Skocz do zawartości

Polecane posty

Niniejszym chciałbym znów zaprezentować swój utwór pisany.

A właściwie, nie do końca swój. Mój też, ale drugą połowę pracy wykonuje HidesHisFace. Jako że obydwaj jesteśmy twórcami własnych Sci-Fi uniwersów, na temat których wymienialiśmy zresztą informacje, rzuciłem niegdyś propozycję, aby owe uniwersa się ze sobą spotkały. HidesHisFace uznał pomysł za niegłupi - no i od tamtej pory cross-over się pisze.

Za zezwoleniem HidesHisFace (on też kawałek poniższego tekstu napisał) publikuję pierwszy rozdział owego cross-overa. Na razie nie ma on ustalonego tytułu.

===============================================

 

 

- I -

 

Wszystkie monitory, transmitujące obraz z zewnętrznych kamer, jeszcze przed chwilą wydawały się być zalane krwią. Teraz czerwień nadprzestrzeni ustąpiła miejsca znajomo wyglądającej czerni próżni, upstrzonej ognikami gwiazd. Komodor Alan Crowley z lekkim uczuciem ulgi rozparł się w fotelu, lustrując wzrokiem techników zasiadających przy swoich stanowiskach na mostku okrętu.

- Raport - rzucił siedzący obok Alana kapitan flagowy, komandor Jonathan Daniels.

- Pomyślnie weszliśmy do układu Aradiel, panie komandorze - zameldował pierwszy oficer, Johann Thomsen, zasiadający przy stanowisku nawigacyjnym - Jesteśmy na jego obrzeżach.

- Wszystkie systemy funkcjonują poprawnie - odezwał się jeden z techników - Nie doznaliśmy żadnych uszkodzeń w nadprzestrzeni, ani kolizji przy wyjściu. Hangar szczelny.

- Co z pozostałymi okrętami? - zapytał Crowley.

- Nadchodzą meldunki, panie komodorze - odrzekł podoficer komunikacji - Wszyscy już do nas dołączyli, mamy ich na radarze.

- Widać coś innego w okolicy? Coś nie naszego?

- Zaprzeczam - odparł technik - Aktywujemy siatki czujników, zaraz będziemy mieli pełny raport, panie komodorze.

- Świetnie - rzekł Alan beznamiętnie - Kontynuujcie.

Członkowie załogi zarówno Midway - lotniskowca klasy Leyte, okrętu flagowego Crowleya - jak i pozostałych jednostek, nie potrzebowali dokładnych instrukcji komodora. Doskonale wiedzieli, co robić - powtarzali te same czynności wcześniej już dziesiątki razy. Komandor Daniels i pozostali kapitanowie z własnej inicjatywy nakazali rozwinąć standardowy szyk flotylli, z Midway w samym centrum, osłanianym przez cztery niszczyciele klasy Aleksander oraz po dwie korwety klasy Walkiria i fregaty rakietowe klasy Lawrence. Hangar lotniskowca opuścił wkrótce dyżurny dywizjon myśliwców.

Byli gotowi do walki, tak jak pozostawali doń gotowi podczas wizyty w każdym z poprzednio odwiedzonych układów. Lecz jak dotąd komodor Alan Crowley i jego podwładni zmuszeni byli walczyć wyłącznie z nudą - systemy na trasie ich patrolu, co było do przewidzenia, okazały się puste. Wszystko wskazywało więc na to, że obawy Naczelnego Dowództwa Floty były przesadzone. Crowley uważał jednak, że nie powinien narzekać - to mogło bowiem oznaczać, że w najbliższym czasie nie należy się spodziewać ataku ze strony Auvelian.

Ludzie, zjednoczeni pod sztandarem AMU - Unii Sprzymierzonych Światów - od blisko stu lat toczyli wojnę z przedstawicielami owej rasy. Konflikt ów zaczął się tak naprawdę jeszcze wtedy, gdy Terranie pozostawali pod zaborem Sorevian - humanoidalnych jaszczurów, które niegdyś same toczyły z ludźmi zwycięską wojnę, obecnie zaś były ich sojusznikami. Przez blisko wiek niewiele się zmieniło - zarówno terrańskie, jak i soreviańskie kolonie były z przerwami atakowane przez najeźdźcze armie i floty Auvelian oraz sprzymierzonych z nimi Ildan. Jak dotąd, nieomal wszystkie ich inwazje zostały odparte, lecz wkrótce po nich miały miejsce kolejne. Dlatego, po niedawnym okresie spokoju, Terranie spodziewali się nowej napaści.

Obawy owe znalazły podstawy w incydencie sprzed kilku tygodni - jeden z terrańskich patroli przypadkiem wykrył w niezamieszkanym układzie, sąsiadującym ze skolonizowanym systemem Bethor, auveliańską ekspedycję. Obcy usiłowali założyć tam przyczółek, zapewne dla planowanej inwazji na planetę Bethor III, ale z racji odkrycia owej operacji przez ludzi, zostało im to udaremnione. Naczelne Dowództwo Floty, w obawie, że Auvelianie mogą spróbować podobnej taktyki gdzie indziej, wzmożyło patrole w niezamieszkanych systemach, zwłaszcza tych na pograniczu terrańskiej i auveliańskiej przestrzeni. Soreviańscy decydenci wojskowi postąpili tak samo na swoim terytorium.

Komodorowi Alanowi Crowleyowi powierzono zaś dowództwo nad 17. Zespołem Wydzielonym, który otrzymał zadanie przeczesania kilkudziesięciu pustych układów w sektorze Reah. Jednym z nich był Aradiel - układ sąsiadujący z systemem Aratron, gdzie znajdowała się wysunięta terrańska kolonia. Crowley sądził, że napotkanie Auvelian w tym miejscu jest bardziej prawdopodobne, niż w poprzednich - było bowiem usytuowane bliżej auveliańskiej przestrzeni.

Kapitan flagowy wkrótce przypomniał mu o jeszcze jednym powodzie, dla którego dowództwo interesowało się układem Aradiel.

- Panie komodorze - rzekł, wyrywając go z zadumy - Pamięta pan te doniesienia o anomalii w tym systemie?

Alan westchnął.

- Pamiętam, Jon - odrzekł ze spokojem - Wszystko po kolei. Najpierw dokonamy oblotu systemu, później przyjrzymy się tej anomalii. Jeśli jest co oglądać.

Crowley okazywał obojętność, chociaż w rzeczywistości liczył na urozmaicenie. Około miesiąca temu wykryto w układzie Aradiel anomalię, wynikłą ze zmian w czasoprzestrzeni. Z początku uznano ją za efemerydę, być może pozostałość jakiegoś tunelu nadprzestrzennego. Jednak zjawisko to nie zanikło przez cały ten czas, co skłoniło dowództwo do powierzenia jego zbadania jednemu z patroli. Rola ta przypadła zespołowi Alana - na pokład Midway przysłano nawet kilku naukowców. Tuż przed odlotem dołączył do nich także jeden psionik - ze względu na sugestie Zakonu, jakoby owo zjawisko mogło mieć źródło w bliżej nieznanej Terranom sile.

- Przynajmniej ci cholerni jajogłowi będą mieli zajęcie - stwierdził Daniels - Wciąż tu siedzą i narzekają, że lecimy przez dziesiątki systemów, w których nie mamy nic do roboty. Gdyby tak wysłać ich na kilka innych patroli, ciekawe, co by zaczęli gadać.

- Gdybyśmy się przypadkiem natknęli na jakichś Auvelian w drodze na Aratron IV - rzekł Crowley, uśmiechając się nieznacznie - Ciekawe, co by wtedy dopiero zaczęli gadać.

- Znaleźliby sobie powód. Jakbyśmy się wycofali, narzekaliby, że uciekliśmy bez walki i że w ten sposób nie obronimy naszych światów. Jakbyśmy walczyli, pewnie zaczęliby pieprzyć, że narażamy w ten sposób ich bezcenne tyłki.

Alan pokiwał z aprobatą. Naukowcy nie cieszyli się wśród załogi Midway zbytnią popularnością. Nie miało to nawet związku z tym, że pozostawali bezczynni. Separowali się po prostu od marynarzy, nie nawiązując z nimi kontaktów osobistych. Załogantów irytowało też ich częste narzekanie na brak zajęcia.

- Rany, co oni robią? - mruknął Jonathan.

- Kto? - zapytał Crowley z zaskoczeniem.

- Dyżurni, panie komodorze - odrzekł kapitan - Rozbili szyki i... ćwiczą manewry.

Alan stłumił uśmiech, dostrzegłszy dzięki ekranom zewnętrznych kamer, że piloci myśliwców - w ewidentnej próbie zabicia nudy - wykonują w przestrzeni akrobacje, wykręcając pętle i beczki. Było to oczywiste złamanie wojskowej dyscypliny, ale w tej sytuacji, owo naruszenie nie wydawało mu się poważne.

- Mamy ich przywołać do porządku, panie komodorze? - zapytał Daniels.

- Nie - odrzekł Alan spokojnym głosem - Dopóki pozostają wewnątrz formacji i zachowują bezpieczną odległość.

- Panie komodorze - odezwał się jeden z techników zaniepokojonym głosem - Mamy nietypowe odczyty.

- Położenie? - Crowley momentalnie spoważniał, wychylając się lekko do przodu w swoim fotelu.

- Kontakty są skupione w bezpośrednim sąsiedztwie jednej z planet układu, Aradiel III, panie komodorze.

- Namiary?

- Sprawdzamy.

Nastąpiła chwila ciszy, w trakcie której Alan obrzucił wzrokiem ekrany. Liczne obiekty rzeczywiście były zlokalizowane w pobliżu planety Aradiel III.

- Prędkość obiektów zerowa - powiedział wreszcie technik - Trzymają wysoką orbitę.

- Obrać nowy kurs - nakazał Crowley rzeczowym, opanowanym głosem - Przygotować się do przechwycenia nowych kontaktów. Chcę mieć jak najszybciej pełen raport.

Utrzymując szyk, okręty zwróciły się dziobami w kierunku trzeciej planety układu, zwiększając również prędkość. Komodor zauważył, że również myśliwce powróciły do standardowych formacji. Wyczuł też napięcie wśród członków załogi.

- Identyfikacja? - ponaglił techników, powoli się niecierpliwiąc brakiem informacji - Czy to Auvelianie? Czy może cholerni Ildanie?

- Nie wiemy, panie komodorze - głos podoficera był jeszcze bardziej zaniepokojony, niż przed chwilą.

- Jak to, nie wiecie? - Crowley jeszcze bardziej wychylił się w fotelu - Zakłócenia?

- Sygnał jest czysty, panie komodorze - odparł technik - Mamy dokładne odczyty.

- Więc o co chodzi?

- Sygnatura nie odpowiada żadnej ze znanych.

Dopiero po dłuższej chwili do Alana dotarło znaczenie tych słów. Z początku jednak nie był w stanie w to uwierzyć.

- To jakieś nowe typy maszyn? - zasugerował.

- Nie, panie komodorze - zaoponował technik - Wyróżniliśmy już kilka typów sygnatur, ale żadna nie jest zarejestrowana w naszej bazie danych. Nie ma tam żadnych okrętów auveliańskich ani ildańskich.

Crowley zaniemówił, w milczeniu opadając na oparcie fotela. W myślach przebiegał treść procedury postępowania w razie napotkania nieznanej dotąd rasy, ale był zbyt zszokowany, aby ją w tej chwili dokładnie pamiętać. Szczególnie że nigdy nie przewidywał, że to on i jego ludzie dokonają takiego odkrycia.

- Panie komodorze? - Daniels najwyraźniej pierwszy otrząsnął się z zaskoczenia - Jakie są rozkazy?

Alan z początku nie był w stanie odpowiedzieć - nie miał pojęcia, co powinien zrobić w takiej sytuacji. Z oficjalnej procedury pamiętał jednak to, co najważniejsze - podjąć próbę nawiązania kontaktu, a zaatakować tylko w ostateczności.

- Lecimy dalej tym kursem - powiedział wreszcie - Są na naszej dalekiej optycznej?

- Będą za dwie minuty - zameldował technik.

- Dajcie obraz na główny ekran, gdy tylko będziemy mogli im się przyjrzeć.

Oczekiwanie na transmisję z przedniej kamery dłużyło się niemiłosiernie. W jego trakcie technicy zameldowali, że nieznane okręty zmieniają położenie, koncentrując się w jednym z regionów orbity - najwyraźniej w przygotowaniu na ewentualny atak.

Crowley przez cały czas nie spuszczał oczu z głównego ekranu - dopóki nie pojawił się na nim wreszcie obraz planety i orbitujących przy niej obiektów. Będąc jeszcze w Akademii Marynarki, komodor nauczył się rozpoznawać wszystkie typy statków i okrętów, należących do poszczególnych ras - nie tylko Terran, lecz także Auvelian, Sorevian, Ildan, Xizarian oraz Fervian. Jeśli więc wcześniej mógł mieć co do tego jakieś wątpliwości, to teraz był pewien, że spotkał się z przedstawicielami nieznanej cywilizacji. Nawet stylistyka konstrukcji owych okrętów była dlań całkiem obca. Nie było to jedynym, co przykuło uwagę oficera - planeta Aradiel III, która winna być pozbawionym życia globem, zamiast tego sprawiała wrażenie kolonii w końcowej fazie terraformowania.

- Jesteśmy namierzani, panie komodorze - oznajmił Daniels - Czy mamy otworzyć ogień?

Nagle otrzeźwiony, Alan spojrzał z niedowierzaniem na kapitana flagowego.

- Odbiło ci? - zapytał, z niemal zupełnym spokojem - Nie otworzymy ognia, chyba że to oni zaatakują pierwsi. Pozostałe myśliwce niech pozostaną w gotowości, ale nie opuszczają hangaru.

- Tak jest, panie komodorze - mruknął Jonathan, spuściwszy wzrok.

- Mamy tylko dziewięć okrętów - ciągnął Crowley - Nie dość, że mają przewagę liczebną, to jeszcze nie znamy nawet ich siły ognia - Komodor odwrócił się od kapitana i odezwał do podoficera komunikacji - Otworzyć nasze kanały komunikacyjne i przesłać im transmisję.

- W esperanto? - technik z zaskoczenia zapomniał o randze - Oni nie zrozumieją...

- Musimy spróbować - uciął Alan - Niech wiedzą, że chcemy tylko pogadać, a nie walczyć z nimi.

Kiedy skaner komunikatora naświetlił twarz Crowleya, ten uświadomił sobie, że nie wie, co właściwie powinien w takiej sytuacji powiedzieć. Zdecydował się na pragmatyzm.

- Tu lotniskowiec marynarki wojennej Unii Sprzymierzonych Światów, Midway - oznajmił, starając się mówić neutralnym tonem i zachować spokój - Nie mamy złych zamiarów. Wstrzymajcie ogień i podajcie swoją tożsamość.

Skończywszy tę krótką przemowę, Alan odprężył się nieco, oczekując odpowiedzi. Wszystko zależało od tego, czy urządzenia komunikacyjne owych obcych okażą się kompatybilne, by mogli w pełni odebrać transmisję, wespół z obrazem twarzy komodora.

Najwyraźniej tak właśnie było, gdyż Crowley po chwili odebrał podobny przekaz, zarówno z dźwiękiem, jak i obrazem.

Twarz, jaka pojawiła się na ekranie komunikatora, tylko ostatecznie upewniła Alana, że nie mają do czynienia z niczym znanym - przynajmniej wśród istot rozumnych. Głowa stwora do złudzenia przypominała z wyglądu łeb mrówkojada - z jego wydłużonego pyska wysuwał się długi i cienki język. Podobieństwo psuły jedynie oczy - obcy miał ich łącznie pięć par, a wszystkie były jednolicie czarne. Całokształt był raczej odpychający.

Stwór wygłosił przemowę, z której Crowley nic jednak nie zrozumiał. Jego ton głosu był lekko napięty i mało przyjazny, chociaż nie otwarcie wrogi.

- Łacina - mruknął Thomsen.

Wszyscy odwrócili się jak na komendę w stronę pierwszego oficera.

- Słucham? - sapnął Alan.

- To brzmi jak łacina - stwierdził Johann - Ale nie dokładnie tak samo. Brzmi znajomo, ale nie jestem nic w stanie z tego zrozumieć.

- Łacina - powtórzył Crowley z niedowierzaniem - To jest naprawdę porąbane. Jak translator? - dodał po chwili, zwracając się do podoficera komunikacji.

- Rozpoczął analizę, ale nie rozszyfruje tego języka po jednej wypowiedzi.

- To co robimy dalej, panie komodorze? - zapytał Daniels.

- Zbliżymy się jeszcze trochę, o ile nam pozwolą - zarządził Alan - Zatrzymamy się na bliskiej optycznej i spróbujemy z nimi pogadać. Może translator coś w międzyczasie wyłapie z tego ich języka. Albo Johann przypomni sobie lekcje łaciny - Crowley prawie się uśmiechnął.

- A co zrobimy, jeśli nas zaatakują?

- Po prostu zwiejemy z tego układu - Alan wzruszył ramionami - Wezwijcie tutaj cholernych jajogłowych. Wygląda na to, że będą mieli więcej do roboty, niż się spodziewali. Aha, Jon - dodał komodor, kiedy kapitan flagowy już otwierał usta, by przemówić przez interkom - Wyślijcie też jak najszybciej transmisję, bezpośrednio do Naczelnego Dowództwa Floty.

 

 

* * *

 

Dzień wydawał się spokojny i absolutnie zwyczajny. Mirabelle Abhair jak zwykle siedziała w swoim biurze, na pokładzie firmowego okrętu flagowego. Liczący prawie 30 kilometrów długości Wielki Zysk był uosobieniem jej własnej potęgi. Jako prezes drugiej największej korporacji, Abhair Corp. i jednocześnie jako jedna z najbardziej wpływowych kobiet w państwie nie mogła sobie pozwolić na latanie byle czym, a zmodyfikowany na potrzeby rządzenia ogromną firmą krążownik liniowy zdecydowanie byle czym nie był. Ogromne ładownie zapewniały zdolność do wspierania operacji handlowych bezpośrednio, doskonałe systemy komunikacyjne ułatwiały zarządzanie, a także pozwalały na planowanie całych gigantycznych inwestycji. Wszystko to to zamknięte w bezpiecznym kadłubie okrętu wojennego. Prawdziwa duma firmowej floty. Ale nie to było teraz ważne.

Pani prezes siedziała w swoim wygodnym, obrotowym fotelu, mając wszystkie pięć par oczu skupione na monitorach. Akcje Abhair Corp. niezmiennie skakały w górę od grubo ponad miesiąca, miliardy marek jak rzeka zalewały konta bankowe, inwestorzy pchali się drzwiami i oknami, niemal padając pani prezes do stóp i błagając o wciśnięcie ich w jej własne wielkie plany. Mirabelle oblizała wargi, pogładziła się po pysku i niemrawo uśmiechnęła się.

- To wszystko przez durną pomyłkę - wyszeptała, po czym rozłożyła się w fotelu i oparła nogi na blacie biurka.

W istocie, ostatnie sukcesy Abhair Corp. były wynikiem niczego więcej, jak usterki. Pierwotny plan zakładał po prostu otwarcie bramy skokowej i założenie nowej kolonii górniczej, nic niezwykłego. Wielkie korporacje Nhilarów dokonały już setek podobnych operacji. Tego, co się stało, nikt jednak nie mógł przewidzieć.

Pierwsza grupa kolonizacyjna po dokonaniu wszystkich standardowych operacji, to jest ustabilizowaniu bramy po drugiej stronie i ustaleniu bezpiecznego połączenia z macierzystym układem sprawdziła współrzędne na podstawie mapy nieba. Nic się nie zgadzało. Układ planet był kompletnie inny od tego, jaki przewidywano przed skokiem, rozłożenie gwiazd nie odpowiadało niczemu, co było w bazach danych. Wniosek był prosty - koloniści znaleźli się zupełnie nieznanej części wszechświata, być może w innej galaktyce lub być może nawet w innym wszechświecie w ogóle. Ta ostatnia teoria wydała się szczególnie prawdopodobna, bowiem skany przestrzeni nie wykazały obecności many, widma promieniowania też odbiegały od znanych.

Mirabelle nie czekała, tylko nakazała założenie kolonii na najbliższej nadającej się do tego planecie bez względu na obecność cennych zasobów, i tak też uczyniono. Nie trzeba było długo czekać. Zainteresowanie nowo odkrytym cudem wzrosło błyskawicznie, przynosząc gigantyczne zyski dla Abhair Corp zanim jakakolwiek inwestycja na dobre się zaczęła. Dla samego wydziału naukowego nagrody, mniej lub bardziej słuszne, sypały się jak z rękawa. Dokładnie takiego zastrzyku popularności potrzebowała firma, by zacząć poważnie deptać po piętach Korporacji Narodowej, jedynemu poważnemu konkurentowi. Wreszcie taki skok mógł pomóc w rozwiązaniu osobistych problemów samej pani prezes.

Pani Abhair w nagłym przypływie samozadowolenia leniwie zwlokła się z fotela i stanęła przed lustrem. Poprawiła okropnie drogą, szytą na zamówienie aalveńską suknię i przeciągnęła się dumnie. Wyglądała świetnie, jak sama twierdziła. Oczywiście, była świadoma tego, że mało kto gustuje w nhilarskich kobietach ? przypominających łyse mrówkojady o pięciu parach oczu, dwóch parach nozdrzy i czterech piersiach, do tego niskich i krępych, dodatkowo zwykle obdarzonych charyzmą godną kawałka drewna. Nie przeszkadzało to jednak pani prezes. Nie mierzyła w końcu w przedstawicieli innych ras.

Radosną chwilę upajania się dumą przerwało pani prezes pukanie do drzwi.

- Proszę, Oliwio, wejdź - rzuciła pani prezes, spokojnie wracając na swój fotel za biurkiem.

Drzwi do biura uchyliły się i do pomieszczenia nieśmiało weszła wyglądająca na wypłoszoną drobna Arigilianka, ubrana raczej formalnie. Nosiła dopasowaną białą koszulę i czarne, obcisłe spodnie, do piersi miała przyciśniętą wielką teczkę dokumentów. Wyglądała raczej przeciętnie, jak na przedstawicielkę swojej rasy ? czyli paskudnie, ale jednocześnie bardzo niewinnie w oczach innych. Kościste, pokryte łuską palce zdawały się ledwo utrzymywać teczkę. Mina malująca się na "ozdobionej" niby-ptasim, mięsistym dziobem twarzy, wyrażała zakłopotanie. Wielkie oczy były wlepione w Mirabelle jak w obrazek. Całości dopełniały czarne, zaczesane na michę włosy i godne kujona okulary.

- Uhm..... skąd pani wiedziała, że to ja? - zapytała głosem tak cichym, jakby bała się odpowiedzi.

- Tylko ty pukasz, kochanieńka, każdy inny użyłby dzwonka... Tak, czy tak, udało ci się coś ustalić? Te materiały się nadadzą?

- Niestety nie - odpowiedziała Arigilianka, jednocześnie siadając na jednym z krzeseł i kładąc teczkę na stole obok - Prokuratura odrzuci wszystko praktycznie od ręki. Punkt z podrabianiem kostiumu nie trzyma się w ogóle kupy, ekspertyzy psychiatrów można sfałszować i prawdopodobnie w wypadku pani Kande były, ale jest za późno, by to udowodnić... Nie bez lekarza, który to wszystko podpisał.

- Ale znamy jego nazwisko, więc w czym...

- Problem w tym, pani Abhair...

- "Mirabelle", kochana. Wiesz, że jesteśmy na "ty" - przerwała pani prezes.

- Uhm... eeee... Problem w tym, że on... jakby to ująć... uhm... on nie żyje. Od roku.

- G***o prawda, kochanie, żyje, widziano go jeszcze parę miesięcy temu.

- Jest nawet akt zgonu, jego papiery zniknęły wkrótce potem - Oliwia ciągnęła dalej - To jest potencjalny hak w tej sprawie, ale potrzebuję czegoś więcej...

- No i znowu wszystko do d**y... - Mirabelle odparła wyraźnie poirytowana - Mówię ci Oliwio, nie ma gorszego diabelstwa niźli prawnik.

Na dźwięk tych słów Finn uchyliła lekko usta, a dolna warga zaczęła jej drżeć. Oczy niemal natychmiast zaszły jej łzami. Oliwia sama była prawniczką z wykształcenia i uwagę swojej przełożonej odebrała wyjątkowo osobiście. Całe swoje życie starała się nikogo nie urazić, więc pewnym szokiem było dla niej to, że już sam zawód prawnika może być postrzegany jako coś złego. Widząc to, pani prezes natychmiast się otrząsnęła i zorientowała, że uraziła swoją protegowaną. Pochyliła się nieco, wyraźnie skruszona i zaczęła mówić przymilnym tonem:

- No już, kochanieńka, tylko mi tu nie płacz. Nie chodziło mi o ciebie.

- Jak to nie? - Zapytała Oliwia przez łzy - Pani powiedziała przecież.

- Oj, wiesz jaka jestem, czasami coś palnę głupiego. Miałam na myśli innych prawników...

- Jak to? - smutek na twarzy Arigilianki zaczął ustępować miejsca zaciekawieniu. To był właściwie jedyny sposób by wyrwać Oliwię z ponurego nastroju, zagrać na arigiliańskiej ciekawskiej naturze.

- No, takich, jak sku*****ny od Sentorosa, ci co Śmieszkę, znaczy, panią Kande wrobili. Tacy, co fabrykują dowody i wrabiają innych, omijają prawo.

- Aaa...

- No właśnie moja droga. Jak już dowody fabrykujesz, to tylko na pohybel takim właśnie sku******om. Wtedy to jest w porządku, jeśli się nie dasz złapać. Tacy prawnicy są dobrzy i ty się do takich zaliczasz.

Rozmowę przerwał interkom, wchodzący natychmiast na główny kanał biura, bez pytania o zgodę.

- Pani prezes? Tu Morah Dainer z grupy nawigacyjnej. Mamy poważny problem.

- Co się znowu stało, naprawdę musicie zawracać mi teraz d**ę? - odpowiedziała Mirabelle, wściekła, że ktoś przerwał jej prywatne, ważne spotkanie.

- Pani prezes, to ważne. Mamy kontakt, nieautoryzowane wejście do systemu, nie od strony bramy - Dainer kontynuował niepewnie, wyczuwając zdenerwowanie pani Abhair.

- Że co, k****?! Jakie nieautoryzowane wejście, jak to nie do strony bramy? Schlałeś się, czy co?

- Skok nadprzestrzenny chyba, pani prezes, nie rozpoznajemy żadnych jednostek. Mamy do czynienia z niewielką grupą maszyn, ale coś jest zdecydowanie nie tak. Nie znamy żadnej sylwetki.

- To co, ja mam, k****, niby wiedzieć, co to jest? Nie macie absolutnie nic, do jasnej cholery? Mam nadzieję, że obrona w gotowości? Nie otwierajcie ognia, chyba że zrobią to pierwsi. Nie chcę wszczynać niepotrzebnego konfliktu.

- Tak jest, wszystkie jednostki, w tym fabryka, są w pogotowiu. Pani prezes, to bardzo dziwne. Coś musi być nie tak z sensorami, albo zakłócają. Mamy bardzo słaby obraz, widmo energetyczne silne, ale niewyraźne... Cholernie silne, jak na coś o takim małym rozmiarze. To z pewnością zakłócanie, pani prezes, ale to nie ma sensu. Czemu mieliby oszukiwać czujniki optyczne i jednocześnie nie maskować widma energetycznego? To się kupy nie trzyma. Chwileczkę... Mamy przekaz.

- Dawaj mi ich na podgląd...

W tym momencie oczom Nhilarki ukazał się człowiek w dziwnym mundurze wypowiadający się w nieznanym dla niej języku. Co ciekawe, niektóre słowa brzmiały jednak dziwnie znajomo, akcent też nie wydawał się przesadnie obcy.

- To ludzie, pani prezes, to ludzie... - przerwał Dainer wyraźnie zdziwiony.

- Przecież widzę, imbecylu. Tylko co on gadał? Podobny ten jego bełkot do imubiańskiego, przynajmniej z brzmienia. No i strasznie zdziwieni naszym widokiem, cholerni. To pewnie banda z jakiejś neutralnej republiki, albo z drugiej strony imperium, co to cywilizacji na oczy nie widziała, cholera ich wie. Poślijcie im powitanie w imubiańskim i zobaczymy, co będzie.

- Co mamy wysłać dokładniej? Jakiś specjalny komunikat?

- Standardowo, wezwijcie do identyfikacji, zapytajcie o cel wizyty. Poślijcie też patrol ze skanerami ładunku. Jeśli to małe jednostki, a mają wyraźny profil energetyczny, to mogą mieć coś paskudnego na pokładzie. Kto wie, może to terroryści z jakimiś ładunkami w ładowniach. Nie mam zamiaru ryzykować, więc przeskanujcie ich. Naszykujcie też ambasadora. No i wezwijcie tego barana z imubiańskiej ambasady, może on rozpozna mundury, bo ja w życiu takich nie widziałam. No i jeszcze, jak podlecą bliżej, macie za nimi latać, monitorować wszystko, co robią, dokładnie. Jak podlecą tam, gdzie nie powinni, przetnijcie im kurs, jeśli mają choć trochę oleju we łbie, zrozumieją aluzję. Ale pod żadnym pozorem nie otwierajcie ognia, chyba, że zaczną pierwsi, ale to już mówiłam.

- Tak jest, pani prezes, coś jeszcze?

- Tak... Łącz mnie moją starą dobrą przyjaciółką, Faelią. Jestem pewna, że chętnie sama rzuci na to wszystko okiem, zwłaszcza jeśli faktycznie mają napędy skokowe...

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Napisany 20 sierpień 2012 - 09:33

Hm, parę osób zapewne jeszcze pamięta opowiadanie "Smoczy rycerz", do którego trzy lata temu w tym temacie dałem linka. Obwieszczam więc, że tekst ten doczekał się wczoraj gruntownych poprawek, zarówno pod kątem stylistycznym, jak i w pewnym sensie fabularnym. ;]

Kliknijcie, by poczytać!

Jeśli ktoś jest ciekawy i chciałby wyrazić opinię (tutaj albo na moim blogu na FA), to zapraszam. smile_prosty.gif

EDIT

@Der_SpeeDer - kontynuacja będzie, bo właśnie ktoś ten kawałek komentuje. ;] Przejdźmy więc do rzeczy...

Ludzie (...) od blisko stu lat toczyli wojnę z przedstawicielami owej rasy. Konflikt ów (...)

Hm, błędu tu nie ma, ale jak przeczytałem "ów" (w opowiadaniu SF), to mimo wszystko poczułem jakiś lekki dysonans...

Wreszcie taki skok mógł pomóc w rozwiązaniu osobistych problemów samej pani prezes.

Wiem, że to nie ma znaczenia dla fabuły... ale chyba nie popełniam błędu, będąc ciekawym szczegółów, także na temat wspomniany w późniejszym dialogu?

Trochę szkoda, że ani po jednej, ani po drugiej stronie nie uświadczyłem żadnych jaszczurów (a przyznam szczerze, że w tym, co piszecie, najsilniej wyobrażałem sobie właśnie ich obecność), ale z drugiej strony to dopiero początek. Pierwszy rozdział czytało mi się gładko i jestem ciekaw rozwinięcia wątku.

Edytowano przez Knight Martius
  • Upvote 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiem, że to nie ma znaczenia dla fabuły... ale chyba nie popełniam błędu, będąc ciekawym szczegółów, także na temat wspomniany w późniejszym dialogu?

Sprawy osobiste Mirabelle wyjdą na jaw dokładniej nieco później (ewentualnie wystarczy poszukać odpowiedniego szkicu u mnie galerii, w scrapsach). Mówiąc w skrócie, pani Abhair ma bardzo ciekawe i barwne życie osobiste, tyle tylko, że stanowi ono jeden gigantyczny bajzel. Starczy powiedzieć, że kombinuje obecnie jak wydziedziczyć obu swoich synów nie zostawiając im prawa do żadnego zachowku i jednocześnie znaleźć sobie przyzwoitą partię na drugiego męża (pierwszy zmarł tragicznie... Nie, żeby Mirabelle to przeszkadzało, wręcz przeciwnie) i dorobienie się DOBRYCH dzieci :P. Innymi słowy, witamy w nhilarskiej rodzinnej telenoweli.

Sam wspomniany wątek Diany Kande, przyjaciółki Mirabelle nie będzie jednak raczej dalej dalej ciągnięty. Na chwilę obecną mogę powiedzieć tyle:

Kande pracowała jako 'wolontariuszka' w jednym z nhilarskich sierocińców i znana była jako Pani Śmieszka, bo do dzieci przychodziła w stroju błazna. Była psycholożką, ale pracowała za darmo. Utrzymywała się głównie z darowizn, co w nhilarskim społeczeństwie, nastawionym przede wszystkim na zysk było zachowaniem BARDZO dziwnym, jak no kogoś z klasy średniej.

Nikogo to by jednak nie obchodziło, gdyby nie fakt, że Kande zauważyła, że niektórzy z jej pacjentów byli szprycowani lekami pochodzącymi z jednej z lokalnych firm farmaceutycznych, firmy-córki korporacji należącej do Sentorosa, ogromnego potentata na nhilarskim rynku. Nie zrażona tym Śmieszka zaczęła węszyć... Co oczywiście firmie się nie spodobało.

Pewnego dnia policja zapukała do drzwi Diany Kande. W śmietniku, koło jej domu znaleziono jej strój błazna, cały we krwi. W sierocińcu zaś znaleziono zwłoki jedenaściorga dzieci.

Kande oskarżono o wielokrotne morderstwo i od stryczka uratowały ją tylko zeznania rodziny i biegłych psychologów, którzy po prostu uznali ją za niepoczytalną (między innymi na postawie dziwnego dobroczynnego zachowania). Umieszczono ja na stałe w psychiatryku.

Mirabelle znała Kande jeszcze z czasów szkolnych - były obie dobrymi przyjaciółkami, a Mirabelle o przyjaciołach nie zapomina. Razem z Oliwią starają się znaleźć dowody na jej niewinność i na to, że dowody przeciw Śmieszce sfabrykowano.

Trochę szkoda, że ani po jednej, ani po drugiej stronie nie uświadczyłem żadnych jaszczurów

Cierpliwości, jeszcze będziesz narzekał na przesyt :D

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 22.08.2012o11:42, Knight Martius napisał:

Hm, błędu tu nie ma, ale jak przeczytałem "ów" (w opowiadaniu SF), to mimo wszystko poczułem jakiś lekki dysonans...

Nie wiem, w jaki sposób tu "ów" przeszkadza...

Dnia 22.08.2012o11:42, Knight Martius napisał:

Trochę szkoda, że ani po jednej, ani po drugiej stronie nie uświadczyłem żadnych jaszczurów (a przyznam szczerze, że w tym, co piszecie, najsilniej wyobrażałem sobie właśnie ich obecność)

 

Jaszczurów będziesz miał wkrótce wystarczająco dużo - i to w dwóch wydaniach. Na pocieszenie, już w rozdziale drugim - poniżej - masz jedno z owych wydań

==============================================

 

 

- II -

 

Okolica była nienaturalnie cicha - mimo że otaczała ich gęsta dżungla, odgłosy fauny dobiegały ich nieporównywalnie rzadziej, niż komunikaty członków oddziału oraz dźwięki wydawane przez pracujące systemy ich kombinezonów. Żołnierze szli idealnie równo, w idealnie równych odstępach, odruchowo utrzymując obronną formację i obserwując uważnie okolicę.

Garave Ikoren Shimure podążał w przedniej części szyku, mając tuż przed sobą wojowników idących w szpicy. Broń trzymał skierowaną w górę - ufał czujności swoich żołnierzy, zajmujących zewnętrzne pozycje i omiatających okolicę lufami karabinów. Nie były to zwykle przez nich używane AGM-43/K, lecz ćwiczebne paralizatory. Noszone przez nich pancerze również były jedynie prostymi kombinezonami - wyposażonymi zaledwie w część osprzętu, obecnego w standardowych zbrojach, i złożonymi głównie z elastycznych materiałów - tak, by trafiony promieniem paralizatora wojownik mógł zostać skutecznie unieruchomiony. Nie sprawdziłyby się na polu bitwy, szczególnie w porównaniu z noszonymi przez nich w takiej sytuacji, chronionymi stopem ifumanowym pancerzami wspomaganymi typu FV-300.

Soreviańscy żołnierze podchodzili jednak do ćwiczeń nie mniej poważnie, niż do prawdziwej walki - szli równomiernie, balansując ogonami i zachowując ciszę. Ich pierwotna natura drapieżnych jaszczurów bardzo im w tym pomagała.

- Rigered jeden-trzy, odbij w prawo - nakazał Ikoren przez komunikator.

- Rigered jeden-trzy, odbijam w prawo - nadeszło potwierdzenie od oficera.

- Zachowujcie odległość - rzucił Ikoren, mimo że żołnierze doskonale wiedzieli, co robić.

Instynkt już od dłuższego czasu podpowiadał garave, że coś jest nie tak, lecz mimo to był najzupełniej spokojny. Kilkadziesiąt lat służby w armii sprawiło, że niejako się wypalił, jeśli o to chodziło. Nawet podczas prawdziwej bitwy, w której groziła mu śmierć, niełatwo go było wytrącić z równowagi - co dopiero zaś na ćwiczebnych manewrach, gdzie czekać go mogła tylko utrata przepustki i uczucie osobistej klęski. Nakładała się na to pewność siebie, jaką nabył, gdy przez kilku laty wstąpił do jednostek Sarukeri - soreviańskich superżołnierzy, oddziałów śmierci, elity elit armii SVS.

Teraz więc pozostawał spokojny, gdy uczestniczył wespół ze swoim oddziałem w ćwiczebnej operacji, na przygotowanym ku temu, lesistym skrawku terenu. Chociaż lasy na macierzystej planecie Sorevian - oraz ich koloniach - pełne były groźnych drapieżników, tutaj byli tylko zmagający się ze sobą Sarukeri. Oddział Ikorena należał do grupy "niebieskich" i otrzymał zadanie obejścia pozycji przeciwnej drużyny "brązowych", by móc zaatakować od tyłu broniony przez nich bunkier z lądowiskiem. W międzyczasie inne kompanie związywały walką główne siły przeciwnika.

- Esaren - powiedział szeptem garave - Kiedy mieliśmy ostatni meldunek od naszych zwiadowców?

- Trzy enelity temu - odrzekł mai derian Esaren, jeden z oficerów Ikorena - W normie.

- Wezwij ich raz jeszcze i każ im zdać raport.

- Mamy przerwać ciszę radiową, garave?

- Myślę, że mogli ominąć patrole "brązowych". Nie wierzę, że oni tak po prostu olali możliwość ataku z flanki i nie wysłali żadnej szpicy.

Esaren zawahał się.

- Zatrzymaj oddział - syknął Ikoren naglącym tonem - I wezwij zwiadowców.

Mai derian dał żołnierzom sygnał, aby natychmiast się zatrzymali. W jednej chwili posuwająca się miarowo naprzód formacja stanęła w miejscu, a wojownicy z własnej inicjatywy przyjęli obronne pozycje.

Wkrótce okazało się to bardzo przydatne.

Zaledwie Ikoren usłyszał w słuchawkach komunikatora głos Esarena, nadającego transmisję średniego zasięgu do oddziału zwiadowczego, a zagłuszył go okrzyk jednego ze stojących w pobliżu żołnierzy.

- Kontakty! - krzyknął, opadając na kolano - Z przodu, lewa i prawa!

Ikoren zaklął.

- Wszyscy na czoło! - zawołał, ponaglając żołnierzy gestem - Związać nieprzyjaciela walką!

Jeszcze zanim Shimure skończył wykrzykiwać rozkazy, żołnierze obydwu drużyn zaczęli oddawać strzały ze swoich paralizatorów. Wiązki promieni migały na krótko w leśnej gęstwinie, na razie nie trafiając jednak w nikogo. Sarukeri robili dobry użytek z osłony, jaką dawały im okoliczne drzewa.

- To zasadzka - syknął Esaren, przypadając do Ikorena.

- Gdybyśmy się nie zatrzymali, weszlibyśmy między nich - warknął garave - Nasz zwiad schrzanił sprawę.

- To co robimy?

Ikoren zastanawiał się przez dłuższą chwilę, obserwując Akirni z drużyny "brązowych". Teren utrudniał ich dostrzeżenie, ale dzięki systemom optycznym wizjera kombinezonu mógł stwierdzić, że są tam dwa mniejsze oddziały, usytuowane w pewnej odległości od siebie. Zajęły takie pozycje, że idąc swoją drogą, "niebiescy" pod komendą Ikorena znaleźliby się pod krzyżowym ogniem tych dwóch grup.

- Zostań tu i utrzymuj pozycję - nakazał dowódca, po czym zwrócił się do mai derian Raizy - Weź swój oddział i obejdźcie ich z lewej. Idę z wami.

- Tak jest, garave! - odkrzyknęła Raiza.

- Esaren, ty powiedz jeszcze tym cholernym zwiadowcom, że mają kontynuować swoje zadanie bez nas. My zajmiemy się sprawą tutaj.

Ikoren skierował się na lewo, podążając ostrożnie, w pozycji pochyłej. Część Sarukeri poderwała się z ziemi i w ślad za Raizą zaczęła okrążać przeciwników. Manewr ten nie pozostał niezauważony.

- Szybciej, szybciej! - zawołał Ikoren, odwracając się i ostrzeliwując w biegu - Weźcie ich w zwarciu!

Sarukeri z oddziału Raizy oddalili się od reszty, podchodząc wreszcie niebezpiecznie blisko grupy "brązowych" - żołnierze zwolnili, przemykając teraz od drzewa do drzewa, by wciągnąć przeciwników w walkę na krótkim dystansie. Ikoren, mimo związanego z tym ryzyka, stanął na czele oddziału, wysuwając się naprzód.

Wychylił się zza kolejnego drzewa, po czym postrzelił paralizatorem jednego z wrogich wojowników, który przemykał właśnie do kolejnej osłony. Kombinezon trafionego został zneutralizowany, wyłączając Sarukere z walki - upadł unieruchomiony, nie będąc już w stanie nic zrobić. Ośmielony tym Ikoren kilkoma susami dopadł kolejnego drzewa, w ostatniej chwili unikając strzału innego przeciwnika - który jednak w ułamek sekundy później sam padł, trafiony przez jednego z żołnierzy Raizy.

Bitwa na krótkim dystansie stawała się coraz bardziej gwałtowna - gdzieniegdzie dochodziło do walk wręcz. Shimure wyłonił się zza drzewa, chcąc strzelić w jednego z Sarukeri, który stał nad powalonym wojownikiem "niebieskich", celując już w niego paralizatorem. Zostało to jednak Ikorenowi uniemożliwione.

Znienacka zaatakował go ktoś inny.

Oponent wpadł na garavego z impetem, wytrącając mu z ręki paralizator i nieomal przewracając go na ziemię. Wbił lufę karabinu w jego brzuch, lecz nie zdążył strzelić, gdyż Ikoren natychmiast odtrącił broń na bok, a następnie obrotowym kopnięciem również wybił mu ją z garści. Przeciwnik szybko zrewanżował się podobnym uderzeniem, wymierzonym w głowę Shimurego, jednak ten uchylił się przed ciosem, a następnie chwycił wyciągnięte ramię oponenta, kiedy ten usiłował zaatakować pięścią. Zanim Sarukere zdążył cokolwiek zrobić, Ikoren bezceremonialnie przerzucił go nad sobą, ciskając nim o ziemię, a następnie przypadł do leżącego i przydepnął mu tors kolanem.

