Skocz do zawartości

Demonir

Forumowicze
  • Zawartość

    1058
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    7

Wpisy blogu napisane przez Demonir

  1. Demonir
    To nie jest zwykłe zestawienie pukawek. To jest poradnik. Bo gdyż przyjdzie do robienie gry trzeba do niej włożyć jakąś broń, bo jak powiedział imć Smuggler ?Tam nie ma ani jednego karabinu maszynowego. I to ma być fajna gra?!?. Jednak nie wolno brać tego sobie do serca dosłownie- mile widziane są inne wielkie spluwy, lub kieszonkowe narzędzia globalnej zagłady.
    BUM! BUM! Każdy wie, że spluwa to podstawa. Gdyby nie one jak wyglądał by świat? Przez lata ludzka technologia rozwijała się, tworząc co raz bardziej różnorodne i zabójcze narzędzia mordu. I ty drogi graczu i potencjalny twórco musisz zdać sobie sprawę, z tego, że kreatywność owszem jest zaletą, powoduje jednak zużywanie przez mózg kolejnych bez cennych zasobów energii! Użyj tego szablonu, a energie zachowaj na wymyślanie żenujących żartów.
    Pistolet
    Tzw. broń podstawowa, czyli pierwsza którą dostajemy. Cechuje się tym, że amunicja w niej jest nieskończona lub ograniczona do jednego magazynka. Pistolet taki używany jest tylko, na początku gry i w razie braku amunicji w pozostałych pukawkach. Pistolety też mają to do siebie, że jedne mają moc porównywalna z pistoletem na kulki; inne natomiast posiadają gabaryty miniaturowej armaty- stanów pośrednich nie stwierdzono. Ciekawostką jest to, że można używać dwóch pistoletów naraz, tajemnicą w tej technice jest to jak bohater w ogniu wali przeładowuje jedną broń, wciąż strzelając z drugiej(choć brazylijscy naukowcy, twierdzą, że herosi używają do tego chwytnych stóp).
    Karabin
    Czyli, najważniejsza broń w każdej grze, nawet tej której nie ma ani jednego karabinu. Amunicje do takiej broni znajdziesz zazwyczaj w każdej skrzynce, apteczce czy innej cukierni. Karabinu, używa się na ogu przez lwią część gry. Co ciekawe powszechne stwierdzenia ?karabin?, nie obejmuje w grach faktycznych karabinów(Mosing-nagat, Garand czy Lee-Springfield), na to miano zasługują tylko małe szybkostrzelne pukawki, będące faktycznie pistoletami maszynowymi i większe szybkostrzelne pukawki, będące dla odmiany karabinami szturmowymi. Jak już wkładamy do gry karabin(co jest oczywistą oczywistością) ważne, że dla hołdu wielkim mocarstwom odwzorować uniwersalnego kałasznikowa czy(zgodnie z zachodnią modą) M4. Można oczywiście włożyć inne pukawki, jednak nikną one w porównaniu do wszech niszczycielskiego i swojskiego kałacha.
    Wielka spluwa
    Oczywiste następstwo karabinu, to karabin maszynowy. W tym aspekcie, nie ważne jest czy jest to wersja lekka czy ciężka. Ważne natomiast jest to, że funkcje magazynka spełnia cynk z taśmą naboi. Tym bardziej kreatywnym, doradza się także miniguny, co prawda nie posiadające taśmy, ale za to ultra fajową obracającą lufę razy 10. O tym jak ważną częścią, każdej gry może świadczyć też to, że nawet westernowa produkcja Call of Juarez, zdecydował się na minigunna strzelającego w nieskończoność, czy LOTOR Wojna na Północy, w której wielokrotnie wystąpiła automatyczna kusza(śródziemna odmiana wielkiej spluwy). Warto przy tym wspomnieć, że wielkie spluwy mogą być stacjonarne(wersja dla mięczaków), lub takie które ciągle możemy nosić ze sobą(wersja Rambo). Te drugie, są też o tyle ciekawe, że wbrew wielkiej masie i kalibrze mają zaskakująco mały odrzut, szczególnie przy strzelaniu z ramienia, ogniem ciągłym, przez kolimator.
    Snajperka
    Snajpa, też jest nieodzowna, gdyż środowisko snjapersko-camperskie mogło by nie kupić gry ze względu, na brak wiekuistego narzędzia śmierci, każdego domorosłego strzelca. Wraz z obecnością snajperki, obowiązkowa jest misja snajperska, w której jesteśmy prowadzeni przez towarzysza. Sekwencje takie na ogu, w pełni oskryptowane i tak dostają dobre recenzje, więc warto włożyć ją do swojej produkcji. Jeśli jesteś ambitny, możesz odwzorować, warunki wpływające na celność jak grawitacja, kierunek wiatru czy wilgotność powietrza, jednak wtedy musisz być przygotowany na komentarze typu ?gupie to i bes sensu?. Więc nie sil się na oryginalność, celownik może być nieruchomy ew. można go zatrzyma poprzez wstrzymanie oddechu.
    RPG!!!!!!!!!!!!
    Czyli jak mawiają laicy ręczny granatnik. Ten rodzaj broni, można dzielić na(podobnie jak karabiny), te zbudowane przez radziecką myśl techniczną- RPG- jak i amerykańską- bazooka. Do tej kategorii zaliczane są także ręczne wyrzutnie rakietowe. RPG!!!!!!!!, też powinno mieć swoją role w scenariuszu- czyli obowiązkową sekwencje z zestrzeleniem śmigłowca ewentualnie(ale to już szczyt sztampy) z czołgiem. Ponownie mile widziane jest luneta pomagające ściągać pojedynczych wrogów(szczególnie snajperów). Jednak próby użycia jej w starciu na krótki lub średni dystans, kończą się na ogu śmiercią co najwyżej jednego wroga lub własną.
    Super prototypowy niszczyciel światów(SPNŚ)
    Jeśli gra dzieje się w klimatach science fiction popularnym zabiegiem jest to, że nasz bohater natrafi na super tajny prototyp. Nie bez sensu użyłem powyżej skrótu, gdyż chwytliwy skrótowiec to podstawa, ale też jako prototyp musi mieć swoją dłuższą prawdziwą nazwę odzwierciedlającą jej naturę. Nazwa, ta jest częstokroć zbitkiem mądrze brzmiących słów niezrozumiałych przez przeciętnego człowieka. Ciekawostką jest to, że prototyp często jest używany później przez naszych wrogów, a ponadto jak na wybitne naukowe osiągnięcie, do którego doszło się po dziesiątkach setek lat badań amunicje do niego możemy znaleźć przy ludziach chcących nas zabić czy w skrzynkach z amunicją, za najbliższym rogiem. Naukowcy, najwyraźniej najpierw wynaleźli amunicje do broni, której jeszcze nie było, wyprodukowali ją i dali każdemu żołnierzowi na stan- bo a nuż to ty będziesz wybrańcem, który znalazł SPNŚ.
  2. Demonir
    Podczas nie wiadomo której już reklamy w tvn pokazany zostaje jakiś Szpak, którego imię już zapomniałem. Szpak ubrany jest w fantazyjne wdzianko i ma szaloną fryzurę. I tu nasuwa pytanie: Czy kontrowersyjna kreacja to zabieg artystyczny, czy PR-owy?
    Pominę to, że uważam tego jegomościa nie za artystę, a za idiotę z dobrym głosem. Ważne teraz jest to, że jeśli wpiszemy jego nazwisko(w moim przypadku, sporo czasu zajęło odgadnięcie imienia) do google to ujrzymy jego zdjęcia, w.... niezwykle.... frywolnych? oryginalny? stylistykach.
    Jaki ma cel robienie z siebie idioty? Oczywiście, że Szpak chce pokazać swoją artystyczną wrażliwość. Wyjąwszy to, że miano artysty nadał sobie po wykonaniu paru coverów, czy nasz Szpak miał na celu pokazanie swojej kreacji światu i wzbudzeniu czegoś na kształt schorowanego i zmutowanego zachwytu, ale chorej na gruźlice refleksji? Szczerze wątpię. Szpak bowiem, nie chce wzbudzać w nikim uczuć artystycznych, on chce szokować, on chce być inny i wychodzi z założenia, że inność stawia go w tej samej grupie co artystów. Czy statystyczny Kowalski, który zacznie ubierać się jak kompletny oszołom stanie się artystą?
