Skocz do zawartości

Polecane posty

Parafrazując pewną osobę - piszcie, bo są z tego profity. :D A konkretniej Wasz tekst może doczekać się większego odzewu, ponieważ ostatnio wyszedłem z inicjatywą, żeby na swoim blogu robić przeglądy prozy forumowej, w których pisałbym o (żadne zaskoczenie) tekstach zamieszczanych na Forum Actionum. Tutaj opisałem wszystkie opowiadania opublikowane w lipcu (wliczyłem też "Pakt na Aradiel", którego w zeszłym miesiącu ukazały się dwa rozdziały). Tak że jeśli ktoś jeszcze chce pochwalić się swoją twórczością, zapraszam!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I oto kolejny tymczasowy comeback. Jednocześnie - tak naprawdę - ożywienie tego tematu, bo poza mną i HHF, nikt tu chyba jeszcze nie publikuje swoich dzieł. Oraz "dzieł".

Zależy od sytuacji, bo akurat w "Bez wyjścia" i "Dziczy", o ile dobrze pamiętam, było dużo momentów, w których Kalderan musiał się odezwać.

A ja wciąż pamiętam, że były takie momenty, gdy odzywać się nie musiał, a jednak to zrobił (np. gdy kazał Gabrielowi iść za sobą).

Tyle że wolałbym stosować to raczej jako narzędzie do ukazania jego osobowości, nie jako cel sam w sobie.

To nie ma znaczenia - czy narzędzie, czy cel sam w sobie, konsekwencja musi być.

Dobrze wiedzieć. Tylko skąd ja to wezmę...

Z każdego supermarketu...

Bo cosplayerów i Erika Sprague możesz normalnie spotkać, a antro - nawet jeśli kulturowo jest zbyt "ludzki" - już nie?

Cóż z tego, skoro fantastykę należy rozumieć głębiej, niż pod postacią bardzo powierzchownej "inności"?

Przeczytałem... i dalej nie mam pojęcia, kto to może być, poza Movr'ataves.

No, właśnie... A teraz ciiii!

Dobra. Nowy kawałek jest wspólnym dziełem moim i HHF, przy czym tym razem nie mam gotowego kawałka własnego, jaki by po nim nastąpił. Na swoje usprawiedliwienie mogę rzec, iż wynika to częściowo z faktu, że nie byliśmy pewni co do treści poniższego rozdziału - a od tej zależał w dużej mierze rozdział następny, mojego autorstwa. Poza tym, ostatnimi czasy mam naprawdę różne problemy na głowie, inne od tego, co napisać w następnym rozdziale powieści. I tak wystarczająco frustruje mnie fakt, że twórczość dotycząca mojego własnego uniwersum od miesięcy stoi w miejscu.

No, jedziemy. A następny kawałek postaram się napisać w miarę szybko.

=============================================================================

- XL -

Na mostku Gniewu Daeriego panował chaos. Atak zabójczyni sprawił, że cały przedział rufowy uznano za strefę niebezpieczną, a cała załoga została postawiona na nogi w pełnej gotowości. Legioniści i marynarze przeczesywali każdy centymetr stukilometrowego giganta, zasypując mostek dosłownie tysiącami komunikatów. Co więcej, łącznościowcy wciąż męczyli się z odszyfrowywaniem komunikatów świetlnych od reszty floty. Sytuacja była napięta i nieprzyjemna. Rukow wyraźnie się denerwował, jego plan ataku rozsypał się jak domek z kart. Posiłki ze strony Shata'lin i floty Abhair znaczyły, że jego własne posiłki były zapewne odcięte. "Czternastka" była zdana na siebie i pomoc dwóch obcych ras. Komandor Macer miał swoje własne wątpliwości. W jego oczach obcy, Auvelianie i Ildanie, były kompletnie niewiarygodni. Bertrand nie zamienił z nimi nawet słowa. Mogli okazać się więc okazać po prostu agresywni po zakończeniu bitwy. Crispus nie śmiał jednak wyrazić swoich wątpliwości. Admirał i bez takich zmartwień sprawiał wrażenie coraz bardziej zdesperowanego.

Napiętą sytuację przerwał w końcu bosman.

- Panie admirale, komandorze, wygląda na to, że wychodzimy z zasięgu pola zakłócającego. - powiedział Pollio, wyraźnie ucieszony zmianą sytuacji na swoim stanowisku. - Udało się odebrać pierwsze komunikaty.

- To świetna wiadomość, być może będziemy mogli powrócić do sprawnego i skoordynowanego działania. Niech mnie pan o wszystkim poinformuje, jak już wszystko będzie w porządku. - odparł Rukow, również nie kryjąc zadowolenia, po czym zwrócił się do Crispusa. - Panie Macer, jak wygląda sytuacja w maszynowni?

- Odzyskaliśmy kontrolę nad silnikami, ale nie wszystko jest w porządku. Cała rufa to de-facto pole minowe. - Komandor mówił bez większego entuzjazmu, na szybko wertując raporty zalewające wszystkie monitory na stanowisku. - Tracimy tam ludzi na lewo i prawo.

- To znaczy, że zabójczyni wciąż się tam kręci.

- Niekoniecznie. Zastawiła mnóstwo pułapek, bardzo dobrze poukrywanych, a po prostu nie mamy ani czasu, ani dość dobrych saperów, by to wszystko teraz rozbroić. Panele kontrolne w poszczególnych sekcjach są albo zniszczone, albo dostęp do nich jest utrudniony, technicy kontrolują maszynerię manualnie, a to bardzo spowalnia proces kierowania okrętem.

- Jak bardzo?

- Czas reakcji wzrósł z pół minuty do około pięciu pełnych, w zależności od stopnia komplikacji rozkazu, panie admirale. Co gorsza, mamy doniesienia o kilku potężnych eksplozjach na wyższych pokładach, bezpośrednio nad maszynownią. Wciąż badamy sprawę, ale wszystko wskazuje na poważne uszkodzenia systemów chłodzących.

- Jak bardzo ogranicza to naszą mobilność?

- Niestety, admirale, po prostu nie mam pojęcia. Jak pan wie, cała maszynownia jest ogromna i...

- Ludzie potrzebują czasu na ewaluację, czasu, którego po prostu nie mamy. - Rukow zacisnął pięści starając się stłumić irytację - Jak rozumiem prędkość przelotowa w takich warunkach nie wchodzi w grę?

- Zgadza się. Teoretycznie moglibyśmy użyć chłodzenia awaryjnego i po prostu otworzyć boczne dysze, ale...

- Nie mamy zdalnej kontroli, więc otwarcie silnika bezpośrednio na przestrzeń pozbawiłoby nas możliwości kierowania okrętem. Pomyślała, gnida, o wszystkim. Jaka jest szansa, że wciąż jest na pokładzie?

- Nie mamy pojęcia, admirale. Straciliśmy część kapsuł ratunkowych na rufie, możliwe więc, że uciekła. Z drugiej strony, całkiem możliwe, że po prostu liczy na to, że poczujemy się zbyt pewnie.

- Coś jeszcze?

- Wciąż docierają do mnie nowe raporty, prostu nie sposób to wszystko teraz sprawdzić. Z ważniejszych usterek wiemy też o uszkodzeniach systemu kierowania ogniem znacznej części działek przeciwlotniczych chroniących rufę.

- Jak to możliwe? Dokonać takich zniszczeń w tak krótkim czasie...

- Moim zdaniem siedziała tutaj już od dobrych paru dni, może nawet tygodni. Trudno powiedzieć. Proszę tylko na to spojrzeć. Zastawienie tylu pułapek i sabotowanie tak ogromnej maszyny, jak pancernik klasy Senat musiało być bardzo pracochłonne. Co więcej, proszę zwrócić uwagę na to, że posiłki Shata'lin i Nhilarów zjawiły się w niemalże idealnym momencie. Wręcz zbyt idealnym, żeby uznać to za przypadek. Nie zdziwiłbym się, gdyby Szwaczka fałszowała raporty, jakie otrzymywaliśmy, a przekazywała prawdziwe swoim.

- Niby tak, z drugiej strony tamci Terranie... - Rukow zdawał się z początku nie wierzyć domysłom komandora, ale po chwili zastanowienia zaczął snuć własne wnioski - Wydawali mi się kompletnie zaskoczeni naszym atakiem na ich okręty. Nie chce mi się wierzyć, że dyplomatka Shata'lin nie kontaktowała się z tym zgrupowaniem Świętej Floty, tak więc całkiem możliwe, że w takiej sytuacji wiedziała o naszych planach. Bertrand wspominał w swoich raportach, że Sukurfalano bardzo gorliwie starała się oczernić Senat, ale jednocześnie nie zdradziła oficjalnie naszych zamiarów.

- Czyli prawdopodobnie nie ufała za bardzo tym Terranom i pozostałym.

- Dokładnie, a to daje nam furtkę. Musimy się skontaktować z tymi Auvelianami, czy jak im tam. Jest spora szansa, że strony, przeciw którym stajemy są ze sobą skonfliktowane, a przynajmniej sobie nie ufają, co będzie źle wpływają na koordynację między nimi i wolę walki. Legion jeszcze nie przegrał.

- Jeśli mogę się wtrącić - przerwał Pollio. - Mam już wstępny raport od reszty floty.

- Meldujcie.

- Tak więc... Wyszliśmy z zasięgu ich pola zakłócającego. Łącznościowcy w poszczególnych sekcjach wciąż informują o poważnych problemach, ale możliwe, że to efekty sabotażu. Ponieśliśmy poważne straty. Ponad dwie trzecie naszych sił zostały zniszczone. Straciliśmy całą straż tylną, a wiele maszyn, które stały na przedzie formacji doznało poważnych uszkodzeń. Mimo to flota wciąż jest zdolna do walki. Myśliwce i bombowce wracają sporymi falami celem przezbrojenia i dokonania napraw, ale wciąż nie mamy pełnego raportu o stratach. Wiemy jedynie, że są dość znaczne.

- Wiadomo coś o wojskach na powierzchni?

- Nie mamy żadnych dokładnych wieści na ten temat, ale jest coś, co może pana zainteresować.

- Dokładniej?

- Zdjęcia ze skanerów optycznych wskazują na obecność dużych instalacji na powierzchni planety. Przypominają z wyglądu działa artyleryjskie. Podejrzewamy, że to po prostu planetarna broń przeciwokrętowa, najpewniej należąca do Auvelian albo Ildan. Co więcej, na zdjęciach widać ruchy części naszych wojsk. Walki wciąż trwają, ale trudno nam stwierdzić, czy siły lądowe dokonują postępów.

- W takim razie mamy jedno wyjście. Musimy się skontaktować z tymi Auvelianami i skoordynować nasze działania.

- Jest jeden problem. O ile ludzie z tamtej strony opracowali translator, bo mieli kontakt, tak ci obcy nie bardzo mieli ku temu okazję. Obawiam się, że nie zrozumieją niczego, co będziemy im próbowali przekazać.

- Nie zaszkodzi spróbować. Niech pan spróbuje ich wywołać tak w imubiańskim, jak i nhilarskim. - Pollio skinął na potwierdzenie, admirał zaś zwrócił się do Macera. - Pan natomiast, panie komandorze niech rozkaże przygotować mój prywatny transport. Złożymy im wizytę osobiście.

- Złożymy, panie admirale? - spytał Crispus z niedowierzaniem.

- Dokładnie, pan i ja, oraz pluton Szaroskórych. Wiem, że to duże ryzyko, ale to może być nasza ostatnia szansa na wygranie tej cholernej bitwy.

W pierwszej chwili Macer chciał wyrazić sprzeciw, ale zrezygnował. Zamiar Rukowa, choć desperacki, istotnie był w tej chwili ich jedyną realną opcją. Bitwa pozbawiła ich wszelkich złudzeń, że mogą pokonać w otwartej walce nieprzyjacielskie floty, szczególnie że wrogowie mieli teraz nad nimi przewagę także w liczbie okrętów. Efekt starcia z Terranami nie pozostawiał zaś wątpliwości, że tak naprawdę tylko część tych okrętów wystarczyłaby do zniszczenia Imubian. Komandor wahał się krótko, po czym wywołał obsługę hangaru przez interkom, nakazując przygotowanie promu admiralskiego do startu.

Następnie obaj wyżsi oficerowie przez kilka chwil w milczeniu obserwowali Pollio, który - ze słabo skrywanym powątpiewaniem - usiłował skontaktować się z Auvelianami oraz Ildanami. Nie wyglądało jednak na to, aby te próby odniosły skutek. Nawet jeżeli komunikaty z Gniewu Daeriego dotarły do dowódców obcych flot, to ci najwyraźniej albo ich nie zrozumieli, albo też po prostu nie zamierzali odpowiadać. Crispus stłumił westchnienie. Ani Auvelianie, ani ich sojusznicy nie uczestniczyli do tej pory w kontaktach międzyrasowych, należało się zatem spodziewać, że nie mieli okazji przygotować własnych translatorów.

I nagle usłyszał, jak w jego głowie odzywa się czyjś głos. Bardzo przypominał telepatyczny zew Shata'lin, ale to zdecydowanie nie byli oni. Mentalne komunikaty jaszczurek były pełne emocji, szczególnie wtedy, gdy usiłowały za ich pomocą zasiać strach w sercach swoich wrogów. Tymczasem głos, który teraz usłyszał Macer, był całkowicie beznamiętny i pozbawiony jakichkolwiek uczuć.

Telepatyczny komunikat nie miał postaci konkretnych słów, ale Crispus i tak zrozumiał, co jego nadawca chciał przekazać. Wiedział teraz, co powinni zrobić. Kiedy zaś na ekranach sensorów pojawiły się nowe odczyty - eskadra auveliańskich myśliców, lecących w ich stronę - wiedział, że mają odeskortować prom admirała Rukowa na okręt flagowy naczelnego dowódcy auveliańskiej floty, Wielkiego Kapłana Yel'aveada.

Najwyraźniej sam admirał także o tym wiedział, gdyż niemal natychmiast zawołał komendę.

- Nie strzelać! - krzyknął - Oni nie podchodzą do ataku! Powtarzam, do wszystkich jednostek, nie otwierać ognia bez rozkazu!

Crispus nie wiedział, do ilu osób poza nim i admirałem dotarł ów dziwny telepatyczny zew i czy załogi okrętów są świadome tego, iż Auvelianie nie mają wrogich zamiarów. Dość, że żadna imubiańska jednostka nie podjęła nawet próby otwarcia ognia. Oficerowie spojrzeli po sobie.

- Czy pan... - zaczął Macer - też...

- Owszem - Rukow skinął głową - Proponuję, abyśmy od razu udali się do hangaru. Skoro ci cali Auvelianie wyrażają chęć spotkania, nie każmy im czekać.

* * *

Delegacja powitalna czekała na Macera i wiceadmirała już w hangarze. Imubianie wyszli jej członkom naprzeciw, czując się niezbyt pewnie. Przybyli z własną eskortą, ale dowódcom obcych również towarzyszyli żołnierze - zakute w pancerze wspomagane postacie, przypominające wyglądem i posturą zwykłych ludzi. Jeżeli wojownicy ci władali mocami psionicznymi, to nawet dwa plutony Szaroskórych mogły nie dać im rady.

Pozostali członkowie delegacji, którzy ustawili się w półkolu w niewielkiej odległości od promu admiralskiego, reprezentowali sobą dwie różne rasy. Jedni z nich - Macer jakimś cudem wiedział, że są to Auvelianie - byli łudząco podobni do ludzi, choć komandor był pewien, że to złudzenie rozwiałoby się, gdyby obcy zdjęli zakrywające ich twarze maski. Nosili eleganckie, lecz jednocześnie ascetycznie zdobione szaty. Przedstawiciele drugiej rasy - Ildanie - nosili się o wiele bardziej bogato, niczym starodawna szlachta. Z wyglądu przypominali człekokształtne płazy o oliwkowozielonej skórze, trójkątnych głowach i czerwonych oczach z okrągłą źrenicą. O ile Auvelianie nie zdradzali absolutnie żadnych emocji, o tyle Ildanie spoglądali na przybyłych z wyraźną konsternacją i zaskoczeniem, wręcz szokiem. Zapewne zdumiało ich - podobnie jak niegdyś samego Macera - podobieństwo Imubian do przedstawicieli terrańskiej rasy.

Nikt się nikomu nie przedstawił, a jednak Macer w jakiś sposób wiedział, kim są ważniejsi członkowie delegacji. Zapewne cała ta wiedza, włącznie ze zdolnością do odróżnienia od siebie dwóch obcych ras, została mu przekazana telepatycznie. Stojącym na przedzie Ildaninem był rolvar Drakred z rodu Kovatrów, sprawujący z ramienia imperatora zwierzchnictwo nad połączonymi flotami ildańskich rodów feudalnych. Tuż obok stał jego zastępca, jagadr Kroned z rodu Madrierów. Wśród Auvelian znajdowali się najwyżsi rangą dowódcy - kapłani Den'makail, Niel'anael i Tel'avaes, a także jeden z dowódców polowych, armelien Aer'imuel, tymczasowo odpowiedzialny za bezpieczeństwo członków delegacji. Do przodu wystąpił Auvelianin, którym był Wielki Kapłan Yel'avead, naczelny dowódca całej operacji.

- Wiceadmirał Rukow - mentalny, pozbawiony emocji głos Auvelianina odezwał się w głowach obu Imubian - Przyznam, że jestem... zaskoczony, jeśli można to tak nazwać. Nie spodziewałem się, że nasi sojusznicy w walce z Terranami będą zarazem tak do nich podobni. Przynajmniej... zewnętrznie.

- Nie przypominam sobie, bym się komukolwiek tutaj przedstawiał. - odparł Rukow, nie kryjąc pewnego zmieszania, szybko jednak przypomniał sobie, że ma do czynienia z telepatami - Ach tak, zapewne panowie odczytali to w moim umyśle... W każdym razie, mnie też trudno jest kryć zaskoczenie w takiej sytuacji. Zdążyliśmy już przywyknąć do psioników raczej po drugiej stronie barykady, a nie walczących z nami ramię w ramię.