W pierwszej chwili zamierzał porzucić przeciwnika, ale momentalnie zorientował się, że zaatakowany przez nich oddział został już niemal pokonany, żołnierze zaś strzegli pleców swego dowódcy.

Dopiero teraz zwrócił uwagę na oficerskie dystynkcje oraz przyszywkę z imieniem na kombinezonie powalonego oponenta. Uśmiechnął się, sięgając dłonią do okrywającego górną połowę jego wydłużonej głowy, czarnego wizjera.

- Fiaren - powiedział przyjaźnie, odsłaniając twarz - Ty cholerny łajdaku.

Z wnętrza czarnej okrywy przeciwnika dobiegł go najpierw krzepiący śmiech, a po nim znajomy głos.

- Ja też się cieszę, że cię widzę.

- Garave - odezwała się Raiza, stojąca tuż obok dowódcy - Zneutralizowaliśmy ten oddział.

- Straty? - rzucił Ikoren, obracając głowę i spoglądając na nią prawym okiem.

- Nieznaczne. Z mojego plutonu sparaliżowanych jest dziesięciu.

- Zaatakujcie teraz drugi oddział - nakazał Ikoren, po czym odezwał się do Esarena przez komunikator - Teraz wy bierzcie ich z drugiej flanki.

- Przyjąłem, garave.

Wydawszy rozkazy, Ikoren ponownie spojrzał na Fiarena, który odsłonił już własną twarz. Także się uśmiechał, choć z lekką nutą goryczy.

- A już miałem nadzieję, że jednak dacie się wciągnąć - mruknął.

- Mało brakowało - przyznał Shimure, po czym zapytał, starając się, aby zabrzmiało to całkiem zdawkowo - Nie szli tędy nasi zwiadowcy? Spodziewałem się, że natkną się na jakąś zasadzkę. Dlatego rzuciłem propozycję, żeby posłać ich przodem, na przynętę.

- Połapałem się, że to przynęta - wyznał Fiaren - Pozostaliśmy w ukryciu i daliśmy im przejść, żeby poczekać na coś grubszego.

- Rozumiem.

- I co teraz? - Fiaren wzruszył ramionami - Jestem waszym jeńcem?

- Powiedzmy, że jesteś - odrzekł Ikoren - Zostań tutaj i wezwij medyków, żeby zajęli się sparaliżowanymi.

Garave zerwał się na nogi i pomógł koledze wstać.

- Powinienem był wiedzieć, że cię tu znajdę - rzekł, kiwając głową - Skoro był tutaj z nami 209. Batalion...

- No to jest nas dwóch - wtrącił Fiaren - Myślałem, że wciąż jesteście na Akiosie.

- Oddelegowali nas z powrotem na Sorev dwa tygodnie temu. Przez cały poprzedni tydzień mieliśmy ćwiczenia, w tym z pancerzami wspomaganymi. Chyba coś się szykuje.

- To akurat oczywiste. Ildanie powinni wkrótce zaatakować ponownie.

- Garave - Ikoren usłyszał w komunikatorze głos Esarena - Zneutralizowaliśmy siły "brązowych", ale ponieśliśmy straty na poziomie trzydziestu procent. Niektórzy są tylko obezwładnieni, nasi i ich.

- Zrozumiałem - odrzekł dowódca - Wyeliminowanych z walki zostawcie na miejscu, potem zgarną ich stąd medycy. Pozostali, przegrupować się i kontynuować wykonywanie poprzedniego zadania.

- Przyjąłem.

- Zajmiesz się wszystkim? - Ikoren zwrócił się do Fiarena.

- Jasne.

Shimure opuścił go, dołączając do swojej kompanii. Wszyscy żołnierze powracali teraz do poprzedniej, luźnej formacji, porzucając miejsce walki. Lądowisko, którego kazano bronić "brązowym", znajdowało się już niedaleko stąd. Mogli jeszcze włączyć się do bitwy.

Jednak wkrótce po tym, jak wznowiono marsz, Ikoren odebrał wezwanie od dowódcy. To natychmiast zwróciło jego uwagę - w dalszym ciągu mieli rozkaz zachowywać ciszę radiową. Jeśli przełożony zmienił zdanie, musiało to oznaczać coś ważnego.

- Rigered jeden, tu Gatode jeden - Ikoren momentalnie rozpoznał głos suvorego Nukaia - W jakim jesteście stanie?

- Kierujemy się do celu po wykryciu i zneutralizowaniu zasadzki - odrzekł garave.

- Możecie się pospieszyć - odrzekł Nukai - Koniec akcji, desantowce w drodze.

- Słucham? - Ikoren był zaskoczony - Suvore, co się stało?

- Wykonanie zadania okazało się łatwiejsze, niż przypuszczaliśmy - oznajmił dowódca - Schrzanili obronę od frontu, a kiedy zwiadowcy Arigena zaatakowali ich od tyłu, poddali się. Zbiórka wszystkich przy lądowisku.

- Suvore, mamy tu jeszcze kilkudziesięciu sparaliżowanych w miejscu...

- Dotarło już o tym zawiadomienie, garave. Przyleci po nich osobny statek, później wypalą część lasu i przygotują dla niego lądowisko. Wy macie dołączyć do nas przy celu.

- Tak jest, suvore, zaraz tam będziemy.

- Sihe - odezwała się stojąca obok Ikorena Raiza - Myślałam, że weźmiemy chociaż udział w ataku na ten cholerny bunkier.

- Nie daliśmy się wciągnąć w zasadzkę i załatwiliśmy ich kompanię - mruknął Ikoren - Przynajmniej tyle. Dobra! - tym razem krzyknął tak, aby wszyscy go usłyszeli - "Brązowi" zostali zneutralizowani. Mamy rozkaz dołączyć do jednostki przy lądowisku. Do Kagara z formacją, idziemy tam sprintem.

Ikoren pozwolił sobie na lekki uśmiech, kiedy zerwał się do biegu. Pozostali ruszyli jego śladem niemal natychmiast. Kilka osób wzniosło słabe okrzyki entuzjazmu.

Dotarli na miejsce mniej więcej w tym samym czasie, kiedy na niebie pojawiły się już desantowce klasy Fadere. Wszyscy Sarukeri biorący udział w ćwiczeniach znajdowali się teraz na otwartej przestrzeni, na polanie pośrodku lasu. Większość czekała już przy lądowisku, czekając na transport. Kiedy statki siadły już na ziemi, wydostali się z nich medycy, aby zająć się żołnierzami sparaliżowanymi w walce.

- Szybciej! - nawoływał ich Nukai, kiedy już się zbliżyli - Właźcie na desantowce i zabierajmy się stąd!

Nie trzeba było tego nikomu dwa razy powtarzać. Sarukeri zachowali jednak dyscyplinę i wchodzili do luków statków kolejno, nie zaś pod postacią bezładnej bandy.

- W pewnym sensie - oznajmiła Raiza, kiedy wszyscy z jej drużyny znaleźli się już wewnątrz desantowca, wespół z Ikorenem - nie wykonaliśmy zadania.

- Ale i tak wykonaliśmy świetną robotę - odrzekł Ikoren - Jak już będziemy na miejscu, stawiam kolejkę.

 

 

* * *

 

Shimure nie miał w zwyczaju rzucać podobnych obietnic na wiatr, toteż wkrótce po powrocie do bazy i pozbyciu się ćwiczebnego ekwipunku Sarukeri z jego kompanii - już w ciemnoszarych, polowych mundurach - skrzyknęli się w bufecie. Ikoren zdawał sobie sprawę, że postępowanie to nie było do końca regulaminowe. Teoretycznie byli zluzowani zaraz po ćwiczeniach, mogli więc spożywać alkohol. Lecz w praktyce niebawem miała się odbyć kolejna faza ćwiczeń, tym razem z pancerzami wspomaganymi - okres zluzowania powinni zaś spożytkować na przygotowanie doń. Shimure przekonał jednak swoich żołnierzy, że jedna kolejka im nie zaszkodzi, a także obiecał, że weźmie na siebie odpowiedzialność, jeśli jego przełożeni będą mieli jakieś obiekcje.

Postawiwszy napoje alkoholowe zwykłym żołnierzom i wydawszy im rozkaz, aby nie zamawiali kolejnych, Ikoren przeszedł z oficerami do klubu, by tam wypić wspólnie z nimi.

- Cholera, garave - powiedział Esaren, kiedy wychylili już pierwszy toast - Ty to jednak naprawdę masz nosa.

- Naszego jasnowidza znów instynkt nie zawiódł - skomentowała Raiza - Wyczułeś ich węchem, czy jak?

- Może to ten rzadki talent, którego szukają ci z Genisivare - zażartował Ikoren - Chyba powinienem rozważyć przeniesienie się do nich.

- Albo do tych Terran z Zakonu - wtrącił Esaren - Może jesteś pierwszym sivantien, który ma tę moc. I to nie byle jaką, skoro przewidywania przyszłości nie opanowały nawet te ssaki.

- Garave - odezwał się, niezbyt śmiało, trzeci z oficerów Shimurego, derian Kobare - Co to był za jeden, od "brązowych"? Ten, z którym gadałeś?

- Stary znajomy - odrzekł Ikoren z uśmiechem, pociągając łyk ivarenu - Ma na imię Fiaren. Poznaliśmy się jeszcze wtedy, gdy służyliśmy w siłach Strażników. Od dawna go nie widziałem, a o tym, że po wstąpieniu do Sarukeri wzięli go do 209. Batalionu Shevereańskiego, przypomniałem sobie dopiero wtedy, gdy go rozpoznałem.

- Garave Ikoren! - dobiegł ich od wejścia nowy głos.

Wszyscy odwrócili się w kierunku przybysza, którym okazał się być ich przełożony, suvore Nukai. Nie nosił polowego munduru, lecz elastyczny kombinezon, na który nakładano elementy pancerza wspomaganego. Shimure poczuł na jego widok niepokój, lecz tylko niewielki - był w dobrych stosunkach z dowódcą, który z kolei nie należał do surowych oficerów. Tym razem jednak mógł uznać postępek Ikorena za przeciągnięcie struny.

- Suvore! - krzyknął Shimure, zrywając się na równe nogi i salutując.

Nukai przez chwilę wpatrywał się w niego ponurym wzrokiem, po czym uśmiechnął się wyrozumiale.

- Dokończ to - mruknął, wskazując na jego szklanicę - i chodź ze mną. Mam nadzieję, że zechcesz mi towarzyszyć w drodze do montera pancerzy. Mamy ze sobą do pogadania.

Ikoren nachylił się nad stołem, chwytając swoje naczynie i odzywając się szeptem do swoich oficerów.

- No to wpadłem - rzekł, wcale nie sprawiając wrażenia przejętego tym faktem - Jakby co, to nie czekajcie na mnie tutaj wieczorem.

Wychylił resztę ivarenu do wtóru chichotu podwładnych, po czym opuścił klub, idąc w ślad za dowódcą. W dalszym ciągu nie spodziewał się większych kłopotów, niż reprymenda - Nukai co prawda nie tolerował jawnego łamania regulaminu, ale przymykał oko na jego naginanie. W dodatku odnosił się przyjaźnie do swoich oficerów. Sam był utalentowanym wojownikiem, który szkolił niegdyś starszych rangą żołnierzy - w tym samego Ikorena - w kai haiken, wyrafinowanej soreviańskiej sztuce walki wręcz.

- Czy mi się upiecze? - zapytał garave bezpośrednio - To tylko jedna kolejka, praktycznie nic.

Wiedział, że przynajmniej pod tym względem ma słuszność - Sorevianie byli twardzi i odporni na toksyny, w tym alkohol. Jedna jego porcja nie wpływała na ich koordynację ruchową.

- Dobrze wiesz, Ikoren, jakie mamy zasady - odrzekł Nukai.

- Wiem, suvore - Shimure uśmiechnął się nieznacznie - Mówią, że żołnierze mają prawo do spożycia alkoholu w okresie zluzowania. A my nie mamy chwilowo żadnych zadań.

Nukai zamruczał w stłumionym wybuchu śmiechu.

- Lubię cię, Ikoren - wyznał - Jesteś dobrym żołnierzem. Ale coraz częściej olewasz regulamin. Nie wiem, czy miałeś tak już wcześniej, czy po prostu woda sodowa ci uderzyła do głowy, odkąd zostałeś Sarukere. Wiem tylko, że jak tak dalej pójdzie, przekroczysz granice mojej tolerancji.

- Tego postaram się nie zrobić - odparł Shimure, po czym dodał - Ale tak czy inaczej, to ja poniosę konsekwencje. Nie musicie ich karać.

- Nie jesteś oficerem od niedawna - rzekł Nukai pouczającym tonem - Powinieneś już doskonale wiedzieć, że jako dowódca masz obowiązek świecić przykładem, a nie namawiać do złego.

- Przepraszam, suvore - Ikoren zwiesił głowę - Czy jest coś jeszcze, poza tym, że panu podpadłem?

Shimure powiedział to w chwili, kiedy obydwaj przestąpili już próg zbrojowni, po czym od razu przeszli do sekcji monterów - zautomatyzowanych urządzeń, w ciągu niespełna enelitu przywdziewających na Sarukeri ich pancerze wspomagane.

- Oczywiście, że jest, i to jeszcze nie byle co - odparł Nukai, nagle uśmiechając się szeroko - Niedawno wróciłem ze spotkania z shivaren Ekrevą.

Ikoren stłumił śmiech, jakim nieomal wybuchł, gdy pomyślał o ich dowódczyni. Shivaren Ekreva, jedna ze starszych wojowniczek należących do Sarukeri, miała reputację psychotycznej morderczyni, fanatycznie przywiązanej do wiary w patrona wojowników, smoczego boga Feomara. Uchodziła wśród swoich podwładnych - a także przełożonych - za narwaną.

- Co tym razem powiedziała? - zapytał Shimure.

- Cóż, mam dla ciebie dwie wiadomości - rzucił Nukai, po czym zawołał do techników obsługujących montery - Stanowisko drugie, materiał KGA-909112!

- Stara śpiewka - skonstatował Ikoren - Pewnie jedna jest dobra, a druga zła? Chcę najpierw usłyszeć złą, wtedy dobra od razu poprawi mi humor.

Dowódca roześmiał się otwarcie, stając w wyznaczonym miejscu na podłodze.

- Moim zdaniem, jedna jest dobra, a druga jeszcze lepsza - odrzekł z uśmiechem, teraz po prostu ciesząc się zaskoczoną miną podwładnego - Ale najlepiej po prostu sam oceń.

Jeden z wysięgników montera usytuował na podłodze przed Nukaiem metalowe, długopalczaste "buty", stanowiące element pancerza. Oficer włożył w nie szponiaste stopy, a następnie rozłożył ramiona w wyznaczonej pozycji, aby maszyna mogła prawidłowo nałożyć nań poszczególne fragmenty zbroi.

- Robi się coraz ciekawiej - stwierdził Ikoren, odzyskując rezon i obserwując, jak ciało jego dowódcy stopniowo zakrywa szczelny kombinezon - Jaka jest więc dobra wiadomość?

- Taka, że nasi terrańscy sojusznicy - Nukai wymówił to ostatnie słowo z nieznaczną pretensją w głosie - Nie omieszkali poinformować nas o swoim nowym odkryciu.

- Jakim odkryciu?

- Przełomowym - oficer najwyraźniej rozmyślnie krążył wokół sedna sprawy, usiłując podbudować w Ikorenie napięcie - Szczerze mówiąc, kompletnie się tego nie spodziewałem. Oni pewnie też jeszcze wszyscy nie ochłonęli.

- No dobra, jestem gotów - Shimure uśmiechnął się ironicznie, rozkładając ręce w wyczekującym geście - Zniosę to. Co to za odkrycie?

- Jeśli wierzyć Terranom, to natknęliśmy się na przedstawicieli nowego gatunku. I nie mam tu wcale na myśli czegoś na poziomie ragery.

Nukai odczekał chwilę, pozwalając, aby sens tych słów dotarł do Ikorena. Ten w żaden sposób tego nie skomentował - zamarł w miejscu, osłupiały. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że ma rozchyloną szczękę, więc zamknął pysk z kłapnięciem.

- Ja powiedziałem dokładnie to samo - wyznał suvore sarkastycznie; był już niemal kompletnie odziany w pancerz wspomagany.

- Ale jak? - powiedział Ikoren, odzyskując głos - Co to za jedni? Gdzie na nich trafili?

- To jest właśnie najdziwniejsze - odparł Nukai, podczas gdy monter kończył pracę, nakładając nań już obudowę hełmu - W systemie Aradiel, zaraz przy Aratronie. Nikt nie wie, skąd się tam wzięli, ale wygląda na to, że otworzyli jakiś rodzaj portalu.

- Jaka więc jest ta jeszcze lepsza wiadomość?

Dowódca nie odpowiedział od razu. Miał już na sobie kompletny pancerz wspomagany typu FV-300, a jego twarz zakrywał teraz długi, czarny wizjer, osłaniający górną połowę łba. Nukai ruszył się z miejsca, przybierając następnie postawę gotowości do walki. Uniósł ręce, zadając kilka ciosów pięściami, wymierzonych w powietrze. Przeszedł płynnie z ostatniego uderzenia do obrotowego kopnięcia z wyskoku, co było wręcz olimpijskim wyczynem, biorąc pod uwagę ciężar pancerza. Opadł na podłogę z głośnym hukiem, po czym wrócił do normalnej pozycji, odwracając się do Ikorena.

- Taka, garave - powiedział wreszcie, głosem lekko zniekształconym przez aparaturę kombinezonu - że my też zamierzamy osobiście spotkać się z przedstawicielami owej rasy. Terranie już niemal rozszyfrowali ich język i niebawem wysyłają ambasadorów. My także. Tak się składa, że to między innymi nas kopnął zaszczyt towarzyszenia naszej misji dyplomatycznej jako ochrona.

Nukai nachylił się lekko nad oniemiałym podwładnym, po czym dodał:

- I nie zapominaj, że za dwa ality też masz mieć na sobie FV-300, ty i twoi samani.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cierpliwości, jeszcze będziesz narzekał na przesyt biggrin_prosty.gif

Dlatego piszę, że to dopiero początek.

Nie wiem, w jaki sposób tu "ów" przeszkadza...

Chodzi ogólnie o to, że język w pewnym momencie wydawał mi się zbyt taki... no, piękny, że się tak wyrażę. Zgrzytało mi to nieco w SF, w którym język jak na mój gust powinien być nieco prostszy. Potraktuj to jednak jako osobistą preferencję, bo nadal uważam się za dyletanta w kwestii tego gatunku - poza tym w obecnym rozdziale już jakoś mi to nie przeszkadzało.

Przy okazji "Nieba i Piekła" prosiłeś mnie, żebym starał się w miarę na bieżąco pisać Ci o postaciach - dlatego teraz mówię, że Ikoren wyszedł Ci całkiem, całkiem. smile_prosty.gif Jako że jednak jeszcze nie wyszliście z początku, to z oceną oczywiście się wstrzymam, ale jego przedstawienie we wstępie zapowiada ciekawą postać. Fabularnie nie mam co komentować, bo w sumie poza ćwiczeniami niewiele się dzieje, ale w ramach wprowadzenia do wydarzeń ten rozdział sprawdza się IMO bardzo dobrze. Chociaż i tutaj zawsze znajdzie się coś do wytknięcia...

Żołnierze szli idealnie równo, w idealnie równych odstępach (...)

Czy to nie na jedno wychodzi?

Kilkadziesiąt lat służby w armii sprawiło, że niejako się wypalił, jeśli o to chodziło.

Co zwrot "jeśli o to chodziło" ma wyrażać?

Nie trzeba było tego nikomu dwa razy powtarzać.

*mamrocze coś pod nosem*

- Stara śpiewka - skonstatował Ikoren

Nie jestem pewien, czy "skonstatować" pasuje tu najlepiej.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chodzi ogólnie o to, że język w pewnym momencie wydawał mi się zbyt taki... no, piękny, że się tak wyrażę.

Eee, tam. Nie masz racji. Słowo "ów" jest dokładnie tak samo piękne, jak "ten" - czyli niespecjalnie. Więcej to ma ze staropolszczyzną wspólnego - ale nie jest to słowo archaiczne, żeby nie pasowało do narracji.

Czy to nie na jedno wychodzi?

No, właśnie nie do końca. To, że szli równo, oznacza, że utrzymywali identyczne tempo - może i implikuje to, że utrzymywali tym samym równe odstępy, ale nie oznacza tego samego.

Co zwrot "jeśli o to chodziło" ma wyrażać?

No - akcję, ogólnie...

*mamrocze coś pod nosem*

Nie mów, że nigdy tej figury retorycznej nie widziałeś... icon_rolleyes.gif

Nie jestem pewien, czy "skonstatować" pasuje tu najlepiej.

Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałoby nie pasować.

No dobra... skoro idzie, to niech idzie. Następny rozdział jest autorstwa HidesHisFace - ale przypominam, że on zgodził się, by publikować również jego część pracy.

Masz (macie) tu jaszczury w tym drugim wydaniu...

=======================================

- III -

Matka Strachu, jeden z siedmiu wielkich krążowników liniowych Shata'lin, krążyła samotnie nad wrogim światem niczym drapieżny ptak. Stukilometrowy kolos majestatycznie sunął poniżej orbity większego z dwóch księżyców planety, musiał być idealnie widoczny z powierzchni.

Sinva siedziała w samym centrum okrętowej kaplicy, jak zwykle medytując. Wydawała się być kompletnie odcięta od reszty świata - tylko ona, kaplica i ciemność. Choć miała otwarte oczy, a w świątyniach i kaplicach poświęconych Cesarzowej nigdy nie gaszono światła, nie widziała absolutnie nic. "Ile to już lat?" - zamyśliła się, przez chwilę wspominając czasy, w których świat był dla niej pełen barw, pełen światła. Nie żałowała jednak tego, co się stało, a jedynie, że wcześniej nie zaakceptowała tego, co uznawała obecnie za swoisty dar. Wciąż doskonale pamiętała świat, jaki widziała wcześniej, ale nie wspominała go z przesadnym sentymentem, potrafiła bowiem zrekompensować sobie pewne braki z, jak sądziła, nawiązką. W końcu, gdyby nie jej obecny stan, nigdy nie rozwinęłaby swoich zdolności tak bardzo i nigdy pewnie nie dostałaby się do Rady Straży Świątynnej. Z rozbawieniem wspomniała głosy niedowierzania starszych sióstr, gdy zapragnęła miejsca wśród najlepszych wojowniczek Cesarzowej i z takim samym rozbawieniem przywołała w myślach ich zdziwione twarze, gdy kolejne czempionki padały od jej ciosów na matę, odarte z pychy i poczucia wyższości nad kimś, zdawałoby się, ułomnym.

Pomimo trzech zwycięstw pod rząd Rada powątpiewała. Nawet teraz, gdy jej wartości nikt nie podważał, niektóre siostry wciąż zdawały się mieć pewne obawy, czy uczciwym jest puszczanie na front kogoś, kto tak wiele bezpowrotnie stracił. Sinva uśmiechnęła się tylko i wyszeptała: "Krótkowzroczne dzieciaki, o ironio", naśmiewając się z pychy, która - jak sądziła - prawdziwie najlepszym nie przystoi.

Wojowniczka poderwała się i stanęła na jednej nodze w pozie przywodzącej na myśl wielkiego żurawia. Obróciła się na obu palcach stopy, podwinęła ogon i skoczyła trzykrotnie na koniec wybijając się wysoko i ponownie obracając w powietrzu. Wylądowała ciężko, ale zgrabnie, płynnym ruchem powstając wraz z wysokim wykopem, a następnie serią ciosów uderzających w powietrze ze świstem. Krótka, zdobna szata falowała, nadając całemu ćwiczeniu piękna i nieczęsto spotykanej gracji. Wszystko przywodziło na myśl starodawny taniec, szybki i harmoniczny, inspirowany naturą. Po ostatnim skoku wyprostowała się, stając dokładnie w tej samej pozie i w tym samym miejscu, co na początku.

Usłyszała trzy raczej niewyraźne klaśnięcia i słodko brzmiący, kobiecy głos:

- Brawo! Jesteś pewna, kochanieńka, że to wojaczka jest twoim powołaniem, a nie taniec? Cóż za gracja, opanowanie, no i w tańcu nikt nigdy nie kwestionowałby twojej skuteczności.

Postać odziana w dość dziwną suknię, zdobną kilkoma pasami i metalowymi opięciami weszła wolnym krokiem do kaplicy. Prawą połowę twarzy kryła za czymś, co wyglądało na skrzyżowanie welonu i katowskiego kaptura. Odsłonięta strona twarzy zdobna była zaś w trzy pokaźne blizny, jak po ranach zadanych przez dzikie zwierzę, ale nienaturalnie równych. Uwagę od dziwnie przyozdobionej twarzy odwracały jednak grube, skórzane rękawice - w każdą z nich wbite były po trzy długie igły nawleczone lśniącymi nićmi.

Sinva odwróciła się i poprawiła swój pięknie wyhaftowany płaszcz. Nie skupiła jednak wzroku na znajomej, tylko patrzyła na ścianę, jakby nieobecna:

- Czy nowy płaszcz jest już gotowy, Aniołku?

- Prawie, prawie. Przyszłam tu tylko zdjąć miarę czy dwie z tego, który masz na sobie. Zostało mi tylko kilka drobnych detali. Do licha, prosiłam cię, byś nie brała go na najcięższe bitwy, prawda? Ledwo wyrabiam z cerowaniem tego, a dobrze wiesz, że mam nie tylko tonę zamówień we Łzie, ale i robotę do odwalenia tutaj.

- A propos roboty, wiesz może, czy trzecia kompania już wróciła?

- Nie ruszaj się przez chwilkę, moja droga - Aniołek podeszła do Sinvy, szybkim ruchem wyciągnęła zza pasa miarkę, która uniosła się w powietrzu, opasała klientkę, a następnie rozciągnęła się przy plecach. Aniołek szepnęła do siebie miary, a centymetr wrócił za pas - Kompania wróciła cała i zdrowa. No, prawie... Jedna siostra została postrzelona w ramię. Parę dni i wróci do siebie. Miałaś genialny pomysł z tym atakiem, nie mieli zielonego pojęcia, że Straż Świątynna uderzy od południa. Ot, kolejny powód, dla którego nie powinnaś marnować się na froncie, za dobrze radzisz sobie w sztabie.

- Nie starasz się mnie przypadkiem za bardzo chronić? Umiem sobie radzić, Aniołku, naprawdę.

- Wiem, wiem, ale nie lubię nawet myśleć o tym, że jednej z moich ulubionych klientek mogłoby się coś stać.

- Słuchaj, nie lubię się chwalić, ale Rada nie przyjmuje byle kogo, naprawdę potrafię o siebie zadbać. To, że nie widzę, niczego tu nie zmienia i nie daj sobie wmówić, że jest inaczej.

- Nie wątpię w twoje zdolności w bezpośredniej walce, ale masz tyle innych talentów, czemu tyle ryzykujesz?

- A czemu ty ryzykujesz na tyłach wroga, Aniołku, skoro twoją specjalnością są suknie? - Sinva uśmiechnęła się ironicznie i spojrzała dokładnie w stronę przyjaciółki. Psioniką nadrabiała sobie brak wzroku już od wielu lat i nauczyła się dość dobrze imitować osobę widzącą. Potężne pole, jakie rozciągała wokół siebie dawało jej nawet pewną przewagę nad widzącymi zwyczajnie, jakby miała oczy dookoła głowy. Z drugiej strony, książka, ekran komputera, czy zwykła szyba były dla jej psychicznego wzroku barierami nie do pokonania.

- Odgryźć to się potrafisz, ale za to, powinnaś chyba winić moją byłą mistrzynię. Illaila zaszczepiła mi umiłowanie do rozlewu krwi, większe niż sama bym chciała.

- Każdy sam kształtuje swój los, dobrze o tym wiesz.

- I ty to mówisz? Głupi przypadek odebrał ci wzrok.

- No i co z tego? Liczy się to, co z tym fantem zrobisz, siostro. Większość by się tej sytuacji poddała i załamała się, ja natomiast zobaczyłam możliwości.

- Prawda, ale obawiam się, że upuszczanie innym krwi weszło mi za bardzo, o ironio, w krew. Wstyd przyznać ale polubiłam to, naprawdę polubiłam... Ten dreszczyk emocji, widok, zapach posoki. To wciąga, odbiera częściowo zmysły. Modlę się jedynie, bym nie straciła nad tym kiedyś kontroli.

- Pytanie, czy kiedykolwiek miałaś nad tym kontrolę, przyjaciółko?

- Co masz na myśli?

- To jak uzależnienie, moja droga. A żaden uzależniony nie przyzna się, że ma problem tak długo, jak nie sięgnie dna. Sama mi kiedyś wspominałaś co czułaś, gdy cię postrzelono...

- Prosiłam cię, byśmy nie wracały do tego.

- Rozumiem, przepraszam - Sinva zamyśliła się - Nie chciałam drążyć przesadnie, ale sama wiesz, co mam na myśli.

- Jak już przy pracy jesteśmy, moja droga Sinvo, chyba sobie jednak nie pomedytujesz. Czeka cię robota.

- Znowu potrzebują mnie do planowania? Mówiłam im, że potrzebuję odpoczynku.

- Nie, to podobno sprawa najwyższej wagi, sama samina Faelia po ciebie posłała.

- He, dyplomaci... A czego ona mogłaby ode mnie chcieć? Ma już przydzieloną ochronę. Niech tylko nie mówi, że Migrel i jego oddział przestały jej wystarczać.

- Nie, to sprawa naprawdę wysokiej wagi. Podobno Abhair Corp. odkryła coś ciekawego. Mirabelle przebąkiwała coś o nowej cywilizacji wręcz.

- Masz jakieś inne szczegóły? Nagle zaczęło się to wszystko robić ciekawe.

- Pójdź do niej i sama zobacz. Misja dyplomatyczna trudna nie będzie. Odsapniesz trochę od wojaczki. Na twoje miejsce i tak mamy dwóch Surfalane, którzy poprowadzą dalsze operacje i jeśli trzeba będzie nadstawią karku razem z resztą. Ty za to pozwiedzasz sobie i porobisz za kwiatek do butonierki. Jesteś bardziej reprezentacyjna niż większość sióstr tutaj.

- I ty to mówisz? A kto chciałby ślepego weterana za sobą targać? Ponadto, moim zdaniem to ty nadajesz się do tego lepiej. Nie dość, że zaprojektowałaś prawie wszystko, co noszę, to lepiej obracasz się w towarzystwie. W końcu twoja poboczna praca tego wymaga.

- W takich momentach powinnaś się cieszyć, że nie możesz zobaczyć moich oczu i paru innych detali. Co z tego, że potrafię się ubrać i zachować, skoro co chwila słyszę, że samo przebywanie w moim towarzystwie przyprawia innych o ciarki na plecach?

- Nie przesadzasz aby? Jasne, kiedy się zapominasz i gadasz o mordowaniu ludzi, można pomyśleć, że coś z tobą nie tak, ale... No i nie każdy wie o twojej pracy "po godzinach", że tak to ujmę.

- Ale co? - Aniołek oparła się o framugę i westchnęła - Już sam fakt, że jestem dumna z blizn pod okiem przeraża niektórych. W końcu jestem kobietą, prawda? Powinnam dbać o wygląd i panikować jak plastikowa aalveńska lala od pierwszej lepszej skazy. Jak ja kocham stereotypy... To, że potrafię zwężać i rozszerzać źrenice sama jak mi wygodnie też nie pomaga - uśmiechnęła się i kontynuowała - Ty za to, moja droga... Zerknij na siebie. Śliczna jesteś, utalentowana, nic nie poharatało ci twarzy.

- A ty od kiedy uważasz się za brzydką? Przeczysz sama sobie, moja droga, wypominasz sobie blizny i jednocześnie się nimi szczycisz, zdecyduj się.

- Czy ja powiedziałam, że nie mam wysokiego mniemania o sobie? Co to, to nie. Blizny ładnie kontrastują, wiesz? Podkreślają kolor moich oczu.

- Więc czemu ty nie pójdziesz? Jeśli mam być szczera, to po prostu mi się nie chce. Czuję się bardziej potrzebna tutaj. Front jest moim domem, wojna to moja praca, Aniołku.

- Każdy od czasu do czasu potrzebuje wakacji, wiesz? Ja też od czasu do czasu robię sobie przerwy. Kilku przyjaciół we Łzie jeszcze mam i niektórzy nie zapomnieli, że lubię zabawić się w towarzystwie i pogadać o wszystkim i o niczym.

- Powtarzam więc, czemu ty nie pojedziesz z Faelią?

- Czy ty zawsze musisz tak drążyć? - Aniołek załamała ręce, westchnęła i kontynuowała - Dobra, przyznaje się, chciałam jechać, naprawdę chciałam, ale po prostu Faelia mnie nie przyjmie.

- Ale czemu nie? Na wzmocnienie ochrony nadajesz się lepiej ode mnie.

- Może tak, może nie. Liczy się tu fakt, że jesteś bardziej... Oficjalna ode mnie. Przedstawiając mnie, musieliby albo wepchnąć mnie w pancerz, a na to za cholerę bym się nie zgodziła, albo przedstawić jako cywila. Cywilów na oficjalne spotkania nie wpuszczają, a nie oszukujmy się, chwalenie się moją mniej oficjalną robotą każdemu dygnitarzowi po kolei zbyt mądre po prostu nie jest.

- Dobrze, ale czemu ja?

- A co? Wepchniesz wiecznie napuszoną Solielle? Inandia jest śliczniutka, ale na takie spotkania się nie nadaje, zbyt wesoła. Meylenni? Też nie, bo nie reprezentuje głównych sił. Tak więc z wysokich rangą sióstr zostałaś ty. Skromna, ładna, skuteczna w razie potrzeby.

- Słowem... Nie mam wyboru, prawda? Nie wymigam się od tego.

- Nie, więc przestań, kochanieńka, marudzić i zabieraj się do Faelii. Cierpliwa jest, ale podobno trochę się jej spieszy.

- No i to by było na tyle, jeśli chodzi o branie losu we własne ręce.

* * *

Skrzydełko, niszczyciel korpusu dyplomatycznego Shata'lin spoczywało w hangarze Matki Strachu, a załoga powoli szykowała się do odlotu. Na pokładzie wrzało, wszyscy członkowie załogi uwijali się jak w ukropie sprawdzając po kolei systemy okrętu i donosząc potrzebne zaopatrzenie. Dyplomaci i ich eskorta mieli wysokie wymagania. Mostek również był daleki od spokoju. Mistrzyni Faelia siedziała na kapitańskim fotelu, jak zawsze ubrana w czarną, oficjalną suknię wykańczaną złotymi nićmi. Pogodna twarz o delikatnych rysach nie zdradzała, że za przyjaznym obliczem kryła się wybitnie przebiegła i - kiedy trzeba było - bezwzględna dyplomatka. Tuż za nią stał Migrel, jej mąż i jednocześnie szef ochrony, postawny mężczyzna o ciemnoczerwonej łusce, odziany w paradny wspomagany pancerz. Nie odstępował ukochanej nawet o krok.

Na ekranie głównym widać było Mirabelle Abhair siedzącą wygodnie przy swoim biurku, uważnie, jak na kobietę biznesu - w jej własnym mniemaniu - przystało, poprawiającą makijaż i nadającą jak stara kwoka:

- Przecież ci, k****, mówię już trzeci raz! To nie Imubianie! - rzuciła wyraźnie zirytowana.

- Powiedziałaś, że ich język przypominał imubiański potoczny, czyż nie? - odpowiedziała Faelia.

- Przypominał, a nie był identyczny. Ponadto sygnatury okrętów nie pasują do niczego, co mają Imubianie, więc to z pewnością nie oni.

- Jesteś pewna, że to nie jakiś system zakłócania, albo coś podobnego?

- Ni cholery. Oczywiście, że ich pieprzone konserwy miały systemy zakłócania, ale nic, z czym nasze sensory by sobie nie poradziły. Jedyne, co sprawiło nam kłopoty, to widmo energetyczne. Nie mam pojęcia, czym zasilają te swoje zabawki, ale musi być mocne... Albo dobrze się kryć. Choć to po prostu się, k****, nie klei, moja droga. Kto o zdrowych zmysłach chciałby zwiększać swoje widmo energetyczne? To w końcu czyni ze statku tarczę strzelniczą dla wszystkiego, co może się naprowadzać na j***ne widmo, a tak przynajmniej twierdzą moi eksperci. No i dorzuć do tego, że ich myśliwce były ledwo wykrywalne. Więc to muszą być silne generatory. Nie ma bata.

- A klasy? Udało się zidentyfikować?

- Nie licząc typowych raczej myśliwców i bombowców, wszystko miało rozmiary najwyżej przeciętnego niszczyciela, więc nie ma za bardzo na co popatrzeć. Uzbrojenie... Nie mamy zielonego pojęcia, co to jest, z pewnością nie standardowe imubiańskie balistyczne i energetyczne działa. Skany powierzchniowe pozwoliły na zidentyfikowanie kluczowych elementów konstrukcji, ale to każdy, kto ma choćby jedną parę gał, by dostrzegł.

- Parametry?

- Parametry, słonko? Jakbym miała te statki w stoczni i pozwoliła jajogłowym przeprowadzić sekcję, może bym coś sensownego mogła powiedzieć. Nie licząc pieruńsko wyraźnych sygnatur energetycznych i wyraźnych osłon, trudno mi cokolwiek powiedzieć.

- Osłony przyjaciółko, jakie osłony?

- Cholera wie, z pewnością nie aalveńskie punktowe, ani imubiańskie deflektory. To jakieś wielowarstwówki chyba, ale łba sobie za to urwać nie dam. Pociesz się tym, że nie otworzyli ognia na nasz widok, jak to Imubianie mają w zwyczaju.

- Może to w takim razie któraś z wolnych republik?

- Nie wydaje mi się. Banda oszołomów z mojego sztabu wciąż sprawdza bazy danych, ale jak do tej pory nic nowego nie wykombinowali. Jasne, rozmiary by pasowały pod floty pojedynczych światów, których nie stać na nic bardziej okazałego. Ale nie z reaktorem, który mógłby zasilić małe miasto.

- Skąd więc się wzięli? Wspominałaś, że do układu prowadzi jedna brama...

- Tak, jedna i jedyna, bo moja. Monitorowana cały czas, bez ustanku. Nie ma bata, by coś się prześliznęło. Ale oni po prostu wskoczyli do układu. Mniej więcej tak, jak wasz Statek-Matka potrafi.

- To nie brzmi wiarygodnie, Mirabelle. Sama wiesz, że napęd skokowy wymaga tyle energii, że wystarczyłoby na zasilenie całego układu planetarnego, wymaga po prostu generatorów many, a tylko my jesteśmy w stanie takie produkować. Sama wiesz, jak bardzo zabójcza potrafi być mana dla innych gatunków.

- Wiem, wiem, ale przeskanowałam cały układ. Nie ma szans by ktoś zakamuflował bramę. Pojawili się po prostu znikąd. Słuchaj. Gdy skoczyliśmy, mapy nieba też się nie zgadzały, nie przypominały niczego, co nasi jajogłowi sobie wyliczyli. Przebadaliśmy bramę, koordynaty to jeden wielki burdel. Zamiast normalnych danych, w komputerze nawigacyjnym obu bram mamy kompletny bełkot. Słowem, nie wiemy dokąd ta brama prowadzi. Mogą to być koordynaty kompletnie poza skalą, jak inna galaktyka. Kilku pacanów wyskoczyło mi z teorią, że mogliśmy trafić nawet do innego wszechświata. I wiesz, co jest najlepsze? To może być prawda, bo nasze rejestratory skażenia maną albo szlag trafił, albo jedyna mana, jaka w tym układzie jest została zawleczona na naszych statkach.

- Dobrze, pogadamy o tym na miejscu, stara przyjaciółko.

- Tylko nie "stara"! To, że mam dwóch pie***onych darmozjadów za synów, i że jestem wdową cierpiącą na wieczną chcicę, nie znaczy, że zaczynam się starzeć! Może nie żyjemy więcej, niż potrafimy policzyć, tak jak wy, świętoszki, ale pamiętaj moja droga: ostatniego gnoja, który przy***przył się do mojego wyglądu i wieku, sprałam tak, że już tylko mamusia może go kochać. Za bardzo cię lubię Faelio, więc z łaski swojej uważaj na pie***ony język.

- I kto to mówi? To w końcu z ciebie media robią wulgarną - odparła Faelia w ironicznym geście przewracając oczami.

- Nie jestem wulgarna, tylko jednoznacznie i stanowczo wyrażam swoje zdanie, a to cholernie wielka różnica!

- Jak chcesz, ale naprawdę, wracając do tematu, wspominałaś wcześniej, że deszyfrujecie ich język, ale jak ma się komunikacja do tej pory?

- Cóż, latają sobie spokojnie po sektorze, ale zachowują bezpieczny dystans. Wysyłają jakieś komunikaty od czasu do czasu, nic co jeszcze możemy zrozumieć, ale ton wypowiedzi nie wydaje mi się agresywny. Tylko myśliwce zapuszczają się głębiej, ale tolerują naszych, towarzyszących im bez ustanku. Szybkie te ich cholery, tak swoją drogą, i niemal tak samo zwrotne, jak aalveńskie bio-myśliwce. Nasi szyfranci wyłapali też, że podsłuchują nasze główne kanały informacyjne.

- To znaczy? Szpiegują?

- Nie. Po prostu oglądają sobie telewizję i słuchają radia. Wyłapali już większość naszych kanałów, jeden czy dwa wasze i kilkanaście imubiańskich. Czekam tylko, aż dopadną aalveńskie porno. Myślę, że zbierają po prostu dane językowe, ale jak połapią się w tych wszystkich dialektach, to już nie mój biznes. Tak, czy tak, kochanie, zapraszam do mojego biura na herbatkę. Zbierz delegację waszych malowanych żołnierzyków, powinna zrobić stosowne wrażenie, ponadto przyda ci się wzmożona ochrona, jakby chcieli rozrabiać. Nie muszę chyba wspominać, że sama dodatkowo zabezpieczyłam swoje włości? Posłałam już po drugiego Krakena i flotę wsparcia, są dobry tydzień drogi od nas - Mirabelle nagle ściszyła głos - Nie chcę nic mówić, ale sytuacja wśród dyplomatów robi się napięta. Imubiański ambasador słał coś ostatnio poza bramę, nie zdążyliśmy przechwycić. Facet od Czerwonych oficjalnie posłał po Orłowa i jego cudownych chłopców, ale ci są dobry miesiąc drogi stąd. Reprezentanci klanów, mniejszych firm i neutralnych stronnictw też uwijają się jak w ukropie z depeszami. A jako, że nie było nikogo od was, sama postanowiłam ci o tym wszystkim powiedzieć.

- To miło z twojej strony, źle byłoby przegapić takie ważne wydarzenie.

- Kiedy mogę się was spodziewać? - Mirabelle z trzaskiem zamknęła szminkę, kończąc tym samym rytuał "tapetowania" własnej twarzy.

- Zbieram tylko eskortę. Tak się składa, że jestem tylko kilka sektorów od twojej nowej bramy, więc powinnam dolecieć w najdalej kilka dni.

- To fantastycznie! Przy okazji, Oliwia już się cieszy na spotkanie z tobą. Stęskniła się bidulka niesamowicie.

- Powiedz jej, żeby odwiedziła mnie, kiedy będę na Matce za dwa miesiące. W końcu obiecałam jej, że dorwę jej zaproszenie na coroczny konkurs piekarski. Nie wiem, czy nie zapomniała.