    Albo dajmy na to Lady Gaga(nie będę wspominał o muzyce, bo o gustach się nie dyskutuje) i jej niewiarygodne stroje mają coś pokazać czy tylko wzbudzić szok? Wspomnę tylko jej znaną "mięsną" kreacje. Co to miało pokazać? I czy ja gdybym, ubrał się w koszulkę z rybich filetów stałbym się artystą? Przecież moja kreacje jest nawet lepsza! Nie widzicie?! Ryby umierające w milczeniu, łowione na haczyk wyrywany wraz z wnętrznościami. Pokazuje to ludzkie okrucieństwo.
    Ale przykro mi, ja nigdy nie ubrałem się w to na żadną gale, więc(zgodnie z obowiązującymi normami) jestem idiotą, chodzącym w jedzeniu.
    Czy więc, nasi wspaniali "artyści" to lubiący szokować ludzie cierpiący na brak zainteresowania? Clownami?
    Jak najbardziej.
  3. Demonir
    Kolejna część i kolejne trzy czarne charaktery. Tym razem będzie coś o łowcy, o którym mało co wiadomo; chyba najpopularniejszym złym; i kimś ko dopiero miał zagładę przynieść.
    Zacznijmy po koleji, czyli od łowcy. Predator, bo o nim mowa bohater(rzy), który wystąpili w trzech filmach w roli tytułowej i kolejnych dwóch jako trzeci człon nazwy. Ale kim są predatorzy? Tajemnicza rasa łowców z kosmosu przybywająca od czasu do czasu na ziemie by zapolować na ludzi(Predator 1 i 2), ale jako, że ludzie są raczej zwierzyną nie dającą sławy łowcy zapolują i na obcych(Alien vs. Predator 1 i 2), by w końcu znaleźć największych zabijaków wśród ludzi wysłać na lesistą planetę i urządzić sobie coś na kształt dawnej Puszczy Białowieskiej(Predators). Cała kariera predatorów jest pełna w wzloty i upadki(te drugie, ostatnio przeważające) jest na tyle barwna by zdobyć statut wiecznie żywej.
    Kto jest najbardziej charakterystycznym złym? Fani science-fiction wiedzą, że Darth Vader. Postaci, którą jest czystym uosobieniem zła(czarny strój, niemiły głos, okrucieństwo), stała się jednym z symboli Gwiezdnych Wojen, sf jak i samego zła. Ponad to historia Vadera ma też swój morał- dobro silniejsze od zła. W tym przypadku nie ma się też co rozpisywać bo wszyscy znają tą postać. Darth Vader rządzi! I tyle z tej strony.
    Byli bohaterowie sf, więc teraz czas na fantasy. Typowe heroic fantasy, jedno z pierwszych, które zapoczątkował bum na historie o drużynie bohaterów w świecie fantasy ratujących świat, a "Władca Pierścieni" jest przy tym jednym z najpopularniejszych dzieł fantastyki. Ale miałem pisać o czarnych charakterach! I ta opowieść ma swojego- Saurona. Tajemnicze i złowrogie ogniste oko na szczycie wieży przewodzące hordzie orków. Tajemniczość Saurona, decyduje o jego mrocznym charakterze tego bohatera i o tym, że jego też zna prawie każdy.
  4. Demonir
    Książka którą się tak podniecałem pisząc na blogu, którą kupiłem zaraz po premierze, recenzuje dopiero teraz. Można zadać pytanie: czemu więc dopiero teraz?. Cóż, można by je zadać, ale jako, że nie ma nikogo w pobliżu, a więc notabene pytanie nie zostało zadane. Znaczy to tyle, że odpowiedzi nie będzie.
    W kwestii wydania Metro prezentuje się dobrze. Niezła okładka i plan metra, nie budzą wielkiego podziwu i na pewno nie zapamiętam ich na długo(czyli już zapomniałem). Błędów w samej treści większych nie dostrzegłem.
    Pamiętacie Huntera? Tak, to ten gość który, na początku pierwszej części zlecił Artemowi zadanie, i
    . Tym razem nasz były stalker awansuje do roli głównego bohatera, by zmierzyć się z nowym niebezpieczeństwem. Nasz wielki twardziel spotka na swojej drodze i weźmie ze sobą w dalszą staruszka Homera- byłego pracownika metra; ponad to mamy też Sasze, córkę wygnańca. Tutaj też warto się zatrzymać.
    Wydawca szumnie na okładce przepowiada wątek romansowy, i jest to ośmielę się napisać- najgorszy wątek powieści, porównywalny z wyciągnięty bodajże z czapy wątkiem zaginionej stacji. Autor nie przekonał mnie wizją zakochanej Saszy i Huntera, który nie wiadomo co w związku z tym robi, postępując w sposób nieracjonalny(choć Hunter chyba taki miał być), by w ostatniej scenie ostatecznie, acz w nieoczywisty sposób wyjawić swe uczucia.
    Gluchowski wciąż pisze swoim nieśpiesznym stylem, opisuje rozterki bohaterów i ich refleksje, tworzy ciekawe tło fabularne i autentyczny świat ludzi po upadku(zdecydowanie lepiej do mnie przemawiający niż ten, w recenzowanym tydzień temu "Sztejerze"). To co spotyka ludzi jest często równie smutne co prawdopodobne i przez to uwiarygadnia lekturę.
    Zdarzenia w nowym "Metrze" są także o wiele bardziej epickie, a sama fabuła(szczególnie pod koniec) nie pozwala się od książki oderwać. Nowe niebezpieczeństwo i rozwiązanie problemu(dodajmy rozwiązanie bardzo kontrowersyjne) jest na tyle ciekawe by zastanawiać się nad moralnością wyboru bohaterów, aż do kolejnej książki, która na pewno wiele wyjaśni.
    Jak najlepiej zarekomendować "Metro 2034"? Wyjąwszy problem wynikające z tego, że ci którzy "jedynkę" przeczytali, lekturę kontynuacji już zapewne skończyli, a ci którzy "Metro 2033" jeszcze nie zaczęli, powinni jak najszybciej nadrobić zaległości i jeśli do was przemówi i wam się spodoba... Będzie to najlepsza rekomendacja dla "Metro 2034".
    Ocena:+8
  5. Demonir
    Geniusze zła, fanatycy, bezlitosne bestie. Często te postacie występują epizodycznie, ich twarze możemy zobaczyć tylko w ostatniej scenie, ostatecznej walce dobra ze złem, ale najczęściej to właśnie ci źli są zapamiętywani na dłużej. W czym tkwi ich fenomen? Szczerze: nie wiem, i nie mam chęci szukania tych powodów. Chce przedstawić moich ulubionych złych. Bo jak wiadomo zło jest złe, dla tego jest takie dobre.
    Jaki serial ogląda zło?
    Zacznę od moich najmłodszych lat, gdy będąc brzdącem puszczano mi na starej, złej kasecie "Króla Lwa". Scena śmierci Mufasy, została na stałe w mojej pamięci, choć dzisiejszych "starszych" może to śmieszyć, znam wielu ludzi, którzy przy tym płakali(więcej o tym możecie przeczytać tu). Ale kto uknuł intrygę mającą na celu wykluczenie Simby z walki o tron? Oczywiście jest to, znany i powszechnie nielubiany Skaza. Wykorzystał zaufania małego lwa, zmanipulował go. I przede wszystkim, nie zawahał się zabić swojego króla. I brata.
    Co zbiera Zło?
    A może inne medium? Gry? Ja zapamiętałem przede wszystkim Imrana Zachajewa, z "Call of Duty 4". Człowiek widmo, którego spotykamy tylko trzy razy podczas gry i to tylko na chwile. Najpierw tajemniczy człowiek podający broń z której następnie giniemy: następnie tylko chwila na jego(nieudane) uśmiercenie. I ostatni obraz, w którym Zachajew idzie z obstawą i zabija twoich kumpli. Wygłasza tylko jeden monolog, a i tak jest niewyobrażalnie charyzmatyczny.
