Skocz do zawartości

bielik42

Forumowicze
  • Zawartość

    2636
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    19

Wpisy blogu napisane przez bielik42

  1. bielik42
    [+18]Podążając za? Quetninem Tarantino ? Krew na Śniegu (Nienawistna Ósemka/Hateful Eight)




    Niemalże trzy lata temu, ze złamanym sercem i nieziemskim podnieceniem usiadłem przed komputerem. Me serce łkało, gdyż piękna kruczowłosa dziewoja nazwała mnie dziwakiem i nie wybrała się ze mną do kina. Lecz ja nie płakałem wraz z mą urażoną dumą ? byłem w zbyt wielkim szoku. Trzy lata temu, z wielkimi oczami i nieskończonym zachwytem wyszedłem z kina, by kilka dni potem opisać swe wrażenia i zyskać wartość. Trzy lata temu obejrzałem ?Django? i napisałem pierwszy wpis o filmie. Historia lubi się powtarzać.




    Niewiele filmów obecnie wzbudza we mnie potrzebę powiedzenia sobie i wszystkim dookoła ? ?Ten film jest genialny?. Jestem zmęczony taśmowym Marvelem, przydługą epiką, nieskończonymi wybuchami i komputerowymi sztuczkami. Rok 2015 dał nam Mad Maxa, który znacznie odświeżył me kinowe doświadczenie tylko po to, by 6 miesięcy potem pozwolić mi wpaść w depresję po obejrzeniu najnowszego odcinka interagalaktycznej telenoweli ze stajni Disneya. Ale. OTO STAŁ SIĘ CUD. Nie spodziewałem się niczego, a otrzymałem praktycznie wszystko, o czym marzyłem od momentu, gdy Jules powiedział: ?Does he look like a bitch??.



    ?Nienawistna Ósemka?, znana szerzej jako ?The Hateful Eight? (albo żartobliwie ?H8ful 8?) jest ósmym filmem Quentina Tarantino i szczerze mówiąc ? oczekiwania nie były wysokie. Po nieco dłuższej przerwie od kręcenia Tarantino uderzył w publikę zaskakująco dynamicznymi ?Bękartami Wojny?, by zabrać się za nieco zakurzony gatunek westernu wyśmienitym ?Django?. Teraz zaś wychodzi na to, że ?Django? było tylko rozgrzewką ? patrząc z perspektywy czasu ów film jest hołdem dla westernów klasy B, z typowo Tarantinowską akcją, dialogami i wieloma odniesieniami do klasyków. Oglądało się to świetnie, bo i przynosił on pewien rodzaj świeżości. Nie był jednak niczym nowym. Czym zaś jest ?Hateful Eight?? Bóg mi świadkiem ? sam się nad tym zastanawiam.

    Daisy Domergue ma zawisnąć ? tak postanowił łowca nagród zwany ?the Hangman? (Kurt Russel), i w mig wprowadził swój cel w życie ? niestety w trakcie dostarczania schwytanej do najbliższego miasteczka Red Rock los nie potraktował go łaskawie, nie tylko zsyłając ogromne zaspy śniegu i potężną zamieć za plecami, lecz także stawiając na jego drodze ?Majora? (Samuel L. Jackson) ? kolegę po fachu w potrzebie. Chcąc nie chcąc dwaj łowcy dzielą powóz, by z czasem zabrać po drodze kolejnego ?przechodnia? ? nowego szeryfa miasteczka Red Rock (czy na pewno?), którego koń potknął się na zaspie i połamał kopyto. W ten sposób nasza przyjemna czwórka (wraz z woźnicą) trafia do gospody w samym środku białej pustki, by przeczekać nadciągającą wichurę. Lecz nie będą tam sami?



    ? bowiem czekają na nich kolejni aktorzy tej krwawej sztuki ? nowy kat Red Rock (Tim Roth), tajemniczy Meksykanin, stary generał armii południa oraz kowboj, udający się w odwiedziny do starej matki (Michel Madsen). Brakuje jednak właścicieli przybytku, a mroźny wiatr i śnieg niemal całkowicie zakrywają tą stronę góry. Cała ósemka musi przetrwać noc pośród pustki, gdzie wyjście na zewnątrz oznacza śmierć, a pozostanie w środku wcale nie jest bezpieczniejszą opcją, odkąd jeden z łowców zaczyna podejrzewać, że ktoś w tej gromadzie jest wspólnikiem Daisy. Pytanie tylko ? kto?



    Szczerze mówiąc zapowiedzi mocno mnie zmyliły ? poszedłem na film oczekując, iż stawką krwawej rozgrywki będzie nagroda za parchatą głowę Daisy Domergue, lecz gdy akcja zaczęła nabierać tempa, reżyser wrzucił do rozgrywki czysty Hitchcockowski trik, a w pewnym momencie jest nam dane oglądać najzabawniejszy gejowski seks w historii kina ? straciłem swoją pewność. I straciłem ją na dobre. Dzięki temu oglądanie reszty filmu stało się prawdziwie emocjonującą jazdą bez trzymanki, gdzie nie ufamy absolutnie nikomu, gdyż każdy z ?bohaterów? budzi w nas obrzydzenie. Wszyscy w tym filmie są obrzydliwi, pozbawieni współczucia i jakiejkolwiek etyki. I tu zaczyna się geniusz.



    Widzicie ? ?Hateful Eight? przypomniało mi o czymś, co od dawna było dla mnie zapomnianą miłością. Owym czymś zaś jest ten wspaniały moment, gdy myślisz sobie ?tak być nie może?. Ale tak będzie. I tak jest. Ten moment, gdy Bruce Willis strzela przestraszony odgłosem tostera, ten moment gdy Michael Madsen odcina ucho policjantowi, ten moment gdy człowiek jest rozszarpywany przez psy. I to się dzieje. I nikt nie musi się z tego tłumaczyć.

    Ciężko jest mi wskazać jedną właściwą rzecz, którą nazwałbym powodem, dla którego powinno się ten film określić ?dziełem geniusza?. Wszystko jest doskonale złączone: wspaniałe zdjęcia, dużo spokojniejsze od wcześniejszych pokazów Tarantino, kapitalna ścieżka dźwiękowa Enio Morricone, brzmiąca bardziej jak ścieżka do horroru niż do westernu, przytłaczająca atmosfera zimna i buzującej krwi, doskonałe, wulgarne i wstrząsające aktorstwo całej ekipy, przesadzona brutalność i hektolitry krwi. To jest po prostu piękne, nie mogę przestać się zachwycać. I ten wicher, wyjący cały czas.



    Ten film przekroczył wszystkie moje oczekiwania, zaprezentował sceny i dialogi, o których nawet nie marzyłem. Kipiący humorem, kipiący brutalnością, kipiący wściekłością. I obrzydzeniem. Pierwszy film, w którym widok krwi sprawił, że poczułem się źle. To jest prawdziwy szczyt zdolności Tarantino. Jeżeli narzekaliście na brak nowinek w nowych Gwiezdnych Wojnach ? oto najlepsze lekarstwo. Przepiękny film, świetna historia, szok i niedowierzanie. Jestem oczarowany. Brawo. Prawdziwy ?Bad MotherFuc**r The Movie?.
    PS: Polecam oglądać w kinie typu IMAX, o ile macie tą możliwość ? film był kręcony na taśmie 70mm, przez co jest szerszy. W zwykłym kinie obraz będzie ucięty po bokach.

  2. bielik42
    Podążając za... Timem Burtonem - Disney daje, Disney zabiera (Vincent, Frankenweenie)





    Wspomnienie Tima Burtona bez wzmianki o Disneyu byłoby czynem niegodnym i krzywdzącym, bowiem drogi tych dwóch gigantów kreacji wielokrotnie się przeplatały, tworząc coraz to zdziwniejsze i zdziwniejsze produkcje. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że Burton nie zawsze był dla Disneya kurą znoszącą złote jajka ? całkiem przeciwnie, Disney wyrzucił go na zbity pysk po zaledwie dwóch produkcjach.


    Vincent





    Rok: 1982
    Występują: Vincent Price (głos)
    Kwintesencja i geneza Burtonowskiej twórczości ? tymi słowyma można określić Vincenta. Jest to pierwsza w pełni zrealizowana animacja krótkometrażowa w wykonaniu tego reżysera i do dziś pozostaje wyznacznikiem jego stylu. W jaki sposób ta zaledwie 6-minutowa produkcja pozostała w pamięci widzów?
    Vincent Malloy jest nietypowym chłopcem ? żyje w dwóch różnych światach. W jednym jest małym chłopcem, żyjącym gdzieś na przedmieściach, razem archetypową rodziną (rodzice, córka, syn, pies), natomiast w drugim świecie jest szalonym naukowcem, który tworzy potwory, wspomina zmarłą żonę, zna poezję i czyta Edgara Allana Poe. Przez 6 minut mamy przyjemność poznawać jego życie w takt niby-dziecięcego wierszyka, czytanego przez narratora.
    Oczywiście nie muszę wspominać, że całość jest wykonana w typowo mrocznym i jednocześnie kreskówkowym stylu? Podkrążone oczy, groteskowo wychudzone bądź otyłe postacie, zdeformowane potwory, paski, widma, zjawy i mary. Prawdziwa gratka dla amatorów posępnych klimatów. Warto się z tą animacją zapoznać, bo pokazuje początki nadchodzących produkcji, z których Burton jest już bardziej znany.


    Frankenweenie





    Rok: 1984
    Występują: Joseph Maher, Jason Hervey, Shelley Duvall, Paul Bartel, Barret Oliver
    Nie mylić z wydaną nie tak dawno temu pełnometrażową animacją! ?Frankenweenie? to uroczy i bardzo przyjazny trybut do legendarnego ?Frankensteina? z 1931 roku z Borisem Karloffem w obsadzie. To również pierwszy pełnoprawny film krótkometrażowy Burtona.
    Całość rozpoczyna się dosyć oryginalną prezentacją ludzi odpowiedzialnych za ten film ? otóż nazwiska twórców są pokazane? na nagrobkach! Tim Burton powtórzył ten trik w latach 90?tych, ale już przy okazji tej krótkometrażówki robi to dość ponure, lecz jednocześnie zabawne wrażenie. W następnych minutach ?Frankenweenie? nadal nie przypomina czegokolwiek, co wcześniej wyszło z wytwórni Disneya.
    Mały chłopak o niezwykle znajomym imieniu i nazwisku (Victor Frankenstein) przeżywa pewnego ranka tragedię ? jego ukochany pies wpada pod samochód. Nie brzmi to jak typowe wprowadzenie do Disneyowskiej produkcji, czyż nie? Dalej jest jeszcze lepiej ? jesteśmy świadkami legendarnej amerykańskiej lekcji biologii, podczas której małe dzieci patrzą, jak nauczyciel puszcza prąd przez ciało martwej żaby. Zainteresowany tą ideą Victor postanawia sprowadzić swojego najlepszego przyjaciela z powrotem do świata żywych, czego rezultatem jest zgraja przerażonych sąsiadów, goniąca nieumarłego psa ? oraz chłopca ? na wzgórze z miniaturowym młynem, gdzie odbywa się znany lincz na potworze, choć w tej wersji dosyć odmienny?
    ?Frankenweenie? doczekał się nowszej wersji, na dodatek wykonanej we wspaniałym plastycznym stylu i ze zmienioną, poszerzoną fabułą. Film ten jest jeszcze przede mną, lecz i tą krótkometrażową wersję mogę polecić z całego serca. Nie trwa długo, jest całkiem zabawna i oryginalna. No i Tim Burton wyleciał z Disneya za sprawą tej produkcji, gdyż ?marnował czas i pieniądze Disenya, tworząc filmy nieprzeznaczone dla młodszej publiczności?.

  3. bielik42
    Podążając za... Timem Burtonem - chichoczący w ciemnościach (krótkometrażówki)




    Tim Burton

    W obecnym światku kina nie brakuje dziwaków, pomyleńców, snobów i skończonych artystów, aczkolwiek najczęściej większość z nich kończy swoje twórcze działania po stworzeniu pierwszej produkcji, która to wywiera na producentach tak wielkie wrażenie, że reżyser wylatuje za drzwi z hukiem. Kiedyś, ci wariaci i pomyleńcy nie potrzebowali producentów, a świat kina był kształtowany wyłącznie wyobraźnią i poczuciem stylu. Tak było około 100 lat temu. Tim Burton jest reliktem. Całkiem żwawym zresztą.




    Tim Burton ? któż nie zna tego pana? Jego filmy są tak zróżnicowane, że zapewne każdy kinoman lubi co najmniej jeden jego film. Przy czym musimy wspomnieć o tym, iż Burton nie jest Kubrickiem ? każde z jego dzieł cechuje pewien charakterystyczny styl, rozpoznawalny po zadziwiającej mieszance stylistyki gotyckiej z surrealizmem, do tego przyprawione porządną porcją czarnego humoru. Przez długi czas Burton był uznawany za jednego z największych wizjonerów, a przynajmniej najbardziej oryginalnych reżyserów współczesnego kina. Dziś jego gwiazda nieco przygasła, co zresztą sami zobaczycie w kolejnych odcinkach tej serii.



    Zaczniemy jednak od pierwszej fali produkcji krótkometrażowych. Mówimy o dekadzie pomiędzy rokiem 1971 a 1982 (premiera ?Vincenta?). W tym czasie Burton dał się poznać jako dosyć oryginalny reżyser filmów amatorskich i niedokończonych animacji. Podobnie jak inni twórcy filmów rysowanych jego wczesne dzieła również posiadają ten mroczny urok, który czujemy w następujących głośniejszych produkcjach. Niestety nie mogę tego powiedzieć o jego pierwszej produkcji, zatytułowanej ?Wyspa Doktora Agora?, bowiem film ten nie jest dostępny w dystrybucji bądź internecie. Według dostępnych danych jest to animacja na podstawie słynnej książki ?Wyspa Doktora Moreau?, stworzona przez zaledwie 13-letniego Burtona wraz z kolegami. Temat ten (szalony naukowiec i jego kreacje) został zresztą wielokrotnie przez Burtona powielony.


    Houdini: The Untold Story

    Rok: 1976
    Występują: Tim Burton
    Pierwszy (możliwy do obejrzenia) film Burtona jest raczej mało spektakularny ? młody Tim Burton gra w nim Houdiniego, który w magiczny sposób uwalnia się z więzów i ucieka przed nadciągającym pociągiem, by następnie uderzyć złoczyńcę i tym samym wybawić damę w opałach. Całość trwa mniej niż minutę i jest w pewnym sensie hołdem dla filmów z początku XX wieku.



    King and the Octopus

    Rok: 1978
    Krótki wycinek z nigdy niedokończonej animacji. Ten filmik również trwa krócej niż minutę, ale za to prezentuje nam charakterystyczny styl Burtona w ruchu, bez kolorów i wyłącznie za pomocą linii. Urocze, nawet jeśli pozbawione jakiegokolwiek sensu.



    Doctor of Doom





    Rok: 1979
    Występują: Brad Bird, Chris Buck, Cynthia Price
    Pięknie dzieło, trwające nieco ponad 10 minut. Burton wreszcie dorwał się do kamery z prawdziwego zdarzenia i postanowił stworzyć krótkie i do bólu amatorskie przedstawienie. Całość jest przesiąknięta typowo Burtonowskim humorem ? mamy więc chudego szalonego naukowca o przyciemnianej oczach, który pewnego wieczoru pojawia się na kolacji u przyjaciela. Przyjaciel ów ma siostrę (córkę?), w której się nasz naukowiec podkochuje, lecz ta ma już narzeczonego. Po bardzo obfitym posiłku (taco) Doktor Doom opuszcza wieczerzę z zamiarem pozbycia się rywala przy pomocy stworzonego potwora. Plan niestety nie wypala, bowiem potwór pada na deski i opuszcza dom ze wstydem, ale Rosita (ukochana) wciąż jest w niebezpieczeństwie.
    Nawet biorąc pod uwagę fakt, że jakość obrazu i dźwięku jest tragiczna, aktorstwo przerysowane, a dialogi niezrozumiałe, wciąż warto się z tym filmikiem zapoznać, bowiem posiada pewne cechy, które powtarzają się w późniejszych, znacznie bardziej popularnych, dziełach Burtona. Po pierwsze mamy wysokiego i chudego szalonego naukowca, z cieniami pod oczami, i z przetłuszczonymi włosami. Następnie mamy Rositę ? dziewczę o wielkich oczach i jeszcze większej fryzurze, wydające z siebie dziwaczne, niemal nieludzki piski. Ostatecznie zaś mamy potwora, którego jedyną potwornością jest gumowa maska, wyglądająca jak skrzyżowanie biedronki ze słoniem, co wychodzi zresztą niezwykle śmiesznie. Burton próbuje stworzyć napięcie poprzez zastosowanie szybkich ujęć i ?strasznego? podświetlenia (czyt. światło od dołu), ale sama akcja jest zbyt bezsensowna, by wykrzesać jakieś poważne uczucia u widza. Najlepszym momentem filmu jest scena w pokoju Rosity, gdzie w lustrze odbija się kamerzysta.



    Stalk of the Celery Monster

    Rok: 1979
    Pierwsza porządnie wyglądająca animacja spod Burtonowskiego znaku ? całość zachowała się wyłącznie w fragmentach, ale wciąż pozostaje rozpoznawalna. Burton przenosi nas do pracowni szalonego naukowca, który przy pomocy swego zmutowanego służącego przeprowadza szereg stomatologicznych eksperymentów na zniewolonej kobiecie, drącej się w niebogłosy. Akcja nie jest zbyt rozbudowana (bo trwa zaledwie 2 minuty), ale całość wciąż śmieszy, a kreska Burtona pozostaje charakterystyczna.



    Hansel and Gretel/Jaś i Małgosia





    Rok: 1982
    Występują: Jim Ishida, Michael Yarna, Andy Lee, Alison Hong
    Bardzo interesująca adaptacja słynnej baśni braci Grimm pt. ?Jaś i Małgosia?. Co ją wyróżnia na tle setek tysięcy innych adaptacji? Po pierwsze: Tim Burtona za kamerą i scenografią, po drugie ? zastosowanie wyłącznie japońskich aktorów. W tym niepozornym filmie, wyprodukowanym dla telewizji po raz pierwszy możemy zobaczyć czysty styl Burtonowski, a to za sprawą zastosowanej w filmie scenografii.



    Jaś i Małgosia mieszkają razem z rodzicami w małym domku w środku głębokiego lasu. Brzmi jak sielanka, lecz życie w uroczym zakątku uprzykrza wszystkim Macocha ? paskudna, ubierająca się na czarno baba (grana przez faceta), zmuszająca dzieci do jedzenia zielonej papki, a ojca do niewolniczej pracy nad zabawkami. Owe zabawki właśnie są wyznacznikiem Burtonowskiego stylu ? zdeformowane zwierzęta o ogromnych oczach i wyszczerzonych ustach, pomalowanych na czerwono-białe paski. Słonie, świnie, kaczki i inne dziwaczne stwory kręcą się po domu, a wyglądają tak cudacznie, że aż dziw, iż Jaś i Małgosia nie mają koszmarów sennych od samego przebywania w tym samym domu co twory ich Ojca. Macocha dzieci nie znosi, więc wyprowadza je do lasu, by się zgubiły. Na szczęście Jaś zostawia za sobą szlak różowych pianek(?), dzięki czemu dzieci wracają do domu jak po sznurku. Niestety nie udaje się to im kolejnym razem i zagubione rodzeństwo trafia do domku Czarownicy, zrobionego w całości z niesłychanie słodkich łakoci. Co następuje później ? wie każdy.



    Właśnie domek z ?Czegoś? (bo piernikiem bym tego nie nazwał) jest kolejnym typowo Burtonowskim cudem ? stoły z białej piany z zielonym syropem w środku, ludki z piernika z maniakalnym uśmiechem i wytrzeszczem, długie, pasiaste łapy, chwytające dzieci (łapy te powróciły w słynnym ?Soku z żuka?) ? wszystko śmieszy i przeraża, a zwłaszcza miękkie, pękate ściany, które po przekłuciu wypluwają z siebie kolorowy syrop, co przypomina wyciśnięcie pryszcza.
    Sam film nie jest zbytnio odkrywczy, ani dobrze zagrany, ale wywołuje uśmiech na twarzy, a mroczna estetyka tylko dodaje mu uroku. Czy jest to film, który musicie zobaczyć? Raczej nie, ale jeśli mało wam burtonowskich klimatów, to polecam z całego serca.



    Luau

    Rok: 1982
    Występują: Brian McEntee, Harry Sabin, Tim Burton, Ben Burgess, Susan Frankenberger
    Ten film to amatorskie dziwadło ? brak mu jakiegokolwiek ładu i składu, a całość przypomina szalone wakacje z dziwacznym tematem ?zróbmy jak najgłupsze skecze, bawiąc się przy tym wyśmienicie?. Podejrzewam, że w przypadku tego filmu Burton wraz z przyjacielem Jerrym Reesem wybrali się na wakacje na jedną z tropikalnych hawajskich wysp i przy okazji nakręcili ?film?. Jest to najdłuższy projekt z całego początkowego okresu twórczości Burtona (31 minut), ale też najbardziej pokręcony i w sumie pozbawiony Burtonowskiego smaku.



    Obserwujemy grupę przyjaciół. Chyba. Grupa przyjaciół poszukuje zagubionego przyjaciela Kahuny, którego nigdzie nie ma (wyczuwam nawiązania do surferskiego slangu). Jest też tropikalna piękność, nieudane zaloty i zdrada. Jest parodia i groteska. Jest w tym filmie wiele, ale praktycznie nic nie ma wartości. Znaczna część produkcji to nieudane naśladownictwo absurdalnego poczucia humoru, kojarzonego zazwyczaj z Monty Pythonem, kiepskie aktorstwo i świadomość, że Ci ludzie mieli więcej zabawy w ciągu jednego tygodnia niż 75% mieszkańców polskiej wsi przez całe życie. Dlaczego tropiki są tak daleko?
    W każdym razie najciekawszym momentem w filmie jest pojawienie się tajemniczej głowy istoty absolutnej, potrzebującej nowego ciała. Głowa wyzywa jednego z bawiących się imprezowiczów na pojedynek surferski? Tak, głowa ?wsiada? na deskę i ujeżdża fale. Nie wychodzi to jednak jej najlepiej, więc korzystając ze swych mistycznych mocy przejmuje kontrole nad zabójczym krabem, który atakuje drugiego surfera. Cała sekwencja jest warta zobaczenia, ale to tylko jedna sekwencja na przestrzeni całego 31-minutowego filmu. Kończąca film bójka jest mało interesująca.

  4. bielik42
    Podążając za? Romanem Polańskim ? Sadystyczny urok oraz przerwa na reklamy (A Therapy & Wenus w futrze) [KONIEC SEZONU - podsumowanie]







    A Therapy





    Rok: 2012
    Występują: Ben Kingsley, Helena Boham-Carter
    Ten od dawna przekładany odcinek należy zacząć od małej anomalii w reżyserskiej karierze Romana Polańskiego. Ów wielki twórca i nietuzinkowy artysta w roku 2012 nie pogardził sytą ofertą słynnej marki ?Prada? i nakręcił 4-minutową reklamę z udziałem dwóch znanych gwiazd kina. ?Terapia? to doskonały przykład artystycznej i wysublimowanej reklamy ? do terapeuty (Ben Kingsley) przychodzi urokliwa pacjentka (Helena Boham-Carter) odziana w wystawne futro z najdroższej kolekcji domu Prada. Gadatliwa, pełna wewnętrznych problemów kobieta pozwala terapeucie na zdjęcie płaszcza ze swych ramiom i natychmiast rzuca się na kanapę, gdzie egzaltowanym głosem cierpiącej damy zalewa wnętrze potokiem słów. Kobieta jest tak bardzo zainteresowana swoimi problemami, że nie zauważa, że jej terapeuta zupełnie nie przejmuje się jej gadaniną ? zamiast tego z uczuciem dotyka futro pacjentki, po czym zupełnie niespodziewanie je wdziewa, wydając przy tym pomruki zadowolenia.



    Reklama to krótka, ładnie skręcona, dobrze zagrana i uroczo zabawna. Jeżeli macie dość chamskiego reklamowania produktów dr dre i adidasów w filmach Marvela i Michaela Baya ? oto produkcja, która przywraca harmonię.

    Teraz zaś pora na główne danie, czyli?





    Wenus w futrze/La Venus a la fourrure

    Rok: 2013
    Występują: Emmanuelle Seigner, Mathieu Amalric
    [uWAGA] W związku z erotycznym tematem i wątkiem sado-maso film ów jest odpowiedni tylko dla dojrzałych widzów![uWAGA]
    Przebyliśmy z Polańskim długą drogę ? pierwszy wpis pojawił się niemalże rok temu (8 sierpnia 2014) i bardzo wiele się w trakcie tej podróży zmieniło, zarówno w twórczości reżysera, jak i w życiu piszącego te słowa autora. Na całe szczęście pozostał nam jeden film, by podsumować całość, jeden film, by zakończyć serię, lecz nie definitywnie, bowiem Polański wciąż żyje i walczy. Jeden film ? ale za to jaki.



    ?Wenus w futrze? najlepiej jest postawić tuż obok ?Rzezi? i ?Śmierci i dziewczyny? ? reżyser zastosował podobne podejście do materiału, koncentrując się na najlepszych aspektach teatralnych pierwowzorów, jednej scenerii i małej liczbie aktorów, lecz przy tym wciąż zaufanych i należących do najwyższej półki. ?Wenus w futrze? to kwintesencja twórczości Polańskiego, pełna erotycznych wyznań, sado-masochistycznych perwersji i ciętych dialogów. Całość jest adaptacją sztuki teatralnej Davida Ivesa, napisanej na podstawie powieści XIX-wiecznego pisarza Leopolda von Sacher-Masocha. Ten ostatni to ciekawy przypadek, bowiem jego najsłynniejsza książka ? ?Wenus w futrze? ? była na poły? autobiograficzna! Być może nie byłby to szokujące, gdyby nie fakt, iż w wymienionej książce Leopold opisuje wrażenia z półrocznego eksperymentu, polegającego na tym, iż przez owe 6 miesięcy Leopold miał być niewolnikiem baronowej von Pistor. Rodzaj owego niewolnictwa przestaje być zagadką, gdy jasne staje się, że od nazwiska owego pisarza utworzony został termin ?masochizm??



