Skocz do zawartości

Polecane posty

No... przypominam ci, że sugerowałeś, iż chyba w okrąg te lufy były ułożone (jak w działku Gatlinga), a nie w koło.
Semantyka :D. Mówiąc "gatling" nie miałem raczej na myśli historycznego karabinu, tylko koncept obrotowego działa, który pojawia się w grach komputerowych.
Jeśli chodzi o Auvelian, to wynika to zapewne częściowo z tego, że oni już tak mają. Stąd spostrzeżenie Niel'anaela, że nie czuje strachu na widok nadlatujących torped - bo i po jaką cholerę?
Przypadek Auvelian mnie nie zdziwił. Raczej cała reszta.
Oprócz ogromnych ładowni, każda taka latająca fabryka ma na pokładzie sprzęt do obróbki materiałów naturalnych, a także wydobycia z mniejszych asteroid (do kopania na większych Kraken buduje normalne stacje wydobywcze). Zapewnia im to ogromną wręcz uniwersalność.
Czyli jednak RTS pełną gębą.

Samą "modularność" Nihlarów, oraz składanie tych modułów w Krakenach, uważam za ciekawy pomysł.

A skoro o Kefci mowa - zwlekałem tyle czasu z wlepieniem nowego kawałka właściwie tylko dlatego, że czekałem, aż on coś powie.
Ożty! Byłem w połowie twojego fragmentu, gdy zobaczyłem powiadomienie o nowym poście.

Ale może to i lepiej... mam więcej materiału do rozważenia. I dwa sposoby przedstawienia bitwy naziemnej do zestawienia.

wychylił się zza wraku czołgu w próbie oddania strzału, ale zaledwie to zrobił, a Ikoren pojedynczym strzałem odstrzelił mu głowę
Ździebko nagromadzenie powtórzeń, przynajmniej moim zdaniem.
Jego wrogowie może i używali prymitywnego sprzętu, ale z pewnością nie byli niekompetentni.
Masz w nich większą wiarę od ich twórcy :D
Sihenei...
Czy to ulepszona wersja "sihe"? :)
Do tego przeczył sam sobie - zarzucał Akirne pozbawienie go godności oficera, by zaraz potem przyznać, iż pagon jest jedynie symbolem.
Wygląda, jakby na siłę szukał dla siebie usprawiedliwienia, czepiając się takich drobiazgów.
Przy obecnym stanie rzeczy, legion ma tylko dwadzieścia cztery możliwe rozwiązania, co daje nam wystarczające pole do manewru.
Nie sądziłem, że liczba akcji dostępnych w danym momencie jest kwantyfikowalna. To nie szachy.
Widząc brak efektów, legioniści wyraźnie zaczęli się wahać
Oni naprawdę nigdy nie walczyli z Shata'lin?

Zresztą, do diabła, zdaje się że żaden z Imubian, od najwyższego wodza do szeregowca, nigdy nie walczył z Shata'lin, ani nie ma najmniejszej wiedzy o tym, jak jaszczury walczą.

(A to ponoć Terranie Speedera swego czasu wyszli z wprawy po stuleciu braku oporu...)

Przecież to tylko psioniczki, w absurdalnie odpicowanych pancerzach i spódnicach, które da się rozpoznać z kilometra, kto by się spodziewał???!!!

Przepraszam, ale nie mogę już brać na poważnie tej bitwy.

Ostrze przeszło przez ciężki, fibrostalowy pancerz pokryty termochłonnymi płytami jak gorący nóż przez masło
Po "pancerz" i "płytami" obowiązkowo przecinki, bo inaczej brzmi, jakby pancerz był pokryty płytami jak gorący nóż.

No i spytam: jakie ma uzasadnienie to, że Sinva używa miecza przeciwko czołgowi? Nie daje jej to żadnej przewagi, niczego.

Po co w ogóle Strażniczki mają miecze, skoro mają jednocześnie bariery, które uniemożliwiają innym podejście do nich?

Czy naprawdę mam uznać, że odpowiedzią jest "bo autor pomyślał, że to wygląda tak cooool"?

Był to dla niej znak, by ruszyć za kolejnym pojazdem, który na widok Radnej zaczął się cofać, desperacko próbując zwiększyć dystans i wpadając tym samym na czołg tuż za sobą. Błyskawiczna akcja Sinvy zasiała kompletny chaos w szeregach wroga.
Czy między tymi zdaniami nie powinno być aby nowego akapitu? Tak mi się zdaje.
Wrogi opór, bez wsparcia Szaroskórych, był żałośnie słaby w obliczu potęgi Strażniczek Świątynnych, a ich organizacja załamała się po przebiciu pierwszej linii.
Składniowo, "ich organizacja" może się tutaj jedynie odnosić do Strażniczek... bo przecież nie do Wrogiego Oporu.

A tak ogólnie: muszę powiedzieć, że macie spory problem z tą bitwą, a mianowicie, że jest nudną rzezią, w której zagrożenie dla protagonistów (nazwijmy ich tak) jest zerowe.

No dobrze, dobrze... wierzę, że to tylko wstęp i że akcja przyspieszy, a emocje wzrosną. Niemniej...

Mam nadzieję, że nie zostanie to poczytane za akt kolesiostwa, że pochwalę fragment Speedera, a... zbesztam HHF.

Sytuacja jest jaka jest: Imubianie nie mają najmniejszych szans w tej bitwie.

U Speedera jest to pokazane... adekwatnie, powiedziałbym. Mamy znudzonych i zniesmaczonych Akirni, koszących po prostu Imubian. Ci drudzy są, powiedziałbym, usprawiedliwieni w swoim zachowaniu: nie spotkali wcześniej Sorevian i w desperackiej sytuacji mogą żywić nadzieję, że w końcu przebiją ich pancerze. Poza tym, mam wrażenie, że we fragmencie Speedera jakby częściej uciekali.

Fragment ze Strażniczkami... ała.

Jak powiedziałem, Imubianie zachowują się, jakby nigdy nie przyszło im wcześniej walczyć z Shata'lin.

Najgorsze jest tam to, że narracja zdaje się próbować przedstawić całość jako "epickie" starcie, z efektami specjalnymi pokroju cięcia czołgów mieczami, jak w jakiejś parodii DMC (albo FMA).

Problem w tym, że w DMC emocje brały się z wykorzystania swoich umiejętności do uczynienia walki jak najbardziej widowiskowej, przy jednoczesnym unikaniu ataków wrogów. Strażniczki za to wcisnęły przycisk "god mode" i pokazały finezję bojową owczarza operującego nożycami.

Po przeczytaniu ostatniego fragmentu poczułem się zniesmaczony. Niemal jak Akirni.

Jeśli podstawowym prawem fizyki uni HHF jest "Shata'lin są super cool i kopią wszystkim zadki", to nie mogę powiedzieć, żebym się czuł zainteresowany.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"Jak powiedziałem, Imubianie zachowują się, jakby nigdy nie przyszło im wcześniej walczyć z Shata'lin."

Siły zbrojne Shata'lin liczą łącznie jedynie 70k, wliczając to tych służących we flocie, Legion liczy całe miliardy żołnierzy.

Mówiąc prościej, większość z nich nawet na oczy nie widziała Shata'lin - jedyne, co zwykle wiedzą, to dane z odpraw i to, co widzieli w mediach. Przeciętny legionista mierzy się zazwyczaj z rebeliantami, aalveńskimi piratami lub korporacyjnymi siłami obrony planetarnej. Dla większości Imubian Shata'lin bliżsi są jakiemuś mitycznemu zagrożeniu niż realnym przeciwnikom.

Czerwony Młot reprezentuje poziom podobny do legionistów, bo szkolony często przez zdrajców. Aalveni są z reguły dobrze uzbrojeni, ale słabo zorganizowani, z kolei siłom korporacyjnym zwykle brak elastyczności.

"Poza tym, mam wrażenie, że we fragmencie Speedera jakby częściej uciekali"

Imubianie walcząc a Akirni nie spodziewali się wsparca w postaci kolumny pancernej :).

"No i spytam: jakie ma uzasadnienie to, że Sinva używa miecza przeciwko czołgowi? Nie daje jej to żadnej przewagi, niczego."

Daje jej jedną przewagę - nie wysadza czołgu w powietrze. Sinva brzydzi się bezsensownym zabijaniem, a unieszkodliwienie czołgu w taki sposób pozwala oszczędzić załogę (chyba, że ta spróbuje użyć broni osobistej). Normalna broń Straży Świątynnej w większości wypadków po prostu przepaliłaby pancerz powodując przy okazji detonację amunicji.

Większość Strażniczek Świątynnych nie używa broni białej w charakterze innym od ceremonialnego. Sinva jest ponadto niewidoma - nawet z psionicznym rekompensowaniem sobie ślepoty nie byłaby w stanie celnie strzelać na dystans większy niż kilkadziesiąt metrów.

Cóż, być może jeden z kolejnych rozdziałów, pisany z nieco innej perspektywy cię zadowoli - pokazuje cały ten bajzel oczami kogoś mniej spodziewanego, że tak to ujmę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Der_SpeeDer

Po ignorujących zarówno fundamentalne zasady pisania, jak i elementarną logikę, spisanych na kolanie potworkach, jakie ostatnio bez przerwy tutaj widywałem

Z czystej ciekawości - nie myślałeś może nad zarejestrowaniem się na jakimś forum literackim? Tam przeważnie panuje wyższy poziom tekstów niż na takich forach jak FA, gdzie mało jest ludzi naprawdę pasjonujących się pisaniem prozy.

Kefka jest dużo, duuużo starszy stażem, jeśli chodzi o ocenianie moich wypocin... chytry_prosty.gif

I co w związku z tym?

Chyba źle zrobiłem, że najpierw przeczytałem komentarz Kefki, a dopiero potem najnowszy rozdział, bo stałem się przez to uprzedzony. Próbowałem znaleźć jakieś uzasadnienie dla tego, że Strażniczki robią z Imubianami, co chcą, a ci w żadnym wypadku nie potrafią sobie poradzić, ale nie dałem rady. Czy dobrze pamiętam, że psioniczki działały w armii Shata'lin już od dawna? Jeśli tak, dlaczego ludzie nie opracowali żadnych metod walki z nimi? Myślę, że jakieś słowo wyjaśnienia od HHF by się przydało.

EDIT: Uzasadnienie z powyższego postu wydaje mi się zadowalające. Zastanawiam się jednak, że może i dla przeciętnych legionistów Shata'lin to wielka niewiadoma, ale chyba przełożeni mają na ich temat większe pojęcie i mogliby przekazać żołnierzom jakieś dane, jak z nimi walczyć. Z drugiej strony Imubianie, zdaje się, preferują raczej strategię "walczyć, nie bacząc na straty, potem się zobaczy", więc od biedy to da się jeszcze jakoś zrozumieć.

Sinva stanęła przed otworem po wyrwanym dziale, zerknęła do środka. Wewnątrz siedziało dwóch drżących z przerażenia czołgistów. Strażniczka wywlekła ich telekinezą na zewnątrz i odebrała broń miażdżąc ją w swoim psionicznym uścisku. Rozbroiwszy Imubian, związała im obu ręce i nogi paskami z ich broni i posadziła obok wraku.

Hm, czyżby ci Imubianie z przerażenia nie próbowali nawet uciec? Odnoszę też wrażenie, że to jest dowód na to, iż Strażniczki (a przynajmniej Sinva) są OP - tyle drobnych operacji tylko za pomocą psioniki? To akurat nie jest zarzut, aczkolwiek zastanawiam się, czy Sinva nie musiała przez to wyłączyć tarczy psionicznej (i tym samym narazić się na atak jakiegoś zabłąkanego Imubianina).

@Adde

Polecam się na przyszłość. ^^ A co do przenoszenia dialogów:

- G***o ? powiedział Thyrian spokojnie, aczkolwiek tonem władczym i nie znoszącym sprzeciwu. Jako namiestnik musiał nauczyć się, i opanować go do perfekcji. ? G***o ? powtórzył na wypadek gdyby ktoś nie dosłyszał. Stracił cierpliwość. Wyprostował się i wskazał mieczem na Władcę Wideł.

- G***o możecie przerzucać tymi widłami, mości panie.

Ostatni fragment kwestii Thyriana powinien znaleźć się w tym samym akapicie co poprzednie, gdyż całość nadal wypowiada jedna postać. Pamiętam, że z obydwu tekstów to nie jest jedyny taki przypadek.

Przeczytałem kolejne rozdziały i, parafrazując Calvina Candiego z "Django": wcześniej byłem tylko ciekawy, a teraz przyciągnąłeś moją uwagę. Fragmenty napisane jak najbardziej w porządku, a do tego widzę, że rozdział pierwszy (jeden z poprzednich fragmentów) zostawił kilka pytań, na które odpowiedzi dopiero mają przyjść. Będę czytał dalej.

Wszyscy magowie jakich znał przykładali wielką wagę do swojej aparycjii.

Aparycji.

Biznes się kręcił, chętnych z roku na rok było co raz więcej

Coraz.

Nie obeszło się bez pozdrowień i krótkich wymian uprzejmości, z których większość zaczynała i kończyła się na ?powodzenia, sk***ysyny!?.

Skoro były to pozdrowienia, nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób miałyby jednocześnie zaczynać się i kończyć w taki sposób w sytuacji, gdy one zazwyczaj po prostu brzmiały tak, jak piszesz.

Nagle, ich uwagę przykuł nie pasujący do reszty element.

Moim zdaniem powinno być "niepasujący".

- Co się dziwisz, kanalizacja na tych terenach to stosunkowo nowy wynalazek. Gdy ktoś chce się tutaj wysikać to po prostu wychodzi na ulicę i sika. Tak jak przykazała natura.

Kto to powiedział, Estel czy Kadlin?

Były dwie siostry: noc i śmierć

Śmierć większa, a noc mniejsza

Noc była piękna jak sen, a śmierć

Śmierć była jeszcze piękniejsza.

Nie dziwię się Estelowi i Niemirowi, że pieśń nie przypadła im do gustu, przynajmniej sądząc po refrenie. Nie znam się na poezji, ale nawet ja widzę, że temu fragmentowi brakuje zupełnie rytmu.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mówiąc "gatling" nie miałem raczej na myśli historycznego karabinu, tylko koncept obrotowego działa, który pojawia się w grach komputerowych.

Nie użyłeś słowa "gatling", po prostu stwierdziłeś, że chyba chodziło o lufy ułożone w okrąg, nie w koło - ja użyłem tylko tego słowa, aby przybliżyć, o co ci najpewniej chodziło.

BTW działkiem Gatlinga się obecnie zbiorczo nazywa wszelkie typy działek rotacyjnych, włącznie z M61 Vulcan czy GAU-8/A Avenger

Czyli jednak RTS pełną gębą.

Oj, wrzuć już na luz. Nawet dzisiejsza, jak najbardziej rzeczywista, kwitnąca technologia druku 3D pozwala w szybkim tempie budować rozmaite konstrukcje - wizja chociażby z Total Annihilation czy też Supreme Commandera może się w przyszłości stać rzeczywistością (zresztą, u mnie występuje coś podobnego - tyle że w zdecydowanie mniej radykalnej postaci). Składane na szybko, gotowe prefabrykaty to w porównaniu do tego mały pikuś.

Masz w nich większą wiarę od ich twórcy

Ech, no - mimo wszystko starają się przecież robić, co mogą. To, że przy tak nędznym sprzęcie nic praktycznie nie mogą zrobić, to inna sprawa.

Czy to ulepszona wersja "sihe"?

Nieee, to po prostu przymiotnik utworzony od tego słowa.

Wygląda, jakby na siłę szukał dla siebie usprawiedliwienia, czepiając się takich drobiazgów.

Dla mnie to nie jest żaden drobiazg - facet zarzuca Ikorenowi coś, czego nie powinien robić, choć tak naprawdę to kłamie.

Oni naprawdę nigdy nie walczyli z Shata'lin?

Zresztą, do diabła, zdaje się że żaden z Imubian, od najwyższego wodza do szeregowca, nigdy nie walczył z Shata'lin, ani nie ma najmniejszej wiedzy o tym, jak jaszczury walczą.

Do tego, co napisał HHF, dopisałbym swoje przypuszczenie, że przy dysproporcji sprzętu tak naprawdę nie mają wielu opcji - pozostaje im zebrać się w kupę i zmasować ogień ze wszystkiej dostępnej broni. Psioniczki mają mimo wszystko granicę możliwości, jeśli chodzi o osłanianie się tarczą - pozostaje mieć nadzieję, że w końcu nie wytrzyma zmasowanego ognia. Patrz beznadziejna walka z terrańskimi okrętami, w trakcie której osłony i pancerze tych ostatnich W KOŃCU puszczały.

No i spytam: jakie ma uzasadnienie to, że Sinva używa miecza przeciwko czołgowi? Nie daje jej to żadnej przewagi, niczego.

Ja w pierwszej kolejności pomyślałem o tym, co HHF napisał na końcu - że jest przecież ślepa, że ten jej "psioniczny wzrok" ma mimo wszystko ograniczony zasięg, więc nie nadaje się na strzelca.

Siły zbrojne Shata'lin liczą łącznie jedynie 70k, wliczając to tych służących we flocie, Legion liczy całe miliardy żołnierzy.

Mówiąc prościej, większość z nich nawet na oczy nie widziała Shata'lin

Innymi słowy, znów nam tu zalatuje WH40k... chytry.gif

Imubianie walcząc z Akirni nie spodziewali się wsparcia w postaci kolumny pancernej

Ja osobiście, pisząc ów kawałek, stawiałem raczej na fakt, że mając do wyboru - albo zostać w miejscu i dać się wyrżnąć jak te prosięta, albo spróbować się wycofać, przegrupować i zaatakować ponownie z innej pozycji - wybraliby zdecydowanie to drugie. Przecież do tego wystarczy znajomość podstaw taktyki.

A skoro już HHF o tym wspomniał, to po namyśle - kolumna pancerna (jaka tam kolumna... ciekawe, co by powiedzieli, gdyby to były RA-54 Etsuge, znaczy się ciężkie czołgi Akirni) mogła być dla Imubian rzeczywiście zaskoczeniem, biorąc pod uwagę fakt, ze Shata'lin (za jakich Sorevian wzięli) nie korzystają praktycznie z broni pancernej i są w tej dziedzinie dyletantami, eufemistycznie rzecz biorąc.

Z czystej ciekawości - nie myślałeś może nad zarejestrowaniem się na jakimś forum literackim? Tam przeważnie panuje wyższy poziom tekstów niż na takich forach jak FA, gdzie mało jest ludzi naprawdę pasjonujących się pisaniem prozy.

A jakie byś mi polecił? Myślałem nad czymś takim chociażby odnośnie forum Fahrenheita, ale na miejscu się okazało, że nie wolno mi niczego zamieszczać, dopóki nie wezmę udziału w jednym z ich warsztatów literackich - znaczy, nie napiszę jakiegoś tekstu na zadany temat. A gdy ujrzałem ostatni taki warsztat - i "temat" na jaki kazali w nim pisać - momentalnie odechciało mi się w to bawić.

Kilkakrotnie nosiłem się też z zamiarem wrzucenia czegoś na Poltera, ale ostatecznie tego nie zrobiłem.

I co w związku z tym?

Nic, po prostu starszy stażem zawsze może więcej. Co wolno wojewodzie... chytry.gif

Czy dobrze pamiętam, że psioniczki działały w armii Shata'lin już od dawna? Jeśli tak, dlaczego ludzie nie opracowali żadnych metod walki z nimi?

Oprócz tego, co HHF powiedział, stawiałbym jeszcze na różnice w technologii.

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

" Z drugiej strony Imubianie, zdaje się, preferują raczej strategię "walczyć, nie bacząc na straty, potem się zobaczy", więc od biedy to da się jeszcze jakoś zrozumieć."

W większości wypadków Legion ma wystarczającą elastyczność w kwestiach taktycznych, by stanowić poważne zagrożenie - ich głównymi przeciwnikami są siły stosujące podobną technologię i nieczęsto lepiej dowodzone:

- Aalveńscy piraci są mobilni i dobrze uzbrojeni, ale z reguły chaotyczni w działaniach w porównaniu z zawodowym wojskiem.

- Siły korporacyjne tylko w niewielkim stopniu są pod komendą aalvenów - z reguły przewodzą im lokalni oficerowie nhilarskiego pochodzenia, a ci zmysłem taktycznym się z reguły nie wybijają - sam fakt, że korporacje wciąż stosują formacje przypominające piechotę liniową o czymś świadczy.

- Najgroźniejsi są (zwykle) rebelianci Czerwonego Młota, dysponujący bardzo zbliżonym sprzętem i systemem dowodzenia.

Starcia z Shata'lin stanowią tylko maleńką frakcję operacji, w których bierze udział Legion i nie ma po prostu dowódców, ani sił wyspecjalizowanych w walce z nimi. Najbliżej czegokolwiek jest VM-25 - najnowsza, piąta generacja Szaroskórych.

"tyle drobnych operacji tylko za pomocą psioniki"

Sinva należy do Rady Straży Świątynnej - to de-facto elita wśród elit. Psioniczki tego szczebla nie mają z reguły problemów ze skutecznym operowaniem kilkoma typami mocy jednocześnie, w zależności od stopnia skomplikowania. Osłona psioniczna to absolutna podstawa w wojskowym zastosowaniu mocy, telekineza i wyczuwanie zamiarów zaś do podstawy nawet dla cywili. Co innego na ten przykład utrzymanie pełnej Księżycowej Tarczy (widocznej gołym okiem, kompletnie nieprzepuszczalnej osłony) - takie coś to już jest poważny wysiłek, szczególnie jeśli nie korzysta się ze skalibrowanych odpowiednio wzmacniaczy psionicznych.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Mówiąc prościej, większość z nich nawet na oczy nie widziała Shata'lin - jedyne, co zwykle wiedzą, to dane z odpraw i to, co widzieli w mediach
Niemniej, ich dowódcy powinni mieć jakieś teoretyczne dane i opracowane przez lata taktyki. Od tego mają dowódców i od tego mają odprawy.
Daje jej jedną przewagę - nie wysadza czołgu w powietrze. Sinva brzydzi się bezsensownym zabijaniem, a unieszkodliwienie czołgu w taki sposób pozwala oszczędzić załogę (chyba, że ta spróbuje użyć broni osobistej)
Raz: mogłaby po prostu użyć psioniki, żeby rozerwać czołg na kawałki - w końcu niemal to robiła.

Dwa: darowanie załodze życia tylko jeśli nie otworzą do niej ognia jest cholerną hipokryzją, biorąc pod uwagę, że chyba zrozumiałe jest jeśli załoganci wpadną w panikę, kiedy coś rozerwie/rozetnie ich czołg na pół. A ich pistolety nie uczynią psioniczce większej krzywdy niż ich działo, więc jaka to dla niej różnica?