- Wiem o tym - odrzekł Yel'avead - Dostrzegliśmy tych... parweniuszy, którzy was zaatakowali. Lecz jeszcze nie walczymy ramię w ramię. Udzieliliśmy wam pomocy z konieczności. Niezależnie od dzielących nasze rasy różnic, w tej sytuacji możemy... pomóc sobie nawzajem. Chcę zatem już na początek was ostrzec. Terranie i ich sojusznicy mogli was obdarzyć zaufaniem i dać się omamić, ale przed nami nie ukryjecie swoich prawdziwych zamiarów. Nie zdołacie nas oszukać, ani też wbić nam noża w plecy. Jeżeli chcecie przystać na współpracę z nami, może to być jedynie szczera współpraca.

- Na obecną chwilę nie mogę zapewnić, co Senat będzie chciał w tej sytuacji zrobić. Moje rozkazy były raczej proste. Miałem zabezpieczyć dostęp do tego sektora, co okazało się jednak dość problematyczne. Pod tym względem mogę zagwarantować czystość zamiarów moich podkomendnych. Łączy nas w tej sytuacji wspólny interes, a strefę wpływów i inne polityczne bzdety powinniśmy zostawić na później. Nasz wróg nie będzie czekał z kontratakiem przez wieczność.

- Istotnie - stwierdził Yel'avead, wciąż nie zdradzając emocji - Nie musimy się jednak obawiać, że kontratak ów nastąpi w najbliższym czasie. Nie zaatakują, dopóki nie będą mieli pewności, że wyjdą z tego starcia zwycięsko. A już z pewnością nie wejdą w zasięg naszych dział planetarnych. Możemy zatem, przynajmniej na razie, omówić warunki naszej współpracy. Zadbam nawet o wysłanie emisariuszy na "tamtą stronę", jeśli to będzie konieczne. Nie zamierzam bowiem angażować się w sojusz z kimś, kto wykorzysta pierwszą lepszą okazję, by nas zdradzić. Mam nadzieję, że doskonale to pan rozumie.

- Oczywiście, że rozumiem, ale osobiście nie byłbym tak pewny bezpieczeństwa dział na ten przykład. Czarna Syrena ma już dostpęd do swoich posiłków, Shata'lin też tu są i to z ciężkim krążownikiem, a co za tym idzie bronią oblężniczą i całym kontyngentem bojowych psioników. Parweniusze dla was, czy też nie, ale wciąż stanowią zagrożenie, z którym należy się liczyć.

- To nie jest dla nas nowa sytuacja - choć głos Auvelianina był wciąż beznamiętny, Macer mógłby przysiąc, że wyczuł w nim chłodną nutę - Wiemy doskonale, jak bronić własnych dział planetarnych przed atakiem sił potężniejszych niż te, jakimi rozporządzają wasi starzy wrogowie. Pytanie, czy rzeczywiście potrzebujemy w tym waszej pomocy i co macie nam do zaoferowania. Nie liczę na waszą flotę, gdyż okazała się bezradna wobec terrańskiej. Być może jednak jest coś jeszcze, co uczyniłoby was wartościowymi sojusznikami.

- Jeśli udałoby nam się zabezpieczyć przed wrogim zagłuszaniem, nasza flota wciąż mogłaby wiele zdziałać - zapewnił Rukow - Dodatkowo, udało nam się dokonać praktycznie pełnego zrzutu wojsk na główną kolonię. Mamy tam cały legion wojska, wliczając w to Szaroskórych - Rukow wskazał na swoją eskortę. - Domyślam się też, że informacje na temat naszych osobistych wrogów mogą okazać się dla was przydatne.

- Oczywiście, z chęcią przyjmiemy wszelkie informacje wywiadowcze. Technologie i uzbrojenie używane przez waszych wrogów, choć słabsze niż te u Terran czy Sorevian, stanowią dla nas zagadkę. W szczególności zainteresowali nas wspomniani... parweniusze. Lekkomyślność, z jaką rozporządzają swoją mocą, jest większa nawet, niż u terrańskich psychotroników.

- Nie nazwałbym tego lekkomyślnością. Dowodzi nimi potężna psioniczka, którą określają tytułem bogini. Zdolności psioniczne posiadają jedynie kobiety tej rasy, ale wszyscy bez wyjątku są połączeni ze swoim bóstwem. Nasi psionicy przez dziesiątki lat próbowali przebić się przez to i nie dali rady. Jak twierdzą, Shata'lin są praktycznie niezłomni w tej kwestii. Ich umysły są naturalnie przystosowane do operowania psioniką. Nie jestem w tej dziedzinie żadnym ekspertem, ale...

- Niech pan zatem pozostawi w takich kwestiach ocenę tym, którzy dysponują na ten temat wiedzą - przerwał Yel'avead; nie wyglądało na to, aby słowa Rukowa zrobiły na nim wrażenie - Nie interesują mnie powody, dla których władczyni tej rasy miałaby przyjmować nimb boskości, czego nie uczynili nawet starożytni w czasach, kiedy nasza rasa pozostawała z nimi w kontakcie. Interesuje mnie jedynie powstrzymanie tych parweniuszy oraz naprowadzenie ich w przyszłości na właściwą ścieżkę. Mówi pan, że może nam przedstawić informacje czysto wywiadowcze, przyjmijmy zatem, że otrzyma pan zaproszenie na przyszłe narady. Co jednak może pan włączyć do naszych sił, gdy już dojdzie do walki?

- Jak wspominałem, tak długo jak nasza flota pozostanie poza zasięgiem pola zakłócającego, możemy prowadzić celny i zmasowany ostrzał. Gdyby udało nam się ponownie połączyć z naszymi siłami na powierzchni, powinniśmy być w stanie utrzymać planetarną stolicę. Do tego inne floty przeprowadzają w tym samym czasie ataki na granice korporacji Abhair, po drugiej stronie bramy. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, kolejne zgrupowania powinny niebawem do nas dołączyć, w najgorszym przypadku przynajmniej spowolnią napływ wrogich sił od strony samej bramy.

- Rozumiem - odrzekł Yel?avead po dłuższej chwili milczenia - Załóżmy zatem, że nie musimy się obawiać posiłków z drugiej strony portalu. Nadal jednak przybędą do Aradiel posiłki terrańskie, soreviańskie i ferviańskie, czego najbardziej się obawiamy. Wszystko zależy od naszego zwycięstwa w walnej bitwie. Mnie zaś interesuje przede wszystkim, co możecie wysłać przeciwko terrańskim czy soreviańskim żołnierzom. Mówiłem już, że nie liczę zbytnio na waszą flotę. Wasze oddziały w stolicy, z tego, co udało nam się wywnioskować z przechwyconych komunikatów wroga, a także z danych zebranych przez sondy szpiegowskie, zostały zaś dosłownie zmasakrowane, nie odnosząc żadnych sukcesów, co każe mi powątpiewać również w ich przydatność. Mam nadzieję, że wasi... Szaroskórzy, jak raczyliście ich nazwać, będą mieli więcej do zaoferowania.

Crispusowi zaschło w ustach. Widział na własne oczy pogrom imubiańskiej floty w starciu ze znacznie mniejszą liczebnie flotą Terran. Pomimo tego, liczył, że w walkach ulicznych, dobrze wyszkoleni i wyposażeni legioniści mieli większe szanse. Tymczasem, jeśli wierzyć słowom obcego, imubiańscy żołnierze okazali się równie bezradni, jak walczące na orbicie okręty. Macer zerknął mimowolnie na Rukowa, ale ten albo nie był pod równie wielkim wrażeniem, co komandor, albo po prostu dobrze panował nad nerwami.

- Tego akurat jestem pewny - skonstatował ze spokojem - Do tej pory byli w stanie dość skutecznie dawać odpór Shata'lin, więc jestem dobrej myśli. Jeśli chodzi o dalsze ruchy naszych wojsk... Gdybym uzyskał wsparcie, mógłbym postarać się zająć drugiego Krake...

- Myślę, że szczegółowe planowanie możemy zostawić na później - ponownie przerwał Yel'avead - Jeżeli przedstawiony przez pana na naradzie plan będzie miał szanse powodzenia, z pewnością zostanie zaaprobowany. Tymczasem, chcę wiedzieć, ilu dokładnie tych... Szaroskórych, może pan włączyć do naszych sił.

- Łącznie około miliona. Wszyscy z nich to model VM-25, najnowsza seria produkcyjna.

Na kilka sekund zapanowało milczenie. Yel'avead spojrzał po towarzyszących mu pobratymcach oraz Ildanach, którzy przez krótką chwilę dyskutowali między sobą. Z braku translatora, Crispus nie mógł wiedzieć, o czym mówią - obawiał się jednak, że liczebność sił Szaroskórych również nie wydała im się zadowalająca i omawiają teraz przydatność Imubian jako aliantów.

- Jeżeli ci Szaroskórzy są elitą waszych wojsk - powiedział wreszcie Yel'avead - Jaka jest ogólna liczebność waszej armii?

- Cały legion eskpedycyjny to kilkadziesiąt milionów sił mieszanych. Piechota, wojska pancerne, artyleria konwencjonalna i rakietowa.

- No cóż - rzekł Auvelianin po kolejnej chwili milczenia - żałuję, że nie mogę liczyć na więcej, zważywszy, że sami Terranie czy Sorevianie przetransportowali zapewne do Aradiel również dziesiątki milionów żołnierzy. Niemniej, czy mogę zakładać, że ich nowi... alianci... nie wyprzedzają was zbytnio, jeśli chodzi o technologię militarną?

- Nhilarowie stoją jedną nogą w poprzedniej epoce, jeśli chodzi o taktykę. Stawiają głównie na działania w ścisłych formacjach. Aalveni ze swoją mobilnością stanowią już pewien problem, ale nie są na tyle liczni, żeby wpłynąć znacząco na balans sił. Shata'lin to niestety zupełnie inna klasa jakości, ale są jeszcze mniej liczni, niż siły aalveńskie.

- Dobrze zatem. Skoro nie możemy skierować was przeciwko Terranom, Sorevianom ani Fervianom, będziecie mogli przynajmniej zająć się tymi, którzy ich wspierają. Nie będą dzięki temu absorbowali naszych własnych sił. Jeżeli chodzi o Szaroskórych, znajdziemy dla nich zastosowanie. Czy taki stan rzeczy jest dla was akceptowalny?

- Brzmi dobrze, i na szczęście nie powinno stanowić żadnego problemu. Z przekazów dyplomatycznych jakie otrzymaliśmy wynika dość jasno, że współpraca między stronami wygląda tam dość... krucho.

- Skoro już mówi pan o współpracy - rzekł z mocą Yel'avead, a jego mentalny zew nagle stał się apodyktyczny - na podstawie ugody obowiązującej pomiędzy nami, a Ildanami, jestem w tej kampanii naczelnym dowódcą, a zatem aby nasza własna współpraca układała się należycie, oczekuję pańskiej pełnej kooperacji. To już nie jest wasza kampania, stanowicie część większej operacji, a co za tym idzie, winniście się dostosować do odgórnego planu strategicznego... jak również uznać moje zwierzchnictwo. Czy to również jest dla was akceptowalne?

Macer spojrzał na swojego przełożonego, który przez chwilę zdawał się walczyć ze sobą. Spełnienie żądania obcego dowódcy musiało być dla niego wyraźną ujmą - nikt, poza własnymi zwierzchnikami, nie miał prawa wysnuwać takich żądań wobec imubiańskiego wiceadmirała. Rukow musiał jednak zdawać sobie również sprawę, że w obecnej sytuacji, nie dysponuje siłą, która pozwoliłaby mu przeciwstawić się Auvelianinowi. Był zatem zmuszony się dostosować.

- Na chwilę obecną to zdecydowanie korzystny układ - Rukow z trudem krył swoje niezadowolenie faktem, że musiał złamać panujące w legionowej flocie regulacje - tym bardziej, że mamy do czynienia ze stanem wyższej konieczności. Dalsze opóźnianie akcji dawałoby naszym wrogom dodatkową przewagę.

- A zatem... zezwalam wam niniejszym na desant waszych żołnierzy w rejonie naszej strefy lądowania i utworzenie tam bazy operacyjnej. Oczekuję, że w najbliższym czasie rozwiniecie własne formacje wojskowe tak, aby były postawione w stan gotowości. Kiedy odbędzie się narada, na której obecność pańską i pańskich sztabowców uznam za nieodzowną, zostanie pan o tym zawiadomiony. Mam nadzieję, że dobrze się rozumiemy.

- Ależ oczywiście. Będziemy czekać na wasz sygnał.

- Nie będę zatem pana zatrzymywał. Zakładam, że czeka pana jeszcze dużo pracy. Do zobaczenia na przyszłym spotkaniu. Zapewniam, iż będzie pan wiedział, gdzie można mnie spotkać.

Yel'avead i cała reszta delegacji obcych dość bezceremonialnie odwrócili się i odeszli w swoją stronę. Na miejscu pozostali tylko auveliańscy żołnierze, którzy wystąpili naprzód, zbliżając się do Macera i Rukowa. Był to dla Imubian czytelny znak, iż powinni się wycofać - weszli na pokład promu i już wkrótce byli w drodze powrotnej na Gniew Daeriego.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I oto kolejny tymczasowy comeback. Jednocześnie - tak naprawdę - ożywienie tego tematu, bo poza mną i HHF, nikt tu chyba jeszcze nie publikuje swoich dzieł. Oraz "dzieł".

Opis bardzo trafny, bo sam będę mógł się czymś pochwalić dopiero w grudniu lub styczniu...

A ja wciąż pamiętam, że były takie momenty, gdy odzywać się nie musiał, a jednak to zrobił (np. gdy kazał Gabrielowi iść za sobą).

Wiem, dlatego w poprawionym "Przyjacielu", którego puściłem w lutym, wyciąłem niepotrzebne kwestie. Nie jestem pewien zresztą, czy w końcu zaglądałeś do niego głębiej.

Cóż z tego, skoro fantastykę należy rozumieć głębiej, niż pod postacią bardzo powierzchownej "inności"?

Można powiedzieć, że jest to znak czasów, kiedy to nie wystarczy po prostu coś pokazać, żeby czytelnicy uznali to za fajne. :D Chyba że to "coś" jest bardzo oryginalne (chociaż i tak uważam, że obecnie osiągnięcie unikatowości, ale takiej prawdziwej, jest piekielnie trudne, jeśli nie niemożliwe).

Rozdział przeczytałem i w zasadzie mam tylko jedną wątpliwość. Jeszcze jestem w stanie pojąć, jak Imubianie zrozumieli to, co przekazał im jeden z Auvelian, tylko nie mam pewności, w jaki sposób zadziałało to też w drugą stronę. Czy dobrze rozumiem, że Yel'avead czytał Rukowowi w myślach i dlatego wiedział, o czym Imubianin mówi?

Mógłbym też powiedzieć "czekam na następny rozdział" i to by była nawet prawda, tyle że - zrobiłbym to bez zapału. Bo nie lubię, kiedy autor powieści publikowanej w sieci każe czekać na kontynuację nawet kilka miesięcy, tak żebym zapomniał, o co w niej w ogóle chodziło. Nie bierz tego do siebie, Speeder, bo zdaję sobie sprawę, że mogą wyniknąć różne sytuacje, zwłaszcza że to niezupełnie Twoja wina. Ja bym jednak w takiej sytuacji wstrzymał się z publikacją, aż powieść zostanie napisana do końca (albo przynajmniej powstanie baza, dzięki której potrafiłbym mniej więcej określić, ile zostało). Cokolwiek postanowisz, powiem mimo wszystko: "Czekam na następny rozdział". Chociaż przez opóźnienia może dojść do tego, że czytanie "Paktu na Aradiel" wyląduje bardzo nisko na liście moich priorytetów.

Tymczasem w samym tekście. ;)

Tymczasem głos, który teraz usłyszał Macer, był całkowicie beznamiętny i pozbawiony jakichkolwiek uczuć.

Skoro beznamiętny, to wiadomo, że pozbawiony uczuć.

Z wyglądu przypominali człekokształtne płazy o oliwkowozielonej skórze, trójkątnych głowach i czerwonych oczach z okrągłą źrenicą.

Chyba lepiej "z okrągłymi źrenicami", bo nie chodzi tu o to, że na oboje oczu przypada razem tylko jedna źrenica.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cóż z tego, skoro fantastykę należy rozumieć głębiej, niż pod postacią bardzo powierzchownej "inności"?
Jak więc należy ją rozumieć?

Nowy kawałek jest ok; przede wszystkim mam wrażenie, że to pierwszy raz gdy Auvelianie pokazani są jak badassi :D. Nie sądziłem, że używają psioniki do aż tak... masowych manifestacji swoich mocy, nazwijmy to.

Czy mogę się spodziewać, że zobaczę Auvelianów kopiących tyłki Shata'lin w psionice? :P

Poza tym jednak nie jestem pewien, czy Yel'avead powinien być w stanie przekazać tak skomplikowane, abstrakcyjne wiadomości bez użycia języka, jak robi to tutaj. Bo skoro porozumiewał się z Imubianami za pomocą wyobrażeń, to cała "konwersacja" powinna być co najmniej mniej precyzyjna.

cała załoga została postawiona na nogi w pełnej gotowości
Coś wydaje mi się być... bardzo nie tak z tym stwierdzeniem. Czy nie powinno być raczej, że załoga została postawiona do pełnej gotowości, czy coś?
Mogli okazać się więc okazać po prostu agresywni po zakończeniu bitwy
"Agresywny" to raczej cecha osobowości. Może "mogli dokonać agresji", albo coś takiego, ale nie że nagle wyjdzie że Auvelianie nie panują nad sobą...
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiem, dlatego w poprawionym "Przyjacielu", którego puściłem w lutym, wyciąłem niepotrzebne kwestie. Nie jestem pewien zresztą, czy w końcu zaglądałeś do niego głębiej.

Nie wiem, może w końcu otworzyłem wtedy link nie do tej wersji, co trzeba, ale zwróciło moją uwagę przykładowo to, że pierwsze słowa, jakie w panice Gabriel wygłosił do Kalderana, nadal są sztuczne i nienaturalne, jakie były. No i ta pogaducha z bóstwami...

Rozdział przeczytałem i w zasadzie mam tylko jedną wątpliwość. Jeszcze jestem w stanie pojąć, jak Imubianie zrozumieli to, co przekazał im jeden z Auvelian, tylko nie mam pewności, w jaki sposób zadziałało to też w drugą stronę. Czy dobrze rozumiem, że Yel'avead czytał Rukowowi w myślach i dlatego wiedział, o czym Imubianin mówi?

A jak miałoby być inaczej? Auvelianie mają dużo mniejsze trudności z grzebaniem w głowach - język to dla nich żadna bariera.