- Nawet jeśli, to ja pamiętam, moja droga, mam wszystko zapisane w grafiku, nie ma obawy. Leć szybko, ale bezpiecznie. Sama się za tobą stęskniłam, zawsze mi tu dworską atmosferę wprowadzasz, a sama wiesz, jak dobrze mi to, k****, robi. Mogę się przy tobie oderwać na chwilę od papierów, bo inaczej reszta zarządu strasznie naciska, a tak wydaje im się, że siedzę w czymś ważnym. Sama wiesz, jak upierdliwi potrafią być.

- Wiem, wiem. Pogadamy dłużej, kiedy przylecę. Trzymaj się zdrowo i miej sytuację pod kontrolą.

Ekran wygasł, a Faelia westchnęła tylko, nieco poirytowana i jednocześnie podekscytowana. Nie chciało się jej wierzyć, że trafiono na zupełnie inną cywilizację, zwłaszcza, że mowa była o ludziach, którzy w końcu trzymali się całkiem nieźle. Teoria o innym wszechświecie wydawała się nie tyle niesamowita, co niedorzeczna. Logika podpowiadała, że identyczny z ludźmi gatunek po prostu nie mógłby powstać poza Okiem - a jednak powstał, zakładając, że Mirabelle znowu nie poniosły wodze fantazji. W słowach Nhilarki było tyleż faktów, co typowego dla niej bełkotu, z którego Faelia starała się wydobyć wszystko, co mogło być użyteczne. Fakt jednak pozostawał faktem - czekała ją wizyta dyplomatyczna na nowych terenach należących do Mirabelle, i jeśli ta się nie myliła, mogło to oznaczać przełom równie wielki, jak odkrycie Arigilian jakieś trzysta lat temu.

- Pani, samina Sinva przybyła, zgodnie z twoją prośbą - nagle odezwał się jeden ze strażników, który pospiesznym krokiem wszedł na mostek.

- Doskonale, wprowadźcie ją. Wygląda na to, że mam naszej siostrze sporo do wyjaśnienia...

To be continued...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przepraszam za zwłokę, ale zebrało się kilka rzeczy, których nie chciałem dłużej odkładać na później, i nawet jak wczoraj przeczytałem obecny rozdział, to nie komentowałem go od razu, bo mój mózg już ledwo wyrabiał. Wracam jednak do lektury.

No, właśnie nie do końca. To, że szli równo, oznacza, że utrzymywali identyczne tempo - może i implikuje to, że utrzymywali tym samym równe odstępy, ale nie oznacza tego samego.

To może zmienić na coś w stylu: "Żołnierze szli w idealnie równym tempie, w idealnie równych odstępach"? Czy to będzie już za dużo powtórzeń?

No - akcję, ogólnie...

Chodzi mi o to, że ledwo widzę tutaj związek. Domyślam się, że rzecz tkwi w powiązaniu spokoju Ikorena z jego wypaleniem się - ale wydaje mi się, że można się to zrozumieć i bez tego wtrącenia (tym bardziej że osobiście dopiero teraz się w tym jako tako połapałem).

Nie mów, że nigdy tej figury retorycznej nie widziałeś... rolleyes.gif

Widziałem, ale uważam, że jest ona błędna. "Powtórzyć coś" znaczy "powiedzieć coś po raz drugi" - a że tamto polecenie nie padło wcześniej ani razu, to "dwa razy" jest tu zwyczajnie niepotrzebne. W każdym razie ja bym tak napisał.

Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałoby nie pasować.

Dla mnie "skonstatować" znaczy "skojarzyć", "zdać sobie sprawę", "wyciągnąć wniosek", ogólnie zrozumieć coś nagle (w języku angielskim użyłbym słowa "realise"). Dlatego w pierwszej chwili dziwne mi się wydawało, że Ikoren zajarzył rzecz, którą niejako sam określił jako oczywistą. Z drugiej strony być może się czepiam.

Co do nowego rozdziału - czy wspominałem już, że w odpowiednich dawkach lubię takie dialogi "o niczym"? Nie, naprawdę lubię. :) Miło jest od czasu do czasu oderwać uwagę od fabuły, jeśli niesie to ze sobą przybliżenie postaci lub świata przedstawionego. Chociaż niewiele się tutaj dzieje, czytało mi się to przyjemnie, zwłaszcza dialogi. Pytań na razie nie mam, bo powoli się z tym uniwersum zapoznaję... niemniej czekam na więcej.

Czekam tylko, aż dopadną aalveńskie porno.

Z jakiegoś powodu ta kwestia mi się spodobała. ;)

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 29.08.2012 o 17:33, Knight Martius napisał:

To może zmienić na coś w stylu: "Żołnierze szli w idealnie równym tempie, w idealnie równych odstępach"? Czy to będzie już za dużo powtórzeń?

A po co zmieniać, skoro alternatywna figura wcale nie jest lepsza?

Dnia 29.08.2012 o 17:33, Knight Martius napisał:

Widziałem, ale uważam, że jest ona błędna.

Ale się przyjęła i w tym rzecz.

Dnia 29.08.2012 o 17:33, Knight Martius napisał:

Dla mnie "skonstatować" znaczy "skojarzyć", "zdać sobie sprawę", "wyciągnąć wniosek", ogólnie zrozumieć coś nagle

"Skonstatować" znaczy dokładnie to samo, co "stwierdzić".

Dnia 29.08.2012 o 17:33, Knight Martius napisał:

Z jakiegoś powodu ta kwestia mi się spodobała.

 

Dopadną...

No dobra, sam zobacz. Następny rozdział był pisany zarówno przeze mnie, jak i przez HidesHisFace.

======================================================

 

 

- IV -

 

Panel znajdującego się na biurku komunikatora zamigał na czerwono, sygnalizując nadejście nowej transmisji. Znudzony do tej pory Crowley ożywił się - rozparłszy się bardziej w fotelu, nonszalancko położył obute stopy na blacie, wymawiając komendę.

- Odtwórz ostatnią wiadomość - mruknął, niemal beznamiętnie.

Holograficzny wyświetlacz uaktywnił się i w snopie laserowych wiązek ukazała się twarz przełożonego Alana - admirała Daniela Skawińskiego.

- Komodorze Crowley - dobiegło z komunikatora - Dotarły do nas wysłane przez pana dane wywiadowcze i chciałbym udzielić oficjalnej pochwały panu oraz pańskim ludziom, za waszą pracę. Oczekujemy dalszych wyników, w tym pełnego rozszyfrowania języka owej obcej cywilizacji, aby możliwe było porozumienie się z nimi. To ostatnie jest szczególnie niezbędne - chciałbym pana poinformować, że skompletowaliśmy już ekspedycję dyplomatyczną, w skład której wchodzą okręty z Pierwszej Floty. Co więcej, w razie gdyby owi obcy okazali się nastawieni agresywnie, Dziewiąta Flota została już wysłana do systemu Aratron. Postawiono również w stan gotowości Ósmą Flotę. Niech pan wie, że o sprawie zostali poinformowani także Sorevianie, w związku z czym również ich ekspedycja powinna niebawem wyruszyć. Ostatnia sprawa, komodorze: jeśli zakończycie dekryptaż obcego języka przed przybyciem misji dyplomatycznej, jest pan upoważniony do poinformowania naszych gości o zbliżającej się z Ziemi ekspedycji. Oczekujemy napływania od pana dalszych raportów na temat sytuacji, komodorze. Bez odbioru.

Zaledwie wizerunek admirała znikł, Crowleya dobiegł od drzwi sygnał dźwiękowy, wskazujący, iż ktoś chce wejść do jego kajuty.

- Proszę! - zawołał, zabierając jednocześnie nogi z biurka.

Drzwi otworzyły się i do środka wkroczyło dwóch ludzi - komandor Daniels oraz profesor Cortez, lider zespołu naukowego zaokrętowanego na Midway.

- Panie komodorze - rzekł kapitan flagowy - Raport, którego pan żądał, jest już gotowy.

- Świetnie - ucieszył się Crowley, wstając na nogi i kierując się do wyjścia - Pokażecie mi wszystko na mostku. Macie też pełne dane w translatorze?

- Wystarczające - odrzekł Jonathan - Znamy już kilka różnych języków.

- Kilka? - powtórzył Alan ze zdziwieniem.

Stał już na korytarzu i właśnie zamknął drzwi do swojej kajuty, lecz nie od razu udał się na mostek - zastygł w miejscu, wpatrzony w kapitana.

- Jajogłowi przestudiowali te transmisje medialne, które wyłapaliśmy - Daniels wskazał na Corteza - Biorąc pod uwagę to oraz wyniki wstępnych obserwacji tej anomalii, najpewniej trafiliśmy na coś więcej, niż tylko jedną nową rasę.

- Język, w którym przemówili do nas pierwszego dnia, okazał się względnie łatwy do rozszyfrowania, ze względu na swoje analogie do łaciny, a także esperanto - dodał Cortez tytułem wyjaśnienia - Część transmisji była emitowana w różnych wersjach językowych, więc rozkodowanie pozostałych było już niemal formalnością.

Crowley umilkł na kilka chwil, zaintrygowany.

- To naprawdę ciekawe - odzyskawszy głos, komodor skierował się wreszcie w stronę mostka okrętu - Jeśli możesz, Jon, zacznij składać ten raport już teraz. Nie musisz wdawać się w szczegóły, z nimi zapoznam się w swoim czasie.

- No więc - zaczął Jonathan - Zdefiniowaliśmy już niemal wszystkie klasy ich sprzętu. Jak pan wie z wcześniejszych raportów, jest tutaj prawie sześćset dużych okrętów, czyli niby dużo, ale znaczna część tej liczby to stosunkowo małe jednostki, zbliżone do monitorów. Większe sztuki to jakieś cholerne kolosy. Okręt flagowy, jeśli poprawnie go zidentyfikowaliśmy, ma około trzydziestu kilometrów długości.

- Megalomani, czy jak? - zastanowił się Crowley, w duchu jednak czując niepokój; obce okręty przewyższały rozmiarami wszystko, czym dysponowali Terranie. Nawet soreviańskie superniszczyciele klasy Feomar nie były tak ogromne - Znacie ich inne parametry?

- Cóż, energosensory wykazują, że choć ich sygnatury energetyczne są znaczne, to proporcjonalnie mniejsze od naszych. To oznacza, że w ewentualnej wymianie ogniowej możemy ich pokonać, o ile czegoś przed nami nie ukrywają.

- Tego bym akurat nie wykluczał - rzekł Alan z przekąsem - Jak to wygląda na samej planecie?

- Niedawno wrócił ostatni patrol. Te ich myśliwce znowu leciały za naszymi, ale tym razem nie próbowały odcinać im drogi. Zresztą, nawet jeśli nie wszędzie dopuścili nas blisko, nasze sondy wykonały skany z orbity. Wygląda na to, że mają tam po prostu jedno duże miasto, połączone ważniejszymi węzłami komunikacyjnymi z innymi osiedlami. Są wśród nich kopalnie oraz ośrodki przemysłowe. Miejsca, gdzie nie chcieli naszych myśliwców, wyglądają na obiekty wojskowe oraz placówki badawcze.

W tej chwili trzej mężczyźni przekroczyli próg mostka, a Crowley niemal natychmiast usadowił się na fotelu dowódcy, wciąż wysłuchując kapitana.

- Ogólnie rzecz biorąc - stwierdził rzeczowym tonem - nie jest to coś, czego byśmy nie przełknęli. Ale wdawanie się z nimi w bójki też nie jest nam do szczęścia potrzebne.

- Biorąc pod uwagę obecną liczebność naszej floty, rzeczywiście nie ma to sensu, o ile nie będzie konieczne - zgodził się Daniels - Lepiej już to zostawić Sorevianom. Ale dużo bardziej prawdopodobne jest, że to Auvelianie albo Ildanie będą chcieli ich "przełknąć".

Crowley pokiwał z namysłem głową. Ze względu na położenie układu Aradiel, było to nie tylko prawdopodobne, ale wręcz pewne. Pomyślał, że inwazja jest tylko kwestią czasu. Pytanie, czy należałoby pozwolić Auvelianom oraz owym przybyszom pozabijać się nawzajem, czy też stanąć po stronie tych ostatnich.

- Coś nowego w sprawie tej anomalii? - zapytał wreszcie.

- Na podstawie tego, co zaobserwowaliśmy - teraz głos zabrał Cortez - ta anomalia to po prostu rodzaj bramy, podobnej do portalu nadprzestrzennego. Jest to jednak innego rodzaju wyrwa w czasoprzestrzeni. Jeśli poprawnie wnioskujemy, może prowadzić do innej galaktyki, albo nawet do innego wszechświata.

- Jesteście w stanie określić, gdzie dokładnie?

- Tak, ale nie możemy tego zrobić bez dokładniejszych badań. Potrzeba nam czasu, by określić koordynaty na podstawie właściwości tego portalu.

Alan westchnął.

- Robi się coraz lepiej - powiedział po kolejnej dłuższej chwili milczenia - Mówiliście jeszcze coś o transmisjach medialnych i o językach?

- Nagraliśmy kilka krótkich fragmentów takich transmisji - rzekł Cortez, wyjmując z kieszeni nośnik danych i umieszczając go w slocie panela dowódczego - W kilku różnych językach. Translator będzie je tłumaczył na bieżąco.

Ekran urządzenia komunikacyjnego został aktywowany i pojawiła się na nim znana już Crowleyowi twarz - widniejący na wyświetlaczu stwór był pobratymcą tego, który kilka dni temu bezskutecznie próbował się porozumieć z Terranami. Mówił jednak wyraźnie w innym języku. Lecz translator najwyraźniej znał tę mowę, gdyż wkrótce zaczęły się zeń wydobywać słowa w esperanto, wygłoszone beznamiętnym, pozbawionym intonacji głosem.

- ...ostatnie wieści z giełdy nie powinny być dla nikogo zaskoczeniem. Odnotowano dzisiaj kolejny wzrost akcji Korporacji Abhair. Prognozy wskazują, iż przy dalszym wzroście na tym poziomie, główny konkurent firmy...

Gdy Crowley bardziej przyjrzał się widokowi na ekranie, przeszło mu przez myśl, że są to wiadomości gospodarcze - u dołu spostrzegł nawet przewijające się symbole, które mogły być wskaźnikami kursów akcji.

- Jesteśmy niemal pewni, że ten język to ojczysta mowa tych mrówkojadów, które teraz siedzą na Aradiel III - oznajmił Cortez - Może pan przekazać tym z góry, że dyplomaci będą mogli się z nimi porozumieć.

- Niby z innego wszechświata, a upodobania mają podobne - stwierdził Alan z ironią w głosie - Ciekawe, czy reklamy w ich mediach też są tak durne, jak nasze.

- To jeszcze nie wszystko - powiedział uczony z naciskiem - Te mrówkojady to tylko jedna z obcych ras, jaką poznaliśmy poprzez te transmisje medialne. Oto kolejny fragment.

Stwór, jaki tym razem pojawił się na ekranie, był całkiem inny od poprzedniego. Bardzo przypominał ptaka, lecz różnił się od tych znanych Crowleyowi. Przede wszystkim dziobem - ten sprawiał wrażenie mięsistego, nie zaś zbudowanego z twardej tkanki. Nie była to zaś ani jedyna różnica, ani jedyny dziwaczny element anatomii.

- A ja myślałem, że te mrówkojady są paskudne - skomentował Alan, znów z lekkim sarkazmem - Ten gość wygląda, jakby uciekł od Frankensteina.

- Też się nad tym zastanawialiśmy - stwierdził Cortez sucho - Zauważyliśmy mnóstwo cech zapożyczonych od rozmaitych form życia, często z różnych gromad. Jeśli chce pan znać naszą teorię, może to być faktycznie sztucznie stworzona forma życia. Albo efekt bardzo złożonej mutacji.

Ptakopodobny stwór uczestniczył w programie, który wyglądał na poradnik kulinarny. Pomieszczenie, w którym stał, nie mogło być bowiem niczym innym, niż kuchnią, a z translatora wydobywał się ciąg zaleceń, jednoznacznie dotyczących przygotowywania jakiejś potrawy.

- Gotowanie i tak zawsze przypominało mi Science-Fiction - zironizował Crowley - Co dalej?

- Jeszcze kilka ras - odparł Cortez - Najciekawsze zostawiliśmy na koniec.

Przez chwilę komodor poczuł się zaintrygowany zapowiedzią naukowca, ale nieomal osłupiał na widok kolejnego nagrania. To wyglądało, jak gdyby wyciągnięto je z filmu pornograficznego. Tyle że postaciami obecnymi na ekranie nie byli ludzie. Wprawdzie były humanoidalne i posiadały zbliżoną do ludzkiej budowę ciała, ale różniły się od nich istotnymi szczegółami. Nie miały palców u stóp, a ich twarze z wyglądu przypominały nieco kocie. Uszy były długie i spiczaste.

- To nawet jeszcze bardziej swojskie, niż ta transmisja z giełdy - Crowley uśmiechnął się z rozbawieniem - Macie poczucie humoru, skoro...

- Kanał, który wyłapaliśmy, transmitował głównie tego typu audycje - przerwał Cortez, okazując wyłącznie lekkie zgorszenie - Ale mogliśmy się przynajmniej dokładnie przyjrzeć przedstawicielom tej rasy.

Tym razem z translatora wydobywały się namowy do odbycia negocjowalnego stosunku seksualnego.

- Ktoś chce namiary? - zażartował Crowley, całkiem nieźle udając powagę.

Kilka osób na mostku - w tym Daniels - zachichotało.

- Może przejdziemy do spraw poważniejszych? - mruknął Cortez, lekko naglącym tonem - Teraz może pan przygotować się na pierwszy szok. Ten mniejszy.

Alan uniósł brwi w wyrazie autentycznego zaskoczenia. Twarz, jaka pojawiła się na ekranie, wyglądała dlań bardziej znajomo, niż wszystkie poprzednie. Stwór miał wydłużony, gadzi pysk i łuskowatą skórę, a także garnitur ostrych zębów. Komodor natychmiast pomyślał o Sorevianach - obcy, jakiego teraz widział, wyraźnie jednak się od nich różnił, choć zdawał się należeć do tego samego rodzaju.

- ...ucieszy was wszystkich zapewne wieść - dobiegał z translatora głos, na który nikt nie zwracał teraz większej uwagi - iż pod skrzydła Cesarzowej trafili dzisiejszego dnia nowi wierni. Z popiołów bitwy na...

- Nasze drogie jaszczury pewnie się ucieszą, że nie są same - stwierdził Jonathan z rozbawieniem.

- Coś ty - odparował Crowley - Będą kompletnie załamane. Te ich bajdurzenia o tym, jak to są wybrańcami bogów... a tutaj proszę, pojawiła się im konkurencja.

- Jak już mówiłem - wtrącił Cortez, wcale nie wyglądając na rozbawionego - To tylko mniejszy szok. Teraz to, co nas najbardziej zaskoczyło.

Tym razem, kiedy pojawił się nowy obraz, Alan istotnie nie zdobył się na żaden ironiczny komentarz. Zastygł w całkowitym osłupieniu, wpatrzony w ekran. Ani on, ani nikt inny nie zwracał najmniejszej uwagi na wydobywające się z translatora słowa, głoszące o mającym niedawno miejsce, tragicznym wypadku komunikacyjnym.

Na ekranie widniała bowiem twarz człowieka.

Po pierwszym szoku, Crowley usiłował doszukać się jakichkolwiek różnic, odstępstwa od normy, jakie widział u zaobserwowanej poprzednio, jaszczuropodobnej rasy. Ale nie był w stanie takowych znaleźć - postać na ekranie z całkowitą pewnością była człowiekiem, nie innym, niż on sam.

- O, k**** - powiedział Jonathan w absolutnej ciszy.

Alan odzyskał głos w kilka chwil później.

- Jeśli dobrze rozumiem - powiedział do Corteza bez cienia ironii - ci kolesie na Aradiel III przypałętali się tutaj z innego wymiaru, gdzie istnieje jeszcze kilka innych ras i gdzie też są homo sapiens?

- Dokładnie - potwierdził uczony.

- No cóż - tym razem Alan zdobył się na ironię, choć nieco wymuszoną - To wiele wyjaśnia.

- Co wy chrzanicie? - wtrącił Daniels, wyraźnie zwracając się do Corteza - Musieliście coś spiep***ć.

- Poważnie wątpię - naukowiec po raz pierwszy od początku tego spotkania nie wydawał się być śmiertelnie poważny - Nie znam nikogo z naszych, kto by prowadził wiadomości w takim języku.

- Możemy mieć przej****e - stwierdził Crowley, tchnięty nagłą myślą - Jeśli te wszystkie rasy się tutaj zwalą... Auvelianie, Ildanie i jeszcze oni...

- W to też wątpię - odparował Cortez z wyższością w głosie - Nie badaliśmy tych wszystkich transmisji dokładnie, ale z obrazu sytuacji, jaki nam się wyłania, wygląda na to, że rasy po tamtej stronie wcale nie żyją ze sobą w zgodzie. Na pewno więc do nas wszyscy naraz nie przylecą, mają własne sprawy. Nic też nie wskazuje, żeby Auvelianie mieli się z nimi układać. Dobrze pan przecież wie, jak oni widzą inne rasy.

Alan w duchu odetchnął z ulgą - niechętnie przyznał, że Cortez ma całkowitą rację.

- Wiecie może, jak się oni nazywają? - zapytał, stopniowo odzyskując rezon.

- Kto? - zdziwił się uczony

- Te wszystkie rasy, do cholery - Crowley spojrzał na naukowca z politowaniem - Jak oni sami siebie nazywają?

- Nie jesteśmy jeszcze co do tego pewni - odparł Cortez - Rozszyfrowanie języka to jedno, ale merytoryczna analiza tych transmisji, to coś zupełnie innego.

- Ale możemy się teraz porozumieć z tymi mrówkojadami? I całą resztą?

- Translator nie zna jeszcze tych języków perfekcyjnie, ale myślę, że możemy się z nimi dogadać, na tyle, aby podjąć wstępne rozmowy.

To błyskawicznie przypomniało Alanowi o treści nadanej doń niedawno transmisji od admirała Skawińskiego. Skoro mogli skontaktować się z obcymi, należało to zrobić.

- Wiecie przynajmniej, z kim dokładnie mamy do czynienia tutaj? - zapytał z nadzieją w głosie

- Nie jesteśmy pewni nawet co do nazw ras - powiedział cierpko Cortez - A co dopiero, jeśli mówić o organizacjach czy frakcjach politycznych.

- Więc dowiemy się tego od nich samych - rzucił Crowley - Skontaktujcie mnie z nimi.

- Chce pan im wysłać transmisję? - zdziwił się Daniels.

- Nie tylko, Jon - odrzekł Alan - Chcę z nimi pogadać, skoro jest to teraz możliwe.

- Naprawdę myśli pan, że...

- Po prostu mnie z nimi połączcie - uciął Crowley z lekką irytacją - To rozkaz.

Po chwilowej konsternacji, załoganci przystąpili do wykonywania polecenia. Jonathan wydał swoim podwładnym dokładne instrukcje, a po kilku chwilach rzekł:

- Wszystko gotowe. Może pan mówić, komodorze.

Alan wziął głęboki wdech, bezskutecznie usiłując opanować nerwy, po czym wygłosił krótką przemowę, niemal tak beznamiętnym głosem, jakim przemawiał translator.

- Tu komodor Alan Crowley z marynarki wojennej Unii Sprzymierzonych Światów. Proszę o rozmowę z naczelnym dowódcą waszej operacji.

Odczekał kilka chwil, po czym ujrzał na ekranie twarz kolejnego przypominającego mrówkojada obcego - ten wyglądał na przedstawicielkę płci żeńskiej. Zdążył wygłosić potok słów we własnym języku, nim został lekko zagłuszony przez bezosobowy głos z translatora.

- No, no, no! Jednak moi technicy mieli rację i faktycznie bawiliście w tłumaczenie naszego języka, zamiast oglądać aalveńskie kanały porno. Mam tylko nadzieję, że ten wasz cudowny translator działa w obie strony, bo my jeszcze nie opracowaliśmy naszej wersji. Strasznie cicho tam u was i nie mieliśmy dość materiałów do pracy, prawie same sztywne komunikaty. Mam też nadzieję, że szum medialny nie utrudnił waszej roboty. Ale do rzeczy, zanim znowu się rozgadam. Mirabelle Abhair z tej strony, prezes Abhair Corp. - drugiej największej nhilarskiej Korporacji - i jednocześnie właścicielka i zarządca tego sektora, to jest ABH-L108. Z góry przepraszam za tak formalną, numeryczną nazwę, ale koloniści jeszcze nie wybrali normalnej, a głosowanie odbędzie się dopiero za około tydzień standardowego czasu Oka. Jako gospodarz sektora, jestem zmuszona poprosić o zaprzestanie podsłuchiwania kanałów, gdy tylko całkowicie rozwiążecie sprawę z tłumaczeniem. Oglądanie bez uiszczania abonamentu strasznie drażni właścicieli stacji, sami rozumiecie. Ponadto wypadało by was oficjalnie przywitać, życzę więc miłego pobytu i pomyślnych transakcji w naszej przestrzeni. Protokół zobowiązuje mnie do zapytania o cel wizyty, miło by więc było, gdybyśmy nie musieli się w tej sprawie droczyć.

Crowley słuchał tej wypowiedzi z rosnącym zaskoczeniem. Był zdziwiony zarówno informacją, że obcy mieli ich na podsłuchu i wiedzieli, że oglądają transmisje medialne, jak i wyrażoną zupełnie swobodnie prośbą o nienaruszanie praw autorskich, w obecnej sytuacji zdaniem komodora wręcz absurdalną. Z początku dziwił go również fakt, że przedstawicielka obcej rasy na ekranie określała siebie mianem gospodarza całego sektora, ale po chwili doszedł do wniosku, że musiał to być błąd w tłumaczeniu, albo różnica w terminologii. Kiedy translator umilkł, minęła dłuższa chwila, nim Alan udzielił odpowiedzi.

- Pierwotnie przybyliśmy tutaj z misją patrolową - odrzekł ze względnym spokojem, pozostając przy oficjalnym tonie - Obecnie otrzymaliśmy rozkazy monitorowania waszej działalności i zebrania danych na wasz temat. Jesteście w systemie Aradiel, zaledwie jeden układ od należącego do Unii systemu Aratron. Znajdujecie się poza terytorium AMU, na ziemi niczyjej. Zadeklarujcie, jakie są wasze zamiary.

Crowley znów odczekał chwilę, jako że translator potrzebował nieco czasu, aby w całości przełożyć jego wypowiedź na język obcych, po czym znów otrzymał odpowiedź.

- AMU... AMU... Pierwsze słyszę. Odkąd tu jesteśmy, to jest od dobrego miesiąca z kawałkiem, nikt łaskawie tu nie przyleciał się przywitać, więc w sumie w czym problem? A nasze zamiary są chyba oczywiste. Pusty sektor, szanowny panie, na siebie nie zarabia, choćby i najśliczniejszy był, tak więc kolonizujemy. Sądziłam, że wasze myśliwce już to wyłapały, latając gdzie popadnie, widać myliłam się. Wiemy, że znajdujemy się... Właściwie to nie wiemy, gdzie, i dlatego ten sektor jest dla nas tak wartościowy. Już same mapy nieba przyciągną myślicieli i badaczy z całej Federacji, a także z Imubii, terenów Czerwonego Młota, czy w końcu pewnie też Statku-Matki Shata'lin, egzotyka zaś będzie jak magnes na przeciętnego obywatela. To turystyczna żyła złota, panie Crowley. Mam nadzieję, że poprawnie wymówiłam, jeśli nie, to przepraszam.

- Te nazwy pojawiały się w transmisjach medialnych - wtrącił po cichu Cortez - Ale nie znamy jeszcze ich dokładnego znaczenia. Z pewnością to nazwy ras lub frakcji.

- Problem polega na tym - Alan ponownie skierował swoją przemowę do przywódczyni obcych - że znajdujecie się niebezpiecznie blisko naszej przestrzeni, przez co zmuszeni jesteśmy wziąć pod uwagę groźbę agresji. Unia Sprzymierzonych Światów jest zaś konfederacją wszystkich terrańskich rządów, reprezentującą ogół naszej rasy. Mam obowiązek poinformować was, że w chwili, kiedy toczy się ta rozmowa, z macierzystej Terry wysłana została już misja dyplomatyczna, która powinna tutaj dotrzeć w przeciągu kilku dni. Dodam, że jest bardzo prawdopodobne, że nie tylko nasi dyplomaci wkrótce pojawią się w tym układzie. Nasi sojusznicy, Sorevianie, także przygotowują aktualnie ekspedycję.

Głos rozmówczyni komodora zmienił się - był teraz nieco uniesiony. Silnie konstrastował z nim niezmiennie beznamiętny ton wydobywający się z translatora.

- Groźbę? A kto tu komu, k****, grozi, panie Crowley? Jak do tej pory, to mi się wydaje, że to wy władowaliście się znikąd na mój teren z flotą uzbrojonych jednostek. Jeśli się nie mylę, to siedzenie na swoich włościach i nadzorowanie budowania domów i miejsc pracy dla własnych obywateli nikomu nie zagraża, oprócz bezrobocia. Ale kogo ja oszukuję? Jesteście ludźmi, a paranoja zdaje się leżeć w naturze waszego gatunku bez względu na frakcję. Poważnie mówię, Imubianie wszędzie wietrzą podstęp, goście od Czerwonego Młota cierpią na taką przeczulicę, że zaglądają pod kible w poszukiwaniu podsłuchów, a teraz wy mi tu wyskakujecie z doszukiwaniem się sił inwazyjnych w kolonistach. Czego mam się spodziewać, panie Crowley? Tego, że przy podpisywaniu umów będę wam chciała wepchnąć trujące długopisy?

Alan uniósł brwi w wyrazie zaskoczenia, usłyszawszy garść potocznego słownictwa. Nie było to coś, czego się spodziewał. Zerknął na Danielsa, który wzruszył ramionami i rzucił:

- Są przecież i tacy obcy.

- Właśnie widzę - mruknął Crowley, po czym znów przemówił do przedstawicielki obcej rasy, nie porzucając oficjalnego, rzeczowego tonu - Pozwolę sobie zauważyć, że jak na kolonistów, macie tutaj zdumiewająco dużo broni, zdecydowanie poza granicami tego, czego my używamy do osłaniania naszych operacji kolonizacyjnych. Poza tym, jesteśmy obecnie w stanie wojny i pojawienie się nowej frakcji może wywrzeć znaczący wpływ na układ sił. Szczególnie że zdążyliśmy się już dowiedzieć, że przyjdzie nam się wkrótce spotkać nie tylko z waszą rasą, a nie możemy być pewni co do zamiarów pozostałych nacji. Ani co do tego, jak relacje z tymi... ludźmi po waszej stronie wrót, będą rzutowały na rozwój naszych stosunków - oficer zawiesił na chwilę głos, po czym dodał - Pragnę również, aby ustosunkowała się pani do kwestii misji dyplomatycznej. Ufam, że zostanie przyjęta wkrótce po przybyciu. Nasze media zapewne wkrótce dowiedzą się o zajściu, ale możemy się postarać o dyskrecję, jeśli będzie pani nalegała na poufne rozmowy.

Crowley ponownie odczekał chwilę, nim translator zaczął tłumaczenie kolejnej wypowiedzi Abhair.

- Panie, a co mnie obchodzą wasze cholerne wojenki? To jest mój sektor i tu wojny żadnej nie ma, chyba że mi ją ktoś przywlecze jak aalveńskiej dziwce syfilis. Ale wracając do tematu. Misję dyplomatyczną przyjmę jak najbardziej, oczywiście. Jako gospodarzowi sektora przypada mi obowiązek ugoszczenia wszystkich, a trochę tego będzie. Widzi pan, pozwoliłam sobie poinformować ambasadorów i dyplomatów co ważniejszych stronnictw po, że tak to zgrabnie ujmę, mojej rodzimej stronie bramy. Co to ja jeszcze miałam... Ach, tak. Broń. Przyzwyczajaj się pan, bo nasze konwoje handlowe bez eskorty niszczyciela, czy dwóch, zwykle się nie ruszają. Ja potrafię zapewnić bezpieczeństwo kupcom, ale za innych nie ręczę, toteż i eskorta jest konieczna. Piraci i inni złodzieje potrafią być wybitnie natarczywi, zwłaszcza, gdy wywęszą świeżą kolonię bez własnego rodzimego wojska. No i dodaj sobie pan fakt, że jestem prezesem drugiej co do rozmiarów korporacji, jaką ten wszechświat na oczy widział. Mój przeklęty ojciec nieudacznik, gdyby mnie widział bez eskorty, pewnie zacząłby się przewracać we własnym grobie... Gdyby miał jakiś.

Crowley z początku po raz kolejny okazał zdziwienie, jednak wyraz zdumienia na jego twarzy po chwili ustąpił miejsca ironicznemu uśmiechowi.

- Widzę, że czeka mnie z tobą dużo dobrej zabawy - mruknął, rozważnie nie kierując jednak tych słów do rozmówczyni, po czym nadał kolejny komunikat - Proszę wybaczyć, jeśli poczuła się pani urażona, ale nie można nikogo winić za nadmiar ostrożności. Szczególnie biorąc pod uwagę te środki ostrożności, które przedsięwzięła pani. Interesuje mnie również kwestia innych stronnictw. Jeśli takowe mają się zjawić na rozmowach, zmienia to postać rzeczy. Proszę, aby poinformowała mnie pani, jakie to dokładnie stronnictwa. Muszę tego typu dane przekazywać swoim zwierzchnikom. Zapewne zainteresuje to także Sorevian.

- Ależ żaden problem, ostrożność sobie cenię, chyba że zaczyna szkodzić klienteli i przedsiębiorcom, ale to już inna sprawa. Stronnictwa, pan powiada... Ja, albo moja prawa ręka, Oliwia, będzie reprezentować moją skromną korporację. Shata'lin, bardzo dobrych przyjaciół w potrzebie, najpewniej będzie reprezentować moja przyjaciółka, Sukurfalano Faelia. Ambasador Imubii już jest na miejscu, ale z tego, co się orientuję, posłał po kogoś wyższego szczebla, bowiem, jak twierdził, podejmowanie decyzji w sprawach innych ludzkich stronnictw nie leży w jego kompetencjach. Przeklęty biurokrata. Najbliższy gubernator, czy admirał ichniej floty, jest jakieś kilka dni drogi stąd, ale sprawy mogą się nieco przedłużyć. Widzi pan, stosunki z Imubianami moja firma ma raczej chłodne po ostatnich incydentach na granicy, więc celnicy nie wpuszczą łatwo ich pełnej eskorty, a tego będą z całą pewnością żądać. Nie mogę też ręczyć za drugie ludzkie stronnictwo, Czerwony Młot. Po prostu ich tereny znajdują się zbyt daleko, by mogli dotrzeć tu na czas. Jeśli wasza dyplomacja sobie tego zażyczy, mogę zebrać też przedstawicieli poszczególnych gatunków wchodzących w skład społeczeństwa Nhilarskiej Federacji, choć nie wydaje mi się, by było to specjalnie konieczne - Mirabelle przeciągnęła się w fotelu, wytknęła język i polizała oba zestawy oczu, po czym kontynuowała - Wspomniał pan też o... Sorevianach, dobrze mówię? Co to za jedni? Sam pan rozumie, nie jesteśmy jeszcze za dobrze poinformowani w sprawach waszej szerokiej polityki.

- Nagrywacie to? - Alan zwrócił się z pytaniem do Danielsa, po czym, otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, nadał przedstawicielce obcej rasy kolejną transmisję - Sorevianie są naszymi najcenniejszymi sojusznikami, chociaż jeszcze niedawno temu byliśmy z nimi w stanie wojny. Jeśli chce pani mieć wyobrażenie, co to za jedni, proszę pomyśleć o tych... jaszczurach z waszej strony. Zresztą, Sorevianie to jeszcze nie wszystko. Jeśli oni wiedzą już o tej sprawie, zapewne zdążyli zainteresować się nią także Fervianie. Nie wykluczam, że również xizariański ambasador u Sorevian w międzyczasie dał swoim cynk. Niestety, nie mogę w tej chwili udzielić pani co do reprezentacji tych ras dokładnej informacji. Nic jeszcze w tej sprawie do mnie nie wpłynęło.

- Rozumiem, rozumiem... Zaraz... Wy też macie u siebie przerośnięte jaszczurki? Błagam, niech mi pan powie, że nie są takimi świętoszkami, jak Shata'lin po naszej stronie, bo oszaleję. Wie pan, jak ciężko prowadzi się korporację, która graniczy z jednej strony z bandą wściekłych komunistów, z drugiej z zaborczym i równie wściekłym ludzkim imperium, a z trzeciej ma ciągłych gości w postaci dystyngowanych, gadzich świętoszków? O tym, że wieczna konkurencja w postaci innych firm mi życia nie ułatwia, wspominać chyba nie muszę, tym bardziej, że sama zazwyczaj prowadzę dyplomację z potencjalnymi stronnictwami-klientami. Jedyne, o co na chwilę obecną proszę, to wybranie sobie jakiegoś miejsca na rozmowy. Nasza stara tradycja mówi, że powinny się toczyć na możliwie neutralnym gruncie, ale jestem otwarta na propozycje.

Crowley uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Shata'lin? - powtórzył - Tak się nazywają? Nie wiem, jak pani odpowiedzieć na to pytanie o "nasze" jaszczury, ale ujmę to tak: wprawdzie mają swoją religię i bardzo gorliwie ją wyznają, ale w kontaktach bezpośrednich nikomu takimi sprawami nie zawracają głowy. Wyjąwszy jakieś szczególne sytuacje. Jeśli zaś chodzi o miejsce rozmów, nasi dyplomaci zapewne zaproponują albo wysłanie naszego ambasadora na pokład pani statku, względnie do kolonii... albo by to pani reprezentacja pojawiła się na naszym okręcie flagowym. Trudno to uznać za neutralny grunt, ale jeśli optuje pani za spotkaniem w większym gronie, jedynym realnym wyjściem będzie chyba spotkanie poszczególnych delegacji na powierzchni planety.

- Powierzchnia planety brzmi dobrze. Atmosfera już się nadaje tak dla nas, jak i dla ludzi, bez konieczności osłaniania kolonii, więc stosowny komfort będzie zapewniony. Gdy już się pan dowie, ilu przedstawicieli dokładnie się zjawi, proszę skontaktować się ze mną lub którymś z moich asystentów, gdybym akurat miała inne sprawy na głowie. W końcu trzeba odpowiednio przygotować miejsce, nie wypada przecież, by zabrakło krzeseł, czyż nie? Swoją drogą, podoba mi się pana tok myślenia, szybki i sprawny. Jeśli przygotujemy miejsce na konferencję nieco poza obszarem samej kolonii, będzie to można uznać za mniej więcej neutralny grunt. No i na koniec jedna ważna uwaga. Proszę trzymać swoich ludzi na wodzy. Nie chcę, by ktoś z waszej strony przelatywał przez bramę bez mojej osobistej zgody. Jeszcze nie skończył się okres monopolu inwestycyjnego mojej firmy na tym obszarze, a pojawienie się obcego inwentarza w mojej przestrzeni mogłoby niepotrzebnie skierować mi na ręce wzrok konkurencji, rozumiemy się?

- Ufam zatem, że możemy na panią liczyć, jeśli chodzi o przygotowanie miejsca na konferencję - Crowley spoważniał - Informacje na temat składu poszczególnych delegacji będą zapewne napływały do pani stopniowo, w miarę rozwoju sytuacji. Swoje powiedzą też zapewne nasi z misji dyplomatycznej, kiedy już się tutaj zjawią. O bramę zaś proszę się nie martwić - Alan zrobił nieco zbolałą minę, ignorując obecność Corteza - Z opinii wydanej przez naszych naukowców wynika, że naszym statkom i okrętom nie wolno przekraczać portalu, dopóki nie ustalą jego dokładnych koordynat. Odezwę się ponownie, jeśli będę miał jakieś nowe informacje, proszę jednak przede wszystkim wyczekiwać naszych z ekspedycji.

- Koordynaty? A po cholerę? Komputer główny bramy raz, wszystkie dane szyfruje. Dwa, i tak w danych panuje wielki burdel. Skok w to miejsce to efekt pomyłki. Coś się spiep***ło i zamiast normalnych koordynat trójliniowych mamy po prostu niezrozumiały bełkot. Jeśli was to niepokoi, to niepotrzebnie. Brama jest stabilna i bezpieczna. Chodzi tu po prostu o względy polityczne, ale o tym pogadam sobie już na konferencji. Na chwilę obecną radzę się po prostu rozgościć w naszym przytulnym sektorze i poprzeglądać oferty, które zapewne niedługo zostaną wysłane przez naszych przedstawicieli.

Alan wiedział już od naukowców, że koordynaty mogą zostać określone na podstawie samych właściwości portalu, bez udziału jakichkolwiek komputerów - toteż z początku chciał oponować, ale zmilczał. Uznał, iż jest to coś, co Terranie mogliby zachować dla siebie. Postanowił więc zakończyć rozmowę.

- Dziękuję i bez odbioru - rzucił na pożegnanie.

Twarz Mirabelle zniknęła, a Crowley rozparł się w fotelu z uczuciem lekkiej ulgi.

- Łatwo poszło - stwierdził Daniels - Teraz przynajmniej wiemy mniej więcej, o co tutaj chodzi.

- Zastanawia mnie tylko jedno - rzekł Cortez szorstko - Jak zareagują ci z korpusu dyplomatycznego, kiedy dowiedzą się, że negocjował pan warunki spotkania bez ich wiedzy?

- Mam to gdzieś - odrzekł Alan z uczuciem - Jeśli im się coś nie będzie podobało, niech spróbują zapytać o zdanie tę Mirabelle Abhair. Niech pan lepiej zainteresuje się przygotowaniem dla naszych drogich przełożonych nowego raportu.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No, w sumie pod powyższym apelem mógłbym się podpisać - sam dałem się namówić na zamieszczanie na AM swojej twórczości, w efekcie czego znalazło się tam (póki co) jedno z moich opowiadań. ;]

Ale się przyjęła i w tym rzecz.

To, że jakaś figura się przyjęła, nie znaczy automatycznie, że jest poprawna. wink_prosty.gif No ale nie będę się kłócił.

"Skonstatować" znaczy dokładnie to samo, co "stwierdzić".

OK, tu muszę przyznać rację.

Nowy rozdział - no, robi się coraz ciekawiej. Zastanawia mnie tylko, w jaki sposób piszecie te "przeplatane" fragmenty - po prostu przekazujecie sobie nawzajem kawałki tekstu, do których potem dopisujecie po kolei kwestie swoich postaci, tak jak w sesji RPG na forum/komunikatorze?

A jeśli chodzi o postacie, to z Twoich najmilej czytało mi się kwestie Alana Crowleya. Nie jestem wprawdzie do końca pewien dlaczego, ale podczas lektury tak jakoś poczułem, że ma choć trochę nakreśloną osobowość.

Jeśli oni wiedzą już o tej sprawie, zapewne zdążyli zainteresować się nią także Fervianie.

Hm, Fervianie.

(Nie, to nie żadna sugestia tongue_prosty.gif).

Wie pan, jak ciężko prowadzi się korporację, która graniczy z jednej strony z bandą wściekłych komunistów (...)