Nie użyłeś słowa "gatling", po prostu stwierdziłeś, że chyba chodziło o lufy ułożone w okrąg, nie w koło - ja użyłem tylko tego słowa, aby przybliżyć, o co ci najpewniej chodziło.
Argh... nieważne! Działa są ułożone w jakąś formację o otoczce wypukłej w kształcie okręgu. Przyjąłem! :D
Oj, wrzuć już na luz.
Jestem na luzie. Mówiłem przecież, że ta modularność ma spory sens. W połączeniu z wydobywaniem rudy... no dobra, może mi się za bardzo z SCVem kojarzy, ale niech tam. To tylko moje prywatne wrażenie, nie zarzut, w tym momencie. ;)
Dla mnie to nie jest żaden drobiazg - facet zarzuca Ikorenowi coś, czego nie powinien robić, choć tak naprawdę to kłamie.
No kłamie, i co? W takiej sytuacji ciężko oczekiwać od niego pełnej logiki.
Do tego, co napisał HHF, dopisałbym swoje przypuszczenie, że przy dysproporcji sprzętu tak naprawdę nie mają wielu opcji - pozostaje im zebrać się w kupę i zmasować ogień ze wszystkiej dostępnej broni. Psioniczki mają mimo wszystko granicę możliwości, jeśli chodzi o osłanianie się tarczą - pozostaje mieć nadzieję, że w końcu nie wytrzyma zmasowanego ognia. Patrz beznadziejna walka z terrańskimi okrętami, w trakcie której osłony i pancerze tych ostatnich W KOŃCU puszczały.
No to coś nowego dla mnie, bo w tym fragmencie psioniczki zdają się zupełnie nie przejmować wrogim ogniem, jakby nie mogli im nic zrobić nawet gdyby chcieli. A Imubianie chyba powinni znać mniej więcej, jakiej siły ognia potrzeba średnio na psioniczkę.
A gdy ujrzałem ostatni taki warsztat - i "temat" na jaki kazali w nim pisać - momentalnie odechciało mi się w to bawić.
Z ciekawości: jaki to był temat?
Nic, po prostu starszy stażem zawsze może więcej. Co wolno wojewodzie...
A ja myślałem, że to niejako kontynuacja tradycji. W końcu zaczynałem od wytykania źle postawionych przecinków. :D
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A jakie byś mi polecił?

Mogę gorąco polecić od siebie forum "Nowej Fantastyki". Tam zawsze znajdzie się ktoś, kto oceni opowiadanie, a nawet jeśli jakimś cudem dany tekst pozostanie bez komentarzy, nadal zostaje Loża, której zadaniem jest właśnie czytanie cudzej twórczości. Z tamtejszych komentarzy zresztą można się wiele nauczyć. Nie lubią tam jedynie opowiadań/powieści zamieszczanych w odcinkach, choć z drugiej strony nikt za to nie banuje. wink_prosty.gif Możesz też obczaić Herbatkę u Heleny i forum Weryfikatorium. W tym pierwszym każde zamieszczane opowiadanie (publikowane tam są teksty ze wszystkich gatunków, nie tylko fantastyczne) jest najpierw recenzowane przez specjalnie wyznaczone do tego osoby, a potem zatwierdzane. W tym drugim zaś trzeba czekać ileś czasu po rejestracji, żeby zamieszczać cokolwiek, ale ono też wydaje się fajne, a to ze względu na mnogość tematów (jeśli dobrze pamiętam, nawet nikt się nie czepia o publikowanie opowiadania/powieści fragmentami). Nie mogłem się tam jednak zarejestrować, bo po wypełnieniu formularza wyświetlał mi się błąd. D:

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"Niemniej, ich dowódcy powinni mieć jakieś teoretyczne dane i opracowane przez lata taktyki. Od tego mają dowódców i od tego mają odprawy."

Teoretyczne dane są dość proste - każdy oddział ma jedną bojową psioniczkę minimum, ale z reguły nie są na tyle skuteczne, by rozpruć czołg. Pancerz Shata'lin jest w stanie wytrzymać lekki ostrzał ale w końcu pada pod zmasowanym ogniem. Najlepszy efekt dają automatyczne działka.

W wypadku starcia z psioniczkami wykorzystującymi osłony - zalać możliwie jak największą ilością ognia - osłona jest trudniejsza do utrzymania, gdy jest pod zmasowanym ogniem, ulega destabilizacji i w końcu pęka. Przeciążenie osłony psionicznej pojedynczym trafieniem jest wbrew pozorom trudniejsze, chyba, że atakuje się z zaskoczenia i cel nie ma szans się poprawnie przygotować.

"Raz: mogłaby po prostu użyć psioniki, żeby rozerwać czołg na kawałki - w końcu niemal to robiła."

Co innego wyrwanie działa na bliskim dystansie, co innego zrobienie tego samego ze sporej odległości. Im cięższy obiekt, tym trudniej nim manipulować, szczególnie, gdy jest daleko.

"Dwa: darowanie załodze życia tylko jeśli nie otworzą do niej ognia jest cholerną hipokryzją, biorąc pod uwagę, że chyba zrozumiałe jest jeśli załoganci wpadną w panikę, kiedy coś rozerwie/rozetnie ich czołg na pół."

Różnica jest prosta - wróg, który otwiera ogień nawet w takim szoku jest albo głupi, albo zdesperowany, ale na pewno jest nieprzewidywalny. Zostawiony sam sobie może np. sięgnąć po coś cięższego lub na ten przykład spróbować zdetonować amunicję w czołgu.

Ponadto, zwykły, słaby pistolet, czy nie, głupio jest lekceważyć przeciwnika, nie ważne jak słaby by on nie był.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Starcia z Shata'lin stanowią tylko maleńką frakcję operacji, w których bierze udział Legion i nie ma po prostu dowódców, ani sił wyspecjalizowanych w walce z nimi. Najbliżej czegokolwiek jest VM-25 - najnowsza, piąta generacja Szaroskórych.

Trochę mi się to gryzie, bo z jednej strony Imubianie nie wiedzą, jak walczyć z Shata'lin, lecz z drugiej pamiętam, że kiedyś zniszczyli jakiś obiekt, który dla jaszczurów był bardzo cenny (Święta Łza, dobrze pamiętam?). Nie wiem, może mi się po prostu myli, bo wyjaśnienia dotyczące Twojego uniwersum czytałem dawno, ale wygląda mi to na pewną niekonsekwencję.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Łza uległa zniszczeniu 6 tysięcy lat przed opisanymi w opowiadaniu wydarzeniami. Stolica Shata'lin po prostu znalazła się między młotem a kowadłem w wojnie między Imubią i Kharryjczykami. Obie strony uznały miasto za dobry punkt strategiczny, oczywiście nie pytając mieszkańców o zgodę. Na tamtym etapie Shata'lin mieli poziom technologiczny nie lepszy od imubiańskiego (czyli zbliżony do naszego obecnego).

Po Krwawym Deszczu Shata'lin opuścili oko i rozwijali się całkowicie niezależnie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 20.06.2014o23:01, StyxD napisał:

No kłamie, i co?

No, jak to co? On oszczerstwo kieruje do soreviańskiego wojownika - a ci są bardzo drażliwi na punkcie honoru. Fakt, że prawdziwą furię u Ikorena wzbudziło inne, poważniejsze oszczerstwo, to jedyny powód, dla którego nie zwrócił większej uwagi na tę bzdurę o "pozbawianiu godności".

Dnia 20.06.2014o23:01, StyxD napisał:

No to coś nowego dla mnie, bo w tym fragmencie psioniczki zdają się zupełnie nie przejmować wrogim ogniem, jakby nie mogli im nic zrobić nawet gdyby chcieli.

Myślę, że to ma coś wspólnego po prostu z poziomem mocy, jaką rozporządza Sinva - a nie z faktem, że tarcza jest w ogóle nie do przebicia.

Dnia 20.06.2014o23:01, StyxD napisał:

A Imubianie chyba powinni znać mniej więcej, jakiej siły ognia potrzeba średnio na psioniczkę.

Biorąc pod uwagę ich nieduże doświadczenie w spotkaniach z nimi, raczej nie sądzę, aby mieli możność przeprowadzać tego typu analizy.

Dnia 20.06.2014o23:01, StyxD napisał:

Z ciekawości: jaki to był temat?

Przecież ci mówiłem kiedyś, na forum Ogame. Twoja reakcja brzmiała mniej więcej tak ".... To ma być temat?!?". Ja sobie pomyślałem zresztą z grubsza to samo, jak to po raz pierwszy przeczytałem.

No, chyba nie ma co tego przeciągać. Wlepiam ciąg dalszy.

=============================================================================

 

 

- XXXVII -

 

Oczy wszystkich oficerów - w tym samego Crowleya - były skupione na głównym wyświetlaczu holo, emitującego trójwymiarowy obraz nad długim stołem w sali narad. Widniał na nim taktyczny obraz rysującej się na Aradiel III sytuacji, a także schemat prezentujący aktualny stan sił terrańskich. Stojący obok Hunta kontradmirał Pawłowicz był właśnie zajęty jego referowaniem.

- Biorąc pod uwagę stan sumaryczny naszej floty - mówił rzeczowym głosem - Mamy w tej chwili do dyspozycji trzy pancerniki klasy Sentima, z czego jeden jest uszkodzony. Spośród dwudziestu czterech krążowników, jakie tutaj ściągnęliśmy, pozostało nam szesnaście, w tym pięć klasy Cerber - Fenrir, Garm, Polifem, Meduza i Goliat. Większość z nich również jest uszkodzona. Z naszych lotniskowców straciliśmy tylko Sommę i Termopile, natomiast poważnych uszkodzeń doznały Normandia, Issos, Midway i Poitiers. Stan tego ostatniego jest krytyczny. Lżej trafione zostały Cannes i Azincourt. Mamy jeszcze czterdzieści dziewięć zdolnych do walki niszczycieli... z czego część również doznała uszkodzeń. Oraz trzydzieści jeden korwet osłony i dwadzieścia siedem fregat rakietowych wsparcia. Przepraszam, że tak ogólnikowo wyrażam się o uszkodzeniach, ale ich lista jest dostępna w kompilacji raportów od dowódców okrętów... za długa, aby ją tu teraz przytaczać.

- Oczywiście - wtrącił Hunt - Tak czy inaczej, panowie i panie, nie muszę chyba was informować, że przy obecnym stanie naszych sił, nie utrzymamy Aradiel III. Szczególnie, że musimy się tutaj borykać z problemami, jakimi nie przejmowalibyśmy się podczas obrony którejkolwiek z własnych kolonii.

Crowley spojrzał po pozostałych uczestnikach narady. W pokoju na pokładzie Sentimy zebrali się wszyscy wyżsi rangą oficerowie floty. Alan znajdował się w grupie sztabowców admirała Skawińskiego, który przyglądał się obrazie na wyświetlaczu z posępną miną, zdając się słuchać wypowiedzi Pawłowicza jednym uchem. Stojący po drugiej stronie stołu admirał Rochefort wyglądał na mniej przejętego - przybrawszy dość luźną pozę, spoglądał na obraz taktyczny raczej z namysłem, niż z niepokojem. Do tego przez całe spotkanie palił, co podobno miał w zwyczaju - w chwili, kiedy Crowley na niego spojrzał, Rochefort zgasił właśnie wypalonego papierosa i zaraz sięgnął po kolejnego, zapalając go laserową zapalniczką.

- Rozumiem, że brak infrastruktury, bazy surowcowej i produkcyjnej, obrony biernej i tym podobnych udogodnień, utrudnia nam kampanię - stwierdził bez cienia troski - Ale z drugiej strony, sytuacja nie jest tak poważna, jak w przypadku inwazji na naszą własną kolonię. Nie moglibyśmy jej zwyczajnie porzucić, natomiast ta planeta... z niej możemy się po prostu wycofać, jeżeli okaże się, że nie da się jej utrzymać.

- Myli się pan - odparł Hunt z naciskiem - Jeżeli Auvelianie zdobędą tę planetę, będą mieli świetny przyczółek do bezpośrednich ataków na Aratron. Planeta jest już zdatna do życia i zasiedlenia, a jeśli im na to pozwolimy, zdołają jej jeszcze zapewnić odpowiednią obronę, przez co jej odbicie może być trudne. Tak więc musimy ich pokonać.

- Także przez wzgląd na naszych nowych sojuszników - zauważył Skawiński.

- Mniejsza o nich. Sojusz z nimi może nam się wprawdzie opłacić, ale na dłuższą metę. Na chwilę obecną, mamy dużo pilniejsze sprawy na głowie.

- Niezależnie od tego, jaka miałaby za tym stać motywacja - Skawiński zmierzył Hunta spojrzeniem - nie możemy dopuścić do tego, aby Aradiel III wpadł w ręce wroga. Wbrew temu, co sugeruje admirał Rochefort.

- Podsumujmy zatem, na czym stoimy - rzucił Hunt, zaledwie Daniel skończył mówić, jak gdyby nie chcąc pozwolić, by Rochefort wygłosił jakąkolwiek ripostę - Doznaliśmy wprawdzie strat, ale nieprzyjaciel również. Na chwilę obecną w kosmosie mamy zatem pat. Oni nie odważą się nas zaatakować, ale my ich też nie. Oczywiste jest, że sprowadzą posiłki, ale nasze też są już w drodze. Nie wiemy tylko jeszcze, ile dodatkowych okrętów przyślą tu Auvelianie i Ildanie. A tym samym, ile własnych jednostek powinniśmy tutaj ściągnąć, mając wciąż na uwadze ryzyko odsłonięcia granic.

- Cóż, mogę z całą pewnością stwierdzić, że dołączy do nas pozostałe pół setki okrętów z mojej VIII Floty - rzekł Rochefort - Kogo jeszcze bierze pan pod uwagę?

- Z pewnością VII Flotę - odrzekł Hunt - Admirał Crockett otrzymała już wcześniej instrukcje, żeby ściągnąć wszystkie swoje okręty do punktu zbornego w systemie Capella. Ale nie mogę dokładnie planować, dopóki nie znam sytuacji.

- Myślę zatem - wtrącił ponownie Skawiński - że powinniśmy się na razie zainteresować czymś bardziej oczywistym. Jak należy oceniać naszą sytuację na planecie? Moim zdaniem, równowaga sił jest w tej chwili skrajnie krucha. Szczególnie newralgiczne są pozycje w tym mieście... Agdenburg?

- Właśnie - zgodził się Hunt - Generał Majewski meldował, że udało mu się odeprzeć pierwszy atak Auvelian i uderzenie Ragnerów ze wschodniej flanki. Nasze główne siły oraz soreviańscy Strażnicy wiążą większą część armii nieprzyjaciela, przez co jest w stanie wysłać tylko jej ułamek przeciwko Majewskiemu... ale to nie potrwa długo. To, że nasi rozmieścili tam działa planetarne, to zarówno nasz atut, jak i słaby punkt. Jeżeli Auvelianie je przejmą, będziemy mieli naprawdę przerąbane.

- Za pozwoleniem, a co ze stołecznym miastem? - odezwał się Crowley - Wiestret? Zdaje się, że są tam jeszcze jakieś oddziały Imubian. Walki jeszcze się toczą, w chwili, kiedy my rozmawiamy.

- Nie sądzę, abyśmy musieli się nimi przejmować, komodorze - stwierdził Skawiński z ledwo wyczuwalną ironią w głosie - Walki, o których pan mówi, już wygasają, a ponadto Imubianie na lądzie są wobec nas chyba jeszcze bardziej bezradni, niż w kosmosie. Ich sprzęt jest tak prymitywny, że niektórzy z nas nie dowierzali raportom. Nie mieliśmy jeszcze okazji walczyć z tymi Szaroskórymi, przed którymi nas tak ostrzegano, ale tym bardziej nie należy się ich obawiać w stolicy kolonii.

- Dajmy na razie spokój Imubianom - przerwał Hunt - Nie udało się nam całkowicie wyeliminować z walki ich floty, ale po prawdzie, nie ma to większego znaczenia. Wszyscy widzieliśmy, że ze względu na różnice w technologii, nie stanowią dla nas zagrożenia. Bardziej interesują mnie Auvelianie, a biorąc pod uwagę naszą sytuację, powinniśmy jak najszybciej przejść do ofensywy.

- Dlaczego nie atakujemy już teraz? - zapytał Rochefort.

- Ponieważ nie mamy pewności, że się uda - odparł Hunt - Dlatego właśnie musimy ściągnąć więcej okrętów i więcej żołnierzy, i to jak najszybciej. A także wykorzystać naszych nowych sojuszników. W tym celu będziemy musieli zorganizować spotkanie naczelnych dowódców poszczególnych frakcji.

- Wiadomo już coś o planach Auvelian?

- Nie, ale możemy zakładać, że sami będą próbowali ściągnąć posiłki i że im również zależy na czasie. Na razie powinniśmy postępować standardowo, czyli zdać się na naszych hakerów oraz psioników... może nawet namówimy do pomocy także psioników od Shata'lin.

- Panie admirale - teraz odezwała się jedna ze sztabowców Rocheforta, kontradmirał Li Han - ośmielę się zauważyć, że przypuszczalnie nie będziemy mieli czasu na rozszyfrowanie telepatycznych komunikatów Auvelian. Wszystko wskazuje na to, że ta wojna będzie bardzo krótka, niezależnie od jej wyniku. Chciałabym w związku z tym zapytać, jakie są pańskie instrukcje na najbliższy czas.

- Już do tego dochodzę - mruknął Hunt - Najpierw powinniśmy się zatroszczyć o nasze okręty. Ponieważ nie mamy tutaj żadnych doków ani infrastruktury niezbędnej do napraw, wkrótce przyślą nam z Aratron statki inżynieryjne. W pierwszej kolejności musimy naprawić ciężkie jednostki oraz lotniskowce. Niemniej, naszym okrętom pozostaje na razie tylko czekać.

- A skrzydła myśliwskie? - wtrącił Skawiński - Cztery z nich nie mają gdzie wracać. Na razie wysłaliśmy je na zadania patrolowe, ale w końcu trzeba im przydzielić nowe okręty bazowania.

- Słusznie - zgodził się Hunt i spojrzał ponownie na ordre de bataille terrańskiej floty, wciąż widniejące na trójwymiarowym wyświetlaczu - Komodorze Crowley, Midway stracił, o ile mnie pamięć nie myli, jedno ze swoich skrzydeł. Jaki jest stan hangarów?

- Dwa są zniszczone, panie admirale - odrzekł Alan - Pozostałe mogą przyjąć maszyny.

- Więc przeniesiemy do was 92. Skrzydło Myśliwskie, a raczej to, co z niego zostało. Dowódcą jest komandor podporucznik Minoru Ozaki.

- Zrozumiałem, panie admirale.

- Pani kontradmirał - teraz Hunt zwrócił się do Li Han - Pozostałe skrzydła przydzielimy na lotniskowce z pani grupy. Z tego, co wynika z raportów, Yorktown, Azincourt i Grunwald powinny mieć w tej chwili wystarczająco dużo wolnej przestrzeni.

- Zrozumiałam, panie admirale.

- Panie marszałku?

Hunt skierował te słowa do milczącego dotychczas marszałka Willarda Jonesa, który wystąpił naprzód.

- W tej chwili mamy na Aradiel III łącznie ponad cztery tysiące dywizji - oznajmił - Większość z tego skierowałem na północ od Wiestret, ale Auvelianie rozwinęli swoje formacje na naszej drodze, blokując nam dostęp do Agdenburga. Tak jak wcześniej powiedział admirał, nie zamierzam atakować, dopóki nie będę pewien, że wygramy tę bitwę. Mojej prawej flanki strzegą znaczne siły soreviańskich Strażników, pod dowództwem shivanure Sakuruzego. Poważnie nadszarpnęli hordy Ragnerów, ale sami ponieśli pewne straty. W tej chwili nasze siły trzymają się nawzajem w szachu, a zarówno ja, jak i Sakuruze, wydaliśmy rozkazy, aby założyć tymczasowe bazy na naszych aktualnych pozycjach. Nie mamy dostępu do Agdenburga, ale jest w zasięgu naszych pocisków manewrujących.

- Jakie ma pan rezerwy? - zapytał Hunt. - O ile mi wiadomo, trzon naszych sił UOS nie został jeszcze włączony do walki.

- Na razie wciąż są zahibernowani na pokładach okrętów inwazyjnych - odrzekł Jones - Wyślemy ich, kiedy będziemy już gotowi. Sakuruze podobnie postąpił ze swoimi Sarukeri. Ma ich prawie milion, więc powinni zmasakrować te cholerne Ragnery... wystarczy wspomnieć, czego te jaszczury dokonały pod Manoru na Akiosie. Sakuruze miał jednak także mniej pomyślne wiadomości. Dostawał od swoich Strażników meldunki, że... Ildanie wysłali przeciwko nim sovrinery.

Wiadomość ta wywołała wśród oficerów zdenerwowanie i konsternację.

- Sovrinery? - rzucił jeden z nich, nieznany Crowleyowi z nazwiska - Według danych naszego wywiadu... i naszych sekretnych przyjaciół po drugiej stronie barykady... sovrinery nadal znajdują się w fazie badań. Podobno są trudne w kontroli, agresywne i niestabilne genetycznie. To ryzyko, wysyłać je do walki... panie marszałku.

- Cóż, wygląda na to, że jednak je wysłali - odparł Jones - Musimy na nie uważać, bo przy obecnym rozmieszczeniu naszych sił, może dojść także do walki pomiędzy nami, a Ildanami.

Sam Crowley nieszczególnie przejął się informacją o sovrinerach. Był mimo wszystko oficerem floty i nie było to jego zmartwieniem. Wiedział jednak, że ta wiadomość jest co najmniej złowróżbna - i przy okazji, szczególnie trudna dla samych Sorevian.

Jaszczury te były powszechnie znane ze swojego potencjału bojowego oraz naturalnych przystosowań, które czyniły je urodzonymi zabójcami. Wydatnie wpływało to na ich sukcesy w walce oraz na fakt, iż uchodziły za najlepszych wojowników w znanym wszechświecie. Wszystkie rasy starały się zatem sięgnąć po ten potencjał i prowadziły prace nad ich kodem genetycznym - nie wyłączając samych Sorevian. Niestety, Ildanie wpadli na ten sam pomysł i po długich latach badań stworzyli na bazie DNA jaszczurów nową odmianę Ragnera - szczególnie niebezpieczną, inteligentną i agresywną, znaną jako sovriner. Były to potwory, z którymi nawet sami Sorevianie - mimo swoich przystosowań oraz monstrualnej siły - woleli się nie borykać. Jednocześnie darzyli je głęboką odrazą, gdy zaś pojawiły się pierwsze o nich doniesienia, pogarda jaszczurów wobec Ildan - już wcześniej niemała - jeszcze bardziej wzrosła.

- Na całe szczęście - ciągnął Jones - tych sovrinerów wciąż nie ma zbyt wiele, a Sorevianie wybili większość z tych, które ich atakowały.

- Myślę, że powinniśmy się spodziewać, iż Ildanie trzymają więcej sovrinerów w rezerwie - wtrącił Hunt - Tak jak my trzymamy na czarną godzinę elitę naszych wojsk.

- Skoro już mowa o Sorevianach - wtrącił Skawiński - czy wiemy, w jakim oni są stanie?

- Wciąż jeszcze szacują straty, tak jak my - odrzekł Hunt - Myślę, że Kaseia przekaże nam niedługo skrócony raport. To samo dotyczy Fervian i Ophreza. Ci ostatni wytracili niestety sporo własnych okrętów... ale głównie tych poprzedniej generacji.

- Jeśli dobrze rozumiem, panie admirale - Crowley odezwał się ponownie, starannie maskując sarkazm - W tej chwili nie pozostaje nam nic innego, jak po prostu czekać?

- Zasadniczo tak, komodorze - Hunt rzucił Alanowi mało przychylne spojrzenie - powinniśmy przede wszystkim zatroszczyć się o własne okręty, kiedy tylko dostaniemy na to środki. A gdy wraz z naszymi drogimi sojusznikami, starymi i nowymi, omówię konkretny plan, z chęcią panów w niego wtajemniczę.