Mógłbym też powiedzieć "czekam na następny rozdział" i to by była nawet prawda, tyle że - zrobiłbym to bez zapału. Bo nie lubię, kiedy autor powieści publikowanej w sieci każe czekać na kontynuację nawet kilka miesięcy, tak żebym zapomniał, o co w niej w ogóle chodziło.

Przyganiał kocioł garnkowi...

Co ja mam rzec? Praca, nauka, nieudane podejście do aplikacji... A od czasu do czasu także trudności w kooperacji z HHF, który milczy akurat wtedy, gdy mam czas zająć się tą pisaniną (jak mówiłem wcześniej - ten kawałek, w którym Ikoren i jego Akirni koszą Imubian, był gotowy na długo przed tym, zanim HHF zapodał wreszcie swoje, wcześniejsze).

Chociaż przez opóźnienia może dojść do tego, że czytanie "Paktu na Aradiel" wyląduje bardzo nisko na liście moich priorytetów.

No pech, no...

Jak więc należy ją rozumieć?

No, jako inność pod kątem merytorycznym, a nie tylko wizualnym? Jeżeli rysunek z jakimś zwierzoludem czy innym dziwadłem to już jest "fantastyka", to czemu nie nazwać "fantastyką" obrazów Bacona czy Boscha? Na upartego może i by się dało, ale przecież kompletnie nie o to chodzi.

Nowy kawałek jest ok; przede wszystkim mam wrażenie, że to pierwszy raz gdy Auvelianie pokazani są jak badassi. Nie sądziłem, że używają psioniki do aż tak... masowych manifestacji swoich mocy, nazwijmy to.

Tutaj przecież użyli tej psioniki tylko do komunikacji, a nie na pokaz. Do tego jest to telepatia, a nie jakieś super-potężne moce, wymagające mnóstwa ciemnej energii.

Czy mogę się spodziewać, że zobaczę Auvelianów kopiących tyłki Shata'lin w psionice?

Jest to bardzo możliwe, jeżeli HHF to jakoś przełknie...

Poza tym jednak nie jestem pewien, czy Yel'avead powinien być w stanie przekazać tak skomplikowane, abstrakcyjne wiadomości bez użycia języka, jak robi to tutaj.

A to niby dlaczego? Skoro jest telepatą i nie ma problemu z zaglądaniem do czyjejś głowy, to i nie powinien mieć większych problemów z wygrzebaniem symboli składających się na imubiańską mowę, albo użyciem jakichś symboli o charakterze uniwersalnym.

Poza tym, jakoś się Auvelianie z Imubianami muszą przecież porozumieć.

Dobra, Kefcia się w końcu odezwał, więc mogę chyba w końcu dać kolejny rozdział z kolejnej "parki". Znów Auvelianie, znów Aer'imuel (Boże, jak na nie znoszę podmieniania tych cholernych apostrofów... Czy to takie trudne, żeby forum po prostu je wyświetlało, zamiast wciskać w ich miejsce te durne pytajniki? Wcześniej jakoś nie było z tym problemów...).

=============================================================================

- XLI -

Lecąc desantowcem klasy Akile Typ 105 z powrotem do strefy lądowania, Aer'imuel z lekkim rozbawieniem słuchał mentalnych głosów towarzyszących mu Arm'imdel. Żołnierze wymieniali między sobą uwagi, utyskując na zwierzchników, oczywiście z wyłączeniem samego Aer'imuela. Armelien niespecjalnie im się dziwił. Spędzili niemal całą bitwę w stanie pełnej gotowości bojowej, oczekując rozkazów desantu i włączenia się do walki. Rozkazy te ostatecznie nigdy nie nadeszły - co w praktyce oznaczało, że auveliańscy wojownicy stracili cały ten czas na zmaganiu się z napięciem przed walką. Było to tym bardziej frustrujące właśnie przez wzgląd na fakt, że w końcu nie było im w ogóle dane podjąć walki - odesłano jedynie garstkę z nich na pokład okrętu flagowego, by zapewnić ochronę najważniejszym przywódcom sojuszu podczas spotkania z nowymi aliantami - Imubianami. Jakby i tego było mało, Aer'imuel otrzymał oficjalne przyzwolenie na zluzowanie swoich oddziałów dopiero wtedy, gdy spotkanie już minęło. Przypuszczał, że w tej chwili, kiedy on był wciąż w drodze do bazy, Arm'imdel rozchodzili się już do swoich świeżo przygotowanych, tymczasowych kwater. Było bardzo możliwe, że - zupełnie nie po auveliańsku - witają z ulgą możliwość pozbycia się pancerzy wspomaganych i całego osprzętu.

Wreszcie desantowiec przysiadł na lądowisku, a zajmujący jego przestrzeń ładunkową żołnierze wypadli na zewnątrz, zaledwie Aer'imuel wydał im na to przyzwolenie. Na odchodnym przekazał jeszcze telepatycznie swoim wojownikom poczucie solidarności. Cała ta awantura nie była warta ich cennego czasu.

Kiedy tylko Aer'imuel sam opuścił luk Akile, dostrzegł, iż Imubianie skwapliwie skorzystali z wydanego im przez Yel'aveada zezwolenia na ustanowienie bazy. Toporne, prefabrykowane struktury były już całkiem liczne, podobnie jak otaczający je tłum ludzi. Armelien zakładał wcześniej, że relacjonując swoim podwładnym przebieg minionego spotkania, uraczy ich przy okazji opisem samych Imubian, budząc w ten sposób sensację. Wyglądało jednak na to, że każdy Auvelianin mógł teraz ujrzeć ich na własne oczy. Był to zaś widok zdumiewający, zważywszy uderzające podobieństwo tej rasy do Terran - a zarazem wyraźnie wyczuwalne różnice pomiędzy nimi.

Aer'imuel zdążył postąpić zaledwie kilkanaście kroków od lądowiska, a spotkał się z Tai'kovesem oraz Khae'avilenem, który pozbył się już swego pancerza wspomaganego. Najwyraźniej obydwaj od dłuższego czasu czekali na dowódcę.

- Aer - rzucił zastępca, jak zwykle.

- Tai - odrzekł armelien - Ufam, że nasi żołnierze nie trwają już w "stanie pełnej gotowości bojowej"?

- Istotnie - odparł Khae'avilen - Biorąc pod uwagę sytuację, zrezygnowałem na dziś nawet z planowania ćwiczeń.

- I słusznie - skonstatował Aer'imuel z aprobatą - Na dzień dzisiejszy chyba wystarczy im wrażeń.

- Nawet jeśli owe wrażenia były względnie nieduże? - wtrącił Tai'koves z lekką nutą sarkazmu.

- Rozumiem, że zajmowanie pozycji w bezpiecznym sztabie zakłóca realistyczny punkt widzenia - rzekł Khae'avilen z udawaną surowością, odwracając się do Tai'kovesa - ale mimo wszystko dziwi mnie, że pomimo całego czasu spędzonego z nami, prawdziwymi wojownikami, wciąż nie jest pan świadom, jak pełen napięcia jest czas oczekiwania przed walką. Mówiłem chyba już nieraz, że zastanawia mnie, jak Terranie są w stanie wytrzymać owo napięcie, zważywszy ich... spontaniczność.

- Mnie z kolei dziwi - odparował Tai'koves, udając obrażonego - że pomimo całego czasu, spędzonego ze mną, wciąż nie jest pan w stanie stwierdzić, kiedy moje słowa są wyzute z powagi.

- A mnie dziwi - dodał Aer'imuel - dlaczego wciąż odbywacie tego typu rozmowy, wcale nie sprawiając wrażenia, jakbyście byli nimi znudzeni. Wracając do spraw bardziej poważnych, zgaduję, iż nic wartego uwagi nie dzieje się z naszymi Arm?imdel?

- Zaiste, nic - odrzekł Khae'avilen - nie są co prawda w najlepszym nastroju, ale samo to nie nadwyręża ich dyscypliny.

- Doskonale. A co z naszymi... nowymi sojusznikami?

Tai'koves i Khae'avilen spojrzeli po sobie.

- Wydają się być całkowicie pochłonięci własnymi zajęciami - stwierdził imolien - Ale pomimo tego, część z nich nieustannie oddaje się zbiorowej obserwacji.

- Innymi słowy, armelien - dodał Tai'koves - Mamy na obrzeżach naszej bazy tłum imubiańskich gapiów. Z tego względu, podwojono nawet tamtejszą wartę, choć nasi nowi alianci są przecież niegroźni. Przewiduję, że jeśli minie jeszcze trochę czasu, zaczną podejmować próby spoufalania się z naszymi żołnierzami.

- Też by mnie to nie zdziwiło - przyznał Aer'imuel, po czym zaproponował - Może dokonamy tam krótkiego obchodu, by sprawdzić, jak się sprawy mają?

- Czemu nie? - zgodził się Khae'avilen - I tak nie mamy na chwilę obecną żadnych zobowiązujących zajęć.

- A my przy okazji przyjrzymy się tym Imubianom - dodał Tai'koves - Pan, armelien, miał już ku temu sposobność. My nie skorzystaliśmy z okazji, albowiem czekaliśmy na twój powrót.

- To miłe - rzekł Aer'imuel z mentalnym uśmiechem - Chodźmy zatem.

- Zakładałem, armelien - powiedział Khae'avilen, kiedy już ruszyli we trójkę ku obrzeżom bazy - że od razu podzieli się pan z nami wnioskami ze swoich obserwacji.

- A to w jakim celu? - odparł Aer'imuel - Niebawem sami będziecie mogli wysnuć własne wnioski.

- Owszem, armelien. Niemniej, jestem zainteresowany pańską opinią.

- W takim razie, z chęcią ją wyrażę. Na początek powiedziałbym to samo, co raczył na ich temat powiedzieć sam Wielki Kapłan Yel'avead podczas spotkania... mianowicie fakt, iż niesłychanie przypominają Terran, w każdym razie zewnętrznie.

- A wewnętrznie? - zapytał Tai'koves.

- Wewnętrznie - ciągnął Aer'imuel po krótkiej pauzie - powiedziałbym, że wydają się słabsi. Mniejsi. Bardziej prymitywni. Ich umysły sprawiają wrażenie bardziej ograniczonych, niż u Terran. Mimo wszystko, Terranie są pod tym względem na tyle rozwinięci, że mogą posiąść dość potężne psioniczne moce... a także przejawiają zdumiewające ich zrozumienie, nawet jeśli jest ono niewielkie w porównaniu do naszego. Umysły tych Imubian, w porównaniu do terrańskich, sprawiają wrażenie niedorozwiniętych. A przypuszczam, że to nie jedyne, co odróżnia ich od naszych starych wrogów.

- Na niekorzyść Imubian, jak mniemam - wtrącił Khae'avilen.

- Dobrze mniemasz. To, o czym już zdążyłem powiedzieć, naprowadza mnie na dość oczywisty wniosek, iż Imubianie stoją o krok wstecz za Terranami w dziedzinie ewolucji. Być może nawet o kilka kroków. A jeśli wziąć jeszcze pod uwagę ich toporną w porównaniu do terrańskiej technikę, jest całkiem możliwe, że Imubian nękają naturalne defekty, od których Terranie są całkowicie wolni, tak jak my sami. No i, po prawdzie, każda ze znanych nam ras.

- Cóż to by była za ironia - stwierdził Tai'koves - Spośród dwóch szczepów terrańskiej nacji, przystał do nas, do wyższej rasy, szczep mniej doskonały.

- Co nakazywałoby ci przypomnieć sobie, iż wielokrotnie mówiłem ci, abyś nie lekceważył Terran - rzekł Aer'imuel z przekąsem - I że samą arogancją nigdy ich nie pokonamy.

- Masz słuszność, armelien - rzekł potulnie Tai'koves - Niemniej, taka zależność jest co najmniej intrygująca.

Właśnie w tej chwili trzej Auvelianie osiągnęli granicę własnej bazy operacyjnej, skąd mogli swobodnie obserwować powstającą w bezpośrednim sąsiedztwie bazę imubiańską. Był to widok nieobcy Aer'imuelowi, ale z oczywistych względów, nowi alianci budzili jego zainteresowanie - nawet jeśli z wierzchu starał się to ukrywać. Pod kątem aparycji nie różnili się praktycznie niczym od Terran - a jednak, przy mentalnej penetracji, okazywali się całkiem inni.

Tak jak to opisał Tai'koves, tłum Imubian - najwyraźniej wolnych od obowiązków - stał na obrzeżach własnego obozu i obserwował Auvelian z wyraźną konsternacją, mimo że obiektem ich obserwacji były w tej chwili wyłącznie klony z oddziałów Shilai'rev, które tworzyły dość szczelny kordon, odgradzający przybyszy od auveliańskiej bazy. Niektórzy z Imubian, niezrażeni obecnością obcych żołnierzy, podchodzili całkiem blisko, a trafiło się nawet kilku śmiałków, którzy - zgodnie z przewidywaniami Tai'kovesa - próbowali się spoufalać z Auvelianami. Rychło jednak się zniechęcali, widząc zupełny brak reakcji klonów na typowo ludzki gest pojednania - wyciągniętą do podania dłoń. Aer'imuel obserwował to z lekkim, skrywanym rozbawieniem.

- Miał pan rację, armelien - powiedział w pewnej chwili Khae'avilen - Są zadziwiająco podobni do Terran... jednak tylko zewnętrznie.

- Istotnie - zgodził się Tai'koves - To z kolei każe mi podejrzewać, iż ich próby spoufalenia spełzną na niczym. Terranie wydają się bardziej otwarci od nich. Wyczuwam w ich umysłach immanentną niechęć, wrogość... ksenofobię. Nawet tych kilku, którzy podejmowali nieudolne próby zbratania się z żołnierzami Shilai'rev, dotknie z całą pewnością ostracyzm ich pobratymców, za podejmowanie takich prób.

- W ich sytuacji, ma to wymiar czysto racjonalny - stwierdził Khae'avilen - Można z całą pewnością stwierdzić, że naiwnie zamierzali wkroczyć do tego układu jak zwycięzcy i nie planowali sojuszu z nami. Sytuacja ich do tego zmusiła. Czyż nie przypomina to naszych relacji z Ildanami, u zarania naszego przymierza?

- Ani słowa o Ildanach - wtrącił Aer'imuel z udawaną złością - Chyba że zamierzacie u zarania wzbudzić we mnie niechęć do tych Imubian, poprzez takową analogię.

- Niech pan powściągnie złość, armelien. Powinien pan być przynajmniej zadowolony z faktu, że nasi starzy alianci nie mają tutaj ze sobą żadnych Ragnerów.

Aer'imuel pomyślał, że istotnie tak było. Ildanie wykorzystywali swoje bestie tylko do zadań czysto ofensywnych i sami trzymali się raczej z dala od nich. W zamian, do obrony bezpośredniej swoich baz i instalacji używali jednostek zrobotyzowanych, w tym bojowych androidów, wyposażonych w konwencjonalną broń, a także zautomatyzowanych systemów defensywnych. Do osobistej ochrony ildańscy feudałowie trzymali natomiast przy sobie oddziały gwardzistów, będące jedynymi w ichnich siłach zbrojnych jednostkami, złożonymi z samych Ildan. Abstrahując od wszystkich wad przedstawicieli tej rasy, obecność robotów oraz gwardzistów była zdecydowanie łatwiejsza do zniesienia, niż Ragnerów. Aer'imuel miał szczerą nadzieję, że podczas tutejszej kampanii, nigdy nie będzie musiał spotkać tych ostatnich.

- A skoro o tym mowa - podjął Tai'koves - gdzie są wszystkie Ragnery?

- W terenie - odrzekł Aer'imuel - Co było do przewidzenia, ich pierwszy generalny atak został odparty na całej długości frontu. Ale rolvar Drakred rozważnie wydał rozkaz ich zawrócenia, zanim zdążyłyby ponieść poważne straty. O ile wiadomo, soreviańscy Strażnicy zakładają już bazy w pobliżu miejsc poszczególnych starć, a Ildanie zadbali już o to, aby powstały pierwsze wylęgarnie Ragnerów. Rozprzestrzeniają się dość szybko, kłopot w tym, że planeta jest dość jałowa. A co za tym idzie...

- Nie zdołają pozyskać zbyt wiele biomasy do hodowli nowych Ragnerów - Khae'avilen wszedł w słowo dowódcy.

- Zgadza się - potwierdził armelien, ignorując nietakt podwładnego - Ale to nie martwi ich zbytnio. Już od dawna zakładamy, że ta kampania nie będzie trwała długo. Alby my szybko pokonamy ich, albo oni szybko pokonają nas. Tu nie ma środków do prowadzenia długotrwałej walki, dla żadnej ze stron.

- Za pozwoleniem, armelien - ponownie wtrącił Khae'avilen - Mówi pan tak, jakby poważnie rozważał pan możliwość klęski. Czy to aby nie defetyzm?

- Wielokrotnie już mówiłem - rzekł Aer'imuel, uśmiechając się mentalnie - iż jest to realizm, a nie defetyzm. Nigdy nie poddałem się bez walki i nie zamierzam tego robić.

- Jest mi to doskonale wiadome, armelien. Nie spodziewałbym się niczego innego.

- Skoro jest ci to doskonale wiadome - dowódca skierował spojrzenie na oficera - Dlaczegóż to wspominasz, nie po raz pierwszy, o defetyzmie?

- Ponieważ na swój sposób, wydaje mi się to nieodmiennie... fascynujące, że ktoś z Aon'emua, przedstawiciel klasy tak gorliwie stosującej się do etykiety, reaguje tak spontanicznie na moje słowa - w mentalnym głosie Khae'avilena dało się wychwycić skrywane rozbawienie.

- Rozumiem - rzekł Aer'imuel, doskonale udając obrazę - Czyżbym miał zatem jeszcze zatańczyć, dla twej uciechy?

- Proszę wybaczyć, armelien, jeśli pana uraziłem - oficer schylił głowę - Nie było to moim zamiarem. Mniemałem, że pewna... spontaniczność jest czymś, co sam pan postrzega jako czynnik odróżniający pana od arogantów z Avn'khor.

- Chciałbym zauważyć - wtrącił Tai?koves - że wyolbrzymiasz różnicę między wami, imolien. Wszyscy jesteśmy Emua. Nieporównanie ciekawszym zjawiskiem byłby Wielki Kapłan Yel'avead, okazujący irytację. Szczególnie że, po prawdzie, miałby ku temu powód. Jak się domyślam, nie jest szczególnie zadowolony z aktualnego obrotu spraw?

