Skocz do zawartości

Polecane posty

E tam, mogłoby się jeszcze okazać, że jaszczury w kosmosie rzeczywiście staną się nowym nurtem w literaturze fantastycznej. =D

Nowy rozdział crossovera przeczytałem, chociaż wiele o nim nie napiszę. Mnie też dziwne się wydaje, że Auvelianie chcą wysłać swoje siły, nie mając tak naprawdę szczegółowych informacji o wrogu - można powiedzieć, że admirał Hunt miał co do nich rację. wink_prosty.gif

A HHF życzę rychłego powrotu do zdrowia. Ono jest jednak ważniejsze niż powieść.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Problemy zdrowotne HHF są zbyt poważne, aby liczyć na rychły powrót do zdrowia. Ale powiedział, że pisać będziemy dalej, tak czy inaczej.

Mnie też dziwne się wydaje, że Auvelianie chcą wysłać swoje siły, nie mając tak naprawdę szczegółowych informacji o wrogu - można powiedzieć, że admirał Hunt miał co do nich rację.

Znaczy w którym punkcie?

No, wreszcie jest, ten nowy kawałek. Zaraz po nim, następny.

===============================================

- XXI -

Bertrandt prowadził rozmowę już od dobrej godziny, choć właściwszym określeniem wydałby się monolog. Senacki dyplomata mówił niemal bez przerwy, starając się możliwie pozytywnie przedstawić terrańskiemu ambasadorowi Senat i jego metody działania. Słuchający przemowy dzięki podsłuchowi Macer z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Takiej dawki populizmu nie otrzymał już od dawna. Rukow starał się zachowywać powagę, choć i jemu przychodziło to z pewnym trudem.

Imubiański dyplomata sprawnie pomijał pewne brudniejsze fakty, bądź umniejszał ich znaczenie, a już ze szczególną skrupulatnością unikał tematyki wyżywienia ogromnych populacji, jakimi szczyciła się Imubia. Ku pewnemu zaskoczeniu tak admirała, jak i komandora, generalnie rzecz ujmując Calixte nie kłamał. Bez dwóch zdań świetne zdolności oratorskie, idealnie wręcz dobrany ton wypowiedzi i stoicki spokój dodawały mu wiarygodności. Ze słyszenia przynajmniej senacki dyplomata grał dobrze, jak zawodowy aktor. Macer żałował nieco, że nie udało się przesłać żadnego obrazu. To, co działo się kilka sektorów dalej, musiało bowiem wyglądać niezwykle ciekawie. Przynajmniej nagranie było niemal idealnej jakości.

- Tak więc rozumie pan - Bertrandt mówił wybitnie spokojnym tonem - Siedemset planet to ogromna przestrzeń i biorąc pod uwagę opóźnienia, jakie występują przy dzielących poszczególne układy odległościach, musimy niestety godzić się na pewne ustępstwa. Nie powiem, że Senat jest z tego dumny, ale niestety, światy ościenne zawsze będą bardziej, brutalnie mówiąc, barbarzyńskie. Oczywiście, dążymy do ich ucywilizowania. Niestety, inne gatunki zdają się ignorować ten problem i starają się przedstawić nas w jak najgorszym świetle, zapominając, że Senat zapewnia bezpieczeństwo i godne życie niezliczonym miliardom obywateli.

- O jakich światach ościennych dokładnie pan mówi? - zapytał terrański dyplomata, znany słuchaczom pod nazwiskiem Olsen - Pańskie słowa na temat ich cywilizowania brzmią... niepokojąco. Staram się w spornych kwestiach wysłuchiwać głosów obu stron. Ślepe opowiadanie się tylko po jednej z nich nie leży w naszym interesie... podobnie jak stosowanie przez nią środków, które uznajemy za nieakceptowalne.

- Rozumie pan, przepływ informacji przy takim rozciągnięciu terytorium sprawia, że decyzje administracyjne od Senatu docierają niekiedy z rocznym opóźnieniem. Nie zawsze mamy też na miejscu odpowiednie organy kontrolne, a i one czasami, wbrew woli Senatu, dorabiają sobie na boku. Korupcja jest problemem w każdym rządzie, ale przy naszych ogromnych strukturach, dla niewprawnego oka wydaje się być większa. Ale zapewniam, że to tylko kwestia skali. Ościenne światy są do tego targane wojnami. Niestety, wielu nam nieprzychylnych chętnie wykorzystuje zacofanie planet, takich jak obecnie nhilarskie Virtzfaal, czy Magram, w swoich akcjach propagandowych, by uzasadnić swoje ataki na nas. Staramy się temu przeciwdziałać, głównie poprzez edukację, ale nie możemy w końcu brutalnie niszczyć rodzących się na takich światach kultur. Byłoby to nieakceptowalne z moralnego punktu widzenia. Tolerancja kulturowa jest w końcu czymś zdecydowanie pozytywnym, bowiem rozwija kulturę.

- Nie chciałbym wysnuwać tego typu wniosków przedwcześnie - głos Olsena był nieco chłodny, lecz nadal zupełnie spokojny - ale mam wrażenie, że wszystko, o czym pan mówi, to tylko jedna strona monety... w dodatku mniej splamiona. Shata'lin w rozmowach ze mną czy Sorevianami byli bardziej otwarci. A tak się składa, że doszły mnie już słuchy o uprawianych przez was procederach, które najwyraźniej stara się pan przemilczeć.

- Ależ skądże. To raczej oni starają się je wyolbrzymić. Czy tacy Shata'lin wspomnieli panu, że zrównali z ziemią kilka naszych światów? I mówiąc to, mam na myśli dosłownie wyniszczenie stałych populacji. Podczas pierwszego ataku zginęło kilkanaście miliardów ludzi. Ich okręt flagowy dosłownie zdarł atmosferę z zamieszkanej planety. Jak grom wpadli do układu, zaatakowali bez wypowiedzenia wojny, bez ostrzeżenia. Kontynuowali swoją paskudną krucjatę przez kilka kolejnych miesięcy. Jeśli dobrze pamiętam, pochłonęła ona pięć kolejnych planet.

- Trzy planety - poprawił Olsen, tym razem z lekkim przygnębieniem - Shata'lin istotnie przyznali się do popełnienia tych zbrodni, za co zresztą ich potępiliśmy... Szczególnie ostro skrytykowali ich Sorevianie. Nie umknęły jednak mojej uwadze także wasze przewinienia, odbywające się na nieporównywalnie większą skalę. Niewolnictwo, w połączeniu z kanibalizmem, zasługuje na najwyższe potępienie.

- O jakim kanibalizmie pan mówi? - spytał Bertrand, jakby zdziwionym tonem - Nikt w Imubii legalnie nie jada innych czujących i myślących istot. Niewolnictwo zaś jest w pełni regulowane kontraktowo. To popularna metoda spłacania długów, szczegółowo regulowana prawnie, by zapobiegać nadużyciom. Kontraktowy niewolnik to generalnie normalny pracownik, któremu do czasu spłacenia długu potrąca się całą pensję i zapewnia minimalne dopuszczalne warunki. Nic w tym zdrożnego, tym bardziej, że żadna krzywda się takiemu stać nie może.

- I znów przemilcza pan niewygodne dla siebie zagadnienie - stwierdził Olsen sucho - Mówiłem o sztucznie stworzonej przez was rasie, którą Shata'lin nazywają Madi'lin. Miałem nawet możność zapoznania się z materiałami na ten temat. Wygląda to, eufemistycznie rzecz biorąc... karygodnie. Nie chciałbym używać bardziej dosadnych określeń, takich jak "bestialstwo".

- Proszę mi najpierw odpowiedzieć na proste pytanie. Czy spożywa się u was wieprzowinę? Czy niektóre kultury lubowały się w małpim mięsie? Albo spożywały drób?

- Niech pan nie porównuje obdarzonych rozumem i empatią istot do zwykłych zwierząt - w głos Terranina wkradło się oburzenie - Szczególnie kiedy traktujecie owe istoty niekiedy gorzej nawet, niż zwierzęta.

- Ależ nie porównuję. Ja stwierdzam fakt. Zwierzęta, o których mówię, uchodzą wśród biologów za szalenie inteligentne. Zmodyfikowane przez nas bydło ma jedynie rozszerzony ośrodek mowy, ale jego zdolności poznawcze nie są wiele większe od przeciętnej małpy, czy papugi. I tak zapewniamy im warunki życia dużo godniejsze, niż zwykłym zwierzętom hodowlanym. Słyszał pan kiedyś, by świni pozwalano mieć własny dom, lub żeby papudze płacono? A niektórzy ekscentrycy na naszych terenach tak robią.

- Kłamie pan - zaoponował gładko Olsen - Tak się niefortunnie składa, że Shata'lin, ewidentnie dla pozyskania punktów propagandowych, skrupulatnie dokumentują warunki bytu tych istot oraz szczegóły na temat ich samych. Faelia dała mi dostęp do tej dokumentacji i miałem już możność dobrze się z nią zapoznać. Podobnie jak nasi specjaliści mieli już czas, by stwierdzić jej autentyczność... gdyby pan chciał oskarżać Shata'lin o fałszerstwo. Co więcej, miałem do czynienia z towarzyszącą Faelii Madi'lin i nie stwierdziłem, by była zwykłym zwierzęciem.

- A rozmawiał pan kiedyś z psem? Nie wydaje mi się, a zwierzaki te są zdolne do niesamowitych rzeczy, gdy się je dobrze wytresuje. Można wręcz stwierdzić, że myślą. Ale to tylko pozory. Jak mówiłem, my tylko dodaliśmy ośrodek mowy, by ułatwić komunikację. No i radzę uważać przy kontaktach z tymi gadzimi wiedźmami. Znają się na manipulowaniu umysłami, nawet jeśli zasłaniają się swoją psioniczną etykietą.

- Stwierdziłem u tej Madi?lin coś więcej, niż zdolność mowy. Podobnie jak u innych istot z tej rasy, jakie obserwowałem w materiałach od Faelii. Nie musi się pan również martwić o jakąkolwiek próbę manipulacji - Olsen zrobił krótką pauzę - Niektórzy z panów, którzy mi w tej chwili towarzyszą, to psionicy, w tym dwaj wykwalifikowani telepaci. Nawet jeśli nie oparliby się bezpośrednio mocy Shata'lin... która, co przyznają, jest imponująca... z łatwością wykryliby jakąkolwiek próbę manipulacji.

- Miejmy nadzieję, że pańscy psionicy się nie mylą, i że pewnego dnia nie obudzi się pan w lochu jednej z ich zabójczyń. Ale to tylko taka dygresja. Co się zaś tyczy tej krowy, która towarzyszy pani Faelii. Jaką ma pan pewność, że nie usprawniono jej biologicznie? Shata'lin są sprawnymi genetykami. Starczy powiedzieć, że od czasu ich pojawienia się, wiele naszych kolonii przeżyło potworne plagi nieumarłych, wywołane genialnie zmodyfikowanym wirusem wścieklizny. Dziwnym trafem, Shata'lin są nań odporni, sam wirus działa tylko pod ludzkie geny. Pani Faelia raczyła o tym wspomnieć?

- Jak na razie, nie - odrzekł Olsen - Ale z chęcią ją o to zapytam. Nieumarli, mówi pan? - w głosie terrańskiego dyplomaty pobrzmiewało lekkie niedowierzanie.

- Nieumarli, lub żywe trupy, jak pan woli. Nie jestem ekspertem w tych biologicznych sprawach, ale z tego, co wiem, to wirus po zabiciu nosiciela reanimuje jego komórki, wykorzystując manę zawartą w powietrzu jako źródło energii. Truposz nie musi jeść ani pić, ale działa na prymitywnych instynktach, starając się zagryźć wszystko, co żywe w okolicy.

- Najpierw Faelia, teraz pan - powiedział Terranin, swobodniej niż dotychczas - Sądząc z tego typu opowieści, w waszym wszechświecie dzieją się niesamowite rzeczy, jakie my znamy tylko z legend i opowieści fantastycznych. Tak jak w przypadku Faelii, przyjmę jednak, że pan nie zmyśla. Wie pan, przyjąłem dokumentację od Shata'lin, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, abyście przekazali nam własne materiały. Na poparcie waszych słów.

- Ależ oczywiście. - Bertrandt, sądząc po dźwiękach, położył coś na stole - W teczce mam wszystko, czego może pan potrzebować, wliczając w to nagrania z oblężeń, plag i innych podobnych incydentów. Sporo danych odnośnie ustroju też się tam znajdzie. Proszę je także przekazać pańskiemu koledze po fachu. Z tego, co rozumiem, ci Sorevianie... mam nadzieję, że dobrze powiedziałem... różnią się znacznie od popleczników Cesarzowej?

- Z chęcią przestudiuję te materiały, podobnie jak Baikan. Lecz tak jak wcześniej Faelię, z góry uprzedzę teraz pana, że nasi specjaliści wykryją fałszerstwo. A już w szczególności chcę, aby zdał pan sobie sprawę z trudności, jakie wiążą się z jakimikolwiek stosunkami, bliższymi niż zwykły pakt o nieagresji.

- Próżno szukać u nas fałszerstwa, panie Olsen. Z pewnością jednak znajdzie pan sporo faktów, które Shata?lin chętnie by przemilczeli. Paktem o nieagresji radzę się jednak nie martwić. Jestem pewny, że wkrótce zwiąże nas ściślejszy sojusz. W tych czasach trudno, aby gatunek pozostawał rozdzielony i toczył dziwne konflikty. Jako, jakby na to nie patrzeć, braciom, nie wypada nam zniżać się do marnych konfliktów o nieistotne detale.

- Niech pan nie pokłada przesadnej nadziei w naszym, jeśli można to tak nazwać, przypadkowym "pokrewieństwie" - ostrzegł Olsen - My nie podalibyśmy ręki naszym własnym przodkom sprzed dwustu czy trzystu lat, ze względu na zbrodnicze poglądy, jakie wówczas powszechnie wyznawali... a jakie wy zdajecie się wyznawać, jeśli spojrzeć na sprawę Madi'lin czy też pradawny konflikt z Shata'lin na Oku. Nie chcę nawet sobie wyobrażać, jak zareagowałaby opinia publiczna, gdyby sprawdziły się moje najgorsze obawy co do was. W Kongresie by zawrzało.

- Nie mam zamiaru roztrząsać starych dziejów. Oblężenie Łzy, na które się pan powołuje, miało miejsce ponad sześć tysięcy lat temu. Ponadto, Shata'lin po fakcie niemal wymordowali nas wszystkich. Nowa Imubia powstała z inicjatywy garstki ocalałych, panie Olsen. Nie mamy zamiaru, by kiedykolwiek... i cokolwiek ponownie zagroziło naszemu istnieniu. Legion jest silny i zdolny do obrony naszych granic przed praktycznie każdym zagrożeniem dla ludzkości. Bez znaczenia na stronę, z której to zagrożenie by nadeszło. Proszę o tym pamiętać, jeśli gady zechcą wbić wam nóż w plecy.

- To zabawne, że Shata'lin posługują się bardzo podobną argumentacją - stwierdził gorzko Olsen - Niemniej, zapewniają nas, że nie dążą do waszej zagłady jako rasy, a źródłem ich nienawiści jest przede wszystkim Senat i wasz rząd. Zapowiedzieli nawet, że zniszczą waszą stołeczną planetę, od którego to zamiaru my i Sorevianie próbujemy ich odwieść.

- Zdaje sobie pan sprawę, że aby zaatakować Senat, musieliby najpierw zniszczyć cały wewnętrzny pierścień planet? Skazałoby to na śmierć cały pierścień zewnętrzny, który uzależniony jest od dostaw z wewnątrz. To też pewnie łaskawie pominęli.

- Myślę, że pan przesadza - zaoponował Olsen - Pomijając ich niewątpliwą zbrodnię w postaci unicestwienia trzech waszych planet, czy w kolejnych latach zniszczyli jakąkolwiek inną z imubiańskich kolonii?

- Nie zniszczyli, co nie znaczy, że nie zaczną znowu. Pomimo, że to z nas robi się wszelkie zło tego wszechświata, nie zniszczyliśmy żadnej planety, panie Olsen. Proszę to zapamiętać, gdy będzie pan dokonywał wyboru, po której stronie stanąć.

- Widzę wyraźnie, że zarówno wy, jak i Shata'lin usilnie staracie się przeciągnąć nas na swoją stronę. Wybór jednak nie nastąpi prędko, a możemy też po prostu umyć ręce. Sprawa jest trudna i delikatna, a także pełna wątpliwości. Czy mamy opowiedzieć się po stronie Shata'lin, którzy mają na rękach krew ludności trzech planet? Czy może po waszej - ludzi, którzy łamią podstawowe reguły moralne, ciemiężąc w tak okrutny sposób inne żyjące i rozumne istoty? Shata'lin już powiedzieliśmy, że nie zgodzimy się na sojusz, jeśli zamierzają nas wykorzystać do zapowiadanego zniszczenia Imubii. A panu mówię, że za cenę sojuszu z nami, powinniście poważnie zastanowić się nad zaprzestaniem swoich prodecerów, ze zniewoleniem Madi'lin na czele.

- Zapytam tylko, czy warto jest się bratać z kimś, kto nie ma własnej planety i na dłuższą metę skazany jest na zagładę z powodu własnego zaślepienia? Jak mówiłem, pracujemy ciągle nad poprawą warunków na naszych koloniach. To trwa, ale postęp jest nieunikniony, panie Olsen. Możliwe, że wkrótce nie będziemy potrzebowali bydła. Wy, jako sojusznicy, bylibyście tu wielką pomocą. Wasze technologie, zakładając, że zechcielibyście je udostępnić, zrewolucjonizowałyby przepływ informacji, a co za tym idzie, przyspieszyły niezbędne reformy.

- Proszę wybaczyć, ale nie interesują nas same deklaracje. Chcę mieć pewność, że obędziecie się bez Madi'lin i dacie im wolność... a nie tylko możliwość, że tak będzie. Technologia z kolei jest waszą piętą Achillesową, skoro już pan mówi o potędze Shata'lin. Chociaż są nieliczni i nie mają własnej planety... o czym już wiemy... wydają się dysponować technologią dalece bardziej zaawansowaną od waszej. Gdybyśmy chcieli przehandlować własne technologie, oni z pewnością mogliby nam dać coś w zamian. Pytanie, czy wy także.

- Pięta Achillesowa? Cóż to takiego, panie Olsen?

- Ach... - w głosie Olsena pojawiło się zakłopotanie, wymieszane z lekkim rozbawieniem - Przepraszam, użyłem naszego idiomu. Ten pochodzi od imienia mitycznego herosa, Achillesa, którego jedynym słabym punktem była jego pięta... zginął, ugodzony w nią. Dlatego do dziś czyjeś skrywane słabości określamy mianem pięty Achillesowej. Wasza technologia bez wątpienia jest waszą piętą Achillesową.

- Rozumiem, ale myślę, że nas pan nie docenia. Niewielka część naszej technologii to technologia wojskowa. Specjalizujemy się głównie w badaniach genetycznych. W ciągu ostatnich paru stuleci poczyniliśmy w tej dziedzinie ogromne postępy, wliczając w to tworzenie nowych gatunków lub modyfikowanie starych w stosownie stabilny sposób. Widzi pan moich strażników?

- To chyba pytanie retoryczne - rzucił Olsen.

- Widzi pan, to nie ludzie, to coś... innego. Dziesięciokrotnie sprawniejsi w boju od dawnych elit Legionu, wchodzą obecnie w fazę produkcji masowej, wraz z piątą serią. Wojownicy idealni. Zupełnie niewrażliwi na efekty morale, bardziej lojalni niż jakikolwiek człowiek. To jest przyszłość, panie Olsen. Żadnego więcej marnowania ludzkiego życia na wojnie. Jedyne, co musimy zrobić, to przyspieszyć produkcję.

- Jeśli chce mi pan zaimponować, to nie tędy droga. Po pierwsze, tworzenie nowych gatunków istot rozumnych do tego typu celów jest u nas bardzo źle widziane. Po drugie... sami dysponujemy technologią pozwalającą na manipulację kodem DNA. To dzięki temu udało nam się całkowicie wyeliminować choroby dziedziczne, deformacje i inne niepożądane elementy genotypu. Zaś od niedawna używamy tej technologii także w celach militarnych. Chodzi o naszą najnowszą formację wojskową, Sekcję Gamma Federalnych Sił Specjalnych. To ludzie, ale zmodyfikowani genetycznie.

- Ja bym to uznał za niemoralne. Tacy ludzie na zawsze będą naznaczeni piętnem wojny, panie Olsen. Szaroskórzy zaś... nie myślą. O niczym poza wojną w każdym razie. Nie mają woli innej niż wola ich dowódcy. Zostali stworzeni, by walczyć, i ich tok myślenia jest skupiony wyłącznie na tym. Nie czują bólu, emocji. To maszyny, tylko z żywej tkanki. Niech pan pomyśli o możliwościach. Gdy tylko, miejmy nadzieję, seria szósta spełni nasze wszystkie oczekiwania, ta technologia przejdzie całkowicie do sektora cywilnego. Niech pan sobie to wyobrazi. Ofiary wypadków, którym dano nowe, biologiczne kończyny i organy. Ludzie uodpornieni na manipulację psioniczną, mądrzejsi niż kiedykolwiek, jedzący mniej, a tak samo wydajni. Lepsi pod każdym względem. Czy za to nie warto walczyć i ponosić ofiary? Czy nie warto narazić się, nawet na potępienie moralistów za szczytny cel?

- Myślę, że do tego wystarczą nam w zupełności nasze własne środki - odrzekł Terranin niewzruszenie - Kwestia technologii jest zresztą odległa, gdyż, przypomnę panu... nie zawiązaliśmy jeszcze nawet oficjalnego paktu o nieagresji. Chce pan o tym porozmawiać?

- Dobrze, że pan spytał. Strasznie bowiem ciekawi mnie kwestia... soreviańskiego zaboru. Sporo mi się nasuwa na język, ale wolę najpierw poznać pańskie zdanie.

- Moje zdanie? Najprościej rzecz ujmując, zasłużyliśmy na coś dużo gorszego, przez wzgląd na nasze zbrodnie, niż to, co zrobili nam Sorevianie. Jedyne, co ich interesowało, to wyeliminowanie zagrożenia z naszej strony. Po pokonaniu nas, nie włączyli nas w żaden sposób w struktury swojego imperium. Nie narzucili nam nawet obcych praw, w dalszym ciągu mieliśmy własny rząd, który podejmował decyzje bez obcej ingerencji. Posunęli się jedynie do dwóch represji. Pierwszą było wykorzystanie naszych zasobów do własnych celów... co jednak ograniczyło się do sektora militarnego. Nigdy nie rabowali tych surowców w takim stopniu, aby zwykłym obywatelom GTF brakowało jakichkolwiek dóbr. Te zasoby zresztą i tak byłyby w normalnej sytuacji wykorzystane na potrzeby naszej własnej armii... która przestała istnieć. I to była właśnie druga z represji - zabronili nam utrzymywania i organizowania własnej armii. Z tego też względu wprowadzili na nasze kolonie własne garnizony... ale nigdy nie zakładali żadnego aparatu terroru czy też inwigilacji. Mówiąc oględnie, doceniam to, jak łagodnie Sorevianie się z nami obeszli. Szczególnie odkąd się przekonałem, jacy mściwi potrafią być Shata'lin.

- Przypomina mi to pozycję ptaka, który wychował się w złotej klatce i twierdzi, że jest wolny. A co by się stało, gdybyście spróbowali się... wyrwać? Zerwać sojusz i pójść swoją drogą? Nie mówię tu o wojnie, ale o oddzielnej ścieżce, panie Olsen.

- Przecież szliśmy swoją drogą - w głos terrańskiego dyplomaty wkradła się nutka kpiny - Czy nie słyszał pan, co mówiłem? Nadal mieliśmy własny rząd i mogliśmy się rządzić po swojemu. Sorevian kompletnie nie interesowało, co z sobą robimy - tylko to, czy nie zbroimy się przeciwko nim. Zaś ich garnizony nie były uciążliwe dla naszych obywateli - co więcej, ci żołnierze oddawali własne życie, stając w obronie ludzi podczas auveliańskich i ildańskich inwazji.

- To jeszcze się okaże na dłuższą metę. Stare blizny lubią krwawić na nowo, gdy pojawią się jakieś większe zgrzyty. Taka już natura polityki. Narody potrafią sobie wypominać stare dzieje i do końca świata. Nasi... kochani Shata'lin chyba aż za dobrze o tym wiedzą. Nie dociera do nich, że jesteśmy innym narodem, niż sześć mileniów temu.

- Cóż, Sorevianie z łatwością zauważyli, że się zmieniliśmy, i niech to panu wystarczy. Patrząc zaś na pańskie podejrzane zainteresowanie tą kwestią... niech mi będzie wolno postawić sprawę jasno. Jeżeli chce pan z nami wchodzić w jakieś układy, musi to być transakcja wiązana. Nie ma możliwości, abyśmy porzucili sojusz z Sorevianami i Fervianami za cenę przymierza z wami. To samo dotyczy paktu o nieagresji, do której to kwestii, jak mniemam, zaraz przejdziemy.

- Do niczego pana nie namawiam, z wyjątkiem ostrożności. Celem dyplomaty jest zapewnienie korzyści najpierw własnemu narodowi, potem sojusznikom. Od siebie mogę powiedzieć, że nie musi się pan obawiać niczego z naszej strony. Obserwujemy jednak bacznie oszustów z korporacji i wiemy, że do czegoś się szykują. Sektory w okolicy tego świata aż roją się od wojskowych. Radzę spodziewać się inwazji.

- Będziemy ich obserwowali tak samo bacznie, jak i was - zapewnił Olsen - A teraz, pozwoli pan, że przejdziemy do konkretów. Zobowiąże się pan do podpisania aktu o nieagresji?

- Ach, te formalności. Oczywiście, oczywiście. Wszak Legion to siła głównie obronna, nie służąca agresji.

Oficjalna gadanina trwała jeszcze jakiś czas i wraz z formalnym pożegnaniem dyplomatów Rukow wyłączył nagranie, po czym porozumiewawczo zerknął na Macera.

- Co pan o tym sądzi, komandorze? - zapytał swobodnie - Pytam, bo czasami opinia kogoś mniej obeznanego z wielką polityką daje... czystszy obraz.

- Po to mnie pan sprowadził? Toż to nic więcej, jak czcze piep***nie. Bertrandt, z całym szacunkiem, nic nie wskóra. Ten Olsen jakiś betonowy jest. Złego słowa na sojuszników nie da powiedzieć. Nasz poseł przybył za późno, a do tej pory nasłuchał się... w dużej mierze prawdy, niestety.

- Ma pan szczęście, że szanuję prywatne poglądy, śledczy nie byliby tak mili. Ale jak mówiłem, co Senat zepsuł, to zepsuł.

- Prosił pan o szczerą opinię, więc taką dałem. A co pan o tym sądzi?

- Ten ich Olsen to marionetka. Słusznie pan zauważył, że złego słowa na tamte jaszczurki powiedzieć nie da. Żył tak długo pod ich kloszem, że zapomniał o ludzkiej dumie. Szkoda mi tego człowieka, ale świadczy to tylko o tym, że musimy działać.

- Nie byłbym taki pewny, panie admirale. Mnie to wyglądało na szczere wyznania.

- Właśnie dlatego nie babra się pan polityką. Dobry z pana człek, ale naiwny. Mam tu i drugie nagranie, kiedy to Calixte gadał z gadzim dyplomatą. Miałem już okazję przesłuchać to na szybko i zdaje się potwierdzać moje obawy. Zainteresowany?

- Jak najbardziej, panie admirale - Macer złożył ręce w wymownym geście.

Rukow, nie mówiąc nic więcej, puścił drugie nagranie. W przeciwieństwie do pogaduszki z Terranami, tutaj Bertrandt wyraźnie się spieszył, chcąc możliwie szybko przejść do rzeczy. Niemniej, wciąż pozostawał spokojny i raczej nie zdradzał emocji. Mimo to, nadal miotał propagandowymi hasełkami na lewo i prawo, starając się ukrywać wszelkie uprzedzenia względem nie-ludzi, choć nie skrywał swojej niechęci do wyznawców Cesarzowej. Translator zagłuszał głos, jaki mu odpowiadał, ale Macer był w stanie z łatwością stwierdzić, iż nie należy do człowieka - był basowy i mrukliwy, niemal warczący.

- A więc, czego pan ode mnie oczekuje, panie Baikan? Mam nadzieję, że nie dał się pan omotać tej wiedźmie Shata'lin. Jej psionika zwiodła już wiele światłych umysłów.

- Nie wiem, czy to szczera troska, ale zdaje się pan nadmiernie często przypominać o zdolnościach Shata'lin - rzekł Baikan, z lekką nutą sarkazmu w głosie - Mówił pan o tym na spotkaniu ogólnym, mówił pan o tym w rozmowie z Olsenem... a teraz mówi pan o tym mnie. Tak jak w przypadku Terran, nie musi się pan obawiać o takie rzeczy. Ci wojownicy, którzy mi towarzyszą, to specjaliści od zwalczania psioników. Ich koledzy zabili tysiące terrańskich psychotroników w czasach, kiedy nasze rasy były jeszcze sobie wrogie... a ich zdolności pozwolą im natychmiast wykryć próbę psionicznej manipulacji.

- Ależ czemu mam się nie obawiać? Shata'lin zalali żywym ogniem kilka naszych światów. Powinien pan rozumieć rozmiary takiej tragedii. Doniesiono mi sporo na temat waszej wspólnej historii z Terranami. Żaden naród nie zasługuje na coś takiego.

- Istotnie - zgodził się Sorevianin - Nie ma żadnego usprawiedliwienia na zbrodnię Shata'lin, choćby oni usilnie takowego szukali. Dlatego właśnie... chwilowo straciłem nad sobą panowanie, kiedy Faelia opowiedziała mi o tym w rozmowie ze mną. Lecz doświadczenie każe mi podejrzewać, że i wy nie jesteście bez winy.

- Nasi przodkowie popełnili błędy, sześć tysięcy lat to chyba jednak dość czasu. My też nie jesteśmy idealni, ale kto jest na tym świecie? Czy to powód, by mordować miliardy, zasłaniając się płytką moralnością?

- Proszę mi nie przypominać o takich truizmach. Nikt nie jest idealny, ale ja chciałbym wiedzieć, po czyjej stronie leży mniejsze przewinienie. Gdzie jest mniejsze zło. A mnie również doniesiono o procederach, jakie uprawiacie, stojących w całkowitej sprzeczności z naukami sivaronów.

- Liczyłem na to, że pan Olsen przekaże panu moje zdanie na temat, o którym zapewne znowu zaraz usłyszę... Numer jeden! Zdejmij hełm. - Minęła chwila, nim Bertrandt znowu się odezwał. - Bydło to nie ludzie, tak samo jak i Szaroskórzy to nie ludzie. Oba modele produkcyjne nie myślą. Nie w sposób choćby bliski istocie rozumnej. Można ich nauczyć mowy i pewnych sztuczek. Ale to bardziej biologiczne maszyny, niż ktoś podobny nam lub wam.

Baikan milczał przez dłuższą chwilę. Macer nasłuchiwał i zdołał wychwycić jedynie cichy pomruk, prawie warkot. Był to ewidentnie odgłos gniewu i z pewnością nie wydał go z siebie ani Bertrand, ani żaden z Szaroskórych.

- Zmagamy się z genetycznie hodowanymi potworami już od wielu dekad - głos Baikana zmienił się; był teraz bardziej warczący - Toteż mamy na ich temat jeszcze gorsze zdanie, niż nasi sojusznicy. Nie wiem jednak, co takie potwory mają do Madi'lin. Wiem, że Olsen wyraził już opinię w tej kwestii, pokrywa się ona z moją, więc nie zamierzam marnować czasu na jej ponowne wykładanie.

- Madi'lin, jak ich pan określił, to prototyp, odrzucony przez wojsko, nic więcej. Genetycznie hodowani żołnierze to przyszłość. Nie poddają się emocjom, wykonują rozkazy co do joty. Po co marnować życie dobrych żołnierzy, po co ryzykować niepotrzebne ofiary w cywilach, skoro można mieć doskonałą, żywą maszynę bojową?

- Po to chociażby, aby mieć pewność, że żołnierze będą przestrzegali kodeksu, jaki otrzymaliśmy od Feomara i jego braci - odparł jaszczur - Po co nam hodowane do walki potwory, skoro sami jesteśmy urodzonymi wojownikami? I w jaki sposób hodowanie takich bestii oddali zagrożenie od ludności cywilnej? W moich doświadczeniach bywało inaczej.

- Ach, honorowi wojownicy! Szanuję to, jako wyznawca kodeksu pretoriańskiego. Ale niestety nie zgodzę się. Nawet w najlepszej armii zdarzają się maruderzy, wiarołomcy. Im mniej myślących, tym mniejsze ryzyko błędu. Szaroskóry nie ruszy do boju bez rozkazu. Nie zabije wroga, który mu nie zagraża. To ogranicza ryzyko pomyłki tylko do oficerów, a tych jest mniej niż szeregowych żołnierzy i łatwiej zachować ich odpowiednią jakość.

- To dostatecznie duże ryzyko. A kodeks jest w naszym społeczeństwie zbyt głęboko zakorzeniony, aby mówić o nadmiernym prawdopodobieństwie wiarołomstwa. Proszę porównać poczynania Shata'lin z tym, co my zrobiliśmy z Terranami po wojnie... O ile Olsen o tym mówił.

- Mówił, ale napomknę tylko, że Shata'lin także działali zgodnie ze swoim kodeksem. To nie przeszkodziło im wyrżnąć miliardów.

- Sądząc z natury ich bogini, zbliżonej do natury Daeriona, jest odwrotnie, niż pan mówi. Sprzeniewierzyli się Cesarzowej, unicestwiając te kolonie.

- A wspomnieli o tym, że to ich Statek-Matka, pilotowany przez tę ich boginię sam zerwał atmosferę pierwszej kolonii?

- Nie znam szczegółów - głos Sorevianina znów złagodniał - Ale poważnie wątpię, aby Cesarzowa... pilotowała ów statek osobiście.

- Radzę więc się z nimi zapoznać, bo w ich otoczeniu często dzieją się rzeczy nad wyraz dziwne. Dla waszego własnego dobra, radzę się nie mieszać, jeśli wybuchnie tu piekło. Siły korporacyjne wykonują manewry za granicami sektora. A Abhair jest dobrze znana z pomagania tym wiedźmom. Coś szykuje, panie Baikan, i obawiam się najgorszego.

- Wiem doskonale, że coś się szykuje, gdyż sami spodziewamy się napaści Auvelian oraz Ildan. Jest jednak skrajną naiwnością z pańskiej strony, wierzyć, że porzucimy naszych sojuszników. Ucieczka z systemu i pozostawienie tam Terran byłoby aktem skrajnej nielojalności. To już nie tylko nauki sivaronów, ale elementarna przyzwoitość.

- Logika mówi co innego. - Bertrandt zaśmiał się - Nie lepiej dać się wykrwawić waszym wrogom na szańcach naszych? Razem moglibyśmy dokończyć dzieła. Pomoglibyśmy dokończyć waszą wojnę, zabezpieczając naszych terrańskich braci, a wy tym samym pomoglibyście nam zabezpieczyć przyczółek tutaj. Dwie pieczenie na jednym ogniu, korzystne dla obu naszych nacji.

- A dlaczego mielibyśmy z góry zamierzać uczynienie wrogów z kogokolwiek z obecnych tutaj ras? - rzekł Baikan, lekko pogardliwie - Dlaczego z góry pan zakłada, że wasze interesy są najbardziej istotne? Wspólnie damy odpór zagrożeniu, bez poczynań immanentnie wrogich wobec was i pozostałych frakcji. Naturalnie, chyba że pozostawicie nam innego wyjścia.

- Nie zna pan więc Nhilarów. To banda sprzedawczyków. Podwiną ogony i uciekną, gdy tylko kasa zacznie im się sypać między palcami. Widział pan tę ich dyplomatkę? Finn? Nie bez powodu Abhair wybrała ją do prowadzenia obrad. To wszystko po to, by zamaskować prawdziwe intencje korporacji. W końcu widać, że sama ledwo wie, co się tu dzieje.

- To, o czym pan mówi, nie ma sensu - zaoponował jaszczur - Dlaczego mieliby porzucić własną kolonię, szczególnie tak cenną? Gdyby istotnie zdecydowali się na taką głupotę, my oczywiście także wycofalibyśmy się z systemu. Zapewne zauważył pan już, że nie mielibyśmy z tym problemu.

- Nie jestem głupi, panie Baikan, i kiedyś służyłem w Legionie. Abhair zależy na planecie, bo zapewnia profity. Ale oblegany świat przynosi tylko straty. A opuściłaby go z tego samego powodu, dla którego ja proponuję panu się nie mieszać. Jeśli ich wesprzecie, wycofają się i pozwolą wam się wykrwawić. Potem wrócą i zabezpieczą się lepiej. Nie oszukujmy się. Jeśli istotnie spodziewa się pan ataku... to atakującym musi na tym świecie zależeć. Logika jest tu prosta.

- A może Abhair wspólnie z nami da odpór zagrożeniu, z powodów, które podałem? Zrobić ze świeżo poznanej nacji wroga, na własne życzenie, jest czynem irracjonalnym. Dziwię się panu, że w ogóle przedstawia mi pan tutaj tego typu plany. Naprawdę się panu dziwię.

- Po prostu spodziewam się, że rozsądnie zadba pan o własnych żołnierzy i obywateli. Nhilarowie i tak nie obawiają się wrogów. Bo nawet wrogowie od nich kupują. Korporacje są na tyle podzielone, że nie mają nawet wspólnego zdania odnośnie polityki zagranicznej. A monopol Abhair, nawet jeśli Mirabelle dobre zamiary, nie będzie trwał wiecznie. Nie bez powodu odcięła was od negocjacji z Surrem i Sentorosem.

- Plany Abhair względem konkurencji nas nie interesują, dopóki nie będzie się starała wciągnąć nas w wojnę przeciwko nim. Nie zamierzamy się angażować w żadne konflikty, dopóki nie ujrzymy istotnej ku temu potrzeby. To dotyczy także was i waszej wojny z Shata'lin. Ja jestem tutaj po to, aby ocenić tego typu kwestie, a o nasze bezpieczeństwo zadba karimure Kaseia. Jest doświadczonym dowódcą i postąpi zgodnie z owym doświadczeniem. Na pewno więc nie czeka nas żadna rzeź, może pan być tego pewien.

- Dobrze wiedzieć, że ma pan odpowiedzialnych dowódców pod swoją komendą. Ale Nhilarowie nie słyną ze zdolności do walki. Obawiam się, że ciężar konfliktu, jeśli do niego dojdzie, spadnie na was. Pytanie, czy warto ryzykować i nie lepiej poczekać, nim sprowadzimy własne siły. A mogę to uczynić w przeciągu paru tygodni. Cały legion ekspedycyjny, z batalionem Szaroskórych, może wesprzeć was w walce. Nie ma sensu oddawać życia za przegraną sprawę.

- To donikąd nie prowadzi - rzekł Baikan z dezaprobatą - Sprawy dotyczące strategii proszę zostawić wojskowym. Myślę, że będą wiedzieli lepiej od nas obydwu, jaką podjąć decyzję w danej sytuacji. Ze swojej strony uważam jednak za niedorzeczne, aby traktować potencjalnych sojuszników w sposób, jaki pan proponuje. Szczególnie że nie zamierzam opowiadać się z góry po jednej stronie. Jeśli wasze wsparcie przyjdzie nie od razu, po prostu będziemy wspierali Nhilarów ogniem, dopóki się nie zjawicie. Jeśli zaś chodzi o Shata'lin, radzę na ten czas odłożyć na bok wasze zadawnione urazy. Albo staniecie po naszej stronie, albo po stronie najeźdźców.