    Na podobnych nutach rozpoczyna grę Polański, gdy pewnego deszczowego wieczoru do małego teatru wpada zdyszana Vanda (Emmanuelle Seigner). Teatr ten jest niemalże opustoszały ? pozostał w nim wyłącznie reżyser Thomas (Mathieu Amalric), pracujący obecnie nad sztuką na podstawie książki von Sacher-Masocha, tego wieczoru zaś zmęczony i zdruzgotany, bowiem żadna aktorka nie odpowiadała jego wizji baronowej von Pistor. Wtedy właśnie w teatrze pojawia się Vanda, zmoknięta, pełna energii blondyna o wybujałej figurze i wesołym usposobieniu. Reżyser, choć pierwotnie niechętny propozycji Vandy, by przeprowadzić próbę również dla niej, choć przyszła spóźniona, zgadza się na krótkie przedstawienie, które z czasem zamienia się w erotyczno-aktorski huragan uczuć, przekonań i instynktów, niszczący bariery pomiędzy sztuką a światem przedstawionym.



    Roman Polański dokonał w tym filmie czegoś niesamowitego ? w trakcie filmu zacierają się granice pomiędzy sztuką a rzeczywistością, nie tylko dla aktorów grających w filmie, lecz również i dla widzów. Osobiście nie mogłem wyjść z podziwu, gdy przepiękny chaos kompletnie mnie zmieszał, przeraził i zachwycił. Wszystko zaczyna się w miarę normalnie, gdy Vanda prezentuje swoją rolę baronowej von Pistor. Z braku reszty aktorów, w Leopolda musi się wcielić sam reżyser, co z czasem zamienia się w podejrzanie realistyczny związek pomiędzy reżyserem i aktorką, przerywany co jakiś czas przez samą Vandę, gdy pragnie ona przerwy, bądź wtrąca własne uwagi odnośnie scenariusza. W takich momentach Thomas powraca do rzeczywistości, choć z czasem staje się to dla niego znacznie trudniejsze, gdy Vanda zaczyna dominować nie tylko na scenie pustego teatru, lecz także w umyśle ? naszym i reżysera.



    Wspaniałe wydaje się też wrażenie podróży w czasie. Poprzez zastosowanie szczególnych fantów (jak np. XIX-wiecznego płaszcza, przyniesionego przez Vandę) oraz ruchomej scenografii teatru całość zamienia się w dziwaczną wizję, w której dwójka aktorów jest zawieszona w pustce, stojąc na scenie otoczonej mrokiem i głośnymi krzykami. Napięcie seksualne pomiędzy dwójką bohaterów staje się tak intensywne, że można je niemal dotknąć ? tak doskonale Polański skomponował scenę, słowa i myśli.



    ?Wenus w futrze? to erotyczny ewenement ? niezależnie od tego, czy będąc w roli widza postanowicie podjąć próbę odnalezienia metafor zawartych w filmie, bądź podejdziecie do całości raczej jako zekranizowanej sztuki teatralnej, wciąż pozostaniecie zmieszani i zdruzgotani strukturą tego filmu. Sposób, w jaki ów ten film został zbudowany, pozostaje tajemnicą dla widza nawet po parokrotnym oglądaniu, a całość jest napędzana potężną ludzką namiętnością ? erotyzmem. Żaden inny film tak dobitnie nie pokazuje relacji kobieta-mężczyzna i zawartego w tym związku uwielbienia dla boskości postaci kobiecej. Od zarania dziejów mężczyzna tworzył pomniki, malowidła i słowo, byle by tylko pokazać i utrwalić piękność i niesamowitość kobiecej natury. Ten film nie ?pokazuje? nam czegoś ? on sprawia, że coś ?czujemy?. Oczywiście nie każdy związek jest związkiem z jedną połową dominującą, nie każdy stosunek ma podtekst masochistyczny, nie każda kobieta jest boginią i nie każdy mężczyzna jest niewolnikiem.



    A jednak? gdzieś tam, w głębi umysłu, pozostaje to jedno uczucie wobec tej drugiej płci. To piękne, nieznane, chaotyczne okrucieństwo, klujące nas w serce i wprawiające umysł w stan szaleństwa. Ta gorączka ciała, ten wbudowany w nas popęd i podziw dla drugiej osoby. To, co na wierzch wydobywa perwersja, a co pozostaje dla wielu ukryte. Wieczna rozkosz i zagadka. Miłość. Seks. Uwielbienie.

    I tymi oto słowami kończymy kolejny sezon ?Podążając za??. Przykro mi z powodu tego, że tak długo się ów koniec odwlekał, lecz wraz z gromadzącymi się obowiązkami i chęcią usprawnienia innych umiejętności, jako autor wpisów straciłem wiele wolnego czasu na rzecz rysunku, studiów, kobiet, pieniędzy i filmów. Wpierw jednak powiedzmy coś o Polańskim, zanim przejdziemy do mnie.



    Pierwszym filmem Polańskiego, jaki widziałem i zapamiętałem, był ?Pianista? ? wtedy to dziwiłem się, że reżyser jest ?Polakiem?, a jednak po polsku nie kręci. W tym tkwi największa siła twórczości Polańskiego ? kosmopolityczny styl. Reżyser opuścił Polskę zaraz po studiach filmowych, więc z jego twardych nawyków depresyjnej polskiej szkoły filmowej mogło wyrosnąć coś innego ? i tak też się stało, gdy we Francji nabył poczucie erotycznego smaku, w Anglii poznał pornograficzną, brudną stronę kina, w Ameryce postawił na dosadność i nauczył się budowy akcji, by wreszcie wytworzyć własny styl, poświęcony nie jednej szkole, lecz Sztuce w ogóle.
    Oglądając filmy Polańskiego nie możecie uznać, że ?ten film jest jak z Hollywood?, albo ?to przykład kina francuskiej nowej fali? ? Polański nie wpada pod żaden opis, dzięki czemu jego filmy zawsze się od siebie różnią. Do tego większość z jego tworów to prawdziwa gratka dla znawców kultury (choćby zastosowanie psychologicznych sztuczek w ?Chinatown?, czy klaustrofobicznych koszmarów w ?trylogii apartamentowej?. Reżyser, który chciał być aktorem, który chciał być reżyserem. Geniusz i Zboczeniec. Niewyżyty erotyk. Artysta bez żadnych granic. Tak wiele tytułów, a najlepsze (być może) przed nami.
    Roman Polański liczy sobie obecnie 81 lat, w tym roku zaś ma się pojawić jego tworzona w bólach produkcja, zatytułowana ?D.?, traktująca o słynnej ?sprawie Dreyfusa?, która wstrząsnęła Europą na przełomie XIX i XX wieku. Podobno film ów ma problemy ze zgromadzeniem odpowiednich funduszy. Osobiście życzę Polańskiemu, by tworzył najdłużej jak tylko będzie chciał i mógł i by po jego śmierci nie został zapamiętany jako ten, który ?zgwałcił nastolatkę?, lecz raczej jako artystyczny geniusz, równy takim sławom jak Stanley Kubrick czy Franz Lang.



    O mnie:
    Witam, mam na imię Konrad i jestem socjopatą z zacięciem artystycznym. Obecnie przebywam na terenie krainy trawą i whisky płynącą (czyt. Holandia), gdzie studiuję kierunek ekonomiczno-artystyczno-socjologiczno-kulturowy na uniwersytecie Erazma w Rotterdamie. Powyższy wpis należy do serii ?Podążając za?? ? najbardziej popularnej serii na tym blogu, odwiedzonym dotychczas 371004 razy i skomentowanym 1427 razy. Kocham język polski i uwielbiam pisać o grach, filmach, komiksach i sztuce, ale nie ma w tym przyszłości, więc porzuciłem owe hobby na rzecz nauki rysunku i malowania. Z całego serca chciałbym kontynuować publikowanie, ale sytuacja na blogach nie należy do najlepszych. Jeżeli podoba się wam to, co robię ? proszę, dajcie mi o tym znać. Bez tej motywacji ten blog umrze, a ja zapomnę, jak się pisze ?gżegżółka?.
    Obecnie rozważam start kolejnej serii, wszystko jest zależne od popularności tego wpisu. Mam już obejrzane filmy braci Marx oraz Woody?ego Allena. Czy któryś z tych typów wam pasuje, czy może pragniecie kogoś innego?
    Dzięki za czytanie i do następnego.
  5. bielik42
    Gdy Indie, których nie mogę się za żadne skarby pozbyć I ? Duck Game




    Nowa (i raczej krótka) podseria, traktująca o grach od niezależnych twórców, które z jakiegoś powodu wciąż tkwią na moim dysku i co jakiś czas je odpalam, zamiast jak normalny człowiek próbować ukończyć Wiedźmina 3.


    Duck You ? czyli Kacza Gra



    Duck Game

    W latach 2000-2006 miałem niesłychaną (nie)przyjemność uczęszczania do jednej z publicznych szkół podstawowych, w niewiele znaczącej mieścinie, nieprzekraczającej liczebnością 20 tysięcy mieszkańców, gdzieś na zachodnim krańcu Polski. Szkoła jak szkoła ? klasa zróżnicowana, były dupki, byli ludzie cisi, były dziewczęta i kilka lekcji na krzyż ? nic szczególnego. Jednak pewien dzień w tygodniu był specjalny ? dzień z informatyką w rozkładzie. Wtedy to zblazowana pani nauczyciel miała okazję zająć się swoimi sprawami, gdy tymczasem 30 wrzeszczących dzieciaków biegało od stolika do stolika (komputerów było 10), by wepchnąć się w kolejkę do zagrania w ?króliki?. Kilka lat później na własnym komputerze grałem z braćmi w ?Robaki?. Dziś gram z nieznanymi mi ludźmi w ?Kaczki?.

    Jazz JackRabbit 2 - Worms World Party - Duck Game ? ciąg gier, które wyznaczają dla mnie szczyt możliwości rozrywki wieloosobowej. W pierwszej człowiek biegał jak oszalały, próbując zdobyć flagę i uniknąć morderczych pocisków innych królików, w drugiej zaś liczyła się taktyka i wyczucie, w ostatniej liczy się tzw. ?pure skill?, czyli po prostu umiejętności. ?Duck Game? to wydana nie tak dawno temu produkcja, o której mało kto słyszał, bowiem znaczna część graczy pochłonięta była wielkimi wydarzeniami, no i E3 na karku. Z tego też powodu jestem zmuszony promować tą grę, by nie stała się kolejnym przeoczonym majstersztykiem, jakich wiele znajdziemy w otchłani internetu.



    Musimy jednak trzymać się natury tej gry ? będzie więc szybko, zwięźle i zabójczo: ?Duck Game? to gra, której w żadne ramy wpisać się nie da, bowiem jest to zarówno platformówka, strzelanina wieloosobowa, i gra taktyczna. Styl tej gry przypomina środek lat 90-tych, gdy na komputerach królowały takie gry, jak Jazz JackRabbit czy Earthworm Jim. Oznacza to, że grafika ma już mocno wyeksploatowany styl pixelowy, ale na szczęście jest to styl wysublimowany, a nie leniwy, muzyka zaś jest jeszcze lepsza ? porządna elektronika/rock, również stylizowane. W Kaczej Grze wcielamy się w ? niespodzianka ? kaczkę i stajemy przed możliwością zagrania trybu single (podobnego do wyzwań z Wormsów, który ma za zadanie szkolić nas w różnorakich trikach) oraz głównym i dominującym trybem wieloosobowym. Tam to stajemy w szranki z czterema innymi kaczorami (można łączyć się w drużyny), by zwyciężyć międzygalaktyczne zawody na najlepszego kaczego wojownika.

    W jaki sposób przeprowadzone są zawody? Cztery kaczki w głupich czapkach (gracz sam je wybiera, by łatwiej odróżnić swoją postać) trafiają na różnych rozmiarów areny, a ich głównym celem jest zlikwidowanie oponentów i pozostanie przy życiu minimum 2 sekundy po ostatnim fragu, by zaliczyć punkt. Rund jest 10 i zależnie od ustawień zakładającego do zwycięstwa potrzeba 10 wygranych map. Mapy są mocno zróżnicowane pod względem dostępnego uzbrojenia, potrzebnego do eliminacji kaczek ? a broni tych jest mnóstwo (broń biała, granaty, miny, pistolety, karabiny laserowe, snajperki, bazooki, miotacze ognia etc.), większość z map ma też własną tematykę, jak np. mapa z instrumentami muzycznymi na środku, malutka mapa pełna broni zamrażającej, mapa z pilami łańcuchowymi, mapa świąteczna?



    Cóż więc jest tak ekscytującego w tej grze? Wszakże wszelkie powyższe słowa nie zdradzają żadnej rewolucji, wszystko to zostało już sprawdzone i zaprezentowane graczom. Sekret Kaczek polega na tym, iż w tej grze to wszystko zostało zmieszane i doskonale pomyślane. Rozgrywka jest szybka, satysfakcjonująca i miejscami chaotyczna. Zginąć można na wiele sposobów ? wypaść za krawędź mapy, wysadzić się granatem, trafić samego siebie granatnikiem, spłonąć ? i na tym polega zabawa, by nie zginąć zbyt szybko, ale przyspieszyć śmierć innych graczy. Dzięki dostępnemu wachlarzowi uzbrojenia oraz całej gamie różnych ruchów wprawiony gracz jest w stanie wyczyścić całą mapę w pół minuty, a zmiana mapy trwa jeszcze mniej, dzięki czemu emocje nie spadają ani trochę. Gracze mogą skakać, szybować, ślizgać się, udawać trupa i kwakać ? trzeba opanować każdą z tych opcji, jeśli chce się zwyciężać w Kaczej Grze.



    To, co cenię najbardziej w ?Duck Game? to połączenie nostalgii z emocjonalną rozgrywką ? nasze umiejętności zostaną sprawdzone, każda porażka przynosi minimalną poprawę u każdego gracza, bo tu zasada ?co nas nie zabije, to nas wzmocni? zamienia się w ?co nas zabije, to nas nauczy tego unikać w przyszłości?. Do sterowania trzeba się przyzwyczaić (powrót do ?strzałeczek?, aż mi się Rayman 3 przypomniał), na drodze do kaczego pucharu staną wprawieni wrogowie, potrafiący się ślizgać, unikać pocisków w locie i zabijać nas w najmniej oczekiwanym momencie, ale sama rozgrywka jest tego warta. Tak jak i ten moment, gdy w kompletnie przypadkowy sposób wygrywasz rundę i z nieustanną dumą pozwalasz sobie na dwusekundowy festiwal kwakania.
    TL;DR:
    + Zabij cztery kaczki zanim zabiją ciebie
    + Coś jak wormsy/jazz jack rabbit 2
    + Masa odniesień do klasycznych gier
    + Głupie czapki, kwakanie, humor
    + Diabolicznie szybka rozgrywka
    + Świetna muzyka
    - Do sterowania trzeba się przyzwyczaić
    - Problemy z kodem sieciowym (co jakiś czas)
    - Niewielu graczy


  6. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - diabeł siedzi w salonie (Rzeź)







    Rzeź/Carnage

    Rok: 2011
    Występują: Jodie Foster, Kate Winslet, Christoph Waltz, John C. Reilly, Elvis Polanski
    Powoli zbliżamy się do nieuchronnego końca kolejnego sezonu ?Podążając za??. Zdaję sobie sprawę z tego, iż ostatnio wpisy pojawiają się raczej rzadko, lecz wierzcie mi ? ja cierpię na tym najbardziej. W każdym razie w tym odcinku przyglądamy się twórczości Romana Polańskiego, która to po raz kolejny zatoczyła koło, wracając do pomysłów reżysera z 1994 roku. Warto jednak wspomnieć, iż film ten z pewnością został odpowiednio zatytułowany?



    Czego oczekujemy, zasiadając do filmu zatytułowanego ?Rzeź?? Zapewne najbardziej odpowiednim gatunkiem dla filmu z takim tytułem byłby horror, najlepiej zaś typ ?gore?. Problem w tym, iż Polański nigdy nie słynął z przedstawiania makabry w sposób uwydatniający (poza filmem ?Wstręt? oraz kilkoma scenami z ?Dziecka Rosemary?), na dodatek w momencie premiery nasz reżyser miał już zgoła 80 lat, więc raczej nie był w formie do tworzenia krwawych horrorów. Stąd też bierze się pierwsze zaskoczenie, gdy w otwierających scenach jedynym przejawem brutalności jest moment, gdy jedno dziecko uderza drugie dziecko kijem. Tyle by było, jeśli chodzi o przemoc. Rzeź zaczyna się trochę później i jest to? nieco odmienny rodzaj rzezi.



    Wspomniana bójka pomiędzy dzieciakami spowodowała, że doszło do spotkania pomiędzy rodzicami ? dwie nowojorskie pary, które nigdy wcześniej się nie spotkały, zastanawiają się nad oficjalnym raportem odnośnie zaistniałej przemocy pomiędzy ich dziećmi. Spotkanie to z pewnością jest krępujące, skoro jedna para oskarża drugą parę o złe wychowanie dziecka, podczas gdy druga para oskarża pierwszą parę o to samo, lecz wszyscy pozostają na cywilizowanym poziomie, głos nie unosi się ponad normalny ton, emocje utrzymujemy w stopniu chłodnym i całość wygląda jak dość mało rozrywkowe spotkanie biznesowe.



    Przyjrzyjmy się obu parom ? małżeństwa te są niemal identyczne. Mężowie pracują w branży biznesowej (czyt. sprzedają i kupują), żony są zaś zainteresowanymi sztuką kobietami sukcesu. Wszystko jest idealne. Pierwsza wyrwa w tej skrycie prowadzonej grze pozorów pojawia się przez samo wydarzenie ? obie strony twierdzą, że mają rację i żadna z nich się tego nie wyprze. Argumentacja zaczyna się spokojnie, lecz czas ? główny czynnik budujący napięcie, bowiem nikt w nowoczesnym społeczeństwie nie ma go dość ? nieustannie ucieka, a obie strony zbijają argumenty, schodząc na coraz bardziej dyskusyjne rejony. Maski zaczynają się kruszyć.



    Jesteśmy w połowie filmu i już znamy naszych bohaterów niczym bliskich znajomych. Ich charaktery, tak pięknie zróżnicowane, kłócą się ze sobą, wyciągając na wierzch brudy i okropności, głęboko zakryte kłamstwa i przekonania. Akcja nabiera rozpędu, choć kamera nie opuszcza tego samego pokoju niemalże ani na moment. Napięcie potęgowane jest poprzez zastosowanie genialnych rekwizytów pokroju feralnego ciasta, zbioru rzadkich albumów, żółtych tulipanów i wnerwiającego telefonu, który za każdym razem odciąga postać graną przez Waltza od konwersacji. Bohaterowie nabierają przekonań o swych przeciwnikach w kłótni, tak jak i widzowie, by w końcu uczestniczyć w tytułowej rzezi, gdy każdy jest przeciw każdemu i nie ma żadnej wspólnej racji.



    To, co dzieje się na ekranie w ciągu zaledwie osiemdziesięciu minut, jest czymś prawdziwie niesamowitym. ?Rzeź? Polańskiego to adaptacja sztuki teatralnej (podobnie jak wydana w 1994 roku ?Śmierć i dziewczyna?) pod tytułem ?Bóg rzezi?. Fascynacja teatrem Polańskiego jest zrozumiała, patrząc na jego styl prowadzenia charakterów, ale w przypadku ?Rzezi? przechodzi wszelkie granice. Do filmu zaangażowano czworga wybitnych aktorów ? Jodie Foster (Milczenie Owiec), Christopha Waltza (Bękarty Wojny), Kate Winslet (Titanic) i Johna C. Reilly?ego (Aviator). Każdy i każda odgrywa swoją rolę w sposób perfekcyjny, tworząc prawdziwie genialny pokaz aktorstwa, który na długo pozostaje w pamięci. Jest to rezultat ograniczenia ilości bohaterów oraz zamknięcia ich w tym malutkim pokoju, no i świetnego prowadzenia ze strony Polańskiego, którego charaktery prawie zawsze były na wysokim poziomie (?Co?? - patrzę na ciebie).



    Jednak to, co pozostaje w pamięci widza najdłużej, to nieustannie rosnące, dotkliwe napięcie, towarzyszące tej ? z początku ? uprzejmej sprzeczce. Emocje narastają z czasem, by z czasem przerodzić się w prawdziwy festiwal pozorów i nieprzewidywalnych wydarzeń. Bohaterowie są splatani siecią małych i wielkich złośliwości, wpływających na ich zachowanie w sposób dość szczególny. To prawdziwa symfonia zdrady, nienawiści i bezpodstawnych oskarżeń. Ta jedna, zgoła błaha sytuacja spowodowała tak wielki burdel, tak zaskakujące zmiany w charakterach, że nie sposób oderwać się od seansu, patrząc weń niczym zahipnotyzowany. ?Rzeź? była dla mnie najlepszym spektaklem teatralnym na srebrnym ekranie aż do czasu ?Wenus w futrze? i ?Birdmana?. Dla lubiących inteligentne i wartkie kino w jednym ? pozycja obowiązkowa.
    Zwiastun:

  7. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim ? Pamiętniki Pomyłek (Autor widmo)







    Autor widmo / The Ghost Writer

    Rok: 2010
    Występują: Ewan McGregor, Pierce Brosnan, Kim Cattrall, Olivia Williams, Tom Wilkinson, Timonthy Hutton
    ?Powrót do formy?, ?Koniec złej passy?, ?Geniusz wraca na ekrany?, ?Zaskoczenie roku? ? takimi to sloganami pięć lat temu ogłaszano premierę siedemnastego pełnometrażowego filmu w reżyserii Romana Polańskiego. Sam pamiętam, gdy w poczciwej ?jedynce? w każdej przerwie na reklamy ukazywał się specyficznie mglisty zwiastun nowego filmu, a po nim informacja, że w sobotni wieczór TVP1 wyświetli ?Chinatown? albo inny klasyk Polańskiego. Czym ?Autor widmo? tak się wyróżniał? Co jest w nim przełomowego? Jak się okazuje ? nic! Ale zacznijmy od początku?




    O Polańskim nie było tak głośno przez zgoła 8 lat, od premiery i obsypania laurami ?Pianisty?. Potem pojawił się niezbyt dobrze przyjęty ?Oliver Twist?, a następnie Polański nakręcił epizod do filmu ?Kocham kino?, który jest złożony z 33 etiud najpopularniejszych reżyserów (epizody w tym filmie mieli też inni nasi znajomkowie ? choćby David Lynch i Joel Coen). Wychodzi więc na to, że na kolejny film czekaliśmy około 5 lat, co jest nadzwyczaj długim okresem jak na Polańskiego (zazwyczaj przerwy liczyły około 3 lata). Kiedy zaś film się pojawił ? w recenzjach i kinach rządziła ekstaza.



    Film na samym początku uderza w nas chłodną atmosferą ? głównym bohaterem jest autor Widmo (Ewan McGregor), czyli pisarz, który usprawnia teksty innych autorów. Nasz bohater otrzymuje dość proste, lecz jednocześnie kontrowersyjne zadanie ? musi napisać (a raczej naprawić napisany już tekst) pamiętniki Adama Langa ? byłego premiera Wielkiej Brytanii (Pierce Brosnan). Wydawałoby się, że to nie jest niebezpieczna praca, ale w przypadku Langa dochodzi do wszystkiego element kontrowersji, bowiem za jego kandydatury żołnierze byli wysyłani do walki na bliskim wschodzie w wojnie wywołanej przez USA, a na dodatek tu i ówdzie słyszy się szepty, że rząd za kadencji Langa był jak najbardziej rządem marionetkowym, kierowanym przez władze amerykańskie. Na dodatek poprzedni pisarz, który został przydzielony do tego zadania, został znaleziony martwy na wybrzeżu posępnej wyspy ? rezydencji byłego premiera.



    Autor widmo szybko zostaje pochłonięty pracą ? tekst zostawiony przez poprzednika roi się od błędów i pomyłek, a rozmowy z byłym premierem nie zawsze wszystko wyjaśniają. W międzyczasie nasz pisarz nawiązuje dość bliski kontakt z żoną byłego premiera i zastanawia się nad losem nieszczęsnego pisarza, znalezionego na wybrzeżu. Życie na wyspie zdaje mu się dziwaczne i nieco tajemnicze ? z czasem zaczynają się pojawiać pytania: czy śmierć poprzednika była przypadkiem, czy może kryje się za tym coś większego? Co znajduje się na nośniku USB, który jest tak pieczołowicie chroniony w biurze byłego prezydenta? Dlaczego cały kompleks jest tak ściśle chroniony? I co znaczy ta tajemnicza wiadomość, przylepiona do dna jednej z szuflad w pokoju pisarza? Pytania zaczynają się mnożyć, więc Widmo postanawia odnaleźć choć kilka odpowiedzi, co bardzo szybko przeradza się w śmiertelnie niebezpieczną grę, której stawką jest większa prawda.



    Istnieje jedno słowo, idealnie nadające się do opisania całego filmu ?Autor widmo?, a jest nim ?Fatalistyczny?. Ów film Polańskiego posiada tą samą cechę, co pozostałe filmy reżysera ? bardzo silne charaktery ? lecz jednocześnie Polański wraz z Robertem Harrisem (autor powieści, której film jest adaptacją) postanowili zrzucić na wszystkich bohaterów filmu niesamowicie skomplikowaną sieć kłamstw, pomyłek i zrządzeń losu. Widmo trafia na wyspę, w której skryta jest tajemnica, pieczołowicie chroniona przez część mieszkańców, a niewiadoma dla całej reszty świata. Wraz z postępami w pisaniu pamiętników, Widmo zdaje się zbliżać ku prawdzie, lecz jednocześnie nie mamy pewności, czy prawda skrywana przez te kilka starannie zatajonych obiektów ? jak wspomniany nośnik USB czy prawdziwa przyczyna zgonu poprzedniego pisarza ? nie jest jednocześnie kłamstwem. Oszustwa i przeinaczenia otaczają naszego bohatera z każdej strony, kolejne odpowiedzi rodzą nowe kłamstwa, progres wydaje się być nijaki. Sytuacja autora widmo jest identyczna z rolą ogrodnika na wyspie ? za każdym razem, gdy ów nieszczęśnik zgrabi liście w jedno miejsce, potężny wiatr od morza rozwiewa całą jego pracę. Taka sama potężna siła zwodzi autora i niejednokrotnie próbuje go zbyć, gdy tylko zdaje się, że jest na odpowiednim tropie. Kto jest przyjacielem, a kto wrogiem?