HidesHisFace, jest pytanie! Czy dobrze się domyślam, że Mirabelle miała tu na myśli stronnictwo Czerwonego Młota? I czym w ogóle wspomniane przez nią ludzkie imperia się charakteryzują?

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zastanawia mnie tylko, w jaki sposób piszecie te "przeplatane" fragmenty - po prostu przekazujecie sobie nawzajem kawałki tekstu, do których potem dopisujecie po kolei kwestie swoich postaci, tak jak w sesji RPG na forum/komunikatorze?

Używamy strony Google Docs.

Hm, Fervianie.

(Nie, to nie żadna sugestia tongue_prosty.gif).

Ale o co chodzi, bo nic nie rozumiem?

Normalnie bym się wstrzymał z tym wklejaniem do jutra, ale z racji moderacji post tak czy inaczej pojawi się dopiero po czasie, więc...

Aha - następny rozdział znów jest autorstwa HidesHisFace.

=============================================

- V -

Ekran rozmowy zgasł, ustępując miejsca domyślnemu widokowi na przestrzeń przed mostkiem okrętu. Mirabelle przeciągnęła się jak po długiej drzemce, złożyła dłonie i strzeliła kostkami. Zerknęła na członków załogi i szyfrantów, którzy wlepili w nią wzrok, czekając na dalsze rozkazy.

- Nagrywaliście to wszystko? - zapytała w końcu od niechcenia.

- Tak jest, pani prezes, całość nagrana w kilku kopiach. - odparł jeden z szyfrantów.

- Doskonale. Do wieczora chcę mieć całe to nagranie rozłożone na czynniki pierwsze. Każdy dźwięk, każdy szum ma być zidentyfikowany i do wieczora chcę zobaczyć wstępny raport na moim biurku.

- Tak jest. - potwierdził kolejny szyfrant - Tylko, jeśli można zapytać, po co to wszystko robimy, pani prezes? Gość wyglądał raczej na szczerego.

- Wyglądać to może i wyglądał, panie... Jak ci tam na imię, bo nie widzę wyraźnie? - rzuciła Mirabelle, patrząc na plakietkę na piersi szyfranta.

- Yrfelt, pani prezes.

- Tak więc, panie Yrfelt, jeśli pan, k****, nie zauważył, ów facet to wojskowy. Ostatnia rzecz, jaką się robi w takiej sytuacji, to ufa wojskowym.

- Ale sama im pani sporo powiedziała, stwierdziła, że lubi ich tok myślenia...

- Ano, powiedziałam, ale tylko tyle, ile chciałam, by wiedzieli. - Mirabelle ponownie rozłożyła się wygodnie w fotelu. - Widzisz pan, panie Yrfelt, dobry dyplomata nigdy nie zdradza wszystkich swoich kart za wcześnie. Jedyne, czego się ode mnie dowiedział, mógł po prostu zobaczyć na własne oczy lub z mediów. Klucz to obserwowanie reakcji. To człowiek, a ludzie mają to do siebie, że po ich ryjach widać zwykle wszystko. I pan komodor nie był tu wyjątkiem. Trzymał twardą minę, ale zdziwienia ukryć nie potrafił. Słowem, Imubianin z niego taki, jak ze mnie fizyk jądrowy. Dalej, coś tam szeptał do swoich podwładnych. Macie mi się dowiedzieć, co konkretnie, choć nie sądzę, by było to coś przesadnie istotnego.

- Czyli wiemy prawie wszystko, co nam potrzebne. - wtórował Yrfelt.

- Nie wiemy nawet połowy, k**** mać. - Mirabelle nieco podniosła ton. - Facet też w ciemię bity nie był i oszczędnie dawkował informacje, ale kilka rzeczy zdradził. Macie podsłuchiwać ich dalej i sprawdzać wszystkie informacje wydostające się od nich poza układ. Jeśli którąś specjalnie zaszyfrują, można to uznać za zły znak.

- Ale powiedział, że są z kimś w stanie wojny, w takim wypadku szyfr jest logicznym wyjściem. - Yrfelt zdawał się być coraz bardziej zmieszany tokiem rozumowania przełożonej.

- Może kłamał, może nie. Osobiście stawiam na to pierwsze. Niech pan chwilę pomyśli. Jeśli faktycznie patrolowali te rejony w poszukiwaniu jakiegoś wroga, to ci, zakładając, że istnieją, pewnie do tej pory już by się na nas natknęli. Wykrylibyśmy przynajmniej statki patrolowe, czy coś w ten deseń. Niemniej, na zimne lepiej dmuchać. Macie mi sprowadzić kolejnego Krakena, wraz z ciężką eskortą. Wzmocnijcie też garnizon w mieście, tylko dyskretnie, co by ich nie zaalarmować. No i nie zapomnijcie trzymać ich na podsłuchu. - Mirabelle poderwała się z fotela i ruszyła w kierunku wyjścia. - Wy tu się bawcie, ja w międzyczasie zajmę się przygotowaniami.

- Tak jest, pani prezes! - odparł chóralnie cały mostek, Mirabelle zaś zniknęła za automatycznymi drzwiami.

Pani Abhair wróciła pospiesznie do swojego biura pokład wyżej i zasiadła w swoim fotelu. Oliwii nie było już na miejscu. Jak założyła Mirabelle, Arigilianka zapewne poszła zbierać dodatkowe dokumenty, lub po prostu wyszła za potrzebą.

Podumała przez chwilę i odrobinę zaszokował ją ogrom papierkowej roboty, który miał ją czekać w przeciągu najbliższych paru godzin. Zmieszczenie nadzorowania przygotowań przestrzeni dyplomatycznej wydawało się w takich warunkach niemożliwością. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że żądanie tak szybkiego raportu od szyfrantów to absurd skazujący dokument na lawinę błędów formalnych i literówek, których osobiście nienawidziła. Czasami łapała się nawet na poprawianiu różnych drobnych błędów, zamiast zagłębiania się w treść. Nienawidziła wprawdzie przesadnej biurokracji, ale samych biurokratów już to nie obchodziło i nieraz spotkała się nadgorliwcami odrzucającymi pisma w oparciu o źle postawiony przecinek. Chyba już setny raz tego dnia w duchu przeklęła swoją własną naturę i wzięła się za myślenie nad rozwiązaniem. Wzrok Nhilarki utkwił najpierw w pooranej śladami po rzutkach fotografii jej bezużytecznych synów, którzy w durny sposób narobili sobie kłopotów z prawem, co tylko ją rozsierdziło. Zerknęła na biurko. Przepołowione niedbale zdjęcie z jej nocy poślubnej, z nią samą w białej sukni ze złotymi i fioletowymi wykończeniami. Połówka z wizerunkiem jej męża leżała pomięta gdzieś w szufladzie. Westchnęła poirytowana nagłym przypływem wspomnień, bynajmniej nie tych miłych. Wreszcie zerknęła na oprawione w ramce zdjęcie z czasów, kiedy przejęła firmę. W swoim czasie Mirabelle była pewną sensacją, jako młoda i atrakcyjna jak na Nhilarkę pani prezes o specyficznym podejściu do życia. Nie raz, nie dwa razy zdarzało jej się pozować dla różnych magazynów, niekoniecznie piszących o biznesie. Zdjęcie w ramie pochodziło z jednego z takich pism. Leżała na nim roznegliżowana w prowokacyjnej pozie, przyozdobiona bransoletami i sznureczkami w aalveńskim, egzotycznym stylu. Szybko sięgnęła do jednej z szuflad po małe lusterko i z irytacją przyjrzała się pierwszym, ledwo widocznym zmarszczkom pod oczami i w kącikach ust. "Wygląda na to, że jednak nie jest się tak młodym, na ile się czuje" - pomyślała. Westchnęła i pogrążyła się w zadumie ze wzrokiem wlepionym w zdjęcie.

Wrodzona nadpobudliwość nie pozwalała jednak Mirabelle skupić się na samej sobie i szybko wróciła do rozmyślań na temat spraw bardziej naglących. Jej uwagę zwróciła teczka pełna dokumentów zostawionych przez Oliwię. Pani prezes pomyślała, że jej nieco roztrzepana i młoda asystentka musiała o nich przypadkiem zapomnieć. I nagle Mirabelle coś targnęło. Spojrzała jeszcze raz na prowokacyjne zdjęcie i znowu na teczkę papierów. Młoda... To była odpowiedź, której szukała. Któż w końcu mógłby ją lepiej zastąpić przy organizowaniu spotkania, niż jej prawa ręka, najlepsza asystentka i niemal przybrana córka, jedna z niewielu rzeczy, jaka Mirabelle udała się w życiu prywatnym? Nie czekając więcej, pani Abhair wcisnęła przycisk mikrofonu na biurku i nakazała posłać po Oliwię.

Mała Arigilianka zareagowała na nagłe wezwanie niemałym zdziwieniem, co zadziałało jak woda na młyn jej własnej płochliwej natury. Spodziewała się szczerze, że Mirabelle zdenerwowała się na nią, bo opuściła biuro, szukając po prostu czegoś do picia - jako że herbata, którą uraczyła ją pani prezes, zdążyła się do tej pory skończyć. Zdyszana nieco Oliwia stanęła przed drzwiami do biura. Gdyby mogła się pocić, zapewne byłaby teraz zlana od stóp do głowy zimnym potem. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi, ostrożnie wychylając się zza framugi.

Mirabelle przywitała asystentkę uśmiechem i poprosiła o zajęcie miejsca. Oliwia, wciąż roztrzęsiona, zaczęła niewyraźnym głosem mówić:

- Uhm... Pani prezes, ja przepraszam, ale musiałam po prostu... No... Herbata się skończyła...

- Och, daj spokój, moje dziecko. Czego ty się tak boisz? Ja nie gryzę, nie mam nawet czym. - Przerwała Mirabelle, starając się nieco rozluźnić atmosferę.

- Ale ja...

- Żadnych ale, Oliwio, nic się w końcu nie stało. - Mirabelle uśmiechnęła się serdecznie i wyciągnęła spod biurka kilka papierów. - Ostatnio jesteś strasznie spięta, bardziej nawet niż zwykle, prawdę mówiąc. Chciałabym się dowiedzieć, czemu tak się dzieje.

- Uhm. - Oliwia zaniemówiła na chwilę, skuliła nieco głowę i dodała piskliwym głosem. - Ja się po prostu boję. Boję się, że się pani w końcu zezłości, że nic z tych dowodów w sprawie nie mogę uciągnąć.

- Ależ drogie dziecko... - zaczęła Mirabelle, zdecydowanie delikatniejszym niż zwykle tonem - Przecież ty nie masz żadnego wpływu na to, co mi wpadnie w ręce. Twoja pomoc jest mi w tym potrzebna, żebym nie popełniła w sądzie jakiejś gafy. No i jakim cudem mogłabym się na ciebie gniewać? Za długo już się przyjaźnimy, by takie drobnostki mogły to zburzyć. Mogłaś mi o tym strachu powiedzieć po prostu wcześniej. - Oliwia słuchała z lekko uchylonymi ustami i nieskrywanym zdziwieniem oraz zaciekawieniem - Ale moje gadanie jako takie ci nie pomoże. Wyślę cię na mały prawie-że-urlop.

- To znaczy?

- Mamy tam na dole ładną kolonię. Widoki są śliczne, placówki wszelkiej maści już działają w miarę dobrze. Wysyłam cię na dół. Chcę tylko, byś dopilnowała za mnie jednej inwestycji. Nasi nowi goście będą tu słali swoich ambasadorów, a ja potrzebuję kogoś, kto mógłby dopilnować budowy sali konferencyjnej.

- Ale ja nie wiem, czy podołam. Nie znam się na budowaniu. - Finn odparła piskliwie.

- Mam do ciebie pełne zaufanie, słonko. Na miejscu będzie mój były służący, a obecnie nasz naczelny inżynier, Abner Mehre. Świetny facet, ale przesadnie służalczy momentami i uprzejmy, że aż nie idzie wytrzymać. On zajmie się wszystkimi sprawami technicznymi. Od ciebie zależy tylko, żeby o czymś nie zapomnieli.

- Uhm... Jak on się dorobił takiego stanowiska ze zwykłego służącego? - zapytała Arigilianka, przekręcając głowę w lewo.

- Żartujesz, dziecko? Musiałam go zdegradować do stanowiska naczelnego inżyniera. Zachował świetną płacę, jasne, ale już nie ma dostępu do moich dokumentów, ani biura.

- A czemu musiała pani?

- Nie uwierzysz, ale żona była o niego zazdrosna. Myślała, że tu jakieś zdrożne rzeczy się wyprawiały, to go przeniosłam, a płacę zachowałam, co by jego stara się przestała rzucać. Tak czy tak, świetny i niezawodny facet i pomimo degradacji wciąż zachowuje się, jakby mi osobiście służył.

- To co ja tak naprawdę mam tam robić? - Oliwia nieco się ożywiła i na jej twarzy zawitał pogodny uśmiech.

- Abnerowi brakuje babskiego przewodnictwa, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Wie, co ma zrobić, ale nie wie, jak urządzić, jak ma to wszystko wyglądać i tak dalej. A ty, moja kochana, masz intuicję nie gorszą od mojej. Słowem, polecisz sobie na dół, pozwiedzasz nową kolonię i poprzestawiasz sobie kwiatki i krzesła na placu budowy zgodnie z twoim gustem. Dasz radę.

- Uhm, skoro pani tak uważa. - odpowiedziała Oliwia, nieco zaskoczona, jak uważała, odpowiedzialną rolą, jaka przypadła jej w udziale - Kiedy wyruszam?

- Natychmiast. Zanim przyszłaś, kazałam spakować twoje rzeczy i zakwaterować cię w najlepszym hotelu, jaki tam jest. Na mój koszt. Hangar numer trzy, prom drugi. Poznają cię.

Oliwia tylko w zdziwieniu otworzyła dziób. Po chwili wstała z miejsca i pożegnała się z przełożoną.

* * *

Prom wystartował, zgodnie z planem, dosłownie w kilka minut po przybyciu Oliwii. Ona sama była niesamowicie zaskoczona faktem, że Mirabelle była w stanie tak szybko zarezerwować dla niej statek i to nie byle jaki. ABH-S14-L był lekkim promem pasażerskim najwyższej klasy, ze wszystkimi niezbędnymi i zbędnymi wygodami, wliczając w to nowoczesne amortyzatory atmosferyczne, małą salę konferencyjną, kilka sal prywatnych i kino. A to wszystko w statku dla kilkudziesięciu pasażerów, na góra kilkugodzinne loty. Widać było wyraźnie, że Abhair chciała, by jej protegowana pojawiła się na miejscu i pokazała godną niej klasę.

Dopiero gdy prom minął Krakena i zaczął szykować się do wejścia w atmosferę, gapiącą się raczej bezmyślnie w okno Arigiliankę coś targnęło. Poderwała się z miejsca i zapytała aalveńską stewardessę, czy jej rzeczy zostały przeniesione do prywatnych kajut. Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź, Finn ucieszyła się niezmiernie i poprosiła o klucz. Bez chwili zwłoki udała się do pokoju. Na widok ślicznie urządzonego pomieszczenia, cieniutkie nóżki ugięły się pod Arigilianką. Pomimo świetnych zarobków, nigdy nie urządziła swojego mieszkania w podobnym przepychu ? sama nie wiedziała, czemu. Przesadna skromność była i tak jednym z jej mniejszych problemów.

Otrząsnąwszy się z początkowego szoku, przytaszczyła z trudem jedną ze swoich toreb z ubraniami, otworzyła ją i sama usadowiła się na kanapie, wyciągając kolejne ciuchy. Szukała swojego ulubionego, zielonego swetra z dwoma białymi paskami. Nie był to może najbardziej wyszukany strój z możliwych, ale był wygodny i przede wszystkim luźny. Skoro Mirabelle kazała jej traktować cały wyjazd jak wakacje, nie było sensu bawić się w oficjalne stroje.

Minęło dobre kilka minut, nim z wielkiej torby udało się wydobyć żenująco staroświecki, godny kujona sweter z wielkim golfem. Z szerokim uśmiechem na twarzy Oliwia przebrała się i przed lustrem zaczesała zrujnowaną fryzurę. Podniesiona na duchu rzuciła się jak dziecko na tapczan i zdecydowanym tonem w myślach nakazała sobie uciąć drzemkę. To jednak mogły być całkiem udane "prawie-wakacje".

* * *

Statek przyziemił delikatnie, ale już to wystarczyło, by obudzić płochliwą Arigiliankę, która poderwała się na równe nogi. Otworzyła drzwi i zapytała aalveńską stewardessę, czy ktoś mógłby jej pomóc znieść bagaże. Aalvenka odpowiedziała, że wszystkim zajmie się obsługa, która otrzymała polecenie dostarczenia wszystkiego do hotelu. Nadmieniła też, że Abner Mehre już czekał.

Oliwia, nie ociągając się, pognała do wyjścia. Przy schodkach, na zewnątrz, czekał na nią główny inżynier, Nhilar w średnim wieku o raczej typowej aparycji, ubrany w tradycyjny roboczy strój - ciemnoniebieski z żółtymi pasami i licznymi przywieszkami. Nhilarskie odzienie zwykle było praktyczne i pozwalało na doczepianie wielu elementów, od sakw po narzędzia. Sam Mehre wydawał się ogromny w porównaniu do naturalnie bardzo szczupłej Finn. Nhilarowie nie uchodzili za giganty - nieczęsto przekraczali sto sześćdziesiąt centymentrów wzrostu - ale krępa budowa ciała sprawiała, że zawsze wyglądali na większych ? w przeciwieństwie do Arigilian, którzy byli jeszcze niżsi i do tego bardzo delikatni w budowie.

Inżynier pomógł Oliwii zejść z kilku ostatnich stopni, delikatnie uścisnął dłoń i przedstawił się:

- Witamy na ABH-L108, panienko Finn. Nazywam się Abner Mehre i przez sześć lat służyłem pani Abhair jako kamerdyner. Przyznać muszę, że była to świetna praca, ale teraz służę w szerszym zakresie, że tak powiem. Zostaliśmy poinformowani o przybyciu panienki i przygotowaliśmy wszystko, zgodnie z życzeniem pani prezes. Jestem tu całkowicie do pani dyspozycji. Mam dopilnować, by pani praca przebiegła możliwie gładko i bezstresowo.

Oliwia była nieco zmieszana wyjątkowo uprzejmym powitaniem, pomimo tego, że Mirabelle uprzedziła ją o podejściu byłego służącego. Początkowo nie wiedziała nawet, co odpowiedzieć, i najpierw rozejrzała się po okolicy. Prom wylądował kilkanaście kilometrów na południe od głównej kolonii, w odizolowanym miejscu, połączonym z miastem pojedynczą drogą szybkiego ruchu oraz koleją magnetyczną. Na miejscu znajdowało się tylko kilka baraków robotniczych, promów transportowych osadzonych na zrzuconych z Krakena lądowiskach. Teren został już ładnie wyrównany, ustawiono też markery dla kolejnych zrzutów ze stacji. Nasuwał się jeden wniosek - Kraken był gotowy do zrzucenia modułów budynku, a ich montaż zająłby łącznie zaledwie kilkanaście godzin. Nhilarowie słynęli z modułowych konstrukcji tak okrętów, jak i kolonii, które pozwalały na szybkie wznoszenie nowych budowli oraz uzupełnianie floty w razie konieczności. Było to wygodne, choć nieco nudne rozwiązanie, pomimo sporej różnorodności modułów. Dostosowywanie wszystkiego do indywidualnych potrzeb zawsze trochę trwało, z drugiej strony zbudowanie funkcjonalnej kolonii w około miesiąc pozwalało na szybszy zwrot inwestycji i obniżenie cen wynajmu lokali, co uszczęśliwiało tak wielkie korporacje, jak i pomniejszych inwestorów.

- Uhm, miło mi pana poznać. Przepraszam, ale tak się zamyśliłam trochę. - odpowiedziała Oliwia, zorientowawszy się, że nie opowiedziała na powitanie. - To jest to miejsce, tak? Tu mamy postawić salę konferencyjną?

- Dokładnie tak. Z tego, co mi wiadomo, panienka ma nam pomóc w nadzorowaniu wszystkiego.

- Tak, tylko nie za bardzo wiem, jak. Znaczy się, nie znam się na budowlance.

- Szanowna pani Abhair uprzedziła nas o wszystkim, panienko Finn. Przygotowaliśmy stosowne katalogi, a gdy już się ze wszystkim uporamy, poprosimy panienkę o przeprowadzenie inspekcji.

- Tylko tyle? Och... I proszę mi mówić "Oliwio"... Znaczy, jeśli to nie problem. - Finn uśmiechnęła się, starając się ukryć zmieszanie.

- Ależ oczywiście, panienko Oliwio. To będzie wszystko. Gdy Kraken zrzuci już moduły, jakich panienka sobie zażyczy, poślemy po panienkę w celu nadzorowania urządzania wnętrza.

- Uhm, to dobrze, tak myślę. Możemy przejść do rzeczy? Wie pan, im szybciej się tym zajmiemy, tym szybciej skończymy. - Oliwia postanowiła wziąć się do roboty możliwie wcześnie. Wiedziała bowiem, że praca przy wykończeniach może zająć trochę czasu.

Mehre tylko skinął twierdząco głową i prowadząc Arigiliankę za rękę, ruszył w kierunku największego z baraków. W środku prostego, pudełkowatego w kształcie modułu, znajdowało się swoiste centrum dowodzenia całą budową. Było tu kilkanaście ekranów komputerowych, z których każdy wyświetlał inny zestaw danych. Abner podsunął Oliwii jedno z krzeseł i posadził przed monitorem z katalogiem modułów. Wszystkie były sprezentowane w formie czytelnej listy z dostępem do dokładnej specyfikacji. Oliwia była początkowo przytłoczona ilością opcji, ale szybko zaczęła dostrzegać podobieństwa między budowlanym interfejsem, a listą komputerowych zakupów. Nhilarska unifikacja, jak widać, dotyczyła nie tylko inżynierii, ale także oprogramowania. Ucieszona tym faktem, zaczęła przeglądać niespiesznie predefiniowane moduły, ale nie miała zielonego pojęcia, jaki wybrać.

- Uhm, można o coś zapytać?

- Ależ oczywiście, panienko. - Odpowiedział Abner. Jego powtarzane ciągle zwroty grzecznościowe wydały się Oliwii urocze. Mało kto kiedykolwiek się tak do niej zwracał, a już z pewnością nie w tak serdecznym tonie.

- Wiadomo, ilu delegatów mamy gościć i jak?

- Nie wiadomo, ale z pewnością dużo. Możemy spodziewać się delegacji nie tylko od każdego większego stronnictwa po naszej stronie, ale także od obcych. Nie mamy pojęcia, ilu dokładnie. Myślę, że dobrze byłoby założyć, że drugie tyle, co u nas.

- To strasznie dużo będzie... A jak ze stosunkami między nimi?

- Pewnie też jak u nas, panienko.

- Hm... Czyli jednak duża sala odpada, jeszcze się pokłócą...

- Co ma panienka na myśli?

- Uhm... Widzi pan... Jak mamy Imubian, prawda? Oni się z takimi jak ja, albo z braćmi i siostrami z Shata'lin, nie lubią, to i rozmawiać mogą przy sobie nie chcieć. Albo mogą nie chcieć, by ktoś postronny słyszał. Musimy zapewnić prywatność.

- Słuszna uwaga. Ma panienka jakiś pomysł, jak to zrobić? - zapytał Mehre, raczej beznamiętnym tonem.

- Otóż mam... - Oczy Oliwii zdawały się nabierać blasku, jak podczas rozprawy sądowej. Myślała intensywnie, szybko i sprawnie. W jej umyśle zaczął się klarować koncept na idealną salę. - Mam pomysł. Będziemy potrzebowali sali. Dużej, w kształcie koła, z wielkim okrągłym stołem, tak, by każdy każdego w miarę dobrze widział. Wokół sali chcę mieć ładny korytarz, z kwiatami, przeszklonym dachem i wejściem na ogród, jeśli da radę. Po zewnętrznej stronie korytarza będą pomieszczenia prywatne, tak, by delegaci mogli rozmawiać, z kim zechcą, po głównym spotkaniu. Chcę dużo takich pomieszczeń, żeby w razie potrzeby każda grupa miała swoje, dzięki temu nikt nie będzie się wzajemnie oskarżał o podsłuchy.

- Jak do tej pory brzmi dobrze. Jakieś dodatkowe wytyczne?

- Uhm... Tak. Chcę, aby za ogrodem była restauracja dla delegatów, a po odwrotnej stronie wyjście na parking i lądowisko. Wszystko otoczcie zielenią. Budynek z góry powinien wyglądać jak słońce, z promieniami. Powinno się dobrze kojarzyć.

- Hm... Brzmi znajomo, panienko Oliwio.

- Uhm... Tak, panie Mehre. Nasz planetarny parlament ma podobną budowę, tylko więcej pięter i generalnie jest wyższy niż to, co planuję. Daje takie poczucie równości wśród dygnitarzy, rozumie pan. Uhm... Mam prośbę...

- Słucham.

- Skoro wie pan już, jaki mam zamysł... To czy umiałby pan zaaranżować to wszystko? Nie mam zielonego pojęcia, jak te klocki budowlane łączyć ze sobą.

- Ależ żaden problem.

* * *

Minęło dobrych kilka godzin, nim Mehre wykonał i zatwierdził wszystkie zamówienia, a następnie kolejne kilka godzin, nim Kraken zrzucił wszystko. To był niesamowity widok. Z ogromnego statku widocznego z powierzchni zrzucono bezpośrednio na plac budowy, na własnych, odrzucanych silnikach, ogromne kontenery z modułami, których było kilkadziesiąt. Różniły się kształtem i rozmiarami. Robotnicy, otrzymawszy plany, bez ociągania zabrali się do zdejmowania osłon termicznych z modułów i przenoszenia ich we właściwe miejsce za pomocą zmodyfikowanych lekkich frachtowców, przerobionych na dźwigi. Prace postępowały błyskawicznie, a Oliwia przyglądała się temu wszystkiemu na ekranach monitora, siedząc w centrum razem z Abnerem, popijając kawę i dyskutując o wszystkim i o niczym. Okazało się między innymi, że Abner z jakiegoś powodu uwielbiał robotę w biurze Mirabelle, choć ta polegała głównie na przynoszeniu świeżej herbaty - czy kawy właśnie - oraz okazyjnym obsłużeniu gości. Wypowiadał się o szefowej w samych superlatywach.

Nieskalany raczej zdrożnymi myślami umysł Oliwii nie mógł pojąć, czemu żona pana Mehre, Altea, mogłaby być zazdrosna o podawanie kawy. Wspomnienie prowokacyjnego obrazu i sesji zdjęciowych Mirabelle nie było dość wyraźną podpowiedzią, toteż Abner w pewnym momencie przestał silić się na dalsze tłumaczenie, nieco rozbawiony dziecinną naiwnością panienki Oliwii. Jak się okazało, Mehre zawsze nosił przy sobie zdjęcie żony, którego nie omieszkał pokazać Finn, gdy ta, rozluźniona rozmową, zaczęła się dopytywać. Usłyszała o niej - zupełnie przeciętnie wyglądającej, ale na swój sposób sympatycznej Nhilarce - taki sam zestaw superlatyw jak o szefowej, a także pochwały dotyczące kuchni i paru innych typowo domowej natury spraw. Przy okazji wyszło też na jaw, że skromny były kamerdyner służył niegdyś w wojsku, ale został zmuszony do powrotu do cywila w wyniku rany - postrzału w nogę. Pocisk pogruchotał mu kość udową, która niestety nie zrosła się idealnie.

Oliwia też zaczęła się zwierzać ze swojego osobistego życia, wspominając przede wszystkim czasy studiów prawniczych. Niestety, nie miała za wiele do powiedzenia. Jak sama stwierdziła, jej życie to książki, pisma, dokumenty i sale sądowe, na okrągło. Tak obu upłynął czas aż do wieczora.

- Tak więc panienka mówi, że nie umie się bawić?

- Uhm... To nie do końca tak. - Oliwia zaczęła się motać. - Znaczy się... Czytałam książki o tym, poradniki, wszystko.

- Więc czemu by nie spróbować?

Na dźwięk tego pytania twarz Oliwii posmutniała, a oczy zaczęły zachodzić łzami.

- Ja... Ja się po prostu boję.

- No, ale czego?

- No, nie wiem sama. Że krzywdę sobie zrobię, ktoś mnie, że kogoś urażę, że będę komuś wadzić.

- No, ale komu by panienka mogła wadzić? Ja sobie jakoś nie potrafię wyobrazić.

- Naprawdę pan tak sądzi?

- A czemu miałbym kłamać?

- Żeby mi nie było smutno?

- A nawet jeśli bym kłamał, żeby panience przykrości nie robić... To jak panienka myśli, czemu? - zapytał sprytnie, uśmiechając się.

- Uhm... Nie wiem. Przepraszam, bo ja naprawdę nie wiem. - zmierzyła pana Mehre smutnym wzrokiem.

- Bo panienki się nie da nie lubić i zezłościć się na nią nie sposób.

- Pan tylko tak mówi, bo wypada.

- Skądże.

W tym momencie szef robotników zgłosił się do centrum, obwieszczając, że ukończono montaż głównych modułów i pokryć, zgodnie z wcześniejszym zamówieniem. Wniesiono też meble do salek bocznych i zaczęto urządzanie restauracji. Ogrodnicy mieli się zjawić następnego dnia.

Oliwia wyczuła okazję, by wyrwać się z rozmowy, która stała się dla niej ciężka, i po dłuższym namyśle wyznaczyła godzinę wznowienia prac. Przeprosiła serdecznie służącego i poprosiła o wskazanie drogi do promu, w którym miała spędzić jeszcze jedną noc przed przeniesieniem się do hotelu w głównej kolonii.

Następnego dnia prace ruszyły z kopyta, a Oliwia nie miała już za wiele czasu na rozmowę. W towarzystwie Abnera robiła obchód za obchodem i sprawdzała listę za listą, upewniając się, że wszystko idzie po jej myśli. Zgodnie z jej własnym życzeniem, Mehre sprawdzał w tym samym czasie drugą listę, która służyła do sprawdzania listy pierwszej, tak na wszelki wypadek, gdyby Oliwia sama się pomyliła i zapomniała o którymś z podpunktów, jak na przykład trzykrotne sprawdzenie poduszek na fotelach, czy jakości drewna, z którego wykonano stół. Arigilianka nie robiła sobie przerw, nosiła ze sobą nawet prowiant i wodę. Nie przysiadła ani na chwilę, choć już od południa nogi zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa. Obowiązkowość przede wszystkim. Zdziwieni robotnicy na jej widok chichotali pod nosem, a ona tylko uśmiechała się, niespecjalnie świadoma żartobliwości przydomku ?pani kierowniczka?, który zyskała sobie błyskawicznie.

Śmiech śmiechem, ale prace postępowały absolutnie zgodnie z planem. Sala wyglądała jak miniaturka arigiliańskiego parlamentu, może z wyjątkiem siatkowego pokrycia niektórych ścian umożliwiającego wspinaczkę na wyższe piętra - które zastąpiono wygodniejszymi windami.

Łącznie, zanim nastał wieczór, Oliwia wykonała razem z Abnerem ponad pięćdziesiąt obchodów. Obie listy były całe pomazane "ptaszkami", które nie mieściły się już w rubrykach. Służący miał osobiście serdecznie dość całego łażenia, ale przez grzeczność nie wypominał nic.

Słońce zachodziło już nad ABH-L108, gdy oboje wrócili do centrum i sprawdzili ostatnią listę, do sprawdzania dwóch pozostałych. Tym razem tylko jeden raz.

- Jesteśmy gotowi? - zapytał Mehre, siadając na jednym z krzeseł.

- Na to wygląda. Mam tylko nadzieję, że o niczym nie zapomniałam. - odparła Oliwia, masując nagie, łuskowate stopy.

- Litości! Czego moglibyśmy, panienko, zapomnieć?

- Niczego, tak tylko się boję... Trzeba zachować trochę materiałów, gdyby goście chcieli coś dodatkowego. Och! Lądowisko gotowe?

- Tak, było gotowe już pierwszego dnia.

- Uff, już myślałam, że zapomnieliśmy. Drogi dojazdowe?

- Też są, wszystko już jest, co do jednej żarówki.

- Świetnie... Mam prośbę... Poinformuje pan recepcję hotelu, że jeszcze dziś prześpię się na promie?

- A czemuż to?

- Po prostu nie dojdę nawet do kolejki, a pana przecież nie poproszę, by mnie doniósł. - Oliwia uśmiechnęła się serdecznie. - Nie przesadziłam trochę z tymi listami?

- Troszeczkę, może. - rzucił Mehre z nutką sarkazmu.

- Chyba jednak nie troszeczkę. Święta Matko, jak ja jutro wstanę na nogi?

- Proszę się pocieszyć, że jutro nie za wiele łażenia nas już czeka, panienko.

- Nie za wiele? Myślałam, że wcale.

- No... - Abner zamilkł na chwilę, po czym kontynuował - Tyle, ile potrzeba na wyjście z taksówki i dojście do restauracji, czy baru. Pani Abhair mówiła, że ma się pani rozluźnić, a ja mam tego dopilnować, o! - zakończył z entuzjazmem.

- Ale zaznaczam, ja nie piję!

- Nie szkodzi, panienko Oliwio, nie szkodzi.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ale o co chodzi, bo nic nie rozumiem?

Jak w swoim czasie rozmawiałem z Tobą (chyba na PW to było), to w pewnym momencie stwierdziłem, że chętnie bym w którymś z Twoich tekstów ujrzał Fervian. Rozumiesz, prywatne upodobania. wink_prosty.gif

Rozdział HidesHisFace natomiast... przeczytałem. Czytało się miło, do tego coś na pewno wnosi do historii - ale odnoszę wrażenie, że jednak niewiele. Poproszę o następny. ;]

W sumie nie wiem, na ile wypada czepiać mi się drobnych błędów, jeśli tych jest mało, ale jedną rzecz chciałem wytknąć...

Tak obu upłynął czas aż do wieczora.

Chyba obojgu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 4.09.2012o11:41, Knight Martius napisał:

Jak w swoim czasie rozmawiałem z Tobą (chyba na PW to było), to w pewnym momencie stwierdziłem, że chętnie bym w którymś z Twoich tekstów ujrzał Fervian. Rozumiesz, prywatne upodobania.

Tyle że tutaj zapewne niewiele im będzie poświęcone "czasu antenowego".

Dnia 1.09.2012o20:22, Knight Martius napisał:

HidesHisFace, jest pytanie! Czy dobrze się domyślam, że Mirabelle miała tu na myśli stronnictwo Czerwonego Młota? I czym w ogóle wspomniane przez nią ludzkie imperia się charakteryzują?

 

HidesHisFace się nie zgłosił, więc póki co postaram się odpowiedzieć za niego.

Imperium Imubiańskie to organ państwowy mocno nawiązujący do Imperium Rzymskiego (z okresu republiki), pod kątem ustroju będący oligarchią z silnie zarysowaną plutokracją. Rządzi tam niepodzielnie Senat, który włada poszczególnymi planetami (w ogólnej liczbie około siedmiuset) stalową ręką. Typowe złe imperium, które przemocą trzyma się u władzy, a jego polityka zagraniczna jest nastawiona na zniszczenie wszelkiej opozycji - w szczególności tych, którzy nie są ludźmi.

Czerwony Młot z kolei to taka łagodniejsza wersja Związku Radzieckiego - też narodziła się w wyniku "rewolucji ludowej" i głosi dość podobne hasła. W odróżnieniu od Imubian, faceci z Młota są dużo bardziej moralni oraz tolerancyjni względem ras obcych - wsławili się między innymi oswobodzeniem wszystkich Madi'lin (sztucznie stworzona przez Imubian rasa niewolników) na opanowanych przez siebie planetach.

Następny rozdział jest znów mojego autorstwa, z paroma wstawkami od HidesHisFace.

===================================================================

 

 

- VI -

 

Ikoren wziął powolny, głęboki wdech, budząc się z letargu i czując rozchodzącą się po jego ciele falę ciepła. Otworzył oczy, ale nie był w stanie dostrzec niczego poza wnętrzem kapsuły kriogenicznej, zalanej teraz słabym, czerwonym światłem. Przezroczysta przednia okrywa była pokryta warstwą wodnej pary, uniemożliwiając mu dostrzeżenie czegokolwiek, co znajdowałoby się na zewnątrz.

- Do zakończenia skoku nadprzestrzennego pozostały cztery ality - oznajmił komputer niskim, monotonnym głosem - Cel: system Aradiel. Jest godzina 04:02:01 czasu pokładowego. Czas pokładowy dostosowany do czasu lokalnego Aradiel III z opóźnieniem o długości jednego alitu, jednego enelitu, według południka zerowego.

Dalsza część wypowiedzi komputera została nieco zagłuszona, kiedy pokrywa kapsuły odblokowała się, po czym uniosła w górę przy akompaniamencie niskiego buczenia. Ikoren, wziąwszy kilka kolejnych głębokich wdechów, przeciągnął się i poderwał do pozycji siedzącej. Natychmiast dobiegły go szemrania niektórych członków oddziału, również budzących się wewnątrz swoich komór. Nie zważając ani na nie, ani na lekkie mdłości, odpiął wtyki układu iniekcyjnego, bez wahania opuszczając swoją kapsułę.

Większość żołnierzy z kompanii również wstawała właśnie na nogi, niektórzy jednak ociągali się, utyskując - głównie na zimno oraz zachodzącą niekiedy konieczność budzenia się z hibernacji, zanim jeszcze okręty opuściły nadprzestrzeń. Jej warunki wystawiały na próbę nawet silne i odporne ciała Sorevian.

Ikoren, podobnie jak wszyscy inni, był zupełnie nagi, więc panujący wciąż w pomieszczeniu chłód dawał mu się nieco we znaki. Nie było to jednak nic, czego nie zdążyłby już aż za dobrze poznać. Przybrał więc dziarską postawę i przeszedł się wzdłuż rzędu kapsuł kriogenicznych, ganiąc tych żołnierzy, którzy jeszcze nie wstali, lub wyglądali po prostu na mniej ożywionych.

- Co jest, samani? - zapytał z dobrze udawaną surowością - Na co czekacie? Pemake będzie podane dopiero za sześć alitów, nikt wam nie przyniesie jedzenia do łóżka!

- Tak jest, garave - odpowiedziało niemrawo kilka głosów.

- Nie jesteście rezerwistami z Maniry, namaszczonymi tymczasowo przez Feomara - ciągnął Ikoren - Jesteście Sarukeri! Znacie to doskonale! Jeśli więc nie dajecie rady, mniemam, że to ze zwykłego lenistwa! A to niedopuszczalne u kogoś takiego, jak wy!

Zagranie żołnierzom na ambicji i przypomnienie o ich reputacji zadziałało - ci, którzy dotychczas nie ukrywali niechęci do wstawania, nagle odzyskali wigor. Po opuszczeniu swoich komór, żołnierze stawali na baczność, jak na paradzie.

- Co jest, Esaren? - rzucił Ikoren, przechodząc obok kapsuły mai deriana, który zdążył ją już opuścić.

- Czy mi się zdaje, czy tu jest zimniej, niż zwykle? - jęknął oficer, przestępując z nogi na nogę.

- Chcesz, żebym ci przyniósł szklankę ivarenu na rozgrzewkę? - Garave zatrzymał się, opierając ręce na biodrach i wpatrując z dezaprobatą w Esarena.

- A mógłby pan? - odrzekł oficer z nadzieją w głosie.

- A czy zadrasnąłbym nimi Nedurę? - odparował Ikoren, prezentując pazury u swojej prawej dłoni, po czym odwrócił się i zawołał do ogółu - Do szeregu, wszyscy! Kolejno odlicz! Nie ociągać się!

Chociaż Ikoren niezbyt często odgrywał rolę surowego dowódcy, teraz widział ku temu istotną potrzebę. Zazwyczaj uznawał za takową fakt, że blisko współpracowali z innymi rodzajami sił zbrojnych SVS. Teraz jednak musieli zrobić dobre wrażenie nie tylko na oficerach i marynarzach z floty, lecz także na przedstawicielach obcej, nieznanej dotąd rasy. Był więc dość spięty.

W ciągu niespełna enelitu w zajętej przez Sarukeri część kriogenicznej "sypialni" zapanowała pełna dyscyplina, a do Ikorena bardzo szybko nadeszły meldunki o gotowości poszczególnych plutonów. Ucieszyło go to również z tego względu, że w krótkim czasie pojawił się Nukai, sprawdzając, jak im idzie.

- Wszyscy są w pełni rozbudzeni, suvore - zameldował Ikoren w odpowiedzi na pytanie o stan kompanii.

- Szkoda czasu - mruknął Nukai - Niech wszyscy wkładają mundury i zameldują się w świątyni najpóźniej za jeden alit. Wtedy odprawimy modły do Feomara.

- Mamy przygotować sprzęt, suvore?

- Na razie nie ma po co - dowódca wzruszył ramionami - Nic nie wiadomo o tym, kto zabiera się z dyplomatami do tych obcych i czy w ogóle to zrobimy zaraz po wyjściu. Na razie pozostańcie na luzie, ewentualnie później zarządzę ćwiczenia.

- Tak jest, suvore - odrzekł Ikoren, po czym wykrzyknął rozkaz do swoich żołnierzy - Wszyscy do łaźni! Doprowadzić się do porządku, a potem wbijać w uniformy! Zbiórka za jeden alit w okrętowej świątyni!

Niektórzy żołnierze - w tym sam Shimure - przed udaniem się do łaźni wykonali szereg prostych ćwiczeń, poddając próbie swoją fizyczną sprawność. Ikoren przyjął rezultat z lekką satysfakcją - niezależnie od warunków, jego ciało pozostawało perfekcyjnie wyćwiczone i gotowe do każdego wysiłku. Sprawnie funkcjonowały nie tylko jego własne mięśnie i organy, lecz także cybernetyczne implanty, jakimi był nafaszerowany - w tym kilka tysięcy nano-wszczepów mięśniowych, podnoszących jego siłę fizyczną i refleks do poziomu wykraczającego poza możliwości zwykłego sivantien.

Po kilku chwilach ruszył wreszcie śladem swoich żołnierzy i wkrótce wyłowił z tłumu Raizę. Szła powoli i wyglądała na nadąsaną.

- Wciąż nie w humorze, mai derian? - zapytał, kiedy już się do niej zbliżył.

- Wszystko w porządku, garave - zapewniła - Po prostu nie wierzę, że tu trafiłam. Jestem... zawiedziona. Mieliśmy lecieć na Ladore, walczyć z tymi ildańskimi savashka. Zamiast tego kazali nam osłaniać dyplomatów. Trudno o nudniejsze zajęcie. Czy nie powinni się tym zająć zabójcy Genisivare?

- Oni też tu są. Z tego, co wiem, ściągnęli tutaj łącznie pięćdziesięciu zabójców, z czterech różnych gildii. W tym ze Smoczego Pazura.

- Więc dlaczego nas jeszcze w to wciągnęli?

- Możesz ich o to zapytać, jeśli chcesz - Ikoren wzruszył ramionami - Pewnie pomyśleli, że jedna elitarna formacja więcej nie zaszkodzi.

- Tak, to całkiem możliwe.

- Spójrz na to z innej strony - Shimure uśmiechnął się nieznacznie - Ci obcy zajęli bardzo niekorzystnie usytuowaną planetę. Nie zdziwiłbym się, gdyby doszło tam do wojny.

- Taaak - powiedziała Raiza przeciągle - Może nawet zjawią się tam Ildanie, ze swoimi potworami.