- Cóż, obawiam się, że będzie pan podziwiał flotę Shata'lin, jeśli w ogóle się zjawi w momencie otwarcia ognia do naszych maszyn, jak tylko znajdą się w zasięgu ognia. To bardzo typowe dla nich powitanie, nawet tymczasowych sojuszników.

- Pan jest naprawdę głęboko uprzedzony - odrzekł chłodno Sorevianin - W każdym razie, nie jesteśmy tu po to, aby rozmawiać o takich sprawach. Wiem, że doszło już do ustaleń w kwestii paktu o nieagresji z Terranami. Niezależnie od tego, co planujecie, nalegam, aby podpisał pan podobny pakt również z nami.

- Oczywiście, oczywiście. W końcu zależy nam na pokoju. Nie chcielibyśmy, by zdezorientowani żołnierze zaczęli strzelać do kogo popadnie, prawda? Szkoda tylko, że te pakty niezbyt często działają, gdy dzieje się coś poważnego. Ale... lepsze to, niż nic.

- Niezbyt często działają? - ton głosu Baikana był zabarwiony podejrzliwością - Co to ma znaczyć?

- Widać, że nie negocjował pan z Nhilarami. - odparł Bertrandt, powtarzając znaną już Macerowi śpiewkę - Zerwą układy, gdy tylko kasa przestanie im się sypać po kieszeniach, a winę zwalą na was.

- O tym się jeszcze przekonamy - jaszczur był niewzruszony - A więc... Olsen nie miał czasu, aby mnie wprowadzić w szczegóły dotyczące paktu, jaki z panem omawiał. Jeśli tego wcześniej nie zaznaczył, powiem to ja - jeżeli chce pan pozostać w dobrych stosunkach z Terranami, musi to oznaczać tym samym dobre stosunki z nami.

- To już wiem, i nie widzę w tym żadnych problemów, tak długo, jak nasi bracia tak chcą. Skoro wam ufają, nie mam powodu, by mieć o was złe zdanie. Jak do tej pory, praktycznie nie mam powodów i liczę, że to się nie zmieni.

- Dobrze. Zechce mi pan zatem przybliżyć warunki, jakie przedstawił Olsen?

- Ależ oczywiście, choć liczyłem, że pan Olsen zrobi to osobiście i zaoszczędzi nam czasu. Ale cóż, tak więc...

Rukow przerwał i stwierdził, że resztę detali odsłucha później. Wyraźnie sam nie chciał już przedłużać.

- To do niczego nie prowadzi - stwierdził Macer - On ich nie przekona, panie admirale.

- Przekona, przekona, dajmy mu tylko trochę czasu. Tamten facet, Olsen, pęknie, gdy przejrzy wszystkie materiały. Myślę, że Bertrandt chce także przekabacić te jaszczurki.

- Naprawdę, nie wpadłbym na to. - odparł Macer z ironią w głosie.

- Bez przesady. Oczywiście, zrobimy swoje, gdy tylko zbierzemy stosowne dane.

- Chce pan ich wystawić? To głupota. Jeśli mają napędy skokowe, taki sojusz może być bezcenny. Zakładając, że się powiedzie.

- To nieludzie, panie Macer, i jak wszyscy nieludzie wbiją nam nóż w plecy przy najbliższej okazji. Musimy być więc pierwsi, by uniknąć strat. Nie zależy mi na wyniszczeniu ich, bo mogłoby to zaszkodzić naszym stosunkom z innymi ludźmi... Ale wie pan... Posiłki dotrą trochę za późno, trochę słabsze. Coś w tym stylu. Tak, aby ponieśli większe straty i wycofali się. W ten sposób Bertrandt uwiarygodni swoją wersję o ciężarze walki spadającym na nich.

- Podłe, niewyobrażalnie podłe. - Macer mówił z mieszanką podziwu i obrzydzenia - ale i pieruńsko sprytne. Obawiam się, że to jednak wyłapią i niekorzystnie odbije się to na naszych ludziach. Co jeśli wyczują zdradę i otworzą do nas ogień?

- Odpowiemy. Macer, pamiętaj, że będziemy mieli wojska na powierzchni. Nie wolno nam zostawić dobrych ludzi na pastwę wroga.

- Zgadzam się, ale mimo wszystko... wolałbym mieć pewność, że nasze flanki będą bezpieczne.

- Ależ będą, chłopcze. Mamy w końcu trzy floty, a Shata'lin nie ma w pobliżu. Nawet Surr nie oparłby się takiej potędze.

Crispus westchnął tylko. Nie mógł zaprzeczyć zaletom planu Rukowa, ale i nie mógł zapomnieć o jego wadach. Pozostawało mu ufać w potęgę własnych sił. W głębi jednak czuł, że pakuje swoich ludzi w bagno większe, niż kiedykolwiek przedtem. Imubia miała już dość wrogów rozrywających państwo, tak z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Paradoksalnie, największym wrogiem był Senat. Opieszały i skorumpowany, w istocie trzymał kolonie na krótkiej smyczy, hamując rozwój. Jedynie światy ościenne, dzięki kontaktom z innymi rasami, nie gnuśniały tak bardzo... i one właśnie najchętniej się buntowały, niczym stado padlinożernych ptaków rozrywając dogorywające imperium, którego Legion desperacko starał się bronić.

- Coś się stało, Macer? - Rukow wyrwał komandora z zamyślenia.

- Nie, panie komandorze. Czasami tylko żałuję...

- Czego?

- Że w ogóle zacząłem wojaczkę. Matka zawsze mówiła, że mam talent do poezji. A ja wybrałem wojsko.

- Poeci piszą o wojownikach, Macer. Lepiej pisać pieśni, czy być w nich opiewanym, jako legenda?

- Umarłym wszystko jedno, czy o nich śpiewają, czy nie.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

(Shata'lin są tylko trochę silniejsi od ludzi, Sorevianie tak z sześć, siedem razy)

No cóż, nie podważam tego, że gady mają lepiej rozwinięte mięśnie od ssaków, ale wydaje mi się, że jeśli ktoś ma taką muskulaturę (mówię tu tylko o Sorevianach), to wyklucza to w pewnym stopniu szybkość i zwinność... Z drugiej strony to jest gość Akirne.

Znaczy w którym punkcie?

Miał co do Auvelian rację, że są... ekhem.

Odniosłem wrażenie, że obecny rozdział jest nieco za długi. Tzn. rozumiem, że trzeba było jakoś przekazać te wszystkie informacje, niemniej w pewnym momencie zacząłem czuć opór, przez co, przyznam się szczerze, prawdopodobnie niektóre rzeczy weszły mi jednym uchem (okiem?), a wyszły drugim... No nic, następny rozdział poproszę.

Pozostawało mu ufać w potęgę własnych sił.

"Wierzyć w potęgę" albo "ufać potędze"... ale nie "ufać w potęgę".

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 12.11.2012 o 00:09, Knight Martius napisał:

wydaje mi się, że jeśli ktoś ma taką muskulaturę (mówię tu tylko o Sorevianach), to wyklucza to w pewnym stopniu szybkość i zwinność...

Nie, dlaczego? Za szybkość i zwinność również odpowiadają mięśnie. Nie zapominaj przy tym, że Sorevianie są trochę więksi od Terran, więc ta muskulatura się rozkłada na masę ciała.

Dnia 12.11.2012 o 00:09, Knight Martius napisał:

Odniosłem wrażenie, że obecny rozdział jest nieco za długi.

Chciałem go odrobinkę skrócić - poprzez wyrzucenie długaśnych kwestii o "światach ościennych", które w zasadzie nie wnoszą nic do rozmowy - ale HHF się upiera, żeby tego jednak nie robić. Może go jeszcze przekonam.

Dnia 12.11.2012 o 00:09, Knight Martius napisał:

No nic, następny rozdział poproszę.

 

Mówisz, masz.

Następny rozdzialik... jestem z niego osobiście bardziej zadowolony, niż z poprzedniego.

Tyle tylko, że w pierwszym fragmencie jest trochę wulgaryzmów - wygwiazdkowałem je, oczywiście, lecz gdyby było jakieś "ale", mogę pozastępować ich część innymi słowami.

===================================================================

 

 

- XXII -

 

Po wczesnej kolacji, komodor Alan Crowley opuścił mesę oficerską z postanowieniem, aby resztę dnia spędzić w swojej kajucie. Zawiadomił o tym komandora Danielsa, wydając również wyraźne polecenie, aby zawiadomiono go natychmiast, gdyby stało się coś nowego.

Na okręcie następowała właśnie zmiana wachty, więc niektórzy członkowie załogi, skończywszy własny posiłek, krzątali się korytarzami, zmierzając na stanowiska. Ci, którzy do tej pory pełnili służbę, zeszli z nich natomiast, zbierając w mesie PO. Crowley przechodził obok niej, w drodze do swojej kwatery, gdy jego uwagę przykuły dochodzące stamtąd rozmowy - a także fakt, że jak na porę posiłku, było tam względnie cicho, jak gdyby naraz przemawiała zaledwie garstka osób, mając całą rzeszę uważnych słuchaczy.

- Ja też się natknąłem na tych całych Imubian - powiedział jeden z marynarzy; Alan pamiętał go, nazywał się Ramirez - Rzeczywiście są tacy sami, jak my. Przynajmniej z wierzchu.

Alan zatrzymał się tuż przy drzwiach, nasłuchując. Chociaż oprócz Ramireza mówiły także inne osoby, jego słowa były całkiem zrozumiałe.

- Pewnie też siedziałeś z nimi przy piwie? - rzucił ktoś inny.

- Ja i Friedrichsen - odparł Ramirez - Ich też było dwóch. Poszliśmy do klubu, tak jak reszta.

Crowley natychmiast przypomniał sobie, że część marynarzy udała się na powierzchnię Aradiel III w ramach swoich przepustek. Nie dziwił się zatem, że nawiązali kontakt z nowo poznanymi rasami, w tym Imubianami. W gruncie rzeczy, spotkania z nimi należało się spodziewać w pierwszej kolejności.

- Nawet świetnie się z nimi gadało - ciągnął Ramirez - Aż do momentu, kiedy zaczęli nam się zwierzać ze swojego stanowiska w... getcie, tak to nazwali.

- Co takiego powiedzieli?

- K***a, jakbym się urodził z dwieście lat temu, to pewnie bym się tym nie przejął. Ale oni zaczęli gadać o jakiejś rasie bydła, którą stworzyli... rasie niewolników.

- Stworzyli?

- Twierdzą, że skrzyżowali... bydło domowe... z człowiekiem.

Podniósł się chór okrzyków dezaprobaty.

- Obrzydliwość - rzucił ktoś - Popi******ni są, czy jak?

- No, ale mówili, że mają takie stwory i traktują je teraz jak niewolników. Nazywają ich zresztą "bydłem", jakby były zwykłymi zwierzakami, które można spokojnie zarżnąć. Jeden z nich się chwalił, że przed wstąpieniem do floty pracował w ubojni...

- Ubojni?

- Dokładnie tak. Facet w ogóle się nie przejmował... k***a, radochę miał nawet, kiedy mi opowiadał, jak zarzynają te stwory. Normalnie, na mięso. Nawet na "cielęcinę". Zabijali dzieciaki. Zabijają tych niewolników, a potem zżerają.

- Nie przy jedzeniu, do cholery - zaprotestowało kilka osób.

- I on to mówił tak spokojnie? - zapytał ktoś inny.

- Ci Imubianie sami twierdzili, że to tylko zwierzaki. Mówiłem, że nazywają ich po prostu bydłem.

- Bo pewnie tak jest - przerwał Ramirezowi jeszcze inny marynarz, lekceważącym głosem - Was chyba pogięło, to przecież normalne, że się zabija zwierzaki dla...

- G***o prawda - uciął Friedrichsen - Widziałem jedną z tych... Madi'lin, tak ich nazywają wszyscy pozostali. To nic dziwniejszego od Sorevian czy Fervian. Głupie toto, ale ma rozum i nie jest żadnym cholernym zwierzakiem. Na pewno nie.

- Poza tym sami powiedzieli, że skrzyżowali bydło z człowiekiem - dodał Ramirez - Z człowiekiem, czujesz? A teraz ich żrą... To jakby Sorevianie na przykład mieli jeść nas.

- Przecież jedli, gdy... - zaczął jeden ze słuchaczy, ale Ramirez nie dał mu skończyć.

- Ty, Milton, to naprawdę jesteś pier******m idiotą - rzekł z pogardą - Stul pysk i nie wciskaj takiej ciemnoty. Sorevianie to cholerne jaszczury, ale nie zrobiły z nas przecież bydła. A ci Imubianie hodują sobie tych niewolników do pracy i na mięso...

- Człowieku, ja też z nimi gadałem! - odezwał się nagle inny znany Crowleyowi marynarz, Bishop - I też nawijali o tych stworach. Ale jeden z tych Imubian pochwalił mi się czymś, co było nawet jeszcze bardziej chore.

Alan stanął nieco bliżej wejścia, nasłuchując uważniej, podczas gdy załoganci głośno zachęcali Bishopa, aby opowiadał dalej.

- Też mi się tymi cholernymi Imubianami na początku nieźle gadało - mówił marynarz - Ale kiedy zaczęliśmy nawijać o panienkach, w pewnej chwili pochwalił mi się tym, że kiedyś zaliczył jedną z tych... krów w getcie. Co za p***b.

Wyznanie owo wzbudziło kolejne okrzyki dezaprobaty i obrzydzenia.

- Naprawdę to zrobił? - zapytał Ramirez.

- Zrobił, chociaż ona dać mu oczywiście nie chciała. A on się tym normalnie chwalił. I wiecie, co jeszcze? Ci Imubianie, zdaje się, regularnie tam uskuteczniają na nich gwałty.

- Popi******ńce - wyraził swoją opinię Friedrichsen, czemu wtórowały podobne słowa innych marynarzy.

- Cholera z nimi - rzucił Ramirez - Ja im ręki raczej już nie podam. Mówiłem, może ze dwieście lat temu bym im, kurna, przyklasnął. Aż mnie to przeraża.

- A nie powinno - odezwał się bosman Animcew - naprawdę to powinno cię przerazić to, co mnie opowiadał tamten Imubianin.

Podoficer momentalnie ściągnął na siebie uwagę obecnych - w tym Crowleya, który wciąż starał się nie uronić ani jednego słowa.

- Jak już mu browiec rozwiązał język - opowiadał Animcew - to zwierzał mi się z czystki, w jakiej uczestniczył. Na jednej takiej planecie... Tanaka, chyba tak się nazywała. To była kolonia tych całych... Aalvenów, ale oni na krótko ją podbili. Na krótko, ale i tak zdołali w tym czasie wytłuc sporo tubylców, a resztę wywieźć w głąb Imubii.

- On robił coś konkretnego? - zapytał Ramirez.

- Jasne, że tak. Chwalił się, jak zabijał tych Aalvenów, którzy nie zmieścili się na statkach, wiozących ich do Imubian. Zatłukł nawet parę dzieciaków... kolbą, po to, żeby "zaoszczędzić na amunicji". Śmiał się, popapraniec, kiedy mówił mi, że pierwszy raz w życiu widział na własne oczy mózg... jak już rozwalił łeb jakiemuś małemu.

- Przerąbane - rzucił Bishop - To tak, jak my, idioci, odp*******liśmy kiedyś takie...

- Hej, to przecież ludzie, do cholery! - ponownie odezwał się Milton - Nadajecie na nich, a żałujecie cholernych obcych?

W tym momencie rozmowa przybrała na gwałtowności, gdy głos zabrało także kilku innych marynarzy, mających mniej humanitarne poglądy wobec obcych ras, niż pozostali. Szybko ściągnęli na siebie gniew całej reszty - posypały się wyzwiska.

- Macie gdzieś obcych, idioci? - zagrzmiał głos Animcewa, usiłującego przekrzyczeć wrzawę - No to wiedzcie, cholera, że takie same jatki urządzali na tych planetach, które miały dosyć ich rządów! Zabijali innych ludzi, zabijali swoich, rozumiecie?

- Dlatego mają u siebie rebelię! - dodał Bishop - Tak jak u nas byli kiedyś separatyści! Tylko że rząd tych Imubian jest jeszcze bardziej k*****ki!

Crowley dość już się nasłuchał. Z ponurą miną odstąpił od wejścia do mesy PO, znów kierując się do swojej kwatery. Starał się wcześniej nie skreślać Imubian, ale to, co słyszał od marynarzy, sprawiało, że jego "pobratymcy" z innego wszechświata coraz mniej mu się podobali. Chociaż kilka stuleci temu Terranie wyznawali dość zbliżone poglądy, a także popełniali podobne zbrodnie, to teraz odcinali się od swojej przeszłości. Twierdzenie o niższości obcych ras uznawano dziś za niedorzeczne i zbrodnicze - tak jak swego czasu uznano za niedorzeczne i zbrodnicze przekonanie o niższości pewnych przedstawicieli gatunku homo sapiens tylko ze względu na trywialne różnice pokroju koloru skóry, mimo że poglądy owe utrzymywały się w świadomości Terran również przez długie lata.

Pełen ponurych myśli, Alan kroczył teraz bardzo powoli. Nie zaszedł więc daleko, gdy nagle zastygł w bezruchu na dźwięk alarmu. Zaskoczony, na kilka chwil zamarł, wsłuchany w dźwięk syreny, któremu towarzyszyło rytmiczne migotanie czerwonych świateł alarmowych w korytarzu.

- Uwaga, uwaga - rozległ się chłodny, damski głos pokładowego komputera - Wykryto obecność wrogich jednostek w systemie. Alarm bojowy. Cała załoga na stanowiska.

Nie zastanawiając się dłużej, Alan odruchowo zrobił w tył zwrot, podążając truchtem na mostek. Na całym okręcie - także w mesie - nastąpiło teraz ogromne poruszenie. Marynarze nie pełniący akurat wachty, w pośpiechu opuszczali swoje kwatery w drodze na stanowiska bojowe.

Crowley niemal biegiem wpadł na mostek, zalewany raz za razem przez czerwone oświetlenie. Daniels, wciąż na swoim stanowisku, spojrzał na komodora z zaskoczeniem. Obok niego stał Thomsen, z pozoru nieporuszony sytuacją.

- Pan? - rzucił komandor niepewnie - Próbowałem pana zawiadomić przez prywatny komuni...

- Byłem dopiero w drodze - Alan machnął ręką, uciszając go - Co to za alarm?

Jednocześnie Crowley spojrzał na ekrany transmitujące obraz z zewnętrznych kamer. Domyślił się, co zaszło, zanim jeszcze komandor udzielił mu wyjaśnień. W systemie wykryto najwyraźniej dziewięć nowych jednostek, których - zdaje się - jeszcze przed kilkoma chwilami tu nie było. Bez wątpienia był to zwiad, przeprowadzany pod - dopiero niedawno rozproszoną - osłoną niewidzialności.

- Przeczesaliśmy układ wiązkami elektromagnetycznymi - mówił Daniels - no i, co za cholerna niespodzianka, okazało się, że ktoś nas obserwuje.

- Auvelianie? - mruknął Crowley, zasiadając na stanowisku dowódcy.

- A kto inny? - odrzekł Jonathan - Wszystkie nasze okręty, które mają ich w zasięgu, już otworzyły ogień. Soreviańskie i ferviańskie też. A te sukinsyny już próbują uciec z układu.

- Niech to szlag - warknął Alan - A my nie poderwaliśmy bombowców. Żeby tego Hunta wzięło i...

W tej właśnie chwili, jakby na zawołanie, na monitorze komunikatora pojawił się obraz admirała. Dowódca wyglądał na rozzłoszczonego.

- Midway! - rzucił, nie kryjąc gniewu - Dlaczego nasze myśliwce i bombowce nie są w przestrzeni?

- Zgodnie z pańskim osobistym rozkazem - powiedział Crowley, na przekór admirałowi przemawiając zupełnie spokojnym i rzeczowym tonem - zaprzestaliśmy przecież patroli, przez wzgląd na delikatną sytuację i potrzebę utrzymania dobrych stosunków z naszymi nowymi znajomymi.

- Jasna cholera - warknął Hunt z wściekłością i frustracją - Poderwijcie bombowce tak szybko, jak tylko możecie.

- To nie takie proste, panie admirale - Alan zerknął na radar - Oni wypuścili już swoje myśliwce. Nasze bombowce, pozbawione eskorty, mogą zostać zestrzelone, zanim cokolwiek zdziałają.

- Więc poderwijcie najpierw eskadrę myśliwców! - odkrzyknął admirał - Co pan, dziecko jesteś? Po prostu róbcie swoje, do diabła!

Zaledwie Hunt skończył mówić, a ktoś inny podjął próbę dostania się na ten sam kanał komunikacyjny. Translator, który uruchomił się automatycznie, podpowiedział Crowleyowi natychmiast, skąd pochodzi transmisja.

- Panowie, chciałabym to ująć dyplomatycznie, ale nie mogę - odezwał się beznamiętny głos, któremu towarzyszył inny, dużo bardziej spontaniczny, należący bez wątpienia do admirał Ororo - Co to, k***a, ma znaczyć?! Mówiłam wyraźnie, żadnego otwierania ognia bez mojej wiedzy i wyraźnego rozkazu. Przebywacie na neutralnym terytorium, do cholery. Może i jest to wasza wojna, ale to moje podwórko. Nawet nie zdążyliśmy ich wywołać! Czy was, ludzi, zawsze tak łapska swędzą, gdy...

Hunt wtrącił się, ucinając dalszą część tej tyrady.

- Pani wybaczy - wycedził, nie kryjąc wściekłości - ale mamy w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie, niż kwestie dyplomatyczne. Jeśli oni wydostaną się poza układ, opowiedzą swoim przyjaciołom o wszystkim, co tutaj widzieli!

Transmisja od Ororo urwała się - Alan nie wiedział, czy została zagłuszona, czy też Aalvenka po prostu zaprzestała prób załagodzenia sytuacji.

- Kiedy będziemy mogli poderwać maszyny? - zapytał Daniels.

- Piloci dywizjonu dyżurnego są prawie gotowi - odparł technik - będą w akcji za jakieś trzy minuty

- Mają wystartować za jedną minutę, jasne? Wyrwijcie też z koi pilotów bombowców, jak najszybciej.

- Admirale Hunt - na kanał komunikacyjny, jakim posługiwali się terrańscy dowódcy, dostali się także Sorevianie; Crowley rozpoznał głos Kasei - Wykryliśmy pięć auveliańskich Relai'kaeli Typ 97 także po drugiej stronie planety. Isherai III oraz okręty osłony podejmują pościg.

- Przyjąłem - odrzekł Hunt, nieco spokojniejszym głosem - Uwaga, niszczyciele klasy Aleksander! Uwaga, niszczyciele klasy Halsey! Uwaga, krążowniki klasy Cerber! Opuścić szyk i zniszczyć intruzów!

Crowley śledził ekrany, obserwując akcję. Okręty terrańskie kolejno wyłamywały się z formacji i opuszczały wysoką orbitę Aradiel III. Pierwszym był Nelson, jeden z niszczycieli klasy Halsey, należących wcześniej do osłony pancernika Sentima. Chociaż od celu dzieliło go kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, lecz dzięki posiadanym systemom namierzania już z tej odległości oddawał celne strzały, gdy tylko nie musiał ryzykować przypadkowego trafienia statków i okrętów sojuszniczych - głównie nhilarskich, które znacząco ograniczały pole do manewrów.

- Hangar! - krzyknął Daniels - Co z tymi dyżurnymi?

- Właśnie startują, panie komandorze - rozległo się w interkomie - Dywizjon 291, Eskadra Alfa.

- Gdzie te cholerne auveliańskie myśliwce?

- Tam - odpowiedział Crowley, zamiast jednego z niższych rangą załogantów.

Patrzył wciąż na ekrany kamer i radarów, skupiając się teraz na poczynaniach wrogich eskadr myśliwskich. Ku jego lekkiej uldze, nie zaatakowały Archimedesa, mimo że mogły tym utrudnić lub uniemożliwić rozwinięcie formacji terrańskich myśliwców - prawdopodobnie obawiały się bliskości osłaniających go korwet klasy Walkiria.

Obiektem agresji nieprzyjacielskich eskadr stały się natomiast niszczyciele i krążowniki, podchodzące do ataku na auveliańskie Relai'kaele - duże okręty, hybrydy niszczycieli oraz eskortowych lotniskowców, stanowiące podstawę floty Auvelian. Aleksandry i Halseye były wprawdzie uzbrojone w działka laserowe, służące do zestrzeliwania małych jednostek oraz nadlatujących pocisków, lecz taka walka nie była ich podstawową funkcją.

- Admirale, jesteśmy pod ostrzałem - zameldowała dowódczyni Nelsona, komandor porucznik Maria Hawkins - Myśliwce nas atakują, a my nie mamy osłony.

- Wytrzymacie - odrzekł Hunt ze względnym spokojem - Walkirie muszą teraz zapewnić osłonę przede wszystkim Midway, aby rozwinął nasze eskadry myśliwskie.

Crowley pokręcił głową. Terrańskie okręty istotnie miały zbyt potężne osłony i pancerze, aby same auveliańskie myśliwce, lekko uzbrojone, mogły im poważnie zagrozić. Mogły je jednak opóźnić, a Alan dodatkowo nie był przekonany co do braku wsparcia ze strony Relai'kaeli - dostrzegł właśnie, jak część z nich zatrzymuje się, po czym ustawia burtami do Terran. Tylko dwa z nich podążały dalej przed siebie, coraz dalej od planety. Crowley zaklął, dotykając następnie panelu komunikacyjnego, aby nadać transmisję.

- Formują linię obrony, żeby zyskać im czas - skonstatował - Próbują uciec poza układ.

- Portal - odezwał się jeden z techników na mostku Midway - Chcą otworzyć portal. Aktywny napęd nadprzestrzenny...

- Midway, kiedy bombowce będą na pozycjach? - zapytał Hunt.

- Nie zdążymy, panie admirale - odparł Crowley - Bez osłony myśliwców...

- Diabli nadali! Uwaga, Cerbery! Użyjcie dział fuzyjnych, aby zniszczyć uciekinierów!

- Tu Charon - zgłosił się kapitan jednego z krążowników - Już to zrobiliśmy, ale jeden z tych cholernych drani osłonił nasz cel... wziął to na siebie. Wystrzelimy ponownie dopiero za trzy, cztery minuty, jeśli chcemy to zrobić bez ryzyka przeciążenia.

- Nie mamy tyle czasu! Włączamy się do akcji i bierzemy jednego! Karimure! Możecie zdjąć drugiego? Tymi waszymi torpedami, niszczycielami planet?

- Admirale - odezwała się Kaseia - Dobrze pan wie, że nie używamy ich, o ile nie wymaga tego sytuacja...

- Proszę mi uwierzyć - uciął Hunt - że obecna sytuacja właśnie tego wymaga. Oni mogą opuścić system lada chwila, a jeśli to zrobią, dostarczą informacje wywiadowcze! Więc zalecane jest, abyśmy zniszczyli ich jak najszybciej, wszelkimi dostępnymi środkami!

- Skoro pan nalega - Kaseia westchnęła ze zmęczeniem, wyraźnie nie podzielając rozgorączkowanego nastroju terrańskiego admirała - Isherai III odłącza się od formacji i przygotowuje do ataku torpedowego.

- Panie komandorze - odezwał się technik na mostku Midway - Dywizjon 291. jest już w komplecie.

- No to podrywajcie bombowce! - zawołał Daniels - Na co czekacie, do cholery? Eskadra Alfa niech pozostanie przy lotniskowcu i dotrzyma później towarzystwa eskadrom bombowym, reszta dywizjonu ma zapewnić osłonę dużym okrętom!

Tymczasem Nelson, Charon oraz inne niszczyciele i krążowniki GTF kontynuowały pojedynek artyleryjski z flotyllą auveliańskich Relai'kaeli, wciąż redukując dystans i prowadząc nieustanny, zmasowany ogień z dział jonowych, plazmowych i dyspersyjnych. Wprawdzie dzięki przewadze liczebnej oraz większej sile ognia łatwo wygrywały to starcie, lecz w międzyczasie dwie inne jednostki mogły uciec z systemu. Oznaczało to pozostawienie na pastwę losu zarówno broniących się rozpaczliwie okrętów, jak i myśliwców, lecz był to typowy przykład auveliańskiej strategii. Posługując się armiami klonów, Auvelianie nie dbali zbytnio o straty.

Sentima, w otoczeniu dwóch korwet klasy Walkiria, opuścił formację, lecz nie dołączył do Charona i pozostałych - oddalił się od planety, mając zamiar wyjść na czystą pozycję do strzału. W tym samym czasie na pole bitwy docierał soreviański krążownik liniowy, flagowy okręt karimure Kasei - Isherai III.

- Otwierają portal do nadprzestrzeni - oznajmił milczący do tej pory Thomsen - Zaraz namierzymy koordynaty skoku.

Crowley nie zwracał na to w tej chwili zbytniej uwagi - patrzył właśnie na widniejący na jednym z ekranów obraz pancernika Sentima, który w kilka sekund po wypowiedzi Thomsena wypalił z dwóch posiadanych, ciężkich dział fuzyjnych.

Na pełnej mocy, pociski z tej broni miały wystarczającą siłę rażenia, by roztrzaskać w drobny mak całą planetę kilkoma salwami. Żaden okręt nie wytrzymywał bezpośredniego nią trafienia - z reguły pierwszy celny strzał z działa fuzyjnego przeciążał nawet najsilniejsze osłony, a drugi natychmiast niszczył sam okręt.

Z zamierającym sercem Alan obserwował lecące ku Auvelianom, dwa jasne, czerwone pociski, jarzące się w próżni i ciągnące za sobą szkarłatne wstęgi. W kilka napiętych chwil później doznał uczucia lekkiej ulgi, kiedy strzały szczęśliwie sięgnęły celu, jeden po drugim. Trafiony Relai'kael został dosłownie rozerwany na drobne kawałki.

Nadal jednak pozostawał drugi - a ten już miał wejść w nadprzestrzeń, umykając pogoni. Crowley patrzył na to, z trudem powściągając frustrację. Tak niewiele brakowało do zniszczenia go. Nawet terrańskie niszczyciele i krążowniki mogły go już za parę chwil wziąć na cel - z flotylli Auvelian, osłaniającej uciekinierowi odwrót, pozostały niemal wyłącznie smętne resztki.

- Namierzamy cel - oznajmiła Kaseia; jeśli była zaniepokojona perspektywą ucieczki auveliańskiego okrętu, to doskonale się z tym kryła - Odpalamy dwie torpedy klasy Daenture.

- Rozwalcie ich! - zawołał Hunt - Teraz!

Operator kamer i tym razem skierował jedną z nich w miejsce, które chciał obserwować Alan - tym razem był to soreviański krążownik liniowy. Gdy tylko komodor nań spojrzał, z otwartych pokryw wylotowych w jego dziobie wyleciały, jedna po drugiej, dwie torpedy. Trafienie jedną z takich głowic było równie niszczycielskie, jak ostrzał z dział fuzyjnych - były to termonuklearne pociski multifazowe, zdolne do niszczenia całych planet.

- Portal otwarty - zameldował Thomsen niewzruszenie - Koordynaty skoku... system Sabathius. To sąsiedni układ.

- Dalej - warczał Alan pod nosem, obserwując tor lotu dwóch torped - No, dalej.

Zaledwie to powiedział, a ogień w stronę umykającego okrętu otworzył Nelson, a zaraz po nim inne okręty - niepokojone teraz jedynie przez resztki auveliańskich myśliwców. W pościg ruszyły także bombowce z Midway, ale było już na to wszystko za późno. Serce Crowleya znów zamarło, kiedy ujrzał na jednym z ekranów portal, w jaki począł wchodzić ocalały Relai'kael. Odbywało się to stopniowo, jakby okręt zanurzał się w wodzie, albo przechodził powoli przez ledwo widoczną błonę.

Soreviańskie torpedy były już bardzo blisko - Alan prawie widział, oczami wyobraźni, jak uderzają w rufę auveliańskiego okrętu.

Pozostało to jednak w sferze wyobraźni.

Relai'kael zniknął niespodziewanie, a dwie torpedy przemknęły nieszkodliwie przez miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą był.

Ciszę, jaka po tym zapadła, dopiero długiej chwili zmąciły pierwsze stłumione, lecz siarczyste przekleństwa. W kilka kolejnych chwil później - komunikat Kasei.

- Torpedy minęły cel - oświadczyła Sorevianka, po raz pierwszy zdradzając wynikającą z sytuacji złość, choć nadal w ograniczonej postaci - Powtarzam, torpedy minęły cel.

Zaraz potem rozległ się krzyk Hunta.

- Nelson! - zawołał admirał ze złością - Odłączcie się od zespołu! Dokonać skoku do systemu Sabathius i podjąć próbę zniszczenia wrogiej jednostki tam!

- Tu Nelson, przyjęłam, Sentima - w głosie Marii Hawkins pobrzmiewała bardziej rezygnacja, niż gniew.

W niecałą minutę później - najwyraźniej zebrawszy już myśli i odzyskawszy panowanie nad sobą - dowódca przemówił powtórnie.

- Tu admirał Hunt - powiedział niemal całkiem spokojnym głosem - Zgłaszam osiem zniszczonych Relai'kaeli, brak strat własnych.

- Karimure Kaseia Ortenack - rzekła Sorevianka oficjalnie - Trzy zniszczone Relai'kaele, brak strat własnych.

- Veeramek Kezrak Ophrez - odezwał się skrzeczący głos Fervianina - Dwa zniszczone Relai'kaele, brak strat własnych.

Crowley patrzył teraz na wchodzącego w nadprzestrzeń Nelson, ale poważnie wątpił, aby ten zdołał dopaść auveliańską jednostkę. Zanim terrański niszczyciel dotrze do systemu Sabathius, Auvelianie mogą w międzyczasie wykonać stamtąd skok gdzieś indziej, gubiąc tym samym pogoń.

- Jeśli wcześniej Auvelianie nie wiedzieli, co się tutaj dzieje - powiedział Daniels grobowym głosem - to teraz wiedzą już o tym z pewnością.

- Myślę, że wiedzieli - rzekł Crowley, tchnięty nagłą myślą.

- Jak to? - Jonathan uniósł brwi.

- Jeśli mieliby się tutaj pojawić, to chyba próbowaliby przy tej okazji znowu zakładać nam pod nosem przyczółek - wyjaśnił Alan - Mieliby zatem okręty do tego niezbędne. Ale tutaj było tylko kilkanaście Relai'kaeli. To musiał być zwiad.

- O, kurna - mruknął Daniels.

- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - stwierdził Crowley, starając się mimo wszystko znaleźć jakieś pozytywne strony sytuacji - Po pierwsze, i tak nie wiedzą, co na nich czeka w okolicznych układach. Po drugie, przynajmniej my mamy teraz pewność, że planują atak.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie, dlaczego? Za szybkość i zwinność również odpowiadają mięśnie.

No, jak teraz nad tym się zastanawiam, to się zgadzam, acz myślę, że to też w pewnym stopniu kwestia wyrobienia sobie odpowiednich odruchów. (Dla jasności: mówię teraz ogólnie, niekoniecznie o Sorevianach).

W nowym rozdziale coś konkretnego się dzieje - miło. I nie chodzi o to, że Terranie raczej znielubią się z Imubianami, a o sytuację z Auvelianami - chociaż wydaje mi się, że wynik tego spotkania dało się przewidzieć. Ciekawi mnie dalszy ciąg.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nooo, po względnie długim okresie milczenia, ciąg dalszy nam się objawił. Gotowe do publikacji są znów dwa nowe rozdziałki - HHF i mój.

Najpierw ten pierwszy... znów Oliwia, znów Abhair, a już w następnym powracamy do Ikorena po tej jego niefortunnej bitce.

=============================

- XXIII -

Oliwia jak zawsze była kompletnie roztrzęsiona. Po kilku oficjalnych spotkaniach, zakończonych podpisaniem paktu o nieagresji, jej nerwy były w strzępach. Spodziewała się, że gdy tylko przyjezdni dogadają się Shata'lin i Imubianami, poczekają na Mirabelle. Dobry obyczaj, jak myślała, nakazywał, żeby poczekać na gospodynię, a do przedstawicielki udawać się tylko w sprawach absolutnie naglących. Myliła się, bowiem Terranie i Sorevianie udali się do niej niemal z miejsca. Mehre uparcie twierdził, że to nawet lepiej. Pomimo poważnej atmosfery, przewodniczący poszczególnych delegacji najwyraźniej zauważyli jej znerwicowaną naturę i starali się nie sprowokować ataku paniki. Byli bardzo delikatni, przynajmniej jak na polityków. To poniekąd słuszne podejście nie koiło Finn ani trochę. Nie w obliczu wieści o zbrojnym incydencie w przestrzeni sektora. Arigilianka nie znała szczegółów, choć pierwsze wieści rozniosły się lotem błyskawicy. Cokolwiek stało się na górze, nie mogło być dobre. Ororo skontaktowała się z Oliwią niemal natychmiast, nie wdając się w szczegóły, i wydawała się wyjątkowo rozwścieczona. W związku z tym wszystkim zarządziła dodatkową eskortę dla Mirabelle, która też miała się przez to spóźnić.

- Już pół godziny... Panie Mehre, jest pan pewien, że nie wysłała wiadomości o kolejnym opóźnieniu? - Oliwia zadała to pytanie po raz trzeci w ciągu ostatniego kwadransu. Czekanie na lądowisku wyraźnie zaczynało ją nudzić. Na domiar złego pogoda zaczęła się psuć, zapowiadano solidną ulewę. - No i kto to słyszał o takiej pogodzie na prawie pustynnej planecie?

- Jak już panience mówiłem, gdy tylko pani Abhair się zgłosi, dam znać. To pewnie nic poważnego.

- Może to przez tą pogodę się tak opóźnia?

- Nie wydaje mi się, nawet najprostsze promy nie są specjalnie podatne na warunki atmosferyczne. Ten problem rozwiązano całkowicie już wieki temu.

- Może... - Finn zadygotała odpowiadając niepewnie, zrezygnowanym tonem - Tylko że mi się nie chce już tu siedzieć.

- Nie dziwię się - odparł Abner - Z całym szacunkiem dla waszej tradycji, panienko, ale tradycyjny arigiliański strój nijak nie pasuje na taką pogodę. Wieje strasznie, a panienka jeszcze mi się tu zaziębi z tymi gołymi plecami. Tradycja tradycją, ale przeziębienia na takie rzeczy nie patrzą. Mogę sam poczekać na panią prezes, jeśli panienka sobie życzy, albo przynajmniej skoczyć po jakiś płaszcz.

- Dziękuję, panie Mehre, ale dam sobie radę. - kolejny dreszcz przeszedł Oliwii po plecach - Podobno na naszym macierzystym świecie gorzej wiało.

Zaledwie Finn zdążyła dokończyć zdanie, gdy z chmur nad nimi wyłonił się sporych rozmiarów nhilarski wahadłowiec, upstrzony kilkoma firmowymi logami i osobistą sygnaturą Abhair. Maszyna była zaskakująco cicha, jakikolwiek nietypowy dźwięk dało się wyłapać dopiero, gdy zeszła niżej. Osobista taryfa pani prezes była zdecydowanie sprzętem najwyższej klasy. Nie minęła minuta, a statek o rozmiarach domu jednorodzinnego gładko przyziemił na płycie lądowiska, tylko kilka metrów od miejsca, w którym stała Finn. Ku zaskoczeniu Abnera, Arigilianka nawet nie drgnęła.