    ?Autor widmo? to właściwie jedyny film polityczno-szpiegowski w karierze Polańskiego, a mimo to posiada klasę i napięcie równe najlepszym dziełom z tego gatunku. Intryga w filmie jest zaiste interesująca, a stały, choć pełen problemów, postęp głównego bohatera w odkrywaniu prawdy trzyma widza w fotelu. Reżyser zastosował też jeden z najbrudniejszych trików kina intrygi, dając zarówno bohaterowi jak i widzowi do zrozumienia, że rozwiązanie całego skomplikowanego supła kłamstw mają pod samym nosem ? dlatego też oglądając ten film mamy wrażenie, jakbyśmy wraz z Widmem rozwiązywali tą niesamowitą zagadkę.



    Siedemnasty film Polańskiego posiada też inne, typowe dla większości jego filmów cechy ? doskonałe ujęcia, nastrojowa muzyka, sączący się z obrazu gęsty klimat i bardzo porządne aktorstwo. Ewan McGregor udowadnia, że potrafi wcielić się w dowolną postać, Pierce Brosnan w niczym nie przypomina bondowskiego charakteru, a Olivia Williams uwodzi nie tylko filmowego bohatera. ?Autor widmo? nie jest jednak czymś wyjątkowym ? dlatego też nie był dla mnie zrozumiały cały szum, który narósł z okazji premiery tego filmu. To porządna, rzemieślnicza robota, z interesującym scenariuszem, mocnym ?plot-twistem? , gwiazdorską obsadą i świetnym zapleczem technicznym. Dla reżysera klasy B byłoby to arcydzieło, dla Polańskiego zaś ? to tylko kolejny bardzo dobry film. Warto zobaczyć, choć życia w żaden sposób wam nie zmieni.
    Zwiastun:

  8. bielik42
    Spark in the Dark ? recenzja Dark Souls II (PC)






    Dark Souls II

    Rok wydania: 2014
    Studio: From Software
    Gatunek: ?Souls-like?
    Dokładnie rok temu opublikowałem na łamach tego bloga tekst podsumowujący mą przygodę z arcydziełem szatana ? ?Dark Souls: Prepare to Die Edition?. Wrażenia były jak najbardziej pozytywne ? choć skażone nieskończona irytacją ? i z radością przyjąłem fakt, iż zaledwie 3 tygodnie po owej recenzji na świat wyszło ?Dark Souls II?. Z zakupem jednak czekałem i wreszcie, wczoraj wieczorem, ostatni boss padł, ponownie dając mi wybór. Cóż takiego wybrałem? Światło? Ciemność? A może coś innego?



    Pierwszy "Poważny" Boss

    Druga część serii ?Dark Souls? jest oczywistym dzieckiem ogromnego sukcesu części pierwszej, zaistniałej w 2011 roku na konsolach, a jakiś czas później na PC. Osobiście z serią zetknąłem się dosyć późno, lecz nie umniejszyło to niezwykłego uroku i cierpienia, którymi nas pierwsza część obdarza. Nie byłem jedynym graczem, opętanym masochistyczną żądzą częstego ginięcia, więc Japończycy z From Software kuli żelazo póki gorące, tworząc kolejne części serii. Zanim świat dowiedział się o niedawno wydanym ?Bloodborne?, to ?Dark Souls II? rozgrzewało nadzieje graczy. Druga część miała wytłumaczyć więcej, zapewnić więcej, zawierać więcej i dać więcej. Czy jednak sprostała młodej legendzie pierwszej części?





    ...i po sprawie

    Po raz kolejny trafiamy do umierającego świata Lordranu, konsumowanego plagą Mrocznego znaku ? człowiek z takim piętnem skazany jest na nieśmiertelność, co ? jak wiemy od czasów ?Planescape: torment? ? nie jest wcale doskonałą sytuacją. Gdy tylko napiętnowana osoba zginie, odradza się przy jednym z ognisk, pozbawiona człowieczeństwa. Człowieczeństwo można odzyskać, choć wpierw należy je posiadać. Nasz heros/heroina jest właśnie jednym z tych nieszczęśników, dotkniętych plagą mrocznego znaku. Aby odnaleźć lekarstwo na nieśmiertelność przybywamy do krainy zwanej jako Drangleic. Ponoć gdzieś na rubieżach owego spustoszonego lądu czeka na nas wybawienie od klątwy. Niegdyś żyzna, władana przez mądrego króla Vendricka kraina, dziś straszy pustotą, ruiną i ogromną ilością potworów, nieumarłych i mutantów. Na naszej drodze trafimy na kilkanaście innych postaci, niektóre z nich szukające wybawienia, inne zwykłego zysku. W tym dziwacznym, podzielonym na kilkanaście rejonów państwie przyjdzie nam walczyć i ginąć? przeważnie ginąć, choć może nieco mniej niż ostatnio.
    Jako że jestem fanem (choć nie psychofanem) pierwszej części, uniknąć porównań nie mogę, gdyż wspomnienia związane z przygodami w Anor Londo wciąż są żywe i palące. Dlatego też ta recenzja będzie w głównej mierze bazować na porównaniach. Trochę mi szkoda takiej formuły, gdyż ?Dark Souls II? ?czuć? kompletnie inaczej niż pierwszą część, no ale From Software same się o porównania prosiło, dodając do ?Dark Souls? cyferkę ?II?, zamiast ich zwyczajem zmienić pierwszy człon tytułu. Na pierwszy wieczny ogień idzie historia przedstawiona, czyli coś, czego znaczna część graczy zdaje się nie zauważać.



    Call me... Sunbro!

    Podobnie jak w przypadku pierwszej części ? ?dwójka? stara się opowiedzieć nam historię posługując się bardziej tłem niż widoczną ekspozycją. Większość fabuły poznajemy poprzez krótkie, nieintegralne rozmowy z różnorakimi NPCtami, czytanie zagadkowych opisów przedmiotów, analizę poszczególnych lokacji i badanie wyglądu i dusz wielu bossów, stojących na naszej drodze. Niestety, w trakcie przeszło 40-godzinnej przygody ani razu nie poczułem dreszczyku ekscytacji, związanego z odkryciem kolejnego elementu historii, bowiem tym razem opowieść uderza w nieco inne tony. Ponownie jesteśmy jednym z setek tysięcy śmiertelników, dotkniętych plagą czarnego znamiona. Ponownie, gdzieś w tle przewija się przepowiednia o jednym nieumarłym, zdolnym do odwrócenia klątwy bądź ostatecznego zniszczenia świata ? tu za metaforę służy mistyczny tron, niegdyś należący do wspomnianego wcześniej Vendricka. Do tego dochodzi wiele wątków związanych z podróżnikami z innych krain, zawiłości czasowych, odniesień do pierwszej części, poprzedniej rasy Gigantów, żyjącej na tych terenach i wiele, wiele innych pomniejszych tragedii i romansów. Trudno nie doceniać dobrej warstwy fabularnej, szkoda tylko, że nie posiada ona ani jednego porządnego łącznika z naszymi przygodami. O co mi chodzi?





    Na tym zdjęciu widzimy, jak walczę z bossem

    Już tłumaczę ? gdy po ucieczce z Undead Asylum w pierwszej części trafiamy do Kaplicy Firelink, siedzący obok ognia NPC daje nam jedną wyraźną wskazówkę odnośnie naszych wojaży ? mamy zabić w dwa dzwony i coś się stanie. Oczywiście nie wiemy czym są te dzwony i gdzie są te dzwony, ale z samej Kaplicy mamy kilka dróg i szybkość, w jakiej giniemy od napotkanych przeciwników pozwala nam określić dobrą drogę. W drugiej zaś części, gdy opuszczamy klaustrofobiczny samouczek w mrocznym lesie, trafiamy do Majuli ? wiecznie słonecznego miejsca, zawierającego kilka niezależnych postaci i wiele dróg, zazwyczaj prowadzących donikąd (na razie). Po przepytaniu pobliskich postaci i drastycznej śmierci z ręki trzech małych świnek, nadal nie wiemy, co my tu właściwie robimy. Stojąca przy ognisku panna mówi zagadkami, kowal nie ma zbytnio nic do powiedzenia, kupiec jeszcze mniej, a siedzący w jednym z domów kot raczej się z nas nabija. Jedynie zrezygnowany rycerz, medytujący na najwyższym punkcie wybrzeża może dać nam niewiele wyjaśniającą wskazówkę typu: ?widzisz to przejście o tam? Prowadzi tam i tam, ale nie idź za daleko tam, bo jeszcze nie wrócisz?. Dobra rada jest nie do pogardzenia, ale nadal nie wiemy, co my do jasnego słońca mamy zrobić!





    Łuk jest zadziwiająco przydatny.

    Co gorsza podróżowanie głębiej w krainę Drangleic niczego nam nie wyjaśnia. Wiele drzwi pozostaje zamkniętych, tu i tam przejście blokują zamienione w kamień statuy, a w jednym miejscu dowiadujemy się jedynie, że ?nie zgromadziliśmy wystarczającej ilości wielkich dusz?. Wychodzi więc na to, że naszym głównym zajęciem jest wybicie wszystkich okolicznych bossów ? nie można tak było od razu? Dopiero gdzieś w ostatnich 15 godzinach gry wychodzi na jaw, że naszym głównym celem jest zajęcie tronu Vendricka, co w porównaniu z pierwszą częścią i jej punktową strukturą (dzwony ? Forteca Sena ? Soul Vessel ? wybicie 4 Panów ? zastąpienie Gwyna) jest mało jasne i pozbawione sensu. Lubię podróżować po Drangelic i lubię nieustannie ginąć, ale chciałbym mieć w tym jakiś cel!





    Ach, starzy znajomi.

    Przejdźmy więc do samej podróży. Dangelic to dosyć rozległa kraina, dzieląca się na kilkanaście zróżnicowanych miejsc ? od podziemnych tuneli Szczurzego Króla, przez opuszczony zamek Drangleic, aż po gęsto zasiedlone przez smoki Dragon Aerie. Lokacje to jeden z dwóch powodów do przypuszczania, że panowie z From Software mieli trochę mało pomysłów, odnośnie dokładania nowych idei do starego świata Lordranu. Około 75% lokacji w ?Dark Souls II? to mniej lub bardziej kopie krain z jedynki. I tak Blighttown jest niemal identyczne z The Gutter (choć mniej wnerwiające), Iron Keep przypomina Zagubione Izalith, Castle Dranglic to praktycznie nieco ciemniejsze Anor Londo, Katakumby są te niemalże te same i jeszcze kilka innych przykładów by się znalazło. Z całego tego świata zapamiętam zaledwie kilka robiących wrażenie miejscówek ? podziemne jezioro Shrine of Amana (patrz pod nogi, bo się utopisz), owiane obłokami trucizny Harvest Valley i? hmmm.





    Czasami resztki bossów są bardziej przerażające niż oni sami!

    O ile lokacje są bardzo podobne, to już struktura świata znacząco się różni od poprzedniczki. Jeżeli długo graliście w pierwszą część, to z pewnością pamiętacie wiele skrótów i tajemnych przejść, łączących poszczególne lokacje w jedną, gigantyczną sieć, pozwalająca omijać niechciane rejony, zaludnione przez nieszczególnie przyjaznych mieszkańców. Takie rozwiązanie pozwoliło poczuć jedność całego Lordranu, wolność wyboru i sens istnienia pewnych miejsc obok innych miejsce. Tego w dwójce nie ma ? zazwyczaj idzie się przez ciąg lokacji, by na końcu zabić bossa i rozpalić Pierwotny Ogień, cofający nas wprost do Majuli. To właśnie to rozwiązanie sprawiło, że słabiej czułem atmosferę umierającego świata ? nie widziałem krainy, widziałem poszczególne lokacje, do których rzadko kiedy musiałem wracać. Backtracking został zresztą ograniczony natychmiastową możliwością teleportacji pomiędzy ogniskami ? z jednej strony oszczędza nam to masę czasu, z drugiej zaś ? nie zapoznajemy się ze starymi lokacjami. Większej części krain brakuje też podniosłości i posępności, która tak cechowała jedynkę. Do tego Szatan stracił stanowisko jako projektant i przez całą grę nie trafiłem na ani jeden moment, w którym przebycie pewnej odległości zależało od czystego szczęścia ? żadnej szerokiej na pół metra kładki z ogrem z wielką pałą, ani wspinania się na jedno z żeber katedry, będąc pod ostrzałem spychających w przepaść pocisków. Czy to dobrze, czy źle ? oceńcie sami.





    Znów "ja" walczący

    Pora na trzeci element świata przedstawionego ? przeciwników. Każdy wie, że przeciwnicy to podstawa gier z serii ?Souls? (a ostatnio i ?borne?). W przypadku ?Dark Souls II? widzimy, że artyści odpowiedzialni za pierwszą część mieli określoną wizję i raczej ciężko było im dodawać więcej wymyślonych stworów do świata przedstawionego, dlatego też znaczna część naszych wrogów w dwójce, to starzy znajomi z jedynki. Powracają podstawowi zombie-wojownicy, teraz nieco lepiej opancerzeni, bazyliszki z wielkimi oczami i bez, szczury, smok(albo wiwerna), szybcy wojownicy w zwiewnych szatach, wielcy rycerze z wielkimi łukami, wielcy rycerze z młotami, wielcy rycerze z wielkimi tarczami i grzyby. Nowych przeciwników zbyt wielu nie ma ? mamy ogry, wydające śmieszne dźwięki, jakieś plugastwo z uniwersum WH40k, piekielne ogary, łapy z kałuż, duże robaki, skalne giganty, salamandry i jakieś dziwne jaszczuro-człeki (nie wężo-ludzie). Sporo pająków. Tyle jeśli chodzi o podstawowych przeciwników, na których zawsze jest inna strategia i nadal rządzi zasada ?byle nie w kupie i będzie git?, jak zaś wygląda sprawa bossów.
    Bossów mamy znacznie więcej niż w pierwszej części, głównie dlatego, iż cwani projektanci poziomów powsadzali bossów również na środku lokacji, karząc nam walczyć z wielkimi bydlakami częściej. Jest też znacznie więcej opcjonalnych bossów, z którymi krzyżować szpad nawet nie trzeba. Trochę gorzej jest z pomysłami na bossów ? mniej więcej do połowy gry najczęściej jesteśmy zmuszeni walczyć z wielkimi kolesiami w wielkich pancerzach, będących wariacją tematu ?duży pancerz i duża broń?. Czasami taki boss ma dzidę, czasami płonący miecz, a czasami nie wystarczy go tylko dźgać w dupsko i cała walka się kończy. Na szczęście im głębiej, tym ciekawiej, bowiem gra każe nam walczyć z takimi paskudztwami, jak:
    - gigantyczna twarz w ciele żaby
    - pulpa złożona z kręcących się w agonii ciał
    - wielka larwa z ogromnym jęzorem
    - dwugłowy pająk
    Nie jest więc aż tak powtarzalnie, szkoda iż twórcy skopiowali część ruchów bossów z jedynki, np. wielki szczur porusza się i walczy jak wielki wilk, pulpa z ciał przypomina Nito, a z trzech ostatecznych bossów tylko jeden jest czymś oryginalnym. Wprowadzono także nowy system odnawiania przeciwników ? otóż po zabiciu wroga przeszło 12 razy nie będzie się on już pojawiał w świecie gry, co ma uniemożliwić grind. Osobiście mi to nie przeszkadzało, a grind jest i tak możliwy w kilku miejscach.





    Tak, to też ja tam walczę

    Pora na najważniejszy składnik gry ? system walki. Bicie i obrywanie stanowiło trzon roz(g)rywki już od czasów ?Demon?s Souls? i jest to jedna z mechanik, za którą ta seria jest tak wielbiona. Broń dobieramy sobie z szerokiego wachlarza dostępnych narzędzi mordu, wśród których znajdziemy piki, halabardy, Ultramiecze, topory, kostury, kusze, łuki, bicze, dwu-ostrza, sztylety itd. Każda broń wymaga innych statystyk, które z kolei rozwijamy wydając ciężko zarobione dusze. Na dodatek większość przedmiotów można ulepszyć korzystając z tytanitu, a następnie nasycić wybranym żywiołem/efektem (ogień, trucizna, czarna magia?). Bronie możemy trzymać w jednej ręce lub oburącz, warto zaopatrzyć się też w różnorakie tarcze, przydatne zależnie od sytuacji. W czasie walki możemy zadać atak szybki, silny, z doskoku, szarżę, sparować i blokować ataki wroga, jednocześnie należy mieć na uwadze poziom staminy oraz zdrowia. Podczas walki musimy też wziąć pod uwagę schemat ataków wroga (by unikać jego ciosów turlając się w lewo i prawo), obciążenie naszego bohatera (zbyt duże obciążenie spowalnia nasze ruchy), otoczenie (rozpadliny, ogień, głębiny i inni wrogowie czyhają wszędzie), działające na nas efekty (możemy zostać otruci, wykrwawiać się, albo mieć nałożoną klątwę), ilość posiadanych estusów i kryształów, trwałość wyposażenia, liczbę pozostałych do wykorzystania zaklęć i przede wszystkim ? ilość wrogów.





    Najlepsza broń w DSII - DRZWI!

    Z powyższego opisu wynika, że walka w DSII to tak naprawdę gra logiczna ? mamy szereg dostępnych ruchów oraz przeciwnika, dysponującego odmiennym schematem. Nasza w tym głowa, by poprzez dostępne wyposażenie, zaklęcia bądź przedmioty specjalne pokonać stojących na naszej drodze przeciwników. Podstawowych wrogów zazwyczaj można atakować ulubionym zestawem, ale na bossów czasami trzeba się porządnie uzbroić. Oczywiście taka walka, w której nie tyle liczy się, jak często klawisz zostanie kliknięty, co raczej w którym momencie kliknięcie musi nastąpić, jest nadzwyczaj satysfakcjonujący i przyjemny. Wielu graczy zarzuca DSII zepsute sterowanie, kiepskie hitboxy i ogólną upierdliwość level design, lecz prawda jest taka, iż brak tym graczom intelektu bądź cierpliwości, by wyuczyć się odpowiedniej strategii walki. Bardzo często grę możemy też oszukać, choćby poprzez zwabianie wielkich wrogów do drzwi i kłucie ich z drugiego pokoju, ze swojego łuku korzystałem zaś przy każdej okazji, gdy tylko wrogów można było ubić z daleka.





    To bydle teraz nie siedzi nad mostem

    System ten dał mi wiele frajdy, zapewniając nie tylko wyzwanie dla refleksu, ale i dla umysłu, lecz pewien problem skutecznie zepsuł mi część zabawy. Sterowanie ? oto koszmar każdego gracza na PC, który nie posiadając pada (najlepiej do Xboxa) musi znęcać się nad biedną myszką i klawiaturą. W pierwszej części gra nie wspierała tych urządzeń niemal wcale, pozostając koszmarem dla ludzi, niewiedzących gdzie znaleźć odpowiednią pomoc (mody). Druga część zaś jest zaledwie odrobinę lepsza. Podstawowy układ klawiszy pozwala nam atakować przy pomocy myszki i poruszać się klawiaturą, ALE silny cios zadajemy klikając przycisk myszki dwukrotnie, przedmiotów podręcznych używa się przyciskając shift+ppm, a wchodzenie w interakcję z otoczeniem to jakaś mordęga. Szybko przekonałem się, że sterowanie najzwyczajniej nie działa, gdy w trakcie walki zdarzało mi się zatrzymać i wypić estusa zamiast podnieść tarczę do obrony. Na całe szczęście problem częściowo naprawia fanowska łatka, lecz gdy ona działała, niemożliwym było dla mnie użycie silnego ciosu oraz skakanie, co nadzwyczaj mnie irytowało. Co prawda miewałem gorsze rzeczy rok temu, gdy całą rozgrywkę w Dark Souls przeszedłem bez używania silnych ciosów i namierzania wrogów?





    Lokacja pokazowa

    Niestety rzec muszę, iż prawdą okazały się pogłoski jakoby druga część serii DS była łatwiejsza niż jej poprzedniczka. Na wstępie powinienem zaznaczyć, iż tchórzem jestem strasznym, więc całą grę przechodziłem z solucją (tak, jak i jedynkę), lecz nie z powodu trudności, a raczej oszczędzenia czasu ? gdybym zagubił się w tej krainie, wówczas tą recenzję najprawdopodobniej czytalibyście za dwa lata. Problem w tym, że jedynkę też tak przechodziłem, a była dużo trudniejsza (i to bynajmniej nie przez sterowanie). Cóż więc jest tego powodem? Odpowiedź prosta ? naprawa i zmiany. Zmieniono kilka rzeczy, przede wszystkim poza estusami (napoje leczące) mamy dostęp do kryształów życia ? te małe kryształki przywracają życie w niezbyt szybkim tempie, lecz można z nich korzystać w biegu, co jest ogromną zaletą w trakcie walk z bossami, gdy musimy ruszać się niemal cały czas. Zmieniono też budowę poziomów, które teraz są dużo mniej nieprzyjazne dla gracza ? rzadko kiedy można upaść, pułapek śmiertelnych niemal brak, podobnie jak i ciasnych korytarzy. Można rzec, iż sama Forteca Sena z pierwszej części była dwa razy trudniejsza niż cały Dragnelic. Kolejną sprawą jest naprawa zabawy sieciowej ? w jedynce przywołanie kogokolwiek do pomocy graniczyło z cudem przez spartolony port sieciowy, w dwójce zaś 80% bossów zatłukli za mnie inni gracze. ?Ależ jest to opcjonalne!? ? powinno się dodać. Owszem, nie musiałem nikogo do pomocy wołać, ale gdy się staje po raz 5 do tego samego przeciwnika irytacja sięga zenitu, a opcja ?na łatwiznę? kusić nie przestaje. Do pomocy możemy przywołać maksymalnie dwóch graczy/NPC i każdy z nich sprawia, iż boss ma więcej życia, co jednak nie robi wielkiej różnicy. My również mamy możliwość pomagania innym graczom, dużo rzadziej zdarza się, by inny gracz nas nawiedził i zabił, ale to może tylko w pierwszej części gry?





    Shrek znowu trzęsie mostem!

    Interakcja z innymi graczami jest ważną częścią rozgrywki ? na ziemi czasami można zobaczyć napisy zostawiane przez innych graczy (gdy skrzynię otaczają napisy, to jest 90% szansy na to, że to paskudny Mimik), tu i tam leżą też plamy krwi, które po aktywowaniu pokazują w jaki sposób ich właściciel zginął straszliwą śmiercią. Czasami szare duchy same przebiegają koło nas, nie zwracając na nas zbytniej uwagi, co znacząco zagęszcza klimat. Najważniejszym elementem multiplayer są Przymierza ? w świecie gry znajdziemy znaczną ilość zróżnicowanych przymierzy, do których możemy dołączyć. Każde przymierze posiada inny cel (w znacznej większości polegają na mordowaniu innych graczy) i wypełnianie go skutkuje w uzyskiwaniu rang oraz otrzymywaniu nowych przedmiotów. Osobiście nie miałem ochoty nikogo atakować, więc zostałem ?Sunbro? (Przymierze Słońca, skupiające się na wspólnym biciu bossów). Gdy tylko ma się ochotę (i jest się człowiekiem) można najechać świat innego gracza i uprzykrzyć mu dzień. W świecie gry znajdziemy też dwie specjalne lokacje, gdzie wrogowie atakują nasz świat praktycznie cały czas, na szczęście nie jest wymagane, byśmy tam zaglądali. Zdecydowałem się raz najechać czyjś świat ? wylądowałem w lesie, gdzie pięciu różnych gości okładało się wielkimi mieczami po głowach. Gdy tylko zwrócili na mnie uwagę, przezornie przeturlałem się w przepaść.





    Z tym to nawet walczyć nie musiałem

    Pora na warstwę technologiczną ? od dnia ogłoszenia kontynuacji serii Dark Souls, jednym z głównych tematów był ulepszony silnik graficzny, dzięki któremu gra nie miała już wyglądać jak dziecko zeszłej generacji. Przez dwa lata wysyłano nam zwiastuny z pięknie falującą wodą, zmiennym światłocieniem, wspaniałymi efektami cząsteczkowymi i całą resztą niesamowitych ficzerów, by na koniec dać nam produkt wyglądający mniej więcej w połowie tak dobrze, jak miało to być. Trochę niemiłe zagranie ze strony developerów, lecz mody fanowskie nieco poprawiają wygląd i inne bajery graficzne. Najważniejsze jest to, że ? w odróżnieniu do jedynki ? na grę da się patrzeć bez krwawienia z oczu bez modowania. Grafika nie jest sama w sobie zła, lecz do jakości chociażby Wiedźmina 2 to jej nieco brakuje. Ścieżka dźwiękowa jest raczej oszczędna ? w czasie podróżowania najczęściej nie słyszymy nic poza odgłosami otoczenia (wyjątkiem jest jedna lokacja, gdzie cały czas słyszymy śpiew), a muzyka odpala się zazwyczaj podczas starć z bossami. Nie powiem, bym pamiętał jakikolwiek utwór.





    Swoje odłożyłem

    W sumie wyszła nam megarecenzja. Nie oczekiwałem od ?Dark Souls 2? zbyt wiele ? pragnąłem jedynie znów poczuć irytację przemieszaną z satysfakcją po pokonaniu diabelnie ciężkich etapów. Miałem nadzieję, że otrzymam to samo, a okazało się, że dostałem nieco mniej, ale ładniej zapakowane. Gra jest przyjazna dla nowych użytkowników i nie wymaga od nas tak wiele poświęcenia jak poprzedniczka (przynajmniej przy pierwszym podejściu). Nie jest to ani krok w przód, ani w tył. 41 godzin spędzone przy tym tytule nie było stracone w żadnym razie, ba, zapewne wycisnąłbym z tego 3 razy tyle, gdybym chciał pograć kimś szybkim, albo rzucającym czary/cuda, lecz na swą kolej czekają inne gry, a ja jestem niecierpliwy. DSII to iskra w nocy ? nie daje nam zbyt wiele, ale jest czymś, co ma ogromny potencjał. W tym przypadku jest to potencjalne zaproszenie graczy do znacznie cięższych gier z serii ? Dark Souls II to idealny początek dla nowych graczy, ale niewielkie wyzwanie dla stałych bywalców.





    Praise the Sun!