- Istotnie, nie jest - potwierdził Aer'imuel - Jeśli można to tak nazwać. Przez to, że Konklawe narzuciło mu termin ataku, nie zebrał takich sił, na jakie liczył. Teraz mamy bardzo mało czasu, aby ściągnąć odpowiednio duże posiłki, gdyż nasi wrogowie będą z całkowitą pewnością dążyli do tego samego. Jak już wspomniałem, konflikt na Aradiel III zapewne rozstrzygnie się już wkrótce, za sprawą walnych bitew na dużą skalę. Yel'avead myśli podobnie i dlatego teraz żałuje, że nie miał do dyspozycji większych sił, aby odpowiednio szybko zmiażdżyć opór. Wsparcie w postaci Imubian jest w tej sytuacji wyjątkowo marnym pocieszeniem, zważywszy ich wątłość.

- Rasy wspierające Terran i ich sojuszników nie wydają się być od nich wiele potężniejsze - zauważył Tai'koves - Oczywiście, z jednym wyjątkiem.

- Istotnie - zgodził się Aer'imuel - To ci psioniczni parweniusze. Należy oczekiwać, że was, Arm'imdel - tu dowódca zwrócił się do Khae'avilena - skierują przeciwko nim.

- Bardzo możliwe - skonstatował imolien - Przypuszczam, że panu samemu taka ewentualność by odpowiadała?

Aer'imuel przytaknął. Kwestie psionicznych restrykcji oraz podstępowania wobec ras je łamiących były jednymi z nielicznych, w których podzielał stanowisko kapłanów Avn'khor.

- Jak sądzisz, imolien - zagadnął - poradzicie sobie z takim zadaniem?

- Walczyliśmy już z innymi psionicznymi parweniuszami, w osobach terrańskich psychotroników z Zakonu - odrzekł Khae'avilen ze spokojem - Pomimo swojej zawziętości, nie stanowili dla nas większego problemu, walcząc orężem, który my znamy przecież nieporównanie lepiej. Nie spodziewam się, aby ci obcy mieli być wiele większym wyzwaniem.

- Ufam zatem, iż dacie im odpowiednią nauczkę? - zapytał Tai'koves - Aby nie władać mocą, przed którą nie czują odpowiedniego respektu?

- Albo to zrobimy i przyjmą ową naukę - powiedział złowrogo Khae'avilen - albo zabijemy wszystkich, którzy staną nam na drodze.

To be continued...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No, jako inność pod kątem merytorycznym, a nie tylko wizualnym? Jeżeli rysunek z jakimś zwierzoludem czy innym dziwadłem to już jest "fantastyka", to czemu nie nazwać "fantastyką" obrazów Bacona czy Boscha? Na upartego może i by się dało, ale przecież kompletnie nie o to chodzi.
A w sumie dlaczego nie? Jeśli jakiś obraz przedstawia jakąś scenę fantastyczną (nie zwyczajną narysowaną w wykrzywionym stylu), a nie posiada on żadnego opisu, bo jest po prostu obrazem, to moim zdaniem wciąż może to być sztuka "fantastyczna".
Tutaj przecież użyli tej psioniki tylko do komunikacji, a nie na pokaz.
Użyli jej także to całkowitego przejrzenia i zrozumienia umysłów mnóstwa ludzi, nie napotykając żadnego oporu.

To przerażająca zdolność, nawet bardziej niż wysadzenie czołgu psionicznym pociskiem.

A to niby dlaczego? Skoro jest telepatą i nie ma problemu z zaglądaniem do czyjejś głowy, to i nie powinien mieć większych problemów z wygrzebaniem symboli składających się na imubiańską mowę, albo użyciem jakichś symboli o charakterze uniwersalnym.
Symbole uniwersalne mają to do siebie, że są na ogół raczej ogólne. A mówimy tu o pierwszym kontakcie nie tylko różnych kultur, ale także gatunków. Ze wspólnymi symbolami może być problem.

A co do wydobycia mowy; trzeba ją jeszcze pojąć. Czy Auvelianie potrafią objąć nie tylko suche informacje, ale też całą wiedzę z umysłów, które przeglądają?

Jeśli tak, to ich moce są dużo potężniejsze niż myślałem.

Boże, jak na nie znoszę podmieniania tych cholernych apostrofów... Czy to takie trudne, żeby forum po prostu je wyświetlało, zamiast wciskać w ich miejsce te durne pytajniki? Wcześniej jakoś nie było z tym problemów...
Wyłącz po prostu zastępowanie apostrofów, w autokorekcie (czy gdziekolwiek to jest, nie korzystam z Worda). Podejrzewam, że zmiana zaszła w używanym przez ciebie programie, nie tym forum.

Nowy fragment fajny; auveliańskiej kultury nigdy dosyć, choć wciąż czuję niedosyt i miejscami mam wrażenie, że zachowują się trochę... zbyt ludzko.

auveliańscy wojownicy stracili cały ten czas na zmaganiu się z napięciem przed walką
Skoro do walki nie doszło, to ciężko mówić o czymkolwiek "przed walką".
w końcu nie było im w ogóle dane podjąć walki
A to już po prostu powtórzenie względem poprzedniego zdania.
nie są co prawda w najlepszym nastroju
Czy posiadanie jakiegokolwiek nastroju nie narusza już zasad Auvelian?
Pan, armelien, miał już ku temu sposobność. My nie skorzystaliśmy z okazji, albowiem czekaliśmy na twój powrót.
A nie na "pana" powrót? Jedno albo drugie.
Umysły tych Imubian, w porównaniu do terrańskich, sprawiają wrażenie niedorozwiniętych.
Cóż mogę powiedzieć, to chyba adekwatny komentarz odnośnie dotychczasowego zachowania Imubian.
Imubianie stoją o krok wstecz za Terranami w dziedzinie ewolucji
"W dziedzinie" brzmi tu beznadziejnie; ewolucja to nie jest sztuka do uprawiania. Lepiej byłoby "pod względem" po prostu, czy coś takiego.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem, może w końcu otworzyłem wtedy link nie do tej wersji, co trzeba, ale zwróciło moją uwagę przykładowo to, że pierwsze słowa, jakie w panice Gabriel wygłosił do Kalderana, nadal są sztuczne i nienaturalne, jakie były. No i ta pogaducha z bóstwami...

O ile pierwsze słowa Gabriela jeszcze rozumiem, bo nic w nich nie zmieniałem (wydawały mi się w porządku), o tyle scenę rozmowy z bóstwami już w dużej mierze przerobiłem (nawet inkantację dodałem, a co). Czyżby znów chodziło o tę zbroję?

Ogólnie jeśli uda Ci się znaleźć wolną chwilę, zajrzyj do historii Iklestrii (rozdziały V i VIII) oraz eskapady na kryjówkę bandytów (rozdziały VI i VII). Te fragmenty napisałem niemal od nowa.

Przyganiał kocioł garnkowi...

No to żebym nie wyszedł na hipokrytę - moja nowa powieść z cyklu smoczego rycerza ma już 11 rozdziałów. Nie zamieszczam jej jeszcze tylko dlatego, że chcę najpierw napisać ją do końca i przeprowadzić przez uczciwą redakcję (oraz oczywiście pokazać beta-czytelnikom). Jednym z powodów jest właśnie to, że nie chcę sytuacji, w której czytelnicy będą musieli czekać nawet kilka miesięcy na kontynuację.

A w sumie dlaczego nie? Jeśli jakiś obraz przedstawia jakąś scenę fantastyczną (nie zwyczajną narysowaną w wykrzywionym stylu), a nie posiada on żadnego opisu, bo jest po prostu obrazem, to moim zdaniem wciąż może to być sztuka "fantastyczna".

Wbrew temu, co pisze Speeder, nadal uważam, że fantastyka to jest po prostu wszystko to, co nie ma prawa zaistnieć w świecie rzeczywistym (uznaję to wręcz za fakt, nie opinię). Zgadzam się z nim jednak w tym względzie, że obecnie odbiorca (więc m.in. czytelnik) ma większe wymagania. Nie wystarczy bowiem pokazać np. smoka - odbiorca chce jeszcze wiedzieć, kim on jest, co robi i dlaczego to robi. I żeby z zachowania faktycznie był smokiem, a nie przerośniętym, czworonożnym człowiekiem, któremu dorobiono łuski, ogon, skrzydła, pazury, rogi i ogólnie gadzi wygląd.

Wyłącz po prostu zastępowanie apostrofów, w autokorekcie (czy gdziekolwiek to jest, nie korzystam z Worda). Podejrzewam, że zmiana zaszła w używanym przez ciebie programie, nie tym forum.

Najlepiej chyba wkleić to do Notatnika i tam podmienić znaki wordowskie. Niestety, ale obecny skrypt forum jest, jaki jest. Najgorsze, że administracja najwyraźniej nie jest w stanie nic z tym zrobić, bo na pewno zgłaszano jej już ten problem.

Zarzekałem się, że nie będę się śpieszył z czytaniem, ale postanowiłem wyrwać trochę czasu, bo krótki. wink_prosty.gif Podoba mi się sposób przedstawienia Auvelian (faktycznie brzmią całkiem "chłodno"), chociaż faktycznie, tak jak Kefce, niektóre teksty wydawały mi się bardziej "ludzkie". Łapanki tym razem nie robię, bo zauważyłem raptem drobne błędy, więc tak naprawdę nie widzę sensu w ich punktowaniu.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wrzucam coś swojego, żeby trochę pomieszać szyki władzy w tym wątku. :)

Stałem jak wryty, nie rozumiejąc sytuacji, w której właśnie się znalazłem. Patrzyłem w dal, a raczej próbowałem wytężać wzrok, żeby móc zobaczyć cokolwiek, jednak wszelkie starania spełzały na niczym. Absolutnie nie miałem pojęcia co o tym wszystkim sądzić. Znaleźliście się kiedyś w takiej sytuacji, że nagle i nie wiadomo skąd jesteście w całkowicie innym, obcym Wam miejscu? Właśnie takie coś mi się przydarzyło. Tak, jak gdyby ktoś pstryknął palcami i za pomocą jakiegoś demonicznego ciągu wypowiedzianych słów przeniósł mnie w czasie i przestrzeni do plugawego w swej naturze wymiaru, który rządzi się własnymi nieopisanymi prawami. Okropne zimno, przeszywające mnie od stóp po głowę, uniemożliwiało mi skuteczne i logiczne myślenie. Odczuwałem tylko paraliżujący chłód, wlewający się z każdym wdechem do moich płuc niczym lodowata, nieznanego pochodzenia ciecz.

Byłem pewny, że potwornie ujemna temperatura brała się z białej jak mleko mgły, która otaczała mnie z każdej strony. Było to doświadczenie zaprawdę zatrważające, gdyż nie miałem pojęcia gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Mgła była tak gęsta, że nie byłem w stanie stwierdzić jaki grunt mam pod nogami. Gdy spróbowałem dotknąć podłoża ręką, przeszył mnie impuls trwogi. Otóż nigdy wcześniej moje ciało nie doświadczyło takiej jak ta materii. Nie był to ani piasek, jaki znamy z gorących pustyń czy plaż, ani śnieg padający w zimie. Daleko mu również było to żwiru czy kamieni lub błota. Było to jakby wszystko i nic zarazem. Szybko więc wstałem i zdecydowałem, że muszę prędko się stąd wydostać.

Mięśnie moje były zesztywniałe i każdy kolejny krok wiązał się z nieprzyjemnym kłuciem w nogach, które widocznie były przemarznięte do szpiku kości. Szedłem powolnym, chwiejnym krokiem dobrą godzinę lub dwie, tracąc z minuty na minutę zapał, gdy nagle dobiegł mnie bardzo cichy dźwięk. Brzmiał trochę jak skowyt, tylko bardziej mechanicznie i groteskowo. Jestem pewny, że jego natężenie wzrastało, aż w pewnym momencie urosło do poziomu, który pozwolił mi wywnioskować, że jest to coś w rodzaju syreny alarmowej. Dźwięk brzmiał podobnie do komunikatu ostrzegającego przed wrogim nalotem bombowym, ale był bardziej nieprzyjemny, wyższy i urywał się co jakiś czas bez żadnej przyczyny. Najgorsze było to, że nie miał konkretnego źródła i nie byłem w stanie wywnioskować skąd dochodzi a więc, w którym kierunku powinienem się udać. Przez jakiś czas oczekiwałem, że coś się wydarzy, jednak po jakimś kwadransie, zdecydowałem się iść dalej przed siebie. Dźwięk diabelnego alarmu towarzyszył mi przez chwilę po czym, jak gdyby ktoś ręką odjął, przestał rozbrzmiewać w ogóle. Z bliżej nieokreślonego powodu przejąłem się tym do reszty, ukłuło mnie uczucie ogromnego strachu. Mgła zdawała się jeszcze bardziej gęstnieć a powietrze było coraz bardziej mroźne. Musiałem znacząco spłycić swój oddech, ponieważ czułem, że wnętrze ust oraz gardło zaczyna mi zamarzać.

Wtedy stała się rzecz najmniej oczekiwana. Poczułem, że ktoś chwyta mnie za ramię w nieprzyjemnym uścisku. Kątem oka zauważyłem coś co wywołało we mnie mieszaninę strachu i obrzydzenia. Czułem, że zaczyna mi się kręcić w głowie a umysł spowijają potworne i plugawe myśli wizji wyglądu szkarady, która właśnie za mną stała. To, czego nie mogę nazwać dłonią, łapą lub nawet zbiorem palców, ścisnęło mocniej, rozlewając falę bólu wzdłuż ramienia. Macka, szpony czy jakkolwiek by tego nie określić wbiły się w moje ciało niczym stado insektów chcących ludzkiej krwi. Rażony najdzikszym instynktem przetrwania wyrwałem się i rzuciłem przed siebie. Biegłem ile sił w nogach, słysząc za sobą co chwilę nieludzkie posapywanie i skrzeki. Pomimo chwilowej przewagi nad tym plugastwem już wiedziałem, że mnie dogadania i jest coraz bliżej.

Upadłem. A raczej zacząłem spadać, bo grunt który miałem pod nogami nagle przestał dla mnie istnieć. Unosiłem się w białej jak mleko mgle czując, że coś ciągnie mnie w dół. Nie słyszałem już odgłosów potwora jednak nadal w jakiś nadnaturalny i niepojęty sobie sposób wiedziałem, że jest obok. Po moim ciele rozlewał się ból płynący z ramienia, zaćmiewający mój umysł. Był tak silny, że dalsze utrzymywanie świadomości w ryzach było niczym cud i po chwili walki moje procesy myślowe przestały istnieć.

Otworzyłem oczy i nie było już białej jak mleko mgły. Ujrzałem wnętrze swojego pokoju w Newbridge. Przerażony wydarzeniami wstałem i szybkim krokiem podszedłem do okna, o który dzwonił deszcz i stukające w niego gałęzie starej jabłoni. Otworzyłem jedną z okiennic aby złapać tchu i ogarnąć myśli. Rzuciłem jeszcze okiem na swoje biurko, gdzie leżało kilka zabazgranych kartek i pióro. Stwierdziłem, że wszystko to muszę spisać i to jak najszybciej, nim zapomnę cały ten horror. Zanim jednak udałem się w celu przelania przemyśleń na papier, ogarnęła mnie nieopisana trwoga. Otóż w bladoniebieskim świetle księżyca, który wpadał przez przybrudzone szyby, zauważyłem na swoim ramieniu blizny, jak gdyby jakaś obca kreatura wbiła we mnie diabelskie pazury.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W tej chwili nie mam siły na czytanie i komentowanie nowego opowiadania, więc ograniczę się do udzielenia zaległej odpowiedzi.

A w sumie dlaczego nie?

A widziałeś kiedyś, żeby takie obrazy do "fantastyki" zaliczano?

Użyli jej także to całkowitego przejrzenia i zrozumienia umysłów mnóstwa ludzi, nie napotykając żadnego oporu.

Wat? Niby dlaczego przekazanie iluś tam ludziom względnie prostej informacji miałoby wymagać "całkowitego przejrzenia i zrozumienia" ich umysłów?

A co do wydobycia mowy; trzeba ją jeszcze pojąć. Czy Auvelianie potrafią objąć nie tylko suche informacje, ale też całą wiedzę z umysłów, które przeglądają?

Awrrr... umowność! Jakoś muszą się przecież komunikować. Do tej pory ci jakoś nie przeszkadzało, że Shata'lin mogą telepatycznie przekazywać innym zrozumiałe słowa, normalnie nie znając ich języka.

Wyłącz po prostu zastępowanie apostrofów, w autokorekcie (czy gdziekolwiek to jest, nie korzystam z Worda). Podejrzewam, że zmiana zaszła w używanym przez ciebie programie, nie tym forum.

A, skąd. Są tu przecież nadal rozdziały "Nieba i piekła", wlepione dawno temu. Jakoś wtedy nie potrzebowałem zamieniać apostrofów, myślników, cudzysłowów i innych takich. A po jakimś czasie nagle w ich miejsce - z przysłowiowych czterech liter - pojawiły się wszędzie te cholerne pytajniki. To samo na moim blogu - były myślniki, któregoś dnia z myślników zrobiły się pytajniki. I musiałem wszystko pozamieniać.

Nowy fragment fajny; auveliańskiej kultury nigdy dosyć, choć wciąż czuję niedosyt i miejscami mam wrażenie, że zachowują się trochę... zbyt ludzko.

Może to wynikać częściowo z faktu, że Aer'imuel, Tai'koves oraz żołnierze Arm'imdel to wedle auveliańskich standardów bardzo uczuciowe dziwaki.

Skoro do walki nie doszło, to ciężko mówić o czymkolwiek "przed walką".

No to przed czym niby miałoby to napięcie być?

Czy posiadanie jakiegokolwiek nastroju nie narusza już zasad Auvelian?

Jak już mówiłem, Arm'imdel są dziwni jak na ichnie standardy. Ciężko pozostać całkowicie beznamiętnym, jeśli się staczało walki na śmierć i życie.

A to przekręcanie mojej alternatywnej ksywy to taka odwrotność przypadłości, w wyniku której przerobiłeś Sekirę na Zekirę? chytry.gif

Ogólnie jeśli uda Ci się znaleźć wolną chwilę, zajrzyj do historii Iklestrii (rozdziały V i VIII) oraz eskapady na kryjówkę bandytów (rozdziały VI i VII). Te fragmenty napisałem niemal od nowa.