Boczny właz się otworzył i w wejściu stanęła sama Mirabelle, ubrana wyjątkowo szykownie, jak na siebie. Ku zaskoczeniu Finn, w dłuższej niż zwykle, choć wciąż przykrótkiej spódnicy i nieco mniej odsłaniającym topie. Ale tylko nieco - wciąż nie wyglądała jak schludna, oklepana businewoman, a raczej jak niezwykle brzydka - bo nhilarska - pani do towarzystwa. Abner na ten widok zmrużył oczy okazując pewną dezaprobatę.

- No żesz k***a! Czemu nikt mi nie powiedział, że tu tak pi***i? - Mirabelle zaczęła z grubej rury - Przysięgam, urwę łeb temu pacanowi od prognoz pogody. - z tymi słowami weszła do środka, wrzasnęła parę razy i wróciła z puchatym, eleganckim płaszczem na plecach. Zeszła po schodach, zupełnie pozbawiona jakiejkolwiek ochrony.

- Ma dobry humor - Oliwia szepnęła do Abnera.

- Ano ma, widziałem u niej gorsze wybuchy - odparł Mehre, chichocząc pod nosem.

- Przeklęte formalności! Umgali musiała mi nagadać, jacy to nasi goście są napaleni do strzelania, jak gdyby to był mój biznes! Uwierzycie? No, kto by się spodziewał, że ludzie sięgną po broń? Jakbyśmy tego z tysiąc razy na rok nie widzieli! - Abhair wymacała swój płaszcz. - No i jeszcze pogoda! Czy wszystko jest, k***a, przeciwko mnie? Liczyłam, że pokażę się z lepszej strony, a muszę łazić w tym paskudztwie jak jakaś stara wiedźma!

- Witamy na dole, pani prezes! - Oliwia uśmiechnęła się, rzucając powitaniem zupełnie znikąd - Jak się pani podoba przygotowany teren?

- Jest śliczny, kochanieńka, ale powiedz mi jedno... Coś ty sobie do jasnej cholery myślała? - Mirabelle błyskawicznie ściągnęła płaszcz, przygarnęła Finn do siebie i zawiesiła na niej ciuch jak na chudym wieszaku. - Bez płaszcza w taką pogodę! Zaziębisz mi się, zakichasz dokumenty, zmarnujesz kasę na leki. Po co ci to? Widzisz? Pan Mehre się ciepło ubrał, a ty co? Wiem, że bystra jesteś, ale czasem warto posłuchać starszych.

- Ale ja...

- Żadnych ale, moja droga. Włazimy do środka, nim ja się od tego wszystkiego rozchoruję. Z kim mam teraz spotkanie?

- Z delegacją Fervian, pani prezes. - odparł Mehre beznamiętnie.

Grupa ruszyła powolnym krokiem w kierunku głównego budynku.

- A Fervianie to? - Abhair uniosła rękę, zachęcając Abnera, by kontynuował.

- Wyglądają trochę jak więksi Arigilianie, tylko... no... bardziej ptakowaci.

- Czyli w normie, coś w miarę znajomego.

- Powiedzmy, że tak... Bez ochrony, pani prezes? - Mehre wtrącił, zmieniając temat.

- Mam ci przypominać, że jesteśmy na "ty"? - Na te słowa były kamerdyner klepnął się w czoło - Bez ochrony, Abner. Czy ja wyglądam na taką, co nie potrafi się bronić? - Mirabelle uśmiechnęła się przekornie i podwinęła spódnicę. Przy podwiązce wisiała kabura z pokaźnym rewolwerem. Mehre jednak nawet nie spojrzał. Znał panią prezes zbyt dobrze.

- Ależ skądże. Nie śmiałbym nawet.

- No, właśnie. Która sala?

- Numer osiem, pani prezes. Wchodzi pani sama? - zapytała Oliwia niepewnie.

- Wchodzicie ze mną.

- Co?! - Mehre i Finn zapytali w tej samej chwili.

- No, a jak inaczej? K***a mać, ogarnijcie się. Moja naczelna prawniczka i główny zarządca do spraw infrastruktury.

- Jestem tylko skromnym inżynierem. - Abner wymownie osunął rękę po twarzy.

- No, to teraz już nie jesteś, dostałeś awans.

- Ale takie stanowisko w firmie nie istnieje.

- Teraz już istnieje, Abner. Zamknij się i nie pi****l głupot. Znasz się na tym lepiej, niż ktokolwiek inny. Co więcej, znasz mnie też lepiej, niż wszyscy dookoła... No, prawie. W każdym razie, wiesz, co robić, kiedy się wścieknę.

- Niech tak będzie.

- K***a, Abner. Każdy normalny na twoim miejscu cieszyłby się jak głupi z awansu. Podwyżkę dostaniesz, nowe biuro. Żonie kolejne buty kupisz. Swoją drogą, jak tam Altea się miewa? Wciąż podejrzliwa?

- I to bardzo. Wie pani, jak nienawidzi, gdy się z panią twarzą w twarz widuję. Zazdrość jej jeszcze nie przeszła.

- Powiem ci coś. Po tym wszystkim, jak już tu skończymy, daję ci płatny urlop. Powiedz jej, że to na zgodę. Może paranoja jej minie, tym bardziej, że nic nie zaszło.

- Ja to wiem, pani to wie, ale ona ma swoje obawy.

- Moja reputacja.

Mirabelle parsknęła śmiechem i otworzyła drzwi do sali. Ferviańska delegacja już na nią czekała. Abhair wpuściła najpierw Oliwię i Abnera, po czym sama weszła do sali.

Ferviański ambasador, który zapewne już od długiego czasu oczekiwał Mirabelle w towarzystwie pięciu ochroniarzy i dwóch innych dyplomatów, na jej widok wstał zza stołu.

- Nareszcie - powiedział, niezbyt oficjalnie - Co panią zatrzymało, jeśli wolno spytać?

- Sprawy natury formalnej. Musiałam jeszcze odbyć pilne spotkanie z dowądzącą mojej prywatnej floty. - Mirabelle schowała nieco oczy, co w nhilarskiej mimice odpowiadało zmarszczeniu brwi. - Podobno był jakiś incydent na górze. Otworzono ogień bez zgody Ororo.

- Tak, słyszałem o tym - Fervianin skinął głową - Chociaż pierwsze słyszę, aby nasi dowódcy potrzebowali zezwolenia kogoś spoza naszych sił zbrojnych - Obcy ambasador wyciągnął rękę do powitania, najwyraźniej uznając poruszony przez Abhair temat za niewart większej uwagi - Nazywam się Novrez Krieda, zostałem upoważniony do reprezentowania APF.

- Mirabelle Abhair, prezes korporacji Abhair i właścicielka tych terenów, miło pana poznać. Do incydentu wrócimy za chwilę. Wieści tego typu lubią się roznosić i niepokoić obywateli, sam pan rozumie. Ostatnia rzecz, jakiej chcę, to panika.

- Postaramy się do niej nie dopuścić - odrzekł Novrez - Będzie to jednak trudne, jeżeli konflikt istotnie wybuchnie... czego się niestety spodziewamy. Wiele zależy od tego, czy będziemy współdziałać, zatem nasze rozmowy nabrały teraz jeszcze większego znaczenia.

- Pani Ororo wspominała mi o tym, więc mniej więcej wiem, o co chodzi. Z mojej strony mogę powiedzieć, że sama spodziewam się problemów. Po drugiej stronie bramy, tylko kilka układów stąd, na moich terenach panoszy się potężna imubiańska flota. Coś się święci, a groźba konfliktu i z tej strony nie nastraja mnie optymistycznie.

- Imubiańska flota? - Krieda wydawał się być zaintrygowany, jednak Mirabelle była w stanie to stwierdzić jedynie po jego oczach; dziób wykluczał u niego mimikę twarzy - Czy nasi dowódcy zostali już o tym poinformowani? Jakie ci Imubianie mają zamiary i w jakiej sile przybyli?

- Jeśli do tej pory nie zostali, to zapewne wkrótce zostaną. - Mirabelle złożyła ręce i pochyliła się lekko - Lecą w tę stronę, nie odtworzyli ognia, ale i nie odpowiadają na wezwania. Z tego, co wiem, trzy floty uderzeniowe zbite w jedno, ogromna siła. Czegoś takiego nie widzieliśmy przynajmniej od dziesięciu lat. Zamierzamy ich tu wpuścić.

- Czy przyjmuje pani, że użyją tej siły przeciwko Auvelianom i Ildanom? Wiem od veerameka Ophreza, że ich dowódca zadeklarował zamiary udzielenia pomocy wojskowej w razie agresji z zewnątrz.

- Pan sobie jaja robi? - zaśmiała się Mirabelle - Oni mogą co najwyżej pomóc, ale wam się wykrwawić. Rzucą się na ten sektor jak tylko wyłapią kto ma przewagę. Proszę się nawet nie łudzić, że będzie inaczej.

- Uważa pani, że aż tak lekko traktowaliby dane słowo? To oznaczałoby zdanie się na łaskę i niełaskę Auvelian. Nie mogą być przecież na tyle głupi, aby nie wiedzieć, że podzieleni, możemy nie dać rady pokonać agresorów.

- Ależ oni nie są glupi. Im na tym zależy. Znam ich podejście i jak się robi z nimi interesy przez parędziesiąt lat, stają się kompletnie przewidywalni. Prawdopodobnie liczą na to, że konflikt wybuchnie, nim tu przybędą. Wkroczą do układu jak wyzwoliciele, wytłuką to, co z nas zostanie, i zdobędą śliczny przyczółek. Na ich nieszczęście, zabezpieczyliśmy się.

- Co ma pani na myśli? - Tym razem Novrez sprawiał wrażenie zdziwionego, chociaż i teraz Mirabelle rozpoznawała to nie tyle dzięki jego mimice, co własnej intuicji - Jeżeli obawia się pani, że mają wrogie zamiary, dlaczego zamierza pani po prostu wpuścić ich do układu? Gdzie tu zabezpieczenie?

- Znajdą się między młotem, a kowadłem. - mówiła Mirabelle z entuzjazmem - Kilka godzin po ich zakładanym ataku za ich plecami zjawią się nasze posiłki. Pozbawieni możliwości ucieczki, albo się poddadzą, albo będą walczyć do końca. Tak uważa Ororo. Będzie to potężny cios dla Legionu. Może przez parę miesięcy po tym przestaną mi się wpieprzać w interesy.

- Nie znam się na taktyce - wyznał Novrez - Nigdy nie pragnąłem zostać wojownikiem, ani też nie doradzano mi takiej przyszłości. Ale wiem, że nie możemy sobie pozwolić na angażowanie okrętów do takiej walki, kiedy wszystkie mogą być potrzebne w naszych zmaganiach z Auvelianami oraz Ildanami. Nawet jeśli nasi dowódcy traktują Imubian bardzo... sceptycznie, jako siłę uderzeniową, wzmianki o ogromie ich floty mogłyby ich zaniepokoić. Ile to okrętów dokładnie, jeśli ma pani takie informacje?

- Chyba z półtora tysiąca dużych jednostek, przynajmniej wedle ustaleń Ororo. Kilka mniejszych flot czai się jeszcze na granicach moich terenów, ale te nie stanowią bezpośredniego zagrożenia. Mimo wszystko, to oznacza całe miliony wojska, które mogą zalać układ. Pani Ororo z pewnością przekaże dokładniejsze dane waszym dowodzącym, jeśli zapytają.

- W tej sytuacji, szczytem luksusu byłoby skierowanie przeciwko nim jednej z naszych flot w pełnej sile - ocenił Novrez - Chociaż to musieliby ocenić nasi dowódcy. Może wycofaliby się, gdyby ujrzeli naszą siłę ognia?

- Liczy pan na cuda. - Mirabelle westchnęła - Floty inwazyjnej nie szykuje się w jeden dzień i po to, by po prostu spie****ić. - Abner zerknął na Abhair ganiąco - Są zbyt uparci.

- I najwyraźniej głupi - stwierdził Krieda - Mówi pani o tym, że wkroczą jako wyzwoliciele i przejmą układ, ale Ophrez i jego koledzy z sojuszniczych ras powiedzieliby zapewne, że to... nierealne. Nie widzieliśmy ich okrętów w walce, ale znamy ich parametry. Nasz veeramek stwierdził, że jeśli owe kalkulacje są poprawne, nawet przestarzałe okręty, podarowane nam niegdyś przez Sorevian, dałyby im radę. A co dopiero nowe konstrukcje, które wystawiliśmy do operacji w tym systemie. Nawet jeśli odnieśliby zwycięstwo, nie darowalibyśmy im takiej zdrady, niedługo więc by się nim cieszyli.

- Ja się na takich sprawach nie znam, ale jestem przekonana, że coś kombinują. Ororo twierdzi, że nawet słaby przeciwnik może zadać poważne straty, jeśli wykorzysta sytuację... A jak do tej pory koordynacji nam jak cholera brakuje.

- Co ma pani na myśli? Prowadzimy jeszcze rozmowy, ale jesteśmy już przecież na dobrej drodze do podpisania pierwszych oficjalnych paktów o nieagresji. Ja zaś miałbym dalej idącą propozycję, aby...

- A jak często otwiera pan ogień na nie swoim podwórku? - w głosie Abhair można było wyczuć pewną irytację - O tym, cholera, mówię. Podobno Umgali umawiała się z waszymi dowódcami, by nie otwierali ognia bez jej wiedzy. Umowę złamano przy pierwszej okazji. Z takim "świetnym" zgraniem nie będzie nam potrzeba wrogów, proszę pana. Sami się, k***a, przypadkiem powybijamy!

- Nie znam szczegółów tamtej umowy - odrzekł chłodno Krieda, co kontrastowało teraz z jego niezmiennie nieczytelnym wyrazem twarzy - ale myślę, że posuwacie się za daleko, wywierając na nas tego typu naciski. Ororo może składać takie postulaty, ale nie ma prawa wydawać rozkazów wysokiej rangi oficerom, nie pozostającym pod jej rozkazami. Robiliśmy, co mogliśmy, aby zapewnić tej kolonii bezpieczeństwo i nie dopuścić, aby wróg wszedł w posiadanie informacji przydatnych dla jego inwazji - w głosie Fervianina pojawił się ton skargi - Tymczasem spotykamy się z oskarżeniami o łamanie umów.

- Pan chyba czegoś tu nie rozumie. Otworzyliście ogień do jednostek obcej nam rasy, która nie okazała wobec moich sił agresji. Zrobiliście to na moim zakichanym terytorium, nim Ororo zdążyła ich wywołać. Zakładam, że mówicie prawdę co do tych Auvelian, ale opinia publiczna odbierze to, k***a, po swojemu. Tu trzeba działać bardzo delikatnie.

- Opinię publiczną można w pewnym stopniu kontrolować i nawet w obliczu takich wydarzeń nie dopuścić do paniki, której tak pani się obawia - odparował Novrez, najwyraźniej wciąż niezrażony tonem wypowiedzi Mirabelle - Wystarczy tylko odpowiednia informacja. Wiem dobrze, że admirał Ororo również jej udzielono, wykazuje się zatem skrajną naiwnością, dopuszczając myśl, że okręty Auvelian, które szpiegowały układ w ukryciu, robiły to bez wrogich zamiarów.

- Pan nigdy nie działał w korporacji, prawda? - Mirabelle spytała ironicznie - Szpiegostwo to tutaj normalna praktyka, która niewielu dziwi. Wierzę, że Umgali wie, co robić. Problem w tym, że działania bez jej wiedzy szkodzą wizerunkowi floty. Niektórzy w takim etnicznym tyglu, jaki tu mamy, mogą sobie pomyśleć, że nie mam dość władzy nad sektorem. Jestem prezesem korporacji, proszę pana, nie dyktatorem. Manipulowanie publiką ogranicza się u mnie do reklamy i ofert lepszych, niż konkurencji. Nie zniżę się do nabierania obywateli bardziej, niż interes wymaga.

Novrez wydawał się słuchać tej wypowiedzi z rosnącą irytacją, a kiedy Abhair skończyła, odezwał się uniesionym głosem, z wyraźniejszym niż zwykle, jakby orlim skrzekiem.

- To nie jest korporacja - oświadczył, sprawiając wrażenie, jak gdyby miał zaraz zerwać się z miejsca - To jest cholerna wojna! A wy, jeśli do tej pory nie zdaliście sobie z tego sprawy, założyliście tę kolonię na linii frontu. Nie uciekniecie przed tą wojną i macie prosty wybór. Albo staniecie po naszej stronie, porzucając zbędne konwenanse, albo staniecie przeciwko Auvelianom samotnie i pozwolicie, aby was zniszczyli. Decyzja powinna być w tym układzie prosta.

Zaraz potem Novrez oparł się na powrót w fotelu, jak gdyby żałując swojego wybuchu. Powiedział coś pod nosem z irytacją - bez wątpienia było to przekleństwo, ale translator pozostawił je bez tłumaczenia.

- Na wojnie Czerwonego Młota z Imubią zbiłam większą ilość szmalu, niż ta kolonia zarobi przez sto lat, więc coś na te tematy wiem, proszę pana. - Mirabelle zdawała się być kompletnie niewzruszona, Abner jednak widział, że aż się w niej gotuje - Mnie chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa swoim obywatelom. Jak pan do ciężkiej cholery myśli, czy gdyby nie zależało mi na tym, przekazałabym panu informacje, które zabezpieczą was przed zajściem od d*** strony? Jeśli każdy będzie wszystko robił po swojemu, bez konsultowania z resztą, nie osiągniemy absolutnie nic.

- Ciekaw jestem, co Ororo zamierzałaby osiągnąć, pozwalając zwiadowcom zbiec z układu - rzucił Krieda zgryźliwie - Jeżeli nie pozwolimy, by Auvelianie posiedli jak najwięcej danych, może nam to pomóc ocalić życie tym, którzy zamieszkują waszą kolonię. A pani się martwi o opinię publiczną? O swoje zyski? Z tych powodów nie chce pani z całą bezwzględnością zwalczać oczywistego zagrożenia dla kolonii?

- To już proszę zapytać Ororo o tego typu sprawy. Nie jestem ekspertką od taktyki. Wiem tylko, że jeszcze nigdy się na niej nie zawiodłam.

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odrzekł Novrez - Skoro, podobnie jak ja, nie jest pani ekspertką w tej dziedzinie, po co w ogóle ta rozmowa? Proszę swoje wątpliwości zgłaszać naszym dowódcom, poprzez Ororo. Z pewnością będą mieli do powiedzenia o wiele więcej, niż ja.

- Mnie interesują zyski i zagrożenia dla biznesu, proszę pana. Mój profit, to profit moich pracowników. Swoje wątpliwości zwykłam zgłaszać osobiście. W razie potrzeby mam plany ewakuacji kolonii, więc to nie jest żadnym problemem. - Mirabelle mówiła tak, jakby zaraz miała zacząć ziewać - Mimo wszystko zakładam, że nie przyszedł pan tu pi****yć tylko o tym, prawda? Szczególiki tego typu można chyba zostawić wojskowym.

- Pozwolę sobie zauważyć, to pani pierwsza zaczęła o tym pi****yć - odgryzł się Novrez; jego głos, teraz niemal całkiem spokojny, kontrastował z tak mało oficjalną odpowiedzią - Dodam jeszcze, że takie zachowanie nie wpłynie na zmianę mojego stanowiska. Mówi pani o wojskowych, ale odnoszę wrażenie, że pasowałaby pani do wojowników mojej rasy.

- Co pan przez to rozumie? - Mirabelle zdawała się być zaintrygowana ostatnim zdaniem.

- Koszarowy język oraz poziom wypowiedzi - odrzekł Krieda, mówiąc takim tonem, jak gdyby tłumaczył coś oczywistego - Nasi wojownicy, choć bez wątpienia pożyteczni, nie grzeszą wyrafinowaniem. Dlatego takie osoby, jak ja, wyróżniają się na tle naszej rasy. Z tego też względu, zostałem uznany za przydatnego do innych zajęć, niż wojna.

- Cóż... - Mirabelle zerknęła porozumiewawczo w stronę Abnera - Gdybym była w jakiś sposób uprzedzona i nie dość wyrafinowana, pomyślałabym, że chce mnie pan obrazić. Ale zakładam, że dyplomata nie posunąłby się do tak niskich zachowań. Mam rację?

- Osoba, która posługuje się takim językiem w rozmowie takiej rangi, nie powinna chyba mnie o takich sprawach pouczać - odciął się Novrez - A teraz, jeśli skończyliśmy już nikomu niepotrzebne kłótnie, pani pozwoli, że wrócę do sprawy, którą chciałem poruszyć, zanim mi przerwano. Wiem dobrze, że panowie Olsen i Baikan dążyli do zawarcia paktów o nieagresji z poszczególnymi frakcjami, także z wami. Znam również warunki tych paktów. Ale w świetle ostatnich wydarzeń, wystąpiłbym z dalej idącą propozycją. Mianowicie, zawarciem tymczasowego sojuszu, w razie zaistnienia zagrożenia ze strony Auvelian, celem zneutralizowania tego zagrożenia.

- Osobiście uważam, że powściąganie emocji to objaw sztuczności i pewnej arogancji. Mnie przynajmniej nikt nie zarzuci, że się wywyższam, czy jestem nienaturalna bądź nieszczera. - Pani prezes uśmiechnęła się; gdyby miała zęby, zapewne wyszczerzyłaby je w złośliwym geście - Ale mieliśmy się już nie kłócić, prawda? Tymczasowy sojusz, pan powiada? Myślę, że Ororo byłaby z takiego obrotu spraw wyjątkowo zadowolona. Zabezpieczy to działania naszych flot i moją nową inwestycję. Ma pan jakieś wstępne warunki?

- Detale będę musiał, oczywiście, omówić wcześniej z ambasadorami Baikanem oraz Olsenem. Niemniej, mogę przedstawić wstępne warunki. Chodzi przede wszystkim o to, abyśmy mieli solidniejszą gwarancję, że w razie ataku będziemy stali po tej samej stronie. Postulowałbym zatem, po pierwsze i najbardziej oczywiste, aby przymierze stało się faktem, jeżeli nasi wrogowie zaatakują. A co za tym idzie, aby nasze siły zbrojne czynnie wspierały się nawzajem w walce. Po drugie, utworzenie wspólnego sztabu, abyśmy mogli podejmować decyzje i planować ruchy wojsk i flot na najwyższym szczeblu. Po trzecie, dalsze wzajemne udostępnianie informacji dotyczących wspólnych wrogów. Wiem, że Ororo otrzymała już mnóstwo danych na temat Auvelian i Ildan, albo wkrótce je otrzyma. My zatem domagamy się danych na temat Imubian, jeśli rzeczywiście zaatakują.

- Panie, ja nie mam innej strony, po której mogę stać! Nie myśli pan chyba, że powitam kogoś, kto zamiast podania mi ręki otworzy ogień? Ponadto, że tak ładnie ujmę, jako gospodarz mam obowiązek zapewnienia wam bezpieczeństwa w miarę moich możliwości, toteż wsparcie militarne nie będzie żadnym problemem. Kwestię sztabu i danych wywiadowczych trzeba już omówić z admirał Ororo. Po cichu powiem, że jest momentami bardziej uparta, niż ja, i po owym incydencie trudno ją będzie oficjalnie przekonać. Ale obie nienawidzimy oficjalnych spotkań, w luźnej atmosferze staje się zdecydowanie bardziej otwarta. To zresztą taka nasza firmowa tradycja.

- No cóż, jeszcze niedawno rozważała pani podanie ręki ewidentnie wrogim zwiadowcom - zaznaczył Novrez z sarkazmem - Musi pani jednak wiedzieć, że o ile proponowany przeze mnie teraz sojusz miałby mieć charakter tymczasowy, o tyle w przyszłości moglibyśmy poważnie rozważyć włączenie się w konflikt z Imubianami... interesuje nas to bardziej, niż Sorevian i Terran.

- Nie rozważałam podania ręki. Chodziło mi o to, by nie prowokować ataku. Ale to nie jest już istotne. Konflikt z Imubianami, pan powiada? - Mirabelle zdawała się być zaintrygowana tą kwestią - Cóż, nie leży on w moich, ani Federacji interesach. Nasze stosunki są chłodne, ale nie otwarcie wrogie, a wymiana handlowa kwitnie. Nie znaczy to, że będę wam w jakikolwiek sposób przeszkadzała, jeśli macie zamiar się z nimi lać. Shata'lin z pewnością zaś podadzą wam przy tym rękę. Ja jednak nie mam zamiaru mieszać się w jakikolwiek większy konflikt z Senatem, chyba że sami wypowiedzą mi wojnę.

- Do Shata'lin również zamierzam wystąpić z podobną propozycją, ale tak czy inaczej, są to plany przyszłościowe. Widzi pani - Novrez rozłożył ramiona w nieco teatralnym geście - wiąże się to z naszą naturą. Jesteśmy rasą wojowników, podobnie jak Sorevianie, lecz gorzej nad tym panujemy. To zresztą było jedną z przyczyn, dla których przed kontaktem z naszymi sojusznikami pozostawaliśmy skłóceni, a i później trudno nam było utrzymać nowy ład. Lecz odkąd włączyliśmy się w wojnę przeciwko Auvelianom oraz Ildanom, sprawy mają się lepiej. Jednakowoż... ów konflikt nie potrwa wiecznie, a my nie umiemy przewidzieć, jak na rozwój stosunków między plemionami wpłynie brak wspólnego wroga. Zawsze moglibyśmy wtedy obrócić agresję przeciwko Imubianom... o ile oczywiście będziemy dostatecznie przekonani, że warto stanąć po stronie waszej i Shata'lin.

- Sprawy wojenne proszę już ustalać z panią admirał Ororo. Ja jestem handlowcem, nie wojownikiem, Umgali to jednak co innego. Moja droga plemienna księżniczka przewodzi największemu i najbardziej walecznemu zgrupowaniu Aalvenów w tych okolicach i jest szalenie dumna ze swoich tradycji. Powinniście się świetnie dogadać. Ororo jest moją pełnomocniczką w sprawach militarnych. Jeśli ona zdecyduje się lać z Imubianami, to równie dobrze sama mogłabym to powiedzieć.

- Tak czy inaczej - Fervianin wrócił do bardziej oficjalnej pozy - to są plany na przyszłość. Na razie pozostańmy przy "tu i teraz". Wiem już, że pozytywnie rozpatrywała pani warunki, jakie były wam przedstawiane wcześniej przez Sorevian i Terran i zgaduję, że spodziewała się pani usłyszeć o podobnych warunkach ode mnie. Przedstawiłem wstępne postulaty, więc chciałbym również znać wstępne pani stanowisko w ich kwestii, oraz sojuszu w ogóle.

- Myślę, że to raczej oczywiste. - Mirabelle wyraźnie spuściła z tonu, gdy zaczęło się gadanie o "interesach" - Nie zależy mi na wojnie z kimkolwiek z was. Wymiana handlowa po prostu bardziej się opłaca. W razie konfliktu macie jednak moje pełne wsparcie, tak bezpośrednie, jak i pośrednie, przynajmniej do czasu, aż nasz mały kryzys z możliwą inwazją nie minie.

- Niezmiernie mnie to cieszy. Muszę jednak panią powiadomić, że podobne propozycje zamierzam składać także przedstawicielom innych ras... w tym Imubianom. Jeżeli jednak istotnie pierwsi otworzą ogień do was lub któregokolwiek z sygnatariuszy, będzie to oznaczało pogwałcenie paktu. To samo zresztą dotyczy was. Mogę też panią zapewnić, że Baikan oraz Olsen będą mieli podobny punkt widzenia. Nie zamierzamy mieć tutaj wrogów, więc jeśli ktoś postanowi wyłamać się z szeregu, narażając nas i potencjalnych sojuszników... cóż, nie będziemy pobłażliwi.

- Ma pan to jak w banku, że się wyłamią. I to prędzej niż później. Jeśli byłby pan zainteresowany, proszę odwiedzić moje biuro po godzinach, mam tam zgromadzone stosowne materiały na niepokornych klientów.

- Co ma pani na myśli?

- Za dużo by mówić. Oszustwa gospodarcze. rajdy pirackie, łamanie zawieszenia broni, mordy na cywilach z podbitych światów. Takie tam. Typowe dla nich.

- Shata'lin udostępniali nam już tego typu dane - odrzekł Novrez, jakby znudzony - Z drugiej strony, zawsze możemy przyjąć ich więcej. Mimo wszystko, walczycie o dobrą opinię we własnym interesie, trudno się temu dziwić.

- Wie pan, nie utrzymałabym się na rynku, gdybym dymała klientów w tak oczywisty sposób na każdym możliwym kroku. Wbrew pozorom i temu, co przez stulecia twierdzili ekonomiści, klient głupi nie jest i docenia dobre traktowanie i uczciwe warunki. Niektórzy jednak są po prostu niereformowalni.

- Myślę, że o takich kwestiach nie warto dyskutować na takim spotkaniu - stwierdził Krieda, nie przejawiając zainteresowania - Pozostańmy w sferze polityki. Skoro wcześniejsze warunki paktu o nieagresji, przedstawiane wam przez Sorevian i Terran, również wydały się pani adekwatne, czy przyjmie je pani i tym razem? Pytanie, jak mniemam, jest tu raczej formalne.

- Zdecydowanie formalne. Nie oczekuję żadnych kruczków, których bym już nie widziała.

- Świetnie - ucieszył się Fervianin - Przy okazji, proszę, aby dostarczono mi w międzyczasie materiały, o jakich pani mówiła. Z góry uprzedzam, że powinna pani przygotować kopie także dla Terran oraz Sorevian. Imubianie również przekazują nam podobne materiały, więc... proszę nam pomóc podjąć właściwą decyzję, że się tak wyrażę. Zdaję sobie sprawę, że opowiedzenie się po obu stronach nie będzie możliwe.

- Po prostu może pan posłać kogoś do mojego biura. Zawsze przyjmuję po godzinach, z nielicznymi wyjątkami... - Mirabelle zawiesiła głos - Ale wtedy zawsze jest ktoś w zastępstwie. Do tej pory Oliwia sprawowała się dobrze, jak mniemam. Jeśli to wszystko z istotnych spraw, pan wybaczy, ale chciałabym odpocząć. Zajmowanie się wszystkimi formalnościami w tle potrafi być diabelnie męczące, podobnie jak oficjalne spotkania dziesięć minut po lądowaniu, z całym szacunkiem.

- Jeśli akceptuje pani projekt paktu w całości, nie musimy się chyba wdawać w szczegóły. Możemy złożyć podpisy pod tą oraz innymi umowami w późniejszym terminie, ale radzę wcześniej dokładnie zapoznać się z tym dokumentem. Oraz pomyśleć nad ewentualnymi poprawkami... i przedstawić nam je do rozpatrzenia.

- Z dokumentami zapoznam się zbiorczo, jak tylko dostanę pełne egzemplarze od mojej małej asystentki. Teraz, gdy już tu jestem, mogę się w pełni poświęcić sprawom, że tak to ujmę, lokalnym.

- Dobrze więc - Fervianin najwyraźniej zbierał się do odejścia, dając gestem znak swoim młodszym kolegom - Jeśli z racji przebiegu minionych spotkań nie musimy omawiać ustaleń umów... nie ma potrzeby przeciągać tej wizyty.

- Zdecydowanie. I na przyszłość radzę się nieco rozluźnić. Jeśli miałby pan zamiar prowadzić kiedyś negocjacje z innymi firmami, to zaleją pana biurokracją w takim stopniu, że jeszcze pan zatęskni do tej nieobytej, wulgarnej suki, Abhair. Nie będzie pan pierwszym, tak swoją drogą.

- Wcale nie myślałem o aż tak dosadnych określeniach - Novrez wstał, co zaraz po nim uczynili dwaj pozostali ferviańscy ambasadorzy; ich ochroniarze, dotychczas stojący sztywno jak posągi, ruszyli się z miejsca - Do zobaczenia wkrótce. Przy sygnowaniu umów, jak mam nadzieję.

- Jasne, jasne. Grzeczność przede wszystkim. Miłego dnia. Gdy już się ze wszystkim zapoznam, zbiorę pańską, jak i pozostałe delegacje na nieco mniej formalnym spotkaniu, gdzie przypieczętujemy to wszystko i dogramy co trzeba.

Obie delegacje wyszły z pomieszczenia i udały się w swoja stronę. Mirabelle, najwyraźniej nie chcąc wychodzić na zewnątrz, udała się do niewielkiego baru, założonego pierwotnie dla pracowników, do czasu otwarcia przyzwoitej restauracji. Niezbyt zaskakująco, Abhair czuła się w takich klimatach jak ryba w wodzie. Towarzystwo podpitych i wesołych po godzinach pracowników zdawało jej się niezmiernie odpowiadać. Bar był dość mocno zatłoczony, a oprócz lokalnego personelu przebywało tu najwyraźniej kilku gościnnych, co dało się wyłapać po beznamiętnych burknięciach translatora tu i tam. Pani prezes zajęła miejsce przy stoliku wraz ze swoimi asystentami i postawiła im po szklanicy gorącej kawy.

- Nie poszło tak źle, prawda? - zapytała w końcu, uśmiechając się serdecznie.

- Nie, pani prezes. - odparła Oliwia praktycznie bez namysłu.

- Tak, pani prezes. - zaprzeczył Mehre, nie kryjąc ironii - Odniosłem dziwne wrażenie, że tamten... dyplomata, nie okazywał pani dość szacunku. Z drugiej strony...

- Abner, proszę! Nie spodziewaj się, że każdy będzie się do mnie zwracał jak ty za starej posady. Ci Fervianie to rasa wojowników, jak twierdził Novrez.

- To nie usprawiedliwia tych złośliwych uwag.

- Ano prawda, nie usprawiedliwia, chyba nie był pod dobrym wrażeniem. Może się nie wyspał?

- Raczej pani była jego problemem.

- Dokładniej?

- No, cóż - Abner westchnął - Zasady kultury, które pani wpajałem, zdążyły, jak widzę, trochę przyrdzewieć.

- Znowu się zaczyna! - Mirabelle westchnęła i pociągnęła łyk kawy, parząc się w język - K***a!

- O tym właśnie mówię. Protokół...

- Pie***ę protokół! Wiesz, jaka jestem. Prezesi innych korporacji jakoś nie mają mi tego za złe i traktują mnie z należytym szacunkiem.

- To nie takie proste... Między prezesami, nazwijmy to, ekscentryzm, uchodzi jakoś, ale i oni musieli się przyzwyczaić. No i jeszcze promocja, pani wizerunek i tak dalej. Strój pani dzisiaj nie pomógł...

- Nawet do tego się przyczepiasz? Abner, proszę!

- Nawet tutaj się wszyscy na panią gapią. - Mirabelle obejrzała się i faktycznie, wielu gości patrzyło na nią wzrokiem, który wielu mogłoby uznać za niedwuznaczny. Zwłaszcza Aalveni. Nieliczni goście spoza federacji, którzy rozpoznali Abhair lub powiedziano im, kto to jest, wydawali się za to być kompletnie zmieszani. - Pani w tym nie wygląda na szefową korporacji, a najwyżej aalveńskiego przybytku.

- Abner, a co jest złego w aalveńskich burdelach? Ty tam nie chodzisz.

- Chodzi mi o to - Mehre położył dłoń na czole, wyraźnie podłamany - Ech... Nie przekonam pani, prawda?

- Nie, zdecydowanie nie. A ten wzrok na mnie mi schlebia. Przynajmniej wszyscy wiedzą, że gospodarzy im ktoś z przysłowiowym jajem, a nie kolejny sztywniak pokroju Surra.

- Sztyw... - Mehre położył drugą dłoń na czole - Powiem, że co niektórzy tutaj myślą sobie trochę inaczej, niż pani sądzi.

- Mehre, aż tak niedomyślna nie jestem. Poważnie. - Mirabelle zarzuciła nogę na nogę i lekko zwróciła się w stronę reszty gości, uśmiechając przy tym wymownie - Lubię, gdy goście lubią to, co widzą.

- Lubią trochę za bardzo i nie tak, jak powinni! To jest dokładnie powód, dla którego Altea jest zazdrosna.

- A właśnie, jak już przy tym jesteśmy. Abner, Oliwio, na dobrą sprawę macie już urlop. Nie musicie się tu niczym więcej zajmować, jeśli nie macie takiej ochoty.

- Ale pani mówiła Novrezowi, że w razie gdyby pani była zajęta... - Oliwia przerwała niepewnie.

- Zajmę się tym. A właśnie. Abner, mała prośba. Zanim zajmiesz się swoimi sprawami, mógłbyś tak mniej więcej oprowadzić Oliwię po mieście? Bidulka nawet u siebie w hotelu jeszcze podobno nie była. Proszę jako przyjaciółka, nie prezes.

- Żaden problem, ale niech mi pani obieca, że przynajmniej postara się się hamować język przy oficjalnych spotkaniach. Nasi są przyzwyczajeni, ale tamci niespecjalnie.

- Dobrze, dobrze - Mirabelle przewróciła oczami, co i tak było ledwo widać - Postaram się.

- Serio?

- Serio, serio. Choć nie ukrywam, że drżę na samą myśl. Swoją drogą, orientujecie się może, czy w grafiku są dzisiaj jeszcze jakieś spotkania?

- Nie z panią - odpowiedziała Oliwia - Ale chyba Faelia chciała się z panią prezes widzieć. Tylko że ona w takich progach nie wita.

- Restauracja, tak?

- Dokładnie.

- No, cóż. Dopijemy kawę i będę się zbierać. Choć nie powiem, że mi się to podoba. Choć z drugiej strony przy Faelii łatwiej mi jest się hamować. Nie złamię słowa, Abner! Będę grzeczna. Choćbym miała sobie język odgryźć. - Abhair zachichotała.

- Nie mamy zębów, Mirabelle. - odciął się Mehre.

- Słuszna uwaga, przyjacielu, słuszna uwaga.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No, odkopałem stare konto!

Hi there, Speeder & Hides His Face.

Podobało mi się, że w rozdziale XXI imubiański ambasador poruszył parę ciekawych kwestii odnośnie działań swojego imperium. Szczególnie jeśli chodzi o wykorzystanie w wojnie sztucznie stworzonych istot.

Szkoda, że następny rozdział sugeruje że to wszystko kłamstwa. Miałem nadzieję, że Imubianie zrobię się choć trochę mniej jednowymiarowi.

"Krowy w getcie"... wiem że nie powinienem się śmiać, ale...

Ślepe opowiadanie się tylko po jednej z nich nie leży w naszym interesie... podobnie jak stosowanie przez nią środków, które uznajemy za nieakceptowalne.
To zdanie jakoś mocno pokraczne się wydaje. Chyba ten zaimek "nią" to nie pasuje; lepiej by brzmiało "którąś z nich". A i tak stwierdzenie "nie jest w naszym interesie, żeby któraś ze stron robiła coś co nam się nie podoba"... no dalej coś mi tu nie gra.
Tolerancja kulturowa jest w końcu czymś zdecydowanie pozytywnym, bowiem rozwija kulturę.
Powtórzenie "kultura", choć za każdym razem w innej formie, to jednak czuć. Ja bym stąd "kulturowa" wywalił.
Niektórzy z panów, którzy mi w tej chwili towarzyszą, to psionicy, w tym dwaj wykwalifikowani telepaci. Nawet jeśli nie oparliby się bezpośrednio mocy Shata'lin... która, co przyznają, jest imponująca... z łatwością wykryliby jakąkolwiek próbę manipulacji.
A że tak zapytam... nie biorą pod uwagę, że ktoś mógłby użyć telepatii aby zamaskować użycie telepatii?
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na ciąg dalszy trzeba było czekać półtora tygodnia - jak dla mnie to wcale tak długo nie jest, ale dobra. ;) Ale przynajmniej, z tego, co widzę, Wasza powieść dorobiła się więcej czytelników. :)

Kiedy przy pobieżnym przejrzeniu najnowszego rozdziału mignęło mi ferviańskie imię, a potem nazwa tej rasy, to wystarczyło mi to, żebym nie ociągał się za bardzo z czytaniem. ;] W końcu dowiedziałem się nieco więcej na ich temat. A sam rozdział interesujący - szczególnie dialogi mi się podobały (wszystkie, nie tylko rozmowa Kriedy z Mirabelle).