    Drugi czarny charakter, pochodzi z polskiej produkcji- z "Wiedźmina". Jakub de Aldersberg, jeżeli takie było jego prawdziwe imię. Zapadł mi w pamięć swoją szlachetnościom, fanatyzmem, chęciom uratowania ludzi, tym, że cel był dla niego najważniejszy.
    "O dobro trzeba walczyć. Zło samo się obroni."
    Może tym razem coś książkowego? Znów przytoczę przygody Geralta. Tylko ty razem chodzi mi o Vilgefortza, czarodziej, o niebywałym wprost wdzięku. O ile Sapkowski, często łamie schematy, ale co do tej postaci, postarał się by był bardzo stereotypowy. Bezwzględny, raczący ofiary długimi monologami. Sam nie wiem czemu właśnie go wybrałem, w końcu w samej sadze jest wielu złych: Bonhart, Stefan Skellen, Emhyr var Emreis. Ale to Vilgefortz wytrzymywał spojrzenie każdego z nich(a Bonhart miał ponoć wyjątkowo paskudne) i był przy tym niewyobrażalnie wprost dwulicowy.
    Kolejna część mojej "złowylicznaki" za tydzień.
  6. Demonir
    Joł, joł, joł! Jako, że od mojego ostatniego wpisu minęły około okrągłe 202 dni, uraczę moich nieistniejących fanów kolejną zawiłą i pełną zwrotów akcji recenzją. Nie myślcie tylko, że robię to dla was. O nie! Robie to z powodu cholernie deszczowego dnia, podczas, którego nie mam w co grać, co czytać i wogóle nie mam co robić.
    Dobra, nie budzę już napięcia. Pewnie wszystkich ciekawi co tym razem zrecenzuje Demo alias "Nikomu nie znany gość"? Nową książkę kucharską autorstwa Pascala? Mape objazdu warszawskiego metra? Relacje z wiekopomnej bitwy o krzyż? Nic bardziej mylnego! Recenzuje bowiem niezbyt górnolotną książkę fantasy.
    "Sztejer", taki nosi tytuł owa książka, a jest ona przedstawicielką jak już się rzekło gatunku fantasy i opowiada o niesamowitych przygodach jegomościa o imieniu(nie, nie zgadniecie) Vincent Sztejer. Zapewne zadajecie sobie pytanie czy zajmuje się Sztejer. Uprawą ogródka? Stróżowaniem na parkingu? Wszyscy zapewne będziecie zaskoczeni, bowiem Vincent jest najemnikiem, znaczy zabija za srebro potwory, a jak ktoś dorzuci grochówę to i wojenki nie odmówi. Nasz tytułowy wykidajło jest przy tym bardzo ludzki i równie nijaki. Nie da się z nim zżyć co co dopiero napić(wyjąwszy trudności z piciem wynikające z istnienia Vincenta, gdyż-muszę was zaskoczyć- on nie istnieje). Co tam mamlesz pod nosem? Czemu taki ludzki się wydaję? Może dla tego że jest nadludzko szybki, posiada nadprzyrodzone zdolności? Wątpię. Raczej dla tego, że jest herosem, a odczuwa strach i nader często biorą nad ni górę hmm... "męskie żądze".
    Autor chciał także stworzyć ludzki świat- pełen ludzkiego skurwysyństwa. I udało mu się to, bowiem świat który autor pokazuje, nie jest wyłącznie czarno-biały, a Foryś pokazał świat niemal zupełnie wyprany z pozytywnych wartości- brak w nim choćby jednego pozytywnego bohatera- wszyscy są źli, bardzo źli i pół źli. Nie jest to co prawda wada, ale pozytywnie nastroiło by podczas lektury to, że mimo apokalipsy, przetrwał gatunek "tych dobrych".
    Niemal już od początku "Sztejer" jest bardzo podobny do "Wiedźmina"- łowca potworów, okrutny świat. Najwyraźniej też, sam autor zdawał sobie sprawę z tego podobieństwa i puszcza oko do czytelników Sapkowskiego. Mimo podobieństw, "Sztejer" jest jednak w miarę oryginalny, dla tego, że jest "lżejszy", brak tu wątpliwości, jest tylko jeden cel- przeżyć. I mimo wszystko "Sztejer" jest książką solidną. Nie dziełem sztuki, ale dobrą podwaliną do kontynuacji cyklu.
    Ocena: 7
  7. Demonir
    Na wstępnie pisze, że nie jestem sadystą, co prawda mam pewne problemy psychiczne, jednakże nie czerpie przyjemności z widowiskowych śmierci na ekranie. Prawda jest taka, że śmierć, jak mało co wzrusza do głębi człowieka. Pokazana w odpowiedni sposób, może przyprawić o łzy. Pokazuje Wam moim zdaniem 9 najlepszych, może nie najbardziej widowiskowych śmierci ale takich które zapadają w pamięć. Nie jest to lista, w której oceniam najlepszą śmierć. Jakieś granice przyzwoitości przecież muszą być.
    Film: Cienka czerwona linia
    Kto: Szeregowy Witt(James Caviezel)
    Z czyjej ręki: japoński oddział
    Śmierć Witta co prawda nie trwa długo, reżyser oszczędza nam długiej agonii bohatera. W pamięć zapada jednak w jaki sposób umarł. Pragnął zdobyć chociaż chwile czasu dla uciekających kolegów. Podniósł karabin, choć nie musiał. Mógł iść do niewoli, ale nie chciał. Wpatrywał się w żołnierzy wroga. Podniósł karabin. Strzał. I umarł. Można by pomyśleć, że to poświecenie wcale nie było potrzebne i nie zostawało w pamięci. Mi jednak wgryzło się w mózg. Teoretycznie szybka, i niewidowiskowa śmierć, zapadała jednak w pamięć.
    Film: As w rękawie
    Kto: Donald Carruthers(Donald Carruthers)
    Z czyjej ręki: Pasquale Acosta "S.A. Gerald Diego"(Pasquale Acosta "S.A. Gerald Diego")
    Ostatecznie całkiem niezły film, na ten próg wyniósł wątek dramatyczny. Śmierć agenta FBI z ręki płatnego zabójcy. Ale nie chodzi tu o moment zadania śmiertelnych ran, a o chwile agonii, podczas której jego przyjaciel pochyla się nad nim. Wszystko wzbogacona genialną muzyką. Najlepszy moment w filmie.
    Film: 8 części prawdy
    Kto: Kent Taylor(Kent Taylor)
    Z czyjej ręki: może nie ręki, a murkowi, w który wbił się samochód denata
    Jack z Lostów, ponownie spisał się całkiem nieźle. Niestety ciekawą formułę filmu, zepsuł, ewidentnie przegięty pościg. Ale wróćmy do tematu, co prawda śmierć terrorysty, nie była ani widowiskowa, anie wzbogacona muzyką, czy łzami opłakującego go przyjaciela, lecz wyjątkowość tej chwili polegała na ostatnich słowach. Kto nie oglądał, niech nadrobi zaległości.
    Film: 9 kompania
    Kto: Worobiow alias Wróbel
    Z czyjej ręki: własnej
    Kolejny(i nieostatni) wymieniany tutaj film wojenny. Tym razem też śmierć trwała chwile, też była heroiczna. Jednak o wiele bardziej brutalna i widowiskowa. Samobójstwo w wirze walki, przez detonacje granatu w własnej ręce. Wróbel nie tylko poświęcił siebie, ale i zabrał ze sobą do grobu napastników. A ostatni potępieńczy wrzask zapada w pamięć.
    Film: Gwiezdne Wojny: Powrót Jedi
    Kto: Darth Vader(James Earl Jones)
    Z czyjej ręki: trudno stwierdzić
    Czyli najbardziej klasyczna i legendarna śmierć. Vader umierający dlatego że chciał zobaczyć syna własnymi oczyma. Może nie arcy efektowna czy wzruszająca. Nie jest też wyciskaczem łez. Ale to jest w końcu Darth Vader!
    Flim: Katyń
    Kto: Polscy oficerowie
    Z czyjej ręki: NKWD
    Dla polaków, film obowiązkowy. Prawda, która zapada w pamięć, tak samo jak okrutna scena mordu. Strzał w tył głowy. Odmawianie modlitwy przed nieubłaganie nadchodzącym końcem. Śmierć brutalną, i najgorsze: prawdziwą.
    Film: Szeregowiec Rayan
    Kto: Szeregowy Adrian Caparzo(Van Diesel)
    Z czyjej ręki: niemiecki snajper