Uwadze Ikorena nie umknął błysk w jej oku, kiedy to mówiła. Raiza generalnie była zimną profesjonalistką, która lubiła swoje zajęcie. Darzyła jednak szczególną nienawiścią Ragnery - hodowane przez Ildan krwiożercze, bojowe potwory, produkty inżynierii genetycznej. Co prawda soreviańscy żołnierze co do zasady gardzili Ragnerami i ich stwórcami, ale większość z nich nie dorównywała pod tym względem Raizie. Całym sercem nienawidziła owych bestii, odkąd podczas jednej z ildańskich inwazji na Sivere zabiły one połowę jej rodzeństwa - dwie siostry i brata. Nie służyli nawet w armii - wiedli po prostu spokojne życie, do dnia, kiedy Ragnery ich dopadły. Raiza nigdy więcej już ich nie ujrzała.

Ikoren sądził więc, że uczucia Sorevianki są w pełni uzasadnione. Uważał jednak, że soreviańskimi żołnierzami, wojownikami Feomara, nie powinna kierować wyłącznie ślepa nienawiść. Przywołał więc Raizę do porządku.

- Aż tak chcesz zabijać Ragnery, że ucieszyłabyś się, gdyby zaatakowały jakąś kolonię? - zapytał, nadając swemu głosowi surowy ton - Gdyby zaczęły mordować cywili?

Jaszczurzyca zatraciła rezon.

- Nie, garave - powiedziała, wyraźnie zmieszana - Oczywiście, że nie. Po prostu...

- Wystarczy - uciął Ikoren - Ochłoń trochę pod prysznicem i nie narzekaj. Skoro nie walczymy, póki co, będziemy mieli nieco luzu.

 

 

* * *

 

- Niech was Feomar prowadzi - powiedział kapelan z namaszczeniem, czyniąc znak błogosławieństwa - A Daerion przebaczy, że czynicie to, co czynić musicie.

- Ku chwale Feomara - odrzekli chórem klęczący żołnierze.

Zdaniem tym wojownicy zakończyli zbiorowe modły. Zebrani w okrętowej świątyni marynarze floty, zabójcy Genisivare i Sarukeri podnieśli się z posadzki, niespiesznie kierując do wyjścia. Sala, którą opuszczali, była dość bogato zdobiona, przez co zdawała się nie pasować do stylizowanego, lecz względnie surowo zaprojektowanego okrętu wojennego. Jednak soreviańscy wojownicy uważali ją za niezbędną - musieli przecież mieć miejsce, w którym odprawialiby modły do smoczych bóstw, sivaronów - z bogiem wojny Feomarem na czele.

Wypowiedziawszy ostatnie słowa modlitwy, Ikoren w pierwszej kolejności podszedł do Nukaia, który rozmawiał właśnie z kapelanem. Przypuszczalnie pytał o shivaren Ekrevę, która musiała opuścić świątynię w trakcie modłów, wezwana przez zwierzchników.

- Będę na mostku - oznajmił suvore, kiedy Shimure się zbliżył - Odeślij naszych do sali treningowej, potem dołącz do mnie na miejscu.

- Tak jest - westchnął Ikoren.

Dołączył do swoich żołnierzy, z których większość - w tym oficerowie - wciąż czekała na zewnątrz świątyni. Oszczędzało to trudu przy wydawaniu rozkazów.

- Esaren, Raiza, Kobare! - zawołał donośnie - Wszyscy do mnie!

Gdy trójka derianów skupiła się już wokół niego, przydzielił im obowiązek zebrania żołnierzy z kompanii na treningu.

- Zabierzcie wszystkich do sali ćwiczeń - nakazał - Zarządźcie to, co zawsze. Możecie ewentualnie dołożyć starcia sparringowe w kai tae, jeśli uznacie to za stosowne.

- Tak jest, garave - odrzekła Raiza, przejmując inicjatywę.

Ikoren skinął głową i odwrócił się, słysząc, jak Sorevianka głośnymi okrzykami przyzywa do siebie członków kompanii. Nie potrzebował doprowadzać ich na miejsce, ani pytać o drogę - Sarukeri tyle razy podróżowali już okrętami, że znali rozkład pomieszczeń. Było co prawda wiele typów jednostek, na jakie ich okrętowano, ale ich obecny przydział, Isherai III, należał do najpopularniejszych w soreviańskiej flocie krążowników liniowych klasy Sivaron. Ikoren i jego towarzysze bywali na takich okrętach - a od niedawna także na przedstawicielach bliźniaczej klasy Kaitan - równie często, jak na używanych zazwyczaj do przewozu wojska jednostkach transportowych i wyspecjalizowanych inwazyjnych.

Bez zbędnych przestojów Shimure dotarł na mostek, gdzie spodziewał się spotkać Nukaia oraz Ekrevę.

Nie zastał jednak żadnego ze swoich przełożonych - przy tym jego uwagę przykuł nie ten fakt, lecz zaobserwowane na mostku zdarzenie. Ikoren zapomniał języka w gębie, gdy ujrzał obraz wyświetlony na jednym z monitorów przy stanowisku dowódcy okrętu - obraz, w który wpatrywali się trzej wysoko postawieni Sorevianie.

Obcy widoczny na ekranie miał długi, wąski pysk, dziesięcioro małych, czarnych oczu, i nie przypominał żadnej znanej Shimuremu istoty rozumnej.

W chwili, gdy Ikoren wkroczył na mostek - z zaskoczenia zatrzymawszy się w połowie salutu - stojąca przed panelem karimure Kaseia wygłaszała właśnie przemowę, tłumaczoną natychmiast przez translator na nieznany Sarukere język.

- Krążownik liniowy Isherai III, klasa Sivaron, okręt flagowy XII Floty Uderzeniowej SVS, zgłasza swoje przybycie - oznajmiła dowódczyni - Mówi karimure Kaseia. Na pokładzie mamy przedstawicieli soreviańskiego korpusu dyplomatycznego. Deklarujemy gotowość do nawiązania kontaktu i podjęcia rozmów. Proszę o odpowiedź.

Kiedy translator zakończył tłumaczenie, nie minęło wiele czasu, nim nadszedł komunikat od obcego. Choć był to ten dziwny, pierwszy raz usłyszany przez Ikorena język, urządzenie płynnie tłumaczyło słowa na strev. Najwyraźniej Terranie - od dłuższego czasu pozostający w kontakcie z obcymi - zdążyli już przetransmitować Sorevianom dane niezbędne do komunikacji.

- Tu Wielki Zysk, krążownik liniowy Abhair Corp. - przedstawicielka obcych rozłożyła się na fotelu i zaczęła formalnie - Witamy serdecznie na terenach Korporacji Abhair. Nazywam się Mirabelle Abhair i będę waszym gospodarzem na moich skromnych włościach. Zostaliśmy uprzedzeni o waszym przybyciu. Po zakończeniu rozmowy proszę o kontakt ze stacją Kraken. Załoga jest już przygotowana do instruowania przyjezdnych dyplomatów do ośrodka przygotowanego specjalnie na tę okazję. Zjawię się na miejscu osobiście, gdy tylko przyjmę wszystkich gości. Dziękuję za uwagę.

- Przyjęłam - odrzekła Kaseia - Rozumiem, że rozmowy odbędą się dopiero po przybyciu innych delegacji?

- Dokładnie tak, choć wstępne rozmowy można zacząć nieco wcześniej, prywatnie, że tak powiem. Na miejscu jest moja asystentka, Oliwia Finn, która zaopiekuje się delegatami w moim imieniu... Swoją drogą - Mirabelle zbliżyła ślepia do monitora i oblizała kąciki ust - to wy jesteście tymi gadokształtnymi, o których nam wspominano? Faktycznie podobni jesteście, mam tylko nadzieję, że nie są z was takie świętoszki, jak przyjaciele po naszej stronie. Ale nie zawracam dłużej głowy, kochanie, delegaci nie lubią pewnie czekać, a ja tu się zaraz rozgadam jak stara papuga.

Ikoren, który dopiero co opuścił okrętową świątynię po modłach, mimowolnie się uśmiechnął na wzmiankę o "świętoszkach" - oraz na myśl, iż shivaren Ekreva na całe szczęście tego nie słyszy. Karimure zachowała mniej rezonu - z początku wydawała się być lekko zbita z tropu, lecz po chwili ściągnęła długie wargi w wyrazie lekkiej irytacji, obnażając ostre kły. Kiedy jednak się odezwała, głos miała spokojny.

- Przyjęłam i dziękuję - odrzekła - Do zobaczenia na rozmowach. Bez odbioru.

- Terranie - mruknął z ironicznym uśmieszkiem jeden z sivantien stojących obok Kasei, przypuszczalnie kapitan flagowy - Ciekawe, co im o nas naopowiadali?

Karimure już chciała doń coś powiedzieć, ale obracając głowę, dostrzegła wreszcie swym lewym, bocznie osadzonym okiem, stojącego za nią Ikorena. Ten momentalnie się zmieszał, przypominając sobie również z zażenowaniem, iż do tej pory się nie zameldował. "Idioto!" - ryknął na siebie w myśli, ponawiając jednocześnie przerwany wcześniej w połowie salut.

- Proszę o wybaczenie - rzekł, stając na baczność i starając się pokryć zażenowanie oficjalną postawą - Garave Ikoren z pułku shivaren Ekrevy. Przepraszam, że...

- Szuka pan może swoich przełożonych? - wpadła mu w słowo Kaseia - Jeśli tak, proszę udać się do pokoju odpraw. Tam powinien pan zastać wszystkich oficerów, a także liderów zabójców Genisivare. Posłałam adiutanta, ale musiał pana przeoczyć.

- Dziękuję i jeszcze raz przepraszam.

- I proszę się odprężyć - nakazała Sorevianka - Nic się takiego nie stało.

- Tak jest - Ikoren skłonił się lekko - Chwała Feomarowi.

- Chwała Feomarowi - odpowiedziała karimure.

Shimure odwrócił się i pospiesznie wycofał z mostka. Ostatnimi wypowiedzianymi przez Kaseię słowami, jakie usłyszał przed zamknięciem drzwi, było polecenie, aby połączyć ją z jednostką obcych, znaną pod nazwą "Kraken".

Sala odpraw była kolejnym standardowym, znanym Ikorenowi elementem rozkładu pomieszczeń na okręcie, więc bez problemu odszukał doń drogę. Kiedy już się tam znalazł, stwierdził natychmiast, że obecni są tu wszyscy oficerowie z oddziałów Sarukeri, a także pięciu starszych rangą zabójców Genisivare. Wszyscy siedzieli już w krzesłach, wysłuchując mowy shivaren Ekrevy. Ta, ujrzawszy wchodzącego Shimurego, obdarzyła go lekko złośliwym uśmiechem.

- W samą porę, garave - rzekła, nie kryjąc sarkazmu - Miałam już zaczynać. Proszę zająć miejsce.

- Przepraszam za spóźnienie, shivaren - rzekł Ikoren, odpowiadając własnym, nieśmiałym uśmiechem.

- Nic się nie stało. Jeśli szukałeś mnie i suvore Nukaia na mostku, mogłeś się spóźnić.

Cechą charakterystyczną Ekrevy był jej swobodny stosunek do niższych rangą oficerów, a nawet zwykłych żołnierzy. Służyła w Sarukeri od stopnia padene, więc czuła swego rodzaju solidarność z młodszymi towarzyszami broni. Często walczyła z nimi ramię w ramię - nie miała w zwyczaju prowadzić akcji z bezpiecznego stanowiska dowódczego. Lata temu zasłynęła odrzuceniem awansu na mai shivarena, tłumacząc to faktem, iż nie zamierza spędzać wojen w sztabie. Wszystko to sprawiało, że kpiący stosunek do jej religijnego fanatyzmu mieszał się u jej podwładnych z braterstwem.

Kiedy Ikoren zajął już swoje miejsce, Ekreva wznowiła podjętą wcześniej przemowę.

- Jak już mówiłam, Terranie przetransmitowali nam mnóstwo danych, kiedy tylko wyszliśmy z nadprzestrzeni - oznajmiła rzeczowo - Dzięki temu możemy już używać translatorów do rozmowy z tymi obcymi i wiemy o paru podstawowych sprawach na ich temat. Kaseia... to znaczy, karimure Kaseia - Przez salę odpraw przeszedł cichy, chóralny śmiech - ściągnęła mnie na mostek, żebym zapoznała się z tymi danymi. Najważniejsze, co musicie wiedzieć, to fakt, że mamy do czynienia z więcej, niż jedną rasą.

- Jak to? - zapytał Esaren, wyraźnie zaintrygowany.

- Terranie odkryli w układzie Aradiel anomalię i stwierdzili, że jest nią rodzaj portalu, wyrwy w czasoprzestrzeni - ciągnęła Ekreva - Jak już wam wiadomo, to przez tę wyrwę ci obcy dostali się tutaj. Ale okazuje się, że to coś więcej. Ten portal prowadzi do innego wszechświata, nie mniej zaludnionego, niż nasz. Istnieje tam kilka różnych cywilizacji, a my już niebawem spotkamy wszystkie.

Tym razem przez pomieszczenie przebiegło kilka stłumionych okrzyków, wyrażających niedowierzanie i konsternację. Sam Ikoren zareagował osłupieniem - jeszcze większym, niż to, które go ogarnęło, gdy usłyszał od Nukaia wieść o nawiązaniu przez Terran kontaktu z nieznaną cywilizacją.

- Ale co to za cywilizacje? - zapytał wreszcie jeden z oficerów - Wiemy coś o nich?

- Niewiele - odrzekła Ekreva - Ale jeśli Terranie nic nie popiep***li, to znamy już przynajmniej ich nazwy i mamy pojęcie, co to za jedni. Ci, których napotkaliśmy na początku, sami siebie nazywają Nhilarami. Wygląda na to, że natknęliśmy się na jakiś ich odłam, będący prywatnymi siłami korporacji o nazwie Abhair Corp. Nie przypominają niczego, co bym znała, ale Terranie twierdzą, że wyglądają jak mrówkojady, cokolwiek to jest. Inne rasy, o jakich w tej chwili wiemy, to Aalveni i Arigilianie. Ci pierwsi nawet są podobni do ludzi, twarze tylko mają inne... Z kolei Argilianie stanowią dla terrańskich naukowców zagadkę. Z grubsza rzecz biorąc, przypominają ptaki, ale mają też sporo cech pożyczonych od zwierząt innych rodzajów. Są w pewnym stopniu podobni do Fervian. Dziwadła, naprawdę - Ekreva uśmiechnęła się - Ale najdziwniejsze są dwie jeszcze inne rasy. Pierwszą z nich są Imubianie. Zresztą, nieważne, jak się nazywają. Ważne, że to po prostu ludzie. W każdym razie "nasi" ludzie nie widzą żadnej różnicy.

- Sihenei kavote - wyrwało się Raizie.

- Też bym tak pewnie powiedziała, gdybym na własne oczy nie zobaczyła transmisji medialnych, które pokazali nam Terranie - odrzekła Ekreva, uśmiechając się jeszcze szerzej - Ci Imubianie wcale się od nich nie różnią, przynajmniej z wierzchu. To zresztą nie wszystko. Wiemy też o istnieniu innej frakcji tych ludzi. Ci każą się nazywać Czerwonym Młotem. Na razie nie wiemy, o co z tym dokładnie chodzi.

- A ta druga rasa? - zapytał Ikoren, odzyskawszy głos.

Uśmiech Ekrevy nieco zbladł.

- To już jest najbardziej dziwne - stwierdziła nieswoim głosem - Ostatni obcy na liście nazywają siebie Shata'lin i Terranie twierdzą, zresztą nie od rzeczy, że są podobni do nas. W każdym razie, na tyle podobni, że moglibyśmy mieć wspólnych przodków.

Tym razem na sali zaległa zupełna cisza. Ikoren, równie oniemiały jak pozostali, nie wiedział, jak długo trwało owo milczenie. Wiedział jedynie, że przerwał je Esaren - i to przemawiając takim tonem, jak gdyby bał się odezwać.

- Sivantien? - wykrztusił z niedowierzaniem.

- To nie są sivantien - powiedziała stanowczo Ekreva, a uśmiech spełzł z jej twarzy - Są do nas tylko podobni, nawet bardzo. Ale nie wygląda na to, żeby Feomar przyłożył ręki do ich stworzenia... Chyba żeby mieć na myśli takie "przyłożenie ręki", jak w przypadku ludzi i całej reszty kosmicznej zbieraniny.

Ikoren przypomniał sobie wypowiedź przedstawicielki obcej rasy oraz wzmiankę o "świętoszkach" i "przyjaciołach po drugiej stronie". Wtedy w ogóle nie przeszło mu przez myśl, iż może chodzić o rasę podobnej proweniencji, ale teraz wydawało się to tak oczywiste. Był kompletnie zdumiony.

- Niezależnie od tego, jacy to obcy - powiedziała z mocą Ekreva - my mamy zadanie do wykonania. Nie powiedziano mi jeszcze, w jaki sposób mają przebiegać te rozmowy, ale wiem, że mamy po prostu pozostawać przy naszych ambasadorach, którym przewodzi Baikan Atsarus. Ponieważ stanowimy liczną grupę, razem z pięćdziesiątką zabójców Genisivare, będziemy mieli wyznaczone dnie i hadelity pełnienia służby ochroniarskiej. Z czasem uzgodnię te terminy z naszym korpusem dyplomatycznym i o wszystkim was poinformuję. Na dzisiaj chcę, abyście zapamiętali kilka najważniejszych spraw. Po pierwsze, obowiązki macie wykonywać jeszcze gorliwiej, niż zazwyczaj. Wszyscy chcemy przecież zrobić dobre wrażenie. Nie spóźniać się na swoje godziny służby, nie wszczynać niepotrzebnych burd, zachowywać dyscyplinę. Po drugie, o ekwipunek też macie dbać podwójnie. Jeśli zobaczę choćby jedną małą plamkę na mundurze, rysę na FV-300 albo nieutrzymaną w czystości broń, wbrew sobie dopilnuję, aby delikwent ich pożałował. Po trzecie, macie zachowywać etykietę, jakiej od was wymaga Feomar jako swoich wojowników. Będziecie nieuprzejmi dla obcych ambasadorów i członków delegacji, a znajdę odpowiednie dla was karne prace polowe. A jeśli już musicie wdawać się w jakieś kłótnie między sobą, to przynajmniej nie przy tych obcych. Po czwarte, jeśli dowiem się, że wdaliście się w jakieś utarczki z członkami ochrony innych delegacji, w szczególności w bójki, obedrę ze skóry. Czy te instrukcje są dla was jasne, czy wyrażam się zbyt zawile?

- Tak jest, shivaren! - zawołali chórem oficerowie.

- To dobrze - mruknęła Ekreva, uśmiechając się zjadliwie - Takie same instrukcje macie przekazać swoim żołnierzom.

Ikoren słuchał przełożonej z uwagą - rzadko widywał ją tak surową. Jednak nawet owo odstępstwo od normy nie przykuwało jego uwagi tak, jak poznane kilka chwil temu rewelacje - doniesienia o istnieniu ras, będących odpowiednikami Terran oraz, co najważniejsze, samych sivantien.

Raptem ktoś wkroczył do sali odpraw, z lekkim pośpiechem podchodząc do Ekrevy - był to adiutant marynarki wojennej. Powiedziawszy coś po cichu do Sorevianki, wręczył jej pakiet danych, po czym od razu skierował się do wyjścia.

- Wiadomość z ostatniej chwili, samani - oznajmiła Ekreva - Terrańscy dyplomaci już tu są, od dłuższego czasu, i jak na razie czekają z przerzutem ambasadorów oraz wojskowej eskorty na Aradiel III, chyba dopóki my nie dotrzemy. Wygląda bowiem na to, że spotkanie poszczególnych misji dyplomatycznych ma się odbyć na powierzchni planety. Ci cali Nhilarowie zbudowali nawet na ten cel specjalną placówkę. Oznacza to, że przeniesiemy się na dół, a nasi przyjaciele z floty przerzucą tam prefabrykowane koszary i wszystko, co będzie nam potrzebne. Będą tam także przedstawiciele innych ras, więc dostaniecie szansę, aby poznać dobrze wszystkich. Możecie być pewni - Ekreva ponownie się uśmiechnęła - że postaram się wam załatwić wszystko, by żołnierze nie mający akurat służby ochroniarskiej miło spędzali czas wolny. Włącznie z odpowiednim zapasem ivarenu, estere, i czego tam sobie zażyczycie.

Nastój przełożonej udzielił się Ikorenowi, który odprężył się, również uśmiechając. Zadanie - zdaniem Raizy nudne - mogło się w jego opinii już wkrótce okazać całkiem ciekawe.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tematyczne, prawie nie publikowane (chyba w ogóle nie publikowane nawet w Internecie). Ma 11 lat smile_prosty.gif

Wychyliłem się zza ściany. Spokojnie, ale jednocześnie bardzo ostrożnie lustrowałem okolicę. Gdzieś tam czaiło się niebezpieczeństwo, gdzieś tam czyhała śmierć... Ściskałem w ręku moją najlepszą przyjaciółkę, nazywałem ją "Kosiarką", kosiła bowiem wszystkich, których napotykała na swojej drodze. Wszystkich, którzy chcieli mnie powstrzymać. Jednak nie było to takie łatwe. Już od dawna wszyscy moi przyjaciele patrzyli na mnie z podziwem. Nie raz słyszałem, jak mówili "Z nim nie zaczynaj", czy "On jest najlepszy". Mile łechtało to moją dumę. I codziennie udowadniałem im, że te opinie są słuszne.

Dziś jednak czekało mnie trudne zadanie. Najwyższy poziom trudności. Na odprawie słyszałem, że to w zasadzie misja samobójcza. Byłem już kapitanem międzynarodowych sił zbrojnych w tajnych służbach przy ONZ. Kiedyś nawet nie wiedziałem, że taka jednostka istnieje, a dziś byłem jej członkiem i chlubą. A czasy były tak trudne, że o laury lub trumnę było zdecydowanie łatwiej niż kiedyś.

Państwa islamskie pod przewodnictwem małego Iraku zamknęły się na świat, szykując się do wojny przeciwko "niewiernym". Zostałem więc przerzucony do Bagdadu, by zdobyć tajne plany podziemnych fabryk broni chemicznej.

Już byłem blisko celu. Już tylko parę kroków. Przewiesiłem "Kosiarkę" na ramię i sięgnąłem po pistolet z tłumikiem. Ten powinien być bardziej przydatny, nie robi tyle hałasu.

Jeszcze raz uważnie się rozejrzałem. Ha! Na balkonie jednego z domów czaił się przebrany za cywila żołnierz. Poznałem po broni u jego boku. Nie widział mnie. Wycelowałem precyzyjnie, nacisnąłem spust. Ciche puknięcie i muzułmanin padł. Jednak uśmiech nie zagościł na moim obliczu. Ktoś to zauważył. Szybko musiałem podjąć decyzję, co robić dalej. Czy czekać aż wszystko ucichnie, czy też pójść na przebój z "Kosiarką", licząc na szczęście i refleks? Raczej nie byłem ryzykantem (o ile to czym się zajmowałem nie było ryzykowne), ale teraz czułem płynącą adrenalinę. Zresztą już i tak nie miałem wyjścia, wrogowie otaczali mnie ze wszystkich stron. Dostrzegli moją postać, a zaraz mieli poznać z czym mają do czynienia. Szał bojowy przyćmił mi umysł, zdałem się na instynkt. Wyskoczyłem. Pociągnąłem cyngiel, ciężka broń wibrowała mi w rękach niczym młot pneumatyczny. Parę kul otarło się wręcz o moje ciało, nie robiąc jak na razie żadnej krzywdy. Ja zaś trafiałem często. Trup słał się na uliczkach Bagdadu. Byłem Śmiercią, Demonem Zniszczenia, byłem sobą!

Ten dźwięk! Jakiś znajomy, nie zdawałem sobie nawet sprawy, czym był, a jednak na chwilę odwrócił moją uwagę.

Zza rogu padł strzał. Celny. Zbyt celny, bym miał jakąkolwiek szansę. Wypuściłem broń z ręki. Kolejne kule przebijały się przez kamizelkę kuloodporną, raniąc i zadając ból. Przegrałem, wiedziałem o tym.

Ten dźwięk, ten pieprzony dźwięk!

Osunąłem się na kolana, upadłem. Czerwony świat wirował mi przed oczyma. I tylko w głowie pozostawało to pytanie ?dlaczego??.

Oderwałem ręce od klawiatury. Dźwięk wciąż tu był. Powoli dochodziłem do siebie. To telefon. Głupi telefon, przeszkodził mi w przejściu kolejnej misji. Byłem wściekły. Z trudem się uspokoiłem. Podniosłem słuchawkę.

- Słucham?

- Adaś? Miałeś być u mnie przed godziną. Co ty jeszcze robisz w domu? Stało się coś?

- Marzena? To ty?

- No a kto?

- Nic się nie stało miałem dużo nauki, ale, jeśli możesz, to bądź przed blokiem za kwadrans.

- Dobrze, ale mogłeś zadzwonić.

- Straciłem rachubę czasu. Zaraz będę.

- No to pa!

- Pa.

Marzenka, [beeep] mać... Nie miała kiedy zadzwonić. Suka. Chodziłem z nią już od roku. Nie wiem, co ona sobie myślała, może, że poświęcę jej cały swój czas? Niedoczekanie. Miałem już swoje plany na dziś. I wcale sobie nie przypominam, żebyśmy się umawiali. Węszyłem w tym jakiś spisek. To było ukartowane. Przez nią przecież zginąłem.

Co ja powiem jutro w szkole? Że przez dziewczynę siedzę w tej samej misji co wczoraj? Jakoś przetrawię wstyd. Ale jej nie mogłem tego darować. Dla moich wrogów zawsze istniało tylko jedno rozwiązanie. Zdążyłem się tego nauczyć. Pierwsze lekcje brałem z "Dooma", potem "Quake?a" i innych coraz lepszych i trudniejszych.

Ubrałem się na czarno, założyłem bluzę z kapturem i lekkie adidasy. Musiałem być niezauważalny dla innych. Z kuchni wziąłem nóż. Był długi i ostry. Marzenka już pewnie stała przed domem. Wystarczyło więc tylko cicho do niej podejść i... załatwić problem.

Musiało się udać, przecież już dawno skończyłem obie części "Thiefa"...

Dariusz S. Jasiński

Łódź, 24.01.2001

Edytowano przez djas
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

HidesHisFace się nie zgłosił, więc póki co postaram się odpowiedzieć za niego.

Nie ma sprawy, aczkolwiek HidesHisFace odpowiedział mi już na to pytanie na GG. smile_prosty.gif

W ogóle ja to będę chyba czytał wolniej, bo lada chwila czeka mnie przesyt. blink_prosty.gif Serio już ponad 100 stron napisaliście?

Aczkolwiek postacie mi się jak na razie podobają, a sama akcja... No, powoli to idzie, ale żadnych jakichś uchybień nie widzę. Jakieś wyostrzenie uwagi by mi się zresztą przydało.

@djas

A potem czyta się w rozmaitych periodykach, że gry źle działają na mózg. wink_prosty.gif Całkiem ciekawy tekst, do tego nieźle napisany.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 7.09.2012 o 11:13, Knight Martius napisał:

W ogóle ja to będę chyba czytał wolniej, bo lada chwila czeka mnie przesyt.

Nie wiem, jak mam to odbierać i czy publikować dalej...

W temacie Proza zresztą w dalszym ciągu nie ma za wiele do czytania. Ożywił się na krótko, w czasie gdy wlepiałem "Niebo i Piekło", teraz wszystko wróciło do normy (czyli ogólnej ciszy).

Z akcją jest taki problem, że trochę średnio szczęśliwy - jak mi się teraz zdaje - model scenariusza wybraliśmy. Będzie jeszcze sporo rozmów i poznawania się poszczególnych ras (oraz ich przedstawicieli), nim dojdzie do pierwszego poważnego starcia. Dojdą w międzyczasie jeszcze dwa wątki (już w następnym rozdziale rozpocznie się jeden z nich).

Następny, siódmy rozdział, znów jest w dużej mierze efektem wspólnej pracy - z przewagą po stronie HidesHisFace (to z perspektywy jego wariantu jaszczurów jest prowadzony). Notabene jest on również cholernie długi - najdłuższy ze wszystkich, które dotąd napisaliśmy (11 stron!).

Przeciąganie się tych rozdziałów to też lekka bolączka.

==========================================

 

 

- VII -

 

- Powiadasz więc, moja droga, że to z pewnością nie Imubianie? - powiedziała Faelia, unosząc do ust filiżankę herbaty - Może jakieś oddziały specjalne Młota? Podobno pracowali nad czymś nowym, a przynajmniej tak doniósł nam Surr.

- Ani to, ani to. - odparła Mirabelle zaskakująco spokojnym tonem, jednym zestawem oczu spoglądając na monitor przy biurku, drugim zaś patrząc na siedzącą za stołem Faelię, Sinvę oraz Migrela - Nazywają siebie Terranami bodaj. Wizualnie i jeśli wierzyć moim jajogłowym, to ludzie tacy sami, jak po naszej stronie, przynajmniej wizualnie. Reakcje i mimika też znajome. A jeśli o Młot chodzi, to Surr nawet połowy ci nie powiedział, nie pierwszy raz swoją drogą.

Kapłanka popijała spokojnie herbatę, czekając tylko, aż jej nhilarska przyjaciółka wznowi wątek, przerwany koniecznością polizania oczu. Migrel, jak zawsze oficjalnie i jak na ochroniarza przystało, milczał i obserwował otoczenie. Sinva zdawała się zaś rozluźniona i nieco znudzona całym spotkaniem. Słyszała nieraz o towarzyskich spotkaniach Mirabelle i Sukurfalano Faelii, ale w życiu nie spodziewała się, jak bardzo może jej się to dać we znaki. Zazwyczaj lubiła spokój, ale słowa, którymi wymieniały się obie przyjaciółki, w jej uszach jawiły się jako bełkot. Polityczne gierki mieszały się tu z plotkami i wrzucanymi od niechcenia kwestiami, między innymi na temat zawodnych prognoz pogody w takim, a takim sektorze - tworząc w ten sposób trudny do przetrawienia słowotok.

Mimo wszystko, Sinva wyłapała kilka ciekawszych fragmentów z całego spotkania. Mirabelle musiała bowiem kilka razy przerywać swoją typową paplaninę, by doradzić załodze Krakena i przede wszystkim, zająć się nowo przybyłymi gośćmi. Wprawdzie wspomniani przez Nhilarkę Terranie pojawili się już wcześniej i czekali gdzieś w okolicach Krakena, ale nowi przybysze należeli - z tego, co Strażniczka Świątynna wyłapała - do gatunku wybitnie do Shata'lin podobnego. Z zaspokojeniem swojej ciekawości musiała się jednak wstrzymać. Nie czuła się bowiem na siłach, by wcinać się w dyskusję - nie wspominając już o chęciach.

- Przepraszam za te oczy, moja droga - podjęła ponownie Abhair - Sama się chyba domyślasz, że brak normalnych powiek potrafi strasznie przeszkadzać. Nawet nie chcę myśleć, co mechanizmom ewolucyjnym odp****oliło po drodze, poważnie. Ale... Wracajmy do tematu. - Mirabelle pociągnęła łyk herbaty - Skończyliśmy na starym dobrym Velmincie, prawda? No cóż, Młot pracuje nad wskrzeszeniem pewnej technologii, którą swoją drogą nam wykradł. Któryś z ich nieudolnych szpiegów zarąbał Surrowi projekty pewnego statku. Mowa o latającym centrum żywieniowym, z polami, fermami bydła, generalnie ze wszystkim, co pozwala na uczynienie kolonii pozaplanetarnej kompletnie samowystarczalną. Wydaje mi się, że Młot ma zamiar tym badziewiem klęskę głodu i siebie zlikwidować.

- Badziewiem?

- Ano, badziewiem. Projekt wygląda genialnie na papierze, ale ma potworne wady, których nie da się łatwo zniwelować. Przede wszystkim, pomieszczenia byłyby tak wielkie, że wymagałyby utrzymywania grawitacyjnego, by konstrukcja się nie rozpadła, przy okazji obniżając grawitację w samych halach głównych. Już sam ten fakt paskudnie wpływałby na jakość żywności, zwłaszcza żywca, który miałby problemy z mięśniami. Dalej, problemy z oświetleniem. Sztuczne, pomimo naszych usilnych prób, nie działa, jak byśmy chcieli. Rośliny są albo cholernie cwane, albo strasznie wybredne, bo po kilku pokoleniach pod kloszem i tak zaczynały się mutacje. Niektórzy jajogłowi twierdzili, że powinniśmy użyć więcej materiałów chroniących przed promieniowaniem kosmicznym, ale przez to fabryka z założenia taniej żywności...

- Dobrze, moja droga, może później o tym. Wspominałaś o tych Terranach, dobrze mówię?

- Ano. - Mirabelle rozciągnęła się w fotelu - Ten ich korpus dyplomatyczny, strasznie uprzejmi jegomoście. A cierpliwi do tego jak sukinsyn. Wierzysz, że odmówili zejścia na powierzchnię przed zjawieniem się wszystkich albo przynajmniej większości?

- Może się boją i czekają na sojuszników?

- Bać to pewnie, że się boją, bo i mają czego. Jednostka, którą przylecieli, zidentyfikowała się, jeśli dobrze pamiętam, jako pancernik. Tyle tylko, że ów "pancernik" - słowo to Mirabelle wypowiedziała z wyraźną ironią - to kruszynka mniej więcej takich rozmiarów, jak twoje Skrzydełko, choć widmo energetyczne ma jak na taką pierdółkę imponujące. Cóż, to pewnie i tak po prostu błąd pomiaru z powodu odmiennych technologii, czy innych bzdetów tego pokroju. Nie mój łeb od tego, tylko przeklętych techników i wojskowych.

- A ci drudzy, podobni do nas? Poważnie, Mirabelle, musiałaś wspominać im o świętoszkach, i to jeszcze przy mnie? - Faelia zapytała z delikatnym wyrzutem.

- Właśnie o to mi chodziło, kiedy o świętoszkach mówiłam. Za mało luzu. Mówiłaś mi o Cesarzowej, Oliwia też całkiem często o niej wspomina, i z opowieści nie wygląda mi na sztywniaka. A wy, moja droga, kapłanki - czy Sukurfalane, jak tam wolisz - momentami zachowujecie się tak sztywno, jakby wam ktoś kij od szczotki w zad wsadził.

- Aż tak źle? - Odparła Faelia z ironicznym uśmiechem. Migrel, który normalnie na tego typu uwagę zareagowałby dość ostro, tym razem milczał. Po latach podobnych spotkań zdążył się przyzwyczaić do specyficznego poczucia humoru Abhair. - To trochę zabawne, kiedy przygania ci ktoś, kto z kolei nie umie zachować powagi, kiedy trzeba, ani trzymać niewyparzonego języka za zębami.

- Trzeba najpierw mieć zęby, kochanieńka. Ale widzisz, za to cię właśnie lubię. Tyle nas dzieli, od religii po podejście do życia, a jakoś tam znajdujemy wspólny język i jesteśmy ze sobą szczere.

- Więc powiedz mi szczerze, co o tym wszystkim sądzisz?

- O tym całym burdelu? Coś tu jest cholernie nie tak. Popełniłam kilka błędów w negocjacjach. Tamten ich komodor, Crowley się zwał, wspominał jeszcze o kilku stronnictwach, a ja jak ta głupia nie wypytałam się, co to za jedni. Wspominał też o jakiejś wojnie, która im grozi. To wojskowy, mógł łgać, ale to dość ch****e kłamstwo by było, a na idiotę nie wyglądał.

- Ci Terranie - myślisz, że podobni są do Imubian?

- Czemu sama ich nie zapytasz? Ich pancernik kręci się gdzieś w okolicach Krakena, jak wspominałam. Ja tam nie znam się na tych waszych psychicznych zabawach, moja droga, nie mam takiego daru i mogę ci powiedzieć tylko tyle, ile wyłapię z mimiki. Ty możesz, że tak powiem, zajrzeć głębiej. No i ty jesteś tu cholerną dyplomatką, nie ja. Ja tu jestem od wizerunku firmy - W tym momencie Faelia przewróciła ironicznie oczami - oraz od dbania o interesy. Za pieprzenie trzy po trzy biorę się dopiero, jak innego wyjścia nie ma.

- Cóż, zapytam ich.

- Zrób tak, koniecznie. Nie wyglądali mi na drugich Imubian, ale kto tam wie. Jak będziesz miała okazję, zagadaj też do tych drugich, podobnych do was. Sorevianie, tak na nich wołają. Wyglądają mi na humorzastych, prawdę mówiąc. Jak gadałam z nimi, to jeden tam w tle, słysząc o waszym religijnym podejściu, aż się uśmiechnął od ucha do ucha, że tak powiem. Pewnie z Aalvenami się dobrze dogadają, jak już się wódka poleje. - Mirabelle przerwała na sekundę i zerknęła na monitor. - Nie chcę, by to wyglądało tak, jakbym cię wyganiała, ale nasi donoszą, że imubiański ambasador niedługo przyleci z eskortą, a to znaczy, że zaraz będziemy mieli komplet. Słowem, sama będę musiała zacząć szykować się na dół, a sama wiesz, jaka niezdecydowana jestem.

- Rozumiem, i żaden problem, moja droga. - Faelia dopiła herbatę i odstawiła filiżankę. - Jeszcze raz dziękuję za gościnę. Nie żegnam się, bo w końcu i tak spotkamy się na powierzchni. Miłego dnia.

Mirabelle nie odpowiedziała. Migrel, nic nie mówiąc, wstał i odsunął Faelii krzesło. Sinva, też milcząc, wstała i poprawiła zdobny płaszcz. Cała trójka ruszyła niespiesznym krokiem w kierunku doków Wielkiego Zysku, w których zacumowało Skrzydełko.

 

 

* * *

 

Dotarłszy na pokład niszczyciela, grupa niezwłocznie ruszyła na mostek. Faelia nakazała odlot i podejście do terrańskiego pancernika. Minęło dobrych parę minut, zanim zakończono wszelkie procedury związane ze startem, ale w końcu Skrzydełko opuściło dok. Przypominający latającą świątynię o złoconych zdobieniach niszczyciel Shata'lin sunął zgrabnie zgodnie ze wskazaniami obsługi kolosalnego Krakena, którego załoga podała namiary na terrańską jednostkę.

Minęło dalsze kilkanaście minut, nim obca jednostka wyłoniła się zza krzywizny nhilarskiego okrętu-fabryki. Tak jak twierdziła Mirabelle, maszyna nie miała imponujacych rozmiarów - terrański pancernik był zdecydowanie mniejszy nawet od niszczycieli Shata'lin, choć obsługa mostka nie omieszkała zwrócić uwagi na silne widmo energetyczne tak samego okrętu flagowego, jak i licznych jednostek eskorty, zwykle jeszcze mniejszych. Faelia zdawała się być jednak niewzruszona, przynajmniej do momentu, gdy podlecieli bliżej, kiedy to spokojny wyraz jej twarzy ustąpił miejsca zdumieniu.

- Czujecie to, siostry? - zapytała Faelia.

- Coś nie tak, samina Faelia? - odpowiedziała pytaniem jedna z akolitek, najwyraźniej nie wiedząc, o co chodzi.

- Ja to czuję. Ciekawe, cóż to może być, samina? - zapytała druga akolitka.

- To oczywiste. - odpowiedziała Sinva. - Psionicy. Wielu, ale nie potrafię wyłapać dokładnie, ilu. Pani, wyczuwasz może dokładniej?

- Owszem, siostry, wyczuwam. Około dwunastu, o mocy kilkakrotnie przekraczającej imubiańską przeciętną. Ale jest coś jeszcze.

- Dokładniej, Sukurfalano, jeśli można? - odparła jedna z sióstr pracujących przy aparaturze - Pytam, bo nie wiem, czy podlatywać bliżej.

- Ci psionicy są chyba stabilni. Muszą być więc dobrze wyszkoleni, w przeciwieństwie do imubiańskiej hołoty. A to ci niespodzianka. Chwilowo zachowaj dystans, moja droga. - Faelia usiadła na fotelu w samym centrum mostka. Miejsce to normalnie zarezerwowane było dla wykwalifikowanego kapitana jednostki, ale w wypadku misji dyplomatycznych tę funkcję pełniła naczelna dyplomatka, Faelia właśnie. - A to milutkie. Też nas wyczuli, a przynajmniej mnie.

- Próbują czegoś? - rzucił Migrel, nieco zaniepokojony. Jako mężczyzna nie posiadał wrodzonych mocy psionicznych i nie mógłby chronić ukochanej przed ewentualnym atakiem.

- Normalny skan, mój drogi, nic groźnego. Ponadto wiem, jak o siebie zadbać. Nie zapominaj, że też przechodziłam swego czasu szkolenie wojskowe. Może i moje zdolności strzeleckie nieco zardzewiały, ale umysł mam wciąż w świetnym stanie. - Faelia odwróciła głowę do męża i uśmiechnęła się serdecznie.

- Tylko uważaj na siebie. Wiesz dobrze...

- Wiem, kochany, dam sobie radę. Wydaje mi się jednak, że są zbyt daleko, by bawić się w coś więcej, niż wykrywanie. No cóż, jakby to ujęli Aalveni, skoro pierwsze macanie mamy już za sobą, przejdźmy do rzeczy bardziej? poważnych. Siostro, proszę, wywołaj ich.

- Zrozumieją, siostro?

- Mirabelle twierdziła, że błyskawicznie opracowali jakąś formę translatora w oparciu o przekazy medialne. Zaraz się więc przekonamy.

Siostra przy sprzęcie komunikacyjnym wykonała prośbę Sukurfalano bez dalszego wahania. Przy fotelu Faelii zapaliła się lampka sygnalizująca, że nawiązano połączenie, choć główny ekran wciąż stabilizował obraz. Sprzęt Shata'lin momentami miewał trudności z dopasowaniem się do sygnałów wysyłanych przez inne gatunki. Siostry na pokładzie zwykle wspomagały się psioniką przy dostrajaniu go, ale przy nieznanych do tej pory częstotliwościach i sprzęcie, mogło to zająć chwilę dłużej. Niemniej jednak, Faelia - nie czekając na wyklarowanie się obrazu - zaczęła mówić.

- Mówi Sukurfalano Faelia z pokładu niszczyciela Naldaya, należącego do korpusu dyplomatycznego Shata'lin. Pragnęłabym się skontaktować z szefem waszej dyplomacji, jeśli można.

Obraz powoli zaczął się klarować, nim wreszcie pojawił się nań mężczyzna w oficjalnym ubiorze, nieco podobnym do nhilarskich garniturów. Wygłosił przemowę we własnym, niezrozumiałym dla Faelii języku, lecz wkrótce po jej rozpoczęciu odezwał się również inny głos - beznamiętny i pozbawiony intonacji - przemawiając w mowie Shata'lin.

- Tu ambasador Horatio Olsen z korpusu dyplomatycznego AMU, z mostka pancernika Sentima. Zostałem upoważniony do reprezentowania Unii w rozmowach z wami. Jest tu ze mną admirał Hunt, dowódca Pierwszej Floty - powiedział mężczyzna.

- Pragnęłabym zaprosić pana i osoby, których obecność uzna pan za stosowną, na kameralne spotkanie na powierzchni. Pani Abhair zapewniła nas, że odpowiedni kompleks jest już gotowy, więc nie powinno to stanowić problemu. Chciałabym omówić kilka spraw i ustalić parę faktów przed przybyciem imubiańskiego ambasadora. Mam szczerą nadzieję, że nie będzie to kłopot.