    Ocena: 8/10
    Plusy:
    - To wciąż stare, koszmarnie irytujące Dark Souls
    - Poprawiona grafika
    - Nieco lepsze sterowanie
    - Ogrom wyposażenia/czarów/pancerzy
    - Dużo więcej możliwości PVP
    - Kilku bossów jest świetnie zaprojektowanych
    - Niektóre lokacje mają na siebie pomysł
    - Historia nie jest zła
    Minusy:
    - Szatan stracił pracę
    - Downgrade graficzny względem zapowiedzi
    - Po części spartolone sterowanie na PC
    - Część bossów/mobów to kalki z poprzedniczki
    - Nie czuć przytłaczającej atmosfery
    - Człowieczeństwa w nadmiarze*
    - Brak konkretnego celu fabularnego do pewnego momentu
    - Inna struktura świata ze ślepymi zaułkami
    - Po co mi te wszystkie noże do rzucania?
    - Legendarne bronie nie są zbyt legendarne**
    *- I o tym też nie wspomniałem ? w poprzedniczce człowieczeństwo było jednym sposobem na rozpalenie ogniska, czyli stworzenie checkpointa. W dwójce nie są już do tego wymagane, przez co całą grę ani razu nie zabrakło mi człowieczeństw do skonsumowania.
    **- kolejna rzecz, o której nie wspomniałem ? tym razem bronie z dusz bossów możemy zwyczajnie kupić u sprzedawców, zamiast po mozolnym ulepszaniu broni do +10 wybrać swój typ. Rozwiązanie dużo prostsze i przyjemniejsze, ale frajda jakby mniejsza?
    (szczery)Zwiastun:

  9. bielik42
    Podążając za? Romanem Polańskim ? Polański dla dzieci, czyli niezbyt dobry pomysł (Oliver Twist)







    Oliver Twist

    Rok: 2005
    Występują: Ben Kingsley, Barney Clark, Jamie Foreman, Harry Eden, Leanne Rowe
    Zdrada, morderstwo, przestępstwa, gwałt, satanizm, pornografia, uwodzenie, tortury, zboczenia seksualne, złodziejstwo, okultyzm i druga wojna światowa. Czy to spis wszelkiego zła tego świata? A skąd ? to lista tematów, którymi zajmował się Roman Polański w swoich filmach, co wskazuje na fakt, że raczej nie patrzył optymistycznie na nasz świat, stąd też bardzo rzadko się zdarza, byśmy mogli polecić film Polańskiego młodszej widowni. Problem ten zauważył prawdopodobnie sam reżyser na początku XXI wieku, bowiem po wielce depresyjnym ?Pianiście? postanowił stworzyć ?coś dla dzieci?. Czy ów karkołomny plan się powiódł?




    Zastanawiam się, czy gdyby Kubrick żył trochę dłużej, też poczułby niewymowną chęć stworzenia filmu ?dziecięcego? ? wszakże on również próbował wielu gatunków filmowych, nie ograniczając się do jednego stylu. Podejrzewam, że rezultat takiego przedsięwzięcia byłby podobny do tego, co osiągnął Polański w swoim ?dziecięcym? filmie ? niby wszystko w porządku, ale coś jednak nie gra. Osobiście nie darzę ?Olivera Twista? sentymentem i jest to jeden z niewielu filmów Polańskiego, którego nie potrafię porządnie zapamiętać. W celu stworzenia filmowej adaptacji jednej z bardziej popularnych powieści Dickensa nasz reżyser zgromadził przeszło 60 milionów dolarów, wybudował XIX-wieczny Londyn w studiu, zatrudnił najlepszych z najlepszych i? wyszło jak wyszło ? dziwacznie. Ale po kolei:



    Dla tych, którzy z ?Oliverem Twistem? nigdy do czynienia nie mieli ? jest to opowieść o małym chłopcu, który ucieka z Londyńskiego sierocińca, prosto na cuchnące szczynami brukowane ulice stolicy Wielkiej Brytanii. Jak wiadomo, XIX-wieczny Londyn nie był zbyt przyjemnym miastem i szanse naszego bohatera na przeżycie były mniej więcej takie, jak możliwość znalezienia czystej wody w przepływającej przez Londyn Tamizie. Chłopiec szuka wsparcia u rówieśników ? kręcących się po ulicach sierot i cwaniaków, parających się kieszonkostwem i wszelkim innych drobnym przestępstwem, dostępnym dla ówczesnych ?dzieci ulicy?. Z czasem Oliver trafia do bandy Fagina (Ben Kingsley) ? obmierzłego przestępcy, zbierającego dzieci z ulicy i szkolącego je w dokonywaniu przestępstw. Na szczęście nasz bohater ma dobre serduszko, więc opiera się naukom nowego ?mistrza?, co zaś skutkuje dość przewidywalnym finałem, kończąc zaś film przesadnie przesłodzonym aspektem.



    Nie potrafię sobie wyobrazić, w jakim stanie musiał być Polański, gdy pracował nad scenariuszem wraz z Ronaldem Harwoodem ? prawdopodobnie ekipa przywiązywała Polańskiego do krzesła i zatykała mu usta, żeby przypadkiem nie dorzucił do historii typowych dla niego okropieństw i stęchłego aromatu naturalizmu. Na ich nieszczęście reżyser musiał się kilka razy oswobodzić, dzięki czemu w dziecięcym filmie ?Oliver Twist? mamy parę wybitnie mocnych scen, raczej niepasujących do kina dziecięcego oraz przejmujący, cuchnący i duszny klimat londyńskich rynsztoków. I ten klimat byłby największa zaletą filmu, gdyby nie fakt, że cała reszta ekipy najwidoczniej wiedziała, jak film dla dzieci powinien wyglądać.



    Najlepiej widać to na przykładzie bohaterów, tak charakterystycznych dla twórczości Polańskiego. Oliver to typowy chłopak bez skazy, sierota i biedak, za którym widz uroni łezkę i z przejęciem będzie obserwował, czy małemu nie stanie się nic złego, gdy zaś coś takiego się dzieje, bunt i przejęcie sięga zenitu u każdego człowieka z równie dobrym sercem. Oliver nigdy nie traci swojej poczciwości. Z drugiej zaś strony mamy Fagina ? ponownie Ben Kingsley gra negatywną rolę u Polańskiego ? ucharakteryzowanego na żyda z biednego getta przestępca, z charakterem typowo disneyowskiego łotra. Fagin jest tak obrzydliwy, podstępny i zły, że ciężko go uznać za prawdziwą postać, nawet jeśli z jakiegoś powodu dzieci go lubią w tym filmie. Gdybyśmy jeszcze dostali jakikolwiek powód dla jego postępowania. Charaktery są wycięte z filmu dziecięcego, otoczenie już nie, co skutkuje dosyć poważnym konfliktem, znacząco zmniejszając przyjemność płynącą z tego filmu.



    Trudno powiedzieć, co właściwie tworzy ten dysonans w filmie, bowiem aktorzy starają się najlepiej ka mogą, byleby tylko uczynić film prawdomównym, scenografia sprawia, że niemal mamy wrażenie stąpania po londyńskich kocich łbach i zatykania nosów z powodu cuchnącej Tamizy, kamera porusza się z niezwykłym stylem i płynnością, nadając całości magicznego szlifu baśni, muzyka przyjemnie sączy się z głośników, a historia toczy się tak, jak to zarządził Dickens podczas pisania książkowego oryginału. Wszystko na marne.



    ?Oliver Twist? to film-niewypał ? promowany jako ?megaprodukcja?, z gigantycznym budżetem, świetną obsadą i przepiękną scenografią, lecz do tego niewymowną pustką i kryzysem osobowości. Polański stworzył kiedyś film ?dla młodszych? i nazywa się on ?Piraci?, ale różni się on od ?Oliver Twista? tym, że posiada dowcip, styl, pewność i mogą go z przyjemnością oglądać zarówno dzieci, jak i dorośli. Cóż, najważniejsze, że na siebie zarobił?
    Zwiastun:

  10. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim ? Śmierć miasta (?Pianista?)







    The Pianist/Pianista

    Rok: 2002
    Występują: Adrien Brody, Thomas Kretschmann, Emilia Fox, Maureen Lipman, Julia Rayner
    W roku 2000 minęło 39 lat twórczości reżyserskiej Romana Polańskiego (jeśli liczyć od pierwszego filmu pełnometrażowego, jakim był ?Nóż w wodzie?). Z punktu widzenia dowolnej istoty ludzkiej ? to kawał czasu. Z punktu widzenia reżysera ? to mnóstwo filmów. Polański miewał swoje powodzenia i upadki, wielokrotnie odbijał się od dna, uciekł (czy też raczej spadł) z nieba reżyserów i ? co najważniejsze ? nigdy nie zaprzestał produkcji filmów, nawet jeśli wymagało to od niego założenia wąsa. W karierze reżyserskiej osiągnął niemal wszystko, brakowało mu tylko? Oscara.




    Złośliwcy twierdzą, że aby zdobyć najbardziej rozpoznawalną nagrodę filmową wystarczy nakręcić film o a) mniejszości rasowej, albo b) żydach. Najpewniejszym zwycięstwem jest zaś tematyka holocaustu. Ta dość absurdalna teoria cuchnie na kilometr rasizmem, ale przypadków takiego postępowania mamy wiele ? zeszłoroczny ?Zniewolony? (film przegięty w jedną stronę ? nie ma tam ani jednego złego murzyna!), ?Lista Schindlera? z 1993 (film ładny, ale osobiście wydawał mi się nadzwyczaj pusty i pozbawiony emocji) czy też tegoroczny wysyp nagród dla naszej ?Idy? ? filmom o niesprawiedliwości na tle rasowym wiedzie się nadzwyczaj dobrze, na całe szczęście ?Pianista? jest czymś dużo większym, niż kolejną opowieścią o holocauście. To opowieść o człowieku.



    ?Pianista? został nakręcony na podstawie pamiętników Władysława Szpilmana ? pianisty żydowskiego pochodzenia, który skrywał się w Warszawie w trakcie okupacji nazistowskiej. W filmie poznajemy Władysława (Adrien Brody) w momencie, gdy pierwsze bomby spadają na stolicę, akurat gdy nasz bohater ma zagrać koncert dla radia. Niedługo potem wkraczają siły niemieckie i zaczynają się represje. Otoczenie robi się coraz bardziej niebezpieczne dla Władysława, wpierw traci pracę, potem pieniądze, następnie ? rodzinę. Gdy rozpoczyna się masowa eksterminacja żydów Władysławowi udaje się uciec i ukryć, choć i wtedy jego cierpienia zdają się nie mieć końca. Ostatecznie Warszawa zamienia się w kupę gruzu, a pośród żałosnych resztek stolicy wychudzony pianista wciąż stara się przeżyć, unikając zagrożenia ze strony niemieckich patroli oraz śmierci głodowej.



    Najciekawszym aspektem ?Pianisty? jest fakt, że w niczym nie przypomina on filmów biograficznych, dziejących się w samym środku wojny ? brak w nim patosu, przejaskrawienia i typowo wojennych podniosłych tonów. W dziele Polańskiego wojna to coś, co się dzieje obok. To koszmarne widmo na horyzoncie, które jest sprawcą wszystkich nieszczęść, przydarzających się Szpilmanowi, ale ani on, ani my nic z tej wojny nie widzimy. Widzimy śmierć, gwałt i rozpacz, ale dotykające cywili, a nie żołnierzy, co jest raczej oczywiste, gdy oglądamy film antywojenny. Polański zawsze koncentrował się na swoich bohaterach i trzeba przyznać, że Władysław Szpilman to jedna z najbardziej charakterystycznych postaci kina (anty)wojennego.



    Przede wszystkim nasz bohater otrzymuje traktowanie typowe dla Polańskiego ? właśnie w tych licznych momentach, gdy bohater jest zdany tylko na siebie, albo jest wprost bezsilny, czuć moc tego filmu. Najbardziej niesamowitym fragmentem całego ?Pianisty? jest epizod, gdy Władysław zostaje ukryty przez partyzantów w jednej z warszawskich kamienic. Nie może wyjść z mieszkania, nie ma tam zapasów jedzenia czy kogokolwiek, z kim mógłby porozmawiać. Stoi tam za to fortepian. W tym momencie przypomina nam się ?trylogia apartamentowa? Polańskiego ? napięcie skacze w górę jak szalone, widz jest w stanie niemal poczuć tą szaleńczą tęsknotę Szpilmana do użycia instrumentu, ale to by go odkryło i sprowadziło nań zgubę. Dlatego też Władysław musi panować nad sobą, co jest niesamowicie przejmującą walkę wewnętrzną. Równie klimatyczne są pełne pustki i zniszczenia ujęcia na gruzach Warszawy, gdy Szpilman wolno spaceruje pomiędzy pomnikami śmierci i zniszczenia.



    Adrien Brody, odgrywający rolę Władysława Szpilmana do dziś jest uważany za jednego z najbardziej ekscentrycznych aktorów, gdy chodzi o ?wczuwanie się? w rolę. Wielu porównuje go pod tym aspektem do Daniela Day-Levisa. Brody stracił na wadze i nie rozmawiał z ludźmi, by lepiej oddać wizerunek wygłodzonego pianisty, dzięki czemu wrażenia z filmu są jeszcze lepsze. W sumie jest to film jednego aktora, bo żaden inny aktor nie pojawia się na ekranie na czas dłuższy. Podróż Władysława Szpilmana inspiruje, ale zarazem przeraża. Ten człowiek przeszedł przez piekło, choć i tak miał łatwiej niż ci, którzy trafili do obozu koncentracyjnego.



    I jak można się było spodziewać ? film ten niemal dosłownie przywalił Polańskiego ogromem zdobytych nagród, wyróżnień, adoracji i pozytywnej krytyki. Według mnie były to pochwały i nagrody zasłużone, ponieważ ?Pianista? łączy doskonałe charaktery Polańskiego, klimatyczną i delikatną muzykę Wojciecha Kilara oraz miejscami wprost artystyczne zdjęcia Pawła Edelmana. Od momentu ucieczki ze Stanów Zjednoczonych i ?Chinatown? Polański nigdy nie był w tak ogromnym świetle reflektorów. Stare grzechy wydawały się być zapomniane, każdy doceniał ?Pianistę? i Polańskiego i do dziś warto ten film doceniać. Na całe szczęście cały ten splendor i pochwały nie sprawiły, że reżyser spoczął na laurach ? już po trzech latach na świat wyszedł jego kolejny film, ale o tym w kolejnym odcinku?
    Zwiastun

  11. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - Ostatnie Kuszenie Johnny'ego Deppa (?Dziewiąte wrota?)







    Dziewiąte Wrota/The Ninth Gate

    Rok: 1999
    Występują: Johnny Depp, Frank Langella, Lena Olin, Emmanuelle Seigner, Barbara Jefford, Jack
    Taylor
    W dzisiejszych czasach zdawać się może, że Johhny Depp jest zdolny tylko do powtarzania roli Jacka Sparrowa albo grania pod dyktando Tima Burtona, w miłosnym trójkącie Burton ? Depp ? Boham-Carter, bo z każdą kolejną rolą ?poza? owymi ramami zdaje się Depp pogrążać i ośmieszać (?Transcendencja?). Szkoda, zważywszy na wspaniałe czasy lat 90-tych, gdy Depp grał u najlepszych reżyserów, tworząc niezapomniane kreacje u Kusturicy (?Arizona Dream?), Terry?ego Gilliama (?Las Vegas Parano?) , Jima Jarmuscha (?Truposz?), Lasse Hallströma (?Co gryzie Gilberta Grape?a?) i (oczywiście) Tima Burtona (?Ed Wood?, ?Edward Nożycoręki?, ?Jeździec bez głowy?). Całkiem niezły katalog, czyż nie? Najwidoczniej nie był jednak dość dobry dla naszego przyszłego pirata rodem z krainy Disneya ? w 1999 roku Johnny Depp dorzucił do swej kariery dzieło jeszcze jednego znanego reżysera ? ?Dziewiąte wrota? Romana Polańskiego.




    No ale dość o Deppie, pora przejść do naszego zboczonego protegowanego ? Polańskiego. Od powstania ?Dziecka Rosemary? minęły przeszło 32 lata, więc zrozumiałe jest, iż reżyser zapragnął powrotu do tak swojskich tematów satanistycznych. Ostatnim razem nie wyszło mu (i aktorom) to zbytnio na zdrowie, ale Polański najwidoczniej tęsknił do tej stylistyki, choć tym razem zamiast ciasnych apartamentów w środku Nowego Jorku akcja toczy się zarówno w Nowym Świecie, jak i na Starym Kontynencie.



    Dean Corso (Depp) to zawodowy badacz starożytnych ksiąg, ogarnięty manią pieniędzy bibliofil, dla którego najlepszym zajęciem jest poszukiwanie dawno zaginionych lub skrzętnie ukrytych tomiszczy, za grube pieniądze, oczywiście. Pewnego dnia staje przed prawdopodobnie najbardziej ekscytującym zleceniem w swoim życiu ? prywatny kolekcjoner Boris Balkan wynajmuje go, by sprawdził autentyczność satanistycznej księgi ?Dziewięć Wrót Królestwa Cieni?, którą to po wielu latach udało mu się zdobyć (gdy poprzedni właściciel powiesił się w swoim gabinecie). Corso musi porównać egzemplarz Balkana z dwoma istniejącymi egzemplarzami, znajdującymi się w prywatnych kolekcjach. Problemy zaczynają się następnego dnia, gdy po powrocie do pracowni znajduje zmasakrowane ciało wspólnika?



    W odróżnieniu do poprzednich ?demonicznych? pozycji Polańskiego, ?Dziewiąte Wrota? nie próbują zaszokować nas czymś nowym. Połączenie dramatu z horrorem z elementami detektywistycznego kryminału spleciono bardzo zręcznie, serwując widzom trzymającą w napięciu intrygę, oscylującą wokół satanistycznych kultów, średniowiecznych przesądów i ściśle zakazanej magii. Ludzie, których spotyka Corso są zazwyczaj dość? specyficzni, a dla części z nich spotkanie z młodym poszukiwaczem starożytnych woluminów nie kończy się zbyt szczęśliwie. Oczywiście na drodze naszego bohatera staje też tajemnicza kobieta, zdająca się znać każdy jego ruch, co dodatkowo dodaje pikanterii mrocznym spiskom i diabolicznym kultom.



    ?Dziewiąte wrota? to dużo bardziej komercyjny produkt, niż dwa poprzednie tytuły Polańskiego ? gwiazdorska obsada, wreszcie porządna kamera, elementy akcji i szybkie tempo tworzą z tego tytułu niemal ?kolejne hollywoodzkie filmidło?, ale specyficzny klimat, z którego znany jest Polański działa i tutaj. Również aktorzy są prowadzeni bardzo dobrze ? Depp sprawnie prowadzi swoją postać, nie robiąc z siebie karykatury, a towarzysząca mu Emmanuelle Seigner (francuska modelka, żona Polańskiego, grała też w ?Frantic? i ?Gorzkich godach?) wcale nie jest przyćmiona talentem Deppa. Film ten ma w sobie trochę z ?Oczu szeroko zamkniętych? Kubricka, głównie przez zastosowanie sceny z satanistycznym kultem oraz ostatecznej scenie demonicznego seksu (czym jak czym, ale biustem swojej żony Polański lubił i wciąż lubi się chwalić).



    Czy jednak ?Dziewiąte wrota? to film wybitny? Raczej nieszczególnie ? osobiście umieściłbym go pośród ?drugorzędnych? filmów Polańskiego, takich jak ?Gorzkie gody? czy ?Frantic?. Nie jest to zły film, ale też nie wyróżnia się niczym szczególnym, co sprawiałoby, że byłby pamiętany. Oczywiście jego popularność nie osłabnie, dopóki Johhny Depp pozostanie bożyszczem rozchichotanych nastolatek, które by zabiły za jego autograf na biuście, ale z czasem tą rolę przejmują tacy aktorzy, jak Jude Law czy Sam Rockwell. W każdym razie miło obejrzeć film z czasów, gdy zarówno Johnny Depp jak i Roman Polański byli w formie. Do obejrzenia, aczkolwiek nie do zapamiętania. Za to ścieżka dźwiękowa Wojciech Kilara nadal zachwyca.
    Zwiastun
    http://www.youtube.com/watch?v=UaKkbgtlmZQ
  12. bielik42
    [+18]Podążając za... Romanem Polańskim - Wyrok w małym domku (Śmierć i dziewczyna) (101 odcinek!)







    Death and the Maiden/Śmierć i dziewczyna

    Rok: 1994
    Występują: Sigourney Weaver, Ben Kingsley, Stuart Wilson


    UWAGA! Jednym z głównych aspektów fabuły tego filmu jest (niepokazany) wielokrotny gwałt.

    To już 101 odcinek serii ?Podążając za??. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że ten pomysł w ogóle się przyjmie, ale jak widać po liczbie wyświetleń poprzednich 100 odcinków ? wciąż was ten temat interesuje. Przed nami jeszcze wielu wspaniałych reżyserów i nie mniej wspaniałych filmów do omówienia, lecz wpierw skoncentrujmy się na aktualnym obiekcie ? Roman Polański w 1994 roku wypuścił do kin ekranizację spektaklu teatralnego, zaczynając tym samym kolejną serię ?trylogii apartamentowej? (dla przypomnienia: ?Wstręt?, ?Dziecko Rosemary?, ?Lokator?), tym razem koncentrując się jednak na nieco bardziej ?przyziemnych? problemach?



    Nastała kolejna ciepła noc w jednym z wielu tropikalnych państewek Ameryki Południowej ? Paulina Escobar (Sigourney Weaver) oczekuje męża, siedząc w przytulnym domku. Przeszłość Pauliny ? tak jak i historia nienazwanego państewka ? pełna jest burzliwych wydarzeń i całkiem świeżych blizn, powiązanych z niedawnym obaleniem dyktatury. Przewrót ów nie był łatwy i od wielu wymagał poświęcenia, ale to, co przydarzyło się Paulinie ciężko opisać słowami. Wielokrotnie gwałcona w rytm muzyki klasycznej, przez opętanego dziwacznymi żądzami doktora, teraz zaś nasza bohaterka stara się ukryć ową przeszłość przed nowym mężem. Musicie sobie wyobrazić jej przerażenie, gdy tej samej nocy jej mąż (Stuart Wilson) wraca z pracy wraz ze spotkanym po drodze nieznajomym, którym okazuje się być? wspomniany doktor (Ben Kinglsey)!



    Przynajmniej tak twierdzi sama Paulina ? ani jej mąż, ani widz nie ma żadnego powodu, by wierzyć w jej słowa. Ten zabieg sprawił, że film posiada pewne specyficzne napięcie pomiędzy trojgiem głównych bohaterów, co zaś znakomicie udziela się widowni. Oczywiście nie jest to pierwsze tego typu zagranie w historii kina (?Kto się boi Virginii Wolf??, ?Zdarzenie w Ox-Bow?), ale jak na środek doskonałych filmowo lat 90-tych było to w pewnym sensie kolejne zaskoczenie (zasłonięte wydanym w tym samym roku ?Pulp Fiction?). Fabuła bardzo ostrożnie ? jakby stąpając na brzegu krawędzi ? posuwa się do przodu, zachowując bardzo nietrwały balans pomiędzy domniemaną niewinnością Nieznajomego, a psychotyczną żądzą zemsty Pauliny. To na naszych oczach odbywa się szaleńczy osąd, pełen podejrzanych zbiegów okoliczności i wszechstronnego braku zaufania.



    Skąd właściwie wziął się pomysł na ?Śmierć i dziewczynę?? Po kolejnej porażce finansowej i komercyjnej Roman Polański coraz bardziej zagłębiał się w świat przodka kina ? teatru, który to wciąż dominował na Starym Kontynencie. Tam właśnie nasz reżyser ujrzał sztukę o tym samym tytule, napisaną przez Ariela Dorfmana i będąc pod jej wrażeniem postanowił ją zekranizować. O ile zazwyczaj adaptacje sztuk teatralnych są specjalnie przerabiane na potrzeby kina, tak Polański postanowił przerobić kino na potrzebę sztuki. Fabuła prawie nigdy nie opuszcza domku zamieszkanego przez Paulinę i jej męża, kamera nie rusza się zbyt wiele, muzyki ? poza grającym ważną rolę w fabule utworem ? jest jak na lekarstwo i cała akcja, dynamika i szaleństwo rozgrywają się na twarzach trzech aktorów. Wykonanie jest niemalże doskonałe, jedynie jakość kamery jest wciąż na kiepskim poziomie ?Gorzkich godów?, choć z drugiej strony pozytywnie wpływa to na naturalizm.



    Jak na razie opiewam wyłącznie zalety tego filmu, lecz przecież nie jest on tak znany, jak ?Pianista?, ?Nóż w wodzie? czy chociażby ?Rzeź?, która przecież opiera się na tym samym schemacie. Dlaczego? To już zależy od gustu widza, ale osobiście nie porwała mnie sama historia. Jej napięcie, budowa i wykonanie ? owszem, ale nie opowieść. Teoretycznie powinniśmy czuć współczucie do Pauliny i zasadniczo być zainteresowanymi faktem, iż dziewczę było wielokrotnie zbrukane ? przeszkadza nam jednak jej niewymowna siła, z którą wyrzuca z siebie oskarżenia pod adresem człowieka nad zwyczaj miłego i zdawałoby się nieszkodliwego. Rozumiem iż jest to jeden z zabiegów scenarzysty, by wywołać to napięcie i brak zaufania do Pauliny, ale przez to nie sposób poczuć dramatu. Innym problemem był dla mnie fakt, iż nie istniało żadne widoczne rozwiązanie tej pokrętnej sytuacji ? śmierć doktora/nieznajomego niczego nie zmieniała, tak samo jak i jego uwolnienie. Problem w tym, że to też pasuje do fabuły jako ?kaprys szaleńca? ? sam nie mogłem tego wziąć na poważnie.



    ?Śmierć i dziewczyna? to film dziwny w swej budowie ? nieustanne napięcie pozwala utrzymać zainteresowanie fabułą, ale (w moim przypadku) nie sposób było poczuć ciężkości tej historii, co bardzo mnie zadziwiło, gdyż wielokrotny gwałt przyprawiony technicznymi zboczeniami to dosyć ?ciężkawy? temat. Zdawałoby się, że widz powinien poczuć choćby niesmak, a tak? No ale możecie zrzucić to na karb tego, że recenzent to kawał zawistnego sukinkota bez uczuć, któremu łezka w oku nie staje nawet podczas śmierci Mufasy. Jeżeli podobały się wam takie filmy Polańskiego, jak ?Rzeź? i ?Wenus w futrze?, to ?Śmierć i dziewczynę? śmiało możecie obejrzeć. W innym wypadku ? lepiej obejrzeć dwa filmy wspomniane wcześniej.
    Zwiastun:



    Bonus ? 100 odcinków!