 

 

* * *

 

Prom, którym podporucznik Holland woził Crowleya na poprzednie spotkania, uległ zniszczeniu wraz z Hangarem A i wszystkim, co się tam znajdowało. W związku z tym, Alan tym razem samodzielnie poleciał na pancernik Sentima i również samodzielnie powrócił na Midway, wykorzystując do tego celu jedną z ocalałych rezerwowych Harpi. Crowley czuł lekkie rozrzewnienie - nie pilotował myśliwca, odkąd został awansowany do rangi komandora i mianowany dowódcą swojego pierwszego lotniskowca - Saratogi.

Zaraz po powrocie do Hangaru D, Alan zażądał, aby kapitan Karen Steele - pełniąca obowiązki dowódcy 112. Skrzydła Myśliwskiego - stawiła się na mostku. Miał nadzieję spotkać tam również Danielsa.

Kiedy sam dotarł już na miejsce, zastał nie tylko ich, ale również pierwszego oficera. Co więcej, ku rozbawieniu Crowleya, Thomsen wygłaszał właśnie jeden ze swoich wywodów. Tym razem jego przemowa dotyczyła Imubian.

- Krążowniki klas Katafrakt, Pretorianin - mówił tonem wykładowcy akademickiego, nie zważając na irytację i znudzenie komandora Danielsa - To naprawdę niesamowite. Takie same nazwy można znaleźć w naszej własnej historii. To niemożliwe, aby to był przypadek. Katafraktami, na ten przykład, nazywano ciężkozbrojnych kawalerzystów w ziemskiej epoce starożytnej... Oczywiście, chodzi tu o kawalerię...

- Johann, zlituj się - przerwał Jonathan - Mówiłeś to już wcześniej setki razy, kiedy tylko ktoś w ogóle chciał ciebie słuchać. A czasami nawet wtedy, gdy nikt nie miał takiej ochoty. Myślisz, że do mnie to nie doszło? Poza tym, nie obchodzi mnie to. Ni cholery. Wystarczy, że ci Imubianie okazali się równie pop****oleni, jak na przykład Auvelianie. Co to za powód do radości, mieć z nimi coś wspólnego?

Karen Steele stała obok, obserwując tę scenę z rozbawieniem. Kiedy Crowley wkroczył na mostek, jako pierwsza zwróciła na niego uwagę i wyprężyła się w salucie. Alan odsalutował niedbale, gestem nakazując jej się odprężyć. W kilka chwil później Daniels - zrozumiawszy wreszcie skierowane na Alana spojrzenie Thomsena - także przypomniał sobie o wojskowym ceremoniale i zerwał się z zajmowanego fotela, by oddać honory dowódcy.

- Dajcie na "spocznij" - rzekł Crowley, uprzedzając go - Zaraz przyjmę od ciebie raport, mam tylko jedną sprawę do pani kapitan.

- Komodorze? - rzuciła Karen.

- Ze względu na naszą sytuację, a także pani dzisiejsze dokonania... nawiasem mówiąc, to było świetne, jak zestrzeliła pani tę rakietę neutronową, mało brakowało, a trafiłaby nasze silniki - Steele uśmiechnęła się, ledwo dostrzegalnie - chciałbym panią nominować do odznaczenia...

- Dziękuję, panie komodorze.

- ...a także, w związku ze śmiercią pani przełożonego - ciągnął Crowley - awansować panią na komandora podporucznika i oddać pod dowództwo 112. Skrzydło. Zresztą, doszło do mnie, że już zaakceptowali tam panią jako dowódcę.

- Ale, panie komodorze - Karen zachowywała skromność, ale widać było po niej skrywaną satysfakcję - to chyba nie będzie konieczne.

- Póki co, to tymczasowa promocja - dodał Alan - Później powinna pani otrzymać oficjalną nominację. Chyba sobie pani z tym poradzi?

- Oczywiście. Dziękuję, panie komodorze.

- Na razie to będzie wszystko... pani komandor. Może się pani odmeldować.

- Tak jest, panie komodorze.

Steele wyprężyła się w salucie. Crowley odsalutował i nie czekając, aż Karen wyjdzie, zwrócił się do Danielsa.

- Macie jakieś nowe dane na temat Imubian? - zapytał, przybierając oficjalny ton głosu.

- Nie, panie komodorze - Jonathan westchnął - To Pierwszy cały czas rozprawia o tym, jacy są do nas podobni, wylicza analogie, głosi teorie, że Oko może być alternatywną Ziemią po "tamtej stronie"... Jeszcze trochę i będzie agitował na rzecz braterstwa i przyjaźni z tymi sukinsynami.

- Wcale nie miałem takiego zamiaru - skomentował Thomsen urażonym tonem - Ale pana postawa jest bardzo krótkowzroczna. Nie możemy skreślać wszystkich Imubian tylko przez wzgląd na tych, którzy wydają im rozkazy. Poza tym, tak naprawdę to my uderzyliśmy na nich pierwsi. Ponieśli ogromne ofiary...

- Tylko nie mów głośno o tym, jak ci ich żal - przerwał Daniels - Nasi chłopcy mają już wystarczająco dużo wątpliwości.

- Były jakieś protesty, bunt? - zainteresował się Crowley.

- Żadnych - odrzekł Jonathan - Ale tak czy inaczej, załoga jest w dość parszywym nastroju. Niektórzy całkiem głośno mówią, że trzeba było spróbować się z nimi dogadać, że zabijanie tamtych ludzi to jakiś idiotyzm.

- Czyli jest podobnie, jak w całej flocie - mruknął Alan.

- Czy admirał Skawiński i reszta obawiają się buntu, panie komodorze?

- Niespecjalnie. Nasi ludzie to profesjonaliści, robią swoje i należy oczekiwać, że tak pozostanie. Ale nie czują się z tym dobrze.

- Pewnie sam Skawiński dostał tam jakiś op****ol za to, że wydał rozkaz otwarcia ognia do Imubian?

- Dziwne, ale nie. Nie słyszałem nawet o tym, żeby pogorszyła się przez to jego opinia u własnych ludzi. Pewnie do wszystkich dociera, że tak naprawdę nie było innego wyjścia. Może i my pierwsi zaatakowaliśmy - tu Alan spojrzał na Thomsena - ale ci idioci strzelali przecież do tych, którzy pomagali nam utrzymać Aradiel.

- Tak to już jest, panie komodorze - mruknął Jonathan - Niby wszyscy wiedzą, co to za jedni, a mimo wszystko starają się ich nie skreślać, bo to przecież ludzie.

Crowley nie powiedział tego głośno, ale uważał, że przejście Imubian na stronę Auvelian to poważna klęska. Pomimo swojej awersji do tych pierwszych zdawał sobie sprawę, że mogli być sojusznikami Terran - mimo wszystko, nawet oni nie mieli tak naprawdę interesu we wspieraniu Auvelian. Niemniej, ich postawa w obliczu inwazji na Aradiel III wykluczała współpracę - mimo że zgodnie ze zdrowym rozsądkiem powinni byli zawrzeć chwilowy rozejm z dawnymi wrogami, postanowili nawet w takiej sytuacji realizować swoje zaborcze cele. W efekcie Terranie mieli już po "tamtej stronie" pierwszego wroga, natomiast sojusz z pozostałymi rasami nie został jeszcze przypieczętowany. W dodatku niektóre z owych ras nie cieszyły się zbytnią popularnością - dotyczyło to w szczególności Shata'lin. Fakt, iż wymordowali niegdyś miliardy bezbronnych ludzi, był już dość powszechnie znany.

- Może pocieszymy naszych ludzi informacją, że jest jeszcze druga ludzka frakcja po "tamtej stronie" - skonstatował Alan - I że w tej sytuacji jesteśmy po ich stronie. A teraz przejdźmy do interesów. Jakie są wyniki przeglądu?

- Pocieszające - rzekł Daniels ironicznie - Jeśli chodzi o samego Midway, to najbardziej martwi nas ta wyrwa w kadłubie na dziobie. Musimy ją jak najszybciej załatać, a nie ma tutaj żadnego sprzętu inżynieryjnego, jaki mógłby się nam przydać.

- Powinien niebawem przylecieć z Aradiel III - oznajmił Crowley - Ale jesteśmy jedną z wielu jednostek, które wymagają generalnego remontu. O czym jeszcze powinienem wiedzieć, poza tą wyrwą?

- Zajrzeliśmy do Hangaru E - ciągnął Jonathan - Z raportu wynika, że zniszczenia są tak duże, że do niczego się nie nadaje. Rozwaliło wszystkie katapulty elektromagnetyczne, generatory ekranów plazmowych, całą składowaną tam amunicję, razem z automatami ładowania, nanospawarki, cewki do iniekcji antymaterii... Jeśli chodzi o te cztery rezerwowe Harpie, które były tam zasztauowane, to wyciągnęliśmy z nich wszystkie części, które jeszcze się do czegoś nadawały, ale niewiele tego było. Ściągnęliśmy też ze zbiornika pozostałą antymaterię i przetransferowaliśmy do innych hangarów.

- Reaktory?

- Wszystkie są stabilne. Ale dziwnym trafem, coś się zepsuło w generatorach osłon, przez co działają na minimalnym poziomie. Naprawiają to właśnie.

- A co z myśliwcami?

- Ze 112. Skrzydła powróciło tylko czterdzieści siedem maszyn. Jedenastu pilotów katapultowało się, już ich zgarnęliśmy i przydzieliliśmy nowe myśliwce. Doszło też do nas 92. Skrzydło, które zresztą sam pan zapowiedział. Jego ocalały skład to siedemdziesiąt dziewięć myśliwców C-96 Fenikso. Chce pan, żebym podał panu już teraz dokładny raport na temat stanu poszczególnych maszyn?

- To chyba pytanie retoryczne.

- W porządku. Mogę panu przesłać szczegółowy raport na pański e-pad, jeśli pan chce.

- Chcę. Tymczasem mam nadzieję, że już zakwaterowaliście komandora podporucznika Ozakiego i jego ludzi.

- Z tym akurat nie było problemów. Gorzej, że ich morale nie jest najlepsze.

Crowley westchnął.

- Wszyscy jesteśmy już dziś trochę zmęczeni - skonstatował - Ale niestety, tym razem czeka nas szybka i intensywna kampania, inna niż zazwyczaj.

- Hunt i Jones mają już jakiś plan?

- Na razie próbują się dogadać z przywódcami z "tamtej strony".

Teraz to Daniels westchnął.

- Mam tylko nadzieję, że nie będą angażowali Midway. Z tą dziurą w kadłubie, o ile nie zdążymy jej załatać, jesteśmy jak kaczki na odstrzał.

- Jak o to zapytałem Skawińskiego - powiedział powoli Crowley - powiedział, że najprawdopodobniej będziemy brali udział w koordynacji naszych bombowców i artylerii podczas generalnej ofensywy. Nie ma jeszcze planu operacji, więc nikt nie zna szczegółów... ale może to być raczej bliskie wsparcie. Na linii frontu. Pasuje? - Alan zakończył swoją wypowiedź krzywym uśmieszkiem.

- A jak pan myśli? - Jonathan również uśmiechnął się krzywo.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Napisany 25 czerwiec 2014 - 19:36

Pod tym rozdziałem dałbym radę napisać najprędzej coś w stylu "przeczytałem, nie mam zastrzeżeń, czekam na ciąg dalszy", ale że regulamin zabrania pisania jednolinijkowców... Przy pierwszym fragmencie miałem wrażenie, że dialogi zostały napisane według "planu minimum", tzn. oprócz wyjaśnienia istotnych informacji oraz trzymania się poprawności językowej nie ma w nich niczego, że tak powiem, wartościowego, jeśli chodzi o język. Potraktuj to jednak bardziej jako spostrzeżenie niż zarzut, bo ja po prostu jestem wyczulony na język, jakim posługują się postacie (pod kątem indywidualizmu), a i w tym kawałku rzeczywiście stylizowanie go na różne sposoby nie byłoby dobrym pomysłem.

EDIT

Nadszedł czas, że w końcu znowu mogę zaprezentować coś ze swojej twórczości. Poniższe opowiadanie wysłałem na zorganizowany przez forum "Nowej Fantastyki" minikonkurs Apokalipsa 2014, gdzie należało napisać tekst zgodnie z tamtejszym tematem. Niektórzy stwierdzili, że wyszło mi streszczenie romansidła, ale być może całość spodoba się miłośnikom wielkich gadów. tongue_prosty.gif Od tamtego czasu nieco to opowiadanie rozszerzyłem. Jeśli ktoś chce wystawić ocenę, na moim blogu na forum znajduje się ankieta. Miłego czytania. smile_prosty.gif

* * *

Innej Apokalipsy nie będzie

W Zimnych Górach nigdy wiele się nie działo. Miało to swoje plusy, bo mogłam korzystać z uciech, jakie oferowało to miejsce. Rozumiecie, polatać, popływać, te sprawy. Przyjaźniłam się z innymi błękitnołuskimi, więc jakoś wszystko szło do przodu.

Pewnego razu znowu ruszyłam pobawić się z przyjaciółkami. Nic szczególnego, takie tam igraszki w powietrzu, przedrzeźnianie czy inne złośliwostki. Żadna się nie obrażała, bo i o co? Ale jak mnie jedna przypadkiem nie zepchnie do jeziora! Powinnam się cieszyć, bo lubiłam wodę, a jeszcze nie wziął taki mróz, żeby zamarzła. Ale była brudna! Brudna jak ze sto wiwern! Tak się wkurzyłam, że powiedziałam, iż muszę wyczyścić łuski. Przyjaciółki dalej się bawiły, więc zrozumiałam, że się zgodziły. No to ja pędem szukam innej wody. Jeśli nie wyczyszczę łusek, rodzice urwą mi wszystkie rogi!

Ale po jakimś czasie stwierdziłam sobie: a, tam, s**m na łuski. Polatam sobie.

To było odprężające, nawet bardzo. Tyle że w pewnej chwili ktoś na mnie wpadł! Spojrzałam za grzbiet. Błękitnołuski, samiec. Widziałam to po bardziej surowych rysach policzków i paszczy.

- A ty tu czego? - spytałam bez ogródek.

- Przepraszam - odezwał się, a ja zwróciłam uwagę na jego ostre zęby. Dlaczego, nie wiedziałam. - Nie chciałem.

- Byś patrzył, gdzie lecisz - prychnęłam. - Nie po to tu latam, żeby jakiś gad wpadał na mnie.

- Spokojnie, już przeprosiłem. Proszę, nie strosz łusek.

Przyglądaliśmy się sobie. Ogon miał gruby, ale wijący się przyjemnie. Skrzydłami machał subtelnie. A jego oczy były takie łagodne, takie ładne, takie...

- Zejdź mi z oczu - odparłam w końcu. - Nie widzisz, że mi się śpieszy?

Nie czekałam na odpowiedź, tylko od razu poleciałam byle gdzie.

Przez całą drogę, jak i podczas czyszczenia łusek, miałam w głowie tego natrętnego samca. Co on sobie myślał? Że może sobie na mnie ot tak wlatywać i już, nic się nie stało? No chyba jego niedoczekanie. Jaki arogancki gbur, prostak, wiwerna jedna, pisklak zas***y. I jeszcze jak się we mnie wpatrywał!... Właśnie, jak?

I dlaczego nie przestałam o nim myśleć nawet po powrocie do legowiska?

* * *

Tatko opowiadał mi, że tę lodową wieżę, w której mieszkaliśmy, zrobił własnymi łapami. Jeśli to była prawda - a nie miałam powodu, żeby mu nie wierzyć - to ojciec był najlepszym budowniczym, jakiego znały smoki. Każdą podłogę, ścianę, rzeźby najpierw tworzył zimnym wyziewem, a potem formował ręcznie. Każda powierzchnia jak wymierzona, podobizny jaszczurów straszyły lub budziły podziw, a to wszystko w tylu ogromnych komnatach! Kilkanaście ich było jak nic. Ale co to dla takiego rosłego smoka?

I właśnie w jednej z tych komnat przyszłam się zobaczyć z owym rosłym smokiem. Czuł się rozdrażniony, bo przerwałam mu drzemkę.

- Del?kiranei? O co chodzi? - Łypnął na mnie jednym okiem.

- Cześć, tato. - Speszyłam się. - Bo widzisz... Mam taki problem...

- Taaak?

- Bo ja... ten... myślę o kimś. Denerwuje mnie to, bo nie mogę przestać.

Tatko uniósł łeb.

- O kim?

- To jakiś samiec, też błękitnołuski. Wpadł na mnie, jak sobie leciałam.

Ojciec powoli wstał.

- I nie możesz przestać o nim myśleć, bo...?

- A bo ja wiem? Jakbym wiedziała dlaczego, to bym do ciebie z tym nie leciała.

- A któż to taki? Jak ma na imię?

Spojrzałam na lodowatą podłogę. Na moim odbiciu malowało się zmieszanie.

- A nie wiem. Nie pytałam.

Nagle tatko zaśmiał się serdecznie. Teraz ja się rozeźliłam.

- Co?

- Ja wiem, dlaczego o nim myślisz - odparł rosły smok. - Zakochałaś się, moja droga.

Tym razem nie spojrzałam na swoje odbicie. A szkoda, bo podobno zrobiłam tak wielkie oczy, że ojciec omal znowu nie parsknął!

- Ale... ale... - Nagle wpadłam na pomysł. - No... Ha, ha, ha! A to ci dopiero! Zakochałam się! I co jeszcze? - Obracałam to w żart, jak tylko mogłam, ale starszy spoważniał. To mnie zbiło z tropu. - Naprawdę?

- Przecież widzę to w twoich oczach. - Tatko pochylił łeb, tak że spotkał się z moim. - Oto, co zrobisz: znajdziesz tego samca i porozmawiasz. Ale niezobowiązująco, po co się stresować? To twój pierwszy. Nie popsuj tego.

- No dobrze... ale ja nawet nie wiem, gdzie go szukać.

Wtedy usłyszałam łopot skrzydeł; ktoś wtargnął do wieży. Jak poszliśmy zobaczyć, zamarło mi serce.

To był samiec, którego dzisiaj spotkałam.

Mój widok na nim chyba też wywarł wrażenie, bo znowu wpatrywaliśmy się w siebie.

- To ty jesteś... Del?kiranei, tak?

- Skąd znasz moje imię? - zainteresowałam się.

- Spotkałem twoje przyjaciółki - odparł tamten. - Powiedziały mi też, gdzie mieszkasz. Więc się pojawiłem.

- Jak cię zwą, młodzieńcze? - wtrącił się ojciec.

- Skirhitoryn. Jestem zaszczycony...

- Nic więcej nie chcę wiedzieć - przerwał tatko łagodnie. - Myślę, że zostawiam mój diamencik pod właściwymi skrzydłami. A przynajmniej taką mam nadzieję. Nie przeszkadzam wam. - I skierował się do innej komnaty, pewnie żeby dalej drzemać.

Nerwy zżerały mnie od środka. Byłam sam na sam ze Skirhitorynem! Co robić? Trzeba jakoś zacząć!

- To... co robimy?

Samiec zamyślił się.

- Może polatamy?

Przystałam z ochotą.

* * *

- Skirhitorynie - odezwałam się, kiedy wspólnie lecieliśmy ponad chmurami. - Skąd jesteś?

- Możesz mi mówić Skirhi - odparł wybranek. - Co konkretnie masz na myśli?

- Bo ja tu mieszkam całe swoje życie, a widzę cię pierwszy raz.

- A, w tym rzecz. Wiesz, Del?kiranei...

- Del - przerwałam z uśmiechem.

- Del. - Skirhi go odwzajemnił. - Wiesz, Del, lubię podróżować. Wychowałem się na terenach takich jak Zimne Góry i to one są mi najbliższe. Ale tak naprawdę lecę wszędzie.

- Chce ci się?

- Chce? Del, a co mi da siedzenie tylko tam, gdzie zimno? Czasem trzeba rozruszać kości i zwiedzić co nieco!

Aż zrobiło mi się głupio. On miał to zacięcie, którego ja nie miałam. ?Czym jeszcze mnie zaskoczy?? - myślałam gorączkowo. ?I jak ja na to zareaguję??. Na razie miałam pomysł tylko na to, żeby pociągnąć jeszcze temat.

- Coś jeszcze tam robisz? Poza rozruszaniem kości i zwiedzaniem?

- To, co wszyscy robimy, żeby przeżyć - odparł spokojnie Skirhi. - Co rusz poluję, czasem nawet znajduję okazy, których nigdy wcześniej nie widziałem.

- Zwierząt? - zapytałam głupio.

- A jakie inne? Pewnie, że zwierząt. Choć ja wolę ich tak nie nazywać, bo wydaje mi się to takie... uwłaczające.

Przez chwilę trawiłam jego słowa. Bałam się, że znowu palnę coś głupiego, a nie chciałam, by Skirhitoryn się do mnie zniechęcił.

- Dlaczego uwłaczające? - spytałam w końcu. Wybranek jednak nie odpowiedział, tylko obniżył lot, tak że znalazł się pod chmurami. Z niemym pytaniem ruszyłam za nim, po czym zobaczyłam, jak błękitnołuski zatacza w powietrzu kręgi. ?I co w tym ciekawego?? - pomyślałam odruchowo. Ale widać było, że się nie zastanowiłam, bo Skirhi zaczął przyśpieszać. W końcu przestał krążyć i popędził jak jakiś pocisk. Odwrócił się do góry brzuchem; leciał tak przez chwilę, aż nagle wzbił się w powietrze. Szybko wirował, tak szybko, że ledwo ogarniałam. Zatrzymał się, nadął, wypuścił z paszczy lodowy wyziew, który słabł coraz bardziej, aż ostatki dotarły do mojego pyska.

Wtedy zorientowałam się, że patrzyłam na te akrobacje jak zahipnotyzowana. I że czuję bardzo przyjemny chłód.

- Przepraszam, ale kiedy latam, czuję taką radość, że po prostu muszę - powiedział Skirhi, który się do mnie zbliżył. - Lecimy dalej?

Bezrefleksyjnie przystałam na prośbę wybranka.

- A co do tego, dlaczego nie chcę używać słowa ?zwierzęta? - ciągnął. - Dziwiłaś się, czemu uważam to za uwłaczające. Bo co te istoty robią?

- C-co? - odparłam, wyrwana z zamyślenia. - Przepraszam, ale myślałam o tym, co robiłeś w powietrzu. Po prostu... brak mi słów.

- Przyjmę to jako komplement. - Skirhi uśmiechnął się. - Ale odpowiedz mi na pytanie. Co te ?zwierzęta? robią?

- Yyy... Wszystko, żeby przeżyć? Co innego mogą robić?

- Otóż to. Polują, łączą się w pary, rozmnażają się. Jak nasz gatunek.

- No... to prawda. Ale zwierzęta nie umieją mówić, tak? Nie wiedzą, na czym polega myślenie, jak mogą umilić sobie czas... Mają instynkt, nic poza tym.

- Tak myślałem, że to powiesz. Masz rację, ale zauważ, że kiedy na przykład zagraża nam życie, zachowujemy się tak samo. Nie rób takiej miny, Del, taka jest prawda. Też mamy instynkt, to samo inne istoty rozumne, jak ludzie chociażby.

Zastanawiałam się nad słowami wybranka, ale musiałam przy okazji zapytać:

- Człowieki? Co one mają do tego?

- Ludzie, Del. - Poprawił mnie, chociaż nie rozumiałam dlaczego. Nie drążyłam tematu. - Pewne sprawy są niezmienne w naturze i wszystkie je podzielamy. Jeśli chcesz, opowiem ci o tym więcej.