- Szanowna pani... admirał Hunt polecił mi pozostać na pokładzie okrętu flagowego, dopóki nie zostanie przygotowany garnizon. Jednak... - ambasador na chwilę odwrócił wzrok, najpewniej patrząc na kogoś niewidocznego na ekranie. - Jednak prace nad nim są niemal ukończone, więc ani ja, ani admirał, nie widzimy w tej chwili przeszkód. Na miejsce spotkania przybędę wespół z moimi młodszymi kolegami, ambasadorami Marvelem oraz Fernandezem, a także z samym admirałem. Eskortować mnie będzie czterech psioników Zakonu oraz dwunastu agentów Protektoratu. Mam nadzieję, że zrodzi to żadnych problemów.

- Nie powinno być problemów, sama nigdy nie ruszam się bez odpowiedniej eskorty Straży Świątynnej i Elitarnej Gwardii. Ponadto, siły korporacyjne same z siebie zapewniają bezpieczeństwo gości.

- Cieszy mnie to. Marynarka zapewni transport promem mnie oraz pozostałym członkom delegacji, powinienem zatem pojawić się na miejscu za najdalej pół godziny.

- Przyjęłam i dziękuję za informacje. Sami przybędziemy na miejsce w podobnym przedziale czasu. Życzę przyjemnej podróży. Bez odbioru. - z tymi słowami Faelia przerwała transmisję i uśmiechnęła się.

Większość członków załogi na mostku zdawała się być nieco zaskoczona faktem, że owi Terranie faktycznie mogli nie mieć nic wspólnego z Imubianami. Nietrudno było zwrócić uwagę na inny akcent, heraldykę stosowaną na okrętach, czy wreszcie terminologię. Sinva była nieco zmieszana. Psionika pozwalała jej na w miarę swobodne poruszanie się po otoczeniu, ale to, co było widoczne na ekranach i za szybami, czy to, co zapisano w księgach, pozostawało dla niej niedostępne. Cały świat, widziany przez jej psioniczny zastępczy wzrok, widzącemu normalnie jawiłby się jako pokryty gładką białą płachtą. Kształty były wyraźne i szczegółowe, ale pozbawione kolorów i faktury, a także własności takich jak przeźroczystość. Źródła światła też pozostawały dla niej kompletnie niewidoczne, wliczając w to obrazy na ekranach. Z tego też powodu Strażniczka niejednokrotnie zadawała pytania, które nieświadomym jej stanu wydawały się co najmniej dziwne. Jej siostry jednak były już do tego przyzwyczajone. Faelia, przemyślawszy wszystko, po chwili zwróciła się do niewidomej.

- Muszę przyznać, Sinvo, że to wszystko zapowiada się wyjątkowo ciekawie. To był człowiek, bez dwóch zdań, ale nie Imubianin. O ile Imubia integruje w sobie setki kultur, tak stroje oficjalne mają zunifikowane, mniej więcej. Ale to z pewnością nie był imubiański styl.

- Czyli szykujemy się do odlotu?

- Owszem. Mam tylko nadzieję, że sprowadzą też swoich gadzich znajomych na powierzchnię. Mirabelle wspominała coś, że chyba są sojusznikami.

- Mamy o nich jakieś dane, samina?

- Niewiele ponad to, co już nam powiedziała Mirabelle. Spodziewam się jednak, że sami więcej powiedzą. Rzekome podobieństwo powinno działać tu na naszą korzyść, zwłaszcza na wypadek, gdyby owi Terranie okazali się godni Imubian. Szczerze wątpię, by tak było, ale lepiej dmuchać na zimne.

- Zdecydowanie.

- Dobrze, siostry. Schodzimy całym Skrzydełkiem. Zatrzymamy się gdzieś nad miastem. Dalej wyruszę na pokładzie Kołysanki wraz z eskortą. Nie ma sensu odpalać korwet teraz, jeszcze na orbicie. Niech bracia i siostry ze Straży i Gwardii przygotują rynsztunek. Każdy ma już przydzielone jednostki, więc na miejscu spotykamy się za dwadzieścia minut, już na pokładach korwet.

Sinva nie czekała na dalsze instrukcje, tylko poszła spokojnym krokiem do swojej tymczasowej kajuty. Normalne niszczyciele miały pomieszczenia dla czterdziestu członków załogi, ale Skrzydełko stanowiło w tej kwestii wyjątek - była to bowiem maszyna przystosowana do transportu dygnitarzy. Korytarze niszczyciela były jeszcze piękniej zdobione niż standardowych jednostek, a kajuty dużo wygodniejsze, choć wciąż raczej niewielkie.

Strażniczka weszła do pomieszczenia i otworzyła dużą szafę na pancerz. Gwardia korzystała z automatów zakładających pancerze wspomagane, Straż Świątynna jednak wyjątkowo zrytualizowała ów proces, ograniczając automatykę do niezbędnego minimum. Sinva zrzuciła z siebie płaszcz i szybko zarzuciła izolacyjny kombinezon, podobny do gwardyjskich mundurów, prosty i wygodny. Wykonawszy ręką gest rozpoczęcia modlitwy i położywszy na moment palce prawej ręki na czole, zaczęła rytuał. Szepcząc do samej siebie słowa modlitwy, zakładała kolejne elementy pancerza. Automat zatrzaskiwał kolejne klamry, potwierdzając prawidłowość mocowania. Normalnie przy zakładaniu pancerza pomagałyby rezerwistki lub akolitki, niszczyciel jednak nie posiadał tego typu kadry, spotykanej zwykle tylko na krążownikach liniowych.

Na sam koniec rytuału Sinva założyła na wierzch pancerza płaszcz podobny do tego, który nosiła w czasie medytacji, przepięknie haftowany. Na plecach, w centralnej części, widniała żeńska postać o trzech parach różnych skrzydeł i delikatnie rozłożonych ramionach. U jej rąk widać było symbole słońca i księżyca. Pod słońcem był wizerunek anielicy o jednej parze skrzydeł, podobnej jednak do centralnego wizerunku. Leciała ona nad polem pełnym świeżych plonów i owocowymi sadami. Pod księżycem widniał obraz mrocznego anioła o ponurym obliczu, wskazującego na płonące pod nim sylwetki. Było to przedstawienie Cesarzowej - bogini i jednocześnie władczyni Shata'lin - oraz dwóch jej pierwszych aniołów - Malilli, dającej życie, oraz Rosarela - anioła śmierci. Pancerz Strażniczki był już sam w sobie bogato zdobiony, przywodząc na myśl zbroje noszone całe tysiące lat temu. Subtelne piękno kryło w sobie jednak skomplikowaną technologię. Zbroja była wspomagana, redukując odczuwalną masę pancerza niemal do zera. Oprócz samego wspomagania mięśni, maszyneria skryta pod płytami ułatwiała celowanie, komunikację, a także zawierała systemy podtrzymywania życia i generator osłony, zapewniając noszącemu ogromne szanse przetrwania bitwy. Zasilanie zapewniała mana, której kontrolę Shata'lin opanowali do perfekcji. Podłączone do generatora wzmacniacze psioniczne zwiększały ponadto moce nosicielki.

Sinva wzięła do ręki miecz o przepięknie zdobionej rękojeści i jelcu, a także czerwonym krysztale w kształcie łzy, wpasowanym w sztych. Kryształ zawierał w sobie krew samej Bogini, czyniąc z broni wyjątkową i cenną relikwię. Tylko członkinie Rady Straży Świątynnej otrzymywały broń uświęconą w ten sposób. Ostrze wykonane było, tak samo jak cały pancerz, ze stali wzmacnianej maną. Normalnie taki materiał był po prostu wyjątkowo odporny, ale konstrukcja ostrza - dokładniej rdzeń ze skrystalizowanej many - pozwalała psioniczce na łatwe przekazanie swojej mocy do broni, pozwalając na bezproblemowe przecięcie właściwie każdego znanego materiału. Strażniczkom Świątynnym często zdarzało się rozrywać taką bronią wrogie czołgi i Sinva, zbrojna w swoją Krwawą Lilię, nie była tu wyjątkiem. Tym razem jednak broń, która pozbawiła życia tysiące ludzi, miała służyć przede wszystkim jako sprzęt paradny.

Sinva, skończywszy modły, udała się na pokład Kołysanki - zmodyfikowanej ciężkiej korwety będącej swoistym prywatnym jachtem Faelii. Maszyna była dobrze uzbrojona i dysponowała dość potężnymi osłonami, jak na jednostkę tej klasy. Wnętrze było zachwycające. Centralne pomieszczenie stanowiła pokaźnych rozmiarów sala konferencyjna, od której prowadziły korytarze do wszystkich ważniejszych pomieszczeń. W normalnych warunkach załoga wynosiła trzydzieści pięć osób - niemal tyle, ile załoga wielokrotnie większego niszczyciela. Tym razem jednak Faelię dodatkowo eskortowała spora grupa Straży Świątynnej, na pokładzie było więc dość ciasno.

Skrzydełko krążyło już nad miastem. Mierzący kilka kilometrów długości niszczyciel prezentował się wybitnie okazale. Kołysanka opuściła pokład giganta zgodnie z planem, w eskorcie czterech innych, wojskowych korwet. Po kilku minutach grupa znalazła się nad celem i wylądowała zaraz po tym, jak otrzymała stosowne pozwolenie.

 

 

* * *

 

Faelia wyszła na zewnątrz w towarzystwie czterech młodszych akolitek. Tuż za nią podążał Migrel w pełnym pancerzu, razem z czterema innymi członkami Elitarnej Gwardii. Sinva wyszła parę sekund później, stając na czele potężnej eskorty Straży Świątynnej, złożonej z trzech pięcioosobowych oddziałów żeńskich i dwóch trzyosobowych męskich. Bracia, z racji braku posiadania mocy psionicznych, nosili ogromną broń ciężką. Pancerz każdej siostry i każdego brata wyglądał nieco inaczej, wszystkie jednak łączyło jedno - bogactwo zdobień. Straż Świątynna i kolejne oddziały Gwardii, które wyszły z pozostałych korwet, otoczyły Sukurfalano, przepuszczając tylko Oliwię, która - o dziwo - zdawała się być zupełnie spokojna, nie przejmując się widokiem wojskowych.

- Witam na powierzchni, siostro, i życzę miłego pobytu. - powiedziała Finn, uśmiechając się serdecznie - Terrańscy i soreviańscy dyplomaci są już na miejscu i za chwilkę powinni się tu zjawić. Tak im poradziłam.

- Dziękuję, Oliwio. Nie trzeba było tak oficjalnie, naprawdę.

- Ależ proszę. Proponuję przejść się potem po ogrodzie, włożyłam w niego sporo pracy.

- Z pewnością tak zrobię, moja droga.

- Uhm... Muszę siostrę przeprosić, wciąż mam trochę roboty przy urządzaniu koszar dla eskorty pozostałych gości. Sprowadzili sporo wojska. Strachliwi trochę, tak myślę.

- Ależ żaden problem. Poczekamy chwilę na... Ach, widzę, że nie trzeba będzie, bo już idą. - powiedziała Faelia, patrząc na sporą grupę ludzi, zmierzającą w jej kierunku od strony kompleksu.

Twarz tego, który przedstawił jej się jako Horatio Olsen, poznała niemal natychmiast. Towarzyszyło mu dwóch innych ubranych po cywilnemu ludzi, a także idący nieco z boku wojskowy, ubrany w szaro-czarno-niebieski mundur, o dystynkcjach wskazujących na wysoką rangę. Tę skromną delegację otaczała ze wszystkich stron zapowiedziana eskorta - dwunastu odzianych w identyczne, ciemnoniebieskie uniformy ludzi, którzy byli zapewne wspomnianymi agentami Protektoratu, oraz czterech psioników. Ci ostatni zewnętrznie nie wyróżniali się zbytnio na tle reszty Terran - wyjąwszy fakt, że noszone przez nich mundury były nieco bardziej zdobione - ale ich obecność przy tak małej odległości wydała się Faelii dość silna. Sinva tym razem też dokładnie ich wyczuła, podobnie jak pozostałe siostry ze Straży Świątynnej. Niektóre telepatycznie wyraziły Radnej swoje zaniepokojenie tym faktem, podczas gdy inne były po prostu zaciekawione.

Uwagę Faelii przykuło przy tym jeszcze co innego - Terranie, gdy teraz miała możność przyjrzeć im się z bliska, wydali jej się inni, niż Imubianie. Różnice były przy tym subtelne, acz względnie łatwo dostrzegalne. Ich umysły sprawiały wrażenie lepiej rozwiniętych, niż umysły imubiańskie, zdawały się być szersze i bardziej otwarte - nawet u tych Terran, którzy byli pozbawieni zdolności psionicznych. Wyglądało to tak, jak gdyby teoretycznie mogli posiąść takie zdolności, lecz nie byli w stanie po nie sięgnąć. Także pod kątem zewnętrznym, nowo poznani ludzie wyglądali na lepiej rozwiniętych od Imubian, wydawali się nawet bardziej urodziwi, oczywiście według standardów własnej rasy. Wszystko to powodowało u Faelii nieodparte wrażenie, iż względem Imubian, Terranie reprezentują kolejny krok w ewolucji człowieka. Kapłanka była tym wielce zdumiona, a nawet nieco zaniepokojona, choć starannie to ukrywała. Odczucia towarzyszących jej braci i sióstr były podobne.

Olsen, wystąpiwszy na czoło delegacji, podszedł do Faelii i skłonił się nieznacznie.

- Przybyliśmy zgodnie z zapowiedzią - oświadczył uprzejmym, rzeczowym tonem - Przepraszamy, jeśli państwo na nas czekali. Możemy przystąpić do spotkania natychmiast, jeśli wyrazi panie takie życzenie.

- To akurat żaden problem, sami dopiero przybyliśmy. Jak mniemam, mam przyjemność z panem Olsenem. Nazywam się Faelia i jestem Sukurfalano przewodniczącą temu korpusowi dyplomatycznemu. - Kapłanka mierzyła terrańskiego dyplomatę wzrokiem. Nie dawał tego po sobie fizycznie poznać, lecz Faelia telepatycznie wyczuła u niego wyraźne zaciekawienie.

- Nie pomyliła się pani co do mojej tożsamości. Jestem członkiem rady nadzorczej korpusu dyplomatycznego AMU i w związku z tym to ja będę przemawiał w imieniu Unii podczas tutejszych rozmów. Pani pozwoli, że przedstawię - Olsen wskazał na swoich towarzyszy - To są ambasadorowie Marvel i Fernandez - Młodsi koledzy Horatio skłonili się kolejno - A to jest admirał Hunt, dowódca Pierwszej Floty AMU - zakończył człowiek, wskazując na odzianego w szaro-czarno-niebieski mundur wojskowego, o czarnych, przyprószonych siwizną włosach.

- Miło panów poznać. - Faelia skinęła głową, a następnie wskazała na dowodzących oddziałami Straży Świątynnej i Gwardii - Oto mistrzyni Sinva, członkini Rady Straży Świątynnej, dowodząca towarzyszącymi mi oddziałami przydzielonymi przez Falanę. To natomiast mallo Migrel, mój małżonek i jednocześnie szef mojej ochrony. Jeśli to nie problem, wraz z moimi akolitkami będą mi towarzyszyć w trakcie spotkania.

- Ależ nie ma żadnego problemu. Sami przecież przybyliśmy tutaj w towarzystwie licznej eskorty. Jeśli wolno zapytać, gdzie dokładnie mamy odbyć spotkanie?

- Jeśli by to panu nie przeszkadzało... Niespecjalnie lubię duszne sale konferencyjne, a moja przyjaciółka - Oliwia Finn, którą zapewne miał pan okazję już poznać - zaproponowała mi przechadzkę po ogrodach. Oficjalne spotkanie i tak dopiero przed nami, więc nie ma sensu trzymać się sztywno zbędnych formalności.

- Możemy odbyć taką przechadzkę, jeśli pani sobie życzy.

Grupa ruszyła w ustalonym składzie w kierunku ogrodów, o których wspominała Faelii Arigilianka. Trudno było wręcz uwierzyć, że całość przygotowano w zaledwie parę dni. Ogród wyglądał, jakby pielęgnowano go od dawna i tylko widoczne tu i ówdzie łączenia przy kolejnych kwietnikach i segmentach chodnika wskazywały na modularną budowę. Wszystko urządzono w arigiliańskim stylu, wysokim i raczej trudno dostępnym dla mniej zwinnych gatunków. Faelia zaśmiała się w duchu, przypuszczając, że robotnicy zapewne do tej pory przeklinali Finn ze względu na konieczność przycinania roślin na wysokościach.

- Jak pani słusznie zauważyła, na oficjalne spotkanie przyjdzie jeszcze czas - rzekł w pewnej chwili Olsen, idąc na równi z Faelią, z założonymi z tyłu rękami - Mógłbym więc zapytać, o czym życzy sobie pani z nami porozmawiać?

- O waszym pochodzeniu, przede wszystkim. - Faelia westchnęła, by po chwili kontunuować - Jesteście ludźmi i jak zapewne już wam przekazano, u nas wasz gatunek także występuje. Niestety, kontakty bywają... Powiedzmy, że burzliwe.

- Przyznam, że nie spodziewałem się takiego pytania - Olsen wzruszył ramionami - Ale zaspokoję pani ciekawość. Pochodzimy z planety Terra... zwanej także Ziemią. Jest to trzecia planeta w Układzie Słonecznym. Kiedyś był to bujny świat; wywodzi się z niego naturalne środowisko naszych kolonii. Jednak obecnie... Cóż, to industrialne piekło. Niestety, nasz rozwój technologiczny pociągał za sobą w przeszłości zniszczenia w przyrodzie. Abstrahując jednak od naszego pochodzenia, mimo wszystko żywię nadzieję, że wasze stosunki z tymi... ludźmi po "waszej" stronie, nie będą specjalnie rzutowały na rozwój naszych relacji.

- Przyznam, że to bardzo ciekawe. Ludzie, jak to pan zgrabnie ujął, po naszej stronie - podobnie jak wszystkie gatunki, jakie pan do tej pory widział - wywodzą się z tego samego świata, który zwykliśmy zwać Okiem. To naprawdę zaskakujące, że ten sam gatunek powstał w dwóch zupełnie różnych miejscach i zapewne innych warunkach. - Faelia kątem oka zerknęła na psioników i na pozostałych dyplomatów. - Jeśli zaś o nasze stosunki chodzi... Sama mam taką nadzieję, jednak muszę dopełnić tu paru formalności. Będę prosiła bowiem o deklarację nieagresji wobec poddanych Cesarzowej. Powiedzmy, że to swego rodzaju klucz do owocnej współpracy między naszymi gatunkami.

- Deklaracja nieagresji? - Olsen nieznacznie uniósł brwi - Naturalnie złożę taką deklarację, chociaż mniemałem, że w związku z podejmowaniem takich rozmów, to się rozumie samo przez się. Czy jednak obecna forma takiej deklaracji pani odpowiada? Uważam, że tego typu deklaracje powinno się składać bardziej oficjalnie, na piśmie. Ale mogę panią już teraz zapewnić, że nie zamierzamy dokonywać żadnych aktów agresji... O ile oczywiście sami nie zostaniemy wcześniej zaatakowani.

- Myślę, że na obecną chwilę słowna deklaracja wystarczy. - odpowiedziała Faelia, wyczuwając szczere intencje Olsena - Rozumie pan, mieliśmy z ludźmi bardzo... Niemiłą przeszłość, więc teraz prosimy o podobne zapewnienia każde stronnictwo tego gatunku, jakie spotkamy. Uspokaja to wszystkich, a w razie niedotrzymania obietnicy po prostu stawia sprawy jasno i wyraźnie. Tym bardziej, że Imubianie niejednokrotnie okazali się niegodni jakiegokolwiek zaufania.

- Mogę pani zagwarantować, jako wysoki rangą przedstawiciel Unii, że nie złamiemy danego słowa, ani zawartej umowy - Olsen umilkł na chwilę, po czym dodał, nie kryjąc zainteresowania - Wspominała pani, iż wszystkie wasze nacje pochodzą z jednego świata... To prawda?

- Owszem, to prawda, może z wyjątkiem Madi'lin oraz po części Arigilian. Ci pierwsi to wynik imubiańskich eksperymentów, bracia i siostry pani Finn z kolei pojawili się na Oku dużo później, już po tym, jak planetę zalał Krwawy Deszcz.

- To interesujące... U nas każdy gatunek istot rozumnych wyewoluował na swojej własnej planecie. My pochodzimy z Ziemi, nasi sojusznicy z Sorev... Jednakowoż rozwój tych planet na przestrzeni wieków wyglądał podobnie. Z tego, co mi wiadomo, planeta Sorev wygląda jak Ziemia, która zatrzymała się w erze mezozoiku - jednej z dawnych epok, na długo przed pojawieniem się naszego gatunku... Ale wobec tego, co stało się z waszym światem? Czym był ów... Krwawy Deszcz?

- Widzę, że będę w swoim czasie musiała sporo nadrobić na temat historii waszych światów. Niegrzecznie jest być ignorantką w takich dziedzinach - jeśli ma się dostęp do stosownych materiałów, rzecz jasna. - Faelia uśmiechnęła się serdecznie, ale sekundę później nieco posmutniała. - Krwawy Deszcz... Jak by to panu opisać... Wciąż pamiętam, jakby to było wczoraj, a minęło przecież ponad sześć tysięcy lat. Powiem tak, nazwa dokładnie oddaje naturę tego zjawiska. Dosłownie krew padała z nieba, nad całym światem. Był to efekt rany, jaką zadano Cesarzowej w czasie oblężenia naszej ówczesnej stolicy, Łzy. Konsekwencje były jednak dużo poważniejsze. Krew Bogini była bowiem nasycona maną, a ta jest śmiertelnie trująca dla większości żywych istot. Na planecie zaczęło się wielkie wymieranie i w przeciągu zaledwie stu lat Oko niemal całkowicie wyjałowiało. Nieliczne gatunki, którym udało się przeżyć, cierpiały z powodu okropnych mutacji. Prawdę mówiąc, sądziliśmy, że po naszym odlocie życie na Oku całkiem zgaśnie... Myliliśmy się jednak. Krew przyspieszyła normalną ewolucję, dając życie potwornościom, o których nawet się panu nie śniło. I wśród tych potworności pojawili się też Arigilianie... Ale myślę, że panna Finn lepiej przedstawi panu historię swojego rodzaju, jeśli byłby pan ciekaw.

Olsen milczał przez dłuższą chwilę, najwyraźniej szukając odpowiednich słów.

- To... niepokojące - Faelia wyczuła, że człowiek usiłuje stworzyć sobie w wyobraźni obraz Deszczu i że rezultat budzi jego przestrach - Wymieranie było na naszym świecie naturalną koleją rzeczy. Ale to nie miało nigdy takiej postaci. Nie widziały tego żadne istoty świadome i rozumne. Zbiorowe mutacje i skażenie... To jak obraz z nuklearnego holokaustu, co niegdyś budziło przez lata nasze przerażenie. Ale jak, wobec tego, udało wam się opuścić ten świat żywymi?

- Jesteśmy niewrażliwi na skażenie maną, ponadto, jak krew naszej Świętej Matki mogłaby nam zaszkodzić? Niestety, inne istoty nie miały tyle szczęścia. Kharryjczycy wymarli w przeciągu godzin, ludzka populacja została zredukowana niemal do zera, całe ekosystemy przestały istnieć. Udało nam się część ocalić, kilka gatunków dzięki nam uniknęło śmierci w mękach. Szczególnie dumni jesteśmy z ocalenia smoków.

- Smoków? - Olsen spojrzał na Faelię, w pełni zaskoczony - Chyba nie mówi pani o... Chce pani powiedzieć, że na waszym świecie żyły smoki? U nas istniały tylko w legendach. Sorevianie czczą podobne istoty jako bogów, ale są to istoty wymyślone... mityczne.

- Radzę nie traktować mitów tak lekceważąco. W niektórych zawarte jest więcej prawdy, niż może się wydawać. U nas smoki też uważano przez długi czas za mit, bowiem starożytni ludzie i Aalveni prawie doszczętnie je wytępili... A tak się składa, że te dostojne olbrzymy są bardzo inteligentne i skryte. Niestety, bardzo ucierpiały w czasie Deszczu... Mamy tylko kilka osobników i wszystkie, z wyjątkiem jednej samicy, wciąż znajdują się w farmakologicznej śpiączce. Jeśli uważa pan, że mogłoby to zainteresować Sorevian, można im to przekazać. Nieczęsto ma się możność podziwiać takie skarby natury.

- Sorevianie mają swoją wizję takich stworzeń - człowiek ponownie wzruszył ramionami - Wątpię zatem, aby przyjęli "wasze" smoki jako boskie istoty - Olsen pokręcił głową i westchnął - Pani wybaczy... Nie chciałbym pani urazić, ale... to wszystko brzmi... fantastycznie. Obawiam się, że będę też musiał postarać się o jakieś źródło wiadomości na temat... Oka, jeśli przywiązuje pani do takich spraw dużą wagę. I zapewne przetrawienie kolejnych takich informacji nie będzie dla mnie łatwe - dyplomata raz jeszcze westchnął - W każdym razie, przykro mi, że utraciliście swoją ojczyznę.

- Oko jest stracone. Nawet jeśli nie byłoby jedną z własności Imubiańskiego Imperium, ten świat to śmiertelna pułapka dla każdej istoty wrażliwej na psionikę. Z tego, co przekazali nam Ariligianie, ponad połowa dzikiej zwierzyny na planecie to naturalni, bardzo agresywni psionicy. Co więcej, nawet większość roślin jest tam obecnie groźna. - Faelia jeszcze bardziej posmutniała. - Zginęła tam połowa naszej populacji, panie Olsen. Ten świat to grobowiec mojego ludu. To tam krew wojowników Cesarzowej wymieszała się z krwią Deial'lin... Ten konflikt ciągnie się do dzisiaj i nie spoczniemy, nim Nowa Imubia nie zamieni się taki sam planetarny kurhan.

- Deial'lin? - Olsen uniósł brwi.

- Wy zapewne przetłumaczylibyście to jako "słaby ród". To określenie, jakie nasi żołnierze zwykli stosować przede wszystkim wobec Imubian, choć niektórzy, mniej rozgarnięci, generalizują, rozciągając definicję na cały gatunek. Ja jednak wolę nie generalizować. Czerwony Młot okazał się wobec nas nawet przyjazny, wy też zdajecie się być szczerzy w intencjach, co bardzo cenię, podobnie jak dbanie o psioników. Przyznam, że byłam zaskoczona, czując, że są umysłowo stabilni.

- Niezmiernie mnie to cieszy. I mam nadzieję, że wasze stosunki z Imubianami poprawią się, podobnie jak poprawiły się nasze stosunki z Sorevianami. Śmierć i zniszczenie nigdy nie jest najlepszym rozwiązaniem. W każdym razie ja, jako dyplomata, wierzę w kompromis i pojednanie - Olsen uśmiechnął się nieznacznie - Jakkolwiek naiwne mogłoby się to niektórym wydawać.

- Nie wydaje mi się, by Imubianie tego chcieli. Ponadto, ze zbrodniarzami nie pertraktujemy, panie Olsen.

- Jeśli mam być zupełnie szczery - człowiek zmieszał się wyraźnie - Sorevianie podjęli z nami pertraktacje i w pewnym stopniu przebaczyli nam, pomimo niejednej zbrodni, jakiej dopuściliśmy się na nich w naszej niechlubnej przeszłości. Ale owa przeszłość to coś, od czego się odcięliśmy i co jest już tematem na inną rozmowę. W każdym razie, zapewniam panią, że na przykładzie Sorevian widać, iż kompromis jest możliwy.

- Pan nie widział zatem Imubian - Faelia uśmiechnęła się ironicznie, Migrel zaś zmierzył dyplomatę niezbyt przychylnym spojrzeniem ? No, chyba że i wam zdarzyło się za pomocą inżynierii genetycznej stworzyć nowy gatunek inteligentnych istot w celu rozwoju niewolnictwa... I, jak by to ująć... W celach konsumpcyjnych.

- Co ma pani na myśli? - Faelia wyczuła, że Olsen domyśla się odpowiedzi, chociaż pierwsza jego myśl jemu samemu wydała się absurdalna.

- Wspominałam o Madi'lin. To genetyczna, ledwo trzymająca się kupy krzyżówka człowieka z domowym bydłem. Imubianie stworzyli ich jako tanią siłę roboczą i jako rozwiązanie potencjalnej klęski głodu. Dosłownie.

- Chce pani powiedzieć... - Olsen był wstrząśnięty - Że oni ich jedzą? Przedstawiciele rozumnej i świadomej rasy... kończą jako ich posiłek?

- Dokładnie tak, panie Olsen. Do tej pory tak my, jak i Nhilarskie Korporacje uwolniliśmy miliardy tych biednych istot. Wiele nie dożyło normalnego życia, w tak złym były stanie. Ale, jeśli pan będzie chciał, może pan sam ich zapytać. Porucznik Jagódka, pracująca na pokładzie mojego statku, należy do tego gatunku... Choć nie wiem, czy zechciałaby się zwierzać z tak okropnych przeżyć.

Olsen milczał przez dłuższą chwilę, nim wreszcie się odezwał.

- To szokujące - stwierdził, siląc się na rzeczowy ton głosu - Wysłucham jeszcze w tej sprawie przedstawiciela Imubian... oraz, jeśli będzie to możliwe, pani podwładnej. Ale mogę panią już teraz zapewnić, że jeśli Imubianie istotnie stosują tego typu praktyki, nie wpłynie to pozytywnie na nasze stosunki.

- Mam nadzieję, że nie da się pan zwieść ich dyplomatom. Są dość sprytni, pomimo tego, że dowody mówią same za siebie. - Faelia przerwała na chwilę i spojrzała w niebo. - W każdym razie, to chyba wszystko. Chciałam przede wszystkim upewnić się odnośnie waszych intencji. Jestem bardzo mile zaskoczona, widząc taką szczerość. Jeśli większość ludzi po pańskiej stronie jest taka, jestem pewna, że wpłynie to bardzo korzystnie na pewne drobne uprzedzenia, które wyrosły wśród wielu z nas. Jeśli byłby pan zainteresowany dowodami wojennych zbrodni, proszę się ze mną spotkać na pokładzie mojej Kołysanki, już po oficjalnym spotkaniu.

- Tak zrobię, jeśli czas mi pozwoli - Olsen ponownie się skłonił - I niech mi będzie wolno wyrazić radość z tego, że dobrze wypadliśmy w pani oczach. Oraz nadzieję, że tak już pozostanie.

- Cała przyjemność po mojej stronie, panie Olsen. - Faelia uśmiechnęła się szczerze. - Na nas chyba jednak już czas. Wydaje mi się bowiem, że już zbyt długo kazaliśmy czekać pozostałym gościom naszej gospodyni, pani Abhair. Żegnam.

- Dziękuję. Do następnego spotkania, pani Faelio.

Faelia wraz z resztą swojej eskorty ruszyła własną drogą, wciąż podziwiając ogród. Była wyjątkowo zadowolona z przedwczesnego spotkania z Horatio Olsenem. Człowiek wydawał się szczery w swoich intencjach, co było dla niej sporym zaskoczeniem. Imubiańscy dyplomaci zdążyli ją przyzwyczaić do ukrywania prawdziwych zamiarów. Jedyne, co wzbudziło jej wątpliwości, to wspomnienie dawnych terrańskich zbrodni. Oczywistym było, że mogli się od tamtej pory bardzo zmienić, jednak po przykładzie Imubian, Sukurfalano szczerze wątpiła w zmiany na lepsze, zwłaszcza w wypadku dużego aparatu państwowego. Mimo wszystko, widziała w optymizmie Olsena światełko nadziei, wystarczająco silne, by przynajmniej tymczasowo Terranom zaufać.

Sinva, choć milczała w czasie rozmowy, analizowała każde słowo terrańskiego dyplomaty. Podobnie jak Faelii, wydał jej się szczery, choć jego optymizm określiłaby jednak mianem nieco dziecinnej naiwności, która w wypadku kontaktu z Imubianami mogła mu potencjalnie przysporzyć kłopotów. Imperialni mówcy i dyplomaci znani byli powszechnie ze swojej przebiegłości, Olsen zaś zdawał się absolutnie nic nie wiedzieć o panującej, napiętej sytuacji politycznej. Pocieszał ją tylko fakt, że Terranin miał przy sobie psioników, którzy mogliby ewentualnie wyczuć intencje pozostałych dyplomatów. Najbardziej jednak zaintrygowały ją słowa Olsena na temat Sorevian. Strażniczka po cichu nie mogła się doczekać spotkania z jakimś prawdziwie nieznanym jej gatunkiem.

- Samina Faelia, nie sądzisz, że powinnyśmy poszukać tych soreviańskich dyplomatów, którzy gdzieś się tu pewnie kręcą? - zapytała Radna.

- Nie ma pośpiechu, moja droga. Polityka rządzi się swoimi prawami, a nam się ponadto nie spieszy. Naciesz się ogrodem, zapachem kwiatów, świeżym powietrzem. Pan Olsen zapewne szybko swoim sojusznikom powie o nas to i owo, a nieuprzejmym byłoby przeszkadzać. Chcę wiedzieć, jak głęboko ów sojusz sięga, a same słowa i myśli tylko jednej strony bywają mylące. Lepiej porównać fakty, myśli i słowa, a dopiero je ze sobą zestawić, by uzyskać faktyczny obraz całości.

- Aniołek wspominała o tym, ale ja jestem tylko prostą wojskową.

- Żaden problem, moja droga, żaden problem. Swoją drogą, co sądzisz na temat pana Olsena?

- Nie jestem pewna. Wydawał mi się szczery, wręcz podejrzanie szczery. Albo naiwny.

- Może podstawili kogoś, kto nic nie wie, ale jak trzeba będzie, to szybko wygada, co widział. - wtrącił nagle Migrel. - Nie takie sztuczki Imubianie stosowali. Podstawić idiotę, potem zrobić z nim wywiad i dać innym do zinterpretowania. Tym bardziej, że miał psioników, mogli kryć jego prawdziwe intencje.

- Za słabi. - odparła Faelia, spoglądając na męża. - Stabilni, psionicy raczej średniej mocy...

- A więc zdolni do ukrycia emocji. Migrel może mieć rację, samina. - przerwała Sinva.

- Nie mogli, nie przede mną, zbyt dobrze znam się na telepatii, by dać się nabrać na takie sztuczki. Oczywiście, próbowali skanować mi umysł, wyczuli nawet więź z Cesarzową i byli kompletnie zaskoczeni. Nie mogli przede mną ukryć własnych odczuć, a co dopiero kryć kogoś innego.

- Nie zmienia to faktu, że Olsen może nie znać prawdy. - ponownie wtrącił się Migrel.

- Może nie znać, ale może i ci Terranie są faktycznie szczerzy. - Faelia okazywała jednak trochę nadziei. - Ale dość o tym. Mówiłam, cieszcie się ogrodem, dajmy naszym nowym przyjaciołom trochę czasu...

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem, jak mam to odbierać i czy publikować dalej...

Wklejaj dalej, po prostu będę wolniej odpisywał.

Przy obecnym rozdziale już poczułem pewien opór, przez co musiałem rozłożyć sobie czytanie na raty, żeby przez niego przebrnąć. Ale gdy doszedłem do trzeciego fragmentu, to go niemal wchłonąłem - rozmowa Horatio z Faelią była bardzo interesująca. Aż jestem coraz bardziej ciekawy spotkania Sorevian z Shata'lin. Przy okazji, Speeder - myślę, że możesz w poczet dobrze zarysowanych przez siebie postaci wpisać teraz jeszcze jedną. ;]

Sinva, choć milczała w czasie rozmowy, analizowała każde słowo terrańskiego dyplomaty. Podobnie jak Faelii, wydał jej się szczery, choć jego optymizm określiłaby jednak mianem nieco dziecinnej naiwności (...)

Trochę przeszkadza ta ekspozycja w sytuacji, gdy Sinva potem w dialogu i tak wyraża swoją opinię, choć rozumiem, że ze względu na jej dalszą część nie dało się tego inaczej napisać.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Aż jestem coraz bardziej ciekawy spotkania Sorevian z Shata'lin.

Jeszcze sobie parę rozdziałków poczekasz, niestety. Ale takie spotkanie zostało już opisane, więc... To od ciebie zależy, kiedy je ujrzysz. chytry.gif

Przy okazji, Speeder - myślę, że możesz w poczet dobrze zarysowanych przez siebie postaci wpisać teraz jeszcze jedną.

No, chyba nie Olsena. Notabene, pamiętasz go chyba z "Niezdobytych Dróg"?

Następny rozdzialik - otwierający kolejny wątek - jest dla odmiany niezbyt długi. Niektórzy mogą za to spotkać w nim kilku starych (no, nie takich starych) znajomych.

==============================================================

- VIII -

Skąpana w błękitnej poświacie komnata była całkiem cicha - nie dochodziły do niej nawet dźwięki z zewnątrz. Było to niewątpliwie korzystne, nie mąciło bowiem koncentracji przy medytacji.

Armelien Aer'imuel klęczał na podłodze, oddychając bardzo powoli i nie odczuwając nic poza wewnętrznym spokojem. Nie czuł żadnych emocji, nawet zniecierpliwienia oczekiwaniem. Chociaż piastował wysokie stanowisko w auveliańskiej hierarchii wojskowej i oddano mu pod komendę legiony elitarnych żołnierzy Arm'imdel - kwiatu armii Koalicji - cierpliwe czekanie było w tej chwili jedynym, co musiał robić.

Jak każdemu z Auvelian biorących udział w tej ekspedycji, Aer'imuelowi powierzono specjalne zadanie. Ich misja polegała na wykorzystaniu jałowej, niezamieszkałej planety - usytuowanej o jeden układ od skolonizowanego przez Terran systemu Aratron - do założenia nań przyczółka dla planowanej inwazji. Podobną próbę podjęto już wcześniej - w układzie planetarnym nieopodal planety zwanej przez ludzi Bethor III - lecz misja owa zakończyła się fiaskiem. Mimo to, zwierzchnicy wojskowi ze sprawującego rządy nad Koalicją kapłaństwa zakonu Avn'khor uznali, że taktyka owa może jeszcze przynieść owoce - i podjęli kolejną próbę.

Niewielka auveliańska ekspedycja opuściła już nadprzestrzeń w miejscu odległym o jeden układ od planowanego miejsca operacji - aby móc wybudzić załogi z hibernacji, podjąć niezbędne przygotowania i przemieścić się już bezpośrednio do celu podróży. Jak zwykle, ze względów ostrożności mieli zrobić to, otoczeni polem niewidzialności. Sfera ta, mająca swoje źródło w psionice - odwiecznym darze Auvelian - nie przepuszczała poza własny obszar żadnych czynników, pozwalających na wykrycie. Czyniło to zeń doskonały środek kamuflażu nawet na nowoczesne, zaawansowane technologicznie terrańskie detektory.

W obecnej sytuacji Aer'imuelowi nie pozostawało nic innego, jak czekać. Nie musiał nawet dokonać przeglądu podległych sobie żołnierzy, jako że jego zastępca na stanowisku dowódcy - a jednocześnie wierny druh - Tai'koves, odciążył dowódcę z tego obowiązku, oświadczając, iż sam się tym zajmie.

Jednak teraz, będąc pogrążonym w medytacji, Aer'imuel nie narzekał na bezczynność.

Koncentracja armeliena została nagle zaburzona, gdy drzwi do jego komnaty otworzyły się i stanął w nich Tai'koves.

- Armelien - powiedział rzeczowym głosem - Kapłan Den'makail chce się z panem widzieć. Prosi na mostek, jak najszybciej.

- Zaraz tam będę - odrzekł Aer'imuel, tłumiąc natychmiast odzywające się w nim nieśmiało uczucie lekkiej irytacji.

Chociaż armelien patrzył swojemu zastępcy w oblicze, nie widział go. Auvelianie mieli skórę o błękitnym odcieniu, podłużne i płaskie, pozbawione nosów twarze, z wąską linią ust, długimi i wąskimi uszami, oczami o czarnych okrągłych źrenicach i jarzących się na złoto lub niebiesko tęczówkach, oraz czarne, stosunkowo grube włosy. Bardzo rzadko jednak odsłaniali swoje oblicza, ukrywając je pod maskami, wchodzącymi w skład popularnego u nich nakrycia głowy. To nie pełniło wyłącznie funkcji estetycznej - kryło w sobie zestaw inhibitorów psionicznych, w tym blokujących próby głębszego wniknięcia telepatycznego w umysł Auvelianina.

- Chyba naprawdę powinieneś przyjść, Aer - rzucił Tai'koves, już o wiele bardziej swobodnym głosem, nie kryjąc napięcia.

Aer'imuel potraktował owo ujawnienie emocji z odruchową protekcjonalnością, którą jednak szybko zdusił - podobnie jak wcześniejszą irytację - nie chcąc urazić przyjaciela. Auvelianie stanowili nację o zimnej fizjonomii i jeśli nawet byli podatni na emocje - co nie zawsze się zdarzało - trzymali je w ryzach. Ze względu na swoje zdolności psioniczne oraz telepatyczne, potrafili wykryć przejawy uczuć u innych, a ich niepowściąganie uchodziło za oznakę słabej mentalnej samokontroli oraz prostactwa. Szczególnie kapłani Avn'khor byli w takich sprawach surowi.

- Skoro tak mówisz, udam się tam natychmiast - orzekł Aer'imuel, kierując się do wyjścia, by następnie podążyć korytarzem wespół z przyjacielem.

Tym razem pozwolił sobie na okazanie zainteresowania. Ciekawiło go bowiem, co było przyczyną nastroju Tai'kovesa - zastępca sprawiał wrażenie ogromnie przejętego. Sam ten fakt nie był może niczym nadzwyczajnym. Pomimo relacji osobistych, dzieliły ich różnice klasowe. Tai'koves należał do En'emua i stał w auveliańskiej hierarchii społecznej o stopień niżej. Było to zapewne jednym z czynników składających się na fakt, że pozostawał mniej dbały, jeśli chodzi o mentalną samokontrolę, i mniej powściągał uczucia, niż Aer'imuel - który dzięki wojskowej karierze awansował do klasy Aon'emua. To sprawiło, że choć kiedyś niewiele się różnił od swojego towarzysza, teraz zbliżył się do kapłanów Avn'khor - mimo że, paradoksalnie, pogardzał ich pychą oraz pokazowym powściąganiem emocji dla demonstrowania własnej wyższości.

To wszystko nie zmieniało jednak faktu, że Aer'imuel nigdy dotąd nie widział Tai'kovesa tak przejętego, jak teraz. Co mogło się stać, że aż tak wytrąciło go z mentalnej równowagi?

Armelien miał okazję się o tym dowiedzieć już niebawem.

Cieszył się w duchu, że natychmiast po wkroczeniu na mostek skłonił się kapłanowi Den'makailowi. Gdyby spóźnił się z tym choćby o chwilę, mógłby popełnić poważną gafę. Wkrótce bowiem po wykonaniu ukłonu, jego uwagę przykuły trójwymiarowe wizerunki, prezentujące odczyty sensorów oraz zewnętrznych kamer okrętu - na które mimowolnie spojrzał. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego.

- Oczekiwałem pana, armelien - oznajmił kapłan, ze względu na okoliczności ignorując osłupienie, pod którego wpływem pozostawał Aer'imuel - Sądziłem, że i pan zechce rzucić na to okiem.