    Co prawda ten klasyczny już film, wprost obfituje w różnorakiego rodzaju sceny mordu. Można się ze mną spierać która jest bardziej wzruszająca. jednak według mnie to właśnie ostatnie chwile muskularnego żołnierza najbardziej zapadają w pamięć. Śmierć przez to, że próbował pomóc, przez gest.
    Flim: Król Lew
    Kto: Mufasa
    Z czyjej ręki: Skaza
    Oj tak... Najbardziej oklepany i jeden z najbardziej klasycznych przykładów tragicznej śmierci z ręki, okrzykniętego już największego Sk*urwysyna w historii kina, czyli Skazy. Tragiczna chwila dla młodych dzieci, strata symbolu bohaterstwa.
    Film: Szeregowiec Rayan
    Kto: Sanitariusz Irwin Wade( Giovanni Ribisi)
    Z czyjej ręki: nie wiadomo
    Drugi już przykład z jednego filmu. Chwila naprawdę wzruszająca. Nieudana próba ratunku i kolejna ofiara wojny wyprawy po jednego żołnierza. Druga już, zaraz Carprazie.
    Dziesiąta pozycja to wasz przykłada, piszcie w komentarzach, która najbardziej zapadał wam w pamięć.
  8. Demonir
    Sam tytuł jest już ciekawy. Będę się tu żalił, wyzywał, podawał najróżniejsze definicje tego jakże popularnego zjawiska, jak i moje opinie sk*rwysyństwa. Ostrzegam, że będzie wulgarnie.
    Przy skurwysyństwie podaje się nawet wikipedia.
    Sk*rwysyn to dosłownie syn ladacznicy, kurtyzany, dziewczyny do wynajęcia czy jak tam wolicie nazwać ten fach. Samo słowo "k*rwa" już dawno straciło swoje pierwotne znaczenie. Dzisiaj używa się go raczej jako zwyczajnej bluzgi lub jako znak interpunkcyjny. Mogę się nawet założyć, że tylko kwestią czasu jest pojawienie się na polskim rynku klawiatury z tym słowem. Ba! Pewnie to przekleństwo za niedługo w ogóle przestanie być za takie uważane.
    Wróćmy jednak do samego sk*rwysyństwa, czyli draństwa lub łajdactwa. Sięgnę może do fragmentu z książki Jakuba Ćwieka "Liżąc Ostrze"- "Jak musisz kogoś okraść, to kradnij, tylko nie wmawiaj mu, że to dla jego dobra. Bo taka zagrywka to już nawet nie bezczelność. To sk*rwysyństwo." Można z tego wnioskować że sk*rwysyństwo nie jest o tyle złym zachowaniem, co łajdactwem, z manipulacją, pełną premedytacją. Sk*rwysynem nie jest tyle złodziej, a złodziej próbujący nas jeszcze przekonać, że jego postępowanie jest dobre. Ten przykład można rzecz jasna przyporządkować to choćby zabójców, tyranów, gwałcicieli czy oszustów, a i nawet wśród "zwyczajnych" znajdą się tacy.
    W sadze wiedźmińskiej spotykamy Codringhera, dzielącego sk*rwysynów na tych złych i szlachetnego rodzaju. Do tych drugich zalicza się(według Codringhera) wiedźmin Geralt. Co prawda zabijał i popełniał czyny, przez nas uważanych za nieetycznie, ale robił to: primo- w obronie własnej, secundo- wybierając mniejsze zło; tertio- kierując się dobrem ogółu. Ale czy łajdaków można dzielić na lepszych i gorszych? Czym jest lepszy jeden od drugiego? Chodzi tu właśnie o cel. Czym kierujemy się popełniając świństwa, co prawda wciąż w takim przypadku jesteśmy sk*rwysynami, ale możemy zachować choć skrawek niewinności i przyzwoitości.
    Wiadomo kogo można do sk*rwysynów zaliczać. Ale to pojęcie jest przecież szersze. Ile to razy było się obojętnym. Pomagało się gnoić, niepotrafiącego się bronić, i bynajmniej nie chodzi tu o koleżeńskie droczenie. Ile to razy popychało się, biło, obgadywało bez bardziej sensownych uzasadnień. Sk*rwysyństwo, to nie tylko zachowanie grupki ludzi postępujących odgórnie źle, to zachowanie milionów ludzi. Sk*rwysyństwo bowiem otacza nas zewsząd i tylko czekać, aż wyskoczy z któregoś z ciemnych kątów by nas zaatakować.
  9. Demonir
    Książka napisana i wydana już dawno bo w 1989 roku, w Polsce wydana po dwudziestu latach. Green nie jest wielkim autorem, bo gdyby nim był wydawany byłby już w naszym kraju od dawna, bo bynajmniej jednej książki dotąd nie napisał. Czy książka wydana z tak dużym poślizgiem może być dobra, czy przyciągnie młodych czytelników? Ba! Odnoszę wręcz wrażenie, że właśnie w takich celuje tą pozycją Fabryka Słów.
    Czym tak właściwie jest "Błękitny Księżyc"? Jest to powieść heroic fantasy. Że nuda? Że powtarzalny? Otóż nie! Mimo obecności smoków, walecznego księcia, księżniczki, goblinów i potworów wszystko w tej bajce jest zupełnie na opak. Smok, którego śmierć powinna przynieść Rupertowi(bo tak właśnie nazywa się nasz dzielny wój) sławę do walki się nie kwapi, zamiast gór złota ma motyle. Księżniczka owszem jest, ale to właśnie ona, nie odwrotnie terroryzuje smoka.
    Wszystko jest tutaj podane w humorystycznej otoczce, pełno jest bardziej lub mniej wysublimowanych żartów. Jednak trzeba od razu napisać że nie jest to książka od początku do końca "jajcarska", sporo jest w pełni poważnej akcji, intryg i w miarę ciągu dalszego akcji, klimat staje się coraz cięższy. Bez obaw jednak, ciągle czyta się przyjemnie.
    Po książce w ogóle nie widać śladu wieku. Nie ma tu jak w wielu starszych książkach, specyficznego języka, powolnie budowanej akcji czy specjalnych dylematów moralnych. Coś w sam raz dla zaczynających z fantastyką.
    Co można powiedzieć o bohaterach? Już co nieco napisałem. Rupert jest opisywany jako typowy przykład: od zera do bohatera; ten drugi brat spisany na straty, karany przez los, któremu nawet jeśli się coś uda lub coś zdobędzie zaraz jest mu to odebrane. Co do brata Ruperta- Haralda, jest on postacią trochę dziwną, nie wiadomo czego chce, pakuje się w różne intrygi, co oczywiście ma zachęcić nas do zakupu drugiej części. Czasami aż chce się komuś z Fabryki Słów odciąć pewną część ciała za te ciągłe dzielenie książek na dwa tomy. Ja rozumiem, że przy "Pustynnej Włóczni", chciano po prostu jak najszybciej dać czytelnikom długo oczekiwane dzieło szybko do ręki, ale w takich jak ten przypadkach mogliby to sobie odpuścić.
    Swoje sknerstwo wydawnictwo nadrabia(jak zwykle) świetnym wydaniem- bardzo miła dla oka okładka i fajne, humorystyczne napisy na okładce książki. Wszystko wydrukowane na dobrym papierze, a nie na jakiejś srajtaśmie.
    Co tu dużo pisać, to jest po po prostu kawał dobrej lektury, nie arcydzieło, ale spory kawał dobrego rzemiosła, coś oryginalnego, dającego oderwać się od rzeczywistości. I przede wszystkim, książka warta pieniędzy i uwagi.
    ocena:8
  10. Demonir
    Wschodnie fantasy jest całkowicie odmienne od tego, często kiczowatego zachodniego, bijącego po oczach czarno-białym schematem, bezpośrednim podziałem na dobrych i złych. Tym bardziej zakochałem się w tym wschodnim, tak bardzo innym. Miałem do czynienia z Strugacckimi i Głuhowskim, którzy wciągnęli mnie w wykreowany świat i w przypadku braci Strugacckich często serwowali nie lada jazdę. Paweł Kornew, tworzy świat może nie tyle wybitnie oryginalny, ale na pewno wciągający i sugestywny.