- Nie trzeba, Skirhi - odmówiłam, mimo że przez chwilę rzeczywiście przyszło mi do głowy, by o tym pogadać. - Gdzie lecimy?

- Ja nie mam konkretnego celu. A ty?

- W zasadzie też nie.

- Więc co powiesz na to, żebym po prostu zabrał cię w podróż?

?Zabrał cię w podróż. Zabrał cię w podróż...?. Tak byłam zaskoczona, że nie mogłam przestać o tym myśleć. Ale jedno mnie zastanowiło:

- Co powiedzą starsi?

- Myślę, że zrozumieją. Widziałem zresztą, że twój ojciec zgodził się na mnie bez problemu.

- Tak, bo twierdził, że... - Urwałam. W sumie czemu muszę mówić o absolutnie wszystkim? - A zresztą. Zabierz mnie gdzieś.

I polecieliśmy. Już wtedy wiedziałam, że moja miłość od pierwszego wejrzenia będzie jednocześnie tą ostatnią. W pozytywnym sensie.

* * *

Wylatywaliśmy ze Skirhim na podróże - kilkudniowe, tygodniowe, z czasem kilkumiesięczne. Mimo moich obaw wszyscy, których znałam, byli uradowani. Wiedzieli, że muszę nacieszyć się nowym ukochanym. Nie muszę mówić, że bardzo mi to odpowiadało?

Poznałam lepiej samego wybranka. Taki młody, a jak sobie radził ze wszystkim! Naprawdę polował nie gorzej niż starsze smoki; takiego opanowania można się od niego uczyć! Niby coś tam sama umiałam, ale wielokrotnie Skirhi musiał mi pomagać. Do tego wielokrotnie udowadniał, że naprawdę ma dużą wiedzę i duszę artysty... Kiedy uprawiał filozofię, dzieląc się spostrzeżeniami o życiu i naszym miejscu na świecie, po prostu nie mogłam przestać go słuchać. Nie mogłam.

Z drugiej strony błękitnołuski wydawał się jakiś niedostępny. Jednak takie łączenie się w parę to nie tylko niekończące się rozmowy o świecie. Kochałam Skirhitoryna, więc miałam dużą ochotę, żeby okazać to też w sposób znany wszystkim gatunkom. Ale jak pierwszy raz to zaproponowałam, on tylko spuścił smutno łeb i odpowiedział:

- Nie, Del. Nie możemy.

Spojrzałam na niego krzywo.

- Czemu?

Wybranek westchnął, ale po chwili tylko pokręcił głową.

- Po prostu nie. - I poszedł popatrzeć na krajobraz. Siedzieliśmy w górach, była wtedy wiosna.

- Ale dlaczego? - nie dawałam za wygraną. - Przecież to normalne, że chcemy się do siebie zbliżyć. Więc o co...

- Nie chcę się parzyć, rozumiesz ty to?!

Aż odsunęłam się i skuliłam. Zrobiło mi się bardzo przykro; myślałam, że zaraz zacznę rozpaczać.

- Czyli już mnie nie kochasz?

Skirhi zauważył, co czuję; melancholijnie zmrużył oczy. Podszedł do mnie.

- To nie tak - zaczął pocieszać. - Kocham cię. Bardzo. Ale nie możemy pójść się parzyć, bo... po prostu nie możemy. Rozumiesz?

- Nie - odparłam szczerze.

- Może to nawet lepiej. Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałem. Najlepiej nigdy do tego nie wracajmy.

Teraz sama spuściłam łeb z milczeniem.

* * *

Była jeszcze jedna rozmowa, którą doskonale pamiętam.

Siedzieliśmy niedaleko siebie na klifach, oglądając, jak morze faluje na delikatnym, letnim wietrze. Mówiliśmy o zwyczajach człowieków - których Skirhi uparcie wciąż nazywał ludźmi. Pod wpływem wybranka zaczęłam się nimi co nieco interesować; zastanawiałam się, jak takie małe istoty mogą normalnie się rozwijać.

- Ale to jest w ogóle śmieszne - twierdziłam. - Oni wierzą często w takie głupoty, że to się w ogonie nie mieści!

- Hm. Na przykład?

- No... Żeby daleko nie szukać: wiesz może, co to Apokalipsa?

- Przypomnij.

- To ma być dzień, kiedy na świat zstąpią jeźdźcy, co to zwiastują koniec dotychczasowego porządku rzeczy... czy coś w tym guście. I że potem po prostu ma już nic nie być.

- Aha, już pamiętam - odparł błękitnołuski.

- Głupie, nie?

- Skądże? Uważam, że to ma dużo sensu.

Spojrzałam na ukochanego zdezorientowana.

- Co? Dlaczego?

- Czy to nie oczywiste? - Spojrzał rozmarzonym wzrokiem na niebo. - Czym jest Apokalipsa? Przecież wtedy życie toczy się, jakby nic się nie stało.

Milczałam. Skirhi ciągnął:

- Apokalipsa jest nieuchronna. Musimy się z tym pogodzić, bo każdego z nas to czeka. Wszystkich, nie tylko ludzi. Innej Apokalipsy nie będzie.

- Ale... o czym ty mówisz? - odezwałam się w końcu. - Nie rozumiem.

- Del... Musisz mi coś obiecać.

- Co zechcesz.

- Dopóki ta Apokalipsa nie nastąpi, będziesz żyła jak najlepiej. Zawsze. Co by się nie stało. Nawet jeśli inni padną jej ofiarą.

Aż musiałam zapytać:

- Jak mogę coś ci obiecać, skoro nawet nie rozumiem, czego ode mnie wymagasz?

- Zrozumiesz. Wierz mi.

Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć, więc wróciłam do oglądania marszczącego się oceanu. To samo Skirhi.

Teraz rozumiem jego słowa. Szkoda tylko, że dopiero teraz.

* * *

Wylegiwaliśmy się w grocie. Musieliśmy odpocząć, w końcu mieliśmy za sobą długi lot. Zapadała noc, więc chcieliśmy zmrużyć oko, chociaż Skirhi bardziej. Może bym to ja zasnęła szybciej, gdyby mojej głowy nie zaprzątały pewne myśli.

Tyle lat ze sobą jesteśmy, a wciąż nie doszło do ?tego?. Nie pytałam o to wybranka jeden, jedyny raz, wielokrotnie próbowałam. On jednak zawsze w te same tony: ?nie chcę?, ?nie możemy?, ?już rozmawialiśmy, że nie? albo po prostu zbywał mnie milczeniem. Nigdy jednak nie raczył mi powiedzieć, dlaczego nie chce. Przecież się kochamy i wie, z czym to się wiąże. Czy to oznacza, że nic do mnie nie czuje? Niemożliwe! Ale w takim razie dlaczego?

Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Przecież ja tak chcę, nie, nie chcę, pożądam... Nie, nie wytrzymam, muszę to zrobić!

Ukochany zamknął oczy. Ułożył leniwie łeb, zaczął drzemać. Patrzyłam na niego ożywiona.

Powinnam uszanować jego wolę. Tak mi przyszło do głowy, że Skirhi chyba nie bez powodu ciągle odmawiał. Ale raczej by powiedział, gdyby to był jakiś sensowny? Dlaczego mi nie ufa? Ciągle nic nie rozumiem. Przecież jeden raz by nie zaszkodził. No jak mógłby?

Podeszłam powoli do tego jedynego i usiadłam. Uśmiechnął się przez sen. Taaak, dobrze wiedziałam, że on też tego chce.

Odwrócił się na grzbiet, przybrał idealną pozycję. Przeszłam do czynu.

Och, wspaniale! Tak, tak! Jeszcze!

Skirhi nie oponował. Taka byłam szczęśliwa!

Zeszłam z ukochanego. Wtedy ten spojrzał na mnie z przestrachem, już przytomny.

- Del? Co...

Stęknął z bólu; zaczął się wić. Ryknął tak, że musiałam zakryć uszy. Ciężko oddychał.

- Del... Co się stało?

- Nie wiem - odparłam ze wstydem. - To był jeden niewinny raz...

Skirhitoryn warknął, znowu czując ból.

- Nie dotarło do ciebie, że nie chciałem? Tyle razy mówiłem!

- Nigdy nie mówiłeś, o co chodzi.

- To klątwa. - Ukochany znów stęknął. - Mają to tylko niektóre smoki... Kiedy zaznają miłości cielesnej, umierają.

Nagle zaczęłam się bać jak nigdy dotąd. Do tego czułam się oburzona.

- Dlaczego nic nie powiedziałeś?!

Skirhi zakaszlał przeraźliwie.

- Bo cię kocham. Pomyśl... Odeszłabyś ode mnie, gdybyś się dowiedziała mojego... Aaaaach! Mojego małego sekretu?

- Nie! - Pokręciłam łbem. - Jak możesz tak myśleć? Nie odejdę od ciebie!

Ukochany uśmiechnął się, ale widziałam, że wymuszenie.

- No to popełniłem błąd...

- Nie rób mi tego, proszę, Skirhi! - krzyknęłam rozpaczliwie.

Nie czułam, że nie mogę złapać tchu. W moich oczach pojawiły się łzy.

- Mogę... - zaczął wybranek, ale ryknął rozdzierająco. Wybuchłam płaczem. - Jeszcze chwilę, wysłuchaj mnie!

Siąknęłam nozdrzami. Nerwowo kiwnęłam głową.

- Jeśli umieram... - podjął ukochany szeptem - to znaczy, że urodzisz. Kiedy zniesiesz jajo... zniszcz je. Inaczej klątwa przejdzie na potomka.

- Nie... mogę...

- Obiecaj mi to! Chcesz mieć zniszczone życie?

- Już... Bez ciebie...

Skirhi ryknął po raz ostatni. Kiedy jego łeb opadł na skałę, ciało jeszcze przez chwilę drgało.

* * *

Mały błękitnołuski bawił się w lodowej komnacie. Próbował latać, widziałam, jak trzepocze skromnymi skrzydłami i ćwiczy zionięcie. Nadymał się, ale z paszczy wychodził jedynie mały obłoczek zimna. W końcu opadł na ziemię, po czym podszedł do mnie. Opuściłam łeb; przytulił się do paszczy.

- Muszę zapolować - rzekłam po chwili. - Pod żadnym pozorem nie wychodź na zewnątrz.

Po tym wyleciałam otworem jedynym w tym pomieszczeniu.

Rzeczywiście niebawem zniosłam jajo. Chciałam postąpić, jak kazał mi ten jedyny, ale... za każdym razem coś mnie od tego odwodziło. Co chciałam zrzucić je w przepaść, to się cofałam, a do zionięcia też nie mogłam się zmusić. Jak zresztą mogłabym pozbyć się kogoś, kto jako jedyny przypomina o mojej pierwszej i ostatniej miłości? W końcu się wykluł.

Wychowuję małego, ale nie wypuszczam go na zewnątrz. Gdyby też zginął, jak Skirhi, nie zniosłabym tego.

Teraz mieszkam w izolacji od innych. Mam głęboko, czy może ktoś za mną tęskni i czy mnie szuka. Nie chcę się z nikim widzieć. A już na pewno nie chcę zakochać się znowu. Nigdy.

Przywołałam w pamięci rozmowę o Apokalipsie. Zaczęłam rozumieć to pojęcie. Już wiem, jak to jest. I wiem o tym jako jedyna, choć pojmuję ją inaczej niż ukochany.

W końcu ją przeżyłam.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podobnie jak Knight Martius nie mam jakichś szczególnych uwag co do ostatniego fragmentu, może poza jedną: czy on naprawdę był konieczny?

Może robię się zbyt zgryźliwy na military SF, ale wynudziłem się dość przy lekturze tego fragmentu. Z rozmowy oficerów wyniosłem tyle, że Terranie trzymają się ok... yay?

Pojawiają się tu ciekawsze elementy, np. informacje o Sovrinerach czy odczucia Terran odnośnie walki z Imubianami, ale myślę, że można by je równie dobrze wcisnąć gdzie indziej.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Może robię się zbyt zgryźliwy na military SF, ale wynudziłem się dość przy lekturze tego fragmentu. Z rozmowy oficerów wyniosłem tyle, że Terranie trzymają się ok... yay?

Fragment miał informować, jaka jest ogólna sytuacja na polu walki i jeszcze informować o wadze strategicznej Agdenburga. Szczególnie że niektóre z postaci tam trafiły... ach, sami zobaczycie poniżej.

Pojawiają się tu ciekawsze elementy, np. informacje o Sovrinerach czy odczucia Terran odnośnie walki z Imubianami, ale myślę, że można by je równie dobrze wcisnąć gdzie indziej.

No, ale GDZIEŚ powinny się pojawić, nie? Swoją drogą, dziwi mnie niezmiernie, że nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na wzmiankę o "sekretnych przyjaciołach po drugiej stronie barykady". Czytający uważnie moje mini-kompendia (także te na DA) powinni się domyślać, o kim mowa - ale ci kolesie nigdy się na kartach moich opowiadań nie pojawili. Do tego pluję sobie w brodę, że już wcześniej ich nie uwzględniłem w planowaniu uniwersum.

Jeśli chodzi o Knight Martiusa... hm, czuję, że powinienem coś skrobnąć na temat jego opowiadania. Ale nie za bardzo wiem, co - a ostatnimi czasy (odkąd dostałem pracę) zwyczajnie nie mam siły na komentowanie czyichś tekścików, tak kawałek po kawałku. Rzuciłbym jednak - wzorem kogoś, o kim KM wspomniał - sloganem o romansidle. Dziwi mnie w tym wszystkim najbardziej fakt, że KM wybiera fantasy na gatunek swojej twórczości po to tylko, by i tak sprowadzać rzecz do spraw skrajnie przyziemnych i skrajnie opartych na świecie rzeczywistym (już wcześniej było takie opowiadanie o avesach - KM ich stworzył, po czym i tak jął przedstawiać jako zwykłe zwierzęta). Ja wiem, że nawet utwory fantastyczne opierają się na schematach i archetypach o charakterze uniwersalnym, obecnych także w szarej rzeczywistości... no, ale żeby tak explicite?

Tymczasem, mam wreszcie kolejny kawałek. I następny w zanadrzu, bo wciąż jestem trochę szybszy od HHF.

============================================================================

- XXXVIII -

- Głowy z dala od okien, bo nas wypatrzą. - Oliwia usłyszała znany sobie głos, Abner rozmawiał z kimś.

- Wiem, ale musimy też wiedzieć, czy nie kierują się w tę stronę. Ktoś powinien wypatrywać - odpowiedział kolejny znajomy głos. To był pilot z promu.

Głosy, jakie słyszała Arigilianka, były przytłumione i niezbyt wyraźne, dodatkowo zagłuszane przez nierozpoznawalne szepty wokół. Sama miała zamknięte oczy i leżała na czymś twardym i była cała obolała. Nie wiedziała, czy wciąż była na pokładzie transportowca i dopiero po chwili przypomniała sobie, co się stało.

Jej maszyna została zestrzelona przy próbie opuszczenia miasta i spadła na ziemię w bliżej nieokreślonej, przynajmniej dla niej, części kolonii. Gdy tylko ta myśl dotarła w końcu do jej głowy, Oliwia poderwała się gwałtownie, jakby wyrwana z koszmaru, nie zwracając uwagi na ból, jaki jej przy tym towarzyszył. Nie znajdowała się już na promie, to jedno było jasne. Była w dość ciemnym pomieszczeniu, okna zasłoniono podartymi ubraniami. Wewnątrz praktycznie nie było mebli, ściany zaś wyraźnie pozbawione były tapet, czy innych zdobień. Całość wyglądała na jakiś nieukończony apartament. Najważniejsze były jednak otaczające ją znajome twarze należące do Nhilarów i Aalvenów, część z nich rozpoznawała jeszcze z promu. Zgromadzeni w pomieszczeniu rozbitkowie byli, ku radości Oliwii, w raczej dobrym stanie. Nikt nie leżał gdzieś w rogu przykryty białą płachtą, co zdecydowanie pomogło jej opanować chcące ją ogarnąć uczucie paniki.

- Hej! - jedna z Aalvenek uniosła głowę i zwróciła się w stronę Arigilianki. - Wszystko w porządku?

- Em... Chyba tak - odparła Oliwia nieśmiało.

- Dobrze, bo mocno tobą rzuciło. Nie wiem jak to możliwe, ale podobno, jak wyrżnęliśmy w glebę, to wyrzuciło cię przez wyrwę w kadłubie poza wrak. Pas pękł. - Arigilianka patrzyła się tępo próbując opanować zdumienie - W każdym razie, uderzyłaś się solidnie w głowę i straciłaś przytomność. Ten Nhilar, Abner, czy jak mu tam wyglądał na cholernie zmartwionego i niósł cię przez całą drogę. Twój przyjaciel, jak mniemam?

- Tak... Przyjaciel - odpowiedziała Oliwia niepewnie, badając wzrokiem całe pomieszczenie - Gdzie my w ogóle jesteśmy?

- Agdenburg, kawałek na północ od głównej kolonii. Gorzej trafić nie mogliśmy, rzuciło nas w sam środek terenu opanowanego przez wroga.

- Wroga? - głos Arigilianki momentalnie się załamał.

- Ano, wroga. Imubianie rzucili na nas cały przeklęty legion. Całe miasto to teraz strefa wojny.

- Jak to strefa wojny, nic nie słyszę... Żadnych wybuchów, nic.

- Czy wspominałam może, że jesteśmy w środku terenu wroga? - Aalvenka westchnęła, słabo kryjąc zniecierpliwienie - Do kogo mieliby tu pruć, do swoich? Kryjemy się po prostu jak te szczury.

Rzeczywistość uderzyła Oliwię jak grom z jasnego nieba. Wszystko miało sens. Gdyby rozbili się na przyjaznym terenie, z całą pewnością nie siedzieliby teraz wewnątrz nieukończonego modułu mieszkalnego. Jakaś grupa ratunkowa z całą pewnością dotarłaby do nich całkiem szybko. Zagrożenie było oczywiste. Otoczeni przez wrogich żołnierzy rozbitkowie, pozbawieni jakiejkolwiek broni, zapewne z rannymi, o których jeszcze nie wiedziała, nie mieli praktycznie żadnych szans w wypadku wykrycia. Nawet jeśli mieliby jakąkolwiek broń, pewnie i tak nie byliby w stanie stawić czoła wyszkolonym żołnierzom. Strumień raczej niezbyt optymistycznych myśli zalał umysł Arigilianki, podobnie jak desperacka myśl o ucieczce. Instynkt zdawał się brać u niej górę nad logiką, ten sam instynkt, który zapewnił przetrwanie jej delikatnego gatunku wśród z reguły zabójczych bestii, które wyewoluowały na Oku. Ucieczka i ukrywanie się były dla ptasiej rasy tak samo naturalne, jak układanie życia wedle litery prawa. Mimo to jednak, Oliwia nie pozwoliła instynktom zapanować na sobą. Nawet jeśli udałoby jej się uciec, naraziłaby tym kryjówkę pozostałych na wykrycie. Ponadto, szanse jej samej, bez przewodnika, czy choćby mapy były w najlepszym wypadku znikome. Nie wiedziała gdzie jest wróg i w jakiej liczbie. Nie widziała gdzie i czy w ogóle w okolicy jest jakieś bezpieczne miejsce. Co jeśli po drodze trafiłaby na kogoś rannego, potrzebującego pomocy? Nie mogłaby przecież kogoś takiego zostawić na pastwę losu, ale jednocześnie naraziłoby ją to na poważne niebezpieczeństwo. Co gorsza, cały wypadek promu zostawił ją solidnie poobijaną. Cała obolała poruszałaby się zbyt wolno i prawdopodobnie zbyt głośno.

"Przeciw" w tej sytuacji było dużo więcej niż "za". Arigilianka siedziała w tym razem z całą resztą rozbitków i nie było mowy, by dała radę sama, nie przy stanie swoich nerwów. Skoro nie mogła uciekać, mogła przynajmniej jakoś pomóc. Wstała ostrożnie i powoli. Bolały ją wszystkie kości, ale nie na tyle, by uniemożliwiać ruch, ponadto kręciło jej się trochę w głowie, ale nie było to jakieś nieznośne uczucie. Przeszła powoli do następnego pomieszczenia. Pilota i Abnera rozpoznała natychmiast, ale był z nimi też trzeci, aalveński żołnierz, wyraźnie z jakiejś elitarnej formacji. Zwykli piechociarze nosili sprzęt podobny do nhilarskiego, ale on miał na sobie jeden z tych ohydnych biopancerzy. Oliwia widziała takie wiele razy na przybocznych Ororo, więc potrafiła je bez problemu rozpoznać. Obrzydliwy, czarny symbiot okrywający ciało jak kombinezon, pulsujący i na bieżąco dostosowujący się do sytuacji. Ku pewnej uldze Arigilianki, żołnierz nie miał na sobie części głowowej symbiota. Normalnie, biopancerz okrywa bowiem także twarz nosiciela, wytwarzając własne oczy, nozdrza i uszy i filtrując wszelkie dane. Noszenie de-facto żywej istoty na sobie to jedno, ale coś takiego bezpośrednio na twarzy... Oliwia wzdrygnęła się na samą myśl.

- Oliwia! Jak się panienka czuje? - Abner wyraźnie się ożywił, gdy tylko zobaczył Finn w drzwiach - Zaczynałem się już martwić, że się panienka w ogóle nie wybudzi.

- Czuję się nieźle, tylko trochę połamana. Czy ktoś z panów wyjaśni mi, co się dokładniej dzieje?

- Nic dobrego, niestety. - odparł Mehre - Jesteśmy kompletnie w dołku. Imubiańscy żołdacy są absolutnie wszędzie.

- Jest gorzej niż źle, prawdę mówiąc. - dodał Aalven, po czym przedstawił się - Chorąży Gando Serenu, pierwszy Korpus Specjalny plemienia Modiwa.

- Co ma pan na myśli mówiąc, że jest gorzej niż źle? - spytała Arigilianka cichym głosem.

- Myślę, że to akurat widać. - Gando usiadł i sprawdził karabin, po czym kontynuował, po głosie dało się wyczuć, że nie czuł się najlepiej - W końcu nie wysłano mnie tu samego. Trzy pełne sekcje piechoty. Mieliśmy przeprowadzić rekonesans i zdobyć informacje na temat obecnej pozycji dowódców wrogiej armii. Podobno zniknęli, gdy tylko Terranie rzucili swoje siły na osadę. Sztabu nie znaleźliśmy, nadzialiśmy się za to na kompanię Szaroskórych.

- Korpus Specjalny powinien wiedzieć, jak sobie z takim zagrożeniem radzić, czyż nie? - spytał nagle pilot.

- Owszem, powinien. Ale dwudziestu jeden przeciw setce tych bestii nie zdziała nic. Wypatrzyli nas. Tylko ja przeżyłem. - Serenu zacisnął zęby tłumiąc gniew. - Nie mogłem nic zrobić, to nowa seria. Sukinsyny są szybsze i celniejsze niż cokolwiek, z czym walczyłem do tej pory. Walili do nas jak do kaczek, nie mogłem nic zrobić... Nic. - głos Aalvena załamał się na ostatnim słowie.

- Słuchaj - wtrącił Mehre - wiem, że to dla ciebie trudne, ale potrzebujemy cię. Jesteś w tej chwili najlepszym, co mamy. Nie możemy liczyć na to, że cywile sami się obronią, potrzebujemy planu.