Jak znajdę chwilę, to przeczytam. Generalnie mam teraz ogromne zaległości w czytaniu, a moja żądza powiększania prywatnej biblioteczki tylko pogarsza sprawę (Kefcia sam zresztą widział, jak korzystając z okazji, że jestem w Empiku, od razu kupiłem dwa dość grube tomiszcza). Już mam ileś tam książek do przeczytania, a kupuję jeszcze następne.

Najlepiej chyba wkleić to do Notatnika i tam podmienić znaki wordowskie.

Dla mnie bez różnicy - tak czy inaczej trzeba się użerać z podmienianiem pojedynczych znaków. A potem jeszcze bardzo często się okazuje, że jakieś przeoczyłeś, co tylko powiększa frustrację.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wrzucam coś swojego, żeby trochę pomieszać szyki władzy w tym wątku. :)

Jakiej tam władzy. Co najwyżej małej grupce zapaleńców, którzy praktycznie zagarnęli temat, bo prawie nikt inny tu nie pisze. :P

Co do opowiadania, zabrakło mi w nim emocji. Na końcu dowiadujemy się, że główny bohater spisuje wszystkie wydarzenia krótko po obudzeniu się (?), a całość wygląda tak, jakby była opisana z dystansu. Dużego dystansu. Poza tym jednak sprawnie napisane, przynajmniej na tyle, że "dziabnąłem" na jeden raz.

A, skąd. Są tu przecież nadal rozdziały "Nieba i piekła", wlepione dawno temu. Jakoś wtedy nie potrzebowałem zamieniać apostrofów, myślników, cudzysłowów i innych takich. A po jakimś czasie nagle w ich miejsce - z przysłowiowych czterech liter - pojawiły się wszędzie te cholerne pytajniki. To samo na moim blogu - były myślniki, któregoś dnia z myślników zrobiły się pytajniki. I musiałem wszystko pozamieniać.

To wszystko dlatego, że od tamtego czasu zmienił się skrypt, na którym działa forum, i on właśnie nie toleruje znaków, które można postawić w Wordzie. Wyjątek stanowią blogi, choć i tam skrypt jednorazowo pozmieniał znaki wordowskie na pytajniki (mnie też to wkurzyło).

Jak znajdę chwilę, to przeczytam. Generalnie mam teraz ogromne zaległości w czytaniu, a moja żądza powiększania prywatnej biblioteczki tylko pogarsza sprawę (Kefcia sam zresztą widział, jak korzystając z okazji, że jestem w Empiku, od razu kupiłem dwa dość grube tomiszcza). Już mam ileś tam książek do przeczytania, a kupuję jeszcze następne.

To trochę tak jak ja, bo sporządziłem sobie listę książek, które chcę przeczytać. I ta lista cały czas rośnie, a mniej pozycji skreślam jako przerobionych. :P Ale to głównie moja wina, bo nie dość, że nie mam na czytanie takiego parcia, jakiego bym chciał (bo siły i czas bym znalazł), to jeszcze sprawę utrudnia mi fakt, że wolno czytam.

Swoją drogą, nie wiedziałem, że Ty i Kefka znacie się osobiście.

Dla mnie bez różnicy - tak czy inaczej trzeba się użerać z podmienianiem pojedynczych znaków. A potem jeszcze bardzo często się okazuje, że jakieś przeoczyłeś, co tylko powiększa frustrację.

Ale nie musisz robić tego pojedynczo. Zarówno w Wordzie, jak i w Notatniku masz opcję "Zamień", gdzie w jednym okienku wklejasz znak, który chcesz zmienić, a w drugim wpisujesz ten, na który chcesz go podmienić, i klikasz na "Zamień wszystkie". A proponuję Notatnik, bo nie ma tam autokorekty, która zmieniłaby Ci te znaki z powrotem.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałem pierwszy wpis. Słabe.

Masa literówek, błędów ortograficznych ("przekarz", "rzołnierzy", "dowudców"), a także brakujących przecinków i spacji (np. przy myślnikach oznaczających, kiedy jest kwestia mówiona). Na dodatek początek fatalny. Dwa pierwsze zdania zawierają błędy - w pierwszym jest nim określenie "postać postawnego człowieka" (masło maślane, wystarczy "postać"), a w drugim leży składnia. Gorsze jest jednak to, że od razu poświęcasz akapit na przedstawienie postaci, której jeszcze nie znamy, więc nikogo nie będzie obchodzić to, kim ona jest. Spróbuj wpleść ten opis w wydarzenia, a samą opowieść zacząć od ich zaprezentowania, tak żeby już na początku zyskać zainteresowanie czytelnika. Fabuła z kolei jest pełna błędów logicznych. Mimo że pada deszcz, wrogowie oblegający zamek rozpoczynają atak (odnoszę wrażenie, że strzały z machin oblężniczych potraktowałeś jako "strzały ostrzegawcze", co na mój rozum jest błędem). I nagle Argelian, jakby nie zdając sobie sprawy z sytuacji, chce wezwać króla na naradę tak naprawdę w głupiej sprawie (wysłać dwóch zwiadowców, żeby oskrzydlić znacznie liczniejszego wroga, chociaż to ewidentnie posłanie ich na pewną śmierć?). No i mała podpowiedź co do formatowania tekstu: na końcu linijki, o ile to nie jest koniec akapitu, nie stawia się Entera.

Odpowiedz szczerze: czy dawałeś komuś ten tekst do przeczytania przed publikacją? I czy sam przeczytałeś go po napisaniu?

Jeśli faktycznie, sądząc po profilu, pisałeś to w wieku 14 lat, można to jeszcze w pewnym stopniu usprawiedliwić. Tylko że na mój gust powinieneś to opowiadanie poprawić przed wrzuceniem linka na forum. W tym, co przeczytałem, nie potrafię doszukać się żadnych pozytywów, ale pracuj dalej. Poszukaj wskazówek, jak konstruować historię. I dużo czytaj. No i obowiązkowo daj wcześniej komuś swoje dzieło do zrecenzowania. Powinno być lepiej.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 28.11.2014o11:53, Knight Martius napisał:

Swoją drogą, nie wiedziałem, że Ty i Kefka znacie się osobiście.

To, że znamy się osobiście, to trochę za dużo powiedziane. Po prostu spotkaliśmy się niedawno w realu.

Tak a propos, to czekam, aż Kefcia coś rzeknie, ale chyba się nie doczekam. A że nowy fragment cross-overa... a właściwie to chrzanić to. Ten utwór ma już tytuł, więc nazywajmy go teraz po tytule. A więc nowy rozdział "Paktu na Aradiel" jest gotów (następny po nim też, z góry mówię) i jestem z jego tytułu troszkę zły. Wymknął się nam bowiem trochę spod kontroli i w efekcie wyszedł strasznie długi (13 stron z lekką górką). Dzieje się co prawda dość sporo, ale nie chciałem właśnie, aby był tak rozdęty.

W nowym rozdziale powracamy do wątku Sinva-Ikoren... A dla informacji moich starszych czytelników, jedna z istotniejszych postaci z mojej "tfurczości" ma tutaj niewielkie cameo (a inna - już większy występ, nie pierwszy w "Pakcie...").

=============================================================================

 

 

- XLII -

 

Sinva zgodnie z rozkazami Baladiela udała się do punktu dowodzenia przy obozie dyplomatycznym. Pozostałe siostry zdążyły już przekazać jeńców na wysunięty posterunek i oczyścić teren. Obszar był całkowicie zabezpieczony w ciągu około godziny i tylko nieliczne oddziały Łowców monitorowały perymetr. Mallo zdecydował się wstrzymać dalsze natarcie za namową nowych sojuszników. Sinva nie była pewna, czemu miał służyć taki ruch, szczególnie w obliczu raczej słabego oporu ze strony Legionu, z drugiej strony cieszyła się w duchu z faktu, że ona i jej siostry zostały przynajmniej tymczasowo zluzowane. Odpoczynek od niemalże dosłownej rzezi wrogich wojsk był jej bardzo potrzebny. Emocje, które miała okazje wyczuć w umysłach nieprzyjaciół, okazały się dość przytłaczające. Mieszanka panicznego strachu i poczucia beznadziei wraz z kompletną dezorientacją wywołaną utratą łączności z flotą. Ciężko jej było mierzyć się z tym wszystkim na dłuższą metę, toteż możliwość spokojnej rozmowy z braćmi, siostrami i być może żołnierzami pozostałych frakcji przywitała z nieskrywaną ulgą.

Obóz został założony w wyraźnym pośpiechu, ale był w pełni funkcjonalny dzięki zabezpieczeniu logistycznemu zrzuconemu z pokładu Krakena. Nhilarskie moduły wojskowe gęsto upstrzyły placówkę dyplomatyczną, zmieniając ją w coś na kształt miniaturowego miasta tuż przed ruinami większego miasta. Całej strefie zapewniono pełne zasilanie dzięki modularnym generatorom. Niczym jest jednak miasto bez mieszkańców, a tych było pełno. Choć wojska starały się raczej nie mieszać i zdecydowana większość odpoczywała we własnych sektorach, o tyle sam plac stanowił miejsce pełne interakcji. Tutaj właśnie przebywali ważniejsi dowódcy, a co za tym idzie, także i straże przyboczne, oddziały sił specjalnych, czy wreszcie niemal cały kontyngent Shata?lin, który przez małą liczebność bez problemu zmieścił się w obrębie punktu dowodzenia, w paru budynkach na południu oraz kilku korwetach, które wylądowały opodal.

Nie ociągając się, Sinva ruszyła w stronę obozu własnych wojsk, mijając pod drodze peryferie obozu wojsk Abhair. Ku jej zaskoczeniu, rozmowni zazwyczaj żołnierze Federacji byli tym razem raczej cisi, ich myśli jednak zdradzały bardzo wiele. Morale było być może nawet gorsze od tego, jakie wyczuła wśród legionistów. Wielu grenadierów i plemiennych wojowników dopiero co powróciło z tuneli pod miastem, gdzie toczyły się ciężkie walki z poważnymi stratami po obu stronach. Wąskie korytarze techniczne stanowiły świetne pozycje dla wszelkiej broni ciężkiej. Sądząc po wyraźnych przebłyskach wspomnień, niektóre podziemne ścieżki po prostu się zawaliły, grzebiąc żołnierzy obu stron żywcem. Inni byli po prostu przygnębieni ogromem zniszczeń oraz stratami lokalnego garnizonu. Spora część żołnierzy liczyła na to, że zastaną swoich towarzyszy broni bohatersko odpierających imubiańskie ataki w świetnie przygotowanych pozycjach obronnych. Rzeczywistość była jednak bardziej ponura. Legionowy desant został przeprowadzony wyjątkowo sprawnie. Choć atak szybko wytracił impet, Imubianie wiedzieli dokładnie, gdzie i jak atakować. Wiele oddziałów lokalnego garnizonu wybito do nogi, nim zdążyły dotrzeć do stanowisk defensywnych. Co gorsza, umysł Sinvy uderzały wyłapane myśli o zabitych cywilach. Choć większość miasta udało się ewakuować, wśród ofiar wciąż pełno było niczemu niewinnych mieszkańców. Wielu zginęło pod gruzami. Przygnębieniu i gniewowi wojska korporacyjnego trudno się było dziwić. Miasto, które miało być perłą Abhair, z każdą godziną zmieniało się w coraz większą ruinę.

Po chwili marszu nastrój wyłapywanych myśli uległ zmianie na dużo bardziej swojski. Sinva mogła w końcu wyczuć znajomą więź typową dla jej sióstr i braci. W przeciwieństwie do armii Abhair, Shata'lin byli w raczej dobrym nastroju. Choć Strażniczka wciąż mogła wyczuć pewne przerażenie w umysłach młodszych gwardzistów, to większość radowała się. Sposobność do wymierzenia sprawiedliwości Legionowi w otwartej bitwie była czymś typowym dla co bardziej idealistycznych żołnierzy. Inni byli nieco poirytowani tym, że wciągnięto ich w konflikt nhilarskiej korporacji. Kilka młodszych stażem Strażniczek Świątynnych cieszyło się natomiast z okazji do spotkania nowych, nieznanych dotąd wrogów. Wśród całej tej mieszanki dało się ponadto wyczuć współczucie i smutek wśród części starszych braci i sióstr, podchodzących do swoich zadań z mniejszą dozą poniekąd młodzieńczej ekscytacji, a raczej z chłodnym poczuciem obowiązku. Było to wciąż łatwiejsze do zniesienia niż smutek zasnuwający cały obóz korporacji.

Sinva podeszła w końcu do jednej z korwet, w której ustanowiono tymczasową kaplicę, zwabiona przez znajomy umysł. Myśli należały do siostry, ale zupełnie innej od pozostałych, były trudniejsze do odczytania i pod pewnymi względami wypaczone. Strażniczka mogła bez problemu wyczuć powierzchowną ekscytację całą sytuacją, wręcz podniecenie z nadarzającej się okazji do przelania wrogiej krwi. Sinva znała tylko jedną istotę, której niezaspokojona, perwersyjna wręcz żądza wrażeń zasłaniała w gruncie rzeczy bardzo wrażliwy i kreatywny umysł, umysł z którego wiele lat temu stworzono prawdziwą maszynę do zabijania.

Strażniczka przekroczyła próg kaplicy i jej psioniczny wzrok od razu objął znajomą sylwetkę. Aildayenne szybko wpięła igłę w prawą rękawicę, dotknęła blizn przy lewym oku, po czym oblizała palce.

- Nie spodziewałaś się mnie, prawda? Można to wyczuć na kilometr.

- Nie, nie spodziewałam, Aniołku. - odparła Sinva - Co tutaj w ogóle robisz?

- Tak trudno się domyśleć, moja droga? Miałam tu zlecenie. Dokładniej na Gniewie Daeriego. Nietypowo, bo nie miałam nikogo zabić, przynajmniej oficjalnie.

- Oczywiście, zabójczyni, na pokładzie okrętu flagowego i nie miała nikogo zamordować? - spytała Sinva nie kryjąc ironii w głosie, jednocześnie zasiadając w jednej z ław - Od kiedy to zaczęłaś się zajmować bajkopisarstwem?

- Miałam po prostu sabotować, kochana.

- Wciąż trudno mi w to uwierzyć. Senaty mają po osiemdziesiąt kilometrów długości, sabotowanie czegoś takiego w pojedynkę jest raczej mało prawdopodobne.

- Zapominasz, że miałam na to kilka ładnych dni, ponadto wiedziałam dokładnie, co robić. Ukrywanie się wśród Legionistów to całkiem zabawna sprawa, wiesz? Powinnaś kiedyś spróbować.

- Cóż, skoro miałaś sabotować pancernik, to trochę ci nie wyszło. O ile dobrze rozumiem, ich admirał wciąż jest na wolności. Nie prościej byłoby go po prostu zabić?

- Ależ wyszło mi, moja droga. - Aniołek obróciła się na jednej stopie i przysiadła do przyjaciółki - Admirała może faktycznie prościej byłoby zabić, to prawda, ale nie byłoby to opłacalne taktycznie.

- Co przez to rozumiesz?

- Ano, ten człowiek to idiota. Każdy normalny admirał na jego miejscu po prostu wycofałby flotę. A ten w obecnej sytuacji po prostu walczy... - Aildayenne ucichła na chwilę. - To będzie niezręczne... Walczy na ślepo. Terrańska flota zagłuszyła drani bez problemu. Rukow, bo tak ma nasz kochany Imubianin na imię to albo wariat, albo facet z obsesją na punkcie chwały.

- Dobrze, ale jak ma nam to pomóc?

- On się nie wycofa, moja droga, po prostu. A skoro się nie wycofa, to można go wykrwawić. Mają tu dość pokaźną flotę. Nawet Imubia nie jest w stanie odbudować takiej liczby okrętów w wystarczająco szybkim tempie. Da nam to ogromną przewagę na dłuższą metę.

- Dobrze, to ma sens, ale po co w takim razie byłaś w ogóle na pokładzie?

- Ktoś w końcu musiał sporządzić profil tego admirała. Przy okazji też dowiedziałam się co nieco na temat komandora na pokładzie. Taki tam wesoły człowieczek... Pozwolisz jednak, że nie zdradzę szczegółów. Poufne, sama rozumiesz. A, no i przy okazji, uszkodziłam kontrolę silników, wyłączyłam sporo działek obrony punktowej, na wypadek, gdyby trzeba było dokonać abordażu. Ponadto, sabotowałam dopływ energii do silników głównych. Przy wejściu w przelotową generator po prostu eksploduje i unieruchomi okręt. No i oczywiście wytłukłam sporo ludzi.

- Czuć...

- Aż tak źle? Prawda, juchy jeszcze nie zmyłam. Nic dziwnego, że się wszyscy tak gapili. - Aildayenne uśmiechnęła się, nie kryjąc satysfakcji. - Wracając jednak do sedna sprawy. Silniki sabotowałam na wypadek, gdyby jednak zmądrzał i zechciał czmychnąć. Proste.

- Dlaczego mam wrażenie, że to nie wszystko? Jesteś zbyt zadowolona z czegoś, co z opisu wygląda jak raczej trywialne zadanie, przynajmniej jak na twoje możliwości.

- Nic się przed tobą nie ukryje, prawda? - rzuciła Aildayenne z przekąsem - Miała to być niespodzianka. Mówi ci coś nazwisko Brutus Ahali?

- Nie - odparła krótko Sinva.

- Wiceadmirał, dowodził Czternastą Flotą przed Rukowem, jeszcze nie tak dawno temu.

- Ale już nie dowodzi, jak rozumiem?

- No, oczywiście, że nie, trupy nie dowodzą flotami, chyba, że zagłębimy się w stare bajania, jeszcze z drugiej ery. Czytałam nie tak znowu dawno o statkach widmach z nhilarskich przekazów z tamtego właśnie okresu. Podobnież dało się taki statek... zrobić, ze szkieletową załogą i całym tym widmowym całunem wokół. Wystarczy rzucić na wrak odpowiednio silną klątwę. Chciałam nawet wypróbować, ale na kosmicznych statkach chyba nie działa... Może gdybym zastąpiła krew świni...

- Aildayenne, proszę, przejdź do rzeczy. - Sinva przerwała przyjaciółce, nie kryjąc pewnego zniecierpliwienia.

- Ach tak, wybacz, rozmarzyłam się nieco. Brutus Ahali, na tym skończyłam, tak? - Sinva przytaknęła w odpowiedzi. - Illaila go sprzątnęła.