    Sopel nie jest super bohaterem, nie jest też wielkim wojownikiem. Jest człowiekiem który do świata Przygranicza dostaje się przypadkiem. Ma za sobą bogatą przeszłość w tym właśnie świecie, zakosztował wielu szkół, my poznajemy go jako członka Patrolu, uzbrojonego w dwururkę, rażącą na krótką odległość gdyż z automatami często ma problemy z celowaniem. Sopel jest człowiekiem, z bogatą przeszłością, który mimo przeciwności losu, po prostu stara się przeżyć. Tylko tyle i aż tyle. Sopel, dla przyjaciół Śliski.
    Po jakże udanym wstępie (mojego autorstwa) pora przejść do prawdziwej recenzji. Objaśniłem już kto jest bohaterem (z którego punku widzenia poznajemy historię, bo to właśnie on jest narratorem). Ale, o co tu właściwie chodzi? Bo właściwie nie wiadomo o co chodzi... Książka prezentuje kilka dni z życia Sopla, kilka przygód i nic więcej. Wiem, że pierwsza część była tylko preludium do prawdziwej akcji w kontynuacji, ale w efekcie wydawnictwo dało nam lekturę, którą owszem czyta się dobrze, ale w której fabuła nie dąży właściwie do niczego, wymuszając na czytelniku wyłożenie drugie tyle pieniędzy, by wreszcie dostać właściwą część powieści.
    Co do fabuły, to właściwe tyle, więcej nie zdradzę by unikać spoilerów. Zdradzę natomiast co nieco o świecie w którym historia się toczy. Wspomniane już Przygranicze, jest mroźnym, arktycznym krajem, o którym pochodzeniu wiemy tyle co nic, poza tym że ma coś wspólnego z naszym. W tych skutych lodem pustkowiach, aż roi się od potworów- wilków, wilkołaków, śnieżnych ludzi i innego najróżniejszego tałtajstwa. Ludzie by przetrwać chowają się za murami miast, wysyłając poza bezpieczne granice żołnierzy z Patrolu, Bractwa czy innych wojowniczych grup o nieznanym pochodzeniu. Owi wojownicy prowadzą nie tylko zwiady ale i eksterminacje napotkanych stworów przy pomocy kałasznikowów, najrozmaitszej broni palnej, mieczy, kusz, łuków, a nawet czarów. Warto podkreślić że ludzie, jak to ludzie nie pogardzą także celem z gatunku homo sapiens.
    Jak już pisałem, książkę czyta się szybko i miło. Autor nie unika ostrego języka. Choć nie ustrzeżono się kilu literówek, często bardzo widocznych, czy zdań wyrwanych z kontekstu. Wszystko bije w oczy wschodnim klimatem i pewną dozą tajemniczości podczas której Sopel wraz z czytelnikiem zadaje sobie pytanie: o co w tym wszystkim chodzi?.
    Sam Sopel jest człowiekiem iście dziwnym. W jednym momencie mówi o uczuciach, którymi darzy pewną kobietę, by jeszcze w tym samym akapicie dokonywać skrupulatnej recenzji darowanego przez nią amuletu (no może trochę przesadzam). Poza tym protagonista nie boi się szpetnie zakląć, dać komuś w pysk, czy w razie konieczności zabić bez chwili wahania.
    Nie rozpisując się zbytnio, pierwsza część Sopla, jest książką nie wątpliwie wartą uwagi, szczególnie dla fanów wschodniego fantasy, jednak przy jej zakupie natychmiast trzeba w planach założyć, że kupi się drugą cześć. Cóż, nikt nie mówił że wycieczka po świecie Przygranicza, będzie należała do tanich.
    ocena:7+
  11. Demonir
    Jacek Komuda pokazuje nam swoją kolejną książkę osadzoną w swojskich klimatach Rzeczpospolitej szlacheckiej. Prezentuje kolejną edycje z cyklu "Taniec z szabelką", czyli staropolską wersje "Tańca z gwiazdami", w którym występują tylko szlachetnie urodzeni i pachołkowie tychże, no ewentualnie jacyś kozacy.
    Fabuła skupia się wokół Jacka Dydyńskiego, pierwszej szabli województwa, szlachcica i rębajły do wynajęcia. Gdy pewnego dnia podwija mu się noga i ląduje w małym aczkolwiek przytulnym loszku, gdzie zostaje ograbiony, w wyniku pewnych zbiegów okoliczności zmuszony jest przyjąć zlecenie od kur...., znaczy się ladacznicy, w której (o zgrozo!) się zakochuje.
    Ta mikropowieść z pewnością spodoba się wszystkim fanom klimatów, gdy Polska była mocarstwem i "własnym ciałem" broniła dostępu do Europy tatarom i turkom. Dla tych co nie przeszli przez prozę Sienkiewicza, Komuda powinien przejść gładko: dobra narracja niestylizowana na potęgę na tamte czasy, a dialogi dobrze pasują do klimatu książki, nie będąc przy tym mdłe.
    Wróćmy może do samej fabuły, która miała być przedmiotem scenariuszu filmowego. I nie da się ukryć, że do filmu by pasowała nieco lepiej (choć niektórych scen wiedzieć bym nie chciał). Historia jest w ogóle mało przekonująca, mało przekonujący jest wątek miłosny, mało przekonująca jest intryga i cała tajemnica odkrywana dopiero pod koniec lektury.
    Będąc już przy końcu, warto wspomnieć że książka jest zastraszająco krótka (190 str., dużą czcionką, przeplatane ilustracjami), Bóg mi światkiem że czytałem dłuższe opowiadania i zawsze miałem ich w książce kilka. A tu? Jedno popołudnie czytania plus przypisy.
    Ci, którzy machają szabelką z miłością i nie boją się historii o szlachcicu na usługach murwy, kupić możecie, a i zostaniecie doładowani sporą dawką klimatu. Innym zaś polecam coś zdecydowanie grubszego, a tego samego autora.
    ocena:7
  12. Demonir
    Przerwa z pisaniem okazała się dość krótka, co wiąże się też z moimi pięknymi planami, które trafił szlag. Mimo małej ilości czytelników, trzymam się bloga i będę was męczył moimi tekstami dopóki mi się nie znudzi, lub nie dadzą mi bana. Czyli trochę jeszcze popisze. Tym razem prezentuje, nowość(no może prawie) "Czarny Horyzont" Kołodziejczaka wydany po latach przerwy. Czy jest to powrót w glorii i chwale? To się dopiero okaże.
    Od razu mówię/pisze że nie miałem wcześniej styczności z "Kolorami Sztandarów" i opowiadaniem "Piękna i graf" tegoż autora(opowiadanie dzieje się w świecie "Czarnego Horyzontu"). Nie mogę więc ocenić twórczości autora "jednego z głównych nadającego kształt polskiej fantastyce". Jest to więc debiut Kołodziejczaka u mnie. Ale przejdźmy w końcu do meritum.
    Świat zaprezentowany w "...horyzoncie", jest światem po pewnego rodzaju apokalipsie. Europe najeżdża tajemnicza rasa barlogów/Czarnych, pojawiają się elfy, magia i trudny do opisania bajzel. Skandynawie pochłonął ocean, Niemcy, Dania, Francja i inni zostali podbici i przestali istnieć. Na drodze Czarnych stanęła Polska. Co nas uratowało? Nie, nie technika, potęga militarna, a pomoc elfów i "wyszydzany relikt- tradycja. Sens ukryty w słowach: Bóg, honor, ojczyzna". Poza nami przetrwały też inne kraje starego kontynentu(m.in. Czechy), Stany Zjednoczone i... Marsjańska kolonia, która wcale bez znaczenia nie jest.
    Historie poznajemy z perspektywy Kajetana Kłobudzkiego, królewskiego geografa i Roberta Gralewskiego, pułkownika wojska polskiego. Drugi jest dla pierwszego ojczymem, którego Kajetan się wyrzekł, sytuacja komplikuje się gdy Robert musi wysłać przybranego syna, na misje z której nie ma odwrotu. Jednak to przez większość czasu poznajemy przygody geografa przemierzającego Zone(teren na zachód od Polski, opanowany przez barlogów). Ogólnie rzecz ujmując, historia bohaterów nie zapadła mi zbytnio w pamięci, zapamiętałem z to bardzo oryginalny świat i jego opisy.