- Plan jest prosty. Wypieprzamy stąd najszybciej jak się da. - Gando zacisnął rękę na uchwycie karabinu.

- Nie możemy poczekać? Z pewnością nasi przyjdą tu ze wsparciem. - zaproponował pilot, po tonie dało się wyczuć, że pomysł z ucieczką niezbyt mu się spodobał.

- A jak myślisz, czemu jeszcze ich tu nie ma? Wprawdzie Terranie z niedobitkami obrońców odbili większość osady, ale Szaroskórzy dają im odpór i to właśnie w tej dzielnicy. - ciągnął Aalven - Może się utrzymają, może nie, ale ja nie radziłbym czekać biernie na rozwój wypadków. Imubianie wiedzą, że mają... Naszych komandosów na plecach, przetrzebionych, ale jednak. Nie mają pojęcia, że jestem ostatnim. Równie dobrze mogłaby i nas być tam setka, z tego, co oni wiedzą. Będą szukać i jeśli nie uciekniemy, w końcu nas znajdą i wybiją. Sam jeden niewiele zdziałam.

Oliwia przyglądała się dalszej dyskusji w milczeniu. W duchu cieszyła się, że ktoś jednak podzielał jej chęć ucieczki, z drugiej strony, informacja o Szaroskórych była straszna sama w sobie. Praktycznie każdy, nawet kompletnie niezwiązany z wojskowością słyszał o imubiańskich superżołnierzach, sztucznie stworzonych maszynach do zabijania, wykonujące każdy rozkaz dowódcy co do słowa i bez chwili wahania. Oliwia widziała kilku w towarzystwie imubiańskiego ambasadora i rzeczywiście ich wygląd pasował do strasznej reputacji. Więksi od normalnych ludzi, noszący wyraźnie lepszy sprzęt. Twarze superżołnierzy, jeśli nie zasłaniał ich hełm, przypominały maski, pozbawione emocji, jakby wykonane z szarego kamienia. Arigilianka wprawdzie nigdy nie widziała ich w akcji, ale i tak budzili wtedy jej strach, toteż perspektywa zobaczenia ich w boju i to będąc po niewłaściwej stronie lufy, była czymś wręcz przerażającym. Finn z trudem zachowywała spokój w dużo mniej stresujących warunkach, teraz natomiast znajdowała się na granicy paniki. Jedyne, co nie pozwalało jej się załamać to instynkt przetrwania.

- Jest wyjście - odezwał się Mehre, nieco niepewnie - zakładając, że zniszczenia w zabudowie nie są zbyt wielkie.

- Wróg unikał poważnych bombardowań licząc na to, że będzie mógł wykorzystać nasze budynki do obrony. Cóż, słusznie. - odparł aalveński komandos - Ale nie widzę jak może nam to pomóc.

- Pomagałem budować kolonię i wiem, jak to wszystko wygląda. Pod główną zabudową są tunele konserwacyjne, konieczne do utrzymywania struktur przeciwwstrząsowych w dobrym stanie.

- Bez szans, panie Mehre, wróg pewnie siedzi i tam, to w końcu doskonały sposób, by ukryć ruchy własnych wojsk.

- W głównej osadzie tak, ale nie tutaj, gdzie zabudowa jest lżejsza. Lokalne korytarze są węższe i nie nadają się do przemieszczenia wojsk. To wciąż ryzykowny ruch...

- Ale lepszy niż eskapada całą szerokością ulicy. - wtrącił się pilot - Jeśli będą nas ścigać, będzie po nas tak, czy tak, a w tunelach jest szansa, że nas nie wykryją.

- Gdzie jest najbliższe wejście? - Serenu wstał i podszedł do okna, z ukrycia obserwując ulicę.

- Jedna ulica stąd - odparł Abner i też podszedł do okna, a następnie wskazał palcem pobliskie skrzyżowanie. - Zaraz za rogiem, przy budynku administracyjnym.

Oliwia nie mogła się powstrzymać i sama też podeszła do okna, kompletnie ignorowana przez pozostałych, skupionych na planowaniu ewakuacji. Po cichu obserwowała drogę i budynki dookoła. Nie było żadnych wyraźnych śladów walki, dzielnicę najwyraźniej opuszczono szybko i sprawnie, Imubianie natomiast musieli wejść praktycznie nie napotykając oporu. Taka sytuacja była dla rozbitków jak obosieczny miecz. Z jednej strony, po dobrze zachowanych ulicach łatwo się było przemieszczać i nawigować, nawet jeśli zasilanie było kompletnie odcięte. Z drugiej strony, każdy budynek, każde okno mogło kryć legionowych zwiadowców, czy nawet całe oddziały czekające tylko by wyłonić się jak śmiercionośne widma. Legion znany był powszechnie ze swojej sprawności w toczeniu walki obronnej w miastach, a według słów Gando, do takiej pozycji zostali zepchnięci.

- Um... Panowie? - spytała Finn, wtrącając się cichym głosem w środek rozmowy. Została jednak usłyszana przez Abnera, który uciszył towarzyszy - Jest z tym planem mały problem, a właściwie dwa. Jest nas wszystkich kilkanaście osób, tak? - Abner przytaknął - Łatwo będzie nas wypatrzyć, jeśli mamy przejść całą ulicę w taki sposób.

- Ruszymy grupami po pięć, do tego będziemy się przemieszczać od strony sklepów, po lewej. Będziemy trudniejsi do wypatrzenia za witrynami. - Serenu odpowiedział szybko i formalnie - Drugi problem?

- Samo wejście... Nawet jeśli Imubian nie ma w środku tuneli, to skąd pewność, że wejście jest w ogóle otwarte? No i jeśli nas zauważą, mogą łatwo nas ścigać po tunelach.

- To już jest pewien problem - przyznał Aalven - ale też do rozwiązania. Zamek w drzwiach można po prostu przestrzelić, a samo wejście zawalić tym - komandos wskazał na organiczną kieszeń w okolicach pasa - Usłyszą nas wtedy, ale odgrzebanie wejścia powinno im zająć wystarczająco dużo czasu, byśmy mogli uciec.

- Dobrze to wiedzieć - Oliwia odpowiedziała bez przekonania.

* * *

Zaraz po rozmowie, Abner zebrał wszystkich rozbitków i naszykował ich do wymarszu. Gando z kolei opuścił budynek udając się na zwiad, chcąc się upewnić, że droga jest wystarczająco bezpieczna dla większej grupy. Finn była gotowa praktycznie od razu i miała wyruszyć wraz z pierwszą grupą, którą miał prowadzić sam Mehre. Po cichu twierdził, że tak będzie najbezpieczniej. Pozostali kończyli się już przygotowywać.

Arigilianka obserwowała aalveńskiego komandosa przez okno. Żołnierz poruszał się jak duch, był szybki i sprawny i co chwila znikał Oliwii z oczu przeskakując z osłony do osłony. Kombinezon zmieniał barwy na bieżąco dostosowując się do otoczenia i zapewniał świetne optyczne maskowanie. Oczekiwanie na rezultat zwiadu dłużyło się jednak okropnie. Każda chwila ciągnęła się w nieskończoność, wątpliwości w głowie obserwatorki narastały tylko w miarę upływającego czasu. Każda chwila spędzona na zewnątrz zwiększała szanse na bycie wykrytym. Gdyby Gando został nakryty w tej chwili, ucieczka zmieniłaby się w masakrę. Finn drżała na samą myśl.

Aalveński komandos zniknął w końcu kompletnie, kryjąc się za wystawami sklepów po lewej stronie ulicy, tak jak zakładał plan. Alejka kompletnie opustoszała. Oczekiwanie stało się momentalnie jeszcze bardziej nieznośne, niż wcześniej. Bez jakiegokolwiek ruchu jednak nie trwało ono boleśnie długo. Gando szybko wyskoczył zza ostatniej wystawy i błyskawicznie przebiegł na drugą stronę. Przykucnął za filarem i zaczął wodzić karabinem w powietrzu, uważnie obserwując okna pobliskiego bloku. Najwyraźniej nie dostrzegłszy żadnego zagrożenia, ruszył powolnym krokiem w stronę rogu, za którym miało znajdować się wejście do tuneli konserwacyjnych. Zatrzymał się i wychylił. Obserwował wszystko przez dość długą chwilę, po czym dał umówiony wcześniej znak ręką. Wszystko było w porządku.

Serenu nie wracał tą samą drogą. Wiedząc, że główna część alejki była czysta, mógł sobie pozwolić na bardziej swobodny bieg. Zatrzymał się jednak przy kolejnym rogu, tuż przy budynku, w którym przebywali rozbitkowie z promu. Wychylił się zza rogu w prawą stronę alejki i błyskawicznie schował ponownie. Coś było nie tak. Abner, który też obserwował całą sytuację za oknem pobiegł do sąsiedniego pomieszczenia. Oliwia odwróciła się za nim. W tym momencie padł pierwszy strzał, a za nim kolejny. Finn błyskawicznie padła na ziemię w instynktownym niemal odruchu.

Mehre z pewnością wiedział, co się święci. Szybko i stanowczo zebrał wszystkich w głównym pomieszczeniu. Oliwia wstała z podłogi i także zrobiła, co kazał.

- Nie jest dobrze! Musimy się stąd wynosić jak najszybciej. Za chwilę będziemy mieli na głowie cały pluton legionistów - były kamerdyner mówił szybko i wyraźnie, ale nie wyglądał na zdenerwowanego, a raczej zdeterminowanego. - Wszyscy ruszacie za mną, i to bez ociągania. Jeśli ktoś z was zgubi się po drodze, nie będziemy mogli wrócić.

Od tej chwili wszystko zaczęło się toczyć bardzo szybko. W powstałym zamieszaniu Abner chwycił Oliwię za rękę i ruszył wybiegł na zewnątrz. Reszta grupy, tak jak ustalono trzymała się tuż za nim, tworząc mały tłum. Gdy przebiegali przez ulicę, Finn rzuciła okiem w prawo. Dwóch ludzi w wojskowym rynsztunku leżało twarzami do ziemi, kompletnie nieruchomo. Gando stał na rogu, obserwując uważnie perymetr.

Gdy tylko wszyscy przebiegli przez ulicę Serenu, jak błyskawica odbiegł z rogu ulicy w stronę wejścia do tuneli konserwacyjnych za drugim rogiem. Choć wszyscy w grupie biegli, droga w umyśle Oliwii zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Sama mogłaby poruszać się szybciej, ale tempo musieli dostosować do najwolniejszych Nhilarów. Choć kusiło ją, by się wyrwać naprzód, wiedziała, że nie dałaby sobie rady sama i pewnie poddałaby się panice. Mehre i tak skrócił już drogę, porzucając pierwotny plan przemieszczania się za witrynami. Skoro zostali wykryci, ukrywanie się nie miało po prostu żadnego sensu, a każde opóźnienie naraziłoby wszystkich na niepotrzebne ryzyko. Gdy wszyscy dotarli do mniej więcej trzech czwartych długości alejki, komandos wyłonił się zza rogu, sygnalizując, że teren jest czysty, po czym sprintem minął rozbitków. Oliwia nie widziała jednak gdzie się zatrzymał, reszta grupy zasłaniała widok, a ponadto instynkt podpowiadał jej, by nie patrzeć za siebie.

W końcu rozbitkowie dotarli na miejsce. Wejście do tunelu konserwacyjnego nie różniło się zasadniczo od innych na budynku. Proste, tradycyjne drzwi z elektronicznym zamkiem. Bez chwili zwłoki, wszyscy zeszli po schodach do głównej części tunelu. Już na dole Oliwia usłyszała, jak ktoś zatrzasnął drzwi, a następnie pospiesznie zbiegł na dół, po czym zaczął się przeciskać między pozostałymi. Tak, jak spodziewała się Arigilianka, był to aalveński komandos. W czasie drogi nie było słychać żadnych strzałów, można było więc założyć, że Imubianom nie udało się wypatrzyć ani jego, ani reszty grupy.

- Zaminowałem wejście, gdy tylko ktoś spróbuje je otworzyć... Wiadomo - mówił Serenu, kompletnie zdyszany. - Patrol już pewnie jest na miejscu, widziałem jak się zbliżają, ale mnie nie widzieli.

- Dobrze, czyli przynajmniej chwilowo będziemy bezpieczni - odpowiedział Mehre. - Pozycje Terran są...

- Na zachód stąd, nie dalej jak pół kilometra.

- Niezbyt daleko. - Abner westchnął, wyraźnie odczuwając ulgę - Musimy minąć dwa inne przejścia. Wszyscy mają trzymać się razem. Droga będzie w miarę prosta, tunel jest tylko lekko zakrzywiony.

Wszyscy ruszyli zgodnie z poleceniem Nhilara zwartą grupą. Korytarz istotnie był wąski, pozwalając na przemieszczanie się najwyżej dwóch osób jedna obok drugiej. Wewnątrz było dość ciemno. Jedyne oświetlenie stanowiły raczej słabe, żółte lampy systemów bezpieczeństwa. Korytarze konserwacyjne, podobnie jak inne elementy zapewniające bezpieczeństwo miasta, miały autonomiczne zasilanie awaryjne, kompletnie niezależne od normalnych dostaw energii i nie dało się ich normalnie wyłączyć. Oprócz ciasnoty i słabego światła irytująca była ponadto wszechobecna wilgoć. Normalnie nie powinno jej tam być, ale zapewne w trakcie walk system wodociągowy uległ uszkodzeniu. Niektóre elementy systemu hydraulicznego musiały utracić szczelność. Mogła to być zarówno drobna awaria, jak i oznaka tego, że tunel na jakimś odcinku się zawalił. Oliwia nie wiedziała do końca, co o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony powinna się bać, z drugiej panująca dookoła ciemność w pewien sposób ją uspokajała. Cała sytuacja przypominała jej w tym momencie sen, bardzo dziwny i nieprzyjemny sen. Mimo wszystko, wrażenie nierealności nie pozwalało jej brać tego wszystkiego do końca na poważnie.

Do tej pory jedynie czytała o podobnych sytuacjach, o cywilach w samym środku strefy wojny, ale nigdy nie spodziewała się, że ona sama mogłaby się kiedykolwiek znaleźć w takiej sytuacji. Nie było to jakieś kompletnie nierealistyczne przeświadczenie. Jako niemalże prawa ręka Mirabelle Abhair przywykła już do bezpiecznego życia praktycznie pod kloszem. Prawie cały czas, jaki spędziła na swoim stanowisku trzymała się raczej blisko pani prezes, a ta z kolei, choć zgrywała hardą, nie ruszała się nigdzie bez solidnej ochrony. Nawet jej prywatny "jacht" był niczym innym jak krążownikiem liniowym. Przedstawiciele sił militarnych korporacji dodatkowo obserwowali i kontrolowali absolutnie wszystko, z czym miała kontakt ich szefowa, a nad wszystkim pieczę trzymała sama Umgali Ororo. Oczywiście, ten parasol ochronny roztoczony był także nad najważniejszymi członkami zarządu i innymi ważnymi figurami w korporacyjnej hierarchii. Sama nigdy nie uważała się za część takiej elity, ale chętnie korzystała z przysługujących jej udogodnień, nie żyjąc jednak ponad stan. Teraz jednak, przeświadczenie o ochronie pękło jak mydlana bańka.

Cisza, jaka panowała w czasie drogi, była wbrew pozorom uciążliwa. Grupa nie znajdowała się zbyt głęboko pod powierzchnią i każdy hałas mógł zwrócić uwagę legionistów. Wszyscy uważali na każdy krok, co w panujących warunkach wcale nie było łatwe, tym bardziej, że tempo narzucone przez Abnera nie była wcale tak powolne, jak można się było spodziewać. Były kamerdyner liczył na wyprowadzenie wszystkich z zagrożonej strefy tak szybko, jak się tylko dało i bez zbędnego ryzyka. Po kilku minutach marszu w końcu minęli pierwszą odnogę prowadzącą do kolejnego wejścia konserwacyjnego, co znaczyło, że minęli jedną trzecią drogi. Sądząc po kompletnym braku światła, drzwi pozostawały zamknięte, co zdecydowanie było dobrym znakiem.

Mniej więcej w połowie drogi ciszę przerwał huk eksplozji roznoszący się po korytarzach. Sekundę później cały tunel zasnuła chmura pyłu. Oczywistym było, że ktoś spróbował otworzyć właz, detonując tym samym ładunki. Kiepska już na początku widoczność spadła niemal do zera. Światła awaryjne ledwo przebijały się przez zapylone powietrze. Ciężej było też oddychać. Nikt nie wpadał w panikę. Oliwia również pozostawała względnie spokojna, choć w pierwszym momencie starała się wyrwać biegiem do przodu, ale Abner dał radę ją powstrzymać. Serenu szybko przecisnął się na przód grupy.

- Musimy się spieszyć. Nawet jeśli pułapka ich zatrzymała, wciąż mają dwa inne wejścia. To tylko kwestia czasu, zanim tędy przejdą. Gdy tylko miniemy drugie wejście, zaminuję tunel.

- Słyszeliście pana - podjął Mehre - Ruszać się.

Panująca do tej chwili cisza ustąpiła hałasowi pospiesznych kroków. Zaraz nad tunelem dało się ponadto słyszeć ruch. Imubianie musieli być w pełnej gotowości i z całą pewnością szukali już kolejnych wejść. Najgorsze było jednak to, że nie było słychać ludzkich krzyków, żadnej rozpoznawalnej mowy. Szaroskórzy musieli być więc dokładnie nad rozbitkami. Liczyła się każda sekunda. Tak jak do tej pory, absolutnie nikt się nie ociągał, ale marsz był nie tylko trudniejszy, ale i bardziej chaotyczny. Mimo to, w końcu minęli drugie zejście do korytarzy.

Zgodnie z obietnicą, Gando Serenu został z tyłu grupy, gdy tylko ta minęła schody. Oliwia szybko straciło go z oczu, zniknął za resztą rozbitków. Ostatni odcinek drogi ciągnął się w nieskończoność. Arigilianka w oddali dostrzegała światło wskazujące wyjście na zewnątrz. Abner najwyraźniej też je widział, bo niemal natychmiast przyspieszył kroku.

W oddali dało się usłyszeć huk wystrzału z wielkokalibrowego karabinu. Echo potęgowało tylko hałas. Chwilę potem nastąpił drugi wystrzał, podobny, ale zdecydowanie bliżej.

- Są w środku! Jeszcze tylko kilka kroków! - wrzasnął Abner - Nie ociągać się, jesteśmy już prawie na powie...

Wypowiedź byłego kamerdynera przerwał bliski huk wystrzałów, identyczny z tym, które Oliwia słyszała jeszcze w budynku, wymieszany z podobnymi do tych, które wydawała imubiańska broń. Chwilę potem nastąpiła eksplozja kolejnego ładunku, której dźwięk ustąpił hałasowi wydawanemu przez walący się fragment tunelu. Nastała cisza. Rozbitkowie zwolnili nieco, nasłuchując kroków. Pilot, do tej pory pilnujący tyłu grupy krzyknął:

- Serenu? Gando, jesteś tam?

Nie było odpowiedzi, po chwili niepokoju jednak dało się usłyszeć powolny i nierówny krok.

- Ortwin, sprawdź, co z chorążym! - krzyknął Mehre w stronę nhilarskiego lotnika. Ten wprawdzie nie odpowiedział, ale Oliwia usłyszała, że pobiegł w głąb tunelu. - Reszta, za mną!

Tak jak mówił Abner, dosłownie kilka metrów dalej znajdował się zakręt prowadzący do kolejnego, docelowego wyjścia z tunelu. Nhilar puścił Arigiliankę i wszedł po schodach. Wszyscy znajdowali się tuż za nim, nie mogąc doczekać się tak widoku słońca, jak i odrobiny świeżego powietrza. Mehre szybko wpisał kod zabezpieczający i drzwi otworzyły się.

Kiedy wypadli na zewnątrz, Oliwia przeraziła się - pierwszym, co rzuciło się jej w oczy, był czołg usytuowany na wprost od wejścia do tuneli. Działo maszyny, osadzone w obrotowej wieżyczce, było wycelowane w nią i jej towarzyszy. Zaraz jednak się uspokoiła, szybko bowiem zauważyła, że pojazd lewituje na wysokości około metra nad ziemią. To nie mógł być więc wytwór imubiańskiej technologii. W bezpośrednim sąsiedztwie czołgu rozstawił się oddział żołnierzy w pancerzach wspomaganych, z twarzami ukrytymi pod hełmami z wąskimi, błękitnymi wizjerami. Mierzyli karabinami w grupkę, która właśnie opuściła tunel, ale z pewnością nie byli to Szaroskórzy. A zatem mogli to być tylko Terranie. Oliwia poczuła lekką ulgę.

- Nie strzelajcie! - zawołał Abner, występując naprzód i unosząc do góry ramiona - Nie strzelajcie, jesteśmy po waszej stronie!

Terrańscy żołnierze zapewne i tak nie rozumieli jego słów, ale postawa i zachowanie Nhilara były czytelnym sygnałem. Odziani w pancerze wspomagane ludzie opuścili zresztą broń, zanim jeszcze Abner skończył krzyczeć.

Oliwia chciała móc sobie powiedzieć, że już po wszystkim - przeszli do okupowanej przez Terran części miasta, byli już bezpieczni. Miała jednak bardzo niemiłe przeczucie, że to dopiero początek.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
  • Upvote 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chodzi o Knight Martiusa... hm, czuję, że powinienem coś skrobnąć na temat jego opowiadania.

A mnie za to naszedł kaprys, żeby przeczytać i ocenić to opowiadanie. Bo o smokach i krótkie, to tak dla urozmaicenia przelecę, przed kolejnym fragmentem Speedera.

Tak.

Od razu zaznaczę: nie mam absolutnie nic dobrego do powiedzenia o tym opowiadaniu. Więc będę albo milczał, albo wyrzucę z siebie długą listę żalów.

A że ten post tu się nie kończy...

Zacznijmy od tego, że rozumiem, że miało to być krótkie opowiadanie na zadany temat? Bo "Innej Apokalipsy nie będzie" brakuje zupełnie skupienia na czymkolwiek; skaczemy po wątkach i między czasami, a wszystko jest poruszone absolutnie powierzchownie, poza smutnym końcem naszej parki... który jest smutny, ale nie tak, jak powinien.

Nie jest to opowiadanie o miłości między dwoma smokami, gdyż samo uczucie jest opisane w sposób ordynarnie wręcz leniwy. Spojrzeli na siebie, zakochali się, wszystko jasne dla wszystkich. Na tym się dosłownie kończy głębokość przedstawionej relacji.

Tak swoją drogą: patrząc na przedstawione wydarzenia i reakcję ojca, byłem z początku absolutnie przekonany, że ta "miłość" to jedynie objaw rui naszej bohaterki i że wszystkie smoki tak mają od czasu do czasu i nie ma się czym przejmować. Ale późniejsze słowa bohaterki-o-zbyt-skomplikowanym-imieniu zdają się sugerować, że smoki uważają się za istoty będące ponad zwierzęcym instynktem.

Wychodzi więc na to, że miłość od pierwszego wejrzenia jest w tamtym świecie prawem fizycznym, albo jest to... wątek tak leniwy i pozbawiony elementarnej wiarygodności, że ręce opadają.

Nie jest też to opowiadanie o stosunkach między smokami a ludźmi, ani też o tym, jaka jest granica między zwierzętami a istotami rozumnymi. Ten wątek pojawia się trochę znikąd, a potem jest pośpiesznie porzucany po jednej wypowiedzi bohatera-o-zbyt-długim-imieniu.