- Czyli pewnie ważny dla Legionu?

- Tak, geniusz militarny. Illaili zależało na osłabieniu dowództwa "Czternastki", na wypadek, gdyby nasza flota miała się z nimi zetrzeć, ale to nie jest takie ważne.

- Jeśli cel strategiczny nie jest według ciebie ważny, to co jest? - Sinva zamyśliła się na chwilę - Nie, poczekaj, już chyba wiem.

- Pewnie, że wiesz, w końcu mnie znasz. Ja zrobiłam to lepiej! Lepiej od samej Czerwonej Królowej. Może nie miałam admirała do ubicia, ale mogłabym go ukatrupić! Kilka razy. Zebrałam nawet kilka pamiątek z kajuty Rukowa. No i Illaila nie może się pochwalić wywołaniem aż takiej paniki na pokładzie.

- Poważnie? Wciąż to ciągniesz? Aż tak bardzo chcesz pokazać, że uczeń przerósł mistrza?

- Illaila to wredna suka. Wiem, nie przystoi tak mówić o siostrze, ale taka jest prawda. To przez nią taka jestem. - Aildayenne spuściła głowę i kontynuowała cichszym tonem - Fakt, nauczyła mnie wszystkiego, co teraz potrafię, nauczyła mnie to kochać, ale wiesz co? Jakaś mała część mnie wciąż nie może sobie wybaczyć tej krwi na rękach.

- Zawsze możesz po prostu przestać.

- Po co? Żeby Illaila dorwała nową uczennicę i zrobiła z niej potwora, jak ze mnie? Albo jeszcze gorzej, żeby wyhodowała drugą Żądzę? Widziałaś ty ją? Ta dziewczyna to prawdziwa bomba zegarowa. Poza tym... Inaczej już nie potrafię, i prawdę mówiąc, już sama nie wiem, czy chcę potrafić inaczej. Jeśli już mam być krwiożerczym potworem, to przynajmniej mogę być w tym najlepsza.

- Nie myśl o tym aż tyle, przynajmniej nie teraz.

- Masz rację, ten konflikt się jeszcze nie skończył. - Aniołek zamilkła na chwilę. - Duszno mi się tutaj zrobiło.

- Chcesz się przejść? Możemy rozejrzeć się po obozie, dobrze ci to zrobi.

- Nie będzie ci przeszkadzał cały ten umysłowy hałas? - Aildayenne wstała, a Sinva zaraz potem - Czekałam na ciebie tutaj bo wiedziałam, że zechcesz uciec od zgiełku.

- Nie będzie, nie za bardzo przynajmniej. Możemy odwiedzić obóz naszych sojuszników. Kto wie, może zobaczysz coś inspirującego do nowej kreacji?

- Ty wiesz, kochana jak mnie pocieszyć. Inspiracja zawsze się przyda. - Aniołek uśmiechnęła się po czym wyszła razem z Sinvą z polowej kaplicy, po czym obie siostry ruszyły na drugą stronę obozu.

 

 

* * *

 

- Stać! - krzyknął rozkazująco jeden z dwóch terrańskich żołnierzy, patrolujących perymetr własnej bazy, po czym dodał już ciszej - Dokąd się... panie wybierają?

Sinva i Aniołek zatrzymały się raptownie, po czym odwróciły do wartowników. Obaj nosili pancerze wspomagane - co było zresztą typowe dla terrańskiej piechoty - a ich twarze zasłaniały hełmy. Nic nie prześwitywało przez jarzące się na niebiesko wizjery. Strażniczka wyczuwała osłaniające ich tarcze energetyczne.

- Chciałyśmy jedynie się rozejrzeć - wyjaśniła Sinva, skinąwszy głową - Nie mamy wrogich zamiarów.

- To teren terrańskiej bazy wojskowej - oznajmił człowiek w odpowiedzi; jego głos był spokojny, lecz mało przyjazny - Nie macie tutaj wstępu. Nalegam, żebyście... żeby się panie oddaliły.

- Czyżbyście nam nie ufali? - powiedziała Sinva, lekko urażonym tonem - Choć już walczyliśmy przeciwko wspólnemu wrogowi?

- Panie chyba czegoś nie rozumieją - rzekł Terranin w odpowiedzi - Obóz wojskowy to nie jest knajpa, gdzie można wchodzić i wychodzić, kiedy ktoś ma ochotę.

- Wcześniej nie stanowiło to takiego problemu - zauważyła Strażniczka.

- Może i tak było, ale sytuacja uległa zmianie - odparł człowiek z surowością w głosie, unosząc nieznacznie dzierżony w rękach karabin - Oddalą się panie, czy może powinienem ogłosić alarm? Proszę mi uwierzyć, że mnie też nie zależy na kłopotach, ale mam swoje rozkazy.

- Oddalimy się - odrzekła Sinva chłodno - Nie ma powodu do zdenerwowania.

Wojowniczki Shata'lin odwróciły się i odeszły z dala od terrańskiej bazy - ogromnego skupiska prefabrykowanych budynków i sprzętu. Ludzie wciąż nie ogrodzili swojego obozu, więc jego perymetr stale patrolowali uzbrojeni i wyekwipowani żołnierze. Pomimo tego, Sinva sądziła, że nie będzie problemu z wejściem do środka, jako że Terranie nieformalnie byli już ich sojusznikami. Najwyraźniej jednak się przeliczyła.

- Prawdę mówiąc, nie bardzo im się dziwię. Nie po tym, co opowiedziała im Faelia - oznajmiła Aniołek, po czym dodała, z trudem tłumiąc chichot - Inna sprawa, że te wszystkie dyplomatyczne spotkania to był niezły teatr.

- Przynajmniej wiemy, że pozostałe obozy też są zamknięte... - Strażniczka westchnęła - Swoją drogą, Aildayenne, skąd wiesz o tym, co...

- Normalnie - przerwała zabójczyni - Wieści roznoszą się szybko, szczególnie wśród naszych przyjaciół wśród Abhair. Dobrze wiesz, że to mogło im przynieść kolosalne zyski, więc z uwagą śledzili przebieg obrad, a potem komentowali to żywo, szczególnie po tym, gdy już wojna zawitała do włości pani prezes.

- Czyli wiesz, co wszyscy o tym myślą, prawda?

- Nie wszystko, ale sporo. Wiem też wystarczająco dużo, by jako tako ocenić sytuację, i powiem ci jedno. - siostra kontynuowała szeptem - To nie nasz problem. Powinniśmy spakować manatki, zabrać ze sobą Abhair i pozwolić tutejszym tłuc się na w własnym podwórku.

- Możemy pozyskać nowych wiernych, ponadto, zostawienie sojuszników w potrzebie jest mało honorowe. - Sinva odparła sucho.

- Może i mało honorowe, ale od kiedy to mordowanie się wzajemnie jest? Ponadto, nie ufam tym nowym. Nie do końca przynajmniej. Nie wydaje mi się, że odwalą taki numer jak Rukow jeszcze w czasie tej bitwy, ale potem? Nie ręczę za nich. Nie lubią nas, nie kryją się z tym i stoją z nami po jednej stronie tylko dlatego, że im się to opłaca.

- Nie dramatyzujesz przypadkiem?

- Nie, nie dramatyzuję. Czułaś myśli tamtych terrańskich strażników? To istny cud, że kazali nam odejść grzecznie... no, względnie grzecznie, a nie pod groźbą broni

- Czułam - Sinva westchnęła - Lecz czułam także zniesmaczenie całym tym konfliktem. Terranie mają problem z, jak to określają nam podobnych, jaszczurami. Niektórzy wciąż mogą czuć pewną urazę, ponadto zauważ, że Imubianie to też ludzie. Wyobrażasz sobie podnieść rękę na siostrę, czy brata?

- Dobrze wiesz, że to nie to samo.

- Może, ale w środowisku, gdzie masz garść różnych gatunków i tobie przychodzi walczyć z przedstawicielami swojego staje się to niesłychanie podobne.

- Trudno mi się o to kłócić, moja droga. Wciąż uważam, że to nie do końca porównywalna sytuacja, ale z drugiej strony, my pojmujemy to wszystko trochę inaczej od śmiertelnych ras.

- Oj, zdziwiłabyś się jak bardzo jesteśmy podobni. - Sinva zaśmiała się - Różnica leży w perspektywie i skali.

Przyjaciółki doszły do ogrodu w arigiliańskim stylu, tuż przy placówce dyplomatycznej. Było tu nieco spokojniej, niż w innych częściach obozu i Sinva mogła odsapnąć od psionicznego hałasu wokół. Aniołek wyraźnie rozglądała się po okolicy, jakby czegoś szukając. Obserwowanie rozmaitych szczegółów otoczenia było dla zabójczyni prawie, że instynktowne.

- Ładne to, nie typowa nhilarska prostota. - rzuciła Aildayenne od niechcenia.

- Finn to skleciła dla ambasadorów i reszty towarzystwa.

- Postarała się, szkoda tylko, że pewnie pójdzie na żyletki.

- Co przez to rozumiesz? Tutaj wróg jeszcze nie dotarł i pewnie już nie dotrze.

- Myślisz, że Mirabelle zostawi tą kolonię po tym, co się tu teraz dzieje? Nie zaryzykuje ponownego konfliktu.

- Myślisz, że korporacja zostawi taką kolonię? To przecież turystyczna żyła złota.

- Żyła złota nie powoduje strat w cywilach. - parsknęła Aniołek, po czym dodała - Hej, to tutaj skopałaś tyłek jakiemuś chłystkowi z soreviańskiej armii, prawda?

- Nie, kawałek dalej, w zupełnie innej części ogrodu. Wieści naprawdę szybko się roznoszą...

- Ano, szybko. Nie często zdarza się by Straż Świątynna stawała do pojedynku z kimś kto nie jest z Lin, i to jeszcze na pięści. Mocny był przynajmniej?

- Powiem tak... stwierdzenie, że skopałam mu tyłek, to przesada. I to gruba. Walka była generalnie wyrównana, przynajmniej do czasu, aż nie wyłapałam schematu w jego ruchach. No i nie używałam psioniki.

- Mimo wszystko, po Straży Świątynnej spodziewałabym się bardziej... jednoznacznej odpowiedzi, wiesz? Czegoś w stylu: "Po prostu wgniotłam go w ziemię w pierwszej minucie" - Aniołek zaintonowała ostatnie zdanie, naśladując nieudolnie głos Sinvy.

- Ikoren, bo tak mu na imię...

- Oho, zapamiętałaś jak na niego wołają - Aniołek parsknęła śmiechem - Nieźle, jak na jedną ostrą randkę.

- Musiałaś, prawda? - odparła Sinva, nie kryjąc pewnego zażenowania dziecinnym w jej mniemaniu żartem. - Po prostu po pojedynku postanowił się trochę zrehabilitować, stąd go lepiej kojarzę niż pozostałych. Wracają jednak do sedna. Sorevianom nic nie brakuje fizycznie, wręcz przeciwnie, są silniejsi i szybsi od nas. Refleks porównywalny z aalveńskim, a krzepa jak u nhilarskiego kulturysty. Z tego, co zdążyłam wyłapać, większość jest też bardzo zdyscyplinowana...

- A ty trafiłaś na narwańca, z całej tej zgrai, tak? Klasyka. - Aniołek wtrąciła się ponownie.

- Cóż, dał się łatwo sprowokować, bo dałam mu powód. - Strażniczka zamilkła na chwilę - W sumie powinnam była zbyć jego zaczepki, ale przyznam ci, że mnie też trochę poniosło i go po prostu sprowokowałam. Zachciało mi się nauczyć go odrobiny pokory.

- Aż tak ci zaszedł za skórę?

- Czy ja wiem. W sumie to na dzieciaka mi wyglądał wtedy. Wiesz, pewny siebie, butny, nadambitny. Tacy albo szybko się uczą nie wychylać przesadnie, albo giną.

- Chwycił cię za serce dziecinną postawą? - Aildayenne zaśmiała się głośno - Nie spodziewałam się czegoś takiego po tobie.

- Wiele sióstr mnie nie doceniło i nie traktowało mnie poważnie i dobrze wiesz, jak się to dla nich skończyło.

W tej chwili do Sinvy i Aildayenne podeszła Indsana, która najwyraźniej wróciła z patrolu w okolicach Placu Abhair. Wciąż miała na sobie pełny rynsztunek, w tym karabin zarzucony przez ramię.

- Samina? - Pradawna stanęła przed Sinvą, która też wstała z miejsca. - Zgodnie z rozkazem oczyściłyśmy teren.

- Dużo udało się wyłapać?

- Nie, nie licząc załóg uwięzionych w pojazdach i kilkunastu legionistów przygwożdżonych w budynkach. Reszta albo nie żyje albo zdołała się wycofać. Wszystko obyło się bez strat własnych.

- Doskonale, coś jeszcze?

- W sumie to nic wielkiego, ale coś co mogłoby siostrę zainteresować. To tak z bardziej przyziemnych spraw. Niechcący usłyszałam, o czym rozmawiałaś z siostrą zabójczynią i cóż... Jest drugi pojedynek.

- Tylko mi nie mów, że Ikoren zachciał rewanżu i prosił byś przekazała. - Aildayenne parsknęła śmiechem i wstała - Sinva już raz mu dołożyła.

- Ikoren... To ten, co cię wtedy zwymyślał, Samina? - spytała Indsana, Radna pokiwała twierdząco głową. - W każdym razie, to nie on. Jeden z braci z oddziałów desantowych. Cóż, jego drużyna podobno ćwiczyła...

- Skakali po budynkach jak dzieci, znaczy się? - wtrąciła Aniołek.

- Tak, i przy okazji pożarli się jedną Sorevianką. Zera Idrack, o ile mnie pamięć nie myli, tak miała na imię. Dowódca desantowych, Visallen wziął to na siebie i stwierdził, że powtórzy twój wyczyn, pani.

- Kiedy?

- W sumie to za chwilę, tam gdzie sama się pojedynkowałaś.

- Czemu nie? Zawsze miło jest rzucić okiem na dobrą walkę. - powiedziała Aniołek i niemal natychmiast ugryzła się w język, zwracając się do Sinvy - Bez obrazy.

- Czemu miałabym się obrazić? Po prostu skorzystam z twoich oczu, jeśli pozwolisz.

- Jasne, tylko rusz się, bo zaczną bez nas.

Gdy siostry dotarły na miejsce, pojedynek już trwał. Najwyraźniej przeciwnicy rzucili się sobie do gardeł wcześniej, niż mówiła Indsana. To, czy był to wynik ponaglania ze strony w sumie dość licznej publiczności, czy chęci walki obu stron, nie miało większego znaczenia. Sinvę o wiele bardziej interesowało, jak radzi sobie Visallen.

To, co Sinva zastała na miejscu - zająwszy już miejsce pośród mieszanej grupy gapiów - nie nastrajało optymistycznie. Visallen podnosił się właśnie z ziemi, wyraźnie posłany na nią chwilę temu przez Soreviankę. Zera Idrack, która stała w tej chwili w odległości kilku metrów od niego, obserwowała wstającego przeciwnika, szczerząc kły w złośliwym uśmiechu. Uwagę zwracało to, że w odróżnieniu od Visallena, nie nosiła żadnego stroju, eksponując w pełni wysmukłe, gibkie, lecz jednocześnie doskonale umięśnione ciało. Sinva z początku była tym nieco zaskoczona, ale już po chwili uznała, że to w gruncie rzeczy naturalne - Sorevianka niczego tak naprawdę nie odsłaniała, a bez eleganckiego munduru, krępującego jej ruchy, czuła się zapewne swobodniej.

Mallo stanął wkrótce na nogi, lecz zaledwie to zrobił, a Zera ruszyła naprzód, atakując go ze zdumiewającą szybkością. Visallen nie zdążył zareagować - zanim uniósł choćby rękę do obrony, Sorevianka była już przy nim. Błyskawicznym, ledwie uchwytnym dla oka ciosem w splot słoneczny wytrąciła wojownika z równowagi, zaraz potem złapała go za ramię i szarpnęła gwałtownie w bok, obracając przeciwnika, a potem wyprowadziła piruet, uderzając Visallena najpierw kolanem w odsłonięte plecy, by zaraz potem poprawić ogonem, a po wykonaniu pełnego obrotu kopnąć raz jeszcze stopą. Mallo postąpił kilka kroków naprzód, rozpaczliwie łapiąc równowagę. Odwrócił się w stronę przeciwniczki po to tylko, aby Zera - wciąż nie tracąc momentu obrotowego - przestąpiwszy na drugą nogę kopnęła go z pełnego obrotu w twarz. Ogłuszyło to Visallena na tyle, aby soreviańska wojowniczka mogła raz jeszcze go kopnąć z pełnego obrotu, tym razem z wyskoku, obiema nogami po kolei. Zaledwie postawiła stopę na podłodze, a wykonała ostatni obrót i jeszcze jedno kopnięcie, po którym jej przeciwnik nie utrzymał już równowagi, padając gwałtownie na ziemię.

Sinva usłyszała stłumiony chichot Aildayenne. Sama jednak nie była w równie dobrym nastroju. Skrzywiła się w duchu boleśnie, ciesząc się jedynie z tego, że Zera - podobnie jak Ikoren - najwyraźniej ograniczała siłę swoich ciosów. W przeciwnym wypadku, Visallen zapewne już nie podniósłby się po tym ataku.

Tymczasem, mimo że otrzymał całą serię uderzeń, i tym razem stanął na nogi, gotów walczyć dalej. Zera odczekała chwilę, aż jej oponent przyjmie gardę, ale niewiele mu to pomogło - podobnie jak fakt, że Sorevianka zaatakowała teraz trochę wolniej. Tym razem zadała przeciwnikowi serię ciosów pięściami, stale zmieniając pozycję, uderzając zarówno bezpośrednio od frontu, jak i na odlew, po wykonaniu kolejnego obrotu. Visallen, zepchnięty do obrony, zbijał te ciosy, ale widać było, że ledwie nadąża. Cofał się, nie będąc w stanie uzyskać inicjatywy. W pewnej chwili, sfrustrowany całą sytuacją, zaryzykował i spróbował nagle uderzyć Zerę w twarz. Lecz Sorevianka odtrąciła jego ramię w górę i niespodziewanie ruszyła w jego kierunku, wykorzystując powstałą lukę. Prześlizgnęła się tuż obok oponenta, niczym wąż, po drodze uderzając go ogonem w brzuch i pozbawiając tchu. Zaraz potem wykonała obrotowe kopnięcie w odsłonięte plecy Visallena. Nie uderzyła na tyle mocno, by go powalić, więc wojownik postąpił dwa kroki do przodu, a potem gwałtownie odwrócił się i znów spróbował uderzyć Zerę pięścią. Idrack przechwyciła jednak jego cios, zablokowała mu ramię, a potem chwyciła go wolną ręką za krocze i zwyczajnie przerzuciła nad sobą, jak szmacianą lalkę. Kiedy wylądował na ziemi, tuż za nią, smagnęła go jeszcze ogonem.