    Od narracji wieje oldskulem, połączonym z domieszką nowoczesności. Widać że autor, miał do czynienia nie tylko z klasyką fantastyki, ale i z grami. Pełno jest tu rzeczy i postaci nie opisanych prze autora, dające duże pole do popisu naszej wyobraźni. Nad to wiele opisów, walk i historii, o których czytelnik nie ma zielonego pojęcia. Podoba mi się także to, że lektura nie jest bardzo pompatyczna, jeśli chodzi o patriotyzm. Rzecz jasna bardzo mnie(jako Polaka) dowartościowuje to że właśnie my przetrwaliśmy, ale jakiego państwa można było oczekiwać od polskiego autora? Jednak nie jesteśmy tu przedstawieni jako wspaniali strażnicy wolności dobra ale jako "emisariusze normalności. Ludzie wolni pragnący po prostu żyć bezpiecznie i zwyczajnie. Jak nasi przodkowie stawali przeciwko Leninowi albo Hitlerowi. Nie byli aniołami, a ich Polska nie była rajem". I właśnie z całej tej historii najbardziej zapadła mi ta walka, nie o dobro, a o przetrwanie.
    Ogólnie jest to bardzo dobra książka. Nie arcydzieło, ale solidna lektura, z bardzo dobrze nakreślonym światem. Jeżeli lubisz takie klimaty i polską fantasyke, jest jak najbardziej dla ciebie, choć krótka.
    ocena:8+
  13. Demonir
    AS polskiej fantastyki zaatakowałł nową książką(nawiasem mówiąc zaatakował ją już dawno), ponownie mieszając wydarzenia historyczne z zjawiskami paranormalnymi. Z jakim skutkiem? To już zupełnie inna historia...
    Zacznę może od wydania, które jest delikatnie mówiąc koszmarne: kiczowata okładka, jacyś giermkowie* na wewnętrznej stronie okładki, papier mogący jakością konkurować chyba z papierem toaletowym, a w pewnym sensie z nim przegrywa. SuperNOWA powinna zainwestować w nowych grafików i artystów, bo jak widzę ci prezentują starą szkołę i ich grafika za nic się ma do okładek choćby z Fabryki Słów. A marudzić jeszcze nie skończyłem...
    Akcja powieści dzieje się w Afganistanie, podczas sowieckiej okupacji, my poznajemy historie chorążego Pawła Lewarta, który potrafi przepowiadać przyszłość, a raczej wyczuwa nadchodzące w najbliższym czasie wydarzenia. Jego umiejętności wiele razy uratowały mu skórę, ale i w przeszłości przysporzyły nie lada kłopotu. Książka rozpoczyna się od wielkiego bum, którym jest atak na kolumnę transportową i zastawę "Newa", na której Lewart stacjonuje.
    Właśnie po tym ataku, chorąży, na krótki czas wraca do bazy, po czym wraz z młodymi żołnierzami zostaje przydzielony do posterunku na innej zastawie. Tam właśnie znajduje tytułową żmije. Spotkałem się z opiniami, że wątek fantasy został dodany jakby na siłę, psując dobrą wojenną opowieść. Czasami aż chce się z tym zgodzić, ale to właśnie dzięki swojemu darowi, Lewart nie jest zwykłym, małym żołnierzem, a dzięki żmii akcja może nieraz przenieś się wiele wieków wcześniej, do czasów drugiej wojny afgańskiej prowadzonej przez Brytyjczyków i czasów Aleksandra Macedońskiego. Dając nam przekaz, że nikt wcześniej nie zdobył Afganistanu i nie udało się to(co nie jest tajemnicą) także ZSRR. Fabuły więcej nie zdradzę, by nie psuć zabawy ewentualnym czytelnikom.
    Książka, jest bardziej niż powieścią, mocno rozbudowanym opowiadaniem za który trzeba było zapłacić(w czasie premiery) prawie 40zł. Ja rozumiem, najpopularniejszy polski pisarz fantasy(zaraz po Lemie), ale za tę cenę mimo małej pojemności, można było przynajmniej zadbać o godne rangi autora wydanie. Fabularnie "Żmija" nie powala, trochę z nią jest tak, jakby autor chciał wrzucić do jednego wora: trzy wojny odgrywane na terenie Afganistanu, trochę fantasy i prawdziwą opowieścią wojenną. Wszystko z osobna sprawuje się lepiej niż dobrze, jednak razem, może być dyskusyjne.
    Sprawdza się natomiast to w czym AS zawsze był mistrzem. Narracja, bardzo dobra zarówno podczas szybkiej akcji, jak i opisów. Genialne dialogi, tworzące klimat, często przeplatane, twardym żołnierskim językiem, wypełnione specyficznym humorem. Wracając jeszcze do narracji, warto wspomnieć o ciągle pojawiających się skrótach i terminach czysto wojskowych. Na szczęście pomocą służy słowniczek "afgański" umieszczony z tyłu książki.
    Pewien niedosyt mam jeśli chodzi o głównego bohatera, który mimo wszystko jest jakiś niejaki, brakuję mi odciśniętego na nim piętna wojny- zostawił dziewczynę, na jego oczach ginęli ludzie, ale on zostaje niewzruszony, twardy jak Stallone na sterydach. Podoba mi się za to postać Łomonosowa, który pełni tutaj role inteligenta i często chwali się swoją wiedzą.
    Brawa za to należą się Sapkowskiemu, za wykreowanie prawdziwego, nie czarno-białego świata. Mudżahedini co prawda mordują i atakują Lewarta, ale to jest właśnie ich kraj, a żołnierze armii robotniczo-chłopskiej tylko wykonują rozkazy, i nic z okupacji nie mają. Ludzie są skłoni do poświęceń, ale i do prawdziwego sk****syństwa.
    "Żmija" jest moim zdaniem dobrą książką, może dlatego że nie porównuje jej(jak wielu innych) do wcześniejszych dokonań Sapkowskiego. Ale mimo niewielu wypomnianych wad, nie jestem w stanie jest postawić 9 czy 10. Po prostu nie mogę.
    ocena:8
    * giermkowie- z takim określeniem spotkałem się gdzieś w internecie, przy komentarzu dotyczącym wewnętrznej strony okładki pełnej reklam innych książek wydawnictwa.
  14. Demonir
    Fanfiction staje się ostatnio powszechnym zjawiskiem: fanowskie opowiadania, mody dodające kolejne przygody do ulubionej gry, wszystko to zasypuje internet. Jedne dzieła są lepsze, drugie gorsze. W tym przypadku skupimy się na sadze o Wiedźminie, a konkretnie jednym przykładzie.
    Przez pewien czas na starej stronie internetowej Wiedźmina(gry) były opowiadania fanfiction, niektóre z nich można znaleźć na forum[oficjalnej strony growego Wiedźmina]. Udało się mi całkiem niedawno wykopać na stronie sapkowski.pl, jedno warte uwagi fanowskie opowiadanie. Kto wie, być może gdyby autor opublikował je gdzie indziej było by bardziej znane? Ale wrócę do tematu, żeby zrozumieć i w pełni cieszyć się tym fanfic'em trzeba przeczytać oryginalne opowiadanie "Wiedźmin". "Wiedźmini" natomiast- bo taki nosi tytuł te fanowskie dzieło- to humorystyczne opowiadanie, w którym znajdziemy wielu znanych bohaterów nie tylko z sagi wiedźmińskiej ale m.in. Harrego Pottera, czy Władcy Pierścieni. Humor w nim zawarty może się podobać, a przynajmniej podobał się mi.
    Tutaj są linki do obu wspomnianych opowiadań, dostępne w pełni legalnie na oficjalnej stronie Andrzeja Sapkowskiego.
    Wiedźmin
    http://sapkowski.pl/modules.php?name=News&...cle&sid=409
    Wiedźmini
    http://sapkowski.pl/modules.php?name=News&...cle&sid=603
    Zapraszam do lektury!
    Uwaga! Proszę by oceniać mój blog, bo nie wiem czy się podoba czy wręcz przeciwnie, i czy nie wyrzucam moich tekstów w próżnie.
  15. Demonir