    Zastanawiałem się nad jakąś nagrodą dla moich czytelników, skoro tak długo już odwiedzają te moje wypociny, ale nic odpowiedniego nie przyszło mi do głowy, dlatego postanowiłem połączyć ów jubileusz z inną moją aktywnością na Forum Actionum ? Konkursem Cyckowym.
    Tak jest, kolejna edycja konkursu, która rozpocznie się 30 stycznia (btw ? akurat na moje urodziny) będzie opanowana motywem filmowym ? cosplaye, piękne aktorki, fanart i wszystkie inne prezentacja pięknych kobiet i mężczyzn będą uwzględnione. Spośród nadesłanych zgłoszeń wybiorę 4 zwycięzców (wedle własnego gustu), którzy otrzymają wybraną grę z najwyższej półki: Crysis 2: Maximum Edition, Dishonored, The Bureau: X-COM Declassified, Mafia II. Zapamiętajcie tę datę i koniecznie zajrzyjcie na temat z regulaminem konkursu! (TU)
    Dzięki raz jeszcze za wsparcie, wszystkie komentarze i wyświetlenia. Tylko ta seria utrzymuje moją w miarę odpowiednią znajomość języka polskiego
  13. bielik42
    [+18]Twardziele Komiksu ? Komiks zbanowany w czterech tysiącach galaktyk! (Lobo Unbound [Lobo: Wyzwolony])







    Lobo Unbound/Lobo: Wyzwolony

    Scenariusz: Keith Giffen
    Rysunki: Alex Horley
    Kto jest największym kozakiem w świecie komiksów? Kto ma głęboko gdzieś cudze życie, dobro, bezpieczeństwo wszechświata, biedne szczeniaczki i cierpiące sieroty? Myślicie o tym czerwonym pajacu z dwoma ostrzami na plecach? Kudre bele, zgadujcie dalej. Może to Maska ? nadnaturalny Joker, pełen dowcipu i masakry? To już bliżej, ale jemu też skopałem dupę. Sędzia Dredd? Ten ciamajdowaty glina? Batman? [splunięcie]. W takim razie pozostaje nam tylko jeden wybór?




    Tak jest ? Lobo ? znany również jako ?Main Man?, płatny morderca, szaleniec, ostatni z rasy Czarnianów (którą to osobiście wymordował), treser morderczych delfinów, a w serii ?Lobo: Wyzwolony? znany też jako ?Nabob?. Opisywany w tym artykule sześcio-częściowy komiks jest odrażającym bękartem, pełnym urokliwego, brutalnego wdzięku i niewybrednego dowcipu od samego twórcy Lobo ? Keitha Giffena ? oraz rysownika odpowiedzialnego za takie cuda kreski, jak komiks ?Heavy Metal?, ilustracje do gry karcianej Blizzarda ?Hearthstone?, okładki Marvela i wiele, wiele innych (tu znajdziecie jego DA). Osobiście uwielbiam Lobo całym zepsutym do cna sercem, więc nie szukajcie w tej recenzji obiektywizmu ? ?Lobo: wyzwolony? to jeden z diamentów całej serii, godny miejsca obok genialnego ?Lobo vs Mask?.



    Komiks zaczyna się od krótkiej biografii głównego bohatera ? poznajemy jego dzieciństwo, lata nastoletnie, moment, w którym przeprowadził holokaust swej rasy oraz ostateczne opuszczenie jałowej planet Czarnia. Następnie przenosimy się do już właściwej historii ? Lobo jest w trakcie wykonywania kolejnego zlecenia, tym razem na muszkę biorąc jednego z ostatnich kosmitów rasy ?Humongous Scroticus? ? muskularnego prezesa międzygalaktycznej firmy, którego znakiem rozpoznawczym są dwa gigantyczne jądra, wiszące na twardych linkach. Po bardzo dynamicznym pojedynku (zawierającym m. in. wymachiwanie gigantycznymi jądrami i destrukcję pokaźnego kawałka miasta) Lobo wraca do zleceniodawcy, ale nie zachowuje się już jak Lobo, którego znamy i kochamy. Zamiast opijać zwycięstwo nasz biało-czarny morderca mruczy coś pod nosem i z wściekłością rozbija wiszące w pokoju lustro. Lobo najwidoczniej ma dość życia jako zwykły najemnik, cygara, prostytutki i tanie piwsko stało się powszednie, a nasz najemnik nie znosi rutyny. Na jego szczęście na horyzoncie pojawia się niezwykła oferta?



    A ową ofertą jest zlikwidowanie Naboba ? władcy ultra-religijnej planety Y?abbah Dhabba Dhu, bardzo przypominającej przerysowany Bliski Wschód. Ową planetę zamieszkuje specyficzna rasa kosmitów o długich szyjach oraz niezwykle ?wybuchowym? temperamencie ? za każdym razem, gdy niewierny się do nich odezwie (bądź po prostu się zdenerwują) naciskają oni swe głowy, po czym eksplodują na tysiące krwawych strzępów. Lobo będzie musiał współpracować z tajemniczym agentem z wielkimi okularami i czarnym wąsem, ale nie przeczuwa, że cała sprawa jest zatajoną pułapką, zastawioną przez jego największego wroga ? ?Bling Bling: the Hip Hop Ho!? ? spaloną solarką dziewkę o gigantycznym biuście i jeszcze większej ambicji. Czy Lobo zdoła pokonać nienawistną rywalkę, zabić pękatego Naboba i zaliczyć wszystkie prostytutki z pałacowego Haremu?



    Tego możecie być pewni już w chwili zakupu owego komiksu, gdyż z okładki będzie na was patrzył uśmiechnięty Main Man, stojący wśród płonących szczątków dryfujących w kosmosie. ?Lobo: Wyzwolony? to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jaką posiada komiks (i mam tu na myśli komiks, a nie ?graficzne opowieści?, jak to krytycy lubią nazywać dzieła w stylu ?Mausa?) ? nieustanną, doskonale przedstawioną rozwałkę, która zamiast odrzucać ? bawi. Lobo to masowy morderca i my o tym wiemy. Nie ma w nim absolutnie nic dobrego, ale posiada swój kodeks, składający się z dosyć prostych zasad: pić, uprawiać seks, palić, robić wszystko po swojemu?. Biada każdemu, kto w jakikolwiek sposób będzie starał się przeszkodzić naszemu czerwonookiemu mordercy w osiągnięciu celu. A jeżeli ktoś będzie na tyle głupi, by starać się Lobo kontrolować? cóż, to chyba pierwszy komiks, w którym (anty)bohater kopie kogoś w jaja tak mocno, że wybija mu tym samym kręgosłup wraz z czaszką do góry?



    ?Lobo: Wyzwolony? nie jest może bardzo długim komiksem, ale zawiera w sobie wiele niesłychanie zabawnych i tętniących akcją fragmentów. W jednym momencie Lobo jest w środku bojowego cyklonu, by następnie poważnie denerwować się siedząc na tyle autobusu, będąc zaczepianym przez dwa irytujące bachory. Kilka razy opuszczamy też Lobo, by poznać nieco więcej faktów z życia złej Bling Bling, albo podążać za ?asystentem? Lobo ? Ambush Bug ? oraz złowrogiej lasy liliputów o wielkich nosach, pragnących zdobyć i upiec napletek Lobo. Dzieje się bardzo wiele, do tego scenariusz wielokrotnie przełamuje czwartą ścianę, zwracając się bezpośrednio do czytelnika i mieszając schematy komiksu. Fabuła może i jest głupia, może i jest krótka, może i jest łatwowierna, ale za to jest też pełna doskonałego dowcipu i przemocy. To najlepsze połączenie, jakie możecie z tych pociesznych komiksów dostać.



    Słówko o rysunku ? Alex Horley to prawdziwy geniusz, jeśli chodzi o przedstawienie Lobo. Poza typową górą mięśni artysta dodał naszemu bohaterowi dużo gęstszą brodę oraz wystające kły ? dzięki tym zabiegom Lobo nabrał wyglądu wściekłego goryla i z taką też gracją porusza się poprzez kolejne strony. Horley zazwyczaj parał się tworzeniem samych okładek i dokładnie widać to w tym komiksie ? każda scena jest dopieszczona, z kapitalnym kolorem i światłocieniem. Artysta bawi się też konwencją i cieniami, tworząc prawdziwie zjawiskowe sceny bitewne oraz niezapomniane postaci drugoplanowe, takie jak np. pierwszy kontakt Lobo w sprawie naboba ? panna cyborg z paskudnie różową fryzurą i błękitnymi żyłkami na zbyt okrągłych piersiach. Kontrakt zaś chowa? w swojej waginie. Ta sytuacja pozwoliła Lobo uzyskać kompletnie nową broń, zwaną ?cuchnąca dłoń?. Poza tym Horley ma talent do rysowania cycatych kosmitek.



    Nie spodziewałem się wiele po tym komiksie (ba, nawet go nie kupiłem dla siebie, sprezentowałem go bratu na urodziny), więc musicie sobie wyobrazić jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy dostałem historię tak zabawną, jak moje ukochane ?Lobo vs Maska?. Powalający scenariusz, przepiękny rysunek, galony flaków, kości i krwi, wylewające się z każdej stronicy, nierealne cycki, przemoc, seks i dowcip. A dodatek można uznać ową historię za całkiem adekwatną parodię kultury bliskiego wschodu. Ten komiks powinien być w waszej kolekcji, o ile wiecie, co dla was dobre.
    kurde bele



  14. bielik42
    Top 10 gier, komiksów, filmów i muzyki, którymi delektowałem się w 2014 roku

    Zacznijmy od tego, że to (znów) nie jest typowe "Top 10" produktów, które światło dzienne ujrzały w 2014 roku - nie jestem człowiekiem zbytnio obrotnym, by mieć przyjemność poznawać wszelkie nowinki na rynku, gdyż zazwyczaj jest to dość kosztowne. Zamiast tego postanowiłem zebrać razem gry/filmy/komiksy/muzykę, których po raz pierwszy doznałem w tym roku. Dlatego też możecie darować sobie hejty, za stawianie w jednym rzędzie klasycznych gigantów z tego (lub zeszło-) rocznymi produktami.





    Zacznijmy może od najważniejszych zmian odnośnie życia autora tego bloga:
    - nadal uczę się rysunku
    - rozpocząłem studia
    - nie pracuję już jako robot w magazynie warzyw i owoców
    - wciąż oglądam jeden film dziennie
    - piszę jakby mniej
    - pędzę żywot dobrowolnego wygnańca na terenie Holandii
    - cykl "Podążając za..." liczy już 100 odcinków!
    - "Moje Fado blog" był wyświetlony 310239 razy, artykuły skomentowano 1391 razy, a wpisów jest na nim 333 (334 z tym).
    Komentarz: Wymarzone dostanie się na jakiekolwiek studia dosyć mocno odbiło się na mojej twórczości i zasobie słownictwa. Większy wymóg czytania w języku angielskim dość dobitnie osłabiło mój styl pisania (często zaczynam zdania od "cóż", co jest odpowiednikiem angielskiego "Well..."), lecz z drugiej strony coraz lepiej rozumiem filmy w oryginale, bez pomocy napisów. W środku roku mieliśmy okazję zapoznać się z twórczością Miyazakiego, co byłodla mnie niezwykle przyjemne (jak i dla moich czytelników, mam nadzieję). Nakupiłem podręczników rysunku i codziennie spędzam kilka godzin ucząc się kolejnych kresek i linii, niedawno zacząłem malować akwarelą i bardzo mi się to spodobało. Przestałem pisywać dzienniki i rzadko kiedy daje radę napisać choć jeden wpis na blog. Coraz słabiej u mnie z wymową w języku polskim, co nieco mnie smuci, ale lecimy dalej.


    TOP 10 Gier Komputerowych w roku 2014
    10. Saints Row IV/ Borderlands (Tiny Tina Assault on Dragon Keep)

    10 miejsce dzierżą dwa tytuły, które - choć różne - służyły mi w identycznym celu: dobrej zabawie ze znajomymi. Saints Row IV przechodziłem wraz z przyjacielem (to szrek) i nigdy nie zapomnę wybuchu śmiechu, gdy rozpoczęliśmy ikoniczną minigrę w nabieranie ubezpieczenia poprzez rzucanie się pod samochody. W połączeniu z super-mocami nasze postacie latały nad miastem, odbijając się od samochodów i wyjąc z bólu, wzbudzając salwy nieopanowanej radości. Cała reszta gry była równie zabawna, pełna dowcipu i radosnego humoru. Szkoda, że port na PC jest źle zoptymalizowany, przez co część misji w co-opie jest popsuta, a misji finałowej nie mogliśmy zagrać wspólnie.Tak czy inaczej - świetna zabawa.
    Bordlerlands 2 był trochę mniej odjechany i bardziej polegał na wspólnej walce, ale śmieszne momenty też się zdarzały. Absolutną wisienką na torcie było wspólne przechodzenie DLC "Tiny Tina Assault on Dragon Keep" wraz ze znaną na forume użytkowniczką Kathai_Nanijką (to ta, co klepie jednorożca na zdjęciu). Piękna sprawa, szkoda tylko, że w sumie rozgrywka jest nazbyt powtarzalna, ale i tak lepsza od pierwszej części.


    9. Fallout: New Vegas (Old World Blues)

    Jako człowiek psychicznie chory często czuję potrzebę organizowania mojego wolnego czasu, dlatego też dzieliłem swoje granie na fps/indie/rpg. Po skończeniu jeden kategorii brałem się za inną, żeby nie wpaść w rutynę jednego gatunku. "Fallout: New Vegas" przez dłuższy czas kurzył się na mojej wirtualnej półce, ale dzięki zapoznaniu się z możliwościami Nexus Managera wreszcie mogłem porządnie zmodować ten tytuł, czyniąc go piękniejszym i bardziej biuściastym. Podstawowa wersja jest bardzo przyjemna, zawiera wiele ciekawych questów i do pewnego stopnia jest wymagająca. Jednak największą siłą tego tytułu jest dodatek "Old World Blues" - stworzony na podstawie materiałów z nieodżałowanego projektu "Van Buren" świat naukowców, odseparowany od całej reszty świata. To wspaniałe, magiczne miejsce, w którym musisz bronić się przed siłami cyber-skorpionów przy użyciu szczekającego miniguna, pracując dla bandy szalonych naukowców i żyjąc w pokoju pełnym gadających przedmiotów, takich jak toster, który chce zniszczyć świat. Prawdziwy miód - jedynym problemem jest masa bugów tu i ówdzie.


    8. Dishonored

    Polecana przez wielu produkcja, inspirowana pierwszymi "Thiefami" z projektantem poziomów odpowiedzialnym za "Half-Life 2". Ciężko były dla mnie początki, ale gdy już wczułem się w ten świat, to szalone, sprytne i zaskakujące zabójstwa potrafiły trzymać mnie przy monitorze na długo. Może i fabułą mnie nie powaliła, ale zabawa w (nie)zabijanie jest nad wyraz przyjemna.


    7. Risk of Rain/Hotline Miami

    Znów dwie gry na jednym miejscu, a przecież są tak bardzo od siebie różne. Do Risk of Rain podchodziłem z nieufnością, nie mając za grosz gustu w roguelike'ach ani w pixelarcie, a w Hotline Miami zagrałem głównie z powodu kontrowersji. W obu przypadkach zostałem mile zaskoczony. RoR to niezwykle wciągająca, dynamiczna i mordercza zabawa w przetrwanie, która w sumie opiera się na szczęściu. Z drugiej strony HM bardziej przypomina grę logiczną, przełamującą nasze zastanawianie się, bo często by wygrać poziom, musimy rzucić się szaleńczo na przód, bez żadnego zwątpienia. Świetna zabawa gwarantowana, w obu przypadkach.


    6. The Wolf Among Us

    Niezwykle klimatyczna, aczkolwiek niepozbawiona problemów produkcja, przy której spędziłem bardzo napięte chwilę, z ciekawością śledząc poczynania charyzmatycznego Bigby'ego. Piękna stylistyka, wyśmienite dialogi i dużo lżejsza atmosfera od tej z "The Walking Dead" pozwoliła mi się cieszyć świetną historią. Musiałem czekać na promocję, owszem, ale było warto. No i dłonie mi nie drżą przy graniu, jak to miało miejsce przy przechodzeniu pierwszego sezonu TWD...


    5. The Secret of Monkey Island Special Edition/ Monkey Island 2: Le'Chuck Revenge Special Edition

    Jako wielki fan gry-bajki "Curse of the Monkey Island" z radością przyjąłem wiadomość o odświeżonych wydaniach dwóch pierwszych części przygód Guybrusha Threepwooda - niestety produkcje te miały w sobie logo LucasArts, przez co bardzo długo czekałem na okazyjną cenę na Steamie. Gdy ta wreszcie się pojawiła z radością zaopatrzyłem się w oba tytuły, po czym je ukończyłem. Pierwsza część została odnowiona trochę brutalnie, ale z uczuciem, druga to natomiast prawdziwy majstersztyk. Obie produkcje zabierają nas w radosną podróż po kolorowych Karaibach, w rytm przepięknej muzyki i znamienitego humoru.


    4. Shadow Warrior

    "Hard Reset" mi się podobał, choć nie był doskonały. Na całe szczęście przy swej drugiej produkcji studio Flying Wild Hog pokazało prawdziwie światową klasę. "Shadow Warrior" odświeżył u mnie mocno zardzewiałą miłość do szalonych FPS'ów (co nie udało się Serious Samowi 3) - tak dobrze w FPS'a grało mi się za czasów Painkillera! Krew, flaki, kończyny i prawdziwe szaleństwo - to doskonała gra, warta każdej ceny.


    3. Spec Ops: The Line

    Zapewne jak większość graczy - podchodziłem do "spec Ops: The Line" jak pies do jeża. Miałem już nieco dosyć nudnawych produkcji, w których kleiłem się do ścian i co jakiś czas plułem pociskami. Zaskoczenie było ogromne - niespodziewanie ta produkcja przywołała mi wspomnienia z "Czasu Apokalipsy" i "Jądra Ciemności". Kompletnie nowe podejście do zabijania w grach komputerowych - to bardziej ewenement niż gra. Objawienie. Dziwactwo. Geniusz?


    2. Rayman: Legends

    Rayman:Legends podarowało mi coś bezcennego - czyste szczęście, prawdziwą przyjemność, relaks i wesołość. To przepięknie namalowana produkcja, pełna pomysłowych poziomów, uroczego humoru, wyzwania, do-sko-na-łej muzyki i francuskiego ducha komiksu.


    1. Dark Souls: Prepare to Die Edition

    Koszmar, pot, łzy, wściekłość, irytacja, szok, żal, zwątpienie, podziw, radość, satysfakcja, doskonała zabawa. Polecam każdemu.


    Bonus: Brothers: Tale of Two Sons

    Miejscami upiorna, miejscami baśniowa opowieść, wyciskająca łzy z oczu. Bardziej przeżycie niż gra.
    Top Rozczarowań
    - Painkiller: Hell & Damnation - miało być pięknie, przyjemnie i radośnie. I było, po części. Kiepska nowa broń, kiepski nowy boss, kiepskie nowe poziomy i jedynie 1/4 poziomów z oryginału. Nieładnie, bardzo nieładnie.
    - Far Cry 3 - Gra jest tak pełna, że aż pusta. Główne misje trzymają fason, ale cała reszta to nudny zapychacz czasu i wspinanie się na wieże.
    - DLC do Castlevanii: Lords of Shadows - dwa fabularne dodatki, które nie mają w sobie absolutnie nic ciekawego, do tego każą nam walczyć z niesamowicie irytującym bossem. Czysta tragedia.
    - Batman: Arkham Origins - coś jak przeciętny komiks, niczym nie powala
    - L.A. Noire - pełna smaczków i odnośników historia z irytującą rozgrywką, brakiem możliwości pominięcia dialogów i nudnym miastem. Może i bym docenił, ale szkoda mi czasu.


    TOP 5 Komiksów w 2014 r. (kliknij na tytuł, by zobaczyć komiks)



    5. Batman: Death of the Family
    Bardzo psychotyczny komiks o powrocie Jokera do Gotham po dłuższej nieobecności. Joker nabrał wiele cech od filmowej postaci, granej przez Heatha Ledgera. Jest szalony, genialny i ciągle częstuje nas bardzo ponurymi żartami. Cały komiks jest nawiązaniem do wczesniejszych historii z Jokerem, ale tworzy też nowe watki. Bardzo dobra historia z porządnym rysunkiem.


    4. From Hell
    Jedna z najgrubszych powieści Alana Moore, jest też najbardziej ponurą. Jej koszmarny naturalizm, dobijający klimat i brak jakiegokolwiek koloru działa depresyjnie i dobijającą. Uczy nas za to o Masonerii i Kubie Rozpruwaczu.


    3. The Dark Knight Rises
    Kultowe dzieło Franka Millera z bardzo specyficzną oprawą graficzną. Historia jest doskonała, rysunek jednym się podoba, innym nie - kwestia gustu. Ten komiks udanie portretuje podstarzałego Batmana i zmiany, które zachodzą w społeczeństwie na skutek dizałalności Batmana. Zachwyca przesłaniem i rozmachem.


    2. Lobo: Unbound
    Jedno z największych zaskoczeń tego roku - kupiłem ten komiks bratu, bo to czysta kwintesencja humoru i męskości. Gdy sam zaś go przejrzałem, to odkryłem arcygenialną mieszankę czarnego humoru, niezwykłej kreatywności artystycznej i parodii wszystkiego. Przygody Lobo na muzułmańskiej Y'abbah Dhabba Dhu należą do najpiękniejszych i najbardziej zabawnych komiksów, jakie w życiu czytałem. Polecam!


    1. Liga Niezwykłych Dżentelmenów: Omnibus Edition
    Czysta perfekcja, zarówno pod względem fabularnym, jak i rysunkowym.


    TOP 5 filmów w 2014 roku (kliknij tytuł, by zobaczyć zwiastun)



    5. Fantazja (1940)
    O "Fantazji" Disneya słyszałem wiele, ale dopiero jej poznanie uświadomiło mi geniusz tego projektu. Idealnie skomponowana animacja z klasyczną ścieżką dźwiękową to coś, co doceni każdy miłośnik kina i muzyki klasycznej.




    Bardzo nietuzinkowy wester, przypominający to, co dziś kręci Roman Polański. Wszystko dzieje się w jednym miejscu, gdzie wściekły tłum mieszkańców chce przeprowadzić lincz na złapanych podróżnych, którzy są oskarżeni o zamordowanie jednego z farmerów. Gęsta atmosfera, napięte emocje i prawdziwy geniusz.




    Ponura, naturalistyczna opowieść o alkoholiku, która z miejsca przeradza się w jeden z najbardziej przerażających horrorów, jaki zna kino. Jest przerażająca, bo niezwykle prawdziwa. Film, którego się nie zapomina.




    Musicie sobie wyobrazić, jak bardzo skoncentrowany byłem, widząc geniusza komedii - Charliego Chaplina - w roli masowego mordercy bogatych kobiet. Genialny, dystyngowany i nieco akrobatyczny Chaplin ukazuje nam swój geniusz, serwując najczarniejszą komedię w dziejach. Ogląda się z zapartym tchem, chcąc się śmiać, ale ze świadomością, że przecież to wszystko dotyczy morderstwa...


    1. "Pink Floyd The Wall" (1982)
    Ekranizacja jednej z najlepszych płyt Pink Floyd pozostawiła mnie zmiażdżonego, zniszczonego i niewymiernie smutnego. Ten film to prawdziwy koszmar człowieczeństwa, ale jest tak przerażająco piękny... Do dziś w uszach mi szumi "The Trial".


    Bonus:

    Kolejny genialny film od Terry'ego Gilliama. Świetna ścieżka dźwiękowa, przejmująca fabuła i niezwykle oryginalna oprawa. Doskonała rola Waltza.
    Top rozczarowań filmowych:
    - Strażnicy Galaktyki - miałem nadzieję na coś przełomowego, dostałem prostą historię o tym, jak przyjaźń ratuje wszechświat w efektownej otoczce.
    - Niezniszczalni 3 - recenzenci nazywali ten film "wreszcie udaną produkcją", niestety ja dostałem tą samą papkę, co dwa razy wcześniej.
    - Sin City: Dame to Kill For - niby to samo, ale przez brak charakterystycznego montażu, który wyróżniał poprzedniczkę, film stracił dużo na dynamice.


    Top 10 Utworów muzycznych, które usłyszałem w 2014



    10. Deep Purple - Highway Star

    Gdzieś w połowie roku odkryłem ciekawą serię filmików, w których umieszczano rankingi najlepszych gitarzystów, solówek itp. "Highway Star" to jeden z utworów zasłyszanych i z miejsca mnie do siebie przekonał świetną solówką i doskonałym tempem.


    9. Karen Souza - Creep

    Dzięki uprzejmości filmu "The Zero Theorem". Spokojne tempo nadało tej piosence zupełnie nowego wymiaru.


    8. KONGOS - Come with me now

    Jedna z niewielu "nowych" piosenek, która wpadła mi w ucho. Normalnie rzadko kiedy słucham muzyki (teraz) popularnej, ale ten utwór udanie wpadł mi w ucho i tam pozostał.


    7. Queen - I'm Going Slightly Mad

    Było mi wstyd, że od zespołu "Queen" znam jedynie kultowe piosenki, dlatego też niedawno skończyłem przesłuchiwać ich całą dyskografię. Ten kawałek zręcznie wślizgnął mi się pomiędzy zwoje mózgowe, wywołując przyjemne drżenie.


    6. Dio - Last in Line
    (klik)
    Dio stworzył bardzo wiele kultowych kawałków, ale "Last in Line" jest dla mnie jednym z najlepszych. Ma w sobie tą samą energie, którą możemy wyczuć w "Holy Diver"


    5. Neil Young - Keep on rockin' in the Free World

    Piosenka z mocnym rytmem, świetnym wokalem i przejmującym wokalem. Bardzo często gościła na moim odtwarzaczu.


    4. Queen - Death on Two Legs

    "We are the Champions", "Bohemian Rhapsody", "Another One Bit the Dust"... Queen stworzył bardzo, bardzo wiele arcydzieł. Szkoda, że "Death on Two Legs" nie jest częściej wspominana, bo to prawdziwy majstersztyk.


    3. Rainbow - Lady Starstruck
    (klik)
    Potęga Richiego Blackheartha i wspaniałość głosu Dio w połączeniu dały nam kilka albumów doskonałej muzyki sygnowanej zespołem "Rainbow". "Lady Starstruck" to jeden z ich najlepszych kawałków.


    2. Pink Floyd - "The Trial"

    Powinna tu trafić cała płyta "The Wall", ale to właśnie ten kawałek powalił mnie z największą mocą.