- Nasz braciszek coś sobie nie radzi - powiedziała Aildayenne, znów chichocząc - Ale sam jest sobie winien. Ci chłopcy marnotrawni z oddziałów desantowych mogliby czasem pomyśleć o bardziej wyrafinowanych sposobach walki.

Podczas gdy Visallen usiłował powtórnie stanąć na nogi, Zera postąpiła niespiesznie kilka kroków, oddając się od niego nieco. Uśmiechała się cały czas - szeroki, złośliwy uśmiech zdawał się w ogóle nie schodzić jej z twarzy. Sprawiała przez to wrażenie mniej opanowanej, niż Ikoren, który podczas walki z Sinvą nie okazywał emocji. Strażniczka jednak czuła, że to tylko pozory - choć soreviańska wojowniczka promieniowała graniczącą z butą pewnością siebie, przez cały czas pozostawała skoncentrowana i gotowa na każdy ruch Visallena.

- Navela - powiedziała uprzejmym, lecz zabarwionym szyderstwem tonem, gdy oponent prawie już się podniósł - Akome, asokire ke.

Wojownik z pewnością nie zrozumiał, co mówi, ale gest, jaki po chwili wykonała, był dość czytelny - stanęła w szerokim rozkroku i kiwnęła palcami prawej dłoni w swoim kierunku, zachęcając Visallena, by zaatakował. Ten, już lekko rozzłoszczony przebiegiem walki, ochoczo skorzystał z tego zaproszenia.

Szybko się jednak okazało, że także pozostając w ofensywie, nie dorównuje Zerze szybkością. Zadawał niezbyt eleganckie, za to mocne i szybkie ciosy, lecz Sorevianka bez trudu się przed nimi uchylała. Nie uniosła nawet rąk do obrony, po prostu wykonywała niesamowicie zwinne, czasami niemal nieuchwytne dla oka uniki. W rezultacie wszystkie ciosy Visallena trafiały w powietrze, co tylko powiększało jego frustrację - wyglądało to teraz tak, jakby uczestniczył w występie teatralnym, a nie w walce.

Raptem Sinva poczuła znajomą obecność i odwróciła się odruchowo. Poprzez swój psioniczny wzrok ujrzała zbliżającego się Ikorena. Obserwował walkę już z pewnej odległości, uśmiechał się radośnie na ten widok. Uwagę Sinvy przykuło przy tym jeszcze co innego - do błon słuchowych Shimurego przytknięte były bezprzewodowe słuchawki, z których wydobywały się dźwięki jakiejś muzyki.

Dostrzegłszy wreszcie Sinvę i jej towarzyszki, Ikoren przestał się uśmiechać. Wyłączył muzykę, zdjął jedną ze słuchawek i założył na jej miejsce translator.

- Witaj - powiedział, zbliżywszy się - Też przyszłaś popatrzeć na walkę?

- Owszem - odrzekła Sinva, uśmiechając się przyjaźnie - Ale wygląda na to, że jest mniej do oglądania, niż w naszym pojedynku. To bardzo nierówna walka.

- Tak, zauważyłem - Ikoren zerknął w stronę walczących - Jeśli mam być szczery, tego się zresztą spodziewałem.

Spojrzenie Shimurego skupiło się teraz na postaci Aildayenne, której strój był wciąż poplamiony krwią. Sinva wyczuła, że Sarukere jest zaintrygowany tym widokiem, może lekko tylko zniesmaczony, lecz próżno było szukać w nim wstrząsu czy też oburzenia. Inni Sorevianie reagowali podobnie na widok zabójczyni - najwyraźniej wynikało to z faktu, że byli drapieżnikami i pewna żądza krwi leżała w ich naturze.

- Czy to on? - zapytała Aniołek, zwracając się do Sinvy - Ten, którego pokonałaś?

- Na to wygląda - potwierdził Sarukere, skinąwszy głową - Garave Ikoren Shimure.

- Miło mi cię poznać, chłopcze - zabójczyni zachichotała powtórnie - Jestem Aildayenne, słyszałam już o tobie parę słów. Podobno byłeś dostatecznie lekkomyślny, żeby wyzwać Sinvę na pojedynek.

- Mniej więcej tak było - potwierdził Shimure - Ale wcale tak wiele mi nie brakło do zwycięstwa. Może następnym razem.

- Życzę szczęścia - Aniołek roześmiała się z rozbawieniem, po czym zwróciła do Sinvy - Czyli miałam rację, rzeczywiście chce rewanżu. Niewiele się nauczył.

- Kto wie, może następnym razem rzeczywiście pójdzie mu lepiej - rzekła Sinva dobrodusznie, po czym dodała mniej wesoło - Tymczasem, mamy tu całkiem inną walkę.

Zera w końcu zaprzestała uników i po prostu zablokowała kolejny cios Visallena, niemal równocześnie wyprowadzając własny, wymierzony w splot słoneczny. Wojownik cofnął się, a Sorevianka natychmiast zaatakowała go z wyskoku, zadając mu serię kopnięć. Figura, jaką wykonała, była imponująca - wykorzystywała siłę każdego uderzenia oraz bezwładność Visallena, by wybić się nieznacznie i pozostać dłużej w powietrzu. Dzięki temu kopnęła go wielokrotnie, wymierzając ciosy najpierw w tors, następnie w twarz, by wreszcie wymierzyć mu ostatnie kopnięcie raz jeszcze w pierś, wybijając się wstecz i wykonując salto do tyłu. Wylądowała pewnie na nogach, podczas gdy Visallen został powalony bezceremonialnie na ziemię. Przetoczył się do tyłu i zaraz poderwał na nogi, ruszając do ataku. Jednak Zera nie czekała na niego, lecz także postąpiła naprzód, wybiegając mu naprzeciw.

- Kaginoke! - wykrzyknęła ostrzegawczo, rozkładając ramiona.

Równocześnie z tym zawołaniem, ugięła kolana, wyraźnie przymierzając się do podcięcia oponenta lub wymierzenia ciosu w nogi bądź w krocze. Visallen był na to przygotowany, lecz po chwili okazało się, że Zera go zmyliła - w jednej chwili była nisko przy ziemi, a już w następnej wybiła się zaskakująco wysoko w górę. Dostatecznie wysoko, aby mogła zrobić w powietrzu salto, lądując ostatecznie na barkach oponenta i uciskając jego głowę udami.

- ETEM kaginoke - oznajmiła głośno, z rozbawieniem.

Zanim Visallen zdążył ją z siebie zrzucić, szarpnęła się gwałtownie w tył, pociągając go ze sobą i momentalnie pozbawiając równowagi. Mając wciąż głowę oponenta pomiędzy nogami, wykonała salto, wskutek czego z rozmachem uderzyła nim o posadzkę. Ogłuszony Visallen przez chwilę leżał na ziemi, chwytając oddech, podczas gdy Zera zwolniła chwyt na jego szyi, po czym przetoczyła się naprzód, stając na rękach. Wydawało się, że za chwilę znów stanie na nogach, lecz zamiast tego pozostała w tej pozycji, obserwując, jak oponent wstaje.

- Kim właściwie jest ta Zera? - zapytała Aniołek - Nie, żebym nie potrafiła sobie z nią poradzić, ale jest dobra, naprawdę dobra.

- Należy do zabójców Genisivare - odrzekł Ikoren - Gildia Gromu..

- Oho, koleżanka po fachu, na to wygląda - rzekła Aildayenne z aprobatą - Widzę, że u was zabójczynie także potrafią mocno ugryźć. - dodała z rozbawieniem.

Tymczasem Visallen - widząc, że Zera wciąż stoi na rękach, w niekorzystnym na pierwszy rzut oka położeniu - spróbował to wykorzystać i wymierzył jej kopnięcie w pierś. Cios nie sięgnął jednak celu. Idrack wykonała obrót wokół własnej osi i trzymając jedną z nóg nisko przy ziemi, kopnęła oponenta w goleń, niwecząc jego cios. Zaraz obróciła się powtórnie, w piruecie uderzając Visallena drugą nogą. Zatrzymała się plecami do niego, lecz i tym razem jej pozycja okazała się tylko pozornie odsłonięta - zanim wojownik zdążył ją uderzyć, wyrzuciła obie nogi wstecz, kopiąc Visallena w tors. Nie tylko odrzuciła go od siebie, ale także wykorzystała siłę ciosu oraz bezwładność przeciwnika, by wybić się naprzód, wskutek czego zmieniła pozycję i stanęła ponownie na nogach. Zwiększyła jeszcze trochę dystans, wykonując wyskok wstecz z przewrotem - przypominało to salto, lecz nogi Zery pozostały wyprostowane podczas tej figury.

Obserwując tę walkę, Sinva z jednej strony współczuła nieco Visallenowi, który doznawał takiego upokorzenia. Z drugiej jednak, cieszyła się w duchu, że jej samej przyszło się spotkać w walce z Ikorenem, a nie z Zerą. Styl walki Shimurego wydawał jej się wcześniej elegancki i wyrafinowany, ale blednął przy tym, co potrafiła soreviańska zabójczyni. Poza tym, była od niego wyraźnie szybsza - wiele jej ruchów po prostu umykało wzrokowi.

Visallen znów spróbował zaatakować Zerę, ale ona chwyciła go za dłoń, kiedy zadał cios. Natychmiast uderzył drugą ręką, ale i ta została powstrzymana. Obaj walczący naparli na siebie, dokonując próby sił. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Sorevianka jest dużo silniejsza od oponenta. Widać było, jak Visallen z całych sił próbuje przezwyciężyć jej napór, lecz Zera opierała mu się bez trudności. Wciąż uśmiechała się złośliwie, nie zdradzając oznak wysiłku.

Sinvę ogarnęło lekkie oburzenie. Soreviańska zabójczyni miała ogromną przewagę nad przeciwnikiem - nie dorównywał jej w żadnej dziedzinie. Mogła zakończyć tę walkę zaraz po tym, jak się zaczęła. Zamiast tego, bawiła się kosztem Visallena i wydawała się szukać coraz to nowych sposobów, by go upokorzyć i podkreślić swoją wyższość. Sinva sama uważała, że żołnierzom z sił desantowych przydałaby się od czasu do czasu mała lekcja pokory, ale Zera posuwała się zdecydowanie za daleko.

W końcu Zera sama zwiększyła siłę naporu, przechodząc do ataku. Bez trudu przezwyciężyła opór Visallena i odepchnęła go wstecz. Wojownik musiał postąpić dwa kroki do tyłu, by nie stracić równowagi.

- Monire ke - powiedziała Zera - Ke akes lau unumurei, ke nobore hasonoka vas.

- Mówi, żeby się poddał - przetłumaczył Ikoren - Że jest za słaby i nie ma szans.

Także niektóre z osób obserwujących walkę namawiały Visallena, żeby zrezygnował. Od początku przegrywał pojedynek i nie wyglądało na to, by miało się to zmienić. Sinva nie sądziła jednak, by wojownik posłuchał tych zbawiennych rad - był na to zbyt zawzięty. Do tego, powodowany poczuciem upokorzenia, pałał chęcią odwetu na Soreviance - mimo że nawet on musiał widzieć, iż jest dla niego za silna.

Najwyraźniej Zera także nie przewidywała, aby Visallen miał się poddać, więc po chwili oczekiwania sama zakończyła walkę. Pchnęła go raz jeszcze, pozbawiając równowagi, po czym zrobiła krok naprzód i zdzieliła oponenta ogonem w brzuch. Wojownik zgiął się wpół, a wtedy Zera smagnęła go ogonem w głowę, pozbawiając przytomności.

Zwycięska Sorevianka uniosła łeb ku niebu i zaryczała triumfalnie, niczym drapieżne zwierzę. Następnie zawołała coś do jednego ze stojących w tłumie Sorevian, który cisnął jej translator. Złapała go zręcznie w locie, zakładając na głowę.

- Przynieście trochę wody - nakazała szyderczo, chwytając ciśniete jej przez kogoś, czarne spodnie od munduru - Biedaczek chyba stracił przytomność.

Nie musiała wygłaszać tej żartobliwej propozycji - jedna z sióstr Shata'lin niemal od razu podeszła do leżącego na ziemi Visallena i uklękła przy nim. Korzystając z odrobiny własnej psionicznej mocy, pobudziła jego umysł, przywracając mu świadomość. Wojownik przez chwilę leżał na ziemi, po czym niespiesznie stanął na nogi. Patrzył z wyrzutem na Zerę, która stała w pewnej odległości od niego, ze spodniami przewieszonymi przez ramię. Idrack wybuchła śmiechem na widok jego spojrzenia i postawy.

- Nie przejmuj się tak - powiedziała niemal dobrodusznie, nie porzucając jednak złośliwego uśmiechu - Nie pokonałam cię dlatego, że jesteś słaby. Po prostu ja jestem najlepsza.

- Zadziera nosa - stwierdziła Aildayenne, uśmiechając się jednak przy tym wesoło.

Shata'lin, którzy obserwowali walkę, sprawiali w większości wrażenie zawiedzionych, natomiast Sorevianie wyglądali na uradowanych rezultatem. Nie wszyscy jednak - kilku innych zabójców Genisivare, odzianych w czarne mundury, po prostu stało z założonymi rękami, nie zdradzając emocji. Jeden z nich, stojący na czele, wyglądał wręcz na podobnie zbulwersowanego całą sytuacją, co Sinva.

Nie było to jedynym, co przykuło w nim chwilowo uwagę Strażniczki. Wojownik ów miał łatwo dostrzegalny znak charakterystyczny w postaci przecinającej prawe oko blizny, ewidentnie po cięciu nożem. Zdziwiło to Sinvę, momentalnie zdała sobie bowiem sprawę, że dotąd nie widziała u Sorevian żadnych znamion minionych walk - nawet u weteranów, którzy z pewnością wielokrotnie odnosili rany. Co więcej, już pobieżne dotknięcie umysłu tego zabójcy wywołało u niej wrażenie, że w przeszłości spotkała go wielka krzywda, której wspomnienia prześladowały go do dziś. Jego umysł wypełniał smutek.

Sinva nie wyczuła jednak już nic więcej, gdyż Sorevianin - najwyraźniej wyczuwając, iż Strażniczka go odczytuje - nagle zamknął dostęp do swojego umysłu. Jednocześnie odwrócił się gwałtownie do Sinvy, obdarzając ją mało przychylnym spojrzeniem. Posłał jej przy tym czytelną, jasno sprecyzowaną myśl, jak gdyby przemówił telepatycznie.

Pilnuj swoich spraw.

Po chwili powtórnie skupił swoją uwagę na Zerze, która wróciła między pobratymców. Kiedy już się zbliżyła, zaczął udzielać jej reprymendy.

Zapominając o soreviańskim zabójcy, Sinva przypomniała sobie o muzyce, jakiej słuchał Ikoren jeszcze kilka minut temu. Sama, utraciwszy wzrok, nie mogła już oddawać się formom rozrywki bądź sztuki, które wymagałyby użycia tego zmysłu do ich poznania. Dlatego też bardzo ceniła sobie muzykę.

- Przepraszam - powiedziała, skupiając na sobie uwagę Ikorena - ale zauważyłam, że zanim do nas dołączyłeś, oddawałeś się słuchaniu jakiegoś utworu. Nie pomyliłam się?

- To prawda, słuchałem - potwierdził Shimure.

- Często to robisz?

- Szczerze mówiąc, nieszczególnie - Ikoren wzruszył ramionami - Nie jestem miłośnikiem muzyki, ale czasami... po prostu zdarzają się takie okresy, że mam ochotę jej posłuchać. Na przykład po to, żeby się odprężyć.

- Czy mogę również wysłuchać tej melodii? - poprosiła Sinva.

Shimure zawahał się na chwilę, zaskoczony tą prośbą.

- Oczywiście - powiedział wreszcie, podając jej jedną ze słuchawek - Proszę.

Urządzenie samoczynnie przylgnęło do błony słuchowej Sinvy, zaledwie przyłożyła je do głowy. Wówczas Ikoren wyjął swój prywatny kieszonkowy komputer - nazywany przez rasy z tamtej strony "e-padem" - i musnął pazurem holograficzny ekran.

W uchu Sinvy natychmiast rozbrzmiała muzyka. Znajomy dźwięk instrumentów strunowych, żywe tempo i kompozycja przypominająca nieco śpiew wiosennych ptaków.

- To brzmi dziwnie znajomo. Trochę jak "Pieśń do Słońca i Księżyca", autorstwa Arisimy oraz Sivanira, tylko szybciej, przynajmniej z początku. No i bez dźwięku rogu oraz chóru.

- To utwór terrański - wyjaśnił Ikoren - autorstwa starodawnego kompozytora. Nazywał się Vivaldi. Utwór nosi tytuł "Cztery pory roku", miał w zamyśle nawiązywać do poszczególnych pór roku w terrańskim klimacie. Styl muzyczny zmienia się, w zależności od pory roku.

- Pasuje, naprawdę pasuje. Terranie zdają się mieć w tej kwestii dobry gust, zakładając, że reszta jest tak dobra. Trochę jak Imubianie, też potrafią stworzyć coś ładnego... Kto wie, może w lepszych czasach mogliby z tego zasłynąć?

- Terranie tworzą najrozmaitsze style muzyczne - stwierdził Ikoren - Chyba są pod tym względem bardziej różnorodni, niż my. Ale ja lubię ten utwór, ponieważ wielu naszych własnych kompozytorów tworzyło dzieła w podobnym stylu. Instrumentalne, oparte na muzyce samej w sobie. Jakby to powiedzieć - Shimure uśmiechnął się rozbrajająco - Jest wśród nas mniej śpiewaków, niż wśród Terran.