    Gry
    Każdy może mieć opinię na temat sznura albo innej liny. Zazwyczaj, to kwestia potrzeb i osobistych preferencji decyduje o tym, którą linę uważamy za lepszą, a podczas oceny produktu będziemy zwracać uwagę na materiał, grubość, jakość wykonania. Oraz długość. Zadziwia mnie, że niejednokrotnie wygłasza się negatywną opinie głównie ze względu na długość, gdyż z mojego doświadczenia wynika, że nie ma za krótkich lin. Tak samo, jak nie ma za krótkich gier.
     
    W dwunastym numerze CD-Action z roku 2007 znajdziemy recenzję Call of Duty 4: Modern Warfare. To naprawdę zabawna lektura z dzisiejszego punktu widzenia, gdy wie się co stało się w kolejnych latach z tą serią strzelanek. Na ostatniej stronie tekstu, klasycznie wręcz, znajdziemy ocenę, a pod nią wady i zalety ocenianej gry. Jednym z trzech minusów obok skryptów oraz okazjonalnych niewidzialnych ścian jest napisane wielkimi literami “ZA KRÓTKA”. Taka żywiołowa i opisana caps lockiem reakcja jest zrozumiała, gdyż autorowi recki COD4 zdecydowanie się podobał i najpewniej zostawił go z uczuciem niedosytu niczym czekolada, której jest zawsze o jedną kostkę za mało.
     