    1. Rainbow - No Release

    Czy tego chcę, czy nie - "No Release" słuchałem w tym roku najczęściej i za każdym razem daje mi taką samą, energetyczną przyjemność.
    No, to by było na tyle - i tak zbyt długo siedzę nad tym wpisem. Mam nadzieję, że mieliście równie owocne rok co ja, jeśli nie - zacznijcie szukać lepiej. Wiele genialnych rzeczy tylko czeka, żeby zostać odkrytymi, nawet jeśli wielu już się nimi cieszy. Oby 2015 był także pełen owych przyjemnych niespodzianek...
  15. bielik42
    W cieniu Arkham ? recenzja ?Batman: Arkham Origins?





    Jako że święta właśnie w pełni, a od dłuższego czasu nie publikowałem żadnej recenzji gry video, to postanowiłem zrecenzować grę w klimatach świątecznych, którą ukończyłem nie tak dawno temu. Nie ma więc czasu by zwlekać ? zakładajcie na plecy świąteczną pelerynę, na bat-uszy naciągnijcie czapkę mikołaja i przywiążcie do pasa batarangi z cukru ? pora spuścić świąteczne bęcki gangsterskiej populacji Gotham.



    [Tu wstaw typowy żart o nieświeżym oddechu]

    Zawsze lubiłem gry oparte na komiksach ? dużo rzadziej wprawiały w niesmak fanów komiksów, a i nietypowa wolność twórcza pozwalała developerom tworzyć niezwykle skoczliwego Wolverine?a, Supermana latającego przez wiszące w powietrzu obręcze czy żartobliwego Deadpoola, łamiącego wszelkie schematy narracji. Batman odwiedzał wirtualne poletko dosyć często, lecz nie zawsze otrzymywał odpowiednie wsparcie ? a to fabuła miałka, a to mechanika walki głupia, a to klimatu nie ma. ?Batman: Arkham Asylum? zaskoczył wszystkich, tworząc kompletnie nową, silną markę na rynku gier video. Jego sequel ? ?Arkham City? ? również został doceniony, choć zdania wśród graczy były i są podzielone. Część trzecia zaś to zjawisko? nieprzyjemne.





    Biłem ich tak mocno, że teraz są w połowie drogi do nieba.

    Gdy graczy znów nawiedził Cień Wielkiego Nietoperza, wielu z nich podniosło jęk i narzekanie podobne do tych, którym popisują się oponenci Mrocznego Rycerza ? powodów do narzekań było wiele:
    - gry nie tworzyło Rocksteady .
    - ?Origins? nie było kontynuacją, a prequelem.
    - Jokerowi nie użyczył głosu Mark Hamill.
    - W grze miał być multiplayer.
    - Co to w ogóle za głupota?
    Twórcy niewiele sobie z jęczenia robili, raczej tworząc kolejne kontrowersje, takie jak dodatkowe misje z Deathstroke w roli głównej, wyłącznie przy zamawianiu przedpremierowym, nawał zbirów, o których nikt nawet nie słyszał (Copperhead? Firefly?), zwiastuny ujawniające twisty fabularne (to samo przydarzyło się Bioware) i tak dalej, i tym gorzej. W marketing nie inwestowano zbytnio, to i uwaga graczy była jakby mniejsza. Osobiście potraktowałem premierę ?Origins? znudzonym ?meh?, a grę kupiłem dopiero po gigantycznej obniżce. Co dostałem za równowartość 20 zł?





    Długo wyczekiwany crossover Batmana z Alicją w Krainie Czarów jest już w drodze!

    Zacznijmy więc od fabuły ? afera w Arkham Asylum to pieśń przyszłości, Batman jest jeszcze całkiem świeżym bohaterem, do tego dużo bardziej brutalnym, sojusz Batman-Gordon nie istnieje, Joker jest kompletnie nieznany, Barbara stoi na własnych nogach, a w Gotham właśnie trwa Wigilia. W ten świąteczny wieczór arcyłotr Czarna Maska zażyczył sobie nietypowego prezentu ? głowy Batmana. Rolę mikołajów mają wykonać płatni zabójcy, skuszeni wysoką nagrodą za łepetynę uszatego, do rozgrywki włącza się także skorumpowana część policji, również chętna na kasę. Wychodzi więc na to, że w te Święta Batman raczej nie zasiądzie za wigilijnym stołem, ale za to porozdaje świąteczne kopniaki wszelkiej maści zbirom i łotrom, w większości sierotom ? bo żaden z nich nie spędza świąt z rodziną.





    Na całe szczęście Batman potrafi perfekcyjnie parować powietrze.

    ?Batman: Arkham Origins? dominuje w serii ?Arkham? w pewnych aspektach, które ? niczym w drzewku rozwoju ? po kolei wam ujawnię, byście nie mieli wyrobionej opinii o grze po przeczytaniu zaledwie kilku akapitów. Oczywiście mógłbym wam już na wstępie wyjaśnić, czy za ?Origins? warto się brać i czym właściwie jest ten dziwaczny fenomen (bo inaczej tej gry się nazwać nie da). Zacznijmy więc o tym, jak twórcy podeszli do podstawowego systemu sequela (prequela) ?więcej, lepiej, bardziej?. Jak w poprzednich częściach, tak i tutaj Batman ma podpięte drzewko rozwoju, w którym wykupuje punkty usprawniające np. pancerz albo długość kombo. Skillów do odblokowania jest cała masa, ale większość z nich przydaje się wyłącznie dla absolutnych fanatyków, grających na poziomie trudności ?I am the Night?. Drzewko podzielono na trzy gałęzie ? walka otwarta, walka skryta i skille specjalne. W tym pierwszym usprawniamy zdrowie i poprawiamy użyteczność gadżetów, w drugim kupujemy nowe sposoby na ciche zdejmowanie wrogów i pozbawianie ich różnych osłon (jak np. zakłócacz naszej wizji detektywistycznej), trzecie zaś to różnorakie usprawnienia, odblokowywane dopiero po wykonaniu odpowiednich questów pobocznych albo wyzwań. Twórcy usprawnili wiele gadżetów, przez co dużo dłużej przyjdzie nam zbierać xpeki i wydawać je na pozornie niepotrzebne ulepszenia, byleby tylko odblokować dalsze gałęzie drzewka.





    Ach, poranna atmosfera w pracy.

    Więcej, ale niekoniecznie lepiej jest w przypadku przeciwników ? w grze znajdziemy część starych znajomych z poprzednich gier (Pingwin, Szalony Kapelusznik, Killer Croc), kilku szerzej znanych wrogów (Deathstroke) oraz szereg wrogów tak rzadkich, że wielu z nas najpewniej o nich nigdy nie słyszało. W kilku przypadkach może się nawet zdawać, że twórcy specjalnie wybierali jakąś gangsterską drobnicę (vide prawa ręka Bane?a). Wzorem poprzedniczek większość potyczek z bossami daje nam dostęp do nowej zabawki, dzięki której nasz nietoperz może dostać się na wcześniej niedostępne miejsca ? problem w tym, że te gadżety albo już były w poprzedniczkach (broń Deathstroke), albo są żałosną kalką gadżetów z poprzedniczek (granat żelowy ? ten sam, co granat mrożący w Arkham City). Jedyną nowinką są zdobywane na Electrocutionerze rękawice, które pozwalają nam włączyć swoisty tryb ?berserk?, podczas którego nasze ciosy powalają wrogów niemal natychmiast na ziemię. Z przestępczej drobnicy nie ma praktycznie żadnych nowości ? są mniejsze wersje Bane?a, które trzeba otumanić przed atakiem, są Ninja (byli w AC), są też zbiry z nożami, tarczami, paralizatorami, bejsbolami ? głównie nuda. Same walki z bossami też nie są zbyt oryginalne ? znaczną część pokonuje się w stylu znanym już z ?Arkham Asylum? (uciekaj, jak szarżuje, żeby walnął w ścianę), część polega na prostym sposobie (walka z Copperhead, opierająca się na ciągłym wciskaniu kontry), część jest po prostu nudna (wielkie QTE z Jokerem) albo zepsuta (Firefly). Dobrych potyczek jest zaledwie kilka, w tym świetna walka z Deathstrokiem i ekstremalne podchody z Deadshotem. Oczywiście wracają też zagadki Riddlera oraz szereg pobocznych złoczyńców (Anarchia, który przypomina nastoletniego V).





    Ciii, właśnie ma się zacząć "Mroczny Rycerz"

    Lecimy (jak na skrzydłach) do kolejnego aspektu ? miasta. Gotham w ?Origins? to powycinane i posklejane Arkham City z dodatkiem kilku mniejszych lokacji oraz zamkniętych korytarzy. Twórcy nie wysilali się przy tworzeniu otwartego świata, więc i my nie mamy zbytnio po co kiedykolwiek dotykać podłoża, zwłaszcza że nowy Batman zgapił od Ubisoftu system wież, które trzeba odblokować, by móc obejrzeć całą dzielnicę wraz ze szczegółami. Wieże służą też jako punkty szybkiej podróży i każdy, kto marnował długie minuty w Arkham City na bujaniu się pomiędzy budynkami, z pewnością doceni tą nowinkę. Samo miasto nie jest ani trochę interesujące ? jedynymi znajdźkami są jakieś kawałki informacji, które są nam potrzebna do pokonania genialnego planu Riddlera, wielu z nich nawet nie widzimy, chyba że znajdziemy odpowiedniego typa, świecącego się na zielono i go odpowiednio przesłuchamy, po uprzednim przetrzepaniu jego kumpli. Nowinką jest też system przestępstw ? co jakiś czas, gdy beztrosko fruwamy sobie ponad dachami Gotham, nagle w uszach zabrzmi nam komunikat policyjny, a na ekranie pojawi się strzałka, wskazująca miejsce przestępstwa. Niestety każde przestępstwo wygląda identycznie ? należy wylądować z impetem na głowie najbliższego łotra i przetrzepać skórę reszcie. Nuda, ale XP jest.





    Batman jest zbyt twardy dla zwykłej deski z dykty.

    Pora na mechanikę walki i skradania się ? jak już wspominałem, ?Origins? nie wprowadza praktycznie żadnych nowinek w zakresie gadżetów i ruchów. Jedyną nowinką są te niezwykłe elektryczne rękawice, które po prostu dają nam możliwość szybszego wykończenia sporej bandy nieprzyjaciół. Tak jak i w poprzedniczkach, tak i tutaj gra nalicza kombo, zbierając wszelkie zadane wrogom ciosy i wyprowadzane kontry do wspólnej puli, która po przekroczeniu pewnej ilości daje nam możliwość wykonania jednego super-ciosu. Do wyboru mamy znokautowanie jednego wroga, otoczenie się chmarą nietoperzy (przydatne w ciasnych zaułkach), rozbrojenie wroga (niszczymy broń) i wyskok w górę przy jednoczesnym odpaleniu batarangów, wykańczających ogłuszonych chwilowo wrogów. Gra się w to dosyć płynnie, choć uniki nie działają za każdym razem, a na poziomie trudnym czas na wprowadzenie kontry jest diabolicznie krótki. Zauważyłem także, że dużo rzadziej zaczynamy walkę z wysokości, przez co nie mamy już byt wielu okazji, by wbić się na kogoś z pełnym rozpędem i przejechać na nim jak na deskorolce po brudnym bruku. Odnośnie elementów skradanych ? część pomieszczeń jest dobrze rozplanowana, dając nam szeroki zakres eliminowania przerażonych wrogów, więcej jednak jest takich pomieszczeń, w których niemal nie da się pozostać niewidocznym, wrogowie widzą nas przez ściany, nigdy nie korzystają z montowania min na gargulcach, ani nie pozostają w grupie, łażąc osobno, jak ostatni idioci.





    Ten epizod był całkiem zabawny.

    Wszystkie powyższe narzekania mają jedną wspólną cechę ? twórcy zrezygnowali z pewnych aspektów w eksploracji i w walce, ponieważ zwyczajnie nie dawali sobie z nimi rady. ?Batman: Arkham Origins? jest słynne ze swoich bugów i niestety muszę wam uświadomić, że zła reputacja tej gry jest jak najbardziej prawdziwa. Dlaczego nie możemy zbyt często nurkować, by nabierać szybkości albo natychmiastowo nokautować wrogów? A to dlatego, że podczas nurkowania Batman wcale nie nabiera prędkości, a do tego bardzo często wpada w dziwaczną pętlę animacji, sprawiając, że jego peleryna skacze jak szalona, albo sam batman zdaje się kicać w powietrzu. Dlatego też nie nurkujemy zbyt często. Dlaczego walki skradanej jest tak mało i do tego często jest źle zaprojektowana? A to dlatego, że jeżeli spróbujemy odciąć batarangiem przeciwnika podwieszonego pod gargulcem, to ów spokojnie ułoży się na płask w powietrzu, lewitując nad głowami markotnych kolegów! Na dodatek animacja cichego wykończenia jest w pewnych miejscach zepsuta, przez co czasami zdarzało mi się, że ogłuszony typ wyfruwał z mych ramion, jakby pociągnęła go do tyłu odpalona rakieta. Na dodatek jeden z finisherów ? wystrzelenie batarangów ? jest tak tragicznie zoptymalizowany, że gdy tylko batarangi dotykają leżących wrogów, ci wylatują wysoko w powietrze, odbijając się od ścian i sufitów! Pamiętacie, jak w ?Arkham Asylum? rozwiązywanie zagadek Riddlera polegało na skanowaniu przedmiotów z bliska? Tu tego nie ma, bo otoczenie jest pełne śmiertelnych pułapek, takich jak leżąca na podłodze książki, które wsysają stopę Batmana, uniemożliwiając mu jakikolwiek ruch. Niektóre ściany są równie zbrodnicze, udostępniając nam możliwe do wspięcia się półki, gdzie po wejściu na nie nasz bohater traci głowę, wessaną przez betonowy sufit. Bugów jest tu po prostu tak wiele, że jest to niepojęte. Na całe szczęście większość z nich jest raczej zabawna, niż irytująca (podczas walki z przywódczynią klanu Ninja zbugował się jej miecz, przez co ona walczyła powietrzem, a Batman z wprawą owo powietrze blokował).





    Zabierz mnie tam...

    Może pora na wyciągnięcie konkluzji (bo zbliżamy się do niebezpiecznego pułapu tl;dr) ?
    ?Batman: Arkham Origins? to zwyczajny skok na kasę. Nowe studio otrzymało od Rocksteady wszystkie systemy, grafikę, modele i wykreowany świat, po czym zlepili z tego potwora, partoląc przy okazji kilka kluczowych aspektów zabawy. Zwyczajnie nazwałbym to ?typową rzemieślniczą robotą?, ale nadmiar bugów i brak jakichkolwiek poważnych zmian zręcznie powstrzymuje mnie przed wydaniem takiego werdyktu. Najgorsze jest jednak to, że ta gra nie jest zła w swoim obecnym stanie ? poprzednie gry z serii ?Arkham? dały nam tyle radochy i możliwości, że chcąc nie chcą w ?Origins? otrzymujemy więcej tego samego, lecz bez żadnej rewolucji czy kunsztu. To bardziej wygląda jak biurokratyczna operacja:
    Twórca: Co najmilej wspominają gracze z ?Arkham Asylum??
    Doradca: Wizje Stracha na Wróble.
    - ?Batman: Arkham Origins? ma w sobie wizje niemal co chwila, począwszy od misji z Szalonym Kapelusznikiem, poprzez walkę z Copperhead, aż do psychoanalizy Jokera. Większość jest naprawdę ładna, ale żadna nie jest zaskakująca.
    Twórca: Co najmilej wspominają gracze z ?Arkham City??
    Doradca: Gadżety, otwarty teren i szereg znanych przeciwników.
    - ?Arkham Origins? zawiera wszystkie gadżety z poprzedniczek, większe miasto i jeszcze więcej komiksowych wrogów.





    Temu biedakowi nikt nie może pomóc - gra się zbugowała

    Jak sami widzicie ? niewiele w tym było pasji i poświęcenia dla marki. Pochwalić należy doskonałe przerywniki filmowe, w większości wykonane w stylu studia Blur, nowy system detektywistyczny (choć jest prosty i dość miałki) oraz samą Bat-rozgrywkę. Gra się w tą grę tak samo, jak w poprzedniczki, więc jeśli poprzednie części się wam podobały, to nie ma powodu, byście po tą grę nie sięgali. Jeżeli zaś seria ?Arkham? jest wam obojętna, to ?Origins? będzie dla was jednym wielkim rozczarowaniem i nudą, bo nie ma w niej prawie nic nowego. Wspomnieć mogę, że grafika i muzyka są na stałym ? średnim ? poziomie, zaś ukończenie głównego wątku oraz krótkich questów pobocznych zajmuje przeważnie 12 godzin. W multi nie grałem, bo i nie widziałem potrzeby.
    Wesołych Bat-Świąt!
    Ocena: 6/10
    Plusy:
    + To nadal ta sama gra.
    + Tryb detektywistyczny z możliwością odtwarzania wydarzeń.
    + Joker się stara.
    + Możemy przez moment pograć Jokerem.
    + Wiele komiksowych postaci i nawiązań do słynnych komiksów z Batmanem.
    + Walka z Deathstrokiem.
    + Część wizji jest urocza.
    + Możliwość szybkiej podróży.
    + Cut-scenki.
    Minusy:
    - Nie ma tu nic nowego.
    - Bugi, bugi, bugi.
    - Kto wpadł na pomysł, by dodać do tej gry multiplayer?
    - Irytujące powiadomienie o możliwości dołączenia do specjalnego klubu.
    - Walki z bossami są powtarzalne.
    - Zero nowych gadżetów.
    - Miasto jest puste i martwe.
    - System wież.
    Zwiastun

  16. bielik42
    Moja dola




    Jako jeden ze zwycięzców zeszłorocznej edycji z chęcią zgłosiłem się do pomocy przy organizowaniu tegorocznych Smugglerków. Przez ostatnie lata mój avatar internetowy znany był głównie z tego, że zalewał blogosferę masą średnich tekstów, ciągnąc kilka serii o filmach i tak dalej. Dziś moja reputacja jest już nieco inna (hehe), ale zadanie, jakie na mnie spadło z okazji nadchodzących smugglerków nieco mnie przerasta - mam zareklamować Smugglerki na blogach!



    Problem w tym, że żaden ze mnie reklamodawca. Oczywiście przez ostatnie kilka lat sprawnie i bez bólu reklamowałem wiele produktów (komiksy, gry, książki, filmy) poprzez swoje recenzje, na nieszczęście nie jestem w stanie wymyślić sposobu, w jaki mógłbym zareklamować smugglerki. Jest kilka możliwości:
    1) Sucha informacja
    SMUGGLERKI
    Nominacje: 15.12 - 28.12
    Głosowanie: 29.12 - 12.01
    Gala: 17 stycznia
    Wśród głosujących zostaną rozlosowane nagrody.
    Wygląda nieźle, są wszystkie informacje, czysto, sprawnie i porządnie, ale trudno się pozbyć wrażenia, że autor zrobił reklamę "na odwal się". Tego nie chcemy, czyż nie?



    2) Wymyślone bełkotanie
    I gdy z serwisu zabrzmiał grom, a użytkownicy niecierpliwie klikali w lewe przyciski myszek, to wiadomo było, iż nadchodzi ten wiekopomny dzień, gdy najrówniejsi z równych zasiądą na nieboskłonie wygrywu, by razić oczy innych użytkowników kolorowymi napisami. Wtedy też Smuggler zwrócił uwagę na lj i stwierdził grzmiąco: "a każdy grzesznik, troll i potępieniec zostanie na wieki zamknięty w tym podforum, by nie szerzyć herezji wśród praworządnych użytkowników". A wówczas mieszkańcy lj zaczęli się burzyć i zalali całe forume potopem cycków. I było to dobre. Na forume już od 15 grudnia.
    Nie ma przyjemniejszej rzeczy, niż artystyczna wolność słowa. Mogę wymyślić dowolne brednie i na dodatek je spisać, bo wszystko mi ujdzie na sucho. Zagrożenia są dwa:
    - niektórzy nie lubią bredni
    - teks może być suchy
    To chyba jednak nie jest dobry pomysł.




    3) Napisać wpis o tym, jak nie możesz napisać wpisu






    Smugglerki.



    Już niedługo.

    PS: rysunki w tekście są mojego autorstwa, jakaś reklama w tym wpisie musi być.
  17. bielik42
    [+18]Podążając za... Romanem Polańskim - Gorzkie widowisko (Gorzkie Gody)







    (cóż, japoński plakat najlepiej pasuje do wprowadzenia)



    Bitter Moon/Gorzkie gody

    Rok: 1992
    Występują: Peter Coyote, Emmanuelle Seiger, Hugh Grant, Kristin Scott Thomas, Victor Banerjee


    UWAGA! Ten film zawiera w sobie wiele elementów ?soft-porno?. Dla dojrzałych widzów i dojrzałych czytelników!

    Ci, którzy po umiarkowanym sukcesie ?Frantic? liczyli na powrót Polańskiego do formy wizjonerskiej zapewne z utęsknieniem wyczekiwali na ?Gorzkie gody?. Bo i jak tu się nie cieszyć, skoro reżyser chce nakręcić film o trudnej sytuacji małżeńskiej z dziwacznymi zboczeniami seksualnymi, mając na dodatek w obsadzie Hugha Granta, który w tym czasie zyskiwał na popularności? Oczekiwania mogły być spore, ja zaś do powiedzenia mam jedno gorzkie słowo: ?Co??.






    Nie mówcie, że się nie spodziewaliście!

    Niestety, stało się, prawie każdemu facetowi się to zdarza, to nie powód do wstydu. Nie, nie mówię tu o impotencji ? mam na myśli Kryzys Wieku Średniego. Ten mistyczny okres, gdy facet zaczyna tęsknić za wyzwaniami, przytłoczonymi codzienną rutyną pracy i życiem rodzinnym. Niektórzy wtedy zakładają skóry i wsiadają na harleye, inni rozpoczynają swoje uzależnienie od rybołówstwa z popiciem, a niektórzy ? jak Roman Polański ? po prostu wariują. ?Gorzkie gody? to efekt właśnie tego okresu, wracającego po 20 latach (Polański przekroczył lat 40 w 1973, kilka lat po wydaniu fatalnego ?Co??). I wiecie co? Chory to seans. Chory w złym sensie.



    Zacznijmy może od fabuły ? Nigel (Grant) i Fiona (Scott Thomas) konsumują swój związek w wystawnej podróży morskiej. Tak się jednak składa, że Nigel przypadkowo zauważa niezwykle seksowną Mimi (Seiger) i natychmiast zwraca na nią swe zainteresowania. Pierwszy zgrzyt w miłości, ale to pewnie tylko zauroczenie. Mimi jest jednak dużo bardziej tajemnicza, niż mogłoby się zdawać. Nigel szybko trafia do kajuty nieszczęsnego, sparaliżowanego małżonka przepięknej Mimi. Owa para darzy się dziwacznym uczuciem, pełnym zarówno miłości, jak i nienawiści. Aby sprawę nieco Nigelowi ? i widzom ? objaśnić, małżonek Mimi ( Oscar, grany przez Petera Coyote) zaczyna snuć długą historię ich romansu, a jest to opowieść szalona.



    Wychodzi więc na to, że głównymi bohaterami filmu są Oscar i Mimi, a nie Nigel i Fiona ? ci drudzy pojawiają się co jakiś czas, by uwydatnić pożądanie Nigela do Mimi i podejrzenia odnośnie zdrady, płynące od Fiony. Etapy te są na tyle krótkie, byśmy nie odwykli od monotonnej narracji dziwacznego związku Bentonów. On ? Brytyjski pisarz, artysta i inteligent. Ona ? młoda, piękna, rezolutna, nieco naiwna, ale z wspaniałym biustem. Co się więc dzieje? Ano kochają się, nasze gołąbki. W łóżku, na podłodze, na stole, pod stołem, gdzie tylko się da i jak tylko się da. Seks jest tu elementem dominującym, więc z czasem nawet nas widzów zaczyna nudzić ? choć francuski biust Emmanuelle Seiger zdecydowanie przyciąga uwagę (co jest zresztą znanym trikiem Polańskiego).



    Dobrze więc, nasza parka bardzo i często się kocha, ale z czasem ulegają znudzeniu. Kończą im się możliwości, więc i domena miłości zaczyna stawać się rutyną. Aby temu zapobiec, nasi bohaterowie sięgają do rozwiązań znanych chociażby z tragicznego ?Co?? (będę o tym filmie wspominał, bo jedynym aspektem rozróżniającym oba filmy, jest zastosowanie częstych retrospekcji i nieco bardziej klarownej fabuły). Dostajemy więc sado-maso, seks w kostiumach, seks w maskach, seks w maskach zwierzęcych, seks w maskach zwierzęcych z wydawaniem odgłosów zwierzęcych, udawane morderstwo, rażenie prądem, lateks i pejcz. Od wyboru do koloru, dewiacji Polańskiemu nie brakuje, a my ? szarzy widzowie ? możemy poznać problemy bogatych artystów z młodymi żonami (najlepszy sposób zna oczywiście Hugh Hefner ? musicie sypnąć trochę kokainy na czubek?. Ekhm, dalsze szczegóły w biografii Jacka Nicholsona). Widać, że sam reżyser też musiał miewać częste problemy ze stawaniem na baczność, skoro tak skrzętnie ów problem opisuje.



    Czy więc warto ten film zobaczyć? Podejrzewam, że owszem, o ile lubicie psychologiczną analizę małżeństwa z problemami seksualnymi, jesteście miłośniczkami (miłośnikami?) Hugha Granta (choć aż tak wiele, to go tam nie ma), lubicie oglądać dewiacje i nie macie nic przeciw pełnym piersiom Emmanuelle Seiger. ?Gorzkie Gody? to potomek ?Co??, skrzyżowanego z (nie)sławnym filmem ?Emmanuelle?. Czuć w nim francuski smak, są dobre, typowo Polańskie dialogi, końcówka jest w pewnym sensie interesująca, a nawet pobudzająca. Ze złych rzeczy, to wymienić powinienem wyłącznie fakt, że to nie jest film ?na niedzielne popołudnie? i w sumie niewiele widzowi daje, chyba że przedsmak kryzysu wieku średniego i ból oczu, bo z jakiejś podejrzanej kamery korzystali przy produkcji tego filmu. Na całe szczęście Polański nakręcił kolejny ?seksualny? film dopiero w 2013 roku i na dodatek zrobił to ze smakiem. Dla koneserów.
    Na dodatek pewnie jest metaforyczny, a ja nie zrozumiałem.
    Szlag.
    Zwiastun (zawiera nagie biusty):

  18. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - Solo w Paryżu (Frantic)







    Frantic

    Rok: 1988
    Występują: Harrison Ford, Betty Buckley, Emmanuelle Seiger, David Huddleston, Alexandra Stewart
    Klęska finansowa i miażdżąca krytyka wydanych w 1986 roku ?Piratów? najwidoczniej nie zdołały oderwać Polańskiego od pracy. Co prawda od momentu wypędzenia z Hollywood, żaden jego film nie cieszył się aż taką popularnością, jak ?Chinatown? czy ?Dziecko Rosemary?. Amerykańska widownia najwidoczniej wciąż mu miała za złe, że dał się przyłapać i osądzić. Polański natomiast nie miał niczego Ameryce za złe, bowiem w kolejnej produkcji postanowił przedstawić losy Amerykanina, który wpada w niemałe tarapaty na Starym Kontynencie?