Łapanka jest, ale... Zresztą macie ją poniżej.

Oliwia jak zawsze była kompletnie roztrzęsiona. Po kilku oficjalnych spotkaniach, zakończonych podpisaniem paktu o nieagresji, jej nerwy były w strzępach.

Powtórzenie, którego można uniknąć.

Spodziewała się, że gdy tylko przyjezdni dogadają się z Shata'lin i Imubianami, poczekają na Mirabelle. Dobry obyczaj, jak myślała, nakazywał, żeby poczekać na gospodynię, a do przedstawicielki udawać się tylko w sprawach absolutnie naglących.

Jak wyżej.

Myliła się, bowiem Terranie i Sorevianie udali się do niej niemal z miejsca.

Ja bym napisał "od razu", ale to tylko moja opinia.

Mehre uparcie twierdził, że to nawet lepiej. Pomimo poważnej atmosfery, przewodniczący poszczególnych delegacji najwyraźniej zauważyli jej 1) znerwicowaną naturę i starali się 2) nie sprowokować ataku paniki.

1) Czy aby na pewno "natura" by tutaj pasowała? Bo odnoszę nieodparte wrażenie, że niezbyt.

2) Ten fragment z kolei moim zdaniem lepiej by się odnosił do tłumu - a wcześniej w zdaniu było wspomniane, że dotyczy to tylko Oliwi. Ja bym napisał "nie sprowokować u niej ataku paniki".

Oliwia zadała to pytanie po raz trzeci w ciągu ostatniego kwadransu.

Kwadransa.

Czekanie na lądowisku wyraźnie zaczynało ją nudzić. Na domiar złego pogoda zaczęła się psuć, zapowiadano solidną ulewę.

I znowu powtórzenie. :)

- Może to przez tą pogodę się tak opóźnia?

Tę.

- Może... - Finn zadygotała odpowiadając niepewnie, zrezygnowanym tonem

IMO za dużo informacji naraz - mimo to jestem w stanie to przyjąć, ale zbudowane inaczej.

Może tak będzie dobrze: "odpowiedziała Finn niepewnym, zrezygnowanym tonem, dygocąc".

tradycyjny arigiliański strój nijak nie pasuje na taką pogodę.

Właściwsze mi się wydaje "nie pasuje do takiej pogody".

Ale tylko nieco - wciąż nie wyglądała jak schludna, oklepana businewoman

Businesswoman.

- No żesz k***a!

Pisze się "żeż". Dowód: http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=137

Sam się zdziwiłem, jak to przeczytałem po raz pierwszy.

Lecą w tę stronę, nie odtworzyli ognia

Wydaje mi się, ogień jest trudno odtworzyć. ;)

Tym razem Novrez sprawiał wrażenie zdziwionego, chociaż i teraz Mirabelle rozpoznawała to nie tyle dzięki jego mimice, co własnej intuicji

Ja bym w drugim zdaniu składniowym napisał "chociaż i to Mirabelle rozpoznała nie tyle dzięki jego mimice".

Gdzie tu zabezpieczenie?

To pytanie z domyślnym czasownikiem brzmi mi za mało... oficjalnie jak na ambasadora. Chyba że o to tutaj chodziło.

Novrez wydawał się słuchać tej wypowiedzi z rosnącą irytacją, a kiedy Abhair skończyła, odezwał się uniesionym głosem, z wyraźniejszym niż zwykle, jakby orlim skrzekiem.

- To nie jest korporacja - oświadczył, sprawiając wrażenie, jak gdyby miał zaraz zerwać się z miejsca

Obserwuję to od dawna, ale jakoś dopiero teraz mnie to uderzyło. Czy nie prościej byłoby te wszystkie informacje od narratora zmieścić w jednych "didaskaliach" zamiast rozkładać na dwa?

Albo staniecie po naszej stronie, porzucając zbędne konwenanse, albo staniecie przeciwko Auvelianom samotnie i pozwolicie, aby was zniszczyli.

Jakoś tak ta wypowiedź z powtórzeniem nie bardzo mi odpowiada, ale nie mam pomysłu, jak można by ją napisać inaczej.

Powiedział coś pod nosem z irytacją - bez wątpienia było to przekleństwo, ale translator pozostawił je bez tłumaczenia.

Translator ma usterkę? ;)

Z tego też względu, zostałem uznany za przydatnego do innych zajęć, niż wojna.

Ja bym wyrzucił "też".

Pani prezes uśmiechnęła się; gdyby miała zęby, zapewne wyszczerzyłaby je w złośliwym geście

Po prostu "wyszczerzyłaby je złośliwie". "Zrobić coś w geście" to błąd.

Przedstawiłem wstępne postulaty, więc chciałbym również znać wstępne pani stanowisko w ich kwestii, oraz sojuszu w ogóle.

Powtórzenie - myślę, że zamiast jednego z tych "wstępnych" można napisać choćby "początkowe".

Mirabelle wyraźnie spuściła z tonu, gdy zaczęło się gadanie o "interesach"

Wydaje mi się, że w "zwyczajnej" narracji powinno się unikać potocyzmów.

  • Upvote 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wow...

Dnia 27.11.2012o01:41, StyxD napisał:

To zdanie jakoś mocno pokraczne się wydaje. Chyba ten zaimek "nią" to nie pasuje;

A mnie się wydaje, że właśnie się do "jednej ze stron" odnosi. Poza tym, twoja alternatywa jest zdecydowanie bardziej pokraczna chytry.gif .

Dnia 27.11.2012o01:41, StyxD napisał:

A że tak zapytam... nie biorą pod uwagę, że ktoś mógłby użyć telepatii aby zamaskować użycie telepatii?

To brzmi, jak próba zamaskowania hałasu jeszcze większym hałasem...

Kefcia, a nie mógłbyś tak... konsekwentnie jeździć po kolejnych rozdziałach, jeden po drugim (albo "paczkami", po kilka), od pierwszego począwszy - skoro już wpadłeś? I tak robiłbyś to szybciej, niż my byśmy wlepiali nowe...

A tak przy okazji - czyżbyś też należał do fanklubu Garrusa?

Dnia 27.11.2012o13:58, Knight Martius napisał:

Ale przynajmniej, z tego, co widzę, Wasza powieść dorobiła się więcej czytelników.

Nie bardzo. StyxD, którego ksywą powinno być raczej Kefka 255_06, to wcześniej już chyba przeze mnie wzmiankowany, "czołowy krytyk" mojej tfurczości. Czyta moje wypociny od samego początku, tj. od 2007 roku, kiedy to zacząłem na forum Ogame wlepiać rozdziałki Bram Neoterry (te drętwe dialogi, niedorobiony styl, głupawe motywy fabularne... ech, to były czasy...). No i bezlitośnie punktuje wszystko, co mu się w owych wypocinach nie podoba.

Dnia 27.11.2012o13:58, Knight Martius napisał:

Pisze się "żeż". Dowód: http://poradnia.pwn....ista.php?id=137

Sam się zdziwiłem, jak to przeczytałem po raz pierwszy.

Zabawne, że nigdy - powtarzam: NIGDY - nie zetknąłem się z pisownią "żeż", więc nie wiem, kto to wymyślił. Przypomina mi to sytuację, kiedy ktoś mi próbował wciskać, że mówi się "wtrącać pięć groszy", mimo że wiem doskonale, iż w tym powiedzieniu idzie o trzy grosze.

Dnia 27.11.2012o13:58, Knight Martius napisał:

To pytanie z domyślnym czasownikiem brzmi mi za mało... oficjalnie jak na ambasadora. Chyba że o to tutaj chodziło.

A musiało brzmieć oficjalnie? Dyplomaci to też tylko ludzie...

(zapamiętajcie, ludziska.. ojć. No, po prostu zapamiętajcie - że "ludzie" na w SF szerokie znaczenie)

Dnia 27.11.2012o13:58, Knight Martius napisał:

Obserwuję to od dawna, ale jakoś dopiero teraz mnie to uderzyło. Czy nie prościej byłoby te wszystkie informacje od narratora zmieścić w jednych "didaskaliach" zamiast rozkładać na dwa?

A po co? Różnicy to żadnej praktycznej nie robi.

Dnia 27.11.2012o13:58, Knight Martius napisał:

Jakoś tak ta wypowiedź z powtórzeniem nie bardzo mi odpowiada, ale nie mam pomysłu, jak można by ją napisać inaczej.

W niektórych sytuacjach powtórzenie służy jako środek stylistyczny. Na przykład przy wyliczankach.

Dnia 27.11.2012o13:58, Knight Martius napisał:

Translator ma usterkę?

Nie, ale mógł takiego burknięcia nie wyłapać, a i obce rasy mają swoje, nieprzetłumaczalne przekleństwa (jak soreviańskie "sihe")

Dnia 27.11.2012o13:58, Knight Martius napisał:

Wydaje mi się, że w "zwyczajnej" narracji powinno się unikać potocyzmów.

Tu już się z HHF trzeba spierać, on tak te rozdziały z Abhair pisze.

Następny rozdział - z Ikorenem, jak obiecałem - wyszedł straszliwie długi, co mnie trochę irytuje. Całość ma już przeszło 150 stron, mimo to nie dobrnęliśmy jeszcze nawet do pierwszej walnej bitwy, a te rozdziały jak na złość jeszcze długaśne wychodzą.

==================================================

 

 

- XXIV -

 

Ikoren Shimure czuł się już zdecydowanie lepiej. Jeszcze wczoraj był tak przybity, jak nigdy dotąd - co zresztą skłoniło go do konsumpcji znacznej ilości alkoholu w klubie oficerskim. Nie poprawiało mu to jednak zbytnio nastroju, podobnie jak zapewnienia jego podwładnych - Esarena, Raizy i Kobarego - że nieźle sobie radził podczas walki, zwłaszcza zważywszy na to, że miał przeciwko sobie jedną z najlepszych wśród Shata'lin wojowniczek, członkinię ścisłej elity. Na poprawę humoru Ikorena tym bardziej nie mogły wpłynąć wykłady udzielane mu przez jego mistrza - suvore Nukaia - pouczającego go, iż nierozważnie wybrał kai haiken do tej walki, jako że był jedynie adeptem w tej sztuce. Jak również ostentacyjna radość shivaren Ekrevy z tego, że Shimure dostał nauczkę za swoje wykroczenie, i to nawet nie z ręki przełożonej.

Lecz teraz, nazajutrz rano, uleczywszy już lekkiego kaca, mógł spojrzeć na sprawę z dystansu. Wiedział, że postąpił nierozsądnie, ignorując towarzyszące mu przy pierwszej rozmowie z Sinvą podszepty. Przede wszystkim jednak, niepotrzebnie dał się sprowokować - odebrał słowa wojowniczki jako obelgę, mimo że miała prawo się zirytować tym, że się śmiał. Taki brak opanowania był wbrew etykiecie, jakiej wymagał Feomar od swoich wojowników - owa świadomość jeszcze bardziej uprzytamniała Ikorenowi, że zawinił.

Poza tym, Shimure po namyśle uznał, że Sinva w pewnym sensie zapewniła mu cenne doświadczenie. Nie zaznał dotąd porażki - nie dopuszczał o niej myśli - toteż teraz pomyślał, że był to istotny brak, jaki pośrednio przyczynił się do jego złej oceny sytuacji i klęski.

Teraz, jeszcze przed oficjalnymi spotkaniami ambasadorów, będąc jedynie w mundurze oraz z przenośnym translatorem, wybrał się do gmachu dyplomatycznego. Shata'lin nie opuszczali z reguły pokładu swojego statku, chyba że w konkretnym celu. Można ich było natomiast czasem spotkać wewnątrz obiektu, przeznaczonego do rozmów - szczególnie na terenie znajdujących się tam ogrodów. Ufał, że znajdzie tam jednego z przedstawicieli rasy Shata'lin, którego będzie mógł zapytać o miejsce przebywania Sinvy. Chciał z nią raz jeszcze porozmawiać, tym razem w bardziej obyczajny sposób.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, natknął się jednak na Sinvę we własnej osobie.

Jego wczorajsza przeciwniczka stała nieruchomo przy jednej z fontann, jak gdyby wsłuchiwała się w szum wody. Ucieszony, że nie musiał jej długo szukać, podszedł do niej miarowym krokiem. Kiedy już się zbliżył, zareagowała na jego obecność, obracając głowę i spoglądając na niego ironicznie - była to kolejna oznaka, że pomimo swojej ślepoty, w jakiś sposób widziała. Ikoren pomyślał, że musiało to mieć coś wspólnego z psioniką - wiedział, że psychotronicy potrafią wyczuwać obecność innych osób po ich aurze. Sinva jednak z równą łatwością dostrzegała także obiekty nieożywione.

Nie miała na sobie pancerza wspomaganego - jedynie swego rodzaju, krótki płaszcz, identyczny z tym, jaki nosiła podczas walki. Pozostawiał większość ciała nieosłoniętą, zdradzając fizyczną wątłość Sinvy. Wrażenie owo niwelowała jednak świadomość Ikorena, że ma przed sobą wojowniczkę, która wczoraj pokonała go w walce - mimo owej pozornej wątłości, okazała się silniejsza. Czuł więc przed nią respekt.

- Witaj - powiedziała, z lekką ironią w głosie, kiedy podszedł już bardzo blisko - Wylizałeś się już z ran?

Ikoren uśmiechnął się gorzko.

- Nie miałem się z czego wylizywać - odrzekł, udając buńczuczność - Przynajmniej jeśli chodzi o rany na ciele. Jeśli chodzi o te inne, to jest dużo lepiej, niż wczoraj - Zamilkł na chwilę, po czym dodał bardziej pokornym tonem - Przyszedłem tutaj, ponieważ... chciałem przeprosić.

Sinva nie odpowiedziała, lecz spojrzała na niego trochę łagodniejszym wzrokiem.

- Wiedziałem, że mogłem cię urazić, ale i tak to ciągnąłem - kontynuował Shimure - Dałem się ponieść emocjom po twoich... ostrych słowach, mimo że miałaś prawo odebrać moje postępowanie jako obraźliwe. Zachowałem się nieodpowiednio, wbrew temu, czego ode mnie wymaga Feomar jako swojego wojownika... I za to przepraszam.

- Przeprosiny przyjęte - odpowiedziała Sinva łagodnie, po krótkiej pauzie.

- Chciałbym też... - ciągnął Ikoren - Chciałbym ci podziękować.

Zaskoczył tym nieco wojowniczkę.

- Podziękować? - zapytała, z lekkim zdziwieniem - Za cóż to?

- Nigdy dotąd nie przegrałem żadnej walki - wyjaśnił Shimure - Pomyślałem sobie teraz, że skoro znałem jedynie smak zwycięstwa i nie obejmowałem rozumem innej możliwości, tego, że mogę ponieść klęskę... było to słabością samą w sobie. Ty pomogłaś mi usunąć tę słabość. Dziękuję.

- Nie ma za co dziękować. To naturalna kolej rzeczy. Nie istnieją niezwyciężeni wojownicy. Jeśli pewnego dnia nie pokona cię ktoś lepszy, zrobi to twoja własna buta lub po prostu czas. Tak przynajmniej zwykły mawiać czempionki zajmujące się szkoleniem rekrutów.

- Może powinniśmy coś takiego uwzględnić w szkoleniu - zażartował Ikoren, po czym dodał, rozkładając ręce - Nie wiem, jakie u was panują zwyczaje... ale i u nas, i u Terran, często się zdarza, że ktoś w moim położeniu stawia kolejkę na zgodę. Przyjmiesz ją, czy jesteś zbyt zajęta?

- Nie widzę przeszkód. I tak siedziałam tylko i obserwowałam wodę... Z mojej perspektywy wygląda dużo ciekawiej. Brak jej tej przejrzystości...

- A, właśnie - Shimurego jakby olśniło - Gdybyś mnie wtedy nie wytrąciła z równowagi wzmianką o swoich... towarzyszkach broni, pewnie zapytałbym, jak widzisz, wobec braku sprawnych oczu czy implantów. Psionika ma coś do tego, nie mylę się?

- Nie mylisz się. Myślę tylko, jak to opisać. To trochę tak, jakby całe powietrze wokół mnie było jednością ze mną. Czuję, jakby dotykając wszystkiego dookoła w sporym promieniu.

- Chyba nie widzisz wobec tego zbyt... szczegółowo?

- Każdy ruch czuję lepiej niż kiedykolwiek, ale tak, ma to pewne wady. Wszystko pozbawione jest kolorów i... jest gładkie, chyba, że nierówności są naprawdę wyraźne. Nie mogę czytać, ekrany nic mi nie pokazują, a szyby, czy woda są dla mnie jak ściany.

- To trochę niewygodne - stwierdził Ikoren z powątpiewaniem - Nie chciałabyś dostać po prostu implantów? Nasi mogliby ci je chyba zaoferować.

- Modyfikowanie ciała w taki sposób nie jest zbyt zgodne z moją wiarą. Ponadto, odkąd straciłam wzrok, moje moce znacząco wzrosły. Tak jakby mój umysł rekompensował sobie pewne straty. - Strażniczka uśmiechnęła się, najwyraźniej dając znać, że nie doskwiera jej brak sprawnych oczu.

- Skoro tak uważasz - Shimure usiłował wyobrazić sobie, jak Sinva go widzi, pozbawionego barw czy szczegółów, lecz wkrótce przypomniał sobie, o czym mówił kilka chwil temu - No, ale w końcu zapomnę o mojej propozycji. Niestety, nie jestem w stanie postawić niczego ani w tym gmachu, ani tym bardziej u was... Czy zgodziłabyś się zatem pójść ze mną, do klubu w naszej bazie?

- Skoro nalegasz. Jak mówiłam, mam teraz wolne i nie mam nic specjalnego do roboty. Myślę, że obu nam wyjdzie to w sumie na zdrowie. Sztywna atmosfera tych dyplomatycznych spotkań staje się nieznośna, nawet dla mnie.

- Ja nie nalegam, ja tylko proponuję - Ikoren uśmiechnął się przekornie - Ale jeśli nie widzisz przeszkód, proszę, chodź za mną.

 

 

* * *

 

Czując się dość dziwnie, Ikoren wprowadził Sinvę do wnętrza soreviańskiego klubu oficerskiego. Z racji względnie wczesnej pory, było tam niewielu sivantien, lecz wśród bywalców Shimure rozpoznał siedzących przy barze Esarena i Raizę. Temu pierwszemu towarzyszył - ku zaskoczeniu Ikorena - jego terrański przyjaciel, Jason Colby. Sorevianin i Terranin, obaj ze szklanicami esterei w dłoniach, gwarzyli wesoło. Natomiast Raiza - najwyraźniej znów nadąsana - popijała w samotności ivaren.

Kiedy do klubu wkroczyła Sinva, skierowały się na nią spojrzenia wszystkich obecnych. Ku lekkiemu zaniepokojeniu Ikorena, część z nich nie wyglądała na przychylną. Zapewne było to reperkusją tego, że wieści o popełnionych przez rasę Shata'lin zbrodniach zdążyły się już rozejść. Niemniej, Shimure nie spodziewał się awantury, więc bez obawy doprowadził Sinvę do baru, gdzie został od razu powitany przez swoich podwładnych, a także Colby'ego.

- Jesteś z nią, garave? - zapytał Esaren, kiedy już wymienili uprzejmości - To chyba ona cię wczoraj po... znaczy - mai derian poprawił się, jak gdyby nie chcąc gnębić swojego przełożonego; rozbawiło to Ikorena - to ona z tobą wczoraj walczyła?

- Postanowiłem wypić z nią na zgodę - odrzekł Shimure z uśmiechem, przedstawiając następnie Sinvie swoich oficerów - To jest mai derian Esaren. Ta ponura samane obok to mai derian Raiza. Oboje służą pode mną. A terrański przyjaciel Esarena to... - Ikoren urwał, usiłując odgadnąć rangę człowieka po insygniach na mundurze, oraz przypomnieć sobie jego nazwisko.

- Major Jason Colby - Terranin dokończył za Shimurego, skłaniając uprzejmie głowę Sinvie - Z Marines.

- Miło poznać. Sinva, czempionka z Rady Straży Świątynnej, do usług. - odparła Strażniczka, odwzajemniając skinienie.

- A zatem - zagaił Ikoren - Chciałbym ci zadać zasadnicze pytanie: czego się napijesz?

- Wybacz, ale niezbyt orientuję się w waszych napitkach. Gdybyś mógł wyjaśnić co nieco, byłoby świetnie.

- Jeśli chodzi o napoje alkoholowe, to najpopularniejsze u nas są esterei i ivaren. Estere to napój średniej mocy. Terranie twierdzą, że przypomina wino musujące, cokolwiek mają na myśli - Shimure spojrzał znacząco na Jasona - Ivaren to już coś mocniejszego, szczególnie że wzbogaca się to paroma korzennymi przyprawami, przez co dosłownie... pali. Dlatego proponowałbym ci właśnie esterei. Esaren i Colby właśnie je piją.

- Może być, byle nie za dużo, chyba, że macie na stanie coś lżejszego. Mój gatunek niezbyt dobrze toleruje alkohol.

- Naprawdę? - Ikoren był zdumiony - No to nie wiem... Może po prostu sok z irutenów?

- Cokolwiek to jest, nie brzmi źle - Sinva uśmiechnęła się, jakby z ulgą. Najwyraźniej nie przepadała za alkoholem.

- Na pewno nie jest dla nikogo trujące - parsknął Shimure - Iruteny to zwyczajne owoce, absolutnie nieszkodliwe.

Ikoren zbliżył się do stojącego za ladą barmana - w istocie padene należącego do Kompanii Pomocniczej - składając zamówienie. Dla siebie wziął szklanicę estere.

- Proszę - rzekł, podając Sinvie sok.

- Dziękuję. - Sinva nie chwyciła jednak szklanki, uniosła ją tylko z użyciem telekinezy. - Można by chyba gdzieś przysiąść?

- Oczywiście.

W pobliżu lady stał wolny stolik, toteż Shimure wskazał na niego, zachęcając Sinvę, by usiadła. Zajął miejsce dokładnie naprzeciwko niej, pociągając szczodry łyk esterei.

- To była dobra walka - rzekł, nawiązując do wczorajszego pojedynku - Jednego tylko nie rozumiem. Co się właściwie stało? Kiedy zaczynaliśmy, szło mi zupełnie dobrze, miałem nawet nadzieję, że wygram. I nagle, choć wcale się nie zmęczyłem ani nie odpuszczałem, zacząłem przegrywać. Jakbyś z każdą chwilą stawała się coraz lepsza... coraz silniejsza.

- Dwie rzeczy pozwoliły mi zwyciężyć - Sinva położyła szklankę na stole - Pierwszą była twoja przewidywalność. Za często korzystałeś z podobnej taktyki. Mój psioniczny wzrok załatwił resztę. Czułam każdy twój ruch, z każdej strony. I tak też wyłapałam, kiedy byłeś najbardziej wrażliwy na kontratak. Nie ma tu żadnej wielkiej tajemnicy.

- Co do pierwszego punktu, brzmi znajomo - Ikoren skrzywił się na wspomnienie wczorajszego spotkania z Nukaiem - Mój przełożony... i jednocześnie mój mistrz... pouczał mnie po tym pojedynku, że wybrałem nieodpowiedni styl walki. Jak sam powiedziałem, w kai haiken jestem jedynie adeptem.

- Możliwe, ale czasami dobrze jest się sprawdzić w sztukach, których nie zna się najlepiej. Czasami można w ten sposób ulepszyć techniki w innych dziedzinach. Sama nie jestem mistrzynią w walce wręcz, prawdę mówiąc daleko mi do takiego tytułu. Co innego szermierka.

- Z tym powinnaś się zgłosić do zabójców Genisivare - zasugerował Shimure żartobliwie - Gildia Smoczego Pazura. Oni są mistrzami w tej dziedzinie.

- Dobrze wiedzieć. Jeśli są równie silni, jak ty, to warto byłoby uważać. - Sinva zachichotała, dając się nieco ponieść luźniejszej atmosferze - Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się po tobie takiej krzepy. Oczekiwałam raczej poziomu siły wyszkolonego Nhilara.

- Równie silni? Zależy, co przez to rozumiesz - Ikoren uśmiechnął się rozbrajająco - Nie myśl sobie, że w nasze walce zabrakło ci szczęścia. Tylko w mojej jednostce jest całkiem sporo wojowników, którzy są lepsi ode mnie. A już w szczególności nie daj się sprowokować tym sivantien ubranym na czarno... to jest, z Genisivare. Z nimi możesz nie mieć szans. Nasz gatunek wyewoluował na planecie o bardzo trudnych warunkach, jesteśmy więc zahartowanymi, urodzonymi wojownikami. Co więcej, staramy się ów potencjał maksymalnie rozwinąć.

- Domyślam się, to tak jak u nas z psioniką. Choć prawdę mówiąc, wolałabym nie musieć nigdy nosić przy sobie miecza i nie wiedzieć jak go używać. Ale konieczność to konieczność. - ton Sinvy stał się trochę bardziej poważny, choć ledwo dało się to wyczuć przy beznamiętnym tłumaczeniu translatora - My mieliśmy to nieszczęście, że musieliśmy nauczyć się walczyć.

- Myślałem, że to naturalna kolej rzeczy. Każdy w przyrodzie musi przecież walczyć o własne przetrwanie.

- Nie dla nas. Jesteśmy dziełem Cesarzowej, i to ona zapewniła nam byt. W dawnych czasach podobno było nie do pomyślenia, by kobieta musiała sięgać po broń, a i mężczyźni niechętnie to robili. Dzisiaj rolę prawie, że się odwróciły.

- Ja nic o takich sprawach nie wiem - Ikoren wzruszył ramionami - Terranie mają takie podziały, wy najwyraźniej też, ale my nie. Rozumiem jednak, w czym rzecz... różnice płci. To mnie zresztą dziwi. U was zapewne samice są słabsze fizycznie, jak u Terran. Widzę też, że... bez obrazy... nie wyglądasz na silną. A jednak potrafiłaś mi przyłożyć tak, żebym wylądował na podłodze.

- Ano prawda, mężczyźni są zwykle silniejsi. To, że pochodzą od Anioła Rosarela, czyni ich naturalnie przysposobionymi do takiej, a nie innej roli. My za to braki fizyczne nadrabiamy umysłem.

- To znaczy, że potrafisz użyć psioniki także do tego, aby kopnąć mocniej?

- Potrafię - odparła Sinva, nie skrywając pewnej dumy - To tak naprawdę jedna z prostszych technik. Mogę poprawić praktycznie każdy parametr, że tak się wyrażę, z refleksem włącznie. W czasie pojedynku jednak tego nie robiłam. Po pierwsze nie chciałam cię połamać, po drugie, umawialiśmy się na brak mocy.

- Ja uważam, że to byłoby na swój sposób sprawiedliwe - Ikoren zachichotał - Nie mam do pomocy psioniki, ale zostałem... ulepszony, tak, aby być lepszym wojownikiem od zwykłego sivantien. Normalne jest u nas to, że ktoś tak słaby, jak na przykład Terranin, nie potrafi uderzyć jednego z nas na tyle mocno, aby go zranić. Moje łuski zostały natomiast jeszcze bardziej wzmocnione. Nie wspomnę już o wszczepach cybernetycznych, których mam pełno w środku.

- Ciekawe, że nie wspomniałeś o tym przed pojedynkiem. - Sinva uśmiechnęła się - Ale jak widać, nie było to konieczne.

- Cóż, ty nie wspomniałaś o tym, że potrafisz odczytywać mowę ciała - odparł Ikoren, udając oskarżycielski ton.

- Mimo wszystko, naprawdę mogłabym zrobić ci poważną krzywdę, gdybym się wzmocniła. Widziałeś miecz, który przy sobie nosiłam? Zgadnij, czego używam przeciw czołgom, kiedy działam w polu?

- Chyba nie tego miecza? - rzucił Ikoren z niedowierzaniem.

- Ależ dokładnie tego. Pomijam już fakt, że to relikwia. To po prostu solidne psioniczne ostrze. Uderzając w cel, praktycznie ignoruje pancerz. Przebija się przez niemal wszystko, choć wciąż potrzeba trochę siły, by wbić go w grubszy materiał.

- Albo jest faktycznie dość potężne, albo to Imubianie są beznadziejni w metalurgii - zażartował Shimure - Nie lepiej jednak po prostu zniszczyć czołg z dystansu, zamiast podchodzić tak blisko?

- Zależy, kiedy. No i efekt psychologiczny jest lepszy. Unika się też ofiar. Działo zniszczyłoby cały pojazd, ale czołg przecięty w pół z żywą załogą jest równie nieszkodliwy, jak płonący wrak.

- Czyżbyś wolała unikać zbędnych ofiar? - zapytał Ikoren, z lekkim uznaniem.

- Kiedy mam taką możliwość, tak. Strach paraliżuje ich też lepiej niż kule, bo strach się roznosi. Z jakiegoś powodu Imubianie strasznie boją się, gdy któraś z nas niszczy czołg za czołgiem, ignorując zdruzgotanych całym zajściem członków załóg.

- Moim zdaniem, taki widok ma prawo ich przerazić. Dziwne tylko, że w ogóle pozwalają wam podejść tak blisko. To oni nawet systemów namierzania nie mają? U nas można praktycznie natychmiast wpakować pocisk dokładnie tam, gdzie trzeba.

- Może i nie grzeszą celnością, ale też nie są... ślepi - Sinva ostentacyjnie mrugnęła oczami - Z drugiej strony, po prostu nie mogą się przebić przez dobrą psioniczną osłonę. Tak myślę, że to musi być dla nich przykry widok.

- Każda osłona musi w końcu ulec przeciążeniu - zaoponował Ikoren - Są też odpowiednie rodzaje broni... przynajmniej my nimi dysponujemy... aby nawet najpotężniejsze osłony wyłączyć lub po prostu zignorować.

- Jeszcze nie trafiłam na broń, która przeszłaby przez osłonę psioniczną o wysokiej gęstości. No, może nie licząc promienia iluminacyjnego, ale to tylko najlepsze z nas potrafią.

- Obyś nie musiała na taką broń trafić - Ikoren rzucił Sinvie znaczące spojrzenie - My znamy również potężne osłony... bowiem dysponujemy również naprawdę niszczycielską bronią... a jednak na własne oczy widziałem niekiedy, jak pociski przenikały przez takie osłony.

- Wolałabym się nie przekomarzać na temat siły uzbrojenia... I obyśmy nie musieli się o tym nigdy przekonywać na własnej skórze. - Sinva pociągnęła łyk ze szklanki i dość gwałtownie odwróciła się do przechodzącego za jej plecami Sorevianina; Ikoren znał go, był to derian Nakore - Nie wiesz, że to niegrzeczne, obgadywać tak kogoś za plecami? Nawet w myślach, zwłaszcza tak głośnych.

Shimure zamilkł, zaskoczony, a Nakore zatrzymał się, w pierwszej chwili zbity z tropu. Szybko odzyskał jednak rezon.

- Telepaci - burknął z dezaprobatą - Myślałem, że u was obowiązują podobne reguły grzeczności, co u terrańskich psioników. Zakazujące grzebać innym w myślach bez powodu i ostrzeżenia.

- Wybacz, ale nie wydaje mi się, żeby dla terrańskich psioników takie zdolności były równie naturalne, jak dla nas. - Sinva ciągnęła temat, zniesmaczona - Nikomu nie przychodzi łatwo nie słyszenie szeptów tuż za własnymi plecami.

- Skoro to dla nich nienaturalne, to dlaczego potrafią ignorować takie szepty, jeśli muszą lub powinni to zrobić? - derian uśmiechnął się szyderczo - Wy tego nie potraficie? Nawet prywatne myśli nie są przed wami bezpieczne?

- Są, tak długo jak nikt sam ich nie wyjawia. Nie musiałabym być psioniczką, by wyczuć, że masz ze mną jakiś problem.

- Nie odezwałem się ani słowem i zachowałem ten problem dla siebie - wycedził Nakore - Ale skoro usilnie do tego dążysz, mogę to powiedzieć wprost. Tak, nie podobają mi się zbrodnie, jakich dopuściła się twoja rasa. Jeszcze bardziej nie podoba mi się wasze uparte przeświadczenie, że można takie zbrodnie usprawiedliwić. A już w szczególności mierzi mnie fakt, że przy waszym barbarzyństwie wciąż uważacie się za wyższą rasę.

Wypowiedź oficera ściągnęła uwagę najbliżej znajdujących się osób, w tym Raizy, Esarena oraz Colby'ego. Obserwując na razie w milczeniu zajście, Ikoren westchnął ze zmęczeniem.

- A co ja mam do tego? - odparowała Sinva, zachowując jednak spokojny, wręcz flegmatyczny ton - I naprawdę chcesz prać brudy mające kilkaset lat, z którymi nie mam absolutnie nic wspólnego?

- Czy nie jesteś wojowniczką? - zapytał Nakore - Czy nie masz aby kilkuset lat, przynajmniej, i nie pamiętasz tego doskonale? Czy nie powtarzasz w ślad za resztą, że nie mieliście innego wyjścia i że musicie w przyszłości dokonać podobnego barbarzyństwa raz jeszcze?

- Wiesz, w Straży Świątynnej nie służę od urodzenia. - Sinva westchnęła, jakby nie spodziewając się, że jej słowa wywrą jakikolwiek efekt - I nie, nie uważam, że nie mieliśmy innego wyjścia. Pierwszy skok był wypadkiem. Dwa kolejne bombardowania? Można było to załatwić inaczej, ale to nie ja odpowiadam za wysokie dowództwo i zdecydowanie nie odpowiadałam wtedy, jako dzieciak.

- O jakim wypadku mówisz? - zapytał Ikoren, przemawiając łagodniej, niż Nakore.

- Byliśmy pewni, że Imubianie, jak i całe życie na naszej macierzystej planecie, wymarli po Krwawym Deszczu... - Sinva westchnęła, jakby szykowała się do powtarzania starej opowieści któryś raz z rzędu - To miał być ostatni skok przed naszym powrotem. Mieliśmy zebrać zasoby na odbudowę naszego starego domu. Badania widma gwiazd wykazywały, że nie mogło tam być naturalnego życia. Wykonaliśmy skok hiperprzestrzenny blisko planety... i nadzialiśmy się na kolonię Imubian. Statek-Matka zerwał z niej atmosferę w wyniku zaburzeń grawitacyjnych. Nic nie dało się zrobić. To statek wielkości kontynentu, a takie rzeczy nie są zbyt szybkie.

Ikoren pokiwał głową.

- Czyli uważasz, że to, czego się dopuściliście, było straszliwym błędem? - zapytał z powagą, ufając, że odpowiedź na to pytanie załagodzi sytuację.

- Już mówiłam. Tamten skok to był wypadek. Nie da się łatwo czegoś takiego wyjaśnić - Sinva zmarszczyła brwi - Co mieliśmy powiedzieć? "Przepraszamy za te parę miliardów ludzi, wybaczycie nam"? Zaatakowali nas po tym wszystkim, co mieli pod ręką, a dowództwo poszło za ciosem, rozpoznając w nich starych wrogów. Po drodze spalili parę kolonii, by pokazać naszą siłę. Taki sam efekt dałoby moim zdaniem wypalenie księżyca, czy jakiejś niezamieszkałej kupy gruzu, ale o tym pomyślano po fakcie.

Przez kilka długich chwil nikt się nie odzywał - każdy uważnie wysłuchiwał słów Sinvy. Kiedy skończyła, Nakore spoglądał na nią wprawdzie wciąż mało przyjaznym, lecz łagodniejszym wzrokiem.

- Winny ci jestem przeprosiny - oświadczył wreszcie - Z pewnością pochopnie cię oceniłem. Mimo wszystko, nawet wśród Terran, w okresie ich agresywnej ekspansji, pojawiały się prawe jednostki.

- Zapewniam, że nie jestem wyjątkiem. - Strażniczka wzięła głęboki wdech - Ale myślę, że to pokaże czas, w miarę jak się lepiej poznamy. Nie łatwo jest nam się przyznać do pomyłek przed niewiernymi. Wielu z nas woli mieć w świadomości czysty obraz własnego gatunku. Sprawa pochodzenia, że tak to ujmę.

- Nie, żebym bronił tych, którzy wytłukli tylu ludzi - odezwał się Colby - Czyli, w pewnym sensie, naszych. Ale mam wrażenie, że trochę przeginacie. Zachowywaliście się wobec nas lepiej, niż tamci wobec Imubian, przyznaję. Tylko że i tak nie byliście wcale święci. Weźmy na przykład takiego Saiera.

Sorevianie zareagowali tak, jakby terrański Marine wymówił wyjątkowo obrzydliwe przekleństwo. Niektórzy sami zaklęli siarczyście.

- Ten savashke - wycedził Ikoren z pogardą - to plama na naszym honorze. Plama, którą ze wszystkich sił staramy się wymazać, nawet jeśli nie jest to możliwe, przez wzgląd na blizny, jakie pozostawiła.

- Nie wątpię - odrzekł Jason - Ale to nie zmienia faktu, że takie bydlaki... albo savashka, jak wolicie... byli także wśród was.

- A kimże dokładnie był ów Saier? - zapytała Sinva, nie kryjąc zaintrygowania - Jeśli wolno spytać, rzecz jasna, bo trochę nie jestem w temacie.

Sorevianie spojrzeli po sobie, jak gdyby żaden z nich nie miał odwagi przemówić. Shimure zamierzał już udzielić wyjaśnień, ale ubiegł go Colby.

- Wie pani już zapewne, jak się sprawy miały pomiędzy nami, a Sorevianami, kiedy ci już wygrali z nami wojnę? - zapytał tytułem wstępu.

- Mniej więcej. Samina Faelia pytała o to - odpowiedziała Sinva, pociągając kolejny łyk napoju.

- Prawdą jest, że nie odczuwaliśmy na co dzień tego, że Sorevianie nas okupują - podjął Jason - Ich żołnierze pozostawali wewnątrz swoich baz, czasami tylko wybierali się na przepustki do miast, ale nigdy nie narzucali się ludziom. Mieliśmy ruch oporu na niejednej planecie, ale i tak nie było na nich żadnego aparatu śledczego, który by się nimi zajmował. Nie było nam wcale źle, ani trochę. Ale... były od tej reguły wyjątki. Najbardziej znanym... i najbardziej paskudnym, był Saier. A dokładnie mai nigate shivaren, znaczy generał Saier, bo taką miał rangę.

- Cóż dokładnie takiego uczynił?

- Krótko mówiąc, terror - odrzekł ponuro Colby - Inni dowódcy okupacyjni przestrzegali tego ich kodeksu, no i dyrektyw zwierzchników. On miał je gdzieś. Dowodził garnizonem na planecie Caliban IV i krótko po swoim przybyciu zaprowadził tam krwawe rządy. Utworzył zorganizowany aparat terroru i inwigilacji. Przesłuchania, włamania do mieszkań, aresztowania, a nawet egzekucje mieszkańców planety, były tam na porządku dziennym. Co gorsza, przez lata pozostawał bezkarny. Ludzie na Caliban IV do dzisiaj nie znoszą Sorevian, przez to, co zrobił ten potwór i jego poplecznicy.

Ikoren, który przez cały czas bacznie obserwował Sinvę, miał trudności z odczytaniem jej emocji. Sprawiała wrażenie nie tyle oburzonej czy zszokowanej, co po prostu zmieszanej. Rozchyliła lekko szczęki, opuszczając jednocześnie - powoli, jak gdyby w geście bezsilności - rękę ze szklanką na blat stołu.