Nie jest też o tym, czym jest Apokalipsa (czy też koniec świata)... a może jest? Co prawda, głębokość rozważań jest dokładnie taka sama, jak w tym wyżej (czyli bohater-o.z.d.i. wypowiada jedną "głęboką" opinię, bohaterka-o.z.d.i. przytakuje pełna podziwu), ale przecież z tym słowem ("Apokalipsa") związany jest cały Dramat! tego opowiadania... ale o tym za chwilę.

Bohaterowie są dokładnie tak płascy, jak ich "miłość". Samica to jedno wydmuszka, która jedyne co robi to zachwyca się swoim "wybrankiem", a samiec to jakiś smutny przypadek Mary Sue; idealny we wszystkim co robi, mądry i wrażliwy, a jednocześnie skrywający mroczny i tragiczny sekret!

Owy sekret zaś prowadzi nas wprost do Dramatu!

W tym miejscu dość jasne staje się - a przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie, może błędne - że ową metaforyczną "Apokalipsą" miała być utrata kogoś bliskiego. Czemu nie, to nie jest zły wątek. W końcu, śmierć często przychodzi nagle, w postaci wypadków, chorób, czy innych sytuacji, które stawiają nas twarzą w twarz z naszą śmiertelnością i pokazują, jak mało trzeba by zniszczyć nasz świat.

Nie, zamiast czegokolwiek choćby odrobinę przekonującego, mamy tutaj śmierć od deus ex machina, od magicznej klątwy z randomowym wyzwalaczem.

Już lepiej by było, gdyby strop groty się zawalił i rozłupał temu smokowi czaszkę: przynajmniej stałoby się coś autentycznie tragicznego, opowiadanie zakończyłoby się pokazaniem kruchości życia i bezlitosności wszechświata, czy coś... a smoczycy można by autentycznie współczuć.

Bo czy w przedstawionej sytuacji można współczuć któremukolwiek z bohaterów? Można powiedzieć, że stało się coś tragicznego, skoro jedynym powodem dla którego cokolwiek się dzieje jest bezgraniczna głupota bohaterów?

Bohater-o.z.d.i. nie powie swojej ukochanej, że nie może uprawiać seksu z powodu klątwy, ponieważ boi się, że ukochana odejdzie od niego... więc mówi, że nie może uprawiać seksu, kropka.

I to... niby jest lepiej?

A bohaterka-o.z.d.i... gwałci swojego "ukochanego", w ten sposób go zabijając. I po tym wszystkim nie mąci jej sumienia żadna refleksja na temat tego, czego się dopuściła. Jest jej tylko smutno, że wybranek wykitował.

Może jest egoistyczną psychopatką?

Biorąc pod uwagę, że swoje dziecko zatrzymała najwyraźniej tylko dlatego, że nie czuła ochoty, by zniszczyć jajo, oraz by mieć pamiątkę po ukochanym... to zapewne tak?

Brak mi słów na podsumowanie.

Od dawna, bardzo dawna nie czytałem czegoś tak... absolutnie złego.

Zamierzałem to na szybko przeczytać i przejść do kolejnego fragmentu od Speedera, ale po kontakcie z tym dziełem czuję potrzebę jak najszybszego wbicia sobie gwoździa w oko. Także to tyle na dzisiaj.

Dziękuję, dobranoc.

  • Upvote 1
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziwi mnie w tym wszystkim najbardziej fakt, że KM wybiera fantasy na gatunek swojej twórczości po to tylko, by i tak sprowadzać rzecz do spraw skrajnie przyziemnych i skrajnie opartych na świecie rzeczywistym (już wcześniej było takie opowiadanie o avesach - KM ich stworzył, po czym i tak jął przedstawiać jako zwykłe zwierzęta). Ja wiem, że nawet utwory fantastyczne opierają się na schematach i archetypach o charakterze uniwersalnym, obecnych także w szarej rzeczywistości... no, ale żeby tak explicite?

Pomijając już to, że moim zdaniem nie do końca masz rację (klątwy Skirhitoryna raczej nie da się samej z siebie przenieść poza fantastykę), mam jedno pytanie: czego więc oczekujesz od fantasy? Wiem, że zarzucałeś mi "banalność" pomysłów, tylko że zupełnie nie rozumiem, na czym polegają te "niebanalne", skoro w kwestii opowiadanych historii już dawno wymyślono wszystko i obecnie tylko przetwarza się znane schematy. A jeśli mówienie o uczuciach - abstrahując od mojego tekstu - zalicza się do tych "przyziemnych" konceptów, to ja już naprawdę jestem zdezorientowany.

Przeczytałem nowy rozdział "Paktu na Aradiel"; dla mnie taki sobie. Z jednej strony coś się dzieje, ale z drugiej odniosłem wrażenie (może mylne), że za dużo jest tu opisów myśli Oliwii, które krążą tak naprawdę wokół tego samego, co tworzy w narracji pewien chaos. W dodatku nie rozumiem kilku kwestii. Finn najpierw rozważa, co może stać się z nią i innymi rozbitkami w wyniku ucieczki, i wychodzi jej, że wiąże się z tym bardzo poważne ryzyko, a potem HHF wspomina, iż "cieszyła się, że ktoś jednak podzielał jej chęć ucieczki". No i czy te tunele konserwacyjne znajdowały się gdzieś na budynku, wewnątrz, na ulicy? Nie umiem sobie wyobrazić, jak to dokładnie wygląda.

Na dodatek tekst sam z siebie wymaga przynajmniej jeszcze jednego szlifu, bo zawiera dużo błędów, zwłaszcza powtórzeń.

Nie znajdowała się już na promie, to jedno było jasne. Była w dość ciemnym pomieszczeniu, okna zasłoniono podartymi ubraniami. Wewnątrz praktycznie nie było mebli, ściany zaś wyraźnie pozbawione były tapet, czy innych zdobień. Całość wyglądała na jakiś nieukończony apartament. Najważniejsze były jednak otaczające ją znajome twarze należące do Nhilarów i Aalvenów, część z nich rozpoznawała jeszcze z promu. Zgromadzeni w pomieszczeniu rozbitkowie byli, ku radości Oliwii, w raczej dobrym stanie.

Ten fragment, jeśli chodzi akurat o powtórzenia, najbardziej rzucił mi się w oczy.

Oczekiwanie na rezultat zwiadu dłużyło się jednak okropnie. Każda chwila ciągnęła się w nieskończoność, wątpliwości w głowie obserwatorki narastały tylko w miarę upływającego czasu. Każda chwila spędzona na zewnątrz zwiększała szanse na bycie wykrytym. Gdyby Gando został nakryty w tej chwili, ucieczka zmieniłaby się w masakrę.

Widzę tutaj dwie informacje, które niepotrzebnie się powtarzają.

@Kefka

Oh well. Tak to jest, kiedy tekst napisze się niemal na poczekaniu, a potem głównie dopisuje się kilka scen. wink_prosty.gif No więc nie ukrywam, że nie umiem konstruować historii, zwłaszcza w opowiadaniach o takiej objętości jak to, a i sam tekst rzeczywiście jest mocno niedopracowany. O niektórych uwagach wiedziałem już wcześniej, ale i tak dzięki za nie. Chociaż gwóźdź w oku... Nie przesadzasz trochę? biggrin_prosty.gif

W polemikę wdam się mimo wszystko, bo mogę.

1) Ogólnie wątek miłosny oparłem właśnie na miłości od pierwszego wejrzenia, bo jestem przekonany, że taka istnieje. Problemem pozostaje tylko to, dlaczego zdołała ona przetrwać tyle czasu.

2) Rozmowa o zwierzętach miała służyć przede wszystkim lepszemu przedstawieniu Skirhiego oraz faktycznego początku relacji między nim a Del. Boję się, czy nie podpada to już pod interpretację własnego tekstu, ale tematem głównym miała być Apokalipsa (swoją drogą, czy tytuł Ci się z czymś nie kojarzy? A Tobie, Speeder?).

3) Del raczej nie podchodzi do tego egoistycznie, skoro ze względu na pamięć o ukochanym postanowiła oszczędzić pisklę. Z drugiej strony masz rację, że zabrakło choć wzmianki o refleksji typu "to moja wina". Lepsze jest też zaproponowane przez Ciebie rozwiązanie problemu dramatu (dlaczego najprostsze rozwiązania najtrudniej przychodzą do głowy?...).

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nowy fragment całkiem mi się podobał. Coś się dzieje, no i są emocje osaczonych cywili (i jednego komandosa). Wręcz nie spodziewałem się szczęśliwego zakończenia... ale może tak jest lepiej.

Strumień raczej niezbyt optymistycznych myśli zalał umysł Arigilianki, podobnie jak desperacka myśl o ucieczce.
Raz, że powtórzenie, dwa... czy pojedyncza myśl może zalać umysł?

W ogóle, powtórzeń jest tu od groma, nie ma sensu nawet próbować wszystkich wypisać...

Równie dobrze mogłaby i nas być tam setka, z tego, co oni wiedzą.
Brzmi nienaturalnie, jakby było kalką językową z angielskiego.
W powstałym zamieszaniu Abner chwycił Oliwię za rękę i ruszył wybiegł
Aha...
Gdy tylko wszyscy przebiegli przez ulicę Serenu (...)
Albo Serenu jest właścicielem tej ulicy, albo zabrakło tam przecinka.
Światła awaryjne ledwo przebijały się przez zapylone powietrze. Ciężej było też oddychać. Nikt nie wpadał w panikę.
Ostatnie zdanie powinno chyba być w nowym akapicie.

@Der_SpeeDer

No, ale GDZIEŚ powinny się pojawić, nie?
Tak, ale (abstrahując od reszty powodów) myśl, że można by spokojnie je umieścić gdzieś w akcji, np. przy oddziale który spotkałby Sovrinery, albo przy oddziale Terran walczących z Imubianami.
Swoją drogą, dziwi mnie niezmiernie, że nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na wzmiankę o "sekretnych przyjaciołach po drugiej stronie barykady"
No to wina mojego zamroczenia, bo z jakiegoś powodu zrozumiałem to, jakoby chodziło o drugą stronę bramy, a sekretnymi przyjaciółmi był Młot... czy coś.

Tak czy inaczej... chodzi ci o frakcję renegackich Auvelian? Która nie poddała się kapłanom?

@Knight Martius

Pomijając już to, że moim zdaniem nie do końca masz rację (klątwy Skirhitoryna raczej nie da się samej z siebie przenieść poza fantastykę)
Co można by uznać za zaletę nie-fantastyki. ;)
Chociaż gwóźdź w oku... Nie przesadzasz trochę?
Cóż, dziwne alegorie nachodzą mnie tak późno w nocy :D
1) Ogólnie wątek miłosny oparłem właśnie na miłości od pierwszego wejrzenia, bo jestem przekonany, że taka istnieje. Problemem pozostaje tylko to, dlaczego zdołała ona przetrwać tyle czasu
Powiedziałbym, że to niekoniecznie jest problem (pod względem logicznym), bo mamy jakiś timeskip, możemy zakładać, że przez czas który upłyną zdążyli się lepiej poznać i naprawdę polubić.

Natomiast problemem staje się z dwóch powodów:

1) "Miłość od pierwszego wejrzenia" to jest wszystko, co o związku naszych bohaterów jest w opowiadaniu pokazane. To mało.

2) Strasznie... nienaturalna wydała mi się reakcja ojca bohaterki. Nawet jeśli jego córka zakochała się od pierwszego wejrzenia (przyjmijmy, że to możliwe), to wcale nie znaczy, że jej wybranek jest kimś dobrym i godnym zaufania. Nasz staruszek od początku to zakłada. Dlatego pomyślałem, że miłość od pierwszego wejrzenia musi być jakimś prawem fizycznym w tamtym świecie. Bo w rzeczywistym być może się zdarza; ale miłość nieszczęśliwa zdarza się na pewno. :D

2)Rozmowa o zwierzętach miała służyć przede wszystkim lepszemu przedstawieniu Skirhiego oraz faktycznego początku relacji między nim a Del.
Ok, to już w ogóle nie łapię, jak gadanie o ludziach ma się do ich związku.
(swoją drogą, czy tytuł Ci się z czymś nie kojarzy?
Um... ze znacznie lepszym dziełem traktującym o podobnej idei?
3) Del raczej nie podchodzi do tego egoistycznie, skoro ze względu na pamięć o ukochanym postanowiła oszczędzić pisklę.
Może się nie rozumiemy tutaj, ale... właśnie o to mi chodzi. Nie ze względu na ukochanego (który nie żył, więc cóż), nie ze względu na życie czy dobro samego pisklaka... tylko dla swojej pamięci. Jako pamiątkę. Edytowano przez StyxD
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pomijając już to, że moim zdaniem nie do końca masz rację (klątwy Skirhitoryna raczej nie da się samej z siebie przenieść poza fantastykę)

Oj, już ty mi tu nie dziel włosa na czworo. Dobrze wiesz, o co chodzi. Idąc zaprezentowaną tu przez ciebie logiką, poza fantastykę nie da się przenieść smoków, magicznych fikcyjnych światów, etc. A tu w ogóle nie w tym rzecz.

mam jedno pytanie: czego więc oczekujesz od fantasy?

Że mi zafunduje jakąś odskocznię od szarej rzeczywistości?

A jeśli mówienie o uczuciach - abstrahując od mojego tekstu - zalicza się do tych "przyziemnych" konceptów, to ja już naprawdę jestem zdezorientowany.

Nie, do "przyziemnych" konceptów zalicza się przykładowo fakt, że smoczyca w tym opowiadaniu wydaje się być explicite wzorowana na stereotypowej, zbuntowanej, pustej nastolatce - takie wrażenie stwarzają jej zachowania, sposób wypowiedzi, etc.

Przypominają mi się rysunki pewnego Meksykanina z DA, który zajmuje się między innymi rysowaniem rozmaitych "dinowatych" anthrosów - komiksy nawet z nimi zrobił. Tyle że oglądając te rysunki i komiksy, krzywiłem się skrajnie boleśnie na całkowite bazowanie na wszystkim, co ze świata homo sapiens pochodzi (z równoczesnym brakiem czegokolwiek "od siebie"). Całkowite, tzn. te jego anthrosy chodzą ubrane dokładnie jak ludzie (dokładnie, czyli nie jakieś ogólniki typu noszenie spodni i bluz... nie, one nie tylko noszą spodnie i bluzy, ale spodnie i bluzy identyczne wyglądem, identyczne krojem, etc. z tymi z rzeczywistego świata. Jednego widziałem nawet w skórzanej kurtale, niemile podobnej do mojej własnej), w jednym z komiksów świętują nawet Halloween jak ludzie i przebierają się, jak ludzie, w rozmaite stroje na żywca wzięte wprost z rzeczywistej kultury (kostium Stormtroopera nawet w sklepie stał!). Po prostu... rany Boskie. Po jaką cholerę robić takie anthrosy czy jakiekolwiek fikcyjne stwory, skoro to tak naprawdę jedno jedyne, co stanowi odchył od normy? I kiedy czytam twoje ostatnie opowiadania, odnoszę wrażenie, że idziesz w tym samym kierunku. Najpierw zwykłe zwierzaki, teraz dla odmiany smoczyca, która zdaje się bazować na stereotypowej nastolatce. A parafrazowanie odzywek z naszego świata, na ten przykład, jest skrajnie leniwe - np. "to się w ogonie nie mieści" (dlaczego w ogonie? Jest jakiś powód, dla którego normalnie się właśnie o "głowie" mówi - tam przecież właśnie siedzą wszystkie nasze myśli. Co ma ogon do tego? Nie wystarczy wrzucić losowej części ciała jako zamiennik i udawać, że to ma sens).

No i czy te tunele konserwacyjne znajdowały się gdzieś na budynku, wewnątrz, na ulicy? Nie umiem sobie wyobrazić, jak to dokładnie wygląda.

Mnie się wydaje oczywiste, że są pod ziemią. Gdzie indziej miałyby niby być? Szczególnie że wyraźnie napisane jest, iż musieli wspiąć się po schodach, by z nich wyjść.

(swoją drogą, czy tytuł Ci się z czymś nie kojarzy? A Tobie, Speeder?).

Tylko z filmem Francisa Forda Coppoli.

Generalnie to zgadzam się chyba ze wszystkim, co rzekł Kefka... aczkolwiek, czy niewielka objętość utworu nie wymusza aby stosowanie pewnych fabularnych uproszczeń? No, tyle że nawet z takimi uproszczeniami, miłość tej parki powinna być ukazana chyba bardziej sugestywnie, niż jeno poprzez suche zastosowanie fabularnej kliszy o miłości od pierwszego wejrzenia - i równie suchego przypominania, jak to się kochają. Trochę mi to Moulin Rouge przypomina...

Bo o smokach i krótkie, to tak dla urozmaicenia przelecę, przed kolejnym fragmentem Speedera.

Tak naprawdę fragment jest HHF, nie mój (ja napisałem tylko samą końcówkę - z Terranami). Następny czekający na publikację napisałem już ja.

Tak, ale (abstrahując od reszty powodów) myśl, że można by spokojnie je umieścić gdzieś w akcji, np. przy oddziale który spotkałby Sovrinery, albo przy oddziale Terran walczących z Imubianami.

Wtedy z kolei narzekałbyś, że te opisy tłumaczące, co to sovrinery, spowalniają akcję i robią wrażenie, jakby ktoś w trakcie bitwy wcisnął guzik "pause" albo "play by play"...

z jakiegoś powodu zrozumiałem to, jakoby chodziło o drugą stronę bramy, a sekretnymi przyjaciółmi był Młot...

A skąd kolesie z tamtej strony mieliby wiedzieć cokolwiek na temat Ildan? Zwłaszcza ci z Młota?

Tak czy inaczej... chodzi ci o frakcję renegackich Auvelian? Która nie poddała się kapłanom?

Takich frakcji to akurat jest całe mnóstwo - Koalicja jednoczy tylko część auveliańskich planet, pozostałe wcale nie chcą uznawać władzy czy choćby duchowego przewodnictwa Avn'khor. Nie wiem, czy mam tu teraz objaśniać, skoro wyjaśnienie na temat owych sekretnych przyjaciół tak czy inaczej pojawi się w tekście, a i tak można o tym poczytać na wspomnianym mini-kompendium na DA.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Powiedziałbym, że to niekoniecznie jest problem (pod względem logicznym), bo mamy jakiś timeskip, możemy zakładać, że przez czas który upłyną zdążyli się lepiej poznać i naprawdę polubić.

To prawda, tyle że wyszło na to, iż pokazałem to wybiórczo i z dziurami. Wiadomo bowiem, dlaczego Del dalej interesowała się Skirhim - a dlaczego na odwrót? Główna bohaterka została słabo naświetlona. A z dziurami, bo niemiły obraz pozostawia scena z "nie chcę się parzyć, bo nie". Jeden z czytelników stwierdził, że bez ustalenia, jak powinni oboje rozmawiać o trudnych sprawach, taka miłość nie ma prawa dłużej przetrwać.

Po prostu - za dużo chciałem zmieścić w krótkim tekście i widać tego efekty.

Ok, to już w ogóle nie łapię, jak gadanie o ludziach ma się do ich związku.

Wiesz, no, to był ich pierwszy wspólny lot i o czymś przecież musieli rozmawiać.

@Der_SpeeDer

Dziękuję za wyjaśnienie. Mogę wprawdzie zasłonić się tym, że nie miałem wiele czasu na pisanie (w tym sensie, że między ogłoszeniem minikonkursu a terminem było go mało), więc mogłem opierać się tylko na tym, co wymyśliłem na szybko; ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że to słabe usprawiedliwienie. Zresztą przyznam się szczerze - ostatnio piszę nową powieść z cyklu smoczego rycerza i przy tej okazji też doszedłem do wniosku, że m.in. nad smokowcami przydałoby się popracować, zarówno pod kątem językowym, jak i ogólnie kulturowym.

A problem z avesami polega IMO nie tyle na przedstawieniu ich jako zwierzęta per se, co na braku spójności (takie istoty nie byłyby zdolne do mówienia, zwłaszcza stosowania metafor. Do tego nawet przy myśleniu abstrakcyjnym ograniczonym do minimum ptakoludzie powinni robić coś więcej).

(Swoją drogą, wydawało mi się, że fragment z lodową wieżą przedstawia trochę gatunek - a konkretniej jednego jego przedstawiciela - od tej "smoczej" strony, ale mogę się mylić...).

A parafrazowanie odzywek z naszego świata, na ten przykład, jest skrajnie leniwe - np. "to się w ogonie nie mieści" (dlaczego w ogonie? Jest jakiś powód, dla którego normalnie się właśnie o "głowie" mówi - tam przecież właśnie siedzą wszystkie nasze myśli. Co ma ogon do tego? Nie wystarczy wrzucić losowej części ciała jako zamiennik i udawać, że to ma sens).

Mówimy też "to się w pale nie mieści", więc zważywszy na to, jak mówi Del, akurat ten przykład nie wydaje mi się zły. wink_prosty.gif Ale rozumiem zamysł, nad tym przy innych tekstach też głębiej się zastanowię.

Tylko z filmem Francisa Forda Coppoli.

Zdaje się, że Kefka był znacznie bliżej. Nie, pomysł i tytuł opierają się na tekście literackim. Wierszu konkretnie.

Trochę mi to Moulin Rouge przypomina...

Nie oglądałem. Wyczytałem tylko, że to jest musical i że głównym wątkiem też jest miłość.

W ogóle to myślę nad stwierdzeniem, że tę miłość można by ukazać bardziej sugestywnie, ale jakoś nie przychodzi mi do głowy, w jaki sposób.

Mnie się wydaje oczywiste, że są pod ziemią. Gdzie indziej miałyby niby być? Szczególnie że wyraźnie napisane jest, iż musieli wspiąć się po schodach, by z nich wyjść.

Rzeczywiście, jest napisane, że te tunele znajdują się przy budynku administracyjnym. Ale dlaczego więc w drugim fragmencie HHF podał, że wejście do jednego nie różniło się od innych na budynku, tego nie wiem.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po prostu... rany Boskie. Po jaką cholerę robić takie anthrosy czy jakiekolwiek fikcyjne stwory, skoro to tak naprawdę jedno jedyne, co stanowi odchył od normy?
No... znaczna część fandomu furrych tworzy anthrosy, które są tylko współczesnymi ludźmi z doczepionymi zwierzęcymi głowami. To dość powszechne i nie wiem, czy w ogóle to się zalicza do fantastyki jako takiej.
aczkolwiek, czy niewielka objętość utworu nie wymusza aby stosowanie pewnych fabularnych uproszczeń?
Owszem, ale opowiadanie skacze po zbyt wielu tematach jak na swoją objętość.

W jego przypadku można by spokojnie zacząć, mając już daną parę smoków w której samiec nie chce się parzyć, zamiast zaczynać od momentu zakochania, nie mając jednocześnie miejsca na rozwój tej relacji.

Tak naprawdę fragment jest HHF
Jasne, skrót myślowy. Ty wkleiłeś, więc powiedziałem że twój. :D

Oczywiście wiem, że skoro bohaterką jest Oliwia, to winnym tego fragmentu musi być HHF.

Swoją drogą, ze wszystkich jego fragmentów te z Oliwią lubię chyba najbardziej. Nie wiem czemu... może z tego samego powodu, co lubiłem fragmenty farmerów w "Niebie i Piekle?" :D

Wtedy z kolei narzekałbyś, że te opisy tłumaczące, co to sovrinery, spowalniają akcję i robią wrażenie, jakby ktoś w trakcie bitwy wcisnął guzik "pause" albo "play by play"...
Hmm... masz rację, źle się wyraziłem.