    Paryż lat 80?tych ? nieco poszarzały, wesołość nie wylewa się z każdej uliczki, a przyjezdni wydają się nie być zbyt mile widziani. Małżeństwo Walkerów przyjeżdża do Paryża czując sentyment do tego miejsca. Oboje są w jakiś sposób z miastem wiecznych świateł powiązani, lecz gdy już przyszedł czas, by je opuścić ? zrobili to bez wahania. Teraz wracają, bogaci i dystyngowani, bo pracowitym życiu w Stanach Zjednoczonych, chcą obudzić stare uczucia i wspomnienia. Niestety, w ten specjalny wieczór, gdy Richard Walker (Harrison Ford) wychodzi spod prysznica, okazuje się, że jego żony nie ma w pokoju. Po dalszych poszukiwaniach nasz bohater już wie, że jego żona została porwana.



    Porwanie w Paryżu to temat dziś już nieco oklepany, ale w przeciwieństwie do bohaterskich morderstw Liama Neesona Harrison Ford jest dużo bardziej bezradny w tej sytuacji. Richard nie posiada żadnego wyszkolenia wojskowego, nie jest gotowy by prowadzić śledztwo na własną rękę, ale wie, że musi znaleźć swoją żonę. Na dodatek jej ?porwanie? było dosyć oryginalne, więc w głowie bohatera pojawia się pytanie, czy nie znalazł się w Paryżu nieprzypadkowo. Amerykanin nie ma zbyt wielu szans, by zyskać odpowiednią pomoc od francuskiej policji, na dodatek nie znając ani słowa w języku francuskim, dlatego też Richard postanawia podążać za posiadanymi śladami. Pierwszym śladem jest tajemnicza walizka, którą przypadkiem odebrała jego żona na lotnisku. Należy ona do pewnej dziewczyny, która z czasem zostaje jedynym sprzymierzeńcem, na którego Richard może liczyć, w brudnym i nieprzystępnym światku francuskiej zbrodni i kontrabandy. Gra ? jak zwykle ? toczy się o dużo większą stawkę, niż na początku zakładano.



    Gdybym miał być złośliwy, to rzekłbym, iż ?Frantic? to takie typowe kino lat 80?tych (z ?Terminatorem? i ?Szklaną pułapką? na czele), tylko że przemielone przez europejską wrażliwość i artystyczny geniusz Polańskiego. Założenia tego filmu są niemal takie same, jak w przypadku wielu innych filmów akcji tamtego okresu ? samotny, zdany (przeważnie) tylko na siebie bohater musi uratować kobietę, którą kocha, przy okazji ratując świat od nuklearnej/terrorystycznej/koziej zagłady. Różnica polega na tym, że o ile w tamtych filmach bohater szedł na przód marszem, kosząc wrogów z kałasza na lewo i prawo, to w tym Harrison Ford jest raczej mało bohaterski. Kilka razy obije komuś mordę, raz chwyci za broń, przez moment poucieka samochodem, ale znaczną większość czasu dostaje ostre wciry ? wpierw od francuskiego kelnera, który nie zna angielskiego (i jak tu zdobyć informacje?), potem od francuskiej policji, a następnie od wielu opryszków. Czasami też uszkodzi się sam, bo łazi tam, gdzie nie trzeba (np. po stromych dachach paryskich kamienic). Trudno więc uznać ten film za typowe kino akcji.



    Oczywiście nie oskarżam ?Frantic? o to, że nie jest głupkowatą strzelaniną ? to by było dość niemądre, bo nie po to się ogląda Polańskiego, by podziwiać muskuły, męskość i lejącą się krew. Nadal możemy podziwiać całkiem ładne dziewczęta, na dodatek Francuzki, ale przez większą część filmu oglądamy, jak Harrison Ford próbuje sobie poradzić z życiem, odbijając się od coraz twardszych przedmiotów i wpadając w coraz gorsze tarapaty. Co prawda Ford nie byłby Fordem, gdyby sobie z tym nie radził ? i tutaj możemy podziwiać bystrość i zręczność typowego Amerykanina z wyższej klasy społecznej, któremu akompaniuje mała Francuzka o blond grzywie.





    Co? To film Polańskiego. Jeszcze się nie przyzwyczailiście do zasady "biusty, gdzie tylko się da"?

    ?Frantic? ma w sobie wiele Polańskiego ? ciekawe dialogi, interesujących bohaterów, trzymający w napięciu klimat, pasującą do wszystkiego muzykę, porządną scenografię i uroczy posmak tajemnicy, bowiem przez większość czasu widzowie ? podobnie jak i bohater ? nie wiedzą, co się w ogóle na ekranie dzieje i dlaczego Richard musi szukać pewnych rzeczy, walcząc po drodze z ludźmi, o których nie wiemy absolutnie nic. Film jest więc całkiem niezły, choć nie doskonały. Z drugiej strony ?Franctic? jest koncepcją, na której wiele lat później opiera się inny, doskonały film Polańskiego, ale o tym dowiecie się później.
    Zwiastun:

  19. bielik42
    Podążając za? Romanem Polańskim ? KAPITAN Thomas Bartholomew Red (?Piraci?)







    Pirates/Piraci

    Rok: 1986
    Występują: Walter Matthau, Cris Campion, Damien Thomas, Olu Jackobs, Fredy Mayine
    Kiedy w 2003 roku w kinach pojawił się film pt. ?Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły?, z miejsca stał się kinowym blockbusterem, zapewniając Disneyowi kolejną silną markę, a Deppowi lata korzystnych ról i stada wiernych fanów. Nagród i nominacji nawet nie można zliczyć. Z kolei wydany 17 lat wcześniej, niemalże identyczny film Polańskiego ­? ?Piraci? ? został zmiażdżony przez krytykę i po dziś dzień jest najniżej ocenianym filmem w dorobku tego reżysera. Szkoda ? bo ów film to kwintesencja pirackiej przygody, co ponownie potwierdza fakt, że Polański wyprzedzał swoje czasy.




    Nad jakością pierwszej części ?Piratów z Karaibów? rozwodzić się nie będę ? był dobrze napisany, świetnie zmontowany, miał szereg gwiazd i ogromne wsparcie w postaci Disneya. Jakkolwiek po obejrzeniu ?Piratów? może się wam zdawać, że film Verbinskiego to kalka dzieła Polańskiego, z dodaną fantastyką i masą efektów CGI. Pozwólcie jednak, że zanim zaczniemy wymieniać elementy łączące obie produkcje, przedstawię wam pokrótce, czym ?Piraci? Polańskiego są, bo na pewno nie są dobrze znanym filmem. Założę się, że większość z was nigdy o nim nie słyszała, a jeżeli już, to z ust rodziców, którzy to często chodzili do kin (o ile mieszkali w miastach). Mój ojciec zawsze darzył dzieło Polańskiego wielkim sentymentem, więc i ja wreszcie zabrałem się do ?Piratów?, bowiem rzadko kiedy ów film jest puszczany w telewizji.





    Polański jako reżyser, to i piękne biusty muszą być!

    ?Piraci? to ? nomen omen ? opowieść piracka pełną gębą. Naszych bohaterów poznajemy, gdy dryfują samotnie na małej tratwie, pośród nieskończonych błękitów Morza Karaibskiego. Podstarzały, brodaty i wystrojony w podniszczony oficerski mundur z obowiązkowym kapeluszem z piórem pirat to słynny Kapitan Red ? postrach mórz i oceanów. Cwaniak, łajdak, bawidamek i wybitny kombinator. Towarzyszy mu Żaba ? młody francuz, który przyrzekł służyć kapitanowi, byleby tylko walczyć ze znienawidzonymi Hiszpanami. Para piratów dryfuje sobie po spokojnym morzu, Żaba próbuje łowić ryby, a Kapitan Red marzy o jedzeniu. Po krótkiej chwili Red gryzie Żabę w pośladek, po czym młody kompan, pewien, że Kapitan ma ochotę na nieco większą przekąskę, ucieka na maszt tratwy. Kapitan gdy już coś zaczyna, to kończy, wiec ochoczo przystępuję do rąbania masztu rapierem, by ostatecznie pozbyć się problemu głodu. Maszt już ma runąć, gdy na horyzoncie pojawia się statek! Nasi bohaterowie dostają się na pokład (w bardzo zabawnym stylu), który okazuje się być hiszpańską fregatą! Na dodatek z bardzo cennym azteckim tronem ze złota na pokładzie!



    Tak właśnie zaczyna się powrót Kapitana Reda do pirackiej sławy i chwały. Powrót ów pełen jest niespodziewanych zwrotów akcji, takich jak przymus jedzenia gotowanych szczurów, prób wymiany zakładników, na których nie ma zbytu, zyskiwania i tracenia statków, pogoni za złotym tronem, gryzienia gubernatora w stopy? Jak sami widzicie ? film nie tylko jest pełen akcji, ale i wyśmienitej, pierwszorzędnej komedii. Kapitan Red to cwaniak pierwszej wody, więc jego pomysły są nie tylko zaskakujące, ale i zabójczo śmieszne. Do tego na planie pojawiają się dziesiątki barwnych postaci drugoplanowych , jak na przykład adwokat bez języka, posłuszny czarny kucharz, strachliwy misjonarz i skąpy holender, prowadzący port dla pirackiej braci.



    Oczywiście najważniejsi są nasi bohaterowie, a im charakteru nie brak, różnią się też od siebie pod niemal każdym względem. Żabą kieruje honor i emocje, gotów jest walczyć z Hiszpanami i o ukochaną kobietę do ostatniej kropli krwi, dotrzymuje też danemu kapitanowi słowu. Z kolei Kapitan Red jest piratem z krwi i kości ? chciwy, podstępny, rubaszny i uparty. W pogoni za złotym tronem jest gotów do wszystkiego, poświęcając nie tylko załogę, ale i pociąg Żaby do młodej córki gubernatora. Największą jego zaletą jest fakt, że nawet jeśli jest takim odrażającym, samolubnym skurczybykiem, to nie sposób go nie polubić. Niech za przykład posłuży scena, gdy Kapitan Red przybywa do domu jeszcze bardziej chciwego Holendra, który ma u niego dług. Holender jest radosny, wiedząc, że Kapitan Red zginął gdzieś na morzu (jak głosi plotka) i właśnie zażywa kąpieli w balii, gdy do pokoju wkracza Kapitan. Niespodziewany gość podchodzi do balii bez słowa, wyjmuję swój interes i oddaje mocz do wody, w której siedzi przerażony Holender. Nie sposób zachować powagi w takiej sytuacji.





    Jak sami widzicie - twórcy filmu też się dobrze bawili przy produkcji

    Wszystkie pozostałe elementy filmu również są dopięte na ostatni guzik ? muzyka przygrywa nam skocznie do walki i wesoło do pijackiej uczty, sprawnie oddając klimat pirackiej przygody. Scenografia również jest niczego sobie, co jest wielkim osiągnięciem, zważywszy na fakt, że Polański nadal ukrywał się w Europie, nie mogąc udać się na Karaiby, by kręcić w naturalnym środowisku. Wiele ujęć jest tu malowniczych, miasteczka i wnętrza są pełne urokliwego klimatu, którego tak brakuje ostatnio w kinie. Prawdziwy majstersztyk.



    Pora na bardzo interesującą część artykułu, w którym rozważamy, jak wiele reżyser ?Piratów z Karaibów? zgapił od ?Piratów? Polańskiego, a lista to długa ? wierzcie mi. Zacznijmy od bohaterów ? Jack Sparrow posiada dowcip i spryt Kapitana Reda (ba, nawet niektóre zachowania ma identyczne!), tak jak i jego pożądanie do złota oraz niemal całkowity brak skrupułów. Od Żaby zaś przejął akrobatyczne zdolności i nieco młodszy wiek (nie wygląda przecież na starego Pirata). Do tego po pewnym czasie dołącza do niego Will Turner, który nie tylko daje mu słowo, że będzie wykonywał rozkazy Jacka Sparrowa (tak jak i Żaba), ale i darzy afektem córkę gubernatora (tak jak i Żaba), którą zresztą w pewnym momencie porywa (tak jak i Żaba). Córka gubernatora zaś po pewnym czasie zakochuje się w młodym pomocniku głównego bohatera (tak jak i w ?Piratach?) a nawet pomaga piratom ( tak jak i w ?Piratach?). Cała gra toczy się zaś o legendarny skarb Azteków (tak jak w ?Piratach?). Również sama historia toczy się po podobnych torach ? w pewnym momencie zarówno Kapitan Red, jak i Kapitan Jack Sparrow traci okręt i załogę, dosłownie sprzed nosa! Jak więc sami widzicie ? jedyne co wnieśli ?Piraci z Karaibów?, to element magiczny i dużo więcej efektownych bitew. Dodatkowo zamienili zabawnego czarnego kompana w małpę! Cóż, może i Polański powinien zdecydować się na umieszczenie gumowych nieumarłych w fabule, może wtedy jego film byłby lepiej odebrany?



    ?Piraci? to absolutnie najśmieszniejszy film w dorobku Romana Polańskiego. Dosłownie kipi dowcipem i przednim pirackim klimatem. ?Piraci? to też jeden z najbardziej niedocenianych filmów w historii kina, co jest złe i powinno zostać naprawione. Wy też możecie zmienić ten stan rzeczy ? obejrzyjcie ten film przy nadarzającej się okazji, a ludziom pewnym, że trylogia (czy czym ta seria wreszcie jest) ?Piratów z Karaibów? to najdoskonalsze kino pirackie, zaproponujcie weryfikację poglądów. Piękna perełka w filmografii Polańskiego i niestety zapomniany tytuł. Co ciekawe pierwotnie główną rolę miał grać Jack Nicholson, a Żabę sam Polański ? kto wie, jak wyglądałby ten film, gdyby Polańskiego nie wypędzono z Hollywood?
    Zwiastun:

  20. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - Romans Polański (Tess)






    Tess

    Rok: 1979
    Występują: Natassja Kinski, Peter Firth, Leigh Lawson, Tom Chadbon, John Colin, Tony Church
    Dziesiąty film Romana Polańskiego ? ?Tess? ? pojawił się w ostatnim roku lat 70?tych, wieńcząc ten burzliwy okres w historii reżysera. O dziwo tematem przewodnim jest wiktoriański romans, co oznacza, że Polański po raz drugi wziął na tapetę film kostiumowy, co przecież poprzednim razem nie wyszło mu na dobre. Czy w tym przypadku miał więcej szczęścia?




    ?Tess? to ekranizacja powieści Thomasa Hardy?ego, autora tak często ekranizowanych książek, jak ?Z dala od zgiełku? (nowa edycja w przyszłym roku) i ?Burmistrze Casterbridge?. Oczywiście najczęściej ekranizowaną powieścią jest właśnie ? Tess D?Ubervilles?, która pojawiła się w kinie ?zaledwie? 8 razy, pod różnymi postaciami, a najwcześniej już w 1924 roku! Jest to więc materiał bardzo dobry, jak może się wydawać. Osobiście stwierdziłbym, że jest to nieco mniej dramatyczna wersja ?Wichrowych Wzgórz?, no ale cóż ? nie znam się na romansach.



    Historia toczy się w arystokratycznej Anglii ? stary pijak John Durbeyfield przypadkiem dowiaduje się, że być może jest krewnym bogatej rodziny D?Uberville, korzystając więc z nowych możliwości posyła do rzekomych kuzynów swoją najstarszą, 16-letnią córkę Tess. Nieśmiałe dziewczę trafia do bogatej posiadłości, gdzie uwodzi ją młody Alec, którego ojciec wykupił posiadłość i tytuł D?Uberville?ów. Gdy sprawy zachodzą za daleko Tess ucieka do rodzinnej wioski, ale to wcale nie kończy jej problemów. Kilku pożądających ją mężczyzn, nieudana ciąża, brak środków do życia i ostatecznie pragnienie prawdziwej miłości sprawiają, że nasza bohaterka nie ma łatwego życia. Biorąc pod uwagę fakt, że za reżyserię odpowiadał Polański, do puli możemy dorzucić gwałt i morderstwo.



    ?Tess? obejrzałem zanim miałem wątpliwą przyjemność zapoznać się z głośnymi ?Wichrowymi Wzgórzami?, więc arystokratyczne machlojki rozpasanych anglików dosyć mnie zainteresowały, przyciągając do ekranu. Polańskiego często porównuje się do Kubricka, co oznacza, że ?Tess? jest odpowiednikiem ?Barry?ego Londona?, aczkolwiek nie możemy szukać w nich podobieństw, bowiem ?Barry Lyndon? jest powieścią płaszcza i szpady, a ?Tess? to dosyć standardowy przykład romansu. Polański stwierdził, że zrobi romans, więc i romans zrobił, pomimo faktu że przecież nie miał zbytnio wprawy z archetypowym romansem.



    Jeżeli już mamy oglądać perypetie miłosne, to najlepiej, żeby nasza bohaterka była urocza ? w tym przypadku Polański trafił w dziesiątkę, biorąc do głównej roli Natassję Kinski (córkę słynnego Klausa Kinskiego ? urodzonego w Sopocie aktora, odpowiedzialnego za ikoniczne role w horrorach, wystąpił też w drugiej części ?Trylogii Dolarowej? Sergio Leone), która jak na tamte czasy wprost promieniała urodą, pochodzącą z jej polskich korzeni. Reszta obsady była standardowa dla brytyjskiego romansu ? zatrudnieni z okolicznych teatrów aktorzy, lub typowo brytyjscy przedstawiciele tego fachu. Scenografia także stoi na najwyższym poziomie, a w kilku momentach ?Tess? ma w sobie coś niezwykle malowniczego. W pamięci mam wciąż scenę, gdy z sufitu zaczęła kapać krew, a także ostatnie ujęcia w opatulonym mgłą Stonehenge.



    Bądź co bądź do przymusowego zapoznania się z tym tytułem namawiać was nie będę ? trzeba tego typu filmy lubić, by w pełni się nimi delektować. Sam wielkim miłośnikiem romansów nie jestem, ten na szczęście nie jest zbyt ckliwy i ma w sobie klika typowo ?Polańskich? dialogów i ?Polańskich? ujęć. Reżyser znowu w formie? To chyba najlepsze określenie, a bomba dopiero się zbliżała?
    Zwiastun:

  21. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - Wracamy do apartamentu szatana (?Lokator?)






    Lokator/Le locataire

    Rok: 1976
    Występują: Roman Polański, Isabelle Adjani, Melvyn Douglas, Jo Van Fleet, Lila Kedrova
    Moim pierwszym pomysłem na tytuł tego odcinka było ?Romek sam w domu?, aczkolwiek musiałem z niego zrezygnować, ponieważ śmiesznie by to brzmiało w stosunku do materiału. Po brawurowej uciecze ze Stanów Zjednoczonych Roman Polański zaszył się w Europie, by nie zostać wydany w ręce amerykańskiej sprawiedliwości i nie spędzić reszty życia w więzieniu. Sytuacja nie wydawała się zbyt przyjemna i mogłoby się wydawać, że to już koniec kariery Polańskiego. Na całe szczęście Polański wciąż miał oddanych przyjaciół na Starym Kontynencie i niedługo potem ? zaledwie dwa lata po wydaniu ?Chinatown? na świat wyszła ostatnia część ?Trylogii Apartamentowej? ? ?Lokator?.



    Dlaczego Polański postanowił wrócić do serii, którą zapoczątkował w 1965 roku? Kto to wie ? być może akurat miał humor na tworzenie kolejnego horroru, co zresztą zawsze wybitnie mu wychodziło. ?Lokator? różni się od poprzedniczek tym, że w roli głównej nie występuje ponętna niewiasta, a? sam reżyser! Tak jest ? to pierwszy i jedyny film, w którym Polański gra główną rolę, dla wielu też najsłabszy, ale lepiej nie uprzedzać faktów. Rzecz dzieje się we Francji ? młody kawaler Treikovsky postanawia wynająć apartament w Paryżu, by mieć gdzie żyć w trakcie studiów. Jego wybór pada na starą kamienicę, gdzie ostatnio zwolniło się jedno mieszkanie. Nieświadomy Treikovsky zawiązuję umowę z właścicielem apartamentu, po czym dowiaduje się, dlaczego ów lokal się zwolnił ? poprzednia właścicielka wyskoczyła z okna i przebiła się przez szklany daszek. Nieszczęsne dziewczę jeszcze żyje, ale ledwo i w szpitalu.



    Treikovsky niewiele myśląc postanawia odwiedzić poprzednią właścicielkę, co jednak nie kończy się najlepiej. W szpitalu poznaje też uroczą Stellę ? najlepsza przyjaciółkę poprzedniej właścicielki apartamentu. Młody student nie omieszka wykorzystać okazji i zaczyna darzyć zainteresowaniem pogrążoną w żałobie po przyjaciółce Stellę. W międzyczasie zaś próbuje zadomowić się w nowym lokum. Szybko okazuje się, że zarówno apartament, jak i cała kamienica jest dosyć dziwna, niemalże spowita atmosferą niepokoju. Z czasem Treikovsky zaczyna miewać dziwaczne sny, upiorni sąsiedzi skarżą się na hałas w jego mieszkaniu nawet wtedy, gdy przebywa on poza nim, sprzątając znajduje dziwaczne schowki i notki, które jednoznacznie wskazują na fakt, że coś tu jest nie w porządku. Ostatecznie zarówno nasz bohater, jak i my zaczynamy wątpić, by poprzednia właścicielka popełniła samobójstwo z własnej woli?



    ?Lokator? to godny następca ?Wstrętu? i ?Dziecka Rosemary?, choć nie możemy ocenić gry aktorskiej Polańskiego w podobny sposób jak w przypadku poprzednich dzieł. W obu wspomnianych filmach głównymi bohaterkami były kobiety, obie z ciężkimi urazami psychicznymi (?Wstręt? ? obrzydzenie i jednoczesna żądza seksu, ?Dziecko Rosemary? ? ciąża i obawa przed macierzyństwem), w ?Lokatorze? zaś mamy do czynienia z typowym studentem. Owszem, jest nieśmiały i raczej mało rozrywkowy (urządza domówkę tylko raz), ale brak mu tej psychicznej głębi, dzięki której poprzedniczki miały tak hipnotyzujące sceny. Teoretycznie moglibyśmy stwierdzić, że w tej części też mamy ?bohaterkę?, bowiem obecność poprzedniej właścicielki mieszkania jest wciąż wyczuwalna, również dla bohatera filmu, co zresztą wiąże się z głównym wątkiem transformacji Treikovsky?ego.



    Również w tym filmie ? podobnie jak i w poprzednich dziełach Polańskiego ? możemy rozpoznać metaforyczny wydźwięk fabuły, koncentrujący się na różnicy płci. Bądź co bądź Treikovsky zaczyna czuć w sobie dziwaczny dwugłos, zupełnie jakby poprzednia właścicielka opętywała jego zmysły, zmuszając go do przebierania się w damskie ciuszki i zakładania makijażu. W praktyce zaś oglądamy film, w którym Polański kręci się po paskudnych miejscach, będąc równie skołowanym, co widz. Nie mamy pojęcia, co właściwie się dzieje, ani dlaczego tak się dzieje ? liczy się fakt, że Treikovsky traci zmysły. Są w tym filmie kapitalne sceny, upiorne i niepewne, ale zdarzają się nad wyraz rzadko. Apartament wciąż dusi nas swoją grozą i surrealistycznym zaplątaniem, ale brak nam porządnej linii fabularnej. Nie możemy odróżnić świata przedstawionego od halucynacji(?) głównego bohatera. To jedyny problem, który mam z tym filmem ? nie jest stabilny, brak mu ostatecznej formy. Całość wygląda jak sen szaleńca, obawiającego się zarówno kobiet, jak i apartamentów. Być może gdybyśmy podpięli całą fabułę pod wątek seksu, to może i coś by z tego wyszło, aczkolwiek trudno nie czuć, że wykonujemy robotę za reżysera.



    Ostatnia część ?Trylogii Apartamentowej? to film nadzwyczaj trudny i miejscami bardzo przerażający ? klimatem może nam przypominać to, co serwowała czwarta część ?Silent Hill?, ale pozbawiona tanich chwytów, duchów i potworów. Z jednej strony możemy traktować ten film jako walkę młodego człowieka z odpowiedzialnością, przymusem życia samotnie, w kompletnie nieznanym miejscu, przy czym wciąż niezaspokojonego seksualnie. Z drugiej zaś to może być bzdurny film o niestabilnym psychicznie studencie, który kompletnie wariuje i nawet samobójstwo mu dobrze nie wychodzi.
    Zwiastun:

  22. bielik42
    Podążając za... Romanem Polańskim - Forget it, Jake. It's ?Chinatown?







    Chinatown

    Rok: 1974
    Występują: Jack Nicholson, Faye Dunaway, John Huston, Perry Lopez, John Hillerman
    Roman Polański stworzył kilka filmów, za które pokochał go świat ? ?Chinatown? jest jednym z nich. Dlaczego ta typowo amerykańska produkcja jest tak często stawiana pomiędzy najlepszymi kryminałami? Dlaczego jest też uważana za najważniejszy moment w karierze Polańskiego? Popularność ?Chinatown? może wydawać się zjawiskiem niezrozumiałym dla przeciętnego Europejczyka, a jednak w jakiś sposób wybija się ponad setki podobnych historii o prywatnym detektywie, do którego biura wkroczyła piękna kobieta?