- Jakim cudem nikt na to nie reagował przez całe lata? Znaczy się... W końcu macie kodeks, prawda? Trudno mi sobie to wyobrazić, szczerze mówiąc. Do Imubian zdążyłam się przyzwyczaić, ale u nich to norma.

- Przede wszystkim, dowódcy garnizonów mieli dość dużą swobodę - głos zabrał teraz Esaren - Nie trzymano ich krótko, wymagano jedynie regularnych raportów. A dostęp do środków komunikacji, pozwalających na kontakt pomiędzy układami, był głównie w rękach Saiera oraz innych wysokich rangą oficerów. Teoretycznie środki takie miały również władze terrańskie, ale Saier zadbał o to, by ich tego pozbawić. Sam zaś otoczył się podobnymi sobie. W rezultacie minęło wiele czasu, nim wieści o jego zbrodniach wydostały się poza układ Caliban.

- U nas było by to raczej nie do pomyślenia. Mieliśmy grupę, która złamała poważnie kodeks. Obecnie są na wygnaniu. Jedyni z nas, którzy kiedykolwiek złamali prawa. - Sinva wyraźnie podkreśliła słowo "kiedykolwiek", jak gdyby usiłując dać innym do zrozumienia, że podobne przypadki są dla niej czymś niesłychanym - Banda zbrodniarzy zwąca się Czarną Gwardią.

- Czego się dopuścili? - zainteresował się Ikoren.

- Mordowanie jeńców, rzeź cywilów. To jeszcze nic. Wykradli pewne... patogeny. Do dzisiaj wiele światów cierpi na wybuchające od czasu do czasu plagi nieumarłych. Pierwszy wirus uwolniony został właśnie przez Czarną Gwardię. Liczyli, że wybije wszystkich ludzi.

- Zostali za to skazani na wygnanie? - Shimure był tym zdumiony - Nie zostali ukarani w żaden inny sposób?

- To najcięższa kara, jaką nasze prawo przewiduje wobec wierzącego. Dostali kilka starych statków. Kapłanki liczyły, prawdę mówiąc, że rozlecą się po drodze, bowiem to, czego się dopuścili, faktycznie zasługiwało na gorszą karę. Ale przeżyli. Prawo zakazuje nam ich ścigać, ale też nie mamy zamiaru interweniować w ich kwestii, gdyby, powiedzmy, ktoś ich pochwycił.

- No, cóż - rzekł Ikoren, starając się, aby zabrzmiało to całkiem zdawkowo - Taka kara z pewnością nie byłaby u nas zadowalająca.

- To w sumie smutna historia. Każdy członek Czarnej Gwardii to zagubiona dusza. Zaślepiona żądzą zemsty. Każdy z nich stracił kogoś bliskiego i nie mógł pogodzić się ze stratą. Nie usprawiedliwia to niczego. Dla nas, wiernych jednak, wygnanie jest najgorszą z możliwych kar.

- Kiedy owe "zagubione dusze" dopuszczają się takich zbrodni, trudno jest mieć dla nich współczucie - rzekł cierpko Shimure - W gruncie rzeczy, to jeśli chodzi o Saiera, nie sposób znaleźć dla niego takiej kary, która by zadowoliła chociażby tych z Caliban IV. Gdyby tylko dostał się w ich ręce... trudno mi sobie wyobrazić, co by zrobili.

- A co go właściwie spotkało? Bo z tego, co rozumiem, sprawa w końcu wyszła na jaw?

- Wyszła, i zrobiło się wokół tego naprawdę gorąco - Ikoren zaśmiał się ponuro - Sporo osób trafiło do więzienia, a Saiera zastąpił ktoś inny. Ale nie dało się już naprawić szkód, jakie wyrządził.

- Ten bydlak powinien był zginąć - rzucił Colby, wyraźnie zagniewanym głosem.

- Jeśli chcesz, możesz mu o tym powiedzieć - odrzekł Esaren - Pewnie by się nawet z tobą zgodził. Ale to się dla niego tak łatwo nie skończy. Resztę życia spędzi w więzieniu.

- Pytanie jeszcze, ile to potrwa w praktyce - dodał Ikoren - Udaremniono mu już cztery próby samobójcze.

- Musi być zdesperowany, jeśli targa się na swoje życie - na twarzy Sinvy pojawił się dość szyderczy uśmiech - Zapewne nienajlepsze warunki?

- Raczej współwięźniowie - odrzekł Shimure - Nie cieszy się popularnością nawet wśród nich. W dodatku waga jego przewinień mimo wszystko chyba na nim ciąży.

- I tak brzmi przyjemniej, niż wizyta Czerwonej Królowej. Ona chętnie przyjmuje zlecenia na ten typ zbrodniarzy.

- Czerwona Królowa? - Ikoren uniósł bezwłose brwi - To jedna z waszych zabójczyń?

- Słowo się rozeszło, jak widzę. Tak, i ma na koncie wielu imubiańskich generałów, gubernatorów i nadzorców gett. - głos Strażniczki był raczej pełen pogardy, a nie podziwu; wyraźnie nie pałała sympatią do swojej koleżanki zabójczyni - Nie znam szczegółów, ale podobno niektórych z ofiar nie można było normalnie zidentyfikować. Królowa cieszy się złą sławą.

- To chyba nie jest jej prawdziwe imię? - Shimure uśmiechnął się.

- Nazywa się Illaila, Wieczorna Pieśń w wolnym tłumaczeniu. Podobno imię w ogóle nie pasuje. Moja droga przyjaciółka, Aildayenne, twierdzi, że śpiewa okropnie.

Sinva wyraźnie starała się ośmieszyć Illailę i przy okazji nieco rozluźnić atmosferę, która wskutek obecnego tematu rozmowy stała się dość ponura. Najwidoczniej Jason myślał podobnie, gdyż po chwili odezwał się z jawną irytacją.

- To się już robi naprawdę wkurzające - rzekł, lekko uniesionym głosem - Przed chwilą gadałem z Esarenem o zdecydowanie bardziej pozytywnych sprawach. Zupełnie innych, niż kwestia Saiera i całe to g***o... przepraszam za wyrażenie - człowiek skinął głową Sinvie, która uśmiechnęła się z rozbawieniem, odwzajemniając skinienie - To prawda, że był potworem, ale żeby nie było, ja mam z Sorevianami związane zdecydowanie milsze wspomnienia. Musicie zamiast tego wywlekać to, co najgorsze?

- Racja - Shimure uśmiechnął się - Może opowiesz zatem Sinvie, jak się z Esarenem poznaliście? Jeśli, oczywiście, chce tego słuchać - Ikoren zerknął na wojowniczkę.

- Ależ oczywiście, może sama wyłuskam potem coś ciekawego. W końcu chyba po to są takie miejsca, by odsapnąć od wojaczki.

- Żeby to było jasne - zaczął Colby - nie chcę, aby pani opowiadała swoim o naszych sprawach tylko od strony Saiera i tym podobnych. Tacy, jak on, zabijali naszych. Ale inni Sorevianie, co się dużo częściej zdarzało, ratowali im życie. Wiem o tym, widziałem to. Walczyłem nawet z nimi ramię w ramię. Widzisz, kiedy Sorevianie zmuszeni byli walczyć z auveliańskimi czy ildańskimi najazdami, zaczęli formować pomocnicze oddziały, złożone z naszych, znaczy terrańskich, ochotników. To właśnie w ten sposób poznałem Esarena. Walczyliśmy razem, raz nawet uratował mi życie.

- Ty też uratowałeś mi życie - wtrącił Esaren z uśmiechem.

- Niech będzie, że tak zrobiłem - zgodził się Colby, jak gdyby robiąc to dla świętego spokoju, po czym znów zwrócił się do Sinvy - Ale wie pani, ja nie byłem jedyny. Pamiętam jedną taką akcję, jak Esaren przenosił tego dzieciaka ze złamaną nogą. Ragnery... czyli te bojowe potwory Ildan... atakowały miasto, my staraliśmy się go bronić. Ale ewakuacja mieszkańców nie zawsze przebiegała, jak należy. A kiedy Esaren zobaczył tego dzieciaka i zauważył, że te potwory mogą go dopaść, po prostu opuścił pozycję i go stamtąd zabrał. Bałem się, że sam zginie, że te cholerne virinery wskoczą mu na plecy. Ale udało mu się. No więc... Takie rzeczy też się na naszych koloniach działy. Mimo wszystko.

- A ja myślałam, że historia tego, jak poznałam Aildayenne, drugą po Illaili zabójczynię będzie co najmniej dziwna. Widzicie, większość zna ją jako Aniołka, wrogowie jako Szwaczkę, bo w walce używa... igieł i nici. Kieruje tym wszystkim psionicznie tak, że ja mogę tylko o czymś takim pomarzyć. Ale sęk w tym, że ja też poznałam ją jako szwaczkę, normalną taką. Tym się po prostu zajmuje po godzinach, że tak powiem. Po prostu szukałam kogoś, kto wykonałby szybko zamówienie na szatę i przypadkiem natknęłam się na nią. Przy omawianiu zamówienia rozmowa jakoś dziwnie zeszła nam na jej prawdziwe zawodowe strony. Wszystko wyszło przypadkiem. Byłam pewna, że po prostu zmyśla. Powiedziałam jej to, a ona nićmi ścięła trzy manekiny w swoim warsztacie. Wyszczerzyła się strasznie i ni z tego ni z owego zupełnie zmieniła temat... na okultyzm. Kogoś tak chaotycznego w życiu nie widziałam. Nie wiem jak, ale od tamtej pory natykam się na nią dość często, zupełnie prawie nie planując. Nawet przed przylotem tutaj. Początkowo miała zamiar przylecieć tu razem z Faelią, ale stwierdziła, że przydadzą mi się wakacje, a ona wszystkich przyprawiłaby o zawał.

Wszyscy wysłuchali opowieści Sinvy, lecz nim ktokolwiek zdążył ją skomentować, niespodziewanie odezwała się milcząca do tej pory Raiza.

- Nie chciałabym wam psuć nastroju - oświadczyła ponuro - Ale czy rozmowy dyplomatów nie zaczynają się za jakieś trzy, cztery enelity? Te rozmowy, na których część z nas ma na pewno być w charakterze eskorty?

Wywołała tym poruszenie - zapewne wszyscy uczestnicy rozmowy zdążyli już zatracić poczucie czasu, teraz Ikoren spojrzał na chronometr wręcz z przerażeniem. Podobnie zareagowała Sinva.

- Faktycznie, też będę musiała już lecieć. Siostry z mojego oddziału zapewne już czekają na mnie w kaplicy. Możemy dokończyć następnym razem, jeśli to nie problem.

- Oczywiście - odrzekł Shimure, kończąc pospiesznie swoje esterei.

- Czy u was, w tej Radzie, często się zapominacie podczas takich pogaduszek? - rzuciła Raiza, wyraźnie zwracając się do Sinvy - W takim razie całe szczęście, że wzięłaś tylko sok z irutenów. Kto wie, jak byście się rozgadali, gdyby było inaczej.

Ikoren pokręcił głową z dezaprobatą. Wojowniczka Shata'lin spojrzała na Soreviankę, lecz nie zareagowała, najwyraźniej nie chcąc tracić czasu, po czym opuściła klub jako pierwsza.

- Wiem, że nie mamy tutaj nic do roboty - rzekł Shimure surowo, spoglądając Raizie w oczy - i że dają nam w tej sytuacji nadprogramowe ilości czasu wolnego na dobę. Ale to jeszcze nie powód, żebyś wyładowywała swoją frustrację na innych, jasne?

- Jasne, garave - odrzekła Sorevianka, lekko tylko zmieszana.

Ikoren momentalnie poczuł się jak hipokryta i uśmiechnął ponuro w duchu. Jeszcze wczoraj sam sprowokował Sinvę, nie czuł się więc w porządku, udzielając takiego pouczenia Raizie.

Jednak czuł, że od tamtej chwili, mimo iż upłynęło niewiele czasu, sporo się zmieniło.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A mnie się wydaje, że właśnie się do "jednej ze stron" odnosi. Poza tym, twoja alternatywa jest zdecydowanie bardziej pokraczna chytry.gif .
No jak całe zdanie jest takie pokraczne, to ja nic nie mogę pomóc... chytry_prosty.gif
To brzmi, jak próba zamaskowania hałasu jeszcze większym hałasem...
Jakbyś oglądał Bleach'a, to byś zrozumiał o co mi chodzi...

Po prostu mogliby spróbować tak zmanipulować umysłami psioników, żeby nie zauważyli że została użyta telepatia.

Kefcia, a nie mógłbyś tak... konsekwentnie jeździć po kolejnych rozdziałach, jeden po drugim (albo "paczkami", po kilka), od pierwszego począwszy - skoro już wpadłeś? I tak robiłbyś to szybciej, niż my byśmy wlepiali nowe...
Ech, sorry, ale aż tyle wolnego czasu to ja nie mam. Jakiś czas temu zresztą poprosiłeś mnie, żebym jeszcze raz Niebo i Piekło przeczytał... no to to jest wpierw zakolejkowane...
Bram Neoterry (te drętwe dialogi, niedorobiony styl, głupawe motywy fabularne... ech, to były czasy...)
...a tak naprawdę to powinienem chyba przeczytać jeszcze raz Bramy Neoterry. Bo wspominam je dosyć ciepło, a z drugiej strony, statystycznie prawdopodobne jest, że pięć lat temu pisałeś dużo gorzej. Chciałbym się przekonać. biggrin_prosty.gif
A tak przy okazji - czyżbyś też należał do fanklubu Garrusa?
No a jakże to, czy możliwe jest zagranie w Mass Effect i nie należenie do niego?
Zabawne, że nigdy - powtarzam: NIGDY - nie zetknąłem się z pisownią "żeż", więc nie wiem, kto to wymyślił.
No nie wiem, moim zdaniem jednak raczej "żeż" będzie poprawne, bo 1) spellchecki tego nie podkreślają (a "żesz" tak), 2) jednak końcówka, że tak powiem, wzmacniająca w polskim to -że/-eż
- Dziękuję. - Sinva nie chwyciła jednak szklanki, uniosła ją tylko z użyciem telekinezy.
Inb4 HHF powie, że nie wyłapuję jego nawiązań.

Robię się paranoiczny...

jesteśmy więc zahartowanymi, urodzonymi wojownikami
Ok, chyba powinniśmy zorganizować Speeder Drinking Game.

W najnowszym odcinku ekspozycja aż chlupie i wylewa się z monitora. Naprawdę, nie mogliście tego jakoś na kilka rozdziałów rozbić? Tu nic się nie dzieje, tylko wszyscy gadają, gadają i gadają o starych dziejach, i na zmianę... sztucznie to wygląda, jakbyście chcieli na siłę upchać tu jak najwięcej backgroundowych informacji o waszych światach.

Edytowano przez StyxD
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wow...

Z czystej ciekawości: wow, bo Kefka się pojawił, czy wow, bo po raz pierwszy zaserwowałem tak szczegółową łapankę przy okazji tej powieści? wink_prosty.gif

Zabawne, że nigdy - powtarzam: NIGDY - nie zetknąłem się z pisownią "żeż", więc nie wiem, kto to wymyślił.

Hm, a jak byś napisał zwrot "oż ty"? Przez "sz" czy przez "ż"? Chodzi bowiem o to, o czym Kefka wspomniał, mianowicie o końcówkę emfatyczną, która wygląda właśnie tak. Ta wersja więc wydaje mi się bardzo sensowna.

Dodam, że Google pokazał mi więcej stron, na których podano tę regułkę.

(zapamiętajcie, ludziska.. ojć. No, po prostu zapamiętajcie - że "ludzie" na w SF szerokie znaczenie)

Nie tylko w SF. tongue_prosty.gif

A po co? Różnicy to żadnej praktycznej nie robi.

Uwierz mi, że robi. Na mój gust taki zabieg tylko niepotrzebnie odwraca uwagę czytelnika.

EDIT: Żebym nie został źle zrozumiany - chodzi o to, że w obydwu wstawkach od narratora opisujesz słowa postaci. Gdybyś w pierwszych "didaskaliach" dał jedynie opis reakcji Kriedy, a tylko w drugich pisał, w jaki sposób Fervianin wypowiadał swoją kwestię, nie byłoby moim zdaniem takiego problemu.

W niektórych sytuacjach powtórzenie służy jako środek stylistyczny. Na przykład przy wyliczankach.

W pełni się zgadzam - niemniej to zdanie w mojej opinii nie zalicza się do tych sytuacji. Tym bardziej że do tego pierwszego "staniecie" znalazłem sensowny synonim: "opowiecie się".

Całość ma już przeszło 150 stron, mimo to nie dobrnęliśmy jeszcze nawet do pierwszej walnej bitwy

W sumie... co Was jeszcze przed tym powstrzymuje?

Najnowszy rozdział odbieram akurat bardziej pozytywnie. Rozmowę Sinvy i Ikorena czytało mi się z przyjemnością, także gdy dołączyli do niej inni i zaczęła się wymiana informacji na temat tego, co mają (lub mieli) Sorevianie i Shata'lin. Niemniej jedna uwaga: kwestie "aranżujące" te ekspozycje wypadły w większości przypadków sztucznie. Jakbyście rzeczywiście chcieli na siłę pokazać jak najwięcej - nie mówię, żebyście zaraz to wszystko zarzucali, ale można było napisać to inaczej.

Wrażenie owo niwelowała jednak świadomość Ikorena, że ma przed sobą wojowniczkę, która wczoraj pokonała go w walce - mimo owej pozornej wątłości, okazała się silniejsza.

Powtórzenie.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No! Jednak udało się pociągnąć toto dalej. Dwa nowe rozdziałki gotowe, potem jeszcze tylko kolejne dwa i... zresztą, sami zobaczycie.

Dnia 28.11.2012o00:19, StyxD napisał:

No jak całe zdanie jest takie pokraczne, to ja nic nie mogę pomóc...

To nie łyżka się gnie, tylko ty...

Dnia 28.11.2012o00:19, StyxD napisał:

Po prostu mogliby spróbować tak zmanipulować umysłami psioników, żeby nie zauważyli że została użyta telepatia.

Próba wpłynięcia bezpośrednio na psioników to nadal próba, którą oni by wyczuli.

Dnia 28.11.2012o00:19, StyxD napisał:

Ech, sorry, ale aż tyle wolnego czasu to ja nie mam. Jakiś czas temu zresztą poprosiłeś mnie, żebym jeszcze raz Niebo i Piekło przeczytał... no to to jest wpierw zakolejkowane...

A, myślałem, że je już "odhaczyłeś"... musiało mi się z "Niezdobytymi..." pomylić. Ale jeśli już "Niebo..." przeczytasz, to pamiętaj - czytając tę scenę, za którą tak mnie znielubiłeś, puść sobie najlepiej ten utwór -

Dnia 28.11.2012o00:19, StyxD napisał:

...a tak naprawdę to powinienem chyba przeczytać jeszcze raz Bramy Neoterry. Bo wspominam je dosyć ciepło, a z drugiej strony, statystycznie prawdopodobne jest, że pięć lat temu pisałeś dużo gorzej. Chciałbym się przekonać.

Jeśli miałoby to sprawić, że twoja ocena mojej obecnej pisaniny by podskoczyła na zasadzie kontrastu... to czemu nie? O ile nie boisz się o swoje poczucie estetyki.

Dnia 28.11.2012o00:19, StyxD napisał:

No a jakże to, czy możliwe jest zagranie w Mass Effect i nie należenie do niego?

Są tacy, którzy doznają takiego zapatrzenia we Wrexa, że Garrusa już nie zauważają. Z drugiej strony, Garrus rzeczywiście powinien być bardziej wylewny - Wrex i Grunt to na widok Sheparda, po jego długim niewidzeniu, roztrącają wszystkich w drodze do niego, by mu uścisk serdeczny sprezentować.

Dnia 29.11.2012o23:48, Knight Martius napisał:

Z czystej ciekawości: wow, bo Kefka się pojawił, czy wow, bo po raz pierwszy zaserwowałem tak szczegółową łapankę przy okazji tej powieści?

Zdecydowanie to pierwsze.

Dnia 29.11.2012o23:48, Knight Martius napisał:

W pełni się zgadzam - niemniej to zdanie w mojej opinii nie zalicza się do tych sytuacji.

Ależ zalicza się. Tu mamy "albo / albo".

Dnia 29.11.2012o23:48, Knight Martius napisał:

W sumie... co Was jeszcze przed tym powstrzymuje?

Zaplanowany rozwój fabuły? To tak, jakbyś zapytał "co Camerona powstrzymało od tego, żeby w momencie najazdu kamery na Sulaco od razu pojawiła się scena walki z obcymi", no plz...

Dnia 29.11.2012o23:48, Knight Martius napisał:

Niemniej jedna uwaga: kwestie "aranżujące" te ekspozycje wypadły w większości przypadków sztucznie. Jakbyście rzeczywiście chcieli na siłę pokazać jak najwięcej - nie mówię, żebyście zaraz to wszystko zarzucali, ale można było napisać to inaczej.

Ja powiedziałbym, że może w paru przypadkach, nie w większości.

No, jedziemy dalej...

======================================================================

 

 

- XXV -

 

Odprawa - jak zwykle zresztą - nie zajęła zbyt dużo czasu. Sinva zawsze starała się załatwiać tego typu formalności najszybciej jak się dało. Z drugiej strony, robota papierkowa w Straży Świątynnej nie była prawie wcale potrzebna. Większość sióstr zwykle była dość zdyscyplinowana i znała swoje miejsce oraz zakres obowiązków. Wszystko sprowadzało się więc do potwierdzenia danych. Momentami było to irytujące, bowiem odprawę mimo wszystko trzeba było przeprowadzić, a wymagało to przerwania innych aktywności. Dokładnie tak było tym razem.

Siostry rozeszły się, wracając do swoich obowiązków, Sinvie nie pozostało za to nic innego, jak udać się do kaplicy w oczekiwaniu na ewentualne rozkazy Faelii, których i tak się nie spodziewała. Pomimo oczekiwania, był to więc na dobrą sprawę czas wolny.

Sinva nieczęsto bywała w towarzystwie dyplomatów, ale dość szybko się przyzwyczaiła. Kołysanka, prywatny statek Faelii wykonana była w stylu, który bardzo przypominał ciężkie krążowniki Straży Świątynnej, toteż radna czuła się niemal jak w domu. Zwłaszcza kaplica przypadła jej do gustu. Choć nie była, oczywiście, w stanie podziwiać kolorystyki, już sama ogromna ilość detali wystarczała w zupełności. W miejscu, gdzie tradycyjnie stałby ołtarz, stał naturalnych rozmiarów posąg Świętej Matki, otulającej trzema parami skrzydeł swoje dzieci. Matka górowała nad parą z każdego znanego do niedawna myślącego gatunku, jakby znajdując przy sobie miejsce dla każdego z nich, bez względu na pochodzenie. Figura wykonana była ponadto tak, by dało się dodać w razie potrzeby jeszcze kilka innych gatunków. Wszyscy byli w obliczu Matki równi sobie, jednakowo nadzy i przy tym czyści, zgodnie z naturalnym rytmem.

Strażniczka zasiadła w jednej z ław i oparła prawą dłoń na czole, a lewą położyła na sercu, pogrążając się w swoich myślach. Nie była to ani medytacja, ani modlitwa, nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Formuły zostawiało się u nich bowiem na potrzeby większych, zbiorowych nabożeństw, pojedynczy bracia i siostry natomiast modlili się bez formuł, czy litanii. I tak też Sinva dzieliła się z Matką swoimi przemyśleniami i wątpliwościami. Smutkiem napawała ją polityka, w którą trzeba się było bawić przy niewiernych. Nie omieszkała też napomknąć o pojedynku. Pomimo zwycięstwa poczuła pewien niepokój. Sinva nie lubiła generalizować, ale Sorevianie wydali jej się, pomimo względnie honorowego podejścia raczej, gwałtowni - a gwałtowności Strażniczka obawiała się wyjątkowo, i to nie bez przyczyny. To właśnie gwałtowność doprowadziła do planetarnych bombardowań, które teraz odbijały się na negocjacjach. Podobnie też nieprzemyślane działanie w ślepej dumie doprowadziło ją samą do utraty wzroku.

- Masz wątpliwości, prawda? - zapytał znajomy głos.

- Owszem, samina, mam. Dziwne, nie słyszałam, jak wchodzisz.

- Nic dziwnego, moja droga. - Faelia usiadła obok Sinvy - Byłaś tak pogrążona w swoich myślach, że właściwie nie mogłaś słyszeć.

- Ty pewnie za to słyszałaś wszystko.

- Nie wszystko, ale sporo. - Sukurfalano przewróciła oczami i uniosła lekko głowę, by Sinva mogła rozpoznać gest. - Nie powinnaś się tak przejmować, w końcu i oni dostrzegą łaskę Matki.

- Skoro tak twierdzisz... - Sinva przeciągnęła się i złożyła ręce - Dobrze wiesz jednak, że obawiam się takiego podejścia. Nie wiem, czy za bardzo ich do nas nie zraziłaś...

- Sorevian? Nie, tu na naszą korzyść gra ironiczne podobieństwo. Taka, jakby to ująć, solidarność rasowa. Gorzej nieco z Terranami.

- Co przez to rozumiesz?

- To ludzie, tak jak Imubianie.

- No i co z tego? Czerwony Młot to też ludzie, a są... mniej więcej, ale z nami.

- Ale Młota tu właściwie nie ma, a ten Imubianin, Bertrandt, to nie głupiec, a przebiegły bydlak. Ororo przekazała mi, że do sektora zbliża się ogromna legionowa flota.

- Rozumiem, że masz zamiar coś z tym zrobić?

- Już powiadomiłam, kogo trzeba. Matka Strachu z obstawą przybędzie już wkrótce, Anioł Niszczyciel, z samym Lordem Surfalano na pokładzie, najdalej dzień później.

- Liczysz, że okażą się na tyle głupi, by zaatakować w takiej sytuacji? Narażają się na wojnę z Abhair.

- Ja nie myślę, siostro, ja to wiem. Ale nie o takich rzeczach, nie w kaplicy. Jeszcze będziesz miała czas się tym zamartwiać. - Faelia uśmiechnęła się gorzko, wyraźnie niezadowolona z tego faktu - Ale... Wspominałam może, że mam w kaplicy niespodziankę dla nowych wiernych?

- Dokładniej?

- Przydzielono mi relikwię wysokiego stopnia. - Kapłanka wstała z miejsca i psionicznie otworzyła skrytkę w cokole pomnika. Wyjęła z niej pokaźnych rozmiarów kasetkę, gładką i pięknie zdobioną.

- Zdradzisz, co jest w środku? - Sinva zdecydowanie się ożywiła.

- Pióro z drugiego skrzydła Matki, świeże. Ofiarowała je na moją osobistą prośbę. - czuć było, że Sukurfalano niezwykle cieszyła się z faktu posiadania relikwii. - Wiem, że to tylko pióro i że samo w sobie jest bezużyteczne... Ale chciałam, by wierni, których odwiedzamy, a którzy nie mogą przylecieć do domu... Wiesz sama. Chciałam, by mogli mieć choćby namiastkę Jej dotyku.

- Myślę, że to niegłupi pomysł. Które to dokładnie pióro?

- Lotka drugiego rzędu. Mieni się w świetle, głównie na niebiesko i biało.

- Zawsze lubiłam błękit nieba... - Sinva zamyśliła się na chwilę, a Faelia milczała, nie chcąc przeszkadzać. - Ale powiedz mi, moja droga, po co tu przyszłaś? Jestem więcej, niż pewna, że chodzi o mnie.

- Domyślna jesteś, lubię to. - Faelia odłożyła kasetkę na miejsce. - Nic wielkiego. Będę szła z Jagódką i akolitkami do restauracji i myślę, że mogłabyś nam towarzyszyć.

- Hm, gdzie tu drugie dno, siostro? Znam ten ton, o coś ci chodzi.

- Naprawdę nic takiego. - Faelia zachichotała. - Po prostu w tej knajpce przesiaduje wielu naszych nowych znajomych, a moja Jagódka mogłaby się stać bardzo wylewna. Wiesz, co mam na myśli?

- Wiem, niestety wiem. Nie będzie to dla niej niebezpieczne? Wiesz, trauma...

- Jestem w stanie ochronić jej umysł. Ponadto, sama zadecyduje czy i ile będzie chciała powiedzieć. Chyba nie myślisz, że narażałabym moje maleństwo na jakiekolwiek niebezpieczeństwo?

- Słuszna uwaga.

- Ja będę lecieć, muszę jeszcze znaleźć Jagódkę i moje uczennice. Rozlazły mi się gdzieś.

Z tymi słowami Faelia opuściła salę. Sinva zdecydowała się pomedytować jeszcze przez parę minut, po czym podążyła w ślady Sukurfalano. Nie była specjalnie zachwycona pomysłem swojej siostry, z drugiej strony uznała, że dobry posiłek z pewnością jej nie zaszkodzi. A restauracji serwowano podobno także aalveńskie specjały, za którymi całkiem przepadała, a nieczęsto miała okazję ich kosztować.

Grupa ruszyła mniej więcej zgodnie z planem. Faelia śmiała się, mówiąc, że muszą wyglądać jak jakaś wycieczka - biorąc pod uwagę, że zebrało się łącznie siedem osób. Wszyscy szli niespiesznym krokiem. Akolitki były wyraźnie podekscytowane perspektywą takiej wizyty, ale było to raczej typowe dla dziewczyn w ich wieku - wszystkie miały grubo poniżej stu lat na karku. Strażniczka westchnęła, przypominając sobie swoje własne młodzieńcze lata i to, że była swego czasu w sumie dosyć narwana. Trochę dziwiło ją to, jak bardzo czas może zmienić osobowość. Niemal smuciło ją to, że do końca treningu te wesołe teraz dzieciaki zmienią się w wyrachowane i niemal absurdalnie zdyscyplinowane psioniczki, gotowe do posługi w Świątyni. Obawiała się, że - tak, jak Faelia - mogą skończyć, próbując desperacko łączyć życie rodzinne z obowiązkami, żyjąc na dobrą sprawę na pół gwizdka, i zawsze stawiając służbę nad własnymi uczuciami. To było piękne, acz smutne poświęcenie.

Przechodząc w pobliżu miejsca, w którym przebywali Sorevianie, Sinva usłyszała dziwne, wyróżniające się na tle normalnych rozmów głosy, dochodzące z jednego z polowych budynków wzniesionych przez obcych. Zaintrygowana, dała znak Faelii i odłączyła się od grupy. Weszła na teren obozu Sorevian, mijając przechodzących nieopodal wartowników - nie zatrzymali jej, ale wyczuła, że wstrzymali obchód, obserwując ją uważnie. Podeszła bliżej źródła głosów, dostrzegając, że będący nim budynek wyróżnia się na tle reszty - wykonany był ze zdecydowanie większym pietyzmem. Dochodzące z wnętrza głosy, pomimo różnicy języka, stały się jakby znajome. Gdy zbliżyła się jeszcze bardziej, wszelkie wątpliwości zniknęły. Sorevianie najwyraźniej po prostu odprawiali wspólne modły.

Do budynku - będącego bez wątpienia kaplicą - prowadziły szerokie wrota, które były obecnie otwarte. Dzięki temu Sinva nie miała trudności z dostrzeżeniem znajdującego się tam tłumu Sorevian. Wszyscy klęczeli na posadzce, zwróceni w stronę ołtarza, przed którym stał ktoś, kto musiał być wojskowym kapelanem. Krótko po tym, kiedy Strażniczka się zbliżyła, zbiorowe modły ucichły, a kapłan przemówił do wszystkich.

- Sane Feomar kaem irfare - powiedział z namaszczeniem - E Daerion ishige, oni ka rise enem, ka rise enara.

Zaledwie skończył, a pozostali Sorevianie odpowiedzieli mu chóralnie.

- Ev paneli on Feomar.

Najwyraźniej był to koniec modlitwy - kapelan wykonał gest, mający być zapewne błogosławieństwem, zaś soreviańscy żołnierze powoli wstawali i kierowali się do wyjścia.

Sinva była tym wszystkim nieco zdziwiona. Nabożeństwo już na pierwszy rzut oka było łudząco podobne do tych odprawianych przez Sukurfalane. Dokładnie tak, jakby składanie czci bogom posiadało w sobie jakąś uniwersalną formułę, dzieloną intuicyjnie między wiernymi, bez względu na wyznawane bóstwo. Wyjątkiem byli tu chyba tylko Aalveni, u których sfera duchowa wyglądała często dużo bardziej... dziko.

Raptem Sinva ożywiła się, kiedy wśród tłumu Sorevian dostrzegła znajomą twarz. Był to bez wątpienia jej oponent w niedawnym pojedynku - Ikoren Shimure. Kiedy się trochę zbliżył, również zauważył Strażniczkę. Był tym wyraźnie zaskoczony.

- Witaj - powiedział, kiedy podszedł już do niej i założył translator - Nie spodziewałem się ciebie tutaj.

- Powiedzmy, że tytuł Strażniczki Świątynnej zobowiązuje. Jakoś ciągnie mnie do kaplic. Miło wiedzieć, że nie tylko my przywiązujemy tu wagę do sfery duchowej.

- Długo tutaj jesteś? - Ikoren wydawał się być nieco skrępowany.

- Kilka minut, najwyżej. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

- Nie, oczywiście że nie - zaprzeczył Shimure - Nie minęło wiele czasu, odkąd dyplomaci skończyli ze swoimi sprawami, dopiero skończyliśmy modły... Teraz miałem iść na wczesne nuvere.

- Nuvere? - zapytała Sinva, nieco zdziwiona tym, że translator nie wyłapał tłumaczenia.

Ikoren machnął ręką.

- Zawsze zapominam o takich sprawach - rzekł przepraszającym tonem - Nuvere to jeden z dwóch posiłków, jakie spożywa się u nas w ciągu dnia. Jeśli u was są pod tym względem podobne reguły, co u Terran, to powiedzmy, że to coś pomiędzy obiadem, a kolacją. Jeszcze tylko zastanawiam się, gdzie zjeść. W naszej stołówce podają normalny posiłek, ale odkąd ci... Nhilarowie udostępnili swój lokal, zastanawiam się, czy nie zaryzykować - Shimure uśmiechnął się nieznacznie - i nie spróbować czegoś... obcego.

- Dobrze się składa, bo samina Faelia udała się właśnie w tamtą stronę. Odłączyłam się tylko na chwilę. Była tam bodaj z kimś umówiona, nieoficjalnie. Mała uwaga, w tej restauracji są dania trzech różnych kuchni, ale nie wszystko jest... jadalne, jeśli nie jest się Arigilianinem lub Nhilarem. - Sinva uśmiechnęła się ironicznie.

- Znaczy co? Podają tam truciznę? - uśmiech Ikorena stał się szerszy.

- No, cóż... Jeśli lubisz ziarno przygotowane w dość wyrafinowany sposób... albo smażone w głębokim oleju owady i mięczaki, to ich kuchnia ci przypasuje. Osobiście nie gustuję w takich przysmakach. Wolę coś z aalveńskiej karty.

- Wezmę to pod uwagę. Mają tam coś mięsnego? Widzisz - Sorevianin rozłożył ręce - nie wiem, jak wy, ale my jesteśmy mięsożerni.

- My jesteśmy wszystkożerni... mniej więcej. Może poszedłbyś ze mną? Rzut oka na kartę i zapach powiedzą ci więcej niż moje słowa.

- Jeśli pomożesz mi uniknąć dokonania złego wyboru, to czemu nie? Zresztą, chyba już jest tam przynajmniej kilku gości z "naszej strony".

- Z całą pewnością już ktoś tam jest. O wybór się nie martw. Nhilarowie zwykle dbają o jakość obsługi, wyjaśnią, co trzeba.

- Świetnie. Jeśli zatem moje towarzystwo nie będzie dla ciebie uciążliwe, chodźmy.

Sinva i Ikoren ruszyli niespiesznym krokiem w kierunku restauracji. Sinva była ucieszona tym, że udało jej się znaleźć kogoś od Sorevian na potrzeby małego "pokazu" Faelii. Z drugiej strony, zdążyła Ikorena poniekąd polubić. Przypominał jej ją samą, gdy wstępowała w szeregi Straży Świątynnej. W pierwszych etapach swojego szkolenia była równie narwana i pełna młodzieńczych sprzeczności.

- Przepraszam za Raizę - powiedział w pewnej chwili Ikoren, a Strażniczka zorientowała się, że mówi o Soreviance, która odezwała się do niej niedawno obraźliwymi słowy - Ostatnio jest w złym humorze. Mieliśmy z początku wziąć udział w kampanii przeciwko Ildanom i tych ich potworom. Bardzo ich nienawidzi, więc oczekiwała, że będzie je zabijać. Tymczasem okazało się, że trafiliśmy tutaj. Frustruje ją to.

- W porządku, nic takiego się nie wydarzyło - odparła Sinva, po czym podjęła, nieco nieśmiało - Tak sobie pomyślałam... Trafiliśmy na siebie przy kaplicy, ale zapomniałam spytać... Nie wiedziałam, że jesteście aż tak religijni. Znaczy się. Słyszałam, że wspominaliście swoich bogów w rozmowach, ale nigdy nie miałam okazji dowiedzieć się czegoś więcej.

- Naszymi bóstwami są sivaroni - powiedział Ikoren rzeczowo - Terranie często nazywają ich po prostu "smokami", kiedy o nich mówimy, więc może da ci to jakieś o nich wyobrażenie. Jest ich trzech: Daerion, Feomar i Saneor. Pierwszy z nich jest najważniejszy. To dawca życia, bóg miłości... Z tego, co wiem, wasza Cesarzowa ma zbliżoną do niego naturę.

- Nad naturą Malaymidii nasi teologowie głowią się od tysiącleci... I niektórzy doszli do wniosku, że życie nie jest wcale jej pierwotną sferą. Bliżej byłaby raczej Malilla, pierwsza córka Cesarzowej, patronka życia.

- Cóż, w każdym razie Daerion, jako dawca życia, nakazuje je miłować i szanować. Dlatego właśnie regularnie prosimy go w modlitwie, aby nie chował do nas wiecznej urazy za to, że zabijamy. Co innego Feomar. To nasz patron, bóg wojny. Ale i on zakazuje nam posuwać się do zbędnego okrucieństwa i bezsensownego niszczenia. Dlatego właśnie kierujemy się kodeksem.

- To trochę jak archanioł Rosarel, Wieczny Strażnik. Pierwszy z nas... technicznie. Choć on nie był aż tak delikatny wobec wrogów Matki, by tworzyć kodeksy. Dla niego jedyną karą dla wroga jest śmierć. Dopiero Bogini postanowiła ograniczyć jego wpływ, tworząc swoje prawo.

- Słyszałem o tym Rosarelu - Ikoren pokiwał nieznacznie głową - Jedna z was... Hima... coś o tym mówiła. Tak czy inaczej, trzecim z sivaronów jest Saneor. To on dał nam rozum. Reprezentuje sobą racjonalizm i wewnętrzną równowagę. Czasami nawet jest siłą rozjemczą w sporze pomiędzy jego braćmi... Daerionem i Feomarem.

- Saneor brzmi bardziej jak bóg pasujący do obrazu Matki. Zachowujący równowagę, nie skłaniający się ku żadnej skrajności. - ton Sinvy zmienił się z normalnego na jakby bardziej natchniony - Dla nas natura Bogini jest inspiracją samą w sobie. Wzorem do postępowania na którym to opiera się całe nasze społeczeństwo. Zawsze uważałam, że wiara powinna się odbijać w życiu.