Odwiedzony właśnie układ planetarny - zwany przez Terran Aradiel - miał być według przewidywań pusty, pełen wyłącznie jałowych planet oraz gotowy do tymczasowego wzięcia w posiadanie. Jednak żadne z owych przewidywań się nie sprawdziło. W osłupienie - tak silne, że wciąż nie był w stanie go zamaskować - wprawiło Aer'imuela kilka spostrzeżeń naraz. Nie tylko stan jednej z planet układu, która bez wątpienia została poddana terraformowaniu. Nie tylko obecność setek statków i okrętów na orbicie. Nie tylko fakt, że znajdowali się tutaj tak Terranie, jak i Sorevianie.

Najbardziej wstrząsnęło nim to, że nie rozpoznawał większości z zaobserwowanych jednostek - podobnie jak pokładowy komputer okrętu flagowego Den'makaila.

- Zindentyfikowaliśmy okręty terrańskie - zameldował, z trudem maskując przejęcie, kapitan flagowy - Jeden pancernik klasy Sentima, dwa ciężkie krążowniki klasy Cerber, jeden lotniskowiec klasy Leyte, sześć niszczycieli klasy Aleksander, cztery niszczyciele klasy Halsey, pięć korwet klasy Walkiria i pięć fregat rakietowych klasy Lawrence. Są też trzy soreviańskie krążowniki liniowe klasy Kaitan, pięć krążowników liniowych klasy Sivaron, cztery niszczyciele rakietowe klasy Ravame, cztery niszczyciele klasy Sarien i cztery fregaty klasy Nogai - Po owym szczegółowym wyliczeniu, kapitan zawiesił na chwilę głos, by dodać, z jeszcze słabiej tłumionym przejęciem - Pozostałe jednostki niezidentyfikowane.

- To niemożliwe - powiedział powoli Aer'imuel - To nie mogą być wszystko nowe maszyny terrańskie i soreviańskie... A zatem...

- A zatem to statki i okręty nieznanej rasy - dokończył Tai'koves - Możliwe, że więcej, niż jednej. Jeden z tych nieznanych okrętów ma zdecydowanie odmienną sygnaturę od pozostałych, na tyle, na ile różnią się jednostki terrańskie od soreviańskich. Albo nasze od xizariańskich.

- Na pokładzie terrańskiego pancernika wykryliśmy obecność psioników - oznajmił kapitan flagowy.

- Wiem - powiedział spokojnie Den'makail - Też ich wyczułem.

- Silne psioniczne emanacje dochodzą także z jednej z nieznanych jednostek - dodał dowódca okrętu.

Jedni spośród Auvelian - jak Aer'imuel oraz Tai'koves - nawet nie próbowali ukrywać emocji. Inni wprawdzie maskowali je, ale robili to słabo. Najbardziej beznamiętnym z obecnych - wyjąwszy klony-techników - był kapłan Avn'khor. Armelien jednak po cichu, nie zdradzając owej myśli, uważał postawę dowódcy w tych okolicznościach za farsę.

Przez kilka długich chwil nie padał żaden nowy meldunek, rozkaz ani komentarz. Ciszę przerwał Den'makail.

- Wciąż jesteśmy niewidzialni? - zapytał - Nie wykryto nas?

- Nie, ekscelencjo - odrzekł kapitan - Okręty pozostają w szyku, idziemy dalej tym samym kursem, a inne jednostki nie zareagowały w żaden sposób na naszą obecność.

- Podejdźmy zatem bliżej - zarządził kapłan - Dokonamy zwiadu i przyjrzymy się wszystkiemu z bliska. Kiedy będziemy mieli pełny raport, opuścimy system i obierzemy kurs powrotny. Rada Koalicji musi się o tym jak najszybciej dowiedzieć.

- Rozkaz, ekscelencjo.

- Do wszystkich jednostek, utrzymać szyk i kilkakrotnie okrążyć powoli planetę - ciągnął Den'makail - Zachowywać bezpieczny dystans, nie może dojść do zderzenia.

- Za pozwoleniem, ekscelencjo - wtrącił Aer'imuel - Powinniśmy powierzyć to zadanie innym okrętom, a jednostkę flagową wycofać. Jeśli są tu Terranie i Sorevianie, mogą w ramach rutyny użyć swoich emiterów, by rozproszyć naszą zasłonę niewidzialności. Tak, jak robią to regularnie na swoim terytorium. Jeżeli tak się stanie, mogą zniszczyć cały nasz zespół, zanim będziemy w stanie się wycofać. Lecz jeśli okręt flagowy pozostanie na tyłach, przynajmniej on zawiadomi Koalicję o tym, co się tutaj dzieje.

Den'makail spojrzał na Aer'imuela. Wielu kapłanów Avn'khor, z racji swojej pychy, nie cieszyło się na słyszane od podwładnych - zwłaszcza pochodzących z niższej klasy społecznej - rady oraz uwagi, kwestionujące rozkazy zwierzchników. Jednak Den'makail sprawiał wrażenie bardziej rozsądnego od swoich konfratrów, jako że zareagował bez najmniejszej irytacji czy urazy. Z drugiej strony, mógł po prostu sprawować doskonałą kontrolę nad własnymi myślami.

- Dobrze pomyślane, armelien - stwierdził ze spokojem, po czym wydał nowe rozkazy wedle usłyszanych zaleceń.

Otrząsnąwszy się z najgłębszego szoku, Aer'imuel odzyskał mentalną samokontrolę. Nie znaczyło to jednak, że przestał odczuwać zdumienie - po prostu nie pozwalał, aby było możliwe do wykrycia przez innych Auvelian.

- Zachować ciszę radiową - nakazał Den'makail - Skontaktujemy się ze sobą dopiero po dokonaniu zwiadu i opuszczeniu układu.

Auveliańskie okręty leciały teraz tak blisko wrogów, jak pozwalały na to względy bezpieczeństwa. Mimo to, pozostawały dla nich całkowicie niewidzialne - psioniczne sfery nie pozwalały na wykrycie chronionych przez nie obiektów nawet psychouzdolnionym - nie przepuszczały bowiem także emanacji energii psionicznej, jaką były zasilane. Jedynym słabym punktem auveliańskich osłon niewidzialności była ich znaczna wrażliwość na pulsację elektromagnetyczną. Wrogowie Auvelian umiejętnie wykorzystywali tę słabość, używając specjalnie ku temu skonstruowanych emiterów naelektryzowanych cząsteczek. Dotknięcie takiej wiązki sprawiało, że okręty momentalnie przestawały być niewidzialne. Pozostawało mieć nadzieję, że ani Terranie, ani Sorevianie, nie zdecydują się użyć tych urządzeń. Nie należało bowiem się spodziewać, że przedstawiciele nieznanych ras dysponują taką technologią - a i starzy wrogowie Auvelian, najpewniej sami zaaferowani odkryciem obcych, niespotykanych dotąd istot rozumnych, mogli nie poświęcać dostatecznej uwagi względom bezpieczeństwa.

- Jak pan myśli, ekscelencjo - zapytał Aer'imuel beznamiętnym głosem - co postanowi Konklawe w sprawie tych obcych?

- Przypuszczam, że sam pan się tego domyśla - odrzekł kapłan - Avn'khor powinni przewodzić nie tylko samym Auvelianom, lecz wszystkim młodszym rasom. Tutaj zaś mamy do czynienia z niepokojącym, jak u Terran, przypadkiem. Jeśli ci obcy również posiadają zdolności psioniczne, wiąże się to z odpowiedzialnością, której sami mogą nie udźwignąć.

Taka była dominująca wśród pobratymców Aer'imuela doktryna. Auvelianie byli o wiele starsi, niż jakakolwiek znana im rasa - wyjąwszy starożytnych. Przewodzący im kult Avn'khor głosił zatem ideologię stanowiącą, iż powinni objąć przywództwo nad młodszymi rasami. Było to stanowisko Koalicji jednoczącej większość auveliańskich nacji, a zarządzanej właśnie przez przedstawicieli Avn'khor. Niezależne ugrupowania, zwane klanami, kierowały się jednak innymi względami.

Aer'imuel, chociaż był wierny Koalicji, nie podzielał zdania kapłanów Avn'khor w wielu aspektach. Podobnie jak oni, uznawał używanie psioniki jako siły destrukcyjnej za brak odpowiedzialności - i w związku z tym uważał za słuszne ograniczenia narzucone samym sobie przez Auvelian. Żywił również niechęć do terrańskiego Zakonu. Z drugiej strony, walczył z Terranami dostatecznie długo, aby nie pogadzać nimi tak, jak czynili to kapłani Avn'khor - byli zbyt trudnymi przeciwnikami, aby mógł sobie pozwolić na pogardę wobec nich. Nie podejmowali ponadto działań zmierzających do zagłady samych siebie, lub innych nacji - co zdaniem Aer'imuela było wystarczającym dowodem ich odpowiedzialności. Stworzyli skutecznie działający rząd i armelien chwilowo nie widział powodu, dla którego wymagaliby przywództwa. Taki powód mógł naturalnie zaistnieć - Auvelianie, żyjący w ramach nieporównywalnie starszej cywilizacji, dobrze o tym wiedzieli. Lecz Aer'imuel nie uważał samej możliwości za wystarczający powód podboju - inaczej bowiem nie można było tego uczciwie nazwać.

- Czy pozwolisz, ekscelencjo, że się oddalę? - zapytał, nie widząc potrzeby obserwacji przebiegu zwiadu, a zamierzając zamienić kilka słów z Tai'kovesem.

- Naturalnie, armelien - odparł Den'makail - Będzie pan mógł później zapoznać się z raportem.

Aer'imuel skłonił się i odwrócił w stronę drzwi, zerkając jednocześnie na swojego zastępcę i wysyłając doń mentalny przekaz "chodźmy". Tai'koves dołączył do niego i po chwili obaj ruszyli w drogę powrotną do kajuty armeliena.

- I co ty na to, Tai? - zapytał Aer'imuel, kiedy oddalili się już od mostka.

- Nie wiem, jakiego komentarza ode mnie oczekujesz, Aer - westchnął Tai'koves - Na początek powiem, że jestem równie zszokowany, jak ty. Skąd przybyli ci obcy? Jakim cudem wcześniej ich nie dostrzegliśmy, w takim miejscu?

- Mniejsza o to, skąd przybyli - mruknął armelien - Znając tych krótkowzrocznych bufonów z Avn'khor, nie omieszkają wplątać nas w następną wojnę.

- Może jednak nie? Bądź co bądź, po wojnie z Xizarianami wykazali się zdrowym rozsądkiem. Powiedzeli: kiedyś zajmiemy się również tymi insektami, lecz jeszcze nie teraz.

- Wątpię. Zwróć uwagę na fakt, że tym obcym towarzyszą Terranie i Sorevianie. Jeśli są tutaj i nie walczą, można domniemywać, że pozostają w poprawnych stosunkach z obcymi. Kto wie, jak długo to trwa. Może nawet zdążyli już utworzyć przymierze, co byłoby bardzo na rękę tak Terranom, jak i Sorevianom. A już w szczególności wątpię, aby ci z Avn'khor postanowili przebierać, skoro mogą zniszczyć wszystkich za jednym zamachem.

- Nie znamy siły tych obcych - Aer'imuel wyczuł emanujący z przyjaciela, lekki niepokój - Wystarczy przecież spojrzeć na liczebność ich floty...

- Widziałem zarówno ją, jak i odczyty niektórych naszych detektorów - uciął armelien - Może i są liczni, ale nie wygląda na to, by byli równie potężni. Zwłaszcza te mniejsze okręty, których jest większość, cechuje sygnatura energetyczna proporcjonalnie niższa od tych, jakimi dysponują Terranie czy Sorevianie. Weźmy też na wzgląd pychę Avn'khor, a jest bardzo prawdopodobne, że zapragną urządzić pokaz siły, nim zażądają od kolejnej rasy, by oddała się pod ich skrzydła.

- Tak czy inaczej, pozostaje nam tylko czekać - rzucił Tai'koves, jak gdyby chcąc skłonić dowódcę do zaprzestania tego wywodu - Nie do nas należą takie decyzje.

- Czego chwilami żałuję - rzekł cierpko Aer'imuel - Choć z drugiej strony, polityka i tak nie jest dla mnie. Najlepiej czuję się na polu bitwy.

- I tam wkrótce się znajdziemy, jeśli masz rację - stwierdził Tai'koves, z lekkim mentalnym uśmiechem - Jak zwykle, dasz z siebie wszystko?

Aer'imuel wzruszył ramionami.

- Tak chyba będzie.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeszcze sobie parę rozdziałków poczekasz, niestety. Ale takie spotkanie zostało już opisane, więc... To od ciebie zależy, kiedy je ujrzysz. :>

Argh, ledwo się wyleczyłem z przesytu literackiego (czytam Sienkiewicza, zajmuję się własną twórczością i jeszcze czytuję choćby Waszą powieść), a Ty chcesz, żeby już mi wrócił. :P

No, chyba nie Olsena. Notabene, pamiętasz go chyba z "Niezdobytych Dróg"?

Szczerze mówiąc, dopiero jak o tym wspomniałeś, przypomniało mi się, że chyba był ktoś taki w "Niezdobytych Drogach" (tzn. wiem, w jakiej sytuacji, tylko nie jestem pewien, czy to właśnie Horatio ;)).

O Olsenie zaś tak napisałem, bo na podstawie tej jednej rozmowy da się go IMO scharakteryzować przynajmniej w kilku słowach - czyli jak na postać, nazwijmy to, 3-planową jest dobrze.

No, w końcu się dowiedziałem, jak właściwie wyglądają Auvelianie. ;) Widzę, że oni raczej nie będą skorzy do dyplomacji - pozostaje więc czekać na dalszy rozwój wypadków.

Bardzo rzadko jednak odsłaniali swoje oblicza, ukrywając je pod maskami, wchodzącymi w skład popularnego u nich nakrycia głowy.

Hym, z ciekawości - jak na ogół wyglądają te maski? Mają jakieś znaki szczególne?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

(tzn. wiem, w jakiej sytuacji, tylko nie jestem pewien, czy to właśnie Horatio).

No, inne imię i inny Olsen nie przychodzi mi do głowy...

czyli jak na postać, nazwijmy to, 3-planową jest dobrze.

W zasadzie to Olsen jest w porywach postacią drugoplanową - z tego względu, że jeszcze trochę tutaj rozmów pomiędzy dyplomatami będzie, a Olsen jest przecież jednym z nich.

Hym, z ciekawości - jak na ogół wyglądają te maski? Mają jakieś znaki szczególne?

Nie zastanawiałem się nad ich dokładnym designem. Z grubsza rzecz biorąc, są proste i mają zarysowane niektóre elementy twarzy, jak na przykład oczy czy usta.

Następny rozdział, autorstwa HidesHisFace, też jest niezbyt długi i otwiera następny, ostatni już wątek (z łącznie sześciu). Skoro Auvelianom przypada niewdzięczna rola "złych", niech chociaż nie będą sami.

Kolejny rozdział to będzie Crowley i małe spotkanie na szczycie, ze spojrzeniem na Shata'lin z punktu widzenia Terran włącznie. Następny to Oliwia i "mnóstwo spotkań", a trzeci z kolei to Ikoren i... pierwsze spotkanie Sorevian z Shata'lin (a zaraz po nim Sinva i jeszcze jedno takie spotkanie).

============================================================================

- IX -

Czternasta Flota Uderzeniowa Legionu czekała na rozkazy, skryta bezpiecznie za pasem asteroid w sektorze granicznym między Imperium Imubiańskim, a terenami Korporacji Abhair. Okręty już od kilku tygodni stacjonowały na posterunku w praktycznym bezruchu. Ogromna flota, złożona z łącznie kilkuset mniejszych i większych okrętów, utrzymywała zwarty szyk, jak gdyby zaraz miała wyruszyć. Na pokładzie okrętu flagowego, liczącego osiemdziesiąt kilometrów pancernika klasy Senat, ochrzczonego imieniem Gniewu Daeriego, nic nie zapowiadało jednak jakiejkolwiek akcji.

Wiceadmirał Jurij Rukow - weteran wielu bitew i dowódca uchodzący w jednych kręgach za geniusza militarnego, w innych za szaleńca pozbawionego zmysłu taktycznego - jak na lojalnego sługę Senatu przystało, czekał na rozkazy z góry. Przejął dowodzenie nad "Czternastką" nagle, po tragicznej śmierci poprzedniego wiceadmirała, Brutusa Ahali.

Marynarze wciąż rozmawiali o jego śmierci. Zwłaszcza jego przyboczny, komandor Crispus Macer, był przejęty całą sytuacją - tym bardziej, że jako kapitan okrętu flagowego czuł się odpowiedzialny za ochronę członków admiralicji, choć formalnie nie było to jego zadanie.

Rukow siedział bezczynnie na swoim fotelu na mostku i z uśmiechem wsłuchiwał się w gadaninę członków załogi.

- Hej, Felix, słyszałeś najnowsze wieści? Czarna seria we flocie do k***y nędzy, mamy kolejnego. - rzucił siedzący na stanowisku łącznościowym bosman Pollio, młody jegomość o rudej czuprynie.

- Kto tym razem? - spytał beznamiętnie starszy marynarz Felix, cały czas gapiąc się na odczyty skanerów.

- Sam Śledczy senacki, Drusus Claudius, ten od prohibicji. Inspekcję w Szóstej przeprowadzał, jak go szlag trafił.

- Wiadomo, kto go dorwał? - Felix już wiedział, jaką mniej więcej nowinkę chce mu sprzedać łącznościowiec.

- A jak myślisz? Czerwona Królowa go dorwała. Urżnęła biedakowi jajca podobno, wyrwała paznokcie, zęby, no i ze skóry obdarła. Na żywca. Sekcja wykazała, że z bólu padł.

- Pier****sz...

- Przecież prawie tak samo stary Ahali poszedł kwiatki wąchać od spodu, nie? Jak go Sulla znalazł w składziku, to nawet nie poznał, że to człowiek jest, a wciąż jeszcze oddychał. Facet w psychiatryku wylądował, bo się otrząsnąć nie mógł.

- Pollio, z szacunkiem dla zmarłego wiceadmirała, proszę. - przerwał komandor Macer, dość wysoki mężczyzna o naturalnie kręconych, czarnych włosach i raczej srogim wyrazie twarzy, siedzący poniżej miejsca wiceadmirała. - Rozumiem twoją ekscytację, ale pamiętaj, że wiceadmirał Ahali dowodził tym zgrupowaniem floty przez dobre dwie dekady.

- Przepraszam, komandorze, ale sam pan przyzna, że to po prostu niesamowite. Ta gadzia wiedźma włazi do naszych placówek, czy nawet na okręty, jak chce i kiedy chce, niewykryta. No i robi, co chce, toż to, k****, absurd.

- Absurd, nie absurd, bosmanie, ale Senat obiecał coś zrobić w tej sprawie. Wszyscy i tak wiemy, że to niewiele da na dłuższą metę, ale może zapewni nam trochę spokoju.

- Pan naiwny jest, komandorze? - w końcu odezwał się sam wiceadmirał. - Zacznij pan mówić szczerze. Tu nie ma Śledczych, a co Senat spieprzył, można krytykować do woli. Za to jeszcze się do więzienia nie idzie, więc naciesz się pan wolnością słowa, póki trwa.

- Mamy niedostateczną ochronę, panie admirale. Gdybyśmy przynajmniej mieli psioników...

- Którzy wysadziliby się jak chodzące bomby? - wtrącił Pollio. - Senat chce coś zrobić, ale g***o może. Morderczyni Shata'lin chce wejść? To wejdzie. Chce ci wypruć flaki? To wypruje. Poważnie, to równie pewne jak podatki. Nawet pozbycie się głównego źródła pecha, to jest kobiet na pokładzie, nic by nie dało, bo Czerwona Królowa podobno potrafi się podszyć, pod kogo chce.

- Na bogów, Pollio, ty masz jakąś obsesję na punkcie tej Czerwonej Suki. - wrzucił Felix.

- A czemu mam nie mieć? Poznaj swojego wroga. Wiele bym, cholera, dał, by tej wiedźmie w oczy spojrzeć, poważnie.

- Jasne, i co byś wtedy zrobił? Poprosił o autograf? A może zaprosił na randkę, albo od razu do łóżka, zboczeńcu?

- To nie mnie przyłapali w aalveńskim burdelu na przepustce - Pollio mruknął w stronę Felixa, wyciągając z kieszeni munduru miniaturowy aparat.

- Sk****el z ciebie, Pollio.

- Wiem, i jestem z tego dumny. - Bosman zwrócił się w stronę komandora. - Panie komandorze? A co pan o tym wszystkim sądzi?

- Nie mogę się nawet połapać w tym waszym biadoleniu, więc nawet specjalnie nie myślałem. Jedyne, co wiem, to że Czerwona Królowa zamordowała Śledczego, a ci bez mózgowców i Szaroskórych się nie ruszają. Pomyśl sobie o tym.

- Mądrala z pana, panie Macer. - Wiceadmirał odezwał się niespodziewanie. - To co powinniśmy zrobić?

- Wyszkolić lepszych psioników, po prostu. Z całym szacunkiem dla naszego Senatu... Zapewnił i zapewnia nam świetny sprzęt i ludzi... Ale mamy problemy. Siły są zbyt rozproszone. Wysocy rangą oficerowie, jak pan, powinni mieć więcej swobody. Już teraz wieści z Nowej Imubii docierają tu miesiącami...

- A to straszna strata czasu, by mieszać polityków w takie sprawy.

- Dokładnie. Floty obrzeżne, takie jak nasza, powinny mieć taką swobodę, jak rdzenne, i być rozliczane z dokonań.

- Ale wtedy trudniej byłoby koordynować działania między flotami, panie komandorze. - wtrącił się Felix.

- A jaką mamy teraz koordynację, marynarzu? Jak wieści docierają z ogromnym opóźnieniem? Cała komunikacja przy tak wielkim imperium to porażka, niestety...

Crispus mówił na wpół szczerze. Faktycznie uważał, że struktura i metody dowodzenia Legionu są już potwornie przestarzałe, ale to była najmniejsza z jego uwag odnośnie Senatu. W istocie nienawidził obecnego systemu i jedynie poczucie obowiązku wobec ojczyzny trzymały go jeszcze we flocie. Młodzi, ambitni marynarze, tacy jak Felix, czy Pollio - weseli pomimo okropności, jakie musieli oglądać - dawali mu jeszcze nadzieję, że coś w Imubii da się zmienić. Imperium było ogromne i utrzymanie go w całości wymagało często drastycznych środków. Wiele światów utrzymywało się z niewolnictwa i hodowli inteligentnego, dwunożnego bydła. Macer uznawał wyzysk tych stworzeń za uczynek ohydny i niegodny, a był to tylko przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.

Crispus wychował się na jednym z obrzeżnych światów - kolonii rolniczej na Faustia IV - i poznał tam cały brud imperialnego rządu. Planeta, która zaopatrywała w żywność cały sąsiedni sektor, sama miała społeczność przymierającą głodem. Legion odbierał racje na rzecz wojska, zostawiając lokalnym niewiele. Sytuacja ta utrzymywała się do momentu sprowadzenia bydła. Niezwykłego. Macer był jeszcze młody, gdy pierwszy raz zobaczył dwunożne bydło, prowadzone na łańcuchach do ciężkich robót - tylko po to, by potem wylądować na stołach, tanio. Nawet umysł karmionego propagandą, ale morzonego przez pół życia głodem dziecka, nie dostrzegał w tym boskiego daru Senatu, a raczej podłość.

Młodzieniec wiedział jednak, kiedy trzymać język za zębami i kiedy i co mówić. Tylko dzięki temu przeżył przymusowy pobór i tylko dzięki determinacji dopchał się na wysokie stanowisko we flocie. Stał się członkiem tej samej floty, która kiedyś morzyła głodem jego rodzinny świat, tej samej floty, która pierwsza dostarczyła bydło.

Komandor w duchu śmiał się z własnej hipokryzji i nie raz, nie dwa razy zastanawiał się, czemu w ogóle przyjmował kolejne awanse. W końcu nawet admirałowie niewiele mogli zrobić, a zdrada na rzecz - na ten przykład - Czerwonego Młota, nie wchodziła w grę. Nienawidził wielu aspektów Senatu, ale to wciąż był jego rząd, a Imubia była jego domem, jaki by to dom nie był.

Chwilę zadumy zakłócił komunikat bosmana Pollio.

- Ehm... Komandorze, panie admirale... Mamy wiadomość. To depesza od jednego z naszych ambasadorów u Abhair, dokładniej od Marcellusa Vulso. To ten, którego wysłano na tą dziwną nową kolonię u długopyskich.

- Jesteś pewny, że to nie podróbka? - zapytał Rukow.

- Absolutnie, panie admirale. Szyfr jest całkowicie zgodny z naszymi księgami kodów, zawiera też umówione oznaczenia. To z pewnością ambasador Vulso.

- Czytaj.

- "Do dowództwa Czternastej Floty. Potwierdzam wcześniejsze przypuszczenia. Brama prowadzi do nieznanego obszaru, galaktyki, lub może nawet wszechświata. Portal jest absolutnie stabilny" - Pollio przerwał na chwilę i zaklął pod nosem w nieskrywanym zdziwieniu.

- Co jest, bosmanie? Coś się stało? - spytał Crispus, zaintrygowany pauzą.

- To jakiś bełkot... Napisane jest jednak jak wół... "Stwierdziłem obecność nieznanych dotąd stronnictw rdzennych po drugiej stronie bramy. Przechwycone komunikaty wskazują na język podobny do naszego. Wyjaśnienia Abhair, choć niewiarygodne, zdają się nie budzić wątpliwości. Rdzennym gatunkiem są ludzie. Powtarzam. W tym sektorze pojawiło się nieznane ludzkie stronnictwo. Komunikaty wyłapane pośród szumu radiowego wskazują też na możliwość pojawienia się kompletnie obcych ras. Powtarzam, możliwy kontakt z obcymi rasami. Podjąłem odpowiednie kroki i wysłałem stosowne depesze. Czternasta Flota ma się zbliżyć do rzeczonej bramy na możliwie niewielką odległość, w razie konieczności interwencji. Zachować szczególną ostrożność. Abhair osobiście nadzoruje operację. Dodatkową ochronę zapewnia im admirał Ororo. Prześlę uzupełnione dane w razie możliwości. Podpis: Ambasador Marcellus Vulso, Trzeci Korpus Dyplomatyczny. Koniec przekazu".

Cały mostek zamilkł. Zaszyfrowane depesze zwykle pełne były mało wiarygodnych rewelacji, ale ta była inna. Czternasta Flota została oddelegowana do oczekiwania właśnie w związku z incydentem w przestrzeni nhilarskiej, którego Abhair jednak nie utajniła. To zaalarmowało imubiańskich oficjeli. Wszyscy spodziewali się czegoś niesamowitego, pokroju trzymanej w tajemnicy potężnej broni, kompleksu stacji handlowych lub złóż surowców, ale wieści o ludziach... Tego nie spodziewał się nikt. Wcześniejsze depesze potwierdzały tylko jedno. W układzie, do którego dobili się Nhilarowie, nie było wcześniej żadnej bramy. Obcy ludzie musieli więc pochodzić z tamtej strony. Przekaz był wciąż dość nieczytelny, ale wystarczył, by na twarzach wszystkich członków załogi wymalować wyraz zdziwienia.

W końcu ciszę przerwał Felix:

- No i... Co to miało znaczyć?

- Bełkot jakiś... Pewnie nasz ambasador się schlał. - rzucił Pollio.

- Znam ambasadora Vulso. To człowiek z klasą, w przeciwieństwie do was, bosmanie. - odparł wiceadmirał poważnym tonem. - Sam nie do końca to wszystko rozumiem, ale jedno jest pewne. Tam są ludzie. Nie z Młota, nie z republik. Jacyś nowi. Jeśli to faktycznie jakaś inna galaktyka, czy coś w tym stylu, to znaczy, że potrzeba będzie interwencji Senatu.

- Jak to, skoro pertraktują już pewnie z mrówkojadami?

- A czy można pozwolić, by nasi bracia, ludzie, bratali się z tymi nieludzkimi okropnościami? Toż to wykiwają ich do ostatniego denara, wykupią jak zwierzęta. Pomoc im to nasz obowiązek. Ponadto senator obiecał dalsze raporty.

- Musimy się tylko zbliżyć... A to nie będzie łatwe. - Komandor wyraził wątpliwości.

- To wytniemy sobie drogę, jeśli będą sprawiać kłopoty.

- Sir, muszę się sprzeciwić. Jakkolwiek nasze siły są znaczne i mamy cały Legion sił desantowych, nie poradzimy sobie z utrzymaniem odseparowanego sektora w środku terenu potencjalnego wroga.

- Wykonać, powiedziałem! Żadnych dyskusji. Atakujemy tylko, jeśli sprawią problemy. Nauczcie się myśleć, komandorze. Kto o zdrowych zmysłach otworzy do nas ogień, tym bardziej, że zasłonimy się protokołem dyplomatycznym? Musimy być sprytni, ale i zdecydowani.

Macer momentalnie pojął, czemu niektórzy nazywali wiceadmirała szaleńcem i ledwie mógł zdzierżyć głupotę tego planu. Nawet jeśli straszak by zadziałał, Abhair nie była głupia i z pewnością zgromadziłaby siły, by wbić "Czternastce" nóż w plecy.

- Komandorze? - podjął dalej Felix. - Ambasador wspomniał jakiegoś admirała? Ororo bodaj. Kto to?

- Nie admirała, tylko panią admirał. - Macer poprawił starszego marynarza, tytuł wymawiając z nieskrywanym szacunkiem w głosie. - Nigdy nie słyszałeś o niej?

- Nie, dlatego w końcu pytam.

- Umgali Ororo - choć ci, którzy jakimś cudem przeżyli starcie z jej flotą, woleli zwać ją Czarną Syreną i to nie bez powodu... To jedna z najbardziej utalentowanych Aalvenek, dowodzących korporacyjnymi flotami. Podobno potrafi wyprowadzać takie manewry, które i samego wielkiego Daeriego wprowadziłyby w niemałe kompleksy.

- Piep****ie. Nikt by Daeriego nie wprowadził w kompleksy, komandorze.

- Jesteś pewien? Cztery lata temu zgniotła mniejszymi siłami całą Dziewiątą Flotę. Marynarze, którzy przeżyli, twierdzili, że nie wiedzieli, gdzie celować, wrogowie byli dosłownie wszędzie. Nagle nhilarskie krążowniki jakby znikąd pojawiły się z tyłu formacji, skąd Katafrakty nie mogły się bronić. Z kolei dziesięć lat temu odbiła Vitzfaal...

- Dobra, ale czemu Czarna Syrena?

- Cholera wie. Sam jej nie spotkałem, ale czytałem sporo. Jedni twierdzą, że jest równie piękna jak mityczne syreny, które wabiły śpiewem marynarzy na skały na północ od Tal'Imubi, a Czarna bo... Taki ma kolor skóry. Co za debil to wymyślił, nie wiem. Inni z kolei twierdzą, że to raczej do jej ulubionej taktyki się odnosi. Podobno lubi wystawiać część sił jako wabik, ściągając wrogów ku zgubie. I to mi się już bardziej prawdopodobne wydaje. Tak czy inaczej, módlcie się, byśmy nie musieli z nią walczyć.

- Hej, Felix! - nagle wtrącił się bosman Pollio - Ta Ororo brzmi jak całkiem niezła d**a. Może podobna nawet do tej damy twojego serca z burdelu. Słyszałem, że aalveńskie oficerki trzymają sobie haremy. Może chciałbyś się zapisać, jak już nam dokopie?

- Zamknij się, Pollio.

- Zamknijcie się obaj, bo każę was wyrzucić za burtę, bez skafandrów! - wrzasnął Crispus.

- Dobrze powiedziane, panie Macer - dodał admirał, przeciągając się w swoim fotelu. - A teraz do roboty, panowie. Czeka nas odliczanie okrętów i ruszamy. Nie ma co marnować czasu. Tylko spokojnie, powoli. Nie chcemy ich prowokować, wszystko wedle planu...

- Jakkolwiek głupi by nie był - mruknął pod nosem komandor, po czym dodał już głośno - Słyszeliście admirała. Do roboty!

To be continued...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nowy fragment wydaje mi się trochę... dziwny. Kiedy się już zawziąłem, to czytało mi się go całkiem nieźle (aczkolwiek zauważyłem, że lektura tych pisanych przez Ciebie idzie mi nieco lepiej niż tych od HHF... ale nie umiem powiedzieć dlaczego), ale przede wszystkim nie jestem pewien, czy wszystko dobrze zrozumiałem w związku z motywacją Imubian. Nie sprawdzą, czemu tak naprawdę Terranie rozmawiają z Nhilarami, tylko od razu zakładają, że chcą ich zniewolić? (Albo na odwrót, już sam nie mam pewności). A jeśli chodzi o dialogi, to też nie było źle, choć w pewnych momentach (głównie przy ekspozycjach) odniosłem wrażenie lekkiej sztuczności.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

nie jestem pewien, czy wszystko dobrze zrozumiałem w związku z motywacją Imubian. Nie sprawdzą, czemu tak naprawdę Terranie rozmawiają z Nhilarami, tylko od razu zakładają, że chcą ich zniewolić?

A tobie co, nic HidesHisFace nie mówił? Przecież Imubianie to typowe złe, ksenofobiczne imperium - dla nich każdy nieludź jest gorszy, zasługujący na pogardę, a najlepiej na wytępienie. Jeśli więc tacy nieludzie z ludźmi rozmawiają, to zdaniem Imubian na pewno w złych zamiarach. Nie wolno się z nieludźmi bratać, ich trzeba tępić, i tyle.

Ale na szczęście, są jeszcze ci "dobrzy" ludzie. Więc...

==========================================

- X -

Spojrzawszy ukradkiem na chronometr, Crowley stłumił westchnienie. Raz jeszcze zmierzył wzrokiem uczestników spotkania w pokoju odpraw na pokładzie okrętu flagowego admirała Hunta - spotkania, które miało potrwać krótko, lecz przeciągało się od pół godziny. Alan wiedział już, że spóźni się na kolację, co lekko go irytowało.

Skierował spojrzenie na ambasadora Olsena, który właśnie przemówił.

- Chciałbym jeszcze nawiązać do naszego dzisiejszego spotkania - oznajmił dyplomata rzeczowo - Jak zapewne wiecie, zostaliśmy zaproszeni na wstępną rozmowę przez przedstawicielkę rasy Shata'lin. Tych... jaszczurów.

- O czym chciała rozmawiać? - zainteresował się Crowley.

- Wygląda na to, że była po prostu zaciekawiona nami, tak samo, jak my jesteśmy zaciekawieni nimi - odrzekł Olsen - To jednak nie wszystko. Domagała się od nas złożenia deklaracji nieagresji. Naturalnie złożyłem taką deklarację, choć dziwne, że wystarczyło jej, iż po prostu to powiedziałem.

- Jest telepatką - wtrącił lider psioników, którego Alan znał jedynie pod imieniem Azrael - Jeśli był pan wobec niej szczery, mogła to wyczuć. Dlatego zapewne wystarczyła jej słowna deklaracja.

- Zapewne - zgodził się ambasador - Tak czy inaczej, fakt że domagała się takich deklaracji, świadczy o tym, że nie spieszy się im do wojny z nami. Co działa na naszą korzyść. Podobnie jak pierwsze wrażenie, jakie na niej wywarliśmy. Nie popadajmy jednak w euforię, bo to o niczym nie świadczy. Możemy jeszcze zepsuć owo wrażenie, jeśli nie będziemy działać ostrożnie.

- Myślę, że klamka zapadła w chwili, kiedy postanowił pan im wspomnieć o naszej zbrodniczej przeszłości - rzekł chłodno admirał Hunt - Dlaczego w ogóle pan o tym mówił?

- Ponieważ nie jestem na tyle naiwny, aby sądzić, że się tego nie dowiedzą - syknął Olsen, nieco wojowniczo - Jeśli są telepatami, mogą dobrać się do takich informacji, kiedy tylko najdzie ich taka ochota. Mogą również dowiedzieć się wszystkiego od Sorevian, a nawet Fervian i Xizarian. Wystarczy, że ich o to grzecznie zapytają, a zwłaszcza Xizarianie nie będą mieli powodów, aby trzymać wszystko w tajemnicy. Czy nie sądzi pan, że byłoby lepiej, abyśmy my pierwsi im o wszystkim powiedzieli? Pana zdaniem, lepiej, aby po takim przemilczeniu nie wierzyli w żadne nasze słowo? Czy może raczej, nie ukrywajmy przed nimi tego, do czego i tak dojdą, a oni przynajmniej będą wiedzieli, że można nam zaufać i że nie składamy żadnych deklaracji po próżnicy? Od zastraszania do szacunku daleka droga, panie admirale.

- Jak pan uważa - odrzekł Hunt szorstko - Czy jest jeszcze coś istotnego, co wynika z tej rozmowy?

- Kilka spraw - Olsen zmierzył obecnych wzrokiem - Mamy teraz pewność, że ci Shata'lin są uwikłani w wojnę z Imubianami. To jest, ludźmi po "tamtej stronie". Znamy też kilka niepochlebnych faktów na temat owych Imubian, o ile oczywiście Faelia nas nie okłamywała...

- Tego nie zrobiła - zapewnił Azrael - Wiemy przynajmniej, że szczerze w to wierzy.

- Wiemy też o pochodzeniu tych wszystkich ras. Wygląda na to, że wyewoluowały na jednym świecie, który jakiś czas temu uległ straszliwemu kataklizmowi. Szczerze mówiąc, przedstawicielka Shata'lin mówiła mi wtedy rzeczy, w które z trudem jestem w stanie uwierzyć. Nie widzę jednak powodu, dla którego miałaby zmyślać. Jak by nie patrzeć, dwa tysiące lat temu nasi przodkowie też potraktowaliby jako bajdy opowieści o technologii, jaką obecnie dysponujemy.

- Faelia wspominała też kilkakrotnie o ich władczyni - wtrącił Azrael.

- Dokładnie - Olsen skinął głową - Cesarzowa, tylko pod tym tytułem ją znamy. Na razie nic na jej temat nie wiemy. Mirabelle Abhair, podczas naszej krótkiej rozmowy, też nie udzieliła mi żadnych istotnych informacji, poza tym, że Shata'lin są na punkcie owej Cesarzowej bardzo wrażliwi. Wygląda na to, że otaczają ją boską czcią. Także z mojej rozmowy z Faelią wynikało, że postrzegają ją jako boginię. Tyle, że wszystko wskazuje na to, że mamy tu do czynienia z istniejącą i materialną istotą, więc jak... Żywe bóstwo?

- Coś w tym jest - ponownie wtrącił psionik - Kiedy dotknęliśmy esencji umysłu tej obcej, wyczuliśmy, że pozostaje w psychicznej więzi z jakimś bardzo potężnym bytem. Podobnie jak wszyscy jej pobratymcy.

- Skoro o wyczuwaniu mowa - odezwał się Hunt - Zapowiadaliście, że sprawdzicie poziom mocy psioników, którymi dysponują Shata'lin. Co ma pan do powiedzenia o efektach tej próby?

- To wam się nie spodoba, panowie - mruknął Azrael, jakby z lekkim niepokojem - Ale Shata'lin mogą pozostawać poza zasięgiem Zakonu, jeśli chodzi o możliwości psioniczne. W każdym razie, to pierwsze spotkanie nikogo z nas nie nastroiło optymistycznie.

- Mów jaśniej - zażądał admirał.

- Jeśli nasze przypuszczenia są słuszne, zdolności psioniczne są u członków tej rasy powszechne, niemal tak, jak u Auvelian - mówił lider psioników - Wyczuliśmy je, co dziwne, tylko u przedstawicielek płci żeńskiej, za to dysponowała nimi każda z nich. Samo to nie jest jeszcze tak niepokojące. Poziom mocy tych psioniczek waha się od względnie niskiego do porównywalnego z dobrze wyszkolonym członkiem Zakonu. Niektóre z nich były nawet od nas potężniejsze. Najbardziej zaniepokoiła nas sama Faelia.

- Co chce pan przez to powiedzieć? - teraz sprawą zainteresował się Olsen.

- Ujmę to tak, panie ambasadorze - Azrael uśmiechnął się krzywo - Wziął pan nas ze sobą czterech w charakterze ochrony. Ale gdyby ta Faelia postanowiła nas zaatakować, my czterej z pewnością byśmy jej nie powstrzymali. Pokonałaby nas, nawet gdybyśmy połączyli siły. Trudno powiedzieć, czy we wszystkich dwunastu... a raczej trzynastu, wliczając naszego kolegę z Midway, dalibyśmy jej radę.

Najwyraźniej zdaniem większości obecnych była to niepokojąca wiadomość - na chwilę w pomieszczeniu zapanowała bowiem pełna napięcia cisza.

- To zresztą nie wszystko - ciągnął psionik - Ten byt, z którym Shata'lin pozostają w psychicznej więzi... Jeśli to faktycznie Cesarzowa, to mamy tu do czynienia z psioniczką, która przypuszczalnie mogłaby walczyć z całym Zakonem jednocześnie.

- O, cholera - mruknął Hunt - Czyli że możemy mieć przerąbane, jeśli o to chodzi.

- Przejawiacie wszyscy krótkowzroczność - rzucił Olsen z irytacją, a Crowley poczuł, że podziela jego zdanie - Mówicie o nich w taki sposób, jak gdyby już byli naszymi wrogami. Dlaczego nie pomyślicie o korzyściach, jakie mogliby nam dać jako sojusznicy?

- Wspomniał pan, że są w stanie wojny z ludźmi - zauważył jeden ze sztabowców Hunta, kontradmirał Pawłowicz - To nam niezbyt dobrze wróży.

- Ale o niczym nie przesądza - odparował ambasador - Faelia jasno stwierdziła, że nie żywi wobec nas wrogich zamiarów, a ja zrobiłem, co w mojej mocy, by ją przekonać, że i my nie dążymy do wojny.

- Czy aby na pewno powinniśmy pozostać bierni? - zapytał admirał - Tamci to mimo wszystko ludzie.

- Pozostaje jeszcze pytanie, jacy to ludzie - burknął Olsen - Jeśli Faelia istotnie mówiła na ich temat prawdę, wygląda na to, że praktykują niewolnictwo... a nawet kanibalizm. Więżą członków innej, rozumnej i świadomej rasy, a nawet traktują ich jako źródło żywności. Biorąc pod uwagę fakt, że poglądy o niższości innych gatunków istot rozumnych zostały już w naszym społeczeństwie skompromitowane... Panowie zdają sobie chyba sprawę z tego, jak zareagowałaby opinia publiczna, gdyby się rozeszło, że nieostrożnie dobieramy sobie sojuszników?

- Powiedział pan, zdaje się, że wysłucha jeszcze w tej sprawie samych Imubian? - zauważył Hunt.

- Tak zrobię - zapewnił dyplomata - Ale w spotkaniu z Faelią nie zauważyłem, by kłamała. Psionicy również.

- Stwierdziliśmy jedynie, że wierzy w to, co mówi - wtrącił Azrael - Równie dobrze mogłaby to być oficjalna propaganda.

- Dobrze pan wie, że osoby piastujące wysokie stanowiska stoją ponad tym - rzekł cierpko Olsen - Chociaż, naturalnie, niczego nie można wykluczyć. Szczególnie że sama Faelia z pewnością nie jest święta. Te jej słowa o planetarnym kurhanie brzmią jak zapowiedź mordu na globalną skalę. Oby do tego nie doszło.