Zresztą, nie znam przebiegu opowiadania, więc nie powinienem ci mówić, gdzie masz coś wstawiać.

Wciąż jednak uważam, że w tej scenie za mało akcja posuwa się do przodu.

Wiadomo bowiem, dlaczego Del dalej interesowała się Skirhim - a dlaczego na odwrót?
No... biorąc pod uwagę, że to on przyleciał do jej domu, mimo że jedyną ich interakcją było zahaczenie o siebie w powietrzu, to zapewne wytłumaczeniem jest taka sama miłość od pierwszego wejrzenia, jak w przypadku Del.
Jeden z czytelników stwierdził, że bez ustalenia, jak powinni oboje rozmawiać o trudnych sprawach, taka miłość nie ma prawa dłużej przetrwać.
No i ewidentnie nie przetrwała, biorąc pod uwagę, że Del pod koniec uznała za stosowne zgwałcić swojego wybranka.

Akurat nieumiejętności rozmawiania o trudnych sprawach bym się nie czepiał. Ta dwójka nie wyglądała mi na zbyt dojrzałą. A ich niechęć do rozmów doprowadziła do tragedii. Także tu jest dość logicznie.

Ale dlaczego więc w drugim fragmencie HHF podał, że wejście do jednego nie różniło się od innych na budynku, tego nie wiem.
Jeśli mogę się wtrącić: wyobrażałem to sobie tak, że schody prowadzące w dół do tunelu są zamknięte wewnątrz naziemnego budynku, za drzwiami.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 18.07.2014 o 12:18, Knight Martius napisał:

Zresztą przyznam się szczerze - ostatnio piszę nową powieść z cyklu smoczego rycerza i przy tej okazji też doszedłem do wniosku, że m.in. nad smokowcami przydałoby się popracować, zarówno pod kątem językowym, jak i ogólnie kulturowym.

A to ty nie powinieneś zacząć od dokończenia "Dziczy"?

Dnia 18.07.2014 o 12:18, Knight Martius napisał:

Zdaje się, że Kefka był znacznie bliżej.

No, pech, no...

Dnia 18.07.2014 o 12:18, Knight Martius napisał:

Nie oglądałem. Wyczytałem tylko, że to jest musical i że głównym wątkiem też jest miłość.

Chodzi o to, że w tym filmie właściwie przez cały czas katują tylko pustymi sloganami o tej miłości, ale nawet odrobinę się nie starają, aby ją faktycznie pokazać.

Dnia 18.07.2014 o 12:18, Knight Martius napisał:

W ogóle to myślę nad stwierdzeniem, że tę miłość można by ukazać bardziej sugestywnie, ale jakoś nie przychodzi mi do głowy, w jaki sposób.

No, jak to jak? Żeby robili coś wspólnie - ale nie byle co, tylko coś, co ich faktycznie zbliża.

Dnia 18.07.2014 o 21:33, StyxD napisał:

No... znaczna część fandomu furrych tworzy anthrosy, które są tylko współczesnymi ludźmi z doczepionymi zwierzęcymi głowami. To dość powszechne i nie wiem, czy w ogóle to się zalicza do fantastyki jako takiej.

Nie powiedziałbym. Do tego myśle tu o anthrosach, z którymi wiązałaby się jakaś faktyczna historia - a nie tylko o fajnych obrazkach bez żadnego kontekstu.

Właściwie to momentami mnie wręcz drażni, gdy widzę na DA rysunek jakiegoś anthrosa - nawet z nadanym imieniem - a autor rysunku ANI SŁOWA nie pisze w opisie tego rysunku, kim delikwent konkretnie jest, jaka jest jego historia, etc. Ot, narysował se obrazek, tyle.

Dnia 18.07.2014 o 21:33, StyxD napisał:

Swoją drogą, ze wszystkich jego fragmentów te z Oliwią lubię chyba najbardziej.

Pierwsze słyszę. Pamiętam, że na nie też psioczyłeś - że nic się w nich tak naprawdę nie dzieje, a Oliwia ma tak naprawdę tylko jedną cechę charakteru (jest nieśmiała).

No, kolejny kawałek.

============================================================================

 

 

- XXXIX -

 

Stek z niezidentyfikowanego mięsa był zadziwiająco dobrze przyrządzony, lecz mimo to z trudem przechodził przez gardło Bertrandowi. Jego położenie było naprawdę parszywe. Zdarzało mu się co prawda znaleźć niekiedy w podobnej sytuacji - jeszcze w czasach, gdy pracował jako agent Senatu - ale obecnie był dyplomatą i zatracił już dawną odporność na psychiczną presję.

Calixte Bertrand, ambasador Senatu Imperium Imubiańskiego, rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu w nierealnej nadziei, że przyjdzie mu do głowy pomysł na ucieczkę. Pokój był bardzo mały i z ledwością mieściło się w nim sporych rozmiarów łóżko - przeznaczone wyraźnie dla istoty większej od człowieka - szafka na rzeczy osobiste oraz małe biurko. Na tym ostatnim jadł właśnie posiłek, przyniesiony mu niedawno przez stewarda. Ogólnie rzecz biorąc, warunki jego "zakwaterowania" nie były najgorsze - zajmowane przez niego pomieszczenie było, jeśli wierzyć temu, co mu powiedziano, po prostu jedną z kwater dla niższych rangą oficerów. Przyniesione mu jedzenie podobnie pochodziło z jadalni oficerskiej.

Nie mogło jednak umknąć jego uwadze, że był tutaj więźniem. Steward, który przyniósł mu posiłek, nie był człowiekiem, lecz przerośniętą jaszczurką. Dwa podobne stwory, odziane w czarne kombinezony i uzbrojone, strzegły bez przerwy drzwi do jego pokoju. Nie mógł stąd wyjść, nie licząc sytuacji, kiedy chciał skorzystać z łazienki. Nie mógł nawet wyślizgnąć się oknem, gdyż było za wąskie - nawet zaś, gdyby udało mu się wydostać, na zewnątrz czekały tysiące żołnierzy. Nie miał szans stąd uciec.

Jego obawy o bliską przyszłość tłumiły nawet jego wcześniejsze oburzenie na fakt, iż w ogóle został pojmany. Był dyplomatą - nie mieli prawa tego mu zrobić. Wyglądało jednak na to, że ci obcy, pomimo swoich zapewnień o honorze, za nic mieli sobie nawet prawa o postępowaniu wobec parlamentariuszy drugiej strony. Na razie traktowali go wprawdzie chłodno, lecz uprzejmie i z poszanowaniem godności - obawiał się jednak, że wkrótce mogą porzucić wszelkie konwenanse i poddać go torturom. Kto wie, może nawet zechcą wydać go Shata'lin - było bardzo możliwe, że z chęcią pójdą na współpracę z innym gatunkiem jaszczurek.

Nagle Bertrand ożywił się, usłyszawszy dźwięk dochodzący go od wejścia. Drzwi odblokowały się i odsunęły w bok, chowając w ścianie. Do środka wkroczyły trzy postacie - znany mu już całkiem dobrze soreviański ambasador Baikan Atsarus w towarzystwie głównodowodzącej floty obcych - karimure Kasei - oraz innej jaszczurzycy, pełniącej komendę nad żołnierzami przydzielonymi do ochrony gadzich dyplomatów - shivaren Ekrevy.

Bertrand spojrzał w twarz stojącemu na czele tej swoistej delegacji Baikanowi i stwierdził, że soreviański dyplomata się uśmiecha. Bynajmniej nie poprawiło to jednak nastroju Imubianinowi. Nie tylko dlatego, że ów uśmiech był najzwyczajniej w świecie straszny. Ujrzawszy go, Calixte momentalnie zorientował się, że soreviański ambasador nigdy wcześniej się nie uśmiechał - zawsze był poważny i dość powściągliwy. Otuchy nie dodawał Bertrandowi także fakt, że nawet jemu - pozbawionemu doświadczenia w kwestii odczytywania soreviańskich twarzy - uśmiech ów wydał się sztuczny i wymuszony. W jednej ze szponiastych rąk Atsarus trzymał tak zwany e-pad, jeden z kieszonkowych komputerów, powszechnie używanych przez przedstawicieli ras z "tamtej strony". Bardzo przypominał używane w Imubii datapady, lecz był od nich bardziej zaawansowany technologicznie, z dwuwymiarowym wyświetlaczem holograficznym zamiast zwykłego ekranu dotykowego.

- Dzień dobry - powiedział Baikan przyjaźnie - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

Bertrand wymruczał potwierdzenie. Nie czekając na wyraźne zaproszenie, Sorevianin zbliżył się i zasiadł na przystawionym do biurka krześle, zakładając nogę na nogę i obracając w dłoniach trzymany e-pad. Dwie jaszczurzyce stanęły przy drzwiach, założywszy ręce za plecami i w milczeniu obserwowały dyplomatów. W pokoju momentalnie zrobiło się tłoczno.

- Ufam, że tutejsze warunki zbytnio panu nie przeszkadzają - powiedział Atsarus, tym razem przepraszającym tonem - i że nie jest pan... zanadto rozgniewany całą tą sytuacją. Jestem chyba panu winien przeprosiny.

Calixte nabrał nieco odwagi.

- Chciałbym wyrazić swoje dogłębne oburzenie - stwierdził, nadając swojemu głosowi ton skargi - Tak właśnie traktujecie dyplomatów? Nie mieliście prawa.

- Ma pan absolutną rację - skonstatował Baikan - To nieporozumienie, widzi pan. Rozkaz wyszedł od shivaren Ekrevy, ale nic jej do tego nie uprawniało - dyplomata wskazał łbem jaszczurzycę, która mierzyła Bertranda wrogim spojrzeniem - Może pan być pewien, że otrzyma za to co najmniej naganę... i że zostanie pan wkrótce wypuszczony.

- Mam taką nadzieję - rzekł Bertrand z lekkim oburzeniem - Obawiam się, że czeka mnie jeszcze mnóstwo pracy, jeżeli wie pan, co mam na myśli.

Rozmowa wydawała się iść w dobrym kierunku - najwyraźniej nawet te jaszczurki musiały wiedzieć, że posunęły się za daleko. Calixte miał jednak zbyt duże doświadczenie w takich sprawach, aby poczuć ulgę - spodziewał się, że Sorevianin ma coś w zanadrzu.

- Czy wolno mi zapytać... - podjął uprzejmie Baikan - co sprawiło, że tak się pan spieszył do swojego statku? Dlaczego zależało panu na tak szybkim opuszczeniu Aradiel III?

- Spodziewałbym się, że to oczywiste - odparł Imubianin sucho - Układ zaatakowano, czyż nie? Podejmowanie przeze mnie niepotrzebnego ryzyka nie znajduje się na liście moich obowiązków wobec Senatu.

- Czy lecenie na orbitę, w chwili, gdy przestrzeń kosmiczna roiła się od jednostek wroga, nie byłoby właśnie nadmiernym ryzykiem? - Baikan uniósł bezwłose brwi - Myślę, że na planecie byłby pan bardziej bezpieczny.

- Po swojej obecnej sytuacji doskonale to widzę. - Calixte nie krył nawet sarkazmu - Gotowy byłem podjąć takie ryzyko.

- Ale dlaczego nie próbował się pan z nikim skontaktować? Może wtedy byłaby przynajmniej szansa, aby zapewnić panu bezpieczeństwo. Zresztą, gdzie pan miał zamiar polecieć? Do własnej floty, która znajdowała się wówczas pod terrańskim ostrzałem? Mógł pan ciężko przypłacić brak rozwagi waszego dowódcy... wiceadmirała Rukowa?

- Mam, a raczej miałem pełne zaufanie do mojej ochrony. Ponadto, jestem więcej niż pewny, że Rukow udzieliłby mi stosownej eskorty bez względu na własną sytuację. To lojalny sługa Senatu i wie, jak należy traktować dygnitarzy.

- Powiedziałbym, że Rukow poważnie nadużył pańskiego zaufania. Przecież musiał zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji. Musiał wiedzieć, że... chwilowe zaprzestanie agresji wobec waszych dawnych wrogów byłoby bardziej korzystne dla obu stron. Pan sam zapewniał nas przecież, że wspólnie damy odpór inwazji Auvelian i Ildan. Nie uważa pan, że Rukow... posunął się za daleko?

Bertrandowi coraz mniej podobało się to, wokół czego zaczyna krążyć ta rozmowa.

- Nie odpowiadam za decyzje podejmowane prywatnie przez admirałów. Spodziewałem się, że Rukow dobrze zrozumiał moje intencje, ale najwyraźniej byłem w błędzie. Rozliczanie oficerów floty nie należy jednak do moich zadań.

- Czy jednak nie próbował się pan z nim porozumieć? - uśmiech na twarzy Baikana zamienił się w złowrogą maskę - Przemówić mu... do rozsądku?

- Nie do końca rozumiem, co ma pan na myśli. Doszło to poważnego incydentu, który naruszył delikatny balans między stronami. To chyba oczywiste, jak zareagowałem.

- Doprawdy? - Atsarus przestał bawić się e-padem i położył go na biurku - Chciałbym zatem wiedzieć, jak odniósłby się pan... do tej rozmowy.

Gad aktywował urządzenie i musnął pazurem ekran holo. Bertrand poczuł, że robi mu się zimno, gdy usłyszał własny głos.

- To strefa wojny. Nie mam wątpliwości, że ci drudzy ludzie mają pod ręką jakieś posiłki, jaszczurki i ptaszydła pewnie też. Byliby głupcami, zostawiając własne korpusy dyplomatyczne pod opieką kompletnie obcej floty, a taką są dla nich wojska Ororo. Sama Czarna Syrena też głupia nie jest, ale panu chyba tego nie muszę tłumaczyć.

- Co mam zrobić?

- Chcę by przeprowadził pan dywersję. Zrzuci pan wojska lądowe i zajmie miasto, a następnie dołączy pan do atakujących obcych. Do czasu pańskiego przybycia siły obu stron będą solidnie wykrwawione, a wsparcie "Czternastki" zapewni zwycięstwo strony atakującej i odsłoni wam plecy obcych. Wtedy wyeliminujecie ich niedobitki i przejmiecie kontrolę nad sektorem.

- Przyjąłem.

- Doskonale. Będę przekazywał na bieżąco dane odnośnie sytuacji na polu bitwy. Jeśli uzna pan za stosowne zmienić strategię, proszę się nie wahać. Bez odbioru.

Calixte słuchał tej rozmowy ze wzrokiem wlepionym w e-pad, usilnie starając się nie okazywać emocji. Kiedy głosy ucichły, spojrzał powtórnie na Baikana. Teraz na twarzy gadziego dyplomaty nie było żadnego uśmiechu - ani naturalnego, ani wymuszonego.

- Interesuje mnie, jak się pan do tego odniesie - powiedział lodowatym głosem - Ale myślę, że to mówi samo za siebie.

Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza, nim w końcu Bertrand się odezwał.

- Owszem, mówi wiele. Fantastyczna wręcz prowokacja. Powinien pan pogratulować waszym technikom.

- Słucham? - oczy Atsarusa zwęziły się.

- Dokładnie to, co pan usłyszał, choć prawdę mówiąc to był zbędny wysiłek. - Imubianin starał się sprawiać wrażenie niewzruszonego - Ktokolwiek po naszej stronie i bez takich cyrkowych sztuczek uwierzyłby panu na stare, dobre słowo. No, ale przynajmniej już wiem, na czym stoimy.

Bertrand odwrócił się gwałtownie, usłyszawszy warknięcie. Shivaren Ekreva, z wypisaną na twarzy wściekłością, postąpiła krok do przodu, sięgając jednocześnie dłonią do rękojeści noża. Stojąca obok karimure Kaseia wyciągnęła ramię, blokując jej przejście. Syknęła do niej coś, czego Calixte nie mógł zrozumieć z braku translatora.

- Myślę, że zachowanie naszej shivaren doskonale oddaje to, co chciałbym teraz powiedzieć - rzekł złowrogo Baikan - Tego rodzaju insynuacje to poważna obraza naszego honoru. My nie stosujemy praktyk, właściwych niższym rasom. Ale myślę, że należało się po panu spodziewać takiej reakcji. To było oczywiste po odkryciu, jakiego dokonaliśmy w salach obrad... w każdym razie tych, które odwiedzaliście.

- Bardzo dobrze, załóżmy, że to nagranie jest prawdziwe. Dowodzi to ni mniej, ni więcej, tylko tego, że podsłuchiwaliście dyplomatów. Jak ma się to do waszego honoru? Czy może nietykalność dyplomatyczna to nic więcej tylko puste słowa?

- Nasi i terrańscy wojskowi prowadzili podsłuchy na wszystkich możliwych kanałach komunikacyjnych. To część walki elektronicznej. Zakładając zaś, że nagranie jest prawdziwe, zakładając, że wydał pan tej flocie bezpośrednie rozkazy, myślę że mamy wszelkie podstawy, aby potraktować pana jako wysokiego rangą oficera wojskowego... i jako takiego uwięzić - Baikan sięgnął do kieszeni, wyciągając zeń małe pudełeczko - Jeśli zaś moja aluzja była zbyt zawoalowana, to przypuszczam, że nikt wam nie dorównuje w kwestii podsłuchiwania dyplomatów.

Sorevianin otworzył pudełeczko i ze środka wysypał na blat biurka kilka miniaturowych urządzeń. Calixte po raz kolejny struchlał, rozpoznając w nich podłożone w salach obrad pluskwy.

- Twierdzi pan, oczywiście, że to też nasza własna robota? - rzekł Atsarus ironicznie.

- Myślę, że wie pan dokładnie, co chce pan wiedzieć i bez mojego gadania - Imubianin wciąż grał oburzonego, choć wiedział już, że przegrał - Zastanawiam się tylko, jaki jest cel tej wizyty, skoro najwyraźniej moje słowa i tak nie mają żadnego znaczenia.

Baikan przez długą, złowróżbną chwilę mierzył Bertranda srogim spojrzeniem. Przy swojej fizjonomii, do złudzenia przypominał w tej chwili szykującego się do skoku, dzikiego drapieżnika. Wreszcie zdjął jedną nogę z drugiej i wychylił się do przodu w swoim krześle.

- Pracuję w dyplomacji od dziesiątek lat - zasyczał - Przez cały ten czas trwała wojna pomiędzy nami, a Auvelianami oraz Ildanami. Uczestniczyłem w spotkaniach z nimi. Widziałem też ich okrucieństwa. A jednak... nie sądziłem, że istnieje rząd zdolny do takiej podłości. Nawet Ildanie nigdy nie kryli się ze swoimi zamiarami ani nie karmili nas haniebnymi kłamstwami. A pan... nie ma w sobie nawet dość przyzwoitości i honoru, aby przyznać się do popełnionego błędu. Ma pan nawet czelność odpowiadać insynuacjami. Z tej rozmowy wiem już, jak winniśmy traktować wasze imperium... i czego należy się po was spodziewać.

Baikan wyprostował się w krześle i po chwili kontynuował.

- Wie pan... Shata'lin naciskają na nas, odkąd tylko został pan aresztowany, żebyśmy wydali pana w ich ręce - Atsarus zrobił kolejną złowróżbną pauzę - Ale nie sądzę, aby było to możliwe. Jest pan naszym jeńcem i zajmiemy się panem po swojemu. Shata'lin mogą sobie co najwyżej poczytać raporty. Chcę panu tylko powiedzieć, że pierwszą... rozmowę z panem zaczniemy dziś wieczorem. To już nie moja sprawa, ale wiem, że i tak powie nam pan wszystko, co chcemy wiedzieć.

- Rozumiem. - Bertrand wybuchnął pustym śmiechem - Jednak niewiele różnicie się od gadów po naszej stronie. W ciemię bity nie jestem, ale domyślam się, że potraficie być równie przekonujący. Prawie dałem się nabrać na gadkę o honorze, a już przechodzimy do kwestii tortur? I to jeszcze dziś wieczorem? Sytuacja na górze musi być poważna, skoro wam się tak spieszy.

- Wciąż nic pan nie rozumie? - ku zaskoczeniu Calixtego, pysk Atsarusa ponownie wykrzywił się w uśmiechu, tym razem zupełnie szczerym, i przy tym sardonicznym - Mówiłem przecież, że my nie stosujemy metod właściwych niższym rasom. Archaiczne tortury są zresztą całkowicie niepraktyczne. Nie musi się ich pan zatem obawiać. Nasi śledczy po prostu zaaplikują panu specyfik, pod wpływem którego zdradzi im pan absolutnie wszystko, o co zapytają. Stan waszych sił, nazwiska członków sztabu, daty ich urodzin oraz numery kont bankowych. Nie są nam do tego potrzebni nawet psionicy.

Baikan wstał ze swojego miejsca, podnosząc jednocześnie e-pad i zbierając pluskwy z blatu biurka.

- A teraz pana pożegnam - rzekł, porzucając uśmiech - bo nie sądzę, abyśmy mieli się jeszcze spotkać na wspólnej pogawędce. Nie, niech pan się nie boi, że pana zabijemy - dodał, jakby odczytując myśli Bertranda - Po prostu nie widzę już powodu, dla którego miałbym z panem rozmawiać.

Atsarus dał ręką znak stojącym przy wyjściu Soreviankom, które odwróciły się i opuściły pomieszczenie. Baikan podążył ich śladem, lecz zanim odszedł, stanął na chwilę w progu pokoju.

- Aha, i życzę smacznego - powiedział szyderczo, wskazując na posiłek Bertranda.

 

 

* * *

 

Garave Ikoren Shimure wstrzymał na chwilę obchód, wpatrzony w jednego ze stojących w rzędzie, pancernych kolosów. Widział je nie po raz pierwszy - służył przecież w Sarukeri już od lat - a jednak nieodmiennie robiły na nim wrażenie. Ciężki czołg typu RA-54 Etsuge był prawdziwym potworem, sprawiał wrażenie niezniszczalnego. Ze względu na koszty budowy oraz utrzymania, czołgi te były zarezerwowane jedynie dla Sarukeri i stanowiły jeden z symboli siły tej formacji. Chronił je gruby pancerz z ifumanu wzbogaconego kheterium, dzięki czemu potrafiły wytrzymać trafienie ze standardowego subatomowego pocisku przeciwpancernego. Same zaś dysponowały straszliwą siłą ognia. Oprócz dwóch umieszczonych w bezzałogowej wieży dział kalibru stu siedemdziesięciu pięciu indevi - każde z własnym automatem ładowania oraz osobnym układem celowniczym - dysponowały wbudowaną w tę samą wieżę wyrzutnią lekkich rakiet subatomowych. Miały również hipersoniczne działko rotacyjne, które mogło z powodzeniem służyć zarówno do likwidowania wrogiej piechoty i nieopancerzonych pojazdów, jak i zestrzeliwania wymierzonych w czołg pocisków. Najnowsze wersje RA-54 posiadały nawet służący do tego drugiego celu laser. Oczywiście, tak jak wszystkie soreviańskie pojazdy bojowe, Etsuge dysponowały również podstawowymi systemami stealth, utrudniającymi ich namierzenie, a także zestawem sensorów. Te ostatnie nie tylko umożliwiały stałą obserwację przestrzeni wokół czołgu w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni, ale także - dzięki możności sprzężenia z nimi systemów uzbrojenia - pozwalały natychmiast i bezbłędnie wystrzelić w wykrytego wroga.