- Wiara wiarą - odrzekł z powagą Ikoren - odgrywa niewątpliwą rolę, tak jak sami sivaroni, ale racjonalizm też jest niezbędny. Niemniej - teraz ton Sorevianina stał się nieco żartobliwy - kiedy sobie pomyślę, ile lat już przeżyłem na wojnie, ile razy byłem bliski śmierci, a jednak jej uniknąłem, to łatwo jestem w stanie uwierzyć, że Feomar mnie strzeże.

- To wiek świadczy o tym. Ile już lat unikasz śmierci w bitwie?

- Znaczy, ile służę? Zaciągnąłem się do armii zaraz po ukończeniu testów dojrzałości... kiedy miałem czternaście lat. Teraz mam ich siedemdziesiąt osiem, a zatem służę sześćdziesiąt cztery lata.

- Sporo, choć z mojej perspektywy może to nie wydawać się aż tak długim czasem. Sama wstąpiłam do Straży Świątynnej mając ponad dwieście lat na karku, a na froncie służę nieco ponad setkę.

- Myślałem, że jeszcze więcej - rzekł Ikoren - Jak rozmawiałem jednym z waszych, twierdził, że ma ponad czterysta lat. Czy to u was dużo? Czy są u was jeszcze starsi?

- Starszych jest sporo. Sama Faelia ma ponad sześć tysięcy lat na karku, a wcale nie uchodzi za choćby bliską najstarszej z nas. Mistrzyni Leilen podobno widziała jeszcze czasy, kiedy ludzie koczowali w jaskiniach.

- Nie chciałbym żyć tak długo - Shimure pokręcił głową, z lekkim niedowierzaniem - Chyba by mnie to zmęczyło. A czeka mnie przecież, prędzej czy później, wieczne życie na "tamtym świecie" - Ton głosu Sorevianina znów stał się żartobliwy - Może nawet zostanę sivafarem wysokiej rangi, jeśli Feomar uzna moje zasługi.

- Sivafarem? - zapytała Sinva, nieco zmieszana.

- Ach, tak - Ikoren zakłopotał się lekko - Ty przecież nie wiesz o takich sprawach... Sivafarowie to słudzy sivaronów, Daeriona, Feomara bądź Saneora. Są do nich bardziej upodobnieni, niż my. Czerpią również z ich mocy, dzięki czemu są naprawdę potężni. Sivafarem staje się każdy z nas po śmierci, chyba że był grzesznikiem. Niektórzy wielcy sivantien... na przykład Degate, Sonore czy Ketami... zostali po śmierci bez wątpienia sivafarami, przez wzgląd na swoje dokonania.

- Wielcy bohaterowie narodowi? Wybacz, ale nie jestem jeszcze obeznana z waszą historią.

- Chcesz coś o nich wiedzieć? - Shimure spojrzał na Sinvę z zaskoczeniem - Ci trzej, o których wspomniałem... Degate to sivafar Saneora, wielki uczony ze starożytnych czasów. Sonore to sivafar Feomara, który za życia był wielkim wodzem... był Malafaeańczykiem, ale obrócił się przeciwko swoim, kiedy ci usiłowali podbić sąsiednie, słabsze narody. Ketami, również sługa Feomara, był niezwykle utalentowanym przywódcą z Aderii, który pokonał wrogów swego narodu w niezliczonych bitwach - Ikoren westchnął - Bez obrazy, ale... dużo chcesz wiedzieć, jak na wojowniczkę.

- Służba w Straży Świątynnej to nie tylko walka. Obowiązkiem każdej z nas jest poszerzać swoją wiedzę, bo wiedza czyni nas lepszymi... jeśli możemy z niej coś dobrego wynieść. A tutaj już sama wiedza o tym, że szanujecie podobne ideały do nas jest czymś dobrym.

Ikoren uśmiechnął się szeroko, szczerząc ostre kły.

- Myślę, że ma to coś wspólnego z waszą długowiecznością - rzekł, ewidentnie żartując - Gdybym ja żył kilkaset lat, pewnie też znudziłaby mi się ciągła wojna... i szukałbym urozmaiceń.

- Sama czasami dziwię się, jak najstarszych z nas nie dopada nuda. Zwłaszcza mężczyzn, którzy nie mają luksusu w postaci mocy, które my możemy dla zabicia czasu doskonalić.

- Mnie chyba nawet to by się prędzej czy później znudziło - Sorevianin wydał z siebie pomruk, który był zapewne cichym śmiechem - Wszystko powszednieje, jeśli się to bez przerwy ogląda. Nawet ci terrańscy psychotronicy podobno mówią, że telepatia szybko im się nudzi, naprawdę szybko.

- Może taka po prostu nasza natura. Mnie podnoszenie szklanki siłą woli do dzisiaj fascynuje tak samo, jak za pierwszym razem. No... prawie. - Sinva zamyśliła się na chwilę. Nim się obejrzała, byli już przy drzwiach do restauracji. Strażniczka uchyliła je i weszła razem z Ikorenem do środka.

Wnętrze lokalu było raczej tradycyjnie wystrojone, pełne wykończeń z jasnego drewna. Liczni goście siedzieli przy elegancko przybranych stolikach. Wnętrze aż roiło się od Nhilarów i Aalvenów. W mniejszej salce obok głównego pomieszczenia, przy kilku złożonych razem stolikach, siedziała Faelia z Migrelem, Jagódką i kilkoma akolitkami. Sinva z lekkim zaskoczeniem zauważyła, że zgodnie z przypuszczeniem Ikorena, w sali przebywa także garstka osób pochodzących z "tamtej strony" - było tam po kilku Sorevian, Fervian oraz Terran - w tym psionik oraz psioniczka, zasiadający przy jednym stoliku, blisko tego zajmowanego przez Faelię. Strażniczka podeszła razem z Ikorenem do Sukurfalano.

- Samina - Sinva skłoniła się w stronę Faelii - Oto Ikoren Shimure, żołnierz z formacji Sarukeri, z którym to niedawno toczyłam pojedynek.

- Pamiętam, siostro. Siadajcie, już prawie czas. - kapłanka uśmiechnęła się serdecznie i wskazała obu miejsca.

- Oto samina Faelia - Sinva zwróciła się do Ikorena i wskazała na kaplankę. - Sukurfalano przewodnicząca naszej delegacji.

- Miło mi. Jestem garave Ikoren Shimure - przedstawił się Ikoren dla porządku - Sarukeri, 64. Dywizja Szturmowców Aderiańskich.

Ku lekkiej konsternacji Strażniczki, Sorevianin mówił wprawdzie uprzejmie, jednak odnosił się do Sukurfalano raczej chłodno i z rezerwą. Było to zapewne spowodowane tym, że Ikoren i jego pobratymcy pozostawali oburzeni dawnymi błędami Shata'lin - oraz stanowiskiem wyrażonym w tej sprawie przez samą Faelię.

- Oto mallo Migrel, strażnik i mąż mistrzyni Faelii. - ciągnęła Sinva; w odpowiedzi Ikoren znów przedstawił się formalnie - oraz porucznik Jagódka, protegowana mistrzyni Faelii, normalnie sprawuje opiekę nad statkiem.

Tym razem Ikoren zaskoczył Sinvę - kiedy przedstawiono mu Madi'lin, nieoczekiwanie parsknął śmiechem.

- Proszę wybaczyć - rzekł, wciąż się uśmiechając, zanim ktokolwiek zdążył zapytać go o powód takiego zachowania - Naprawdę przepraszam, po prostu rozmawiałem wcześniej jedną z was i wspominała o... porucznik Jagódce. Powiedziała, że się "wyróżnia". Moim zdaniem, delikatnie to ujęła.

- Rozumiem - odparła Faelia niemal beznamiętnym tonem - Widok mojej shanllii niejednego już wprawił w osłupienie. Proszę siadać, nie każmy naszym terrańskim przyjaciołom dłużej czekać.

- A zatem mógłbym się do was przyłączyć? - zapytał Ikoren, trochę niepewnie.

- Ależ oczywiście, jest pan mile widziany. - odpowiedziała Faelia i skinęła głową w stronę ludzkich psioników, a następnie w stronę jednej z akolitek. Gdy tylko Ikoren zajął miejsce, dodała. - Garave? Cóż to właściwie za ranga? Translator zdaje się tego nie wyłapywać.

Sorevianin wzruszył ramionami.

- Problemy z nomenklaturą - odparł rzeczowym tonem - Wśród różnych ras obowiązują różne systemy rang, więc trudno tu mówić o dokładnym tłumaczeniu. Jeśli już miałbym to przybliżyć... dziwnym zbiegiem okoliczności, macie podobny, co Terranie, sposób datowania czy podawania godziny. Jeśli podobnie jest z wojskowymi rangami, to powiedziałbym, że jestem kapitanem. Mam pod sobą setkę żołnierzy.

- Podobieństwo rang dotyczy raczej Imubian, czy wojsk korporacyjnych. Sami mamy raczej proste metody określania rangi. Konsekwencja nielicznych sił, że tak powiem.

Sinva zauważyła, że Ikoren wciąż spogląda na Jagódkę. Wyczuwała, że przejawia nią zainteresowanie, przez wzgląd na historię związaną z jej rasą. Kiedy Faelia wypowiedziała się już na temat rang, Sorevianin nie omieszkał poprosić o zaspokojenie swojej ciekawości.

- Przepraszam - powiedział, wskazując skinieniem łba na Jagódkę - Czy ona jest jedną z tych... Madi'lin? Tych, których Imubianie stworzyli jako rasę niewolników?

Jagódka momentalnie wlepiła wzrok w Ikorena, Faelia natomiast skinęła twierdząco.

- Owszem, trudno chyba o pomyłkę w takiej kwestii. Nie ma tu innych podobnych stworzeń.

Ikoren zaczerpnął powietrza.

- Kiedy rozmawiałem kilka dni temu z... - Shimure urwał na chwilę, usiłując przypomnieć sobie imię - Himą, proponowała mi właśnie rozmowę z porucznik... Jagódką, kiedy pytałem ją o zbrodnie Imubian. Czy zgodziłaby się na coś takiego? Zapewne kiedyś była jeszcze na jednej z imubiańskich planet... i jeśli wierzyć opowieściom na temat Madi'lin, musiała wiele przejść.

- To już proszę ją samą zapytać. Nie mnie decydować, czy będzie miała zamiar opowiadać. - Faelia na chwilę zamilkła nie spuszczając wzroku z Ikorena, na koniec zaś dodała - Mam nadzieję, że to nie problem?

Sorevianin spojrzał na chwilę na Faelię, a zaraz potem znów na Jagódkę.

- Miałem nadzieję, że będziemy w większym gronie - powiedział, starając się mówić łagodnie, co jednak nie było łatwe ze względu na jego basowy, lekko warczący głos - ale mogę to przekazać dalej. Jeśli, oczywiście, zgodzisz się opowiedzieć o tym, co cię spotkało.

- Mogę, ale o czym konkretnie chciałby... pan? Pan wiedzieć? - Jagódka przeciągała praktycznie każde słowo, starając się brzmieć wyraźnie. Była też dość wyraźnie zmieszana.

- Co się dokładnie tam działo. Wtedy, kiedy byłaś... w niewoli.

Sinva wyczuła, że obecność terrańskich psioników nasiliła się, jakby sięgając do Jagódki oraz towarzyszących jej osób. Najwyraźniej poruszona kwestia Madi'lin przykuła również ich uwagę. Spojrzała w ich stronę - raczej dla efektu, niż z rzeczywistej potrzeby - dostrzegając, że oboje również skierowali spojrzenie na zebranych wokół Faelii.

- To było złe miejsce. Nazywali je gettem. - Jagódka zawiesiła na chwilę głos. - W gettcie panowała nędza. Straszna nędza. - Madi'lin wyraźnie przeciągała, starając się składać zdania - Jedyne, czego nie brakowało, to jedzenia. Oni chcieli, byśmy nie umierali z głodu, bo to podobno psuje mięso, tak mówili. Nazywali siebie bogami i mówili, że to tylko z ich łaski jeszcze żyjemy. Mówili, że zrobiliśmy kiedyś bardzo, bardzo źle.

W tym momencie terrańska psioniczka o długich blond włosach powoli wstała ze swojego miejsca, podchodząc następnie do Jagódki. Teraz spoglądali na nią wszyscy, w tym Faelia.

- Przepraszam - powiedziała, niemal beznamiętnie - ale myślę, że to, o czym się tutaj mówi, może bardzo zainteresować naszych. Chciałabym więc tego wysłuchać... tak w sposób tradycyjny, jak i telepatycznie.

- Hm, nie wydaje mi się, by było to specjalnym problemem, jeśli nie obawia się pani konsekwencji zwiedzania umysłu po przejściach. - Faelia skomentowała równie beznamiętnie - Pani godność?

- Proszę mi mówić Gabrielle - odrzekła Terranka - To zresztą nie jest moje prawdziwe imię, prawdę rzekłszy.

- Samina Faelia, miło poznać. Tak więc, jest pani pewna, że chce spróbować? Ostrzegam, że to nie będzie przyjemne przeżycie.

- Najpierw jej wysłucham. Później ewentualnie wejrzę głębiej. I nie musi mnie pani ostrzegać. Może badamy psionikę i telepatię krócej, niż wy, ale nie jesteśmy kompletnymi ignorantami.

- Przepraszam, jeśli panią uraziłam. - Faelia wciąż zachowywała beznamiętny ton - Zależy mi tylko na bezpieczeństwie. Panie Shimure, może pan kontynuować.

- Mam na imię Ikoren - zaznaczył Sorevianin, po czym zwrócił się do Jagódki - Mówiłaś o getcie. Co oni tam z wami robili?

- Co jakiś czas, raz na miesiąc... Chyba, bo nie wolno było mieć kalendarza, ani czytać... Co jakiś czas przychodzili i wyłapywali wielu. Zabierali setki. Pewnego dnia zabrali mamę i tatę, i nie widziałam ich już. Potem zabrali mnie... - Faelia położyła rękę na ramieniu Jagódki. - Czy muszę dalej mówić, almi?

- Nie musisz, słonko, jeśli już dalej nie możesz. - Faelia spojrzała na Ikorena - Proszę wybaczyć, ale to dla niej zbyt ciężkie, nawet po latach.

- W porządku, rozumiem to - Shimure skinął głową.

- Widzę, że nie jest w stanie o tym opowiedzieć - odezwała się Gabrielle - ale mnie nie jest to potrzebne. Mogę tego, że się tak wyrażę, doświadczyć. Oczywiście, jeśli mi na to pozwolicie.

- Proszę bardzo, ale kontynuuje pani na własne ryzyko.

- Znam dobrze owo ryzyko - odparła Gabrielle, podchodząc jeszcze bliżej i wyciągając prawą dłoń do Jagódki. - Wiem, że to trudne, ale spróbuj się odprężyć - powiedziała łagodnie - To nie potrwa długo. A łatwiej jest czytać w umyśle, jeżeli na niczym się mocno nie skupiasz.

Terranka położyła dłoń na czole Madi'lin, zamykając jednocześnie oczy. Zgodnie z zapowiedzią, kontakt trwał krótko, ale przez ten czas Sinva ujrzała, przez twarz psioniczki przewijają się emocje - na jej obliczu, z początku zupełnie spokojnym, wkrótce pojawił się grymas bólu. Terranka zacisnęła zęby, spod jej zamkniętych powiek sączyły się łzy.

W pewnej chwili Gabrielle niespodziewanie odjęła dłoń od głowy Jagódki, otwierając jednocześnie oczy i biorąc głęboki wdech, jakby od dłuższego czasu nie oddychała. Chyba wszyscy obserwowali teraz Terrankę, która jeszcze przez kilka chwil zdawała się odzyskiwać oddech - a także samokontrolę. Powoli opanowywała należące do Jagódki emocje, jakie zalały jej umysł.

Przez kilka chwil sprawiała wrażenie, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie była w stanie odpowiednio dobrać słów. W końcu wypowiedziała niepewnym głosem pytanie.

- Kim... - zaczęła ostrożnie, wyraźnie siląc się na opanowany ton i ocierając jednocześnie łzy - Kim był ten człowiek? Wygląda na to, że... zawdzięcza mu pani życie.

- Nie pamiętam jego imienia, tylko, że nosił hustę, niebieską. I mówił często, że to dobry znak dla nas. Gdy zaczęli bombardować getto. Legion, znaczy się, gdy chciał się pozbyć nas, on mnie wyniósł. Kazał czekać w domu za murem, aż przyjdą tacy, których języka bym nie znała. Nie widziałam go więcej.

Terranka odetchnęła, wracając na swoje miejsce.

- Nic, co powiem, nie odda tego, czego doświadczyłam... czego pani doświadczyła - oznajmiła - Ale mogę powiedzieć, że jest tak źle, jak mówiliście.

- Ostrzegałam. Da sobie pani z tym radę? Sama miałam problemy, więc rozumiem.

- Oczywiście, nie ma problemu - odparła Gabrielle - Nie jest to coś, z czym bym się przedtem nie zetknęła.

- Śmiem wątpić, że w takiej formie, chyba, że takie rzeczy są i u was na porządku dziennym. - Faelia zerknęła spode łba na Gabrielle.

- Nie, skąd - odparła Terranka takim tonem, jak gdyby sugerowała, że coś takiego jest wśród członków jej rasy nie do pomyślenia - Ale wszędzie można się natknąć na czyjeś cierpienie... a cudze emocje, niezależnie od tego, jakie to emocje, potrafią pozostawić trwały ślad w umyśle tego, kto postanowi wejrzeć głębiej. Uczyłam się, jak z tym walczyć.

- I to dzieje się u Imubian powszechnie? - wtrącił Ikoren; nie miał możliwości przeżyć tego, co terrańska psioniczka, ale był pod wrażeniem jej reakcji.

- Powszechnie? - Faelia spytała, nie skrywając ironii w głosie - Ten problem dotyczy nieprzejednanych milionów. Każda planeta, każde większe miasto zewnętrznego pierścienia posiada przynajmniej jedno getto. Nie wiemy, jak mają się sprawy w wewnętrznych światach Imubii, ale zakładamy, że tam sytuacja jest jeszcze gorsza.

Sinva zdołała wyczuć, ze choć Ikorena szokuje taka perspektywa, to jednak po cichu myśli także o owym Imubianinie, który ocalił Jagódkę. To z kolei budziło w nim oburzenie, że tacy jak on zginęli w ogniu zniszczonych przez Shata'lin planet na równi z pospolitymi zbrodniarzami. Nie wypowiedział jednak swoich wątpliwości na głos, najwyraźniej nie chcąc wzniecać kłótni. Powodowało nim także przeświadczenie, że dyskusja na ten temat nie ma sensu.

- Nie myśl o tym. Tacy jak on to nieliczne wyjątki. - Sinva przemówiła do Ikorena telepatycznie, na co ten odruchowo odwrócił się do niej - I następnym razem nie przejmuj się, Faelia i tak to słyszy.

- Dlaczego Madi'lin się przeciwko temu nie buntują? - zapytał wreszcie Shimure - Terranie mieli ku temu mniejsze powody, a jednak próbowali wszczynać rebelie przeciwko naszej okupacji... mimo że to nie miało szans powodzenia. A otwarte rebelie to był i tak wierzchołek góry lodowej, wobec struktur podziemia, jakie zakładali Terranie na swoich koloniach.

- Jest kilka powodów - tym razem podjęła Sinva, jako bardziej obeznana z kwestiami militarnymi. - Przede wszystkim jest to kwestia tego, jak ich... stworzono. Madi'lin są praktycznie całkowicie wyprani z wszelkiej agresji. Po drugie, indoktrynacja. Większość Madi'lin nawet nie wie, że istnieje coś poza gettem i ludźmi, a sami Imubianie kreują się w ich oczach jako miłosierni bogowie, właśnie by zapobiegać buntom.

- Wobec tego, trzeba to powstrzymać - orzekł Ikoren - Ale to nie wszystko. Trzeba również uświadomić tym ludziom, czego się dopuszczają. Terranie uświadomili sobie coś podobnego i tak naprawdę to zadecydowało o tym, że nie jesteśmy już wrogami.

- To nie takie proste. Cała Imubia działa w oparciu o potężną, właściwie samonapędzającą się propagandę. System bram jest skonstruowany tak, że światy trzeba wyzwalać pojedynczo, bo inaczej łatwo można się narazić na oflankowanie. Nhilarowie próbowali się przebić własną propagandą, bez większych rezultatów, z wyjątkiem zaledwie kilku świeżych kolonii.

- Widocznie wasza propaganda nie jest dla nich dostatecznie przekonująca - Ikoren uśmiechnął się krzywo - Może pomyślicie nad zmianą programu?

- Może wy moglibyście nas czegoś w tej kwestii nauczyć? - Sinva uśmiechnęła się ironicznie i dodała - Tylko może tym razem z praniem mózgów najpierw, a podbijaniem potem? Pacyfikacja siedmiuset kolonii mogłaby zająć odrobinę za dużo czasu.

W tym momencie do stolika podeszli nhilarscy kelnerzy, podając każdemu z gości - w tym Ikorenowi - elektroniczny wyświetlacz z ekranem dotykowym, służący jako karta dań. W związku z tym, Sinva poświęciła teraz uwagę doradzaniu Sorevianinowi w kwestii tego, co powinien wybrać. Zgodnie z jego zapowiedzią, interesowały go przede wszystkim dania mięsne. Na jego szczęście aalveńska kuchnia obfitowała w różne mięsne dania, często krwiste i bardzo egzotyczne, nawet jak na warunki lokalne. Odpowiadało to w końcu naturze samych Aalvenów, którzy podobnie jak Sorevianie, byli urodzonymi drapieżnikami. Z drugiej strony, ich kuchnia była mimo wszystko bardzo wyrafinowana, co zdawało się przeczyć na pierwszy rzut oka ich nieco nieokrzesanej naturze, ale nabierało sensu, gdy wiedziało się, że większość popularnych u nich przypraw uchodziła za afrodyzjaki. Ostatecznie Ikoren zdecydował się na stek z arykii, drapieżnego nielota nieco podobnego do pozbawionego skrzydeł sępa - jednego z nielicznych gatunków, jakie Aalveni zawlekli z ojczystej planety przed Krwawym Deszczem. Mięso przyprawione było dość ostro, co zdawało się jednak nie zrażać Sorevianina. Bardziej zdawał się krzywić na bogate przystrojenie dania dziwnie pachnącym zielskiem. Sinva sama zamówiła dla siebie coś delikatniejszego, przyprawioną na słodko wędzoną yarami po nhilarsku, przypominającą łososia rybę, bardzo popularną wśród Shata'lin. Używane przez kucharzy od Abhair przyprawy były dość dziwne. Nie dały się zbytnio wyczuć po zapachu, z wyjątkiem bardziej tradycyjnych ziół, ale zdecydowanie zmieniały smak, wyostrzając go i podkreślając naturalny aromat. Co się jednak liczyło, to fakt, że ryba była tlusta. Shata'lin generalnie przepadali za dość obfitymi posiłkami... co było widać. Próżno było wśród nich szukać kogoś o delikatnej posturze godnej Aalvena.

Zaskakująco dla Sinvy, wieczór był wyjątkowo spokojny i obyło się bez większych zgrzytów, choć Ikoren zdawał się wciąż zachowywać odrobinę nieswojo przy Faelii, co sama zainteresowana zresztą zauważyła, ale trzymała język za zębami, nie chcąc urazić gościa. Ku zdziwieniu Strażniczki, Jagódka zdawała się być za to zupełnie niewzruszona na dłuższą metę przywołaniem niemiłych wspomnień z getta. Sinva nie była pewna, czy to efekt wpływu kapłanki, czy naturalna cecha Madi'lin. Nie było to jednak ważne. Po cichu zazdrościła jej tego błogiego podejścia, życia tylko obecną chwilą, bez przejmowania się problemami wielkiego wszechświata. Strażniczce czasami brakowało takiej prostoty, ale z drugiej strony wojenny fach ją wykluczał. A wojna właśnie wisiała w powietrzu, wiec warto było się cieszyć każdą chwilą przed nieuniknionym.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To nie łyżka się gnie, tylko ty...
Powiedzmy, że mamy różne opinie odnośnie pożądanego kształtu łyżki...
Próba wpłynięcia bezpośrednio na psioników to nadal próba, którą oni by wyczuli.
Może i by wyczuli, ale gdyby opanować ich umysły wystarczająco szybko i wymazać to wspomnienie...
A, myślałem, że je już "odhaczyłeś"... musiało mi się z "Niezdobytymi..." pomylić. Ale jeśli już "Niebo..." przeczytasz, to pamiętaj - czytając tę scenę, za którą tak mnie znielubiłeś, puść sobie najlepiej ten utwór
Tak, "Niezdobyte..." były ostatnie.

A ja, na przekór, puszczę sobie

. Kontekst bardziej pasuje do bezsensownych śmierci...
Są tacy, którzy doznają takiego zapatrzenia we Wrexa, że Garrusa już nie zauważają.
No, w jedynce na pewno. Ale kolejne części zepchnęły Wrexa do rangi NPCa (mimo tego ciągle miał najlepsze teksty), a Garrus dostał awans na "tego, co to był w każdej drużynie"...

Ale masz rację w sumie, powinienem ulepszyć awatar.

Najnowszy fragment... no nie wiem. Znowu pełno ekspozycji (BTW, to że translator nie potrafi przełożyć soreviańskich zwrotów uważam za spore nadużycie, skoro rozmówca zaraz potem przekłada je na "obiadokolacja" i "kapitan" -- ojej, to było skomplikowane), niby trochę mniej, ale i tak miałem ochotę przewinąć w dół, żeby w końcu poznać historię Jagódki... a tu nie ma! Kompletne rozczarowanie! A miałem nadzieję na taki wyciskacz łez!

Ja wiem, że taka natura crossovera, że trzeba wszystko wytłumaczyć, ale chyba przesadzacie odrobinę z zapychaczami, w których nic się tak naprawdę nie posuwa do przodu (chyba że romans Sinvy i Ikorena, muehe). A tu jeszcze zapowiadaliście ciekawą scenę, która ostatecznie się nie pojawiła!

W miejscu, gdzie tradycyjnie stałby ołtarz, stał
Powtórzenie
A restauracji serwowano podobno także aalveńskie specjały, za którymi całkiem przepadała, a nieczęsto miała okazję ich kosztować.
No, nareszcie biedna restauracja mogła się najeść!
- Nad naturą Malaymidii nasi teologowie głowią się od tysiącleci... I niektórzy doszli do wniosku, że życie nie jest wcale jej pierwotną sferą.
A właściwie czemu, no nie wiem, nie spytali jej, czemu patronuje? Tyle problemów by się rozwiązało...
- Miałem nadzieję, że będziemy w większym gronie - powiedział, starając się mówić łagodnie
Może coś mi umknęło, ale czy przedstawienie szerokiemu gronu historii Jagódki nie było intencją Faelii? Co ma do tego Ikoren?
starajac się brzmieć wyraźnie. Była też dość wyraźnie zmieszana.
Wyraźnie powtórzenie.
- Proszę mi mówić Gabrielle - odrzekła Terranka
Moc zmiany płci była najpilniej strzeżoną tajemnicą Zakonu.

+1 do powracających postaci Speedera. :>

Odpowiadało to w końcu naturze samych Aalvenów, którzy podobnie jak Sorevianie, byli urodzonymi drapieżnikami.
*gulp*

A nie, czekaj, tu było "drapieżnikami", nie "wojownikami".

*odkłada butelkę*

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Może i by wyczuli, ale gdyby opanować ich umysły wystarczająco szybko i wymazać to wspomnienie...

Zawsze jest jakieś "gdyby"... a skąd przypuszczenie, że daliby się aż tak szybko "opętać", że słowa by pisnąć nie zdążyli? To by zakładało ich kompletną nieudolność.

(BTW, to że translator nie potrafi przełożyć soreviańskich zwrotów uważam za spore nadużycie, skoro rozmówca zaraz potem przekłada je na "obiadokolacja" i "kapitan"

Nie przekłada, tylko podaje, co jest odpowiednikiem. "Tłumaczenie" a "odpowiednik" to jest jednak jakaś różnica. Poza tym, przyjęcie owych odpowiedników jako tłumaczeń (co jest szczególnie bez sensu w przypadku rang, których system wcale się dokładnie nie pokrywa ze znanym) oznaczałoby, iż w rozmowie z Ikorenem z punktu widzenia Sinvy, Ikoren byłby nazywany "kapitanem", co już w ogóle totalnie do Sorevianina nie pasuje, odkąd im ten system rang wymyśliłem.

miałem ochotę przewinąć w dół, żeby w końcu poznać historię Jagódki... a tu nie ma! Kompletne rozczarowanie! A miałem nadzieję na taki wyciskacz łez!

Może mógłbym wpłynąć na HHF, żeby to jakoś rozwinął, tylko nie wiem, czy by to jakoś specjalnie wykraczało poza możliwe do samodzielnego wyobrażenia standardy... Getto to getto, chyba HHF niczego nie wymyśli ponad to, co już "wynaleźli" hitlerowcy chociażby...

Ale zająć się tym można.

No, nareszcie biedna restauracja mogła się najeść!

Mógłbyś się ograniczyć do faktycznych błędów, zamiast tych wymagających tendencyjnej interpretacji tekstu?

A właściwie czemu, no nie wiem, nie spytali jej, czemu patronuje? Tyle problemów by się rozwiązało...

1. Bóstwa z uniwersum HHF to nie są bóstwa w "naszym" rozumieniu.

2. Cesarzowa, o ile się nie mylę, nie patronuje jakiejś konkretnej domenie, wzorem bogów z naszego rzeczywistego świata.

3. Nic praktycznie nie wiadomo o pochodzeniu Cesarzowej.

4. A ona sama nie chce o tym mówić.

Może coś mi umknęło, ale czy przedstawienie szerokiemu gronu historii Jagódki nie było intencją Faelii? Co ma do tego Ikoren?

Hm. To zapewne wciąż wpływ pierwotnej wersji - znaczy tej, w ramach której HHF chciał, żeby było to przeprowadzone w ramach organizowanego widowiska, przed widownią z "tamtej strony". Ja jednak nie zgodziłem się na taką koncepcję, argumentując, że taka szopka wyglądałaby po prostu źle - nie dość, że przeprowadzona przed kompletnie nieadekwatną widownią (nikogo z dyplomacji tam nie było), to jeszcze bez jakiejś faktycznej potrzeby (przecież Terranie WIERZĄ im, że z Madi'lin dzieje się źle - więc po co taka szopka?). Zamiast tego optowałem, żeby doszło do tego bardziej spontanicznie - żeby Ikoren to po prostu wygrzebał i żeby przykuło to uwagę tych psioników, bez jakiegoś planowania czy organizowania szopki. HHF się zgodził, a ja zresztą usunąłem później parę fragmentów, niezgodnych z przyjętym "modelem". Widocznie nie poświęciłem dostatecznej uwagi kawałkowi, pisanemu wcześniej przez HidesHisFace samodzielnie - pytanie jeszcze, czy wystarczyłoby to przerobić tak, aby Faelia wyrażała tylko nadzieję, że do takiego zdarzenia dojdzie, a nie żeby stwierdziła, że ona szopkę w tym celu chce zorganizować.

Zresztą, ten rozdzialik przejdzie jeszcze jedną zmianę, bo coś HHF umknęło, kiedy go kończył - najwyżej doda to przy następnym update.

Moc zmiany płci była najpilniej strzeżoną tajemnicą Zakonu.

+1 do powracających postaci Speedera.

Nigdy nie pojawiła się postać o imieniu Gabrielle, a nawet jeśli Gabriela jakiegoś pamiętasz, to transseksualisty to z niego nie czyni - podobnie jak ludzie spojrzeliby na ciebie jak na wariata, gdybyś, spotkawszy wcześniej faceta o imieniu Kamil, spotkał później kobitkę o imieniu Kamila i zapytał, czy płeć zmienił(a).

*gulp*

A nie, czekaj, tu było "drapieżnikami", nie "wojownikami".

*odkłada butelkę*

No, ciekaw jestem teraz, z jakąż to "porażającą" częstotliwością będziesz się natykał na to stwierdzenie. Nici z gry.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zawsze jest jakieś "gdyby"... a skąd przypuszczenie, że daliby się aż tak szybko "opętać", że słowa by pisnąć nie zdążyli? To by zakładało ich kompletną nieudolność.
Ok. Ja tylko rzuciłem ideę i chciałem zobaczyć, na ile byłaby w waszych światach byłaby możliwa. Ale widzę, że się nie podoba.
Nie przekłada, tylko podaje, co jest odpowiednikiem. "Tłumaczenie" a "odpowiednik" to jest jednak jakaś różnica.
A ja sądzę, że w większości języków znaczna liczba terminów (nawet nie pojedynczych słów, ale sposobów ich użycia) nie ma dokładnych odpowiedników w innych, jedynie mniejsze lub większe przybliżenia (chyba, że oba języki zapożyczyły skądś dane słowo, jak europejskie języki z łaciny). To jeszcze nie powód, żeby ich nie tłumaczyć, szczególnie jeśli przetłumaczone słowo jest wystarczająco jasne w danym kontekście.

Ok, może tłumaczenie rang nie byłoby najszczęśliwszym pomysłem, ale tej obiadokolacji? Z tego się nie strzela, a pozostawienie słowa bez tłumaczenia powoduje większe skonfundowanie rozmówcy, niż nieprecyzyjne przełożenie.

Może mógłbym wpłynąć na HHF, żeby to jakoś rozwinął, tylko nie wiem, czy by to jakoś specjalnie wykraczało poza możliwe do samodzielnego wyobrażenia standardy...
No, ja tym bardziej nie wiem. Getto to getto, ale wydaje mi się, że sytuacja tam jest jednak nieco bardziej skomplikowana, niż "tak jak w getcie hitlerowskim, tylko wszyscy więzieni są krowami". Choćby ze względu na inny "profil" psychologiczny Madi'lin, oraz inne ich wykorzystanie.

Ale tylko tak mi się wydaje, nie znam tego świata. Sprawa wydaje mi się warta rozważenia.

Mógłbyś się ograniczyć do faktycznych błędów, zamiast tych wymagających tendencyjnej interpretacji tekstu?
Wiesz, mógłbym zamiast tego napisać: brakuje tam "w" między "A" a "restauracji"... ale gdzie w tym zabawa?

Nie pierwszy raz zresztą w takim stylu piszę, więc nie rozumiem, czemu akurat tutaj się zirytowałeś. :confused:

Nigdy nie pojawiła się postać o imieniu Gabrielle, a nawet jeśli Gabriela jakiegoś pamiętasz, to transseksualisty to z niego nie czyni
To był żaaart...

Zresztą, ciągle podejrzewam, że użycie przez psioniczkę tak zbliżonego imienia (a o ile pamiętam, wszyscy członkowie zakonu mieli dość charakterystyczne imiona, co doprowadziło mnie do wniosku, że oni dostają nowe po wstąpieniu do zakonu), jeszcze przy uwadze, że to nie jest jej prawdziwe imię, mogło być do owego Gabriela (z "Bram Neoterry" chyba) celowym nawiązaniem... więc może +0.46?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaplanowany rozwój fabuły? To tak, jakbyś zapytał "co Camerona powstrzymało od tego, żeby w momencie najazdu kamery na Sulaco od razu pojawiła się scena walki z obcymi", no plz...

Tylko pytałem.

Widzę, że nie jestem taki szybki. Ale rozdział przeczytałem - i w sumie średnio mi się podobał. Po pierwsze, znowu pojawia się sporo ekspozycji (wprawdzie mimo wszystko miło mi się czytało rozmowę Sinvy i Ikorena, a i scena w restauracji była nawet ciekawa... ale ile można?). Po drugie, albo to ja się tak wyczuliłem, albo HHF nie jest w formie, jeśli chodzi o pisanie. W narracji pojawia się bowiem mnóstwo powtórzeń, a także kilka jak dla mnie dziwnych zwrotów (błędy, które wytknąłem w dalszej części postu, nie są wszystkimi, bo skrupulatne ich szukanie i wyłapywanie zajęłoby mi zbyt dużo czasu), zupełnie jakby tekst nie przeszedł porządnej korekty przed wysłaniem. Jeśli mogę coś zasugerować, to żeby HHF następny rozdział, jaki napisze, zostawił do odleżenia przynajmniej na tydzień, a potem postarał się poprawić "na świeżo" (zresztą Ty, Speeder, chyba mógłbyś jakoś pomóc w szlifowaniu ;)).

Pomijając więc to, co Kefka wytknął...

Odprawa - jak zwykle zresztą - nie zajęła zbyt dużo czasu. Sinva zawsze starała się załatwiać tego typu formalności najszybciej jak się dało. Z drugiej strony, robota papierkowa w Straży Świątynnej nie była prawie wcale potrzebna. Większość sióstr zwykle była dość zdyscyplinowana i znała swoje miejsce oraz zakres obowiązków. Wszystko sprowadzało się więc do potwierdzenia danych. Momentami było to irytujące, bowiem odprawę mimo wszystko trzeba było przeprowadzić, a wymagało to przerwania innych aktywności. Dokładnie tak było tym razem.

Liczne powtórzenia. Choć być może "odprawy" czepiam się na siłę.

Choć nie była, oczywiście, w stanie podziwiać kolorystyki, już sama ogromna ilość detali wystarczała w zupełności.

"Być w stanie" jest jednym zwrotem, więc ja bym wstawił "oczywiście" albo przed "nie" (preferowane), albo przed "podziwiać".

Poza tym odnoszę wrażenie, że został pogubiony podmiot - pierwsze zdanie składniowe odnosi się raczej do kaplicy z poprzedniego zdania niż do Sinvy. ;)

Matka górowała nad parą z każdego znanego do niedawna myślącego gatunku, jakby znajdując przy sobie miejsce dla każdego z nich, bez względu na pochodzenie.

Tutaj z kolei nie rozumiem, o co chodzi we fragmencie, który zaznaczyłem. Aha, i kolejne powtórzenie.

Strażniczka zasiadła 1) w jednej z ław i oparła prawą dłoń na czole, a lewą położyła na sercu, pogrążając się w 2) swoich myślach.

1) A nie "na jednej z ław"?

2) Czy mogła się pogrążyć w cudzych myślach? Z drugiej strony to psioniczka, więc w sumie mogła... ;)

Pomimo zwycięstwa poczuła pewien niepokój. Sinva nie lubiła generalizować, ale Sorevianie 1) wydali jej się, pomimo względnie honorowego podejścia raczej, 2) gwałtowni - a 2) gwałtowności Strażniczka obawiała się wyjątkowo, i to nie bez przyczyny. To właśnie 2) gwałtowność doprowadziła do planetarnych bombardowań

1) Myślę, że lepsze będzie "wydali się jej".

2) Tu też zaznaczam powtórzenie, bo zastąpienie drugiej "gwałtowności" zwrotem takim jak np. "ta cecha" aż samo się prosi...

Znaczy się. Słyszałam, że wspominaliście swoich bogów w rozmowach (...)

Skoro w kwestiach dialogowych też zazwyczaj powinno się zachowywać poprawność językową... Po prostu "znaczy", bez "się".

Shata'lin generalnie przepadali za dość obfitymi posiłkami... co było widać.

Możecie mówić, że to moja fanaberia, ale wyznaję, iż to słowo w narracji mnie po prostu drażni.

I dwie rzeczy dla Speedera.

- Długo tutaj jesteś? - Ikoren wydawał się być nieco skrępowany.

Ostatnio się dowiedziałem, że "wydawać się" nie kolokuje się z "być".

Jeszcze tylko zastanawiam się, gdzie zjeść.

SZYYYK!

(Przepraszam, musiałem xP).

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 21.12.2012 o 23:39, StyxD napisał:

Nie pierwszy raz zresztą w takim stylu piszę, więc nie rozumiem, czemu akurat tutaj się zirytowałeś.

