: złodziejem Alstinem. Już nie mamy do czynienia z przygranicznym konfliktem, historia przenosi się na drugi koniec kontynentu i niemal w całości dzieje się w portowym mieście Ponke-Laa, a Alstin poza swoimi problemami, bez przerwy miesza się w intrygi między stronnictwami rządzącymi miastem. Wegner umiejętnie rezygnuje z częstej bijatyki i konnej gonitwy, na rzecz łotrzykowskiej opowieści i bardzo szybko z niej też rezygnuje, dokonując kolejnej zmiany i to w narracji i w samym głównym bohaterze. Tutaj można by mieć zarzuty, bo postać ta ma takie wahania zachowań jak zbyt wcześnie trzeźwiący menel, cynizm i bezczelność non stop mieszają się ze skruchą, a lodowaty spokój z paniką.
I jeszcze i jeszcze raz.
Zanany wam bliżej lub dalej Otton w komentarzu pod swoją recenzją Sezonu Burz napisał, że Sapkowski tworzy kulturę masową, ale Sapkowski w opowiadaniach miewał tendencje do sięgania głębiej, natomiast Wegner tego nie robi, pisze twór niemal kanonicznie masowy, bez specjalnych aspiracji i właśnie w tej kategorii jego książka jest najwyższych lotów. Autor korzysta z tych najprostszych i najbardziej sugestywnych postaw: patriotyzmu, honoru. Podsypuje to ciekawymi zwrotami akcji, bohaterami stworzonymi według sprawdzonego szablonu. Miesza powagę i nadęcie z kilkoma zabawniejszymi zwrotami, nie wymyśla gatunku na nowo, wynikiem tego nie znajdziemy tu czegoś wybitnie wyjątkowego, a wszystko powyższe włożone do jednego wora nie daje nam książki idealnej, ale naprawdę porządne czytadło, wyrób nie artystyczny, a rzemieślniczą robotę, której żaden mistrz cechu nie powinien się wstydzić.
1 Comment
Recommended Comments