Ikoren nie tracił jednak nadmiernie dużo czasu na podziwianie tej maszyny - zaraz powrócił do obchodu stanowisk kompanii. Jednocześnie uniósł trzymany w ręku e-pad, z którego odczytywał przesłane mu raporty od oficerów. Nie była to pociągająca lektura - wszyscy żołnierze jego kompanii powrócili z akcji żywi, kilku z nich odniosło jedynie lekkie rany, nie wyłączające ich z walki, mieli zaś na koncie tysiące zabitych Imubian. Ciężki sprzęt wyszedł z akcji całkowicie bez szwanku. Obecnie jednostka powróciła już do miejsca bazowania, była wciąż w pełni sił i pozostawała w stanie gotowości.

Poza tym jednak, w ciągu ostatniej doby bardzo wiele się zmieniło. Sama obecność czołgów RA-54, do tego w tak dużej ilości, świadczyła o tym. Podobnie jak fakt, że jeszcze dwa dni temu otaczał go jedynie tysiąc Sarukeri. Teraz ich liczebność szła w dziesiątki tysięcy. Zajmowany przez nich, tymczasowy obóz, zamienił się w ogromnych rozmiarów bazę polową, z kwaterą sztabu, centrum zaopatrzeniowym, infrastrukturą obronną oraz parkiem maszyn, wzdłuż którego przechadzał się teraz Ikoren.

Shimure przypomniał sobie, że kiedy jeszcze leciał na Aradiel III, spodziewał się, iż czeka go na nim trudny okres - mieli przecież zrobić dobre wrażenie na przedstawicielach obcej rasy. Tymczasem pobyt na tej planecie upłynął pod znakiem rozluźnienia dyscypliny - Ekreva przydzielała żołnierzom ze swojego pułku niewiele zadań, ćwiczenia zostały zredukowane do minimum, a przez większość dnia Sarukeri korzystali z wolnego czasu. Kiedy jednak zaatakowali Auvelianie, sytuacja zmieniła się diametralnie. Gdy tylko żołnierze Ikorena powrócili z Wiestret i poddali swój sprzęt standardowej konserwacji, odesłano ich do pomocy oddziałom inżynieryjnym przy zakładaniu obozu, co zajęło im resztę dnia. Dzisiejszy poranek Sarukeri rozpoczęli zaś od rutynowych ćwiczeń i przeglądu sprzętu, co trwało już kilka hadelitów. Oficerów ominęły na razie związane z tym obowiązki, ale to w ich gestii pozostawało załatwienie formalności. Shimure wiedział, że kiedy już skończy z raportami swoich podwładnych, sam będzie musiał wysłać meldunki Nukaiowi, on zaś Ekrevie. Tą ostatnią czekało zapewne długie spotkanie z mai nigate shivaren Samuverą.

W bazie panował nastrój pozornego chaosu. Sarukeri - zarówno w pancerzach wspomaganych, jak i w mundurach polowych - chodzili wszędzie w pośpiechu, przenosząc kontenery z różnego rodzaju ładunkiem. Czołgiści oraz piloci pojazdów kroczących ustawiali swoje maszyny w idealnie równych rzędach i poddawali je przeglądowi, sprawdzając przy tym ilość amunicji - wciąż donoszonej przez innych Sarukeri - oraz stan naładowania ogniw paliwowych. Pułk Ekrevy został odsunięty od zadania ochrony dyplomatów, które spoczęło teraz na barkach świeżo przysłanych zabójców Genisivare, i musiał przenieść się do nowych kwater, jakie mu przydzielono - w sektorze bazy, gdzie zgromadziła się już cała 64. Dywizja Szturmowców. Na miejscu były już także w komplecie inne jednostki, w tym - co Shimure odnotował z niejakim zaskoczeniem - elitarna 2. Dywizja Pancerna, której park maszyn podziwiał jeszcze kilka enelitów temu.

Ikoren, będąc Sarukere, mógł należeć do elity soreviańskiej armii, ale według standardów własnej formacji był jeszcze nowicjuszem i należał do "szeregowej", bezimiennej jednostki szturmowców, oznaczonej jedynie numerem. Istniały jednak także doborowe oddziały, mające swoje własne nazwy i budzące szczególny respekt. Wśród nich właśnie 2. Dywizja Pancerna, zwana niezbyt oryginalnie - ale całkiem stosownie - Fuzukenową Pięścią. Jej obecność przydawała Shimuremu pewności siebie - mając ze sobą tak doświadczonych weteranów, nie musieli się obawiać o wynik tej wojny.

Z drugiej strony fakt, że 2. Dywizja Pancerna pojawiła się na Aradiel III, oznaczał, iż czekają ich poważne kłopoty.

Kierując się na powrót w stronę kwater własnej kompanii, zastał na zewnątrz Esarena, Raizę i Kobarego. Zawołał ich po imionach, momentalnie skupiając na sobie ich uwagę.

- Czytałem właśnie wasze raporty - oznajmił - Ale nie wspomnieliście nic o nastrojach żołnierzy.

- Bo to nie było chyba warte wzmianki, garave - odrzekł Esaren - Są psychicznie gotowi do walki i tylko czekają, żeby wypruć Ragnerom flaki. Raiza zresztą także. To chyba widać.

- Zamknij pysk - warknęła Sorevianka - Garave, po prostu jesteśmy wszyscy gotowi, żeby zrobić swoje. Co więcej chciałbyś wiedzieć?

- Jeszcze niedawno przez większość czasu mieliśmy tutaj wolne - stwierdził Ikoren - Teraz z tym koniec. Jak sobie radzą z taką odmianą?

- Garave - Esaren uśmiechnął się - Jesteśmy Sarukeri. Powinien pan wiedzieć.

- Racja - mruknął Shimure - A co z jeńcami?

- Wszyscy, których zgłosiliśmy w raporcie, trafili tam, gdzie reszta - oświadczyła Raiza - Większość jest lekko przestraszona. Chyba źle na nich działamy. Jeden z nich patrzył na mnie tak, jakby się bał, że mu odgryzę łeb.

- Postanowili już, co z nimi zrobimy?

- Na chwilę obecną, po prostu trzymamy do końca tej wojny. Czemu pytasz?

- To nieistotne - Ikoren machnął ręką - Rozumiem, że wszystkie nasze rzeczy, broń i sprzęt zostały już przeniesione na nowe miejsce?

- Oczywiście. I jeśli chcesz pytać o ewentualne problemy, to z góry mówię, że nie było żadnych.

- Z wyjątkiem scysji z Shata'lin - wtrącił po cichu Kobare.

- Jakich scysji? - zapytał Shimure, odwracając się do oficera.

Mina Kobarego zdawała się wskazywać, że żałuje, iż się odezwał - chyba nie planował, że zostanie usłyszany. Ikoren uśmiechnął się w duchu, po raz kolejny myśląc nad dwoistością podwładnego. W ogniu walki nie różnił się niczym od innych Sarukeri - bez większych trudności sprawował komendę nad oddziałem, zabijał sprawnie i bez wahania. Z kontaktami osobistymi było jednak dużo gorzej - wystarczyło, że Kobare zdjął pancerz wspomagany, a przeistaczał się w nieśmiałego, małomównego sivantien.

- Nie chodzi o żadnego z nas, garave - powiedział pospiesznie - Pamięta pan jeszcze tę zabójczynię Genisivare, która była z nami, kiedy spotkaliśmy Shata'lin po raz pierwszy?

- Przypominam sobie - rzekł Shimure z namysłem - Ale nie pamiętam imienia.

- Zera Idrack.

- Właśnie. Więc co z nią?

- Ci cali Shata'lin stacjonują niedaleko, kontaktują się z nami oraz z Terranami. Część z nich... powiedzmy, że zanadto się popisywała. - Ton głosu Kobarego wskazywał dość jasno, co myśli o tych popisach, ale nie wyraził tego na głos - Nikt nie był pod wrażeniem, ale tylko ta Zera postanowiła dosadnie ich skomentować. Wdała się w dyskusję z jednym z ich oficerów, skończyło się na tym, że wyzwał ją na pojedynek.

- Nie udało jej się sprowokować nikogo wtedy - stwierdził Ikoren z rozbawieniem, przypominając sobie natychmiast, że postawa zabójczyni była prowokująca również podczas pierwszego spotkania z Shata'lin - ale w końcu dopięła swego.

- I to ty ją krytykujesz, garave? - rzuciła Raiza - Tobie udało się to wcześniej.

- Wybacz jej, garave - Esaren uśmiechnął się złośliwie - Nie miała tu kogo zabijać, a kiedy wreszcie ktoś się trafił, przypominało to odstrzał rigeredów na łańcuchu. Tobie przynajmniej trafiła się godna przeciwniczka, więc może Raiza z zazdrości sama chce spróbować komuś przyłożyć.

- Zaraz tobie przyłożę, głupi wesołku, jeśli się nie zamkniesz - warknęła Raiza.

- Przestańcie - skarcił ich Ikoren - Nie jesteście rekrutami po czternastce. A ty, Kobare, wiesz coś jeszcze o jakichś... scysjach?

- Tylko tyle, że było podobno jeszcze kilka sprzeczek pomiędzy Shata'lin, a Terranami. Ale nie znam szczegółów, nie widziałem tego na własne oczy.

- Tego akurat można się było spodziewać - stwierdzł Shimure z niesmakiem - Przy ich nastawieniu, no i jeszcze biorąc pod uwagę ich zbrodnie na ludziach, łatwo mogą wytrącić Terran z równowagi.

- Czy naprawdę ich tutaj potrzebujemy? - burknęła Raiza - Jest ich śmiesznie mało, może ze dwie brygady piechoty bez ciężkiego sprzętu.

- Ale oni jako jedyni z "tamtej strony" dysponują technologią mniej więcej na naszym poziomie - zauważył Ikoren - Do tego część z nich to psionicy.

- Co pewnie nie zrobi wielkiego wrażenia na Auvelianach - stwierdziła Sorevianka z wyraźnym sarkazmem - Ragnerów będzie z kolei pewnie dla nich za dużo. Chyba będą naprawdę skuteczni tylko przeciwko tym całym Imubianom, a my sami i tak doskonale sobie poradzimy z takimi słabeuszami. Nie będzie w tym ani krztyny honoru, ale sobie poradzimy.

- Aleś ty marudna - mruknął Ikoren - Jeśli zabicie paru Ragnerów jest naprawdę tym, co poprawi ci humor, to wkrótce powinno być ich aż nadto. Ildanie przecież wylądowali na tej planecie, tak jak sobie życzyłaś. Nie mylę się?

- Nie, garave - odparła Raiza, zwieszając głowę.

- Poza tym, jeśli chodzi o samych Imubian - ciągnął Shimure, zwracając się teraz do wszystkich trzech oficerów - to powinniście rozesłać żołnierzom te raporty, które wam przekazałem. Mamy na ich temat informacje od naszych nowych przyjaciół i wygląda na to, że nie pokazali jeszcze wszystkiego. Zwykli legioniści są oczywiście za słabi, żeby z nami walczyć, ale mają jeszcze jakichś superżołnierzy. Ci mogą już stanowić dla nas pewne zagrożenie, zwłaszcza jeśli będziemy równie pewni siebie, jak Raiza.

- Co to za "superżołnierze", garave? - zapytał Esaren.

- Nazywają ich Szaroskórymi. Wiem o nich tyle, że w odróżnieniu od legionistów wszyscy z nich mają pancerze wspomagane... a ich podstawowa broń jest podobnej rangi, co działko, które dzisiaj raniło karisu Sukuvarę. Co ważniejsze, wszystko wskazuje na to, że są sztucznie stworzoną formą życia. Potworami, które potrafią tylko zabijać... całkiem jak Ragnery.

Ta informacja wywołała u całej towarzyszącej Ikorenowi trójki zrozumiały gniew.

- A ja myślałem - warknął Esaren - że Imubianie pokazali już dostatecznie, jak podobni są do Ildan, ze swoim apetytem na nowe planety. Ze swoją pogardą dla życia...

- Tak czy inaczej, uważajcie na nich - nakazał Ikoren - I zabijajcie ich bez litości. Nie ma nawet sensu brać jeńców. Ale odróżnijcie ich od zwykłych legionistów. Ci są wobec nas praktycznie bezradni, bardziej zasługują na naszą litość, niż gniew.

- Shata'lin mają na ten temat inne zdanie - warknęła Raiza.

- Daj już im spokój - Shimure również okazał irytację - Są naszymi sojusznikami, czy ci się to podoba, czy nie.

- Aż tak polubiłeś tę wojowniczkę, z którą walczyłeś, garave? - zapytała Sorevianka - Że występujesz w obronie jej i pozostałych?

- Jeśli już o niej wspominasz - odrzekł chłodno Ikoren - To ona wysoko ceni sobie honor i woli zmuszać tych Imubian do kapitulacji, niż ich zabijać. Tak, jak my.

- Szkoda tylko - wtrącił Esaren, z wyraźną intencją zmiany tematu - że Imubianie nie widzieli tego, o czym mówił mi Kobare. Może wtedy by do nich dotarło, jak bardzo są wobec nas bezradni.

- O czym mówisz? - Ikoren spojrzał na Kobarego, który znów przybrał postawę wskazującą, iż nie uśmiecha mu się bycie w centrum uwagi.

- Dobrze, że nas ostrzegasz przed pewnością siebie - rzekł Esaren z uśmiechem - bo ktoś z pułku Ekrevy właśnie taki był. Zaniedbał przeszukanie jeńców... jeden z nich miał pistolet. A w pobliżu był akurat jeden Sarukere z otwartym wizjerem. Mai padene Nokagi.

- Co się stało?

- Ten głupi ssak wyjął pistolet i zdążył strzelić, zanim ktoś go obezwładnił. Trafił Nokagiego w twarz, ale nawet go nie drasnęło. Wiesz, nukera. - Shimure przytaknął. Nukera była chemiczną substancją, w której niegdyś odbywał codzienne kąpiele on i inni Sarukeri. Wchodziła ona w reakcję z łuskami sivantien, zmieniając je w naturalny pancerz, zdolny do powstrzymania strzału z nowoczesnej broni - Trzeba było widzieć minę tego człowieka, kiedy spojrzał na Nokagiego. I wszystkich innych Imubian, którzy tam byli.

- Tak jak powiedziała Raiza - mruknął Ikoren, ukrócając wesołość Esarena - nie ma w tym ani krztyny honoru. Ale może się okazać, że stawimy czoła potworom, które w odróżnieniu od legionistów nie będą zasługiwały na naszą litość. Czy mogę liczyć na was i na wszystkich żołnierzy, że będą na to gotowi... i że nasza niedawna walka z Imubianami zbytnio ich nie zaślepi?

- Jak już mówiłem, garave - rzekł Esaren - Jesteśmy Sarukeri.

 

To be continued...

========================================================================================

175 indevi = ok. 130 milimetrów

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No... znaczna część fandomu furrych tworzy anthrosy, które są tylko współczesnymi ludźmi z doczepionymi zwierzęcymi głowami. To dość powszechne i nie wiem, czy w ogóle to się zalicza do fantastyki jako takiej.

O ile któryś z nas nie zobaczy furry na ulicy (cosplaye się nie liczą :D), to antro jak najbardziej zaliczają się do fantastyki.

No... biorąc pod uwagę, że to on przyleciał do jej domu, mimo że jedyną ich interakcją było zahaczenie o siebie w powietrzu, to zapewne wytłumaczeniem jest taka sama miłość od pierwszego wejrzenia, jak w przypadku Del.

Tyle że ja pisałem o głębszej miłości, tj. takiej, która przetrwała upływ czasu.

I temat ze swojej strony raczej zakończę, bo jednak dziwnie się czuję, dobijając jeszcze to opowiadanie, zamiast go bronić. Muszę zwyczajnie zmienić schemat, który stosuję, bo obecny się nie sprawdza.

A to ty nie powinieneś zacząć od dokończenia "Dziczy"?

Od dawna umieściłem tę powieść na swoim blogu pod statusem "porzucona". Jest z nią tyle problemów, że ja po prostu nie widzę sensu, aby kontynuować. Ponadto mam w planach porządne zredagowanie "Bez wyjścia", w wyniku którego m.in. usunąłbym stamtąd Kalderana - a to oznacza, że tak czy siak "Dzicz" zostanie wykreślona z kanonu.

Właściwie to momentami mnie wręcz drażni, gdy widzę na DA rysunek jakiegoś anthrosa - nawet z nadanym imieniem - a autor rysunku ANI SŁOWA nie pisze w opisie tego rysunku, kim delikwent konkretnie jest, jaka jest jego historia, etc. Ot, narysował se obrazek, tyle.

Może niektórzy zwyczajnie ćwiczą na tym rysowanie? Swoją drogą, tak mnie zaczęło zastanawiać, czy jest coś, co Cię NIE drażni. :P

Nowy rozdział czytało mi się całkiem dobrze, chociaż szkoda, że drugi fragment nie dotyczy już przesłuchania imubiańskiego ambasadora, tylko czegoś zupełnie innego. Nie wiem, czy takie rozbicie wątków służy powieści, ale z drugiej strony rozumiem, że przy ich liczbie trudno to zrobić inaczej.

Otuchy nie dodawał Bertrandowi także fakt, że nawet jemu - pozbawionemu doświadczenia w kwestii odczytywania soreviańskich twarzy - uśmiech ów wydał się sztuczny i wymuszony.

Jeżeli Bertrand nie miał w tej kwestii doświadczenia (skąd zresztą mógłby mieć?), to nie wiem, czy byłby w stanie odczytać w tym uśmiechu sztuczność i - wcześniej - powagę.

Syknęła do niej coś, czego Calixte nie mógł zrozumieć z braku translatora.

W jaki sposób on i Baikan mogą się ze sobą porozumiewać, skoro ten pierwszy nie ma translatora? Chyba że urządzenie, które posiada Sorevianin, tłumaczy w obie strony...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pierwsze słyszę. Pamiętam, że na nie też psioczyłeś - że nic się w nich tak naprawdę nie dzieje, a Oliwia ma tak naprawdę tylko jedną cechę charakteru (jest nieśmiała).
Oczywiście, że na nią psioczyłem! Ale kiedy jej konkurencją są Shata'lin i Imubianie... :D
O ile któryś z nas nie zobaczy furry na ulicy (cosplaye się nie liczą :D), to antro jak najbardziej zaliczają się do fantastyki.
Tylko w najbardziej powierzchowny sposób. Zwłaszcza że część anthrosów niczym nie różni się od przebranych ludzi. :D

O nowym fragmencie... ciężko mi cokolwiek powiedzieć, poza tym, że jest ok. Woot, Sorevianie!

z dwuwymiarowym wyświetlaczem holograficznym zamiast zwykłego ekranu dotykowego.
Jeśli jest dwuwymiarowy, to jaką niby taki wyświetlacz ma przewagę nad "zwykłym"?

No i przeczytałem raz jeszcze historię Auvelian (i Terran, na dokładkę) na dA i... no, nijak dalej nie łapię, kim mają być ci sojusznicy, jeśli nie jednym z klanów auveliańskich.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ponadto mam w planach porządne zredagowanie "Bez wyjścia", w wyniku którego m.in. usunąłbym stamtąd Kalderana

A propos Kalderana - skoro w "Smoczym Rycerzu" ustaliłeś, iż facet jest małomówny, powinieneś postarać się jakoś tego trzymać. Tymczasem wraz z kolejnymi opowiadaniami Kalderan robi się coraz bardziej gadatliwy.

Swoją drogą, tak mnie zaczęło zastanawiać, czy jest coś, co Cię NIE drażni.

Makaron tagliatelle z sosem pesto i parmezanem.

Nowy rozdział czytało mi się całkiem dobrze, chociaż szkoda, że drugi fragment nie dotyczy już przesłuchania imubiańskiego ambasadora, tylko czegoś zupełnie innego.

Nie uznałem, aby było to celowe. Bertrand pod wpływem serum prawdy będzie śpiewał jak słowik, więc trudno takie przesłuchanie uznać za szczególnie ciekawe. Zaś to, czego się z tego przesłuchania Sorevianie dowiedzieli, można w paru zdaniach streścić w jednym z późniejszych rozdziałów. I tak właśnie będzie.

Jeżeli Bertrand nie miał w tej kwestii doświadczenia (skąd zresztą mógłby mieć?)

Z dotychczasowych spotkań z nimi?

to nie wiem, czy byłby w stanie odczytać w tym uśmiechu sztuczność i - wcześniej - powagę

Myślę, że akurat powagę łatwo rozpoznać - wystarczy, że Baikan nie okazywał emocji, nie żartował, nie uśmiechał się do nikogo.

W jaki sposób on i Baikan mogą się ze sobą porozumiewać, skoro ten pierwszy nie ma translatora? Chyba że urządzenie, które posiada Sorevianin, tłumaczy w obie strony...

No, a jak ma być inaczej?

O ile któryś z nas nie zobaczy furry na ulicy (cosplaye się nie liczą ), to antro jak najbardziej zaliczają się do fantastyki.
Tylko w najbardziej powierzchowny sposób. Zwłaszcza że część anthrosów niczym nie różni się od przebranych ludzi.

O - to, to. Jeżeli takiego anthrosa, będącego w zasadzie kopią człowieka, już uznać za "fantastykę", to czemu niby cosplayerów jeszcze za takich nie uznać? Albo Erika Sprague?

Woot, Sorevianie!

Wo... co?

Jeśli jest dwuwymiarowy, to jaką niby taki wyświetlacz ma przewagę nad "zwykłym"?

Przyjąłem, że używana przez nich w tej materii technologia oferuje przykładowo lepszą jakość obrazu, niż "zwykły" wyświetlacz, poza tym takie ustrojstwo zajmuje mniej miejsca, no i dla samych Sorevian jest bardziej praktyczny - obraz z wyświetlacza holo nie jest narażony na uszkodzenia, kiedy bawi się nim ktoś mający pazury, zwykły ekran owszem.

No i przeczytałem raz jeszcze historię Auvelian

Polecam zamiast tego przeczytać dział "government".

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A propos Kalderana - skoro w "Smoczym Rycerzu" ustaliłeś, iż facet jest małomówny, powinieneś postarać się jakoś tego trzymać. Tymczasem wraz z kolejnymi opowiadaniami Kalderan robi się coraz bardziej gadatliwy.

Zależy od sytuacji, bo akurat w "Bez wyjścia" i "Dziczy", o ile dobrze pamiętam, było dużo momentów, w których Kalderan musiał się odezwać. Ale tak, staram się brać to pod uwagę. Tyle że wolałbym stosować to raczej jako narzędzie do ukazania jego osobowości, nie jako cel sam w sobie.

Makaron tagliatelle z sosem pesto i parmezanem.

Dobrze wiedzieć. Tylko skąd ja to wezmę...

Bertrand pod wpływem serum prawdy będzie śpiewał jak słowik, więc trudno takie przesłuchanie uznać za szczególnie ciekawe. Zaś to, czego się z tego przesłuchania Sorevianie dowiedzieli, można w paru zdaniach streścić w jednym z późniejszych rozdziałów. I tak właśnie będzie.

No, chyba że tak. Pozostaje więc tylko czekać.

O - to, to. Jeżeli takiego anthrosa, będącego w zasadzie kopią człowieka, już uznać za "fantastykę", to czemu niby cosplayerów jeszcze za takich nie uznać? Albo Erika Sprague?

Bo cosplayerów i Erika Sprague możesz normalnie spotkać, a antro - nawet jeśli kulturowo jest zbyt "ludzki" - już nie?

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...