- Pozwolę sobie również zauważyć, panie ambasadorze - powiedział wolno Hunt - Że ostrożność w dobieraniu sojuszników nie dotyczy wyłącznie ich ideologii. Tu idzie przede wszystkim o pozycję we wszechświecie oraz siłę militarną. Jeżeli Shata'lin walczą w przegranej sprawie... nawet jeśli byłaby to bardzo słuszna sprawa... sojusz z nimi zupełnie nam się nie opłaca.

- A co z koniunkturą polityczną? Z moich dotychczasowych obserwacji wynika, że ludzie po "tamtej stronie" generalnie nie cieszą się popularnością.

- Ta dyskusja nie ma chyba sensu - Admirał pokręcił głową - To leży w pana gestii i pan podejmie w owej materii decyzję. A także poniesie konsekwencje.

- Dziękuję, że pan to zauważył - odrzekł chłodno Olsen.

- Panie ambasadorze - odezwał się Crowley - Skoro rozmawiał pan z tymi Shata'lin i widział ich z bliska, może pan powie, jacy są? Jak wyglądają? Jakie były... wrażenia?

Alan uśmiechnął się nieznacznie, lecz szybko stłumił ten uśmiech, zgromiony spojrzeniem Hunta. Jego pytania były niewątpliwie bezpośrednie i mało istotne z taktycznego lub politycznego punktu widzenia.

- Wrażenia? - powtórzył dyplomata - Cóż, trudno na razie mi coś na ten temat powiedzieć. Ale jeśli chodzi o powierzchowność, wydali mi się... inni.

- Cóż, to rzeczywiście coś, czego byśmy się po obcych nie spodziewali - zironizował Crowley.

- Panie komodorze - warknął admirał.

- Nie zrozumiał mnie pan - rzekł Olsen, wyraźnie niezrażony komentarzem - Wie pan, że Sorevianie czy Fervianie niewątpliwie się od nas różnią. Pochodzą przecież z innych planet, wyewoluowali w innych środowiskach i mają innych zwierzęcych przodków. Ale oni pozostają w granicach normy. Przykładowo Sorevianie są gadziej proweniencji i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Natomiast ci Shata'lin... cóż, co do ich pochodzenia nie mam pewności. Dość powiedzieć, że odznaczają się naprawdę znacznym... dymorfizmem płciowym - Dyplomata uśmiechnął się - Zaskoczyły mnie u Faelii elementy anatomii, których spodziewałbym się u kobiet naszej własnej rasy.

- Może powrócimy do spraw poważnych? - wtrącił Hunt - Jak mniemam, wszyscy zrozumieli instrukcje, jakich udzieliłem co do dalszego monitorowania działalności obcych w układzie Aradiel? A także odnośnie procedur awaryjnych?

- Tak jest, panie admirale - potwierdził Crowley, jednocześnie z innymi oficerami floty znajdującymi się w pomieszczeniu.

- To dobrze - dowódca najwyraźniej łagodniał - Udzielicie tych instrukcji swoim podwładnym, a także przekażecie rozkazy dotyczące eskortowania członków delegacji. Aha, jeszcze jedno - dodał Hunt, zwracając się do Alana - Panie komodorze?

- Tak, admirale?

- Chciałbym pana poinformować, że do akt pańskich oraz pana ludzi wpłynęła już oficjalna pochwała, w związku z waszymi działaniami wywiadowczymi w tym systemie. Naczelne Dowództwo Floty omawia jeszcze kwestię odznaczeń za zasługi, ale mogę już teraz powiedzieć, że pan może liczyć na otrzymanie takowego.

- Dziękuję, panie admirale.

- Jeśli chodzi o informacje od naszych sojuszników - ciągnął Hunt - Dostaliśmy od nich cynk, że postawili w stan gotowości jeden z tych swoich superniszczycieli. Wejdzie do akcji w ostateczności.

Admirał chciał powiedzieć coś jeszcze, ale urwał, odwróciwszy się w stronę drzwi. W tej bowiem chwili, do środka niespodziewanie wszedł adiutant. Wkroczył do pokoju odpraw w wyraźnym pośpiechu, wykonując następnie wzorowy salut.

- Proszę wybaczyć to wtargnięcie, panie admirale - rzekł przepraszającym tonem - ale komandor Ritter polecił mi zawiadomić pana o transmisji, jaka nadeszła.

- Transmisji? - Hunt zwęził oczy.

- Zgadza się, panie admirale - potwierdził adiutant - Nadeszła od jednego z oficerów obcych i jest zaadresowana do pana. Przypuszczalnie nie wiedzieli, jak nadać wiadomość na pański prywatny komunikator, dlatego przyszła na główny transmiter okrętu. Przerzuciliśmy ją do pańskiej kwatery. Czeka na wysłuchanie.

- Dobrze, zaraz tam będę - admirał skinął głową - Może pan odejść, poruczniku.

- Tak jest, panie admirale.

Adiutant opuścił pomieszczenie w takim samym pośpiechu, w jakim do niego wszedł, zaś Hunt ponownie obrzucił spojrzeniem uczestników spotkania.

- Jeśli nie mają panowie żadnych dodatkowych pytań, możemy chyba zakończyć tę rozmowę. Wracajcie do swoich obowiązków.

Crowley powitał te słowa ze słabo skrywaną ulgą. Oddawszy wespół z pozostałymi oficerami honory dowódcy, podążył do drzwi wejściowych i miarowym, lecz dość szybkim krokiem skierował się do hangaru. Oczekiwał tam na niego prom klasy DD-40 Albatros, jakim przybył ze swojego okrętu na pokład pancernika Sentima.

Znudzony oczekiwaniem pilot - podporucznik Holland - przechadzał się tam i z powrotem przed otwartą rampą wejściową. Ożywił się, ujrzawszy nadchodzącego Crowleya.

- Wracamy na Midway - oznajmił komodor krótko, mijając pilota i wchodząc po rampie do przedziału pasażerskiego.

* * *

Zgodnie z przewidywaniami Crowleya, kolacja dobiegła końca, zanim wrócił na swój okręt. Dotarłszy do opustoszałej mesy oficerskiej, Alan z głębokim westchnieniem użył znajdującego się tam interkomu, połączył się z kambuzem i zażądał, aby przygotowano mu świeży posiłek i dostarczono do kajuty. Zaledwie to zrobił, a w pomieszczeniu pojawił się komandor Daniels.

- Jest pan wreszcie - rzucił na powitanie - Czemu to tak długo trwało?

- Hunt miał do gadania więcej, niż zapowiadał - odrzekł Crowley - Pomijając zwykłe rozkazy, postanowił między innymi podsumować wszystko, co jak na razie wiemy o naszych gościach. Zajęło mu to trochę czasu. Obiecał nam jeszcze odznaczenia, ale nie wspominał nic o awansie.

- Szkoda - rzekł Daniels z sarkazmem w głosie - On awansował szybko jak diabli, a tacy jak my muszą przez lata robić swoje.

- Dziwisz się? - Alan uśmiechnął się gorzko - Działał wtedy, gdy flota ledwo co powstała. Potrzebowali admirałów na gwałt. Zresztą, nie przypominam sobie, żeby ci to kiedykolwiek przeszkadzało.

- Jak ktoś mi o tym w ten czy inny sposób przypomina, panie komodorze, to mogę czasem dojść do wniosku, że to irytujące.

- Dzięki za zwierzenia. Masz coś dla mnie?

- Szczerze mówiąc, tak - Jonathan skinął głową - Jak sobie pan ucinał pogawędkę z wyższymi szarżami, przyszła jakaś transmisja od tych obcych. Do pana.

- Do mnie?

- Na to wygląda. Przyszła co prawda na główny komunikator, ale ten obcy wyraźnie zwracał się do "komodora Crowleya". Przekierowaliśmy ją do pańskiego prywatnego komunikatora.

- Transmisja do mnie, a odebrała ją główna aparatura? - Alan był lekko zdziwiony.

- Dokładnie tak. Możliwe, że po prostu nie wiedzieli...

- ...jak nadać wiadomość bezpośrednio na mój prywatny komunikator - dokończył Crowley, wracając wspomnieniami do niedawnego spotkania oraz chwili, kiedy pod jego koniec w pomieszczeniu pojawił się adiutant - Nadali ją po prostu na Midway.

- Na to wygląda - Teraz komandor był zaskoczony - Skąd pan...

- Wszystko wskazuje na to, że podobną transmisję otrzymał także Hunt - odparł Alan, odpowiadając na niedokończone przez Jonathana pytanie - Aż jestem ciekaw, o co właściwie chodzi.

- Zanim przerwaliśmy odtwarzanie transmisji, zdążyła powiedzieć coś o jakimś oficjalnym spotkaniu.

- Zdążyła? - powtórzył Crowley z uśmiechem - Czyli to była ona?

- Bez wątpienia - Daniels odwzajemnił uśmiech.

- Znowu ta Mirabelle Abhair? - spróbował zgadnąć Alan, choć sam wątpił, aby tak właśnie było.

- Nie, to ktoś inny. Nawet z innej rasy. Jedna z tych, którzy nazywają siebie Aalvenami.

- Ja wciąż nie kojarzę, którzy są którzy - wyznał Crowley - Przynajmniej dowiem się już niebawem, o kim mowa.

- Nie podsumowywali tego na tym spotkaniu? - zapytał komandor - U Hunta?

- Coś o tym mówili, ale nie słuchałem zbyt uważnie. Wiesz, bardziej mnie interesowało, kiedy to wreszcie się skończy. Tak poza tym, na Midway stało się coś jeszcze? Albo na innej naszej jednostce?

- Nie, wszystko po staremu, panie komodorze. O ile oczywiście stan trwający od kilku dni można uznać za "stary" - Daniels stłumił uśmiech - Odkąd Cortez i jego jajogłowi przenieśli się na pancernik Hunta, można powiedzieć, że wszystko wróciło do normy. Nasi chłopcy palą się do walki.

- Przy odrobinie pecha będą jej mieli aż nadto - stwierdził Crowley z krzywym uśmiechem - Ale mimo wszystko, ten Olsen wydaje się wiedzieć, co robi.

- Oby - Jonathan wzruszył ramionami - Przy okazji, Thomsen znów świruje.

- O co chodzi tym razem?

- Pamięta pan, jak kilka dni temu, kiedy natknęliśmy się na tych obcych, mówił, że język Imubian przypomina łacinę?

- Pamiętam - Alan założył ręce na piersi w wyczekującym geście - I co w związku?

- Najwyraźniej wziął sobie do serca pana słowa o lekcjach łaciny, bo ślęczy nad tym od jakiegoś czasu.

- To znaczy co? - Crowley był rozbawiony - Naprawdę sobie przypomina, jak się mówi po łacinie?

- Nie, powiedziałbym raczej, że... porównuje ten ich język z łaciną. Mówił coś o tym, że to podobieństwo jest fascynujące i że spodziewa się, że coś jeszcze ich z nami w jakiś sposób łączy. Wspomniał nawet, że chciałby się z nimi spotkać.

- On ma naprawdę świra.

- Dziwi się pan? - Daniels ponownie wzruszył ramionami - Nie ma nic do roboty, skoro od kilku dni tkwimy w miejscu. Może poza chodzeniem na wachty, na których i tak nic się nie dzieje. Nasz drogi Pierwszy po prostu zabija czas, a miewał już na to dziwne sposoby.

- Rzeczywiście miewał - zgodził się Alan, rozmyślając - Pamiętam, jak kiedyś wniósł na pokład mnóstwo książek... Od starożytności po założenie GTF...

- Znudziło mu się, zanim dotarł do renesansu - stwierdził komandor, nie kryjąc sarkazmu.

- Pamiętam. Słuchaj, Jon - Crowley nieco spoważniał - nie chciałbym cię tak po prostu spławiać, ale myślę, że pójdę już do siebie. Chciałbym wreszcie odebrać tę wiadomość, no i kazałem kukowi zanieść mi do kajuty kolację... a jak wiesz, od kilku godzin nic nie jadłem.

- Jasne, panie komodorze - Daniels skłonił lekko głowę - Na razie.

Kapitan flagowy opuścił mesę oficerską, kierując się następnie na mostek. Crowley wyszedł tymi samymi drzwiami zaraz po nim, lecz dalej nie poszedł już jego śladem. Nie napotykając nikogo po drodze, dotarł do swojej kajuty.

Posiłek został już w międzyczasie przygotowany i czekał na niego, postawiony na biurku. Ucieszony Alan w pierwszej kolejności zabrał się za jedzenie - dopiero po kilku kęsach postanowił odtworzyć nadesłaną mu wiadomość. Ku jego lekkiemu zaskoczeniu, wyświetlony obraz miał postać płaskiego, zawieszonego w przestrzeni "panelu", zamiast zwykłego trójwymiarowego modelu - zapewne ze względu na różnice w technologii. W snopie laserowych wiązek pojawiła się postać całkiem podobna do ludzkiej - z twarzy jednak wyglądała nieco kotowato, miała ponadto czarną skórę. Była to przedstawicielka jednej z ras, które Alan widział we fragmentach transmisji medialnych. Zgodnie ze słowami Danielsa, widać było wyraźnie, iż jest kobietą - ku rozbawieniu komodora, wyróżniała się wręcz podwójnym zestawem piersi.

- Komodorze Crowley - przemówiła Aalvenka - W związku z odbywającym się na powierzchni oficjalnym spotkaniem dyplomatycznym, pragnęłabym zaprosić Pana na równoległe spotkanie wysokich oficerów flot i sił zbrojnych, celem omówienia spraw formalnych i przekazania stosownych protokołów odnośnie oznaczeń, pozwoleń na ruch w sektorze i innych. Spotkanie odbędzie się jutro o godzinie 17:00 czasu lokalnego, na pokładzie mobilnej fabryki Kraken o oznaczeniu ABH K-1, w sali numer 40. Dostęp przez hangary numer 10 i 11. Zaproszeni proszeni są o kontakt na podanej niżej częstotliwości celem potwierdzenia przybycia. Strój oficjalny mile widziany, acz nieobowiązkowy. Z poważaniem, Umgali Ororo, Admirał Floty Korporacji Abhair.

Postać znikła z holograficznego wyświetlacza, pozostawiając Crowleya z mieszanymi uczuciami. Była to zapowiedź czegoś, co mogło się okazać dość ciekawym doświadczeniem - miał możliwość spotkania się z przedstawicielami dopiero poznanych ras w cztery oczy.

Z drugiej jednak strony, wróciwszy dopiero co z oficjalnego spotkania, Alan nie miał ochoty na kolejne. Z głębokim westchnieniem sięgnął do interkomu, łącząc się z hangarem.

- Zawiadomcie Hollanda - powiedział, kiedy już usłyszał meldunek od dyżurnego - że niebawem będzie mnie znowu transportował.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A tobie co, nic HidesHisFace nie mówił? Przecież Imubianie to typowe złe, ksenofobiczne imperium - dla nich każdy nieludź jest gorszy, zasługujący na pogardę, a najlepiej na wytępienie. Jeśli więc tacy nieludzie z ludźmi rozmawiają, to zdaniem Imubian na pewno w złych zamiarach. Nie wolno się z nieludźmi bratać, ich trzeba tępić, i tyle.

Niejako się tego domyśliłem, a i potem HidesHisFace wyjaśnił mi dokładnie, jakie stosunki z innymi rasami utrzymują Imubianie. Chodziło mi trochę o co innego, ale to już nie ma znaczenia - wątpliwości wynikały stąd, że po prostu tamten fragment z początku źle zrozumiałem.

Co do nowego kawałka.

Raz jeszcze zmierzył wzrokiem uczestników spotkania (...), które miało potrwać krótko, lecz przeciągało się od pół godziny.

Coś może się przeciągać po prostu ileś czasu - "od" można odnieść jedynie do jakiegoś punktu w czasie.

Biorąc pod uwagę fakt, że poglądy o niższości innych gatunków istot rozumnych zostały już w naszym społeczeństwie skompromitowane...

Skompromitowana to może być raczej osoba, a nie poglądy... Bardziej by pasowało "zdyskredytowane".

Zastanawiam się, jak odnieść się do tego rozdziału. Może powiem tyle, że go niemal wchłonąłem i że czekam na następny. :>

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 23.09.2012o09:29, Knight Martius napisał:

Chodziło mi trochę o co innego, ale to już nie ma znaczenia - wątpliwości wynikały stąd, że po prostu tamten fragment z początku źle zrozumiałem.

Akurat coś mi świtało - że niby przyszło ci do głowy, jakoby ten Imubianin podejrzewał, że to Terranie zechcą Nhilarów zniewolić. W sumie tamto zdanie można na dwa sposoby rozumieć, tyle że to drugie rozumienie kompletnie się z "kontekstem" nie zgadza.

Dnia 23.09.2012o09:29, Knight Martius napisał:

Coś może się przeciągać po prostu ileś czasu - "od" można odnieść jedynie do jakiegoś punktu w czasie.

Nie zapominaj, że oficjalne spotkania i inne takie często mają wyznaczone godziny trwania. Jeśli na przykład miało ono trwać najdalej do szóstej po południu, a Crowley widzi, że jest wpół do siódmej, no to już od pół godziny się przeciąga.

Dnia 23.09.2012o09:29, Knight Martius napisał:

Skompromitowana to może być raczej osoba, a nie poglądy... Bardziej by pasowało "zdyskredytowane".

O ile się nie mylę, to i jedno i drugie pasuje. Pamiętam nawet w jednym z odcinków Sędzi Wesoł(k)owskiej, w rozprawie z jakąś bandą półmózgich rasistów, jak pan prokurator gadał, że "to zatrważające, że choć takie poglądy już dawno zostały skompromitowane, nadal znajdują się ludzie, którzy w nie wierzą". chytry.gif

Jasne, że traktowanie tego serialu jako źródła wiedzy prawniczej to gruba omyłka, ale nie dotyczy to przecież niewinnej elokwencji...

Dnia 23.09.2012o09:29, Knight Martius napisał:

Zastanawiam się, jak odnieść się do tego rozdziału. Może powiem tyle, że go niemal wchłonąłem i że czekam na następny.

 

Się robi. Teraz będzie rozdzialik z Oliwią (a zatem autorstwa HidesHisFace) i zapowiedziane parę różnych spotkań. A w następnym rozdziale jest Ikoren i pierwsze widzenie jednych jaszczurów z drugimi.

==========================================

 

 

- XI -

 

Oliwia siedziała w centrum komputerowym razem z Abnerem i kilkoma innymi pracownikami. Starała się uśmiechać, ale pomimo usilnych prób trzymania tęgiej miny po prostu nie mogła. Cała budowa przebiegła, a właściwie przebiegała mniej więcej po jej myśli, jednak za każdym razem, gdy wydawało się, że wszystko jest jak należy, pojawiał się szereg nowych problemów. Pierwszym było w ogóle przybycie wojskowych. Nikt nie raczył Oliwii poinformować, że eskorta niektórych dygnitarzy liczyła całe kompanie. Za swoją osobistą porażkę uznała fakt, że jedna z grup samodzielnie zaczęła stawiać koszary, pozostałym zaś musiała wystawić bloki tuż za wyznaczonym placem. Jakby tego było mało, w jednej z bocznych sal wysiadło oświetlenie. Cała elektryka w składanym na szybko module po prostu się usmażyła i cały blok trzeba było pospiesznie wymienić. Co gorsza, plac należało poszerzyć, gdy Oliwię powiadomiono, że oprócz Terran i Sorevian pojawią się jeszcze inne poselstwa kompletnie jej nieznanych ras. Z początku świetnie ułożona i banalnie prosta operacja, zaczęła się przeistaczać w ogromną prowizorkę. Dobre pierwsze wrażenie mogło runąć jak domek z kart, jeśli już nie runęło. Maszyny do formowania gruntów były dość hałaśliwe i choć ekrany dźwiękochłonne spełniały swoje zadanie, nie pozwalały na wygodne obserwowanie panoramy miasta.

Oliwia załamała ręce w bezsilnym geście, westchnęła i przeciągnęła się. Czuła się tym wszystkim po prostu zmęczona. Nawet wizyta jej dobrej przyjaciółki, Faelii, nie była w stanie poprawić Arigiliance humoru.

- To mnie po prostu przerasta... - jęknęła żałosnym głosem.

- Cóż takiego, panienko? - odparł Mehre, praktycznie beznamiętnie.

- No, to wszystko. Miało pójść gładko, a jest... Widzi pan? Problem za problemem. Najpierw światło, teraz plac za mały, boję się pomyśleć, co następne.

- Ale goście wyglądają na raczej zadowolonych.

- Do czasu, panie Mehre, do czasu. Jeszcze nie zaczęły się na dobre obrady. Mamy za sobą pierwsze spotkania, a już czuję się, jakby każdy szykował się do wojny.

- To tylko ochrona, panienko.

- Wie pan, "tylko ochrona" to nie byłaby cała armia na własnym podwórku. Ja po prostu nie rozumiem, po co to wszystko. Boję się, że taka ilość wojska w końcu kogoś zirytuje. Zna pan panią Abhair i wie pan, jak niecierpliwa potrafi być. Nie lubi, jak ktoś jej macha bronią przed nosem. A ci ludzie? Boję się, że Faelii nie spodoba się, że mają tu swoją flotę. Za chwilę będziemy mieli pewnie i Anioła Niszczyciela, ze trzy Krakeny, armadę imperialnych pancerników i Bogini jedna wie, co jeszcze.

- Sam byłem swego czasu wojskowym, panienko. Służyłem w liniowej i mogę wyjaśnić nieco, co się wyprawia. To polityka...

- A co to ma z tym wspólnego? - Oliwia przekręciła głowę w arigiliańskim geście oznaczającym zaciekawienie.

- Politycy to banda pozerów i paranoików. Sprowadzą swoje floty i ochronę większą, niż ustawa przewiduje. To po prostu gra pozorów jest. Każdy chce się pochwalić tym, co ma, i dowieść, kto ma lepsze zabawki. To trochę jak kłótnia dzieci w piaskownicy.

- Ciekawe podejście, nie pomyślałabym. - Finn obróciła głowę w drugą stronę, przypadkiem rujnując sobie uczesanie, które nerwowo poprawiła.

- Ano, tak to jest. Będą sobie stawiać warunki, może pokrzyczą nieco, powyzywają się. Będą pieprzyć o wszystkim i o niczym. Pierwsze spotkania to tylko pokazówka. Faktyczne decyzje podejmuje się w prywatnych biurach, z dala od sal konferencyjnych.

- Trochę jak w sądach? Gdzie przysięgli decydują z dala od skazywanego?

- Mniej więcej. Tyle tylko, że w polityce więcej się kłamie i oczernia, a przedstawia mniej dowodów, jeśli w ogóle. Dla gości na stołkach nie ma znaczenia sprawiedliwość, a interes.

- A interes i prawda nie zawsze idą w parze?

- Nie zawsze, panienko, nie zawsze.

- Czyli sprawa, którą prowadzę, to polityka?

- Jaka sprawa?

- Sprawa Diany Kande, zwanej Śmieszką.

- Tej szalonej morderczyni? No i jak to, pani ją prowadzi? Sprawa jest zamknięta.

- Widzi pan? Same kłamstwa. Pani Kande nie jest szalona, ani nie jest morderczynią. Jedenaścioro dzieci z tamtego bidula zabił ktoś inny. Ktoś ją po prostu wrobił i zbieram dowody na apelację.

- Faktycznie brzmi jak polityka, trochę... Tutaj prawda przynosi sukces, a w polityce nie zawsze. Tylko o korzyści jakiejś strony chodzi.

- Chyba rozumiem... - Oliwia przerwała na chwilę. - Był pan w wojsku. Jak tam było, jak pan w ogóle tam trafił?

- Normalnie, żadna wielka historia. Młody byłem, szukałem przygody, a plakaty to właśnie obiecywały. Naiwne, prawda?

- Uhm... Trochę.

- Nie trochę. Służyłem krótko. Po kilku akcjach przeciw piratom stwierdziłem, że to nie dla mnie. Moja biedna przestrzelona noga owo zdanie podzielała. Problem w tym, że do założenia własnej firmy się nie nadawałem. Moje życie zaczęło wyglądać jak porażka. Taka poważna, na całej linii. I wtedy przypomniałem sobie mojego ojca. Był służącym, kamerdynerem w zarządzie jednej ze średnich firm. Bardzo cenionym.

- Kamerdyner nie brzmi jednak jak... Wpływowa praca, pożądana u was, prawda?

- Może nie wygląda dla przeciętnego, ale skromny służący ma więcej władzy, niż może się panience wydawać. Służąc, jednocześnie przemycamy naszym klientom sporo z tego, co chcemy. Może panienka wierzyć, lub nie, ale pani Abhair była dużo bardziej opanowana, gdy byłem przy niej. Nie brakowało jej kurtuazji, kiedy trzeba. To była dobra robota. Niestety, pani Mirabelle ma taką, a nie inną reputację. Osobiście wątpię, by cokolwiek z tego było prawdą, ona sama z tego żartuje, ale... Powiedzmy, że napadów zazdrości mojej żony wolałem nie prowokować i poprosiłem o przeniesienie. Mirabelle się zgodziła i przeniosła mnie do działu budowy. I, jak widać, wciąż się sprawdzam.

- Trochę panu z charakteru kamerdynera zostało.

- Zostało, panienko, zostało. - Mehre zerknął na ekran i zdecydowanie się ożywił. - Panienko, wygląda na to, że ktoś chciałby się z panienką widzieć.

- Uhm... Kto? - Oliwia przełknęła ślinę, nagle zaniepokojona.

- Nie wiem dokładnie. Ktoś z tych Sorevian. Będą czekać w ogrodzie od strony zachodniej, przy fontannie.

- No to się zaczyna... - powiedziała zrezygnowana, wstała z miejsca i otworzyła drzwi - Mam tylko nadzieję, że to nic przesadnie poważnego...

Oliwia chwiejnym krokiem ruszyła w stronę zachodniego ogrodu. Była przerażona - jak prawie zawsze zresztą - ale tym razem uczucie potęgowała konieczność spotkania z przedstawicielami obcej rasy. Wprawdzie do tej pory zamieniła z nimi kilka słów, ale niewiele pomagało to jej strachliwemu umysłowi. Powitanie - oficjalne, pełne grzecznościowych zwrotów i z nieco sztucznie wymuszoną uprzejmością - było w jej oczach tylko maską. Tym bardziej, że owi Sorevianie przybyli z całą masą wojskowych.

W końcu Finn weszła do ogrodów. Rośliny zwykle ją uspokajały. Od dziecka miała do nich dobrą rękę i opieka nad wszystkim, co zielone, stała się dla niej swego rodzaju hobby. Nie miała teraz jednak czasu na podziwienie swojego, stworzonego w pocie czoła, dzieła. Czekały ją bowiem sprawy, jak sądziła, wielce nieprzyjemne.

W centrum ogrodu, przy fontannie, czekała już grupa Sorevian. Już z daleka Finn rozpoznała, że należeli do jednej z wojskowych formacji, które towarzyszyły dyplomatom, żadnego dyplomaty jednak się tam nie dopatrzyła. Drżąc już ze strachu, że jakimś cudem podpadła wojskowym, podeszła bliżej - jak jej się zdawało, nie zauważona lub przynajmniej początkowo zignorowana. Dopiero z bliska w oczy rzucił się jej jeden z członków dyplomacji.

- Uhm... Przepraszam? - powiedziała niepewnie - Ktoś z państwa chciał się podobno ze mną widzieć? Uzgodnić jakąś sprawę?

Soreviański dyplomata wystąpił naprzód, wyciągając do Oliwii rękę.

- Witam - powiedział neutralnym głosem - Nazywam się Baikan Atsarus, jestem przewodniczącym naszej misji dyplomatycznej. To jest karimure Kaseia, dowódczyni naszej floty - dodał jaszczur, wskazując stojącą obok niego Soreviankę w granatowym mundurze - A to shivaren Ekreva, dowodząca pułkiem Sarukeri, jaki tu ściągnęliśmy - teraz Baikan wskazał na drugą towarzyszącą mu postać, odzianą w ciemnoszary mundur.

- Miło poznać. Nazywam się Oliwia Finn, z wykształcenia jestem prawnikiem, ale tymczasowo zastępuję tu panią Abhair na stanowisku gospodarza. Można wiedzieć, o jaką sprawę chodzi?

- Chciałem tylko uzgodnić z panią drobną kwestię formalną. Chodzi o te zezwolenia, jakie otrzymywaliśmy od pani Abhair. Są w nich... pewne braki.

- Ehm... Braki? Mógłby pan ciut dokładniej? - Oliwia przekręciła głowę w geście zaciekawienia.

- Dokumentacja listuje dokładnie typy obiektów, jakie wolno nam budować w okolicy waszej hali konferencyjnej - podjął Sorevianin - Jest tam wszystko, co potrzebne nam było do wzniesienia polowej bazy dla naszego kontyngentu, lista jednak nie uwzględnia obiektów o charakterystyce sakralnej. To wprawdzie drobiazg, ale nie chcę, aby wynikły z tego jakieś problemy. Chodzi o to, że wznieśliśmy również niewielką kaplicę sivaronów, choć teoretycznie nie mieliśmy na to pozwolenia... Dopiero niedawno to zauważyłem.

- Och... Przepraszam, naprawdę. - Finn wydawała się niesamowicie przestraszona. - Na liście nie było obiektów sakralnych, bo ich... No, po prostu ich nie ma. Prawo korporacji nie wspiera żadnego wyznania i wszelkie grupy religijne urządzają się samodzielnie, z listy produktów na indywidualne zamówienia. To nie znaczy, że jest zakaz, czy coś takiego. Przepraszam, powinnam była dopilnować... Wyleciało mi z głowy, bo nikt tu nie praktykuje, a Shata'lin mają kaplice na niektórych korwetach... Mam nadzieję, że nie jest pan zły. Przykro mi za utrudnienia, naprawdę.

Zachowanie i postawa Finn wywołały u Sorevian jawną reakcję. Baikan, mimo że widocznie starał się ukryć emocje, uniósł lekko bezwłose brwi w wyrazie zaskoczenia. Stojąca obok niego karimure Kaseia rozchyliła nieco szczęki, spoglądając ze zdziwieniem na Oliwię, zaś shivaren Ekreva pochyliła nisko głowę - co miało być zapewne nieudolną próbą ukrycia szerokiego uśmiechu, jaki zagościł na jej twarzy - po czym zaczęła cicho chichotać.

- Proszę się tym tak nie przejmować - powiedział wreszcie dyplomata, siląc się na uspokajający ton - Nic takiego się przecież nie stało. Po prostu chciałem się co do tego upewnić. Nie wiedziałem, jakie u was panują zwyczaje co do takich kwestii, to wszystko.

- Uhm, to żadne zwyczaje, po prostu na terenach korporacji mało mamy wierzących. A ci, którzy są, po prostu zbierają się zwykle w prywatnych domach, lub mają kapliczki własnej roboty. Rynek jest za mały i korporacje nie mają odpowiednich usług. Ale jeśli by pan chciał, mogę pomóc złożyć zamówienia indywidualne. Na koszt firmy. Nie chciałabym nikogo urazić.

- Wystarczy nam odpowiednie zezwolenie, na przykład poprzez uzupełnienie dokumentacji. Dalej poradzimy sobie sami. Kaplica jest już gotowa, chcemy tylko, aby jej obecność była uprawomocniona.

- Ależ oczywiście, to nie będzie problem. Dodam ją do spisu obiektów centrum konferencyjnego. Prosiłabym tylko o podesłanie kogoś w wolnej chwili, z dokładną nazwą wyznania na ten przykład. Nie lubię literówek w dokumentach. Czyli to nie był żaden problem? Nikogo nie uraziłam?

- Gdzieżby - Baikan był wyraźnie zdziwiony zachowaniem Oliwii - Dlaczego miałaby pani tym kogokolwiek urazić? Naszą religią jest kult sivaronów, to jest Daeriona, Feomara i Saneora.

W tym momencie shivaren Ekreva - wciąż uśmiechając się szeroko - powiedziała coś po cichu do dyplomaty.

- A, tak, byłbym zapomniał - powiedział Baikan, z lekkim roztargnieniem - Shivaren Ekreva nalegała, bym postarał się o załatwienie jeszcze jednej kwestii. Chodzi mianowicie o przepustki dla żołnierzy.

- Byłam pewna, że przepustki wydają dowodzący. Tak to przynajmniej działa u nas, jeśli dobrze rozumiem. Przepraszam, ale nie mam za dużego rozeznania w kwestiach wojskowych, a prawo cywilne... Nie przypominam sobie, by o czymś takim wspominało. Gdyby mógł pan wyrazić się odrobinę jaśniej, mogłabym coś więcej powiedzieć.

- Owszem, przepustki wydają przełożeni - zgodził się Sorevianin - Ale to nie nasza planeta, a ze względu na obecną sytuację, status prawny naszych obywateli, a więc także żołnierzy, nie jest jasno określony według waszego prawa. A co za tym idzie, nie jestem pewien co do możliwości? wycieczek poza obóz - Baikan wzruszył ramionami - Przypuśćmy, że żołnierze nie mający akurat służby zechcą wybrać się do waszego miasta. Czy będzie to możliwe?

- Shata'lin - nie wiem, czy miał pan już okazję się z nimi spotkać - czasami przysyłają misjonarzy. Można by zastosować te same przepisy, które pozwalają im na działalność. Jako obcokrajowcy, muszą tylko nosić przy sobie ważne wedle własnego prawa dokumenty tożsamości. Prawo cywilne, paragraf... siódmy rozdziału o obcokrajowcach wyraźnie mówi, że mogą poruszać się swobodnie tak długo, jak nie prowadzą działalności gospodarczej, która wymaga albo obywatelstwa, albo odpowiednich uprawnień. Handel i korzystanie z usług powinny odbywać się z wykorzystaniem wymienionej w kantorach waluty. Z kolei paragraf piąty kodeksu handlowego mówi, że jeśli brak jest stosownej waluty lub zamiennika, dopuszcza się handel wymienny, przy cenie ustalanej za porozumieniem stron. Handlarzowi lub usługodawcy ewentualne straty zwraca się z podatku po ustaleniu oficjalnych wartości wymiany. Mam nadzieję, że to pomoże. - Oliwia niespodziewanie się uśmiechnęła.

- Rozumiem zatem, że obecność naszych żołnierzy na ulicach waszego miasta będzie tolerowana. Cieszy mnie to, spodziewałem się bowiem komplikacji. To w zasadzie wszystko, ale chciałbym zapytać o jeszcze jedno. Wiemy, że nasi sojusznicy, Fervianie, pojawią się tu lada moment, ale czy pani wie coś na temat innych stronnictw z "tamtej strony"? Kiedy możemy się spodziewać Imubian i Aalvenów?

- Aalveni są już na miejscu, prawdopodobnie będzie ich reprezentowała pani Ororo, w imieniu swoim i lokalnych plemion. Jeśli o Imubian chodzi, obecny u nas ambasador zadeklarował, że ich wyższy rangą dyplomata jest w drodze. On sam nie poczuwa się do odpowiedzialności w sprawach kontaktu. Woli to zostawić komuś desygnowanemu przez Senat.

- Trudno, będziemy zatem nadal czekać - oznajmił Baikan, na powrót przybierając neutralny, oficjalny ton - Tylko tyle chciałem z panią uzgodnić, więc na razie się chyba pożegnamy. Życzę miłego dnia.

- Nawzajem. Cieszę się, że obyło się bez niczyjej urazy. Oj, nawet pan nie wie, jak się cieszę.

- Pani naprawdę przesadza - stwierdził Sorevianin, zbierając się do odejścia - Do widzenia.

Oliwia, wciąż nieco roztrzęsiona po nie tak znowu strasznym, obiektywnie patrząc, spotkaniu, zdecydowała się przejść po ogrodach. Przynajmniej teraz miała szanse na spotkanie kogoś znajomego i uspokojenie się. Cała organizacja międzynarodowego posiedzenia grała głośno na jej i tak zszarganych własną paranoją nerwach. Zieleń działała kojąco, podobnie jak szum okolicznych fontann. Przelatujący w oddali niszczyciel Shata'lin, wyglądem przywodzący na myśl ogromną, zdobioną katedrę, dawał jej nieco poczucia bezpieczeństwa i przywoływał przyjemne wspomnienia sprzed kilku lat. Od tamtego czasu obiecywała sobie, że odwiedzi Statek-Matkę, a może nawet samą Cesarzową, jak zaraz po przechrzczeniu.

Finn stanęła przy sztucznej sadzawce i zamyśliła się, patrząc na pływające ryby, zupełnie inne niż monstra bytujące podobno w krwawych jeziorach na jej macierzystej planecie, o której czytała w kronikach. Te sprowadzone tutaj pochodziły za to sprzed Krwawego Deszczu i wydawały się raczej niegroźne. Pomarańczowe łuski, wielkie ślepia o raczej tępym spojrzeniu. Arigilianka uśmiechnęła się i usiadła przy brzegu. Włożyła rękę do wody, a ryby podpłynęły, zaciekawione lub przekonane, że ktoś przyszedł je nakarmić. Dały się spokojnie pogłaskać, najwyraźniej przyzwyczajone już, bądź naturalnie przyjazne. Oliwia wyłapała w tym wszystkim pewną ironię. Jednocześnie uspokajało ją prawo, w ramach którego obracała się bez żadnych problemów. Coś kompletnie ułożonego, przewidywalnego, nad czym panowała. Z drugiej strony, bezpiecznie czuła się w otoczeniu zwierząt, czyli czegoś, co powinno ją przerażać. Mogła jednak wybaczyć dziką nieprzewidywalność i kapryśność fauny. Obawiała się tylko wyrachowanej nieprzewidywalności innych rozumnych istot.

Ryby odpłynęły, czując wibracje i kroki. Ciężkie, nieco niezgrabne. Oliwia nie przejmowała się jednak - dźwięk był dla niej znajomy. Ogromne racice uderzające o chodnik, należące do któregoś z Madi'lin - jak zwykli ich nazywać Shata'lin - inteligentnego bydła z Khor-Madin. Była to chyba jedyna rasa, która nie wywoływała w Finn instynktownego strachu. Wielkie, dwunożne bydło było niezwykłe łagodne i przyjazne z natury, dziecinne wręcz, prawie bez wyjątku.

- Sukuria Oliwia? - Finn usłyszała pytanie wypowiedziane nieco nieporadnie, niskim, ale dziewczęcym głosem. Arigilianka odwróciła się i jej oczom ukazała się ogromna dwunożna krowa, w ciemnoniebieskim mundurze o złoconych zdobieniach, podobnym do munduru marynarki Shata'lin, ale bez rękawów i ze spódnicą zamiast spodni. Krowa miała rudawe futro i białe łaty. W oczy rzucała się długa grzywa, ładnie uczesana, z dwoma warkoczykami zakręconymi wokół uszu i długim kucykiem z tyłu.

- Jagódka! - Oliwia wstała na równe nogi i rzuciła się krowie w ramiona... Choć sięgała jej tylko nieco powyżej pasa. Madi'lin mierzyła grubo ponad dwa metry.

- Almi mówiła, że gdzieś tu jesteś, ja szukałam i szukałam.

- Przepraszam, że nie wpadłam wcześniej, ale miałam sporo na głowie. I w sumie wciąż mam...

- Nie przeszkadzam? Nie chciałabym... - Jagódka zamilkła.

- Ależ skąd! Nawet nie wiesz, jak brakowało mi towarzystwa kogoś znajomego. Co tam u ciebie?

- U mnie? Jak zawsze, latamy tu, latamy tam. Nadzoruję magazyny, co by paczki nie poginęły, a jak mam czas, to maluję. - Madi'lin mówiła tonem charakterystycznym dla dziecka, przeciągając sylaby. - A potem przylecieliśmy tutaj. Ładnie tu, ale dużo ludzi. Almi mówiła, że chyba nie są źli, więc wcale się nie boję. No, może trochę.

- Skąd ja to znam? I tak jesteś odważniejsza ode mnie.

- Ja? Nie... Ja bym nie umiała tak w sądzie, albo budować. Almi mówiła, że ty to urządzałaś. Ślicznie tu, ale tamten wielki czerwony kwiat w rogu śmiesznie pachnie.

- Zaraz... Jaki kwiat?

- Tamten... No, w rogu. Jak obora pachnie. I much dużo.

- Cholera. - Oliwia przejechała ręką po twarzy. - Ci debile wstawili mi muchołapkę gnojową...

- Co?

- Mówiłam im, by wstawili dzbaneczniki i muchołówki, a oni mi schowali w ogrodzie cuchnące zielsko... Gdzie ono dokładnie jest?

- W rogu, sukuria nie słuchała? Nie widać normalnie, i nie czuć, bo w krzakach siedzi, obok pachnących ładnie.

- Uff! Uspokoiłaś mnie trochę, może nikomu nie przyjdzie do głowy gmerać... Może.

- A co u ciebie?

- Jak widzisz. - Oliwii zrzedła nieco mina - Mam od groma na głowie, nie wiem, co się dzieje. Co chwila coś się psuje. Głowa mi zaraz pęknie od nadmiaru informacji, a do tego mam wrażenie, że ważni z całego wszechświata zwalą mi się na głowę.

- Głowa boli? Jagódka przytuli i będzie dobrze.

- To nie to. Po prostu... Nie znam się na tym. Mirabelle powiedziała, bym traktowała to jak wakacje, ale jak mam to tak traktować, gdy muszę mieć oczy dookoła głowy i co chwila ktoś ode mnie czegoś chce?

- A nikt ci nie pomaga? Może ja pomogę?

- Pomagają... Pan Mehre to prawdziwy anioł, bez niego nie wyrobiłabym tu nawet godziny, ale to i tak za wiele. Jeszcze nawet nie mogłam się rozpakować. Odesłałam tylko swoje rzeczy do hotelu, którego na oczy nie widziałam.

- Brzmi źle, ale może jak już wszyscy przyjadą? Wiesz, będzie spokojniej.

- Oby, moja droga, oby.

- Na pewno będzie.

- Wciąż mam złe przeczucia. Za dużo ras jednocześnie, ktoś się z pewnością pokłóci, dojdzie jeszcze do wojny i wszystko zwalą na mnie.

- Nie przesadzaj, kto by na ciebie winę zwalał? I za co?

- Nie wiem... Po prostu nie wiem. Wybacz, Jagódko, ale muszę wracać do roboty. Wpadnę do ciebie dziś wieczorem, jeśli nie będzie żadnych problemów. Wtedy pogadamy dłużej.

- Będę czekać.

Oliwia zostawiła przyjaciółkę i wolnym krokiem ruszyła w stronę baraków. Z jednej strony była zadowolona ze spotkania, z drugiej, kolejna osoba twierdząca, że przesadza, była ostatnią rzeczą, której potrzebowała. Powtarzano jej to więcej razy, niż mogła zliczyć. Jej własne podejście zdawało się irytować tak ją samą, jak i wszystkich dookoła, już po paru minutach rozmowy. Z drugiej strony, nikt jeszcze w życiu otwarcie się na nią nie gniewał. Najwyżej lekceważoną ją, jako kogoś słabego i niezdolnego do działania. A ona sama nigdy nie zaprzeczała. Nienawidziła szczerze swojej nieśmiałości, ale z drugiej strony nie wyobrażała sobie śmielszego życia. Bała się nawet poprosić o pomoc, a jeśli ktoś sam z siebie ją proponował, była zbyt zawstydzona, by korzystać. Jak ślimak w muszli, Oliwia siedziała wśród własnych problemów, kompletnie irracjonalnych i zrośniętych z nią tak bardzo, że dziwiło ją, jak pozostali mogą żyć inaczej.

Z tymi myślami otworzyła drzwi do baraku dowodzenia i, przewróciwszy oczami, poprosiła o kolejną filiżankę kawy.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...