Gdzie ja się zirytowałem? Jestem spokojny jak głaz...

Może tylko się zirytowałem przy tym komentarzu z piciem, bo to mi już na pospolitą upierdliwość zaczyna wyglądać.

Dnia 21.12.2012 o 23:39, StyxD napisał:

To był żaaart...

Pomyślałem o tym - tylko nie wiem, gdzie tu kawał. Żarty mają to do siebie, że starają się być śmieszne i mają jakąś pointę - z czego konkretnie miałem się śmiać tutaj (i gdzie pointa)?

Dnia 21.12.2012 o 23:39, StyxD napisał:

jeszcze przy uwadze, że to nie jest jej prawdziwe imię, mogło być do owego Gabriela (z "Bram Neoterry" chyba) celowym nawiązaniem...

Nie było. A Gabriel to też nie było prawdziwe imię tamtego faceta.

Takie jest przynajmniej obecne założenie, bo przy pisaniu "Bram..." jeszcze nie wziąłem pod dostateczną rozwagę faktu, że motyw, aby psionicy nosili co do jednego takie "anielskie" imiona, jak gdyby się urodzili do takiej roli, jest cokolwiek absurdalny.

Dnia 23.12.2012 o 21:03, Knight Martius napisał:

(zresztą Ty, Speeder, chyba mógłbyś jakoś pomóc w szlifowaniu)

Staram się. Cała korekta jest w moich rękach, ale do tego i tak musiałbym przeczytać tekst w skupieniu kilka razy. A i nawet wtedy wszystkiego nie wyłapię. Obecnie już po raz wtóry czytam maszynopis z ołówkiem w łapie i mimo wcześniejszych "czytań", zauważam błędy w starszych kawałkach.

Poza tym nie chcę też zanadto ingerować w pracę HHF. Mimo wszystko to jego rozdziały, nie moje. Zresztą i tak odnoszę momentami wrażenie, że rządzę się w robótce nad owym cross-overem niczym cesarz Kaligula. Niejedną sugestię już wysunąłem, negującą to, z czym wystąpił HHF (vide wspomniany dynks z pierwotną wersją tego rozdziału i motywem gadany Jagódki), natomiast nie pamiętam, abym od niego jakieś sprzeciwy dostawał.

Dnia 23.12.2012 o 21:03, Knight Martius napisał:

Tutaj z kolei nie rozumiem, o co chodzi we fragmencie, który zaznaczyłem. Aha, i kolejne powtórzenie.

Myślę, że chodzi o wzrost Cesarzowej...

Dnia 23.12.2012 o 21:03, Knight Martius napisał:

Skoro w kwestiach dialogowych też zazwyczaj powinno się zachowywać poprawność językową... Po prostu "znaczy", bez "się".

Wiesz, ten błąd jest akurat w wypowiedzi dość... prawdopodobny.

Dnia 23.12.2012 o 21:03, Knight Martius napisał:

(Przepraszam, musiałem xP).

 

To ci nie wyszedł ten rewanż...

No dobra... jest parę rzeczy, z których w poniższym rozdziale nie jestem zadowolony, ale nic z tym w najbliższym czasie nie zrobię, więc nie ma chyba sensu czekać.

===================================================

 

 

- XXVI -

 

Opuściwszy kwatery naczelnego dowództwa operacji, Aer'imuel przeszedł do bardziej pośledniej części bazy, mając nadzieję spotkać tam swoich podwładnych z Arm'imdel. Denerwował się - zupełnie nie po auveliańsku. Po prostu tak niewiele zostało już do odlotu. Całe siły ekspedycyjne zebrały się w ogromnym wojskowym obozie, podczas gdy nad nimi, w orbicie, oczekiwała już rozkazów flota. Lada godzina okręty miały zacząć, jeden po drugim, lądować na planecie i załadowywać na swoje pokłady żołnierzy i sprzęt.

Aer'imuel wiedział nawet dokładnie, kiedy ma to nastąpić - dopiero co uczestniczył w ostatnim zebraniu sztabu przed odlotem. Na krótko przed akcją, w przestrzeni kosmicznej, miało się odbyć jeszcze jedno spotkanie, ale zdaniem Aer'imuela, była to czysta formalność. Wiedział już wszystko, co było mu potrzebne. Po zakończeniu oficjalnego zebrania, kapłan Den'makail był nawet na tyle uprzejmy, by zdradzić mu dodatkowe szczegóły, przede wszystkim na temat akcji zwiadowczych, przeprowadzonych z rozkazu Yel'aveada.

Armelien dotarł do kwater przydzielonych podlegającym mu oficerom Arm'imdel, lecz nie zastał ich tam - już z pewnej odległości wyczuwał, że Khae'avilen oraz jego towarzysze broni nie są obecni w prostych, modułowych budynkach koszar. Mając przeczucie, gdzie mogą przebywać, skierował się na pobliski poligon.

Prawidłowo odgadł, iż Arm'imdel tam przebywają - najwyraźniej Khae'avilen skierował swoich żołnierzy na ćwiczenia przed odlotem. Aer'imuel wyczuł jego obecność - a także Tai'kovesa - na stanowisku obserwacyjnym, usytuowanym w niewielkiej wieżyczce, toteż podążył tam bez wahania.

Oficerowie wymienili z nim krótkie uprzejmości, bardziej skupieni na obserwowaniu wojowników, którzy przeprowadzali właśnie treningową akcję na przygotowanym placu, usiłując przebić się do budynku-celu. Na przeszkodzie do wykonania tego zadania stanęły im ćwiczebne boty.

Aer'imuel przystąpił do obserwacji z mimowolnym niepokojem. Prowadzony przez Arm'imdel trening był niebezpieczny, jako że boty miały ostrą amunicję, zdolną zranić auveliańskich żołnierzy. Pozostawało to jednak tylko teorią - w praktyce, wojowników chroniły solidne, wykonane z magnaelu pancerze wspomagane, a także tarcze energetyczne, zasilane ich własną psioniczną mocą.

Co więcej, Arm'imdel robili też doskonały użytek ze swojej broni - Aer'imuel ze słabo skrywaną satysfakcją obserwował, jak boty padają jeden po drugim od ich celnych strzałów. Auveliańscy żołnierze nie dawali im nawet czasu na to, aby same otworzyły ogień.

Podczas ćwiczeń, wojownicy cały czas utrzymywali kontakt z obserwatorami poprzez łącze telepatyczne.

- Drużyna trzecia zneutralizowana, powtarzam, drużyna trzecia...

- Sekcja T, Sekcja T, jesteśmy przed celem...

- Przyjąłem, Sekcja T, podchodzimy od lewej...

Wkrótce później Aer'imuel ujrzał, jak pierwsi Arm'imdel - osłaniani z zewnątrz przez swoich kolegów, zdejmujących z okien snajperów - wkraczają do budynku-celu. Nie mógł stąd dostrzec, co dzieje się w środku, ale na panelu kontrolnym w stanowisku obserwacyjnym znajdowały się także monitory, transmitujące obraz z kamer w wizjerach hełmów żołnierzy. Dzięki temu widział, jak metodycznie sprawdzają i oczyszczają kolejne pomieszczenia, podczas gdy ich koledzy na zewnątrz wciąż mieli oko i celowniki na wszystko, co byli w stanie trafić przez okna.

Ta część starcia trwała zaskakująco krótko - w niedługim czasie, od wojowników nadszedł komunikat o wykonaniu zadania.

- Czas dobry - stwierdził Tai'koves, spoglądając na chronometr na panelu.

- Ale sporo błędów - dodał Khae'avilen - Nic, co przesądziłoby o przebiegu akcji, ale niepotrzebnie podejmowali ryzyko. Zbyt wiele brawury.

- Ach, tak - Tai'koves uśmiechnął się mentalnie - Wspominałeś o tym, że wasi młodsi towarzysze z Arm'imdel często bywają zbyt pewni siebie.

- To prawda - przyznał Khae'avilen - Najgorzej, kiedy przypominają sobie o tym, iż nie są niezwyciężeni, dopiero wtedy, gdy już dostaną celną serię, na przykład od jakiegoś soreviańskiego Sarukere - Oficer sięgnął do komunikatora, nadając transmisję - Imolien, zróbcie zbiórkę. Było parę błędów, które chciałbym omówić.

- Tak jest - Aer'imel rozpoznał głos Khai'noela, jednego z młodszych stażem imolien, dowódców legionu.

Dopiero teraz Tai'koves i Khae'avilen poświęcili uwagę przybyszowi.

- A więc, armelien - pierwszy odezwał się oficer Arm'imdel - znów pan nas zaszczyca swoją obecnością. Przepraszam, że z początku pana zignorowaliśmy.

- Proszę - odrzekł Aer'imuel przeciągle - Znacie mnie już chyba dostatecznie dobrze, abyście wiedzieli, że nie ma za co przepraszać - Przedstawiciel Aon'emua spojrzał na poligon - Przeczuwałem, że was tu znajdę, kiedy nie zastałem nikogo w tymczasowych kwaterach. Widzę, że wasi podwładni bardzo poważnie podchodzą do swojej nowej misji.

- Są żołnierzami - Khae'avilen wzruszył ramionami - Pan z kolei powinien już dobrze wiedzieć, że zawsze traktują swoje obowiązki profesjonalnie.

- Istotnie - zgodził się armelien.

- Widzę, że wypuścili pana wreszcie z tego spotkania - oficer Arm'imdel uśmiechnął się mentalnie - Czy i tym razem podzieli się pan z nami swoimi wrażeniami?

- Chętnie - zgodził się Aer'imuel - Tym bardziej, że wiem już, co dodaje pewności siebie tym z Avn'khor. To jedna z niewielu sensownych rzeczy, jakie ostatnio usłyszałem.

- O co dokładnie chodzi? - zainteresował się Tai'koves.

- Zaraz do tego dojdę. Oczywiście słyszeliście już o tych operacjach zwiadowczych, jakie Yel'avead... znaczy, Wielki Kapłan Yel'avead - użycie przez Aer'imuela oficjalnego tytułu zabrzmiało pretensjonalnie, co wzbudziło lekkie rozbawienie jego towarzyszy - kazał przeprowadzić?

- Wiemy - potwierdził Khae'avilen - Są już wyniki?

- Owszem. Chociaż nie poszło to po myśli Yel'aveada.

- Aer - powiedział Tai'koves porozumiewawczo - Nie trzymaj nas w niepewności.

- Oczywiście, oczywiście - Aer'imuel skinął głową - Z tych wszystkich grup, jakie wysłano, zadowalające rezultaty osiągnęła tylko ta z układu Aradiel. Wykryto ich i zdołał uciec tylko jeden okręt, zresztą z lekkimi uszkodzeniami. Ale przyniósł nam pełen raport. Niestety, nie wnosi on nic nowego. Wyjąwszy fakt, że w systemie pojawiło się kilka nowych flotylli. Teraz są tam również Fervianie i Xizarianie, a także kilka okrętów jeszcze jednej nieznanej rasy. Wszystko to małe zgrupowania, nie więcej niż dwadzieścia jednostek.

- Czyli że odwody trzymają zapewne gdzieś indziej.

- Wszyscy są co do tego przekonani, tyle że dotąd nic o nich nie wiemy. Wysłaliśmy grupę do systemu Aratron, ale nie wróciła. Przypuszczalnie zostali zniszczeni, zanim uciekli poza układ. Nadali transmisję dalekiego zasięgu, ale Terranie najpewniej ją zagłuszyli. Dotarły do nas tylko strzępy, z których nie byliśmy w stanie nic pozyskać.

- Shial - zaklął Khae'avilen - Co z pozostałymi grupami?

- Przeprowadzili poszukiwanie we wszystkich układach w pobliżu Aradiel... nawet w tych oddalonych o dwa systemy. Ale nic nie wykryli.

- Może też zostali zniszczeni?

- Nie, wszystkie grupy wróciły w komplecie. Nie nawiązały kontaktu bojowego i nie widziały floty soreviańskiej czy ferviańskiej. One z pewnością gdzieś tam są, ale jakby się zapadły pod ziemię.

- Tak uważa Yel'avead? - wtrącił Tai'koves.

- Tak uważa, i w gruncie rzeczy ma słuszność - potwierdził Aer'imuel - Gorzej, że ma też związane ręce. Domagał się, aby wstrzymać operację i dać mu więcej czasu na bardziej gruntowne poszukiwania. Ale Konklawe, w swojej niezmierzonej mądrości... tak się właśnie wyraził na dzisiejszym spotkaniu - Armelien uśmiechnął się nieznacznie na to wspomnienie; mentalne uśmiechy jego oficerów były już wyraźniejsze - nie rozpatrzyło pozytywnie jego prośby i stwierdziło, że nie będzie przesuwać terminu rozpoczęcia operacji. Czyli wiemy na chwilę obecną, że nasi starzy znajomi rzucą do walki to, co już jest w Aradiel... a także ze dwie terrańskie floty, bo Yel'avead na tyle ocenia odwody AMU.

- I to wszystko? - powiedział Khae'avilen z niedowierzaniem.

- Prawdę mówiąc, nie. Jest jeszcze sprawa naszych nowych znajomych.

- Istotnie - Tai'kovesa jakby olśniło - Wspominali, że zaryzykują wysłanie grupy także na drugą stronę tej bramy w Aradiel. Czyżby tak uczynili?

- Uczynili, a jakże, i chętnie o tym posłuchałem. Yel'avead przytoczył nam nawet fragmenty raportu dowódcy ekspedycji.

To, o czym mówił Aer'imuel, działo się bardzo niedawno, toteż doskonale pamiętał, jaka konsternacja zapanowała wówczas w sali. Taka sama konsternacja nastąpiła również teraz - Tai'koves oraz Khae'avilen sprawiali wrażenie zaintrygowanych.

- Przejście przez bramę odbyło się bez zarzutu - mówił armelien, przybierając teraz beznamiętny, rzeczowy ton - Nie naruszyło żadnych systemów, także pola niewidzialności. Dopiero po drugiej stronie pojawiły się pewne problemy. Po pierwsze, zawiodły systemy nawigacyjne, przez co nie udało się im ustalić własnego położenia tradycyjnymi metodami. To zdaje się potwierdzać, że znaleźli się w innym wszechświecie. Po drugie, natknęli się na jakieś dziwne zjawisko, które spowodowało zakłócenia u wszystkich urządzeń zasilanych lub wspomaganych psioniką. Źródłem kłopotów była jakaś wszechobecna substancja... Nie udało się ustalić, co to jest, więc nie było to na pewno nic znanego. Miało jednak właściwości zbliżone do Thiamentinu... oddziaływało w podobny sposób na psionikę. Stąd te zakłócenia. Tyle że w odróżnieniu od Thiamentinu, to coś nie miało stałej postaci, a w dodatku, jak ujawniła pobieżna analiza, wykazywało silnie toksyczne i mutagenne właściwości, podobnie jak materiały radioaktywne.

- Ale te zakłócenia nie uniemożliwiły im chyba wykonania misji? - zapytał Tai'koves, jakby z lekkim niepokojem.

- Gdyby tak było, nie wróciliby, aby nam o tym wszystkim opowiedzieć - odrzekł Aer'imuel z ledwo wyczuwalnym sarkazmem - Udało im się nad tym zapanować i przystąpić do fazy drugiej. A zatem zbadania układu tuż za bramą oraz tych, które z nim graniczą, jeśli okaże się to możliwe.

- I okazało się?

- Jak najbardziej. Załogi naszych okrętów nie musiały nawet używać własnego napędu nadprzestrzennego, gdyż w rzeczonym układzie były także inne bramy. Najwyraźniej w owym równoległym wszechświecie używa się takich właśnie, stałych portali, do podróży między poszczególnymi układami gwiezdnymi. Ten, który ich doprowadził do Aradiel, został najprawdopodobniej skonstruowany wadliwie, dlatego zadziałał niezgodnie z oczekiwaniami.

- Czy zwiad w innym wszechświecie okazał się, paradoksalnie, bardziej owocny, niż ten w naszym? - zapytał Khae'avilen.

- Prawidłowo odgadujesz. Już za bramą nasi zwiadowcy natknęli się na jakieś nieznane instalacje, usytuowane w układzie okręgu w pobliżu portalu. Część z nich miała najpewniej charakter militarny, ale nie otworzyły ognia. Nasze okręty pozostały przez cały czas niewykryte. Dzięki temu bezpiecznie dokonały zwiadu także w kilku okolicznych systemach. Pomijając nieprzydatne nam detale z raportu, natknęli się na jeszcze jedną flotę. Mamy powody przypuszczać, że w razie naszego ataku, zostanie skierowana do Aradiel.

- Co to za flota?

- Należy do jednej z obcych ras, które są już obecne w układzie Aradiel. Sygnatury się zgadzają, wizualnie też łatwo dostrzec podobieństwo. To drugie tyle okrętów, ile już mają po "naszej" stronie bramy. Sześćset dużych jednostek, choć połowa to małe kanonierki, nie stanowiące większego zagrożenia i łatwe do zniszczenia.

- Z tymi, które mają w Aradiel, będzie ich ponad tysiąc - stwierdził Tai'koves - Mimo to, nadal chcą przeprowadzić tę operację?

- Tak, a otuchy dodaje im przypuszczenie, które wyrazili i o którym wspomniałem na początku naszej rozmowy.

- A zatem wreszcie do tego dochodzimy? - Khae'avilen uśmiechnął się - Czekałem już z niecierpliwością.

- Zrozumiałe. A zatem... po pierwsze, wiemy, że po drugiej stronie bramy jest cały wszechświat, podobny pod pewnymi względami do naszego. Zapewne odkrycie innego jest tam równie doniosłym wydarzeniem, jak tutaj, a zatem wieść o spotkaniu z Terranami i resztą zdążyła się już rozejść. Po drugie, należy upatrywać także innych analogii do naszego wszechświata. W tym faktu, że nie wszystkie istniejące tam nacje żyją ze sobą w zgodzie i także dzielą się na sojusze.

- A zatem? - zapytał Tai'koves, choć Aer'imuel wyczuwał, iż domyśla się już, w czym rzecz.

- Z pewnością są tam rasy i cywilizacje nieprzychylne tym, które teraz nawiązują kontakt z naszymi nieprzyjaciółmi. To oznacza, że ci obcy mają wroga. A ten wróg jest naszym przyjacielem. Najpewniej nie będziemy zatem w tej walce osamotnieni, a Terranie i ich sojusznicy, niezależnie od swoich poczynań, nastawią przeciwko sobie część cywilizacji z owego innego wszechświata.

- Sprowadzając to do prostego morvail auvernii, bez eufemizmów i zbędnej retoryki... Yel'avead i inni z Avn'khor ufają, że powtórzy się sytuacja z Ildanami? - podsumował Tai'koves.

- Dokładnie tak myślą i lepiej, aby istotnie tak się wydarzyło - odparł Aer'imuel - To realna szansa, by w tej sytuacji przechylić szalę na naszą stronę.

- Pod warunkiem, że dostaniemy taką szansę. Avn'khor w dalszym ciągu opierają swój plan na przypuszczeniach. Ty natomiast widzisz w tym nadzieję?

- Prawdę rzekłszy, po prostu nie mam już ochoty zmagać się z arogancją kapłanów. To donikąd nie prowadzi i może mnie co najwyżej zdemoralizować.

- I wtedy nie będziesz mógł dać z siebie wszystkiego - Tai'koves skinął głową - Brzmi słusznie.

- Na swój sposób, owszem - zgodził się Aer'imuel, po czym diametralnie zmienił temat - Tai, czy raport dla mnie, o którym mówiłeś, jest już gotowy?

- Jak najbardziej - zastępca ponownie skinął głową.

- Świetnie. Chodź, spotkamy się w mojej kwaterze i omówimy to - zarządził Aer'imuel, po czym zwrócił się do Khae'avilena - Imolien, życzę wam powodzenia.

- I nawzajem, armelien.

Aer'imuel wraz ze swoim przyjacielem opuścili wieżyczkę obserwacyjną. Zaledwie jednak znaleźli się na dole, a ich uwagę przykuły trzy nowe postacie.

Ciała przybyszy miały humanoidalną budowę ciała, lecz o palcochodnej postawie, oraz oliwkowozieloną skórę, przypominającą płazią. Ich długie ramiona były wyposażone w dłonie o trzech palcach, a trójkątne głowy - w długie, nisko osadzone usta, płaskie nozdrza oraz parę czerwonych oczu o czarnych, okrągłych źrenicach.

Przybysze zmienili kierunek marszu i podążyli w stronę Aer'imuela, stając wreszcie tuż przed nim. Mimo że z pewnością nie dysponowali zdolnościami telepatycznymi, Auvelianin odruchowo stłumił uczucie lekkiej niechęci, jakie ogarnęło go na widok przybyłych Ildan.

Stojący na czele jegomość był najpewniej członkiem feudalnej arystokracji, sądząc z jego bogatego stroju. Jeżeli zdobienia używane w pałacach oraz strojach Avn'khor cechowały się w oczach przeciętnego Auvelianina nadmiernym przepychem, to na określenie odzienia Ildanina brakowało Aer'imuelowi słów. Feudałowi towarzyszyło dwóch strażników, bez wątpienia stanowiących rzadkość wśród ildańskich sił zbrojnych, składających się głównie z Ragnerów oraz - w mniejszym stopniu - robotów bojowych. Ci uzbrojeni byli w osobliwy oręż, przywodzący na myśl archaiczne berdysze. Były to jednak nie tylko bronie sieczne, ale także karabiny pulsacyjne - wyloty ich luf znajdowały się u szczytu "drzewca". Strażników chroniły ponadto lekkie zbroje - nie będące pancerzami wspomaganymi.

Ildański feudał skłonił się przed Aer'imuelem, który odpowiedział własnym ukłonem, zgodnie z etykietą.

- Witam panów - powiedział Ildanin w płynnym morvail auvernii - Jestem jagadr Kroned z rodu Madrierów.

- Armelien Aer'imuel - odrzekł Auvelianin - To jest mój zastępca, Tai'koves.

Jednocześnie auveliański oficer próbował ocenić pozycję rozmówcy po podanym przez niego tytule. Jagadr był w przybliżeniu rangą pomiędzy En'emua, a Aon'emua - a zatem Kroned dzierżył zapewne w lennie pojedynczy dystrykt planetarny.

- Armelien Aer'imuel? - powtórzył Ildanin - Pan dostępuje zaszczytu uczestnictwa w naradach na wysokim szczeblu, mam rację?

- Zgadza się - potwierdził Aer'imuel - Czym mogę służyć? Ma to związek z moją pozycją i funkcją?

- Ależ skąd. Przyszedłem tu z krótką i nieoficjalną wizytą.

- Mianowicie?

- To dość krępujące, ale... chciałem na własne oczy ujrzeć oddziały Arm'imdel, zanim wkroczymy wspólnie do akcji. Słyszałem o nich, ale nigdy się nie zetknąłem. Powiedziano mi zaś, że odbywają tutaj ćwiczenia.

- Dobrze panu powiedziano. Jeśli chce pan się czegoś dowiedzieć, proszę pytać o imolien Khae'avilena.

Mówiąc to, Aer'imuel pożałował, że skazuje tym samym podwładnego na towarzystwo Ildanina. Niemniej, etykieta nakazywała zachowywać się uprzejmie, bez względu na osobiste odczucia.

- Dziękuję za informację - Kroned skłonił się ponownie - Jeśli wolno zapytać... czyżby to panu powierzono dowództwo nad tą jednostką?

- Jakiś czas temu - odparł Aer'imuel - Chociaż sam nie jestem Arm'imdel. To jedynie tytularne przywództwo. Teoretycznie tymczasowe, ale jak dotąd się sprawdzałem, zatem nie zdjęto mnie z tej funkcji.

- Cóż... Ufam, że sprawdzi się pan i tym razem. Podobnie jak ufam, że będzie nam się dobrze współpracowało. Wspólnymi siłami, tym razem zwyciężymy.

- Jest pan bardzo pewny siebie - orzekł Aer'imuel, doskonale powściągając sarkazm, jakiego w innej sytuacji by bez wątpienia użył - Czy zdaje pan sobie sprawę, przeciwko komu tym razem walczymy?

- Ależ tak. Wiem doskonale, że mamy w Aradiel przybyszy z innego wszechświata. Ale wśród tych przybyszy możemy znaleźć także sojuszników... tak jak nasze rasy znalazły sojuszników w sobie nawzajem - Kroned najwyraźniej myślał podobnie, jak kapłani Avn'khor.

- Oby tak się stało - powiedział Aer'imuel zdawkowo, starając się teraz, aby rozmowa nie zeszła na kontrowersyjną kwestię trwałości sojuszu auveliańsko-ildańskiego - Chciał pan spotkać się z Arm'imdel?

- Tak, oczywiście - Kroned jakby się zmieszał - Przepraszam, że zająłem czas.

- Nic takiego się nie wydarzyło.

Choć w duchu Aer'imuel był niechętny przybyszowi, to z wierzchu zachowywał iście auveliańską beznamiętność, toteż Ildanin w ogóle nie dostrzegł jego prawdziwych uczuć. Raz jeszcze skłonił się uprzejmie i oddalił, a w ślad za nim, równomiernym krokiem, podążyli jego ochroniarze.

Aer'imuel odprowadził trzech Ildan wzrokiem, zmniejszając teraz mentalną samokontrolę. Jego niechęć została odebrana przez Tai'kovesa, który z początku się zmieszał, uderzony negatywnymi emocjami, ale ponieważ nie były skierowane wobec niego, niemal natychmiast uśmiechnął się mentalnie.

- Aer? - odezwał się wreszcie, po kilku chwilach milczenia - Jeśli wolno zapytać... czy jest możliwe, abyś nie okazywał jakiemuś Ildaninowi niechęci z góry? Nawet go nie znałeś, a jednak poddałeś ocenie.

- Gdybym kiedyś spotkał jakiegoś aedra, pewnie byłoby inaczej - odparł Aer'imuel - Ci ildańscy feudałowie arogancją dorównują Avn'khor, a na domiar złego, w odróżnieniu od nich, są gotowi ciemiężyć także przedstawicieli swojej własnej rasy.

- Nic z tym nie zrobisz, więc nie powinieneś pozwalać, aby targały tobą emocje z tym związane - Tai'koves westchnął w duchu.

Aer'imuel nie był zadowolony ze spotkania. Co prawda flota ildańska - licząca około czterystu okrętów bojowych - dołączyła już do auveliańskiej, ale liczył, że nie będzie musiał widywać się z Ildanami osobiście, wyjąwszy oficjalne spotkania sztabu. Czekało go jeszcze jedno takie spotkanie i choćby z tego względu myślał o nim z niechęcią. Pocieszał się, że przynajmniej nie musi oglądać na własne oczy Ragnerów - te, pozostające w stanie uśpienia, tkwiły w liczbie ponad miliarda na pokładzie setek przystosowanych do ich transportu statków, towarzyszących flocie bojowej.

W gruncie rzeczy, Aer'imuel spodziewał się, że Ildanie wystawią mniejsze siły. Wbrew jego oczekiwaniom okazało się, że przedstawiciele rodów pro- oraz antyimperialnych doszli do tymczasowego porozumienia.

- Aer? - ponownie odezwał się Tai'koves - Chciałeś raportu z inspekcji jednostki?

Armelien momentalnie się ożywił.

- Słusznie, Tai - powiedział swobodnie - Chodźmy więc.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Aye, no to jestem, z opóźnieniem, ale jednak - sami wiecie, święta, święta.

Tak więc odniosę się do kilku uwag:

Ok, może tłumaczenie rang nie byłoby najszczęśliwszym pomysłem, ale tej obiadokolacji? Z tego się nie strzela, a pozostawienie słowa bez tłumaczenia powoduje większe skonfundowanie rozmówcy, niż nieprecyzyjne przełożenie.

I tak i nie - nie wszystkie słowa da się wystarczająco dokładnie przetłumaczyć. Sam stosuję takie terminy - na ten przykład Samina, oraz Mallo - oba słowa są mniej więcej odpowiednikami słów "pani" oraz "pan", ALE oba terminy są nie tylko wyrazem szacunku, ale i wyrazem rangi w zależności od kontekstu. Samina, w odniesieniu do Sukurfalano tłumaczy się raczej jako "mistrzyni", a samo słowo wywodzi się od "samina", co znaczy "kontrola". to Mallo (skrót od Malsalla) za to, choć w potocznej mowie jest po prostu męskim odpowiednikiem Saminy, ma inne pochodzenie i znaczenie w kontekście militarnym - częściej używany jest jako tytuł oficerski - Mallo, w wolnym przekładzie znaczy tu "Lord". Co więcej, kiedyś u Shata'lin istniała żeńska forma tego wyrazu - Malla, która została porzucona na rzecz Saminy - słowa bardziej związanego z psionicznym charakterem kobiet tej rasy. Mallo odnosi się historycznie do pierwszych wojowników Shata'lin, stąd też pochodzi termin "demalla" - znaczący miecz.

albo to ja się tak wyczuliłem, albo HHF nie jest w formie, jeśli chodzi o pisanie.

Ano faktycznie, ostatnio trochę roztargniony byłem wink_prosty.gif - swoją drogą, czy to tylko u mnie, czy kursor przy pisaniu na tym forum ma jakąś magiczną właściwość cofania się do początku wiersza? Strasznie wkurzające.

Tutaj z kolei nie rozumiem, o co chodzi we fragmencie, który zaznaczyłem

Chodzi o to ludzi, aalvenów, nhilarów, arigilian, Madi'lin oraz Shata'lin - czyli rasy znane PRZED akcją cross-overa.

Skoro w kwestiach dialogowych też zazwyczaj powinno się zachowywać poprawność językową...

Akurat w dialogach dbam o to zdecydowanie mniej - nie każdy wyraża się w 100% poprawnie - mówiąc nie raz popełniamy takie błędy, że na piśmie zęby aż bolą, ale dla wielu osób to charakterystyczne dla sposobu wyrażania się. Z tego też powodu Mirabelle bluzga jak najęta, Jagódka często przeciąga lub urywa zdania, a taki Mehre lubi się zwracać do innych bezosobowo i sugerująco.

Tu też zaznaczam powtórzenie, bo zastąpienie drugiej "gwałtowności" zwrotem takim jak np. "ta cecha" aż samo się prosi...

Tutaj powtórzenie jak najbardziej zamierzone wink_prosty.gif

EDIT: Mała literówka.

Jeszcze odnośnie tłumaczenia fraz z własnego języka - słowo Almidia u Shata'lin - w wolnym przekładzie jest równoznaczne ze słowem Matka i tak używają go przechrzczeni wierni, ale dla Shata'lin kontekst jest inny, bo w ich społeczeństwie "matka" w ludzkim znaczeniu po prostu nie istnieje.

EDIT2: Swoją drogą - mam niby moderację postów, ale edycja nie jest moderowana - mała niekonsekwencja panowie. Nie obawiacie się, że zły, wściekły troll HHF znowu wam teraz nabroi? Tak z ciekawości pytam. wink_prosty.gif

Click :] - Stillborn

Edytowano przez Stillborn
dopisek podglądacza
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Der_SpeeDer

Może tylko się zirytowałem przy tym komentarzu z piciem, bo to mi już na pospolitą upierdliwość zaczyna wyglądać.
Ok, łapię. Zaprzestanę już moich nieudolnych prób pisania żartobliwych komentarzy. Przepraszam wszystkich za straty moralne z nimi związane.

@HidesHisFace

I tak i nie - nie wszystkie słowa da się wystarczająco dokładnie przetłumaczyć. Sam stosuję takie terminy (...)
Niby tak -- ale dla rozmówcy z innej kultury, znajomość tych niuansów nie jest do niczego potrzebna. Akurat tytuły to też nie najlepszy przykład, bo różne kultury mają różne pod tym względem różne standardy i stopnie rozdrobnienia, a jeśli chce się prowadzić, siłą rzeczy uprzejme, rozmowy dyplomatyczne, to najprościej używać tytułu nieprzetłumaczonego, na pewno nikogo się tym nie obrazi.

Ale, no nie wiem, strzelę tutaj uproszczony przykład: w japońskim jest określenie jednej więcej niż w polskim pory dnia, czegoś między popołudniem i wieczorem. I co: lepiej zostawić nieprzetłumaczone, żeby potem każdemu tłumaczyć "to pora między popołudniem a wieczorem" gdy zapyta o to słowo, czy przetłumaczyć to np. na "popołudnie" i wszyscy będą zadowoleni, bo przybliżenie jest wystarczające?

Co do najnowszego fragmentu: wow, to chyba pierwszy tak rozbudowany opis Ildan (wcześniej był jakiś, ale wynikało z niego tylko że są zieloni i mają czerwone oczy).

I naprawdę? Będzie sojusz dobro kontra zło? Ech, a myślałem, że to nie Śródziemie. ;)

Swoją drogą, nie jestem pewien co do "planu" Auvelian. Opierają go na wnioskach, które można było na dobrą sprawę wysnuć bez wysyłania czegokolwiek poza bramę. Żeby jeszcze znaleźli tam jakieś ślady bitwy między dwoma stronnictwami, albo flotę jakiejś rasy której nie zaproszono na rozmowy, wtedy mogliby wnioskować "o, ci z tamtymi się nie lubią". Natomiast w tym momencie, bez szpiegowania przebiegu rozmów dyplomatycznych, nie są w stanie ocenić, kto i czy ktokolwiek w ogóle by się z nimi sprzymierzył. Zresztą, gdyby po prostu zaatakowali, to również wrogie stronnictwa spoza bramy (czyt. Imubianie) obróciliby się przeciwko nim, bo i jaką mieliby motywację do dyskutowania nieznanymi agresorami?

Chyba że zamierzają czekać ukryci aż wybuchnie jakiś incydent, i wtedy zgłosić się do tych, do których będą strzelać Terranie i Sthresianie. Ale jakoś mi na to nie wyglądało z tego co mówili.

Mając przeczucie, gdzie mogą przebywać, skierował się na pobliski poligon.

Prawidłowo odgadł, iż Arm'imdel tam przebywają

Powtórzenie, nie jedyne zresztą, ale chyba najgorzej wyglądające.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość JollyRoger

"Ostatni Przystanek"

Kwadrans.

Pusty przystanek oferuje schronienie. Ciężkie chmury konsekwentnie posuwają się do przodu. Deszcz zaczyna kropić na zbitą szybkę. Trzy autobusy oferują swoje usługi. Tylko jeden podąża poszukiwaną przeze mnie trasą.

Od początku do końca. Od alfy do omegi. Od pierwszego do ostatniego przystanku.

Kwadrans.

Spojrzałam na jedną z zaniedbanych ławeczek. Przetarłam ją ręką, a następnie wyczyściłam zabrudzoną dłoń o spodnie. Obserwując coraz bardziej zacinający deszcz, przeszukałam kieszeń płaszcza w poszukiwaniu zapalniczki.

Delektując się rakotwórczą toksyną, spojrzałam w bok czy nikt nie idzie w moim kierunku. Splunęłam dyskretnie wyrzucając z siebie nieprzyjemny, siarkowy posmak.

Na dziesięć minut do regulaminowego przyjazdu pod dachem skryła się grupka infantylnych gimnazjalistów. Ludzie energicznie strząsając krople z parasoli, przysłuchiwali się dziecinnej rozmowie z mieszanką zniesmaczenia i politowania.

Na blisko pięć minut przed rozpoczęciem trasy, każdy z nas był świadkiem dyskusji o wszystkim i niczym jednocześnie.

Jeden z chłopców - wyraźnie podbudowany chęcią zaimponowania, wyjął z plecaka kilka ręcznie skręconych fajek, częstując przy tym kolegów. Przyglądając się tej całej scenie odruchowo uniosłam

kącik ust.

Zgasiłam niedopałek o pokrywę kosza i wyrzuciłam peta. Włożyłam drobne do automatu, wybrałam trasę międzymiastową i odebrałam świeżo wydrukowany bilet.

Deszcz nie padał już od kilku dobrych minut. Przeszłam się zatem kawałek, by rozprostować kości. Zimny wiatr opływał skórę, jeżąc włoski. Domknęłam poły płaszcza. Przerzucając torbę przez ramię, spojrzałam w kierunku przystanku, do którego zmierzał kolejny pasażer.

Biorąc pod uwagę panujące obecnie warunki pogodowe, mężczyzna ten ubrany był co najmniej nieadekwatnie. Większość ludzi zapinała się do ostatniego guzika. Różnokolorowe szale i chusty zdobiły szyje dam. Młodzież poprawiała modne czapki upewniając się, czy dobrze leżą.

Mężczyzna natomiast miał na sobie tanią koszulkę oraz dość już spraną, czarną marynarkę - której kolor przypominał raczej brudną szarość.

Tym, na co zwróciłam momentalnie uwagę podczas wyczekiwania na autobus był wzrok mężczyzny. Jego prawa źrenica nienaturalnie przesunięta była w kierunku zewnętrznego kącika oczodołu. Zez

rozbieżny, którego właściciel przeglądał rozpiskę na tablicy, potęgował tylko dość skrzywiony obraz mężczyzny.

Nie chcąc dalej się na niego gapić (nie z powodu przesadnej uprzejmości, tylko z intuicyjnego wrażenia, że nie powinnam), odwróciłam swój wzrok. Postanowiłam udawać, iż lakier na paznokciach jest interesującym obiektem - do momentu, aż sam mężczyzna rozpoczął krótką rozmowę.

- Czy jedzie teraz jakiś autobus?

- Z - odpowiedziałam czując, że na tym się nie skończy.

- Aha - mężczyzna mruknął bardziej do siebie, niźli pragnąc coś zakomunikować.

Przesunął ręką po kieszeni spodni. Nic w niej jednakże nie wyczuwając przeszukał drugą.

Jeżeli wcześniej miałam jakieś wątpliwości co do prawdopodobnej poczytalności mężczyzny - teraz byłam pewna.

Złoty "zegarek", który wyjął przed chwilą możliwe, że nie byłby tak na prawdę niczym niezwykłym. Pod warunkiem, że mielibyśmy lata 80-te i służyłby jako budzik na szafce przy łóżku.

Mężczyzna postawił trzy nóżki zegara na swojej dłoni. Pojawiające się momentami znad chmur słońce promieniami oświetlało metaliczną powierzchnię. Złoty koloryt mienił się w dziennym świetle, ukazując majestatyczną tarczę.

- O której jest ten autobus? - wtrącił umieszczając palce na niewielkiej korbce.

- Za chwilę - odpowiedziałam mając na uwadze niepunktualność kierowców.

W rzeczywistości chwila ta przeciągnęła się do kilu minut. Ludzie dając upust swojej złości przeklinali na wszystko co mogło być przyczyną spóźnienia. Łącznie z brakiem powietrza w kołach. Dopiero przyjazd kierowcy zakończył tę tyriadę teorii spiskowych.

Nie chcąc, aby podróż upłynęła mi w pozycji pionowej, rzuciłam torbę na jedno z przednich siedzeń, po czym ruszyłam skasować bilet. Zegarmistrz zajął jedno z ostatnich siedzeń.

Starałam się nie myśleć o mężczyźnie, który w chorych wyobrażeniach mógł być zarówno pensjonariuszem w domu spokojnej starości, jak i zboczonym ekshibicjonistą.

Ruszyłam do przodu. Zabrałam torbę z zewnętrznego siedzenia i posunęłam się pod okno. Zawsze było to idealnym rozwiązaniem z dwóch powodów:

a) Można podziwiać przyrodę zamiast pasażerów.

b) w wypadku braku miejsc siedzących nie trzeba silić się na sztuczna uprzejmość. W szczególności w stosunku do moherowych beretów.

Moment po zamknięciu drzwi chłodne powietrze dało za wygraną. Rozpięłam więc płaszcz, oparłam głowę o siedzenie i starając się nie myśleć o niczym, spróbowałam uciąć sobie drzemkę.