    ?Chinatown? to nostalgiczna produkcja, sięgająca korzeniami do kina w stylu Noir ? popularnego szczególnie w latach 40-stych i 50-tych, co mocno wiąże się z ogromnym wpływem, jaki na kino wywarł Hitchcock swoim rewolucyjnym suspensem. Do tej produkcji podchodziło wielu reżyserów, a zblazowany i ? wydawałoby się ? pokonany Polański specjalnie wrócił z Europy, gdzie przebywał kręcąc takie dziadostwa jak ?Co??, by zająć stanowisko reżyserskie. Scenarzysta z porządnym doświadczeniem (?Bonnie i Clyde?), płynący na fali popularności Jack Nicholson w roli głównej i aktorka (Fayne Dunaway) z iście szatańskim charakterem ? cóż mogło pójść nie tak?



    Słoneczne L.A. ? chyba nie ma lepszego miejsca dla prywatnego detektywa, specjalizującego się w aferach małżeńskich. Jake Gittes (Jack Nicholson) ? były gliniarz - radzi sobie nieźle na rynku, śledząc co bogatszych mieszkańców i uwieczniając na fotografiach ich zbereźne przygody poza małżeńskim łożem. Pewnego dnia w jego biurze pojawia się tajemnicza kobieta, pragnąca sprawdzić wierność swego męża, którym okazuje się być nie kto inny, a głowa rodziny Mulwrayów, jeden z twórców systemu kanalizacji w L.A., obecnie zajęty projektem pewnej tamy. Woda na pustyni jest bardzo cennym surowcem, szczególnie dla sąsiadujących z miastem farmerów kalifornijskich pomarańczy, więc gra toczy się o wysoką stawkę. To zadanie zaskakuje Jake?a, bowiem senior nie wydaje się prowadzić awanturniczego trybu życia ? często spaceruje samotnie w dziwacznych miejscach, widocznie czegoś szukając, lecz nasz detektyw nie ma pojęcia, dlaczego jego ?ofiara? tak postępuje. W pewnym momencie historia obraca się o 180 stopni, pewne osoby okazują się być oszustami, do gry włączają się ogromne kwoty pieniężne, a razem z nimi mafia. No i Jake?owi ktoś ucina kawałek nosa.



    ?Ostatnie amerykańskie dzieło Polańskiego? ? jak możemy rzec ? to w głównej mierze hołd, złożony takim potęgom filmowym, jak John Huston i Fritz Lang, który akurat trafił w idealny czas, gdy kino noir przestało się kojarzyć wyłącznie z kinem klasy B. Amerykanie zawsze lubili patrzeć na splątane powiązania, pomiędzy mafią a polityką, czego dowodzi chociażby popularność trylogii ?Ojca Chrzestnego? oraz bardzo wczesne pojawienie się owego tematu (pierwszy ?Człowiek z Blizną? z 1932 r., ?Pan z milionami? Franka Capry). Chinatown również pokazuje moralną zgniliznę władz Miasta Aniołów, nie próbuje się również kryć z faktem, że główny bohater też zbyt święty nie jest, podobnie zresztą jak występujące w filmie kobiety. Ogólnym założeniem kina noir jest pokazanie, że świat nie jest czarno-biały, a wszystkie podjęte przez bohatera decyzje mają zarówno złe, jak i dobre skutki. Polański podąża za tym schematem.



    Jedną z głównych zalet ?Chinatown? jest gra aktorska ? Jack Nicholson to doskonały aktor, który grywał w wielu produkcjach o rozmaitej jakości, lecz przeważnie za każdym razem zachowywał klasę i styl. Jego ekspresywny rozmach aktorski był wielokrotnie doceniany, w przypadku tej produkcji gra detektywa momentami porywczego i pomysłowego, lecz jednocześnie podchodzącego do życia z cynizmem i chłodem wobec kontaktów międzyludzkich. Na pierwszy plan wychodzi jego korzyść ? nie walczy dla ideałów czy z miłości do konkretnej osoby, walczy, by pokazać, że nikt go nie pokona, zarówno w walce, jak i w myśleniu. Intrygujący scenariusz sprzyja Nicholsonowi, stawiając go w przeróżnych sytuacjach, w tym kultowej już scenie z Polańskim w roli gangstera z nożem. Z Nicholsonem w duecie występuje Faye Dunaway ? ciesząca się (nie)sławą aktorka, zadufana w swoim wizerunku i pasożytująca na własnej legendzie, którą jest jej rola w ?Bonnie and Clyde?. Większość reżyserów szerokim łukiem zaczęła unikać owej aktorki po wielu skandalach, jakie dziewczę wszczynało na planach zdjęciowych. Potyczki Polańskiego z uroczą Dunaway należą do najostrzejszych w historii, bowiem stawiamy je tuż obok słynnych numerów Hitchcocka i legendarnej nienawiści pomiędzy Larsem von Trierem i
    Bjork.



    ?Chinatown? mogę polecić każdemu ? to przesiąknięty oryginalnym klimatem kryminał noir z wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową, stylizowaną na lata 30-te. Polański doskonale prowadzi aktorów, Nicholson popisuje się grą, a scenariusz zaskakuje twistami fabularnymi. Jest to jeden z filmów, które poprawnie uchwyciły prawdziwego ?ducha ameryki?, czyli miejsca, gdzie rządzi korupcja, nepotyzm i wyzysk. Jake staje przeciwko gigantycznej machinie, prawdziwie niepokonanej. Film ten jest z nami szczery i po prostu warto go znać.
    Zwiastun

    Lecz to jeszcze nie koniec ? po premierze ?Chinatown? życie Polańskiego powróciło na dawne tory, czyli luksusowe wille, dziesiątki chętnych kobiet, kokaina na każdym stole i ogólnie zrozumiały sukces filmowy. Ten film przywrócił jego gwiazdę, ale jednocześnie doprowadził do jego największego upadku ? to właśnie po nim wyszedł na jaw fakt, że Polański uprawiał seks z niepełnoletnią, co poskutkowało jego ucieczką z krainy snów z powrotem na Stary Kontynent i przypięciem łatki, dzięki której po dziś dzień większość z was kojarzy go jako ?gwałciciela? i ogólnie pedofila/zboczeńca. Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, więc trochę ją rozwinę.



    Otóż w sprawę wplątany jest również sam Jack Nicholson, bowiem to właśnie w jego willi ów niesławny czyn został dokonany. Problem w tym, że tajemnicą poliszynela jest fakt, iż po Hollywood praktycznie biegają stada podobnych nimfetek, starających się o rolę w filmie ?za każdą cenę?. Polański miał tego pecha, że trafił na głupią. Otóż sprawa się ujawniła, gdy siostra ?zgwałconej? dziewczyny przypadkiem usłyszała, jak ?ofiara? chwaliła się swojej koleżance ze swych łóżkowych podbojów. Od siostry informacja przeszła do matki, a od matki do policji.
    Następnie był rajd policyjny na willę i złapanie Polańskiego na gorącym uczynku. Nie wiem, czyja to właściwie wina ? Polańskiego, bo zbereźnikiem był zawsze, czy też może owej nieszczęsnej ?zgwałconej?. Faktem jest, że po incydencie Polański musiał z USA uciekać i zaszyć się w państwie, które go nie wyda amerykańskim władzom. Oczywiście krytyka polała się strumieniami i kariera w Hollywood była dla niego oficjalnie skończona, co jednak nie powstrzymało go przed tworzeniem kolejnych filmów. Na szczęście.
  23. bielik42
    [+18]Podążając za... Romanem Polańskim - Alicja w krainie pornografii (Co?)







    Co?/What?

    Rok: 1972
    Występują: Marcello Mastroianni, Hugh Griffith, Sydne Rome, Henning Schluter, Dieter Hallevorden
    UWAGA! Ten film był zaliczany do kategorii soft-porno. Dziś można go nazwać słabą komedią z elementami erotycznymi, ale tak czy inaczej ? zostaliście ostrzeżeni.
    Początek lat 70-tych ubiegłego wieku możemy uczciwie nazwać najbardziej pechowym okresem w karierze Romana Polańskiego ? nie tylko jego żona została zamordowana wraz z nienarodzonym dzieckiem, lecz także jego kasowy film ?Tragedia Makbeta? (patrz - poprzedni odcinek) okazał się finansową i artystyczną klapą. Pieniądze znikały w zastraszającym tempie, nikt Polańskiego zatrudnić nie chciał, a sam reżyser wkraczał wówczas w kryzys wieku średniego. Rezultatem owej serii niefortunnych zdarzeń jest film, po którym faktycznie pozostaje nam pytanie: Co?




    W 1976 miłośnicy komiksów erotycznych otrzymali ?Malice in Wonderland? ? pornograficzną wersję popularnej ?Alicji w krainie czarów?. Komiks ów został stworzony przez Wally?ego Wooda i praktycznie nikt o nim dziś nie pamięta, bo tacy rysownicy zazwyczaj kończyli żywot w bardzo przykry i gorzki sposób. Powstałe 4 lata wcześniej ?Co?? Romana Polańskiego również opiera się na bajce Lewisa Carolla, a na dodatek wyprzedza swoje czasy ? ?wyzwolony? nurt kina rozpoczął się oficjalnie w 1974 r., wraz z premierą kontrowersyjnej ?Emmanuelle?. Jakkolwiek innowacyjny Polański by nie był ? ?Co?? to jego najgorsze, najnudniejsze i absolutnie niewarte waszego czasu ?dzieło?.



    Młoda i atrakcyjna autostopowiczka o imieniu Nancy jest turystką, podróżującą po świecie głównie autostopem. Podczas jednej z jej wojaży po Włoszech trafia do samochodu z trzema jurnymi młodzieńcami, pragnącymi widocznie zaspokoić swoje żądze, nie zważając na brak zgody ze strony urokliwej blondyny. Przerażona Nancy wyrywa się napastnikom, a uciekając trafia na dziwaczny wagonik, który zabiera ją do tajemniczej, luksusowej posiadłości, zapełnionej niemniej tajemniczymi mieszkańcami, wśród których należy wymienić Alexa ? pana domu i? w sumie to nawet nie pamiętam kogokolwiek, poza ?Komarem?, którego gra Romek Polański z wąsem i futrem na klacie. Nancy spędza najbliższe dni w posiadłości, gdzie każdy facet chce ją ?wypróbować?, a ona jakoś specjalnie nie oponuje, na końcu zaś ? tak jak i Alicja ? ucieka przed watahą zdenerwowanych mieszkańców, czy też może napalonych, sam już nie wiem.



    W powyższym paragrafie możecie dostrzec wiele nieścisłości ? czy porządny recenzent powinien sobie powalać na takie traktowanie tematu? Czy powinien ignorować fabułę, postacie, a w praktyce cały film? Teoretycznie nie (bo pamięć do filmów mam w miarę dobrą), lecz w przypadku ?Co?? absolutnie wszystko się zapomina w ciągu doby od zakończenia seansu. Nie bez powodu ów film w Ameryce trafił wyłącznie do kin pornograficznych (takich, do którego chodził choćby De Niro w ?Taksówkarzu?), bo i zawartości fabularnej zbytnio w nim nie ma. Podobnie jak w pospolitym pornolu ? fabuła odchodzi na dalszy plan, jest miałka i wyłącznie miejscami interesująca, by dać miejsce znacznie ważniejszym aspektom tego typu kina, czyli kopulacji, nierzadko dosyć dziwacznej. Polański co prawda pokazuje sam akt, nagie biusty i klaty, także ekscesy typu seks z partnerem owiniętym w tygrysią skórę, ale sama kopulacja przypomina niesławne pseudo-porno z krajów wschodu ? genitalia są oczywiście ukryte, a wszystko cuchnie sztucznością i tandetą. Osobiście nie mam nic przeciwko kopulacji w filmach ? dopóki widownia nie zaczyna podejrzliwie sapać ? ale tylko wtedy, gdy ma to jakiś sens, albo chociaż erotyczny smak. Tu wygląda to tak, że facet odbija swoją miednicę o tyłek wypiętej panny. Nic w tym ciekawego, ani tym bardziej interesującego.



    To wszystko jest o tyle dziwne, że Polański zdołał zatrudnić do jednej z głównych ról niezrównanego Marcello Mastroianniego ? człowieka odpowiedzialnego za jedną z najbardziej niezapomnianych kreacji w historii kina (główna rola w ?8 i 1/2? Felliniego, 1963 r.), czego absolutnie zrozumieć nie mogę. Być może ów aktor też miał problemy seksualne i się z Polańskim dobrali, któż to wie? W każdym razie jego potencjał został zmarnowany na drętwą grę, bez dowcipu, bez pomysłu, bez galanterii i smaku (korzystał raczej z innych ?potencjałów?), na nieco lepszą grę pokusił się sam Polański, do którego należy w sumie najciekawsze scena w filmie:
    Polański z wąsem i futrem na klacie podchodzi do mocno zblazowanej Nancy. W ręku ma wyrzutnię harpunów, na oczach spore okulary przeciwsłoneczne.
    Polański: Mówią na mnie ?Komar?? wiesz dlaczego?
    Nancy przygląda mu się z zaciekawieniem, aczkolwiek raczej nie zamierza zgadywać czy też komentować wywodów dziwacznego wąsacza.
    Polański: Bo korzystam ze swojego? żądła!
    W tym momencie Polański strzela harpunem w jakiś obiekt i przyciąga go do siebie.
    Koniec sceny.



    Przeczytaliście właśnie o tym, co z tego filmu zapamiętałem ? całą resztę można śmiało zignorować, bo jest miałka, głupia i mocno nużąca. Sceny seksu rażą sztucznością albo wywołują zażenowanie groteskowymi pomysłami (Marcello na czworakach, ze skórą tygrysa na plecach zakrada się do sypialni, co Nancy kwituje wybuchem śmiechu. On zaś cały czas warczy i mruczy, po czym wściekły rzuca się na Nancy i (chyba) daje jej w pysk, bo ?śmiechem psuje całą scenę?). Musicie sobie wyobrazić, jak bardzo czułem się zainteresowany, gdy ujęcie pokazywało mi pokój z dość niskim stołem, zasłaniającym klęczącą na czworakach Nancy (tylko podskakująca głowa wystaje z boku) i dolną część ciała Alexa, który rytmicznie kiwa się to w tył, to w przód, najwidoczniej symulując pozycję ?na pieska?. Oboje kochanków wydaje przy tym tak fascynujące odgłosy, że aż rozważałem puszczenie własnej ścieżki dźwiękowej, składającej się z impresjonistycznych symfonii Claude Debussy?ego, imitujących cuda natury, np. szum morza (zdjęcia okolic posiadłości są bardzo barwne i przyjemne). Nadmienię również, że sama aktorka grająca Nancy ma manierę dmuchanej lalki, z którą zresztą dzieli powołanie.



    O Makbecie ledwo napisałem 500 słów, tu zaś już mi się zbliża do 1000 ? widać, że polskie narzekanie wciąż we mnie mocno siedzi. ?Co?? to film potwornie nudny, ścieżka dźwiękowa nie wyróżnia się absolutnie niczym, scenariusz to śmieć, pełen idiotycznie metaforycznych dialogów, pełnych podtekstów i zwrotów rodem z pseudo-romantycznych wierszyków, większość linijek tego scenariusza wyglądała zapewne tak:
    A teraz aktorzy udają, że uprawiają seks.
    Może i nie udają, a nawet jeśli nie udawali, to pogratulować im stylu pozostaje. Film stworzony przez sfrustrowanego człowieka, który miał problem z seksualnością od samego początku kariery, co z jednej strony jest jego znakiem rozpoznawczym, a z drugiej po niedługim czasie spowodowało mu wiele ogromnych problemów, ale o tym w następnym odcinku?
    Trailer:

  24. bielik42
    Przekroczyliśmy Ćwierć Miliona Wyświetleń!




    A dokładnie 266 136 wyświetleń (na dzień 26 września 2014)
    Nie tak dawno temu świętowałem przekroczenie granicy 100 000 wyświetleń (niemalże rok temu, link tu), niedawno zaś zauważyłem, że "trochę" wyświetleń przybyło od tego czasu. Cóż, lepszego momentu chyba nie było - zważając na trwającą dyskusję na temat przydatności i sensu blogów CDA - no ale skupmy się na tym, co się działo przez ostatni rok...
    1. Praca - obecnie nadal przebywam na terenie Holandii, więc gros czasu spędziłem w zakurzonych, cuchnących magazynach, przerzucając bardziej lub mniej zepsute owoce. Może i mało to zajmujące, ale dzięki temu poznałem całą masę komiksów, filmów, albumów i gier, co skrzętnie spisywałem na blogu. Sytuacja nieco się zmieniła z początkiem września - rozpocząłem studia na Uniwersytecie Erasums, kierunek Arts & Culture (dziś miałem pierwszy egzamin ;__. Mój angielski leży i kwieczy, dlatego też nieco mniej wpisów powstaje - staram się czytać i pisać wyłącznie w języku Szekspira. Obecnie szukam pracy.
    2. Rysowanie - Jak zapewne widzieliście w wpisie za 100 000 - już wtedy rysowałem, a raczej kopiowałem mangowe cycki. Stwierdziłem więc, że mogę mieć przydatny talent i konsekwentnie go rozwijam, podążając za kilkoma poradnikami rysunku i szkicując cycki anime, kiedy tylko miałem na to ochotę, jak np. te [+18]
    (oczywiście jest ich więcej, ale nie mogę ich wrzucić )
    Moja edukacja rysownicza jest systematyczna i w sumie mi się zwraca - zakończyłem już szkicowanie kwiatów i owoców, zacząłem szkice drzew. Coraz lepiej wychodzi mi też cieniowanie.
    W międzyczasie szkolę się w rysunku komiksowym, aczkolwiek ostatnio ograniczało się to do szkicowania dłoni i stóp, dlatego nie mam najnowszych prac na deviancie.
    Czasami zdarza mi się mieć pomysł na rysunek, wtedy staram się go wykonać możliwie jak najwierniej, lecz rzadko kiedy się udaję - wychodzą na wierzch moje braki w praktyce.
    Odnośnie rysunku - ciągle walczę z kolorem (namalowałem kilka płócien, dobrze wychodzą mi chmury, skopiowałem okładkę albumu "The Wall" Pink Floyd, próbowałem portretu), czy to korzystając z mazaków czy też z akwareli. Zakupiłem doskonałe poradniki, więc z optymizmem patrzę w przyszłość
    No i rzadko kiedy biorę się za rysowanie na tablecie, ale to pewnie dlatego, że wolę wpierw podszkolić się w tradycyjnym.
    3. Gry - W końcu to blog na stronie o grach, czyż nie? No więc z przykrością muszę przyznać, że niestety dorosłem - gry nie sprawiają mi już tak wiele przyjemności i najczęściej pogrywam sobie późnym wieczorem, dwie godzinki maksymalnie. Lubię grać za znajomymi (pozdrowienia dla Kath), skończyłem wreszcie Borderlands 2 z dodatkiem Tiny Tina. Ostatnio bardzo dużo czasu spędziłem w Fallout: New Vegas (DLC Old World Blues - polecam!), ale od kilku dni męczą mnie koszmarne bugi, wywalajace mi grę na pulpit. Na komputerze czekają jeszcze klasyki: Baldur's Gate Enchanced Edition, Fallout 2, Jazz Jackrabbit 2. Multiplayerowo? O dziwo Mass Effect 3 i szpieg drell (również ze znajomymi), czasami pogram demomanem w TF2, ostatnio kupiłem Chivarly i bardzo mi się spodobało. Rzadko uruchamiam Killing Floor, jeszcze rzadziej Witcher: The Adventure Game. Wczoraj spróbowałem Singularity, nie tak dawno temu skonczyłem Maxa Payne'a 3, ale coś nie mogę się zebrać do recki. Wciąż czuję zadowolenie po skończeniu Rayman: Legends
    4. Filmy
    Zaczniemy od serii Podążając za... - Gdy pojawił się wpis "100 000 wyświetleń" byliśmy na początku podążania za Stanleyem Kubrickiem, więc małe podsumowanie:
    - Najczęściej czytane: Spartakus (klik)
    - Najczęściej komentowane: Lśnienie (klik)
    Następnie miałem mała przerwę od podążania - wrzuciłem za to m. in. relację z festiwalu filmowego w Rotterdamie. Następnym reżyserem był Quentin Tarantino - krótka, ale dynamiczna seria wpisów. Po nim zaś rzucłem się na głęboką wodę - surrealistyczne twory Davida Lyncha (ta seria skończyła się tragicznie, bo jego filmy po 2000 roku stały się tak "nowoczesne", że nie byłem w stanie ich oglądać, więc musiałem zakończyć podążanie przedwcześnie).
    Zanim zaczęliśmy przeglądanie twórczości Lyncha rozpocząłem nową serię pt. "Historia Kina", w której opisywałem wrażenia z filmów, proponowanych przez książkę "1001 filmów, które musisz zobaczyć przed śmiercią" i choć wciąż idę z książką naprzód (obecnie rok 1937) ciężko mi ową serię kontynuować (m. in. miała bardzo małe zainteresowanie, coś tak 40 wyświetleń...) to z pewnością chciałbym to robić - część z tych filmów jest po prostu genialna, a tak mało ludzi ogląda stare filmy...
    W każdym razie Lynch skończył się kompletną porażką - ale i tak byłem zadowolony, bo poznałem takie arcydzieła jak "Blue Velvet", "Eraserhead", "Simple Story" i "Zagubiona Autostrada", nadrobiłem też całe "Twin Peaks". W ramach odświeżenia serii i zapomnieniu o koszmarach nowoczesnego kina zdecydowałem się na ryzykowny skok - zająłem się anime, a konkretnie twórczością Hayao Miyazakiego. Musicie wiedzieć, że nie żałuję tej decyzji, a nawet ostatnio pusciłem "Spirited Away" rodzicom i bardzo im się podobało . Obecnie Jesteśmy nawet nie w połowie twórczości Romana Polańskiego, aczkolwiek szybko raczej jej nie skończymy. Opisałem też kilka kinowych tytułów. Kilka tygodni temu zdarzyła się niespodzianka - seria Podążając za... wróciła do pierwszego sezonu, wydając recenzję najnowszego tworu Terry'ego Gilliama, pt. Zero Theorem (TU). Osobiście już skończyłem wszystkie filmy Polańskiego, więc teraz śledzę filmy z Braćmi Marx - kapitalny humor.
    5. Wpisy - czyli różności. Najmilej wspominam Megarecenzję "Ligi Niezwykłych Dżentelmenów", powrót do Terry'ego Gilliama, tekst o powrocie Monty Pythona, recenzję "Castlevania: Lords of Shadow" oraz "Shadow Warrior" i "Spec Ops: the Line". Za najgorszy tekst uważam swój pełen jadu artykuł "Słowo na niedzielę - dlaczego gardzę MMORPG", który uraził kilka osób i do dziś jest mi głupio, że go w ogóle napisałem. Bardzo przepraszam za to, że ów tekst powstał, więcej tego błędu nie popełnię
    6. Muzyka - po obejrzeniu filmu "Pink Floyd: the Wall" na okrągło słucham albumu "The Wall" - po prostu mi się nie nudzi! Dodatkowo przerobiłem całą dyskografię Pink Floydów i cieszą mnie wieści, że za miesiąc ma się pojawić ich nowa płyta W międzyczasie odkryłem doskonały zespół "Rainbow", w którego skład wchodził m. in. gitarzysta Deep Purple Ritchie Blackhearth (uwielbiam jego solo z "Highway Star") i ś. p. Dio - razem stworzyli takie kawałki, które... no.. po prostu...

    http://www.youtube.com/watch?v=3utaOPNODjs

    Oczywiście już jestem po wszystkich albumach "Rainbow", teraz zaś zasłuchuję się w twórczość "Dio", aczkolwiek w pewnym momencie trochę zboczył w stronę trash metalu, co niekoniecznie mi się podoba, no ale cóż - "Rainbow in the Dark" dzieli i rządzi.
    7. Literatura - Gdy byłem na wakacjach w Polsce nakupiłem sobie prawdziwą masę książek - m. in. z 8 książek Philipha K. Dicka, Antologię Lovecrafta i jeszcze więcej, ale biorąc pod uwagę fakt, że jestem na studiach zagranicznych, muszę się ograniczyć do literatury po angielsku - obecnie więc męczę "Zamek" Kafki, po angielsku jeszcze trudniej go zrozumieć, no i podręczniki do filozofii i z historii kultury i sztuki. Filozofia nieprzyjemna.
    8. Inne zakątki forume.
    Pomimo faktu, że znacząco ograniczyłem ilość wpisów, wciąż udzielam się na forum, aczkolwiek w dość niecodzienny sposób...
    Otóż widzicie, dwa miesiące temu kończyła się wakacyjna wyprzedaż dóbr na steamie, a mi się widocznie znudziło i zakupiłem kilka gier, które mnie nie interesowały, albo już je miałem- ot zwykła głupota. Nie chciałem ich jednak oddawać w temacie "cezarskim" (mówimy o Luźnej Jeździe, jak coś), bo szaleli tam ludzie, których jedynym celem było zdobycie darmowej gry - byle jakiej, ale żeby była za darmo. Postanowiłem więc (w przypływie geniuszu/głupoty) zorganizować konkurs, ale nie byle jaki, bo Cyckowy! Tak jest, zaoferowałem gry (m. in. Skyrima) za proste opublikowanie obrazków z płcią piękną, bym następnie ocenił je swoim gustem i rozdał nagrody. Pomysł okazał się być trafiony - za tydzień startuje X Edycja!
    Czyżbyś dopiero się dowiedział/dowiedziała (tak, cycki męskie też można postować)? Cóż, warto wiedzieć, że nie mówimy tu o jakichś byle jakich gierkach - wśród nagród można było zdobyć takie perełki, jak: Dishonored, Portal 2, Orange Box, Bioshock, 2K Bundle, TESV: Skyrim, Tomb Raider* i wiele, wiele innych!
    *- tego nie znajdziecie, bo TR dostała Kathai cichaczem za cycki męskie
    Pierwotnie wyłącznie ja miałem sponsorować konkursy, ale po niedługim czasie dostałem Pw od Anticitizena z kluczami do gier na poczet konkursów - od tego czasu wielu innych użytkowników również podzieliła się grami i obecnie mam zapas na kolejne dziesięć edycji
    Temat o konkursie: KLIK
    Temat konkursowy: KLIK
    No, to by było na tyle w tym temacie. Ćwierć miliona... aż mi się to w głowie nie mieści, naprawdę - wielkie dzięki
    Poniżej znajdziecie specjalne Cycki Dziękczynne, które narysowałem specjalnie na tą okazję. Dzięki raz jeszcze i mam nadzieję, że jeszcze odwiedzicie ten zakątek internetów.

    PS: Odnośnie blogowej dyskusji - niech blogi zostaną takie, jakie są. Przydałaby się reklama na głównej, pewnie.
×
×
  • Utwórz nowe...