     
    Jako konsument, gracz może mieć skłonności do oceniania produkcji pod kątem tego na ile mu wystarczy  i to od tego uzależniać decyzję o zakupie. Wydaje się to nawet sensowne i sam mam to na uwadze, gdy wydaję swoje ciężko wyszarpane korporacji pieniądze. Jednak zaskakująco często zapomina się, że (jakby to powiedział marketingowiec) w przypadku gier nie płacimy za produkt, a ZA DOŚWIADCZENIE. Tego sloganu “doświadczenia” używa się w kontekście gier zbyt górnolotnie, a w praktyce, to zaskakująco trywialne, ale również prawdziwe, bo właśnie za to płacę: za doświadczenie, dostarczające mi rozrywkę, a rozciągnięcie go w czasie niekoniecznie sprawi, że będę się lepiej bawił.
     
    Aby była jasność: od razu ucinam tu wszelkie przypadki, w których “krótkość” wynika z urwanej nagle fabuły. No i jestem samotnym graczem i nie zwraca uwagi na multi i inne takie, więc dalej omawiam tylko kampanie singlowe (nawet jeżeli w produkcji był obecny tryb dla wielu graczy)
     
    W tym roku z powodu “zrządzenia losu”, lub jak kto woli “awarii konsoli”, byłem poniekąd zmuszony do grania na PC i przy okazji przeszedłem kilka tytułów, które trudno nazwać “dużymi”, przynajmniej pod kątem czasu potrzebnego do ich ukończenia. Patrząc na poniższą listę można łatwo zrozumieć o co i dlaczego mi chodzi.
     
    Call of Juarez: The Cartel - średni czas potrzebny na ukończenie: 7 godzin Call of Duty: Modern Warfare 2 - średni czas: 6,5 godzin Call of Duty: Modern Warfare 3 - średni czas: 6 godzin Kane & Lynch 2: Dog Days - średni czas: 4 godzin Star War: Republic Commando  - średni czas: 9 godzin Medal of Honor: Airborne - średni czas: 6 godzin  
    Obok nazw widzicie średni czas potrzebny na przejście według danych z serwisu howlongtobeat.com, więc nie bazujemy tu na odosobnionym (czytaj: moim) przypadku. W każdym z wyżej wymienionych przykładów, niezależnie od własnej oceny, nie mógłbym powiedzieć, że którakolwiek z tych gier powinna być dłuższa.
     
    Po prawdzie łatwo jest sporządzić jeden wspólny opis dla Codów, cojów, medali oraz reszty Kaneów i Lynczów i nazwać je zwyczajnie: liniowymi strzelankami, nie odznaczającymi się niczym odkrywczym w rozgrywce. Call od Duty z rodzaj modernus warfarus to (jak wielokrotnie wspominałem) wyścig z kulami, polegający na nadaniu wysokiego tempa, którego nie tyle, że nie można utrzymać długo, co w pewnym momencie zacznie ono męczyć. Ani jedna z gier z wzmiankowanych tutaj przeze mnie  nie ma w sobie na tyle zawartości: fabuły czy mechanik, aby być dłuższa i każda dodatkowa godzina by im tylko zaszkodziła. Najlepszym przykładem tego o co mi chodzi, jest wybijające się z mojego zestawienia, dziewięciogodzinne Republic Commando. Przygoda przeżywana w butach żołnierzy Republik ma zbyt dużo powtarzalnych potyczek, miejscami wlecze się i wyraźnie po niej widać, że chciano wyciągnąć z niej więcej niż ma do zaoferowania.
     
    To gadałem o wspominanym Republic Comanndo
     
     
    Zanim moje PlayStation 4 zaczęło się identyfikować jako odkurzacz (tak przynajmniej sądzę na podstawie odgłosów jakie wydaje, gdy włączy się na nim coś bardziej wymagającego niż menu), to moja oddana konsola pozwoliła mi początkiem roku ukończyć Assassin's Creed: Valhalla. Ostatni Asasyn to całkiem miły open world, którego jedną z kluczowych cech jest rozmiar, więc wszystko jest rozciągnięte: od wątków fabularnych do nadmiernego eksploatowania tych samych sztuczek. Assassin's Creed: Wikingowie bardzo mocno opiera się na eksploracji i ma tak dużo recyklingowanych typów aktywności, że wszystko co wydawało się fajne na początku, stało się dla mnie nudne gdzieś po… 100 godzinach, a końca dalej nie było widać. Gra jest więźniem swojej wielkości i cały jej rozmach na pewnym, trzeba przyznać, raczej późnym etapie, staje się powodem znużenia, bo brakuje nowych pomysłów i raz po raz powtarzamy to, co już bardzo dobrze znamy.
     
    Gdybyśmy szukali przyczyn wystąpienia znużenia przy gierce w jakimś jej momencie, to zawsze można wskazać “jakość wykonania” i stwierdzić “gdyby tylko było więcej pomysłów, to można by efektywniej wypełnić czas”. Stawiając się w butach dewelopera (bez żadnej wiedzy w temacie), łatwo wpaść na to, że inwencja w trakcie tworzenia projektu się wyczerpuje, a i budżet nie pozwala na implementację kolejnych pomysłów. Zapewne w pewnych przypadkach tak pewnie jest, jednak stojąc wobec takiej sytuacji, zaskakująco często twórcy decydują się na rozciągnięcie całego doświadczenia. Rozmemłanie go i rozmycie. Chociaż w niejednym przypadku wynika to ze złej oceny swojej pracy, to osobiście obstawiam, że za większość zabójstw na frajdzie odpowiedzialny jest paskudny, zwodniczy zabójca, posiadający po prawdziwe dobre intencje. Jego imię cicho wypowiada się w kuluarach, ale wszyscy wiemy o kogo chodzi. O “Chęć przypodobania się konsumentowi”. 
     
    Taki przykładowy konsument, dajmy na to ja, podejmuje decyzje o nabyciu w oparciu o dawkę jaką oferuje sprzedający. Nie wiedząc kiedy, biedny kupujący wpada w pułapkę, bo okazało się, że jego potrzeby zostały zweryfikowane przez proces produkcji i rzeczywistość. Pomnóżmy teraz naszego konsumenta do rzędu wielkości kilkuset tysięcy, może milionów i oddzielamy go do mojej osoby, bo dostaliśmy wtedy bardzo dużo irytujących ludzi. Efektem naszego eksperymentu będzie obraz rzeczywistości, w którym dostajemy za długie gry, ponieważ wiele osób chce długich gier, a skutkiem jest rozmycie doświadczenia na którego wysokiej jakości nam zależało. Trochę jakbyśmy na własne życzenie dolali do bardzo dobrej zupy, więcej cienkiego bulionu, tylko po to, aby potrawa starczyła na dłużej.
×
×
  • Utwórz nowe...