Nauczyłam się nie zwracać zbytniej uwagi na krzątających się wokół ludzi. Codzienne historie przewijały się z ust do ust. Jedni próbowali mówić, inni udawali zainteresowanie. Codzienna, półgodzinna przejażdżka w gronie niczym się nie wyróżniających, pustych twarzy.

Zdecydowanie najlepszym momentem trasy jest leśny fragment. Biorąc pod uwagę urokliwą Polską jesień - wygląda pięknie. Liściaste klony mieniące się żółcią i odcieniami pomarańczy przeplatały się z nigdy-nie-tracącymi-igieł sosnami. W tym obrazie było coś tajemniczego - być może jest to powód mej fascynacji, być może nie.

Umysł przyzwyczajony do woni szyszek, chłonął świeże powietrze. Lekko uchyliłam okno, by delektować się jesiennym aromatem. W miarę upływającego letargicznie czasu powieki zdawały się być coraz cięższe. Mięśnie karku - niezdolne utrzymać spoczywającego na nich ciężaru - kurczyły się, zmuszając do oparcia głowy o ramię. Stare hity lat 90-tych rozbrzmiewały w lokalnej rozgłośni, wypełniając autobus kaskadą spokojnych melodii.

Przycisnęłam torbę do podbrzusza, a następnie owinęłam pasek wokół nadgarstka. Jak na polowe warunki można było uznać to za w miarę wygodny sposób podróżowania. Zwłaszcza, że nie musiałam się martwić co zrobić z dłońmi. Podwinęłam jeszcze rękawek płaszcza i podłożyłam jako prowizoryczny zagłówek.

Jeszcze raz spojrzałam na zmieniających się na każdym przystanku pasażerów. Wciąż przewijały się te same, znajome tylko z widzenia twarze.

Zegarmistrz nadal siedział z rękoma złożonymi na kolanach. Emanował od niego dziwny do określenia spokój, co jeszcze bardziej spotęgowało mój senny nastrój. Podobnie jak wcześniej, odwróciłam wzrok. Poprawiając zsuwającą się torbę zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest mu zimno. Stanie na przystanku w samej marynarce, w dzień taki jak dziś - pochmurny i złowrogi - nie mogło być z pewnością niczym przyjemnym.

Pomyślałam, iż jest to być może jakiś bezdomny. Jego zaniedbany wygląd mógł co prawda nieznacznie to sugerować, lecz intuicja podpowiadała mi, że nie jest to prawdą.

Poza tym - bezdomni zawsze mają przy sobie pozostałości swego dobytku. Niezbędne do życia rzeczy popakowane w dyskontowe reklamówki lub stare, zniszczone torby.

Siedzący z tyłu mężczyzna natomiast miał na swoim wyposażeniu jedynie stary, karykaturalny zegar z minionej epoki.

Dość dziwny zegar.

Taki, który nie ukazuje dobrej godziny.

Zauważyłam wcześniej, że tarcza wskazywała za dziesięć dwunasta. W rzeczywistości było wpół do czwartej.

Nie wtrącałam się. Wolałam się nie przypominać.

Grupka nastolatków przepychając się przez tłum, zajęła miejsca. Odwróciłam wzrok w kierunku kierowcy, a następnie finalnie oddałam się w objęcia Morfeusza.

* * *

- Uch, przepraszam. Przepraszam. Gdzie jest moje miejsce? - z drzemki wyrwał mnie dość skrzekliwy głos. Otworzyłam jedno oko i spojrzałam w znajdujące się nad kierowcą lusterko. Staruszek przy pomocy laski przesuwał się do przodu, trącając przy okazji każdego, kto raczyłby wejść mu w drogę. Chwilę popatrzyłam jak mężczyzna wyszukuje czegoś przy przednich siedzeniach, po czym niezbyt niezbyt zainteresowana kontynuowałam drzemkę.

- Przepraszam. Gdzie jest miejsce dla inwalidów? Miejsce dla inwalidów, gdzie?

- Nie wiem, nic tu nie jest napisane.

- Tu wcześniej był przecież znaczek. Cholera.

- Panie, siadaj pan z przodu - rzucił jeden z mężczyzn po drugiej stronie.

- Uch - dziękuję. Eh, panie - w jednym autobusie to są te miejsca oznaczone, w innym nie - co za czasy. Nie dosyć, że człowiek stary, schorowany to i musi płacić za jazdę. Panie, kiedyś czegoś takiego nie było. Człowiek to był szanowany. Nie to co teraz.

Mężczyzna prawił kazanie, coraz bardziej skupiając na sobie uwagę współpasażerów. Niektórzy potakiwali głową, inni drwiąco się uśmiechali. A jeszcze inni zdawali się być poirytowani.

Większość.

- ... i panie oni mi mówią, że dostanę świadczenia 40 groszy. Panie - 40 groszy! Co ja z tym mogę zrobić? Przecież to lizaka nawet nie kupię. Lód - najgorszy lód, kosztuje 1.20zł, a oni mi dają łaskawie 40 groszy i wmawiają, że mam za to cały miesiąc przeżyć. Że mi się tyle należy. Panie, takie chamstwo jak teraz jest to nigdy nie było. Królewice się ku*wa znalazły!

Drzwi wejściowe otworzyły się na przystanku w połowie drogi do domu. Kolejni ludzie wsiedli do i tak już zatłoczonego autobusu. Inwalida zasugerował, aby młodzieniec zajął obok mnie miejsce. Chłopak odmówił, co natychmiast wykorzystała jakaś starsza kobieta. Usiadła obok mnie z gracją metalowego kloca, zaznaczając swą obecność rozsunięciem du*y na półtora siedzenia.

Bardziej niepokoił mnie jednakże fakt niekończącego się monologu inwalidy, którego moralna agitacja zyskiwała coraz większy posłuch.

- Panie, bo tym krajem żądzą złodzieje. Poupychają sobie ku*wa kiesy, a reszta dziaduje. Do polityki to młodzi powinni iść i zmieniać ten kraj jak mogą. A tak to masz panie ku*wa - syf, bród i ubóstwo gdzie się nie spojrzysz. Ech, kiedyś to było lepiej panie.

Jak jeszcze moja żona żyła - człowiek się takimi rzeczami martwić nie musiał. Żeby tyle lat zapieprzać i mieć z tego figę? Ech, panie - kiedyś to raj na ziemi był. Teraz to piekło, teraz to piekło... człowiek nie dosyć, że biedny, to jeszcze nie ma z kim porozmawiać.

- Oj przydałoby się panu - rzucił jeden z gimnazjalistów powodując tym samym salwę śmiechu wśród swoich kolegów.

Autobus powoli przejeżdżał przez peryferie małych, zaniedbanych domków. Następny przystanek przy jednym z supermarketów zwolnił trochę miejsca i wniósł powiew świeżego powietrza.

Nie mogąc zasnąć ponownie, wyjrzałam przez okno. Widok na zewnątrz nie był szczególnie piękny. Niechętnie oparłam więc głowę o trzęsącą się pod wpływem jazdy szybę. Objęłam wzrokiem starszą kobietę siadającą na pierwszym siedzeniu - tuż przede mną i naprzeciwko inwalidy, który nadal perorował.

- Ech, panie. Człowiek na stare lata nie potrzebuje wiele. Herbatka, obiadek dobry, coś tam obejrzy w telewizji. Najważniejsze żeby jednak mieć jakąś babinkę przy boku.

Kobiety na tylnych siedzeniach zaczęły porozumiewawczo do siebie mrugać, wiedząc najwyraźniej co się święci. W miarę upływania czasu zaczęły się śmiechy, chichotanie i dziewczęce plotkowanie. Wszystko to wtórowało słowom inwalidy, który najwyraźniej znalazł sobie rozmówczynię.

- Bo najważniejsze, żeby było się do kogo odezwać. To wraca pani droga młodość. Czytałem ostatnio, że jakaś młoda kobitka miała 400 chłopa. 400 - pani! To miała pewnie po 5 na raz.

- To może też powinien sobie 5 sprawić? - zironizowała dziewczyna z tyłu.

- I pani - moja doktórka mi mówi - Więcej panie seksu! Seks odmładza. Ale ja się pani droga pytam - z kim? Ja to pani poużywam jak zapłacę. Taka jedna 200 złotych chciała! Za 200 to ja pani droga cały tydzień jak król żyję. A ona mnie ledwie połechce i pieniądze po-szły!

W okolicy też pani spotkasz takie co za ćwiartkę dadzą! Pani, toż to nie kobita - tylko szmata zwykła! Żebym ja się do niej zbliżył to ona musiałaby się 2 godziny szorować chyba.

Nie pani - to nie o to chodzi. Wziąć za rączkę, przejść się na spacerek - jak najbardziej, ale do seksu pani droga kości już nie te. Ech, pani - teraz jedyne co mi zostało do wyboru to jakaś ładna trumna i tyle.

Uprzednio chichoczącym damom na tyłach nieco zrzedły miny, po konkluzji, iż mężczyźni to szowinistyczne świnie - co dało się słyszeć w konspiracyjnych pomrukiwaniach i szeptach.

Na całe szczęście następny przystanek był dla inwalidy ostatnim, w związku z czym temat rozmów przeszedł na mniej kontrowersyjne kwestie - dotyczące najczęściej pracy, plotek i tego co ugotować na obiad.

Jako, że obszar pomiędzy miejscami nie był zbyt przystosowany do normalnego siedzenia (głównie przez dziwaczny podnóżek), wyprostowałam nieco plecy, starając się rozluźnić obolałe mięśnie. Po wizycie na głównym dla autobusów przystanku, wnętrze pojazdu stało się znacznie bardziej przestronniejsze. Odwróciłam odruchowo głowę, by zerknąć na pojedynczego pasażera, który wsiadał, dzierżąc ze sobą torbę z zakupami. Rozejrzałam się dookoła, zauważając, że człowiek o wdzięcznym, nadanym przeze nie przydomku "Zegarmistrza" zapewne wysiadł jakiś czas temu.

- Proszę pana, reszta tutaj! - zawołał za jakimś młodym mężczyzną kierowca autobusu, podczas gdy ukradkiem zerknęłam, czy nie jest to czasami któryś z moich znajomych. Zawiedziona brakiem wyników, ponownie chciałam się odwrócić, lecz zatrzymałam się w pół drogi - zauważając stojącego przy moim miejscu mężczyznę, którego miałam nadzieję już nie zobaczyć.

- Wolne? - zapytał retorycznie Zegarmistrz, tak jakby nie widział, że - tak, oczywiście, proszę bardzo, zapraszamy - można było usiąść.

Nie wiedziałam skąd się wziął obok, nie wiedziałam jak, ale nie chciałam się tym interesować. Jeden świr w tą czy w tamtą. Co za różnica?

Autobus jechał już od kilku ładnych minut i - na moje niewyobrażalne szczęście - nie zostałam wciągnięta w wir interesującej, pasażerskiej rozmowy o niczym. Aż do momentu.

- Czasami dostajemy rzeczy na które nie mamy wpływu. Wpływ mamy na to jakim je pozostawimy - rzucił jakby od niechcenia, tak, że nie do końca byłam przekonana, czy słowa są kierowane do mnie. Świetnie - pomyślałam, rozważając nad potencjalną w tym momencie krucjatą jehowych. Jakby mi tego właśnie brakowało. Mężczyzna spojrzał na mnie swym zezowatym i mętnym wzrokiem niedoszłego pijaczyny, po czym wziąwszy głęboki oddech dokończył:

- Wierzysz w te słowa?

No tak. Jeżeli chodzi o tysiąc pytań dotyczących wierzenia w cokolwiek, jehowy nie mają sobie równych, A wiem to z doświadczenia. Jako, że do głowy nie przychodziła mi żadna podręcznikowa metoda spławiania, postanowiłam kontynuować ten automatyczny dialog, potwierdzając me głębokie przekonanie o słuszności zacytowanej tezy.

I może mi się tylko wydawało, ale mężczyzna w tym momencie zdawał się być trochę zawiedziony. Miałam nadzieję, że było to związane z uzyskaniem niezadowalającej odpowiedzi. Takiej przy której nie mógłby wygłosić żadnego wywodu. Jednakże jak się później okazało - myliłam się. A chociaż nie musiałam się odzywać ani słowem, jego monolog stał się przez to bardziej... dziwny. To na pewno. Miałam tylko nadzieję, że szybko się skończy.

- Pamięta pani tego mężczyznę na przodzie, prawda? Znam go dobrze. Może i się wydawać nieco marudny i frywolny - ale nie jest złym człowiekiem. On sobie nie wybrał jak ma żyć, świat go takim ukształtował. Bo widzi pani - 10 lat temu, żona mu zmarła. A pani pewnie nie zauważyła - on ciągle nosi obrączkę. Bo pani jest młoda i może tego nie wiedzieć, ale ludzie po tym jak już zostaną sami - albo wszystko wyrzucają, albo zostawiają. Pamięci droga pani nie oszukasz. Śmierci także.

Czując, że tym razem natrafiłam na filozoficznego intelektualistę, postanowiłam się po prostu zamknąć i w miarę możliwości udawać, że mnie cała ta historia cokolwiek interesuje.

- Bo pani wydaje się być całkiem normalną dziewczyną - a trochę szkoda. Bo powiedziała pani, że wierzy, ale tak nie jest, prawda? - w tym momencie, zaczęłam poważnie zastanawiać się nad własnym bezpieczeństwem - Bo pani mówi, co inni chcą usłyszeć. Widzi to co chce zobaczyć, a nie to co jest.

Ci wszyscy ludzie - zerknął prze chwilę na współpasażerów, których na tym etapie podróży nie było już wielu - Oni ciągle jeżdżą w tą i z powrotem, ale tak na prawdę bez celu. Oni są martwi. Nie czekają już na nic, bo wszystko co było dla nich prawdziwą wartością zostało im zabrane - przynajmniej tak sobie to tłumaczą. Dobre dla sumienia. Dla mnie bez różnicy.

Mężczyzna najwyraźniej sam zmęczony swoimi przemyśleniami, wyjął z kieszonki śmieszny zegar i nastawił na za pięć dwunasta.

- No, nic - trzeba będzie wysiąść na następnej stacji ? odrzekł po raz ostatni, rzucając mi obojętne spojrzenie.

Zegarmistrz schował swój dobytek, rozsiadł się wygodnie i najwyraźniej zapadł w krótką drzemkę. Droga do przystanku minęła szybciej niż mogłam przypuszczać - głównie ze względu na fakt, iż zajęta byłam analizowaniem słów staruszka. Natomiast pełniący najwyraźniej funkcję budzika zegar, odmówił posłuszeństwa. Zastanawiałam się przez chwilę, czy by nie obudzić mężczyzny. Im więcej miałam argumentów, że nie powinnam się tym przejmować - tym lepsze wydawało mi się rozwiązanie, aby w końcu sobie poszedł. Szturchnęłam lekko jego rękawek i w momencie, gdy odzyskał już jakiś poziom samoświadomości - oznajmiłam o miejscu naszego pobytu.

- Och, dziękuję - odpowiedział, wstając powoli z miejsca i jednocześnie kierując się w stronę drzwi - Ale to bez znaczenia. To nie moja stacja.

* * *

- Masz piwo? - zapytał siedzący z kierownicą mężczyzna, spoglądając w kierunku drugiego - niosącego ze sobą sześciopak wraz z świeżą gazetą, którą rzucił na deskę rozdzielczą.

- Jasne. Cholera stary - to paliwo drożeje, że się w pale nie mieści. Kupiłem jeszcze gazetę, bo se pewnie postoimy jeszcze.

- A daj spokój w ogóle. Co tam piszą?

- No nic ciekawego jak zwykle. Jakieś polityczne pierdolenie, wiadomości sportowe - mężczyzna przerzucił stronę ubrudzonym od ketchupu palcem - ku*wa! Tym zasranym hot dogiem się ujebałem. No nic - starej trzeba rzucić do prania.

- Hmm... ciekawe za ile dojedziemy - przerwał, obserwując kolegę starającego się zmyć plamę z koszuli za pomocą chusteczki i śliny - Podobno jeszcze sprzątają.

- A dajże spokój, przeczytaj - powiedział wskazując wzrokiem na gazetę - na drugiej masz o tym bajzlu napisane. Cały bus się rozpieprzył.

10 osób rannych, 1 zabita - czy dla władz jest to wystarczający dowód? - głosił wielki nagłówek z prawej strony zdjęcia. Ukazywało ono dość groteskowo powyginany autobus, znajdujący w rowie służącym od jakiegoś czasu jako kanalizacyjna fosa. Poniżej zaś zamieszczono krótki wywiad z policyjnym PR-owcem, tłumaczącym jak to zmiany pogodowe wpływają na warunki panujące na drogach. Twierdził, iż mimo, że pojazd był przystosowany do jazdy, niestety najwyraźniej oblodzona droga byłą dla kierowcy zaskoczeniem. Prosił także o zachowanie ostrożności w trwającym obecnie okresie zimowym.

- O Boże, 19 lat dziewczyna miała.

- Mówię ci stary i tak te sku*wiele nic nie zrobią. Jak stało to nieogrodzone, tak będzie stało...

Jakby ku potwierdzeniu słów przyjaciela, mężczyzna przeczytał kolejny fragment cytujący zdanie przedstawiciela opozycji. W krótkim oświadczeniu zarzucał on lekkomyślność władzom. I obiecywał poprawę bezpieczeństwa na drogach. Oczywiście o ile go wybiorą w nadchodzących wyborach.

Od autora: Cały pomysł zakiełkował od postaci Zegarmistrza - któremu postanowiłam nadać nieco fantastyczny charakter. Sama postać wzorowana jest na prawdziwej - podobnie zresztą jak osoba inwalidy. Wypadek również ma swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości - jednakże, nie tak dramatyczne jak ukazane przeze mnie. Przewrócenie się cysterny z paliwem spowodowało blisko 2 godzinne opóźnienie autobusu w drodze na wykłady. W związku z czym miałam okazję skleić poszczególne fragmenty historii w głowie.

Tak dla zabicia czasu dałam. Jak coś to piszcie w priv wiadomościach. Oczywiście tutaj też - tylko, że rzadko zaglądam :)

Edytowano przez JollyRoger
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Der_SpeeDer & HidesHisFace

Poza tym nie chcę też zanadto ingerować w pracę HHF. (...)

Nie mówię, żebyś zmieniał pomysły HHF według własnego gustu - masz rację, że one nie są Twoje. Mówię tu raczej o korekcie językowej. Zdarzały się bowiem rozdziały jego autorstwa, przez które trudno mi było się przedrzeć, a to właśnie przez styl, w którym IMO zdarzają się zgrzyty.

(Z drugiej strony skoro mówisz, że taką korektę już robisz... Pozostaje więc rada dotycząca zostawiania tekstów do odleżenia).

To ci nie wyszedł ten rewanż...

Właściwie to jak wygląda sprawa umieszczania zaimka zwrotnego na końcu zdania? Bo czytałem, że jeśli nie jest położony na niego akcent, to tak się go nie wpisuje (chyba że jest tylko orzeczenie lub podmiot z orzeczeniem) - ale czy zdań składniowych też się to tyczy? Jak to w końcu jest? Bo pamiętam, że czepiałeś się u mnie jednego takiego przypadku (wprawdzie chodziło o zdanie w ogóle, ale jednak).

swoją drogą, czy to tylko u mnie, czy kursor przy pisaniu na tym forum ma jakąś magiczną właściwość cofania się do początku wiersza? Strasznie wkurzające.

Ja tam nie wiem, ja posty w Notatniku piszę. biggrin_prosty.gif Mnie ten obecny edytor się podoba ze względu na wiele funkcji, chociaż te wszystkie jego bugi też mnie irytują.

Tutaj powtórzenie jak najbardziej zamierzone wink_prosty.gif

Może i zamierzone, ale jak dla mnie wygląda ono po prostu źle.

Nie obawiacie się, że zły, wściekły troll HHF znowu wam teraz nabroi?

No ale Ty nie możesz być trollem. Trolle to ssaki, a nie gady. =D

Zdanie z posągiem Świętej Matki - obaj nie do końca zrozumieliście, o co mi chodziło. wink_prosty.gif Nie rozumiem bowiem, czy "para" odnosi się do tych ras (wtedy zdanie muszę uznać źle skonstruowane), czy do skrzydeł Matki (wtedy to zdanie... też muszę uznać za źle skonstruowane ;]) - w tym drugim przypadku z kolei wyrażenie "górować nad skrzydłami" brzmi jak dla mnie bez sensu.

Błąd w kwestii dialogowej Sinvy - no dobra, tu być może nieco się zagalopowałem. Pisząc dialogi, wychodzę bowiem z tego samego założenia (tzn. dla oddania ich naturalności - a także charakteru postaci - zdarza mi się lekko naginać poprawność językową).

W ogóle to mam chyba kryzys, jeśli chodzi o czytanie amatorskich opowiadań/powieści. Do najnowszego rozdziału zabierałem się jak pies do jeża, a i w trakcie lektury uczucie, żeby za chwilę dać sobie z nią spokój, nie opuszczało mnie w zasadzie przez cały czas. No cóż, czytało mi się to opornie, choć sam nie umiem powiedzieć dlaczego. Z kolei pod względem fabularnym robi się ciekawie (Ildanie też chcą tam uderzyć? No nieźle).

Całe siły ekspedycyjne zebrały się w ogromnym wojskowym obozie, podczas gdy nad nimi, w orbicie, oczekiwała już rozkazów flota.

Ja bym napisał: "...flota oczekiwała już rozkazów".

(...) zdaniem Aer'imuela, była to czysta formalność. Wiedział już wszystko, co było mu potrzebne.

Powtórzenie.

Ciała przybyszy miały humanoidalną budowę ciała

Ała.

@JollyRoger

W sumie sam nie wiem, co myśleć o Twoim tekście. Jako wprawka literacka może być, ale brakuje mi jakiejś ciągłości fabularnej - ostatnia scena jest jakby oderwana od całości, tj. w żaden sposób nie wynika z poprzednich wydarzeń (nawet w dialogach, które prowadziła główna bohaterka, nie widzę powiązania, choć to może ja czegoś nie zauważyłem). Choć kilka rzeczy mi zgrzytnęło, po początkowym przyzwyczajeniu się czytało mi się to nawet miło - cieszę się, że nie ma tutaj zdań napisanych tak pokrętnie, że trzeba się wczytywać w nie kilka razy, by zrozumieć, o co chodzi.

A oto te "kilka rzeczy". wink_prosty.gif Zapisywanie liczebników w cyfrach jakoś specjalnie mi nie przeszkadza w narracji (mimo że, poza nielicznymi wyjątkami, jest to błąd), jedynie w dialogach irytowało mnie bardziej. "Zdawać się" i "wydawać się" nie kolokują się z "być". W dodatku w kilku zdaniach masz pokrętny szyk wyrazów (na życzenie mogę przytoczyć przykłady). I np. ten fragment:

Biorąc pod uwagę urokliwą 1) Polską jesień - wygląda pięknie. 2) Liściaste klony mieniące się żółcią i odcieniami pomarańczy przeplatały się z 3) nigdy-nie-tracącymi-igieł sosnami.

1) "Polską" małą literą.

2) Nie znam klonów innych niż liściaste.

3) "Nigdy nietracącymi igieł" (albo "nigdy nie tracącymi igieł" - chodzi o to, że dywizy są tu zbędne).

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość JollyRoger

@Knight Martus

Ten tekst ma więcej błędów, kolokacje "zdawać się" - używane są. Liściaste klony to faktyczny potworek, ale wyrazy z dywizami mają być.

Historia jest banalna, więc i nie ma dużo do gadania - ostatnia scena to podsumowanie dwóch poprzednich - trzeba tylko zrozumieć filozoficznie rozmowę z Zegarmistrzem. Ludzie mają właśnie z tym problem przez mój skomplikowany szyk zdań, dlatego ktoś kto po raz pierwszy czyta coś spod mojej ręki faktycznie może się czuć zagubiony i nie dostrzec tego co zostało zamieszczone.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

kolokacje "zdawać się" - używane są

Na wszelki wypadek uściślę, o co mi chodzi. "Zdawać się" i "wydawać się" są jak najbardziej używane, to prawda - mam na myśli to, że nie pisze się po nich czasownika "być". Na tej stronie jest to wyjaśnione (trzeba zjechać niemal na sam dół).

Co do przekazu (czy dobrze zrozumiałem?) - no cóż, trzeba więc pracować nad tym, żeby umieć przedstawić to w miarę klarownie. :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość JollyRoger
kolokacje "zdawać się" - używane są

Na wszelki wypadek uściślę, o co mi chodzi. "Zdawać się" i "wydawać się" są jak najbardziej używane, to prawda - mam na myśli to, że nie pisze się po nich czasownika "być". Na tej stronie jest to wyjaśnione (trzeba zjechać niemal na sam dół).

Co do przekazu (czy dobrze zrozumiałem?) - no cóż, trzeba więc pracować nad tym, żeby umieć przedstawić to w miarę klarownie. smile_prosty.gif

Z tą kolokacją, to ja żle zrozumiałam, sorki :)

Co do przekazu, to jest racja stylu - wiem, że jest ciężki w niektórych opowiadaniach, ale jak najbardziej prawidłowy. Ktoś kiedyś mi powiedział, iż byle co potrafię w fantastyczny sposób opisać, jak z bajki :)

W każdym razie dzięki za opinię - też wzięłam do serca :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Co do najnowszego fragmentu: wow, to chyba pierwszy tak rozbudowany opis Ildan (wcześniej był jakiś, ale wynikało z niego tylko że są zieloni i mają czerwone oczy).

Ano pierwszy, bo i wcześniej z jakimś wyobrażeniem członków tej rasy były problemy. No i nie chciałbym też napisać po prostu "wyglądają jak Vortigaunty" czy coś w tym guście...

I naprawdę? Będzie sojusz dobro kontra zło? Ech, a myślałem, że to nie Śródziemie.

Hola, sam kiedyś (i to niedawno) twierdziłeś, że u mnie nie ma wyraźnego podziału na dobro i zło...

Chyba że zamierzają czekać ukryci aż wybuchnie jakiś incydent, i wtedy zgłosić się do tych, do których będą strzelać Terranie i Sthresianie. Ale jakoś mi na to nie wyglądało z tego co mówili.

Przypuszczam, że jeśliby Auvelianie mieli czekać aż ktoś inny uderzy, to Imubianie równie dobrze też mogliby czekać, aż ktoś inny uderzy (zresztą, już to w praktyce robią) i w efekcie nikt by nie uderzył. Jakoś się przecież ta wojna musi zacząć, ktoś musi zaatakować pierwszy...

No... kontynuacja! Wreszcie! Teraz powiemy o sprawie krótko, potem znów będziemy mówili długo i znów krótko. A potem...

=================================================================

- XXVII -

Macer siedział wygodnie przy biurku w swojej prywatnej kajucie. Jak do tej pory, cały lot przebiegał bez praktycznie żadnych zakłóceń czy incydentów. Nhilarowie zdawali się ignorować ich obecność. Wszystko wskazywało na to, że plan senackiego ambasadora jednak się powiedzie. Nawet najbardziej sceptyczni do tej pory członkowie załogi i stacjonujący na okręcie legioniści dali się ponieść stopniowo rozluźniającej się sytuacji. Niejeden postanowił spędzić wieczór w której z wielu pokładowych kantyn, co zaowocowało niewyobrażalnym wręcz tłokiem. Tysiące, żeby nie powiedzieć, dziesiątki tysięcy ludzi tłoczyły przy okrętowych jadłodajniach, przy okazji psując sobie nastrój. Crispus sam miał zamiar dołączyć do grupy swoich towarzyszy z mostka, ale zobaczywszy kolejkę ciągnącą się do najbliższej windy po prostu zrezygnował. Nie był w końcu aż takim zwolennikiem integrowania się z niższymi stopniem by marnować w ten sposób czas, tym bardziej, że trunki i jadło dostępne dla starszych oficerów było zdecydowanie lepsze, a sama obecność admirała Rukowa tylko podnosiła standardy.

Tak więc, komandor skończył zupełnie sam. Nie przeszkadzało mu to zbytnio. Względna cisza, zagłuszana tylko ledwo słyszalnym buczeniem systemów chłodzenia pokład wyżej, była miłą odmianą po niekończących się tyradach Rukowa na temat wspaniałości Senatu. Naturalnie, wszystko celem podniesienia morale załogi. Pomimo miłej odmiany, Crispus nie był człowiekiem lubiącym bezczynność, szybko więc zabrał się za przeglądanie najświeższych raportów. Przewijał tekst na monitorze, przerzucając się przez zbędne formalności i daty. Na tak ogromnym statku jak Gniew Daeriego działo się dużo, niemal jak w małym mieście... A na dobrą sprawę to dokładnie jak w małym mieście.

Przebrnąwszy przez raporty techniczne, to jest spis wszystkich zepsutych lodówek, zacinających się drzwi - te szło liczyć w dziesiątkach - dotarł w końcu do nekrologów. Przy załodze liczącej kilkadziesiąt tysięcy ludzi zgony, choćby i naturalne, były nieuniknione. Częściej jednak, niż zawały serca, zdarzały się terminalne przypadki głupoty, czy łamania przepisów.

"Szeregowy Tytus Sarius, lat 22. Miejsce: komora reaktora nr. 33 sekcji dziobowej, kładka 44a. Przyczyna śmierci: pęknięcie podstawy czaszki. Szczegóły: Ofiara nie zachowała stosownej ostrożności, pomimo znaku ostrzegawczego i poślizgnęła się na świeżo wyczyszczonej kładce i spadła w dół komory głównej reaktora. Upadek z wysokości 17 metrów zakończony natychmiastowym zgonem. Brak śladów alkoholu i innych używek. Obraz z kamery potwierdza brak osób trzecich." - czytał Macer z ironicznym uśmiechem na twarzy. Młody chłopak, pewnie świeżo zaciągnięty, padł bez walki, w wręcz komiczny sposób.

"Starszy technik Kolia Worynow, lat 34. Miejsce: maszynownia silnika głównego nr.2, pokład nr.3, obrotnica wieży bocznej nr.3. Przyczyna śmierci: do ustalenia - prawdopodobnie zmiażdżenie przez mechanizm obrotowy wieży. Szczegóły: ciało denata odnaleziono zmasakrowane, jedynie głowa i prawe ramię nie znajdowały się w trybach obrotnicy. Stan głowy pozwolił na identyfikację. Brak zapisu z kamer (awaria). Śledztwo w toku (prowadzi śledczy wojskowy Varus Terius)."

"Patrol 137 (3 osoby), nazwiska do wglądu zgodnie z listą legionu. Miejsce: maszynownia silnika głównego nr.2, pokład nr.3, komora reaktora, sekcja 1, kładka 12. Przyczyna śmierci: w każdym wypadku upadek z dużej wysokości. Szczegóły: kładka najprawdopodobniej zarwała się, prowadząc do upadku denatów z wysokości 20 metrów. Brak zapisu kamer uniemożliwia wykluczenie udziału osób trzecich (awaria). Wstępne oględziny miejsca zdarzenia wykazały pęknięcie śrub utrzymujących kładkę. Śledztwo w toku (prowadzi śledczy wojskowy Varus Terius)."

Te dwa przypadki zaciekawiły Macera. Nieczęsto zdarzało się, by zgony trafiały się w tych samych sekcjach okrętu, z pewnością nie w przeciągu jednego dnia. Ostatni podobny przypadek miał miejsce kilka lat temu. Okazało się, że jeden z techników pił na służbie, a kamery wyłączał, by to ukryć. Doprowadził w ten sposób do śmierci dwóch ludzi. Nieszczęśnika pokazowo skazano na śmierć, co miało przypomnieć kadrze o zachowaniu odpowiedniej jakości pracy. Crispus kwestionował moralny aspekt, ale skuteczności takiego wymuszania jakości strachem nie mógł zaprzeczyć. Mimo wszystko, nigdy nie zdarzyło się, by na służbie zginął cały patrol, i to poza warunkami bojowymi.

Zaintrygowany komandor postanowił skontaktować się ze śledczym, zamiast tego przywitał go jednak głos asystenta.

- Proszę wybaczyć, panie komandorze, ale obawiam się, że pan Terius nie odpowie.

- Jak to, żołnierzu? Powinien być teraz na służbie.

- Nie żyje.

- Że co, k***a? - Macer nie krył zaskoczenia; coś takiego po prostu nie mogło być przypadkiem.

- Nie żyje, panie komandorze. Spadł przeprowadzając sczegółowe oględziny kładki, z której zlecieli tamci goście z patrolu.

- Czemu nie mam jeszcze raportu na ten temat?

- Jeszcze nie jest gotowy. Będzie jutro. Mogę jednak powiedzieć, że wygląda to na wypadek. Naprawiono kamerę, a ta nie zarejestrowała niczego podejrzanego. Terius chyba się po prostu pośliznął. Sam pan wie, jakie te kładki są.

- Wiem aż za dobrze, ale to piąta śmierć w tym jednym dniu i to w jednej sekcji okrętu. Wyślijcie tam pluton. Niech przeczesze całą cholerną maszynownię. Możemy mieć tu sabotażystę od Młota...

Macer wyłączył się nim asystent odpowiedział. Mówiąc o sabotażyście z Młota miał na myśli coś dużo, dużo gorszego. Ni stąd, ni zowąd, przypomniał sobie słowa bosmana Pollio, mówiącego o zabójczyniach Shata'lin, które mogłyby wejść na dobrą sprawę, gdzie im się tylko podoba. Komandor nie przyznałby się do tego przed nikim, ale jak każdy wysoki rangą oficer bał się - wiedział bowiem, że przed ich gniewem nie ma ucieczki. Shata'lin mieli przynajmniej kilka morderczyń na swoich usługach. Crispus słyszał oczywiście o legendarnej Czerwonej Królowej, ale jej akurat niespecjalnie się obawiał. Sądził bowiem, że rzuciłaby się raczej na Rukowa, niż taką płotkę, jaką był on sam. Niemniej, nie wszystkie zdawały się dzielić umiłowanie do precyzji i, jeśli wierzyć raportom, niektóre umiłowały sobie urządzanie istnych krwawych łaźni. Co więc, jeśli jedna z nich zinfiltrowała okręt? Macer z ciężkim oddechem rozłożył się w fotelu i zaczął rozmyślać o swoich wrogach.

Zabójczynie były w jego oczach jak klęska żywiołowa, niepowstrzymana siła, przywracająca równowagę w czasie całej przeklętej wojny. Gdy tylko w imubiańskich szeregach pojawiał się ktoś wykazujący choćby iskrę wybitności, w przeciągu paru miesięcy ginął. Czasem od jednej kuli, innym razem w "wypadku", ale były też gorsze przypadki. Ciała nieszczęśników wybranych przez Czerwoną nosiły ślady tortur, przy których okrucieństwa bydlęcego getta wyglądały jak niewinna dziecinada. Ci bardziej szczęśliwi kończyli jako ofiary Upiorzycy, jak nazywali ją żołnierze. Niektórzy sądzili, że to po prostu gniewny duch prześladujący Legion, oficerowie byli jednak więcej niż pewni, że to kolejna Shata'lin, bardzo potężna. O ile pozostałe używały jakiejś broni, ona zostawiała cel przy życiu, po prostu wypruwając z niego wszelkie emocje i wspomnienia. Pozostawało jedynie ciało, bezmyślne i działające tylko na automatycznych odruchach, na dobrą sprawę warzywo.

Za strachem ciągnął się jednak pewien szacunek. Dostanie się na okręt, czy do obozu wojskowego, nie było prostą sprawą, zwłaszcza dla kogoś nie będącego człowiekiem, a dwumetrową jaszczurką. Już sam fakt, że niektórym z nich udawało się podobnież dosłownie uwieść imubiańskich generałów, wprawiał komandora w podziw. Może to kwestia wychowania lub mentalności floty, ale często podziwiał i szanował większość swoich wrogów. Shata'lin, pomimo obcej dla niego natury, nie byli wyjątkiem. Rasa, która - patrząc na liczby, w porównaniu z Imubią, czy nawet nielicznymi Arigilianami - znajdowała się na krawędzi wymarcia, skutecznie opierała się Legionowi. Komandor sądził, że wymaga to wielkiego męstwa i zwykle starał się nie wyrażać negatywnie o sługach Cesarzowej, choć równie dobrze mogła to być prosta, dyktowana podświadomym strachem ostrożność. Ci bardziej rasistowscy z dowódców po prostu trafiali na listę celów zabójczyń w pierwszej kolejności. Czysta kartoteka mogła przy okazji uratować życie w razie porażki.

To jednak się nie liczyło, nie teraz. Miał w końcu stanąć przeciwko Nhilarom, a ci nie cechowali się specjalnym wyrachowaniem. Byli armią jak każda inna... Tylko wyjątkowo zaciekłą w obronie swoich zyskownych kolonii. Technologicznie przewyższali siły Senatu, ale jak zawsze liczebność stała po słusznej stronie. Na dobrą sprawę, upór przeciwnika był dla niego pewnym pocieszeniem. Pomimo przywództwa Ororo, znanej ze swoich podstępnych taktyk, korporacyjne floty po prostu nie miały stosownego sprzętu i elastyczności, by odeprzeć atak z zaskoczenia. Macer walczył już wcześniej z Nhilarami, zmagał się z nimi właściwie przez całą swoją karierę we flocie, z różnym skutkiem, ale prawie zawsze dawało się przewidzieć ich działania. Kluczowe słowo - prawie. Przy tak dużym zgromadzeniu różnych gatunków tak naprawdę nie dało się niczego przewidzieć.

Nagle głos z komunikatora przerwał Macerowi rozmyślanie:

- Panie komandorze? Admirał Rukow kazał przekazać, by spotkał się pan z nim za godzinę, na mostku. - facet mówił zupełnie beznamiętnie, jak na typowego łącznościowca-służbistę przystało.

- Przyjąłem - odparł Crispus znudzonym tonem - Podał przynajmniej powód?

- Tak, panie komandorze. Admirał chce omówić dokładniej operację wejścia w układ. Dostał podobno nowe dane. Jest jeszcze kwestia oddziału wysłanego do maszynowni. Jeden z pańskich podwładnych sieje panikę.

- Niech zgadnę - Pollio?

- Zgadza się, komandorze. Pan admirał Rukow twierdzi, że skoro to wasz podwładny, to...

- Tak, tak, to moja sprawa, ja mam trzymać swoich ludzi w ryzach i tak dalej. Dobrze, przekaż, że się tym zajmę zaraz po spotkaniu - odpowiedział Macer ironizując, po czym dodał mówiąc pod nosem - K***a, narada numer tysiąc sto czterdziesta, czy coś koło tego. Ten gość nie ma umiaru. W końcu się tym biedakom we flocie zacznie wszystko pie****ić.

- Mówił pan coś, komandorze?

- Nie, nie, tylko głośno myślę.

- Rozumiem, radzę nie kazać admirałowi czekać.

- Tak, wiem. Bez odbioru.

W ciągu ostatnich dni Rukow przeprowadził kilka narad dotyczących taktyki w zbliżającej się bitwie. Choć ogólny plan pozostawał niezmieniony, różnił się pewnymi detalami. A to jedno zgrupowanie miało osłaniać flankę temu, innym razem tamtemu lotniskowcowi. Nic, co tak naprawdę wymagałoby takiej ilości gadania i uwagi. Wyglądało to tak, jakby Rukowowi coś nie dawało spokoju. Czyżby wielki admirał zaczynał się bać? Może ukrywał jakieś raporty? Może wróg miał w zanadrzu jakieś specjalne posiłki, albo zawarł przymierze z obcymi, co admirał skrzętnie starał się ukryć?

- K***a, za dużo gadam z Pollio i jego paranoja zaczyna mi się udzielać - powiedział Macer do siebie i wyszedł ze swojej kajuty.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...