- U nas zdaje się jest podobnie jak u nich właśnie. Podobno w śpiewie przewyższają nas tylko najlepsi arigiliańscy śpiewacy z Harmonii I. Z drugiej strony, czasem dobrze jest też odpocząć od ciężkiego chorału z naszych tradycyjnych pieśni i zarzucić coś z aalveńskiej półki...

- Tylko na litość bogini, nie słuchaj nhilarskiego rzępolenia. - wtrąciła Aildayenne, z trudem powstrzymując śmiech - Słyszałam, że używają tego do przesłuchiwania jeńców. Czerwona Królowa z całą pewnością próbowała.

- Aż tak źle? - zapytał Ikoren z uśmiechem.

- Oj tak, aż tak źle. No, chyba, że jesteś fanem tłuczenia w bębny i używania własnego głosu zamiast trąbki. Połowa tego, co kiedykolwiek skomponawi Nhilarowie to marsze piechoty liniowej. Potem pozwolili się bawić z tym swoim aalveńskim kamratom. Chyba sami wiedzą jak bardzo im komponowanie nie wychodzi.

- No cóż, jak już mówiłem, ja nie jestem miłośnikiem muzyki - Shimure wzruszył ramionami - Słucham często tego, co mi wpadnie w ręce. Nie pogardziłbym nawet i taką muzyką, zapewne. Same widzicie, że mam w pamięci e-pada także utwory terrańskie. Ale wciąż sporo naszych - tu zwrócił się do Sinvy - spróbowałaś muzyki od Terran, chcesz teraz sprawdzić naszą?

- Bardzo chętnie - odpowiedziała Strażniczka, po czym dodała, do wtóru cichego chichotu Aildayenne - Szkoda, nie mam przy sobie nic z naszej strony... Może później nadarzy się okazja.

- Może. A tymczasem... to utwór kompozytora o imieniu Takanode - oznajmił Ikoren, znów dotykając ekranu e-pada.

Kompozycja Vivaldiego stopniowo ucichła, a w jej miejsce pojawiła się inna. W tej również dominował dźwięk instrumentów strunowych, lecz sama melodia była nieco wolniejsza, poważniejsza, bardziej melancholijna i w niższej tonacji. Wciąż jednak prezentowała się pięknie. Sinva rozmarzyła się na chwilę, wsłuchana w melodię.

- Chyba to rozumiem - powiedział nagle Ikoren poważnym tonem - Straciłaś wzrok, omija się wiele przyjemności, jakie on daje. Ale muzyka... Do tego nie potrzebujesz oczu.

- Trochę prawdy w tym jest, ale zawsze mogę poprosić kogoś o użyczenie wzroku. Niezbyt to wygodne i męczące na dłuższą metę, ale prawdę mówiąc, daje ciekawe spojrzenie na wszystko dookoła. Jakby to ująć? Oderwane od siebie, całkiem dosłownie. Swoją drogą, ten utwór brzmi pięknie. Powiedziałabym, że Takanode dobrze wie, jak osiągnąć w muzyce harmonię.

- To kompozytor z dawnej epoki, podobnie jak ten Terranin, Vivaldi - rzekł Shimure - Powiedzmy zatem, że raczej "wiedział" - Ikoren pokręcił głową - Ale tak poza tym, nie rozumiem cię. Mimo że twoje oczy nie działają, nie chcesz ich zastąpić implantami, by widzieć. Poprzestajesz na tym... użyczaniu wzroku? I to wszystko przez wzgląd na twoją wiarę? Czy wasza Cesarzowa naprawdę to akceptuje?

- To bardziej nasz wybór, prawdę mówiąc. Mamy odpowiednią technologię, ale niewielu decyduje się na skorzystanie z niej. Poza tym, utrata wzroku ma swoje plusy, jeśli jest się psioniczką. Umysł rekompensuje sobie pewne braki w zmysłach.

- Plusem jest też straszenie wszystkich dookoła nieobecnym wzrokiem, ale to pominę. - Aniołek wtrąciła się nagle, wytykając złośliwie język i wskazując na własne oczy igłami, które wysunęły jej się z rękawicy - Nie przyprawienie sobie sztucznej łapy jeszcze rozumiem, bo nam odrastają, ale ciebie z tym chyba nigdy nie zrozumiem, moja droga.

- A ja nie zrozumiem nigdy twojego wypominania. - Sinva zrobiła skwaszoną minę. - Ja przynajmniej nie rozdrapuję sobie blizny pod oczami by zachować ładny czerwony kolor. - Aildayenne w odpowiedzi spojrzała w górę i przwróciła ślepiami.

- Widzę, że lubicie sobie dogryzać jak Esaren z Raizą - stwierdził Ikoren - A jeśli te utwory ci się podobają, może jest jakiś sposób, abym ci ich użyczył?

- Pliki nie będą kompatybilne z naszym sprzętem. - wtrąciła się Indsana - Nhilarowie zajmowali się konwersją wszystkich komunikatów, więc to do nich należałoby się zwrócić w takiej sprawie. Nie wydaje mi się jednak, że będzie im się chciało z tym bawić w środku konfliktu zbrojnego... Chyba, że im się zapłaci.

- W takim razie - Ikoren wyciągnął swój kieszonkowy komputer w stronę Sinvy - mogę ci chyba, póki co, pożyczyć po prostu ten e-pad. Nie odlecicie przecież z Aradiel III w najbliższym czasie, możesz go na razie zatrzymać. Język urządzenia nie powinien być problemem, interfejs bazuje przecież na symbolach, a zawsze możesz mnie poprosić o pomoc.

- Ależ to nie jest konieczne - zaprotestowała Sinva łagodnie - To chyba cenne urządzenie, sam z niego korzystasz...

- Mam drugi - wtrącił Ikoren z uśmiechem - Na tym trzymam głównie muzykę. To cenne urządzenie, owszem, ale jeśli jest się na dobrze płatnej służbie w elitarnej jednostce... i nie ma na co wydawać żołdu... to żaden problem mieć kilka e-padów.

- Dziękuję - Sinva również się uśmiechnęła - Swoją drogą, jak na froncie?

- Na razie nie wiem wiele - odrzekł Ikoren, poważniejąc - W tej chwili na linii frontu pozycje trzymają nasi Strażnicy oraz żołnierze terrańscy. Na razie jest spokój, ale pewnie niedługo przejdziemy do ofensywy. Swoją drogą... jeżeli do tej pory walczyłaś z takimi słabeuszami, jak ci imubiańscy legioniści... Uważaj na siebie, bo tutaj, na Aradiel III, czekać cię będzie coś znacznie gorszego.

- Imubianie tutaj są zdezorientowani brakiem komunikacji. W takim stanie mogą nas najwyżej spowolnić. Druga Lacuria to nie będzie, i całe szczęście. Problem w tym, że jeszcze nie trafiliśmy na Szaroskórych, a wiem, że są częścią ich kontyngentu. Gdybyś na nich trafił, też radzę byś uważał. Głupio byłoby dać się zabić przez takie plugastwo.

- Głupiej byłoby dać się zarżnąć zwykłemu legioniście, ale co ja tam wiem? - rzuciła Aildayenne od niechcenia. - Mi to nie grozi.

- Nie wierzę, że to mówię - skrzywił się Ikoren - ale mam ochotę zacytować mojego mistrza, suvore Nukaia, kiedy mnie przestrzegał przed poczuciem niezwyciężoności. Obyś tylko nie myliła się co do samej siebie. No, chyba was już opuszczę. Miałem tylko obejrzeć pojedynek, a nie tracić czas na pogawędkach. Mam jeszcze trochę spraw do załatwienia.

- Trzymaj się, i powodzenia na froncie. Niech cię Cesarzowa chroni. - odpowiedziała Sinva na pożegnanie.

- Tak, tak, miłego lania juchy. - dodała Aildayenne, machając na pożegnanie - I pamiętaj, jak cię zabiją, to cię zabiją, nie liczy się jako porażka.

- Pewnie masz rację - rzekł Shimure, trochę skonfundowany, a trochę urażony - A zatem, niech nas wszystkich strzegą sivaroni - dodał z namaszczeniem, unosząc rękę jak do przysięgi.

Kiedy Sorevianin już się oddalił, Sinva ruszyła wraz z Aildayenne z powrotem w kierunku polowej kaplicy. Indsana opuściła je i wróciła do swoich obowiązków. Przyjaciółki nie zamieniły ze sobą słowa w czasie drogi, ale nie sposób było nie zauważyć, że zabójczynię aż świerzbiło, by coś powiedzieć. Gdy tylko stanęły przed wejściem do korwety, Radna zwróciła się z pytaniem do Aildayenne.

- No i? Jak wrażenia?

- Jak to jak? - Aniołek przysiadła na rampie - Zobaczyłam wreszcie naszych gadzich przyjaciół w akcji i powiem ci jedno. Jestem pod wrażeniem.

- Dokładniej?

- Ta ich zabójczyni... Szybka cholera i sprawna w walce. - Aildayenne uśmiechnęła się - Nie tak sprawna jak ja, albo Czerwona Królowa, ale też nie tak znowu daleko od naszych standardów. Bardziej jednak interesuje mnie jej umysł, oraz jej kolegów. Momentami, chyba jeśli tylko tak zechcą, ich umysły robią się całkiem... puste. Jak u ghuli. Byliby trudni do wykrycia dla nas. Nie niemożliwi, jeśli wie się, jak szukać, ale trudni.

- Tak, wiem o tym. Lecz nie radziłabym ci lekceważyć tej Zery. Moim zdaniem, jest pewne, że w pojedynku z Visallenem nie pokazała wszystkiego, co potrafi. Nie musiała tego robić, by zwyciężyć. Do tego, z tego co się orientuję, to tych zabójców jest naprawdę sporo. Całe zakony, lub gildie, jak je określają.

- Niedobrze - Aniołek momentalnie spoważniała - wolałabym nie mieć takich przeciw sobie, nie w większej ilości. Jest jeszcze coś. Ten twój nowy znajomy...

- Co z nim? Nie wydawałaś się być nim specjalnie zainteresowana.

- Długo nie pociągnie. - zabójczyni ożywiła się nagle, zmieniając nastrój jak w kalejdoskopie.

- Sama się tego obawiam - Strażniczka oparła się plecami o burtę korwety - jest porywczy, zbyt porywczy. Trochę jak ja przed wypadkiem.

- To mnie właśnie martwi. - Aildayenne przerwała na chwilę, myśląc, co powiedzieć dalej. - Nie on, znaczy się, tylko ty, względem niego. Przejmujesz się nim.

- To prawda, ale co w tym złego? Dobrze wiesz, że szkoda mi każdego głupio ubitego w boju.

- Tak, ale nie każdego znasz, i tu leży problem. Wiesz, jacy jesteśmy, prawda? Pamiętliwi.

- Bo wspomnienia to część każdego życia, a w naszych żalach doznajemy sztuki przemijania. Tak, wiem, co masz na myśli.

- Taki już jest ze śmiertelnymi, wiesz? Ci, którzy raz zamieszkają w naszej pamięci, zostają tam na dobre, i nie potrafimy pozwolić im odejść. Nigdy nie jesteśmy gotowi. Te wspomnienia to wszystko co po nich żyje, tylko, że żyje jak cierń w ranie.

- My też umieramy.

- Owszem, ale my nie umieramy ze starości. Dla nas śmierć nie jest tak pewna jak dla niewiernych. Dlatego lepiej się nie spoufalać, szczególnie z kimś, kto nie pokocha Świętej Matki.

- Gadasz jak stara Sukurfalano, wiesz? Zupełnie jak... nie ty.

- Część treningu u Illaili, nic więcej. - Aildayenne wzruszyła ramionami. - Widzę, że wciąż się martwisz.

- Po tym, co mi powiedziałaś może nawet jeszcze bardziej. Miałaś kiedyś takie wrażenie, że nieśmiertelność to przekleństwo? W pewnym sensie.

- To nie wrażenie, tak po prostu jest, i tak będzie, tak długo jak niewierni istnieją. Tylko w cieniu Matki nie będzie śmierci.

- Do tej pory możemy przynajmniej zapobiegać bezsensownej śmierci i liczyć na to, że inni mają dość oleju w głowie by nie dać się zabić

- A która śmierć jest sensowna? - Aildayenne wstała i poprawiła rękawice - Pozwolisz, że zostawię cię z tym pytaniem. Mam jeszcze ludzi do ubicia, a zagadałam się.

Z tymi słowami Aildayenne opuściła swoją przyjaciółkę. Sinva jeszcze przez chwilę myślała nad słowami przyjaciółki. Było w nich trochę prawdy. Shata'lin przez całe tysiąclecia żyli w izolacji, przyzwyczajeni do swojej nieśmiertelności. Śmierć dotykała ich niezbyt często, szczególnie w porównaniu z innymi gatunkami, dla których wzrok Rosarela był niemalże codziennością. Mimo to, odejście kogoś bliskiego było zawsze czymś bolesnym. W erze kontaktu ten problem tylko narastał. Wiele dzieci Cesarzowej zawierało szczere przyjaźnie i znajomości z niewiernymi tylko po to, by obróciły się one wniwecz wraz z nieubłaganym upływem czasu. Nieśmiertelność przestano nagle traktować jako tak wspaniały dar. Czując ten smutek wielu Shata'lin wzmogło tylko starania w pozyskiwaniu nowych wiernych, by uchronić inne istoty przed przeminięciem na wieczność. Stało się to szczególnie uciążliwe w czasie licznych konfliktów. Sinva widziała w swoim życiu wiele śmierci. Przyjaciółki z oddziału padały od wrogich kul równie łatwo jak nhilarscy, aalveńscy, czy też ludzcy sojusznicy. W końcu też i wrogowie nabierali bardziej żywego oblicza. Z każdą bitwą żniwo śmierci rosło, a wraz z nim narastał smutek.

Sinva otrząsnęła się w końcu z zadumy. Zamartwianie się losem kogoś, kogo ledwie poznała, nie przystoiło komuś o jej pozycji. Mimo to, szkoda by jej było kolejnego, relatywnie młodego życia zmarnowanego na froncie.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wparuję z tyłka i... w sumie się nie pochwalę, bo fanfików wrzucać tu nie będę - a zwykłych opowiadań w moim dorobku sztuk (słownie) jeden. Ponoć (czyli wcale nie) niezła komedyjka fantasy, choć z lekko niewykorzystanym potencjałem.

Prócz tego? Przymierzam się do napisania dwóch opowiadań (fantastycznych, a jakże, bo nic innego pisać nie umiem), ale z tych przymiarek jak dotąd wiele nie wynika, pomijając moje ciągłe smęcenie o tym, że moja twórczość posysa, pomysły są wtórne, a warsztat to pretensjonalna grafomania.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@ Kordgorn

No, to może zabiorę się w końcu za tamto opowiadanie...

Po pierwsze, to nie pisz nowego opowiadania na identyczną lub zbliżoną modłę, jak poprzednie. Od razu nabiera się wrażenia deja vu - to już było, chcę czegoś nowego.

Po drugie, ogólnie w kwestii stylu (a treści) opowiadania, to - nie, nie, nie. To zdecydowanie nie pasuje, to w zupełnie złym kierunku idzie. Jeżeli chcesz zbudować nastrój grozy, kwieciste środki stylistyczne absolutnie ci w tym nie pomogą. Właściwie to zabijają natychmiast jakiekolwiek emocje. Pisz NORMALNIE, po prostu, no na litość Boską...

Stałem jak wryty, nie rozumiejąc sytuacji, w której właśnie się znalazłem. Patrzyłem w dal, a raczej próbowałem wytężać wzrok, żeby móc zobaczyć cokolwiek, jednak wszelkie starania spełzały na niczym. Absolutnie nie miałem pojęcia co o tym wszystkim sądzić. Znaleźliście się kiedyś w takiej sytuacji, że nagle i nie wiadomo skąd jesteście w całkowicie innym, obcym Wam miejscu?

Pewnie, że tak. Przeżyłem już coś podobnego podczas lektury twojego poprzedniego opowiadania. chytry.gif

Tutaj widać przynajmniej próbę włożenia we wstęp jakiegoś ładunku emocjonalnego, ale ten kwiecisty styl - co już powiedziałem - i tak morduje jakikolwiek nastrój grozy. Do tego - może się mylę, ale tak to widzę - chwyt z "nagle bohater znalazł się nie wiadomo, gdzie" działa o wiele lepiej, kiedy w ogóle mamy już jakieś status quo, kiedy wiemy przynajmniej, kim bohater jest i w jakiej to spokojnej, normalnej sytuacji się znajdował, zanim znalazł się "nie wiadomo, gdzie". Pozwala to zbudować kontrast, lepiej zasiać nastrój, wczuć się w sytuację bohatera. A kiedy autor od razu zaczyna od umieszczenia nieznanego mi protagonisty w nicości, to co to dla mnie za różnica...

Właśnie takie coś mi się przydarzyło. Tak, jak gdyby ktoś pstryknął palcami i za pomocą jakiegoś demonicznego ciągu wypowiedzianych słów przeniósł mnie w czasie i przestrzeni do plugawego w swej naturze wymiaru, który rządzi się własnymi nieopisanymi prawami.

Oto oczami mej umęczonej duszy patrzyłem, jak autor w swej niepojętej dla przeciętnego śmiertelnika koncepcji podejmuje się mariażu elementów immanentnie w swej naturze (jest mi wiadome, iż to, co rzekłem, jest tautologią) ze sobą nie współegzystujących...

Było to doświadczenie zaprawdę zatrważające, gdyż nie miałem pojęcia gdzie jestem i co się ze mną dzieje.

W tonie zaprawdę biblijnym, jak widzę.

Gdy spróbowałem dotknąć podłoża ręką, przeszył mnie impuls trwogi. Otóż nigdy wcześniej moje ciało nie doświadczyło takiej jak ta materii. Nie był to ani piasek, jaki znamy z gorących pustyń czy plaż, ani śnieg padający w zimie. Daleko mu również było to żwiru czy kamieni lub błota. Było to jakby wszystko i nic zarazem.

Ja wiem! "Mostki" z pól siłowych w Cytadeli z Half-Life 2!

Szedłem powolnym, chwiejnym krokiem dobrą godzinę lub dwie

OK, dlaczego? Dlaczego właściwie kazałeś bohaterowi maszerować godzinę lub dwie? Czemu to właściwie służy? Na pewno nie pozwala zbudować nastroju beznadziei, bo opowiadanie (oraz samo pojedyncze zdanie o maszerowaniu) jest zbyt lakoniczne, aby do nas jako czytelników dotarło, w jakim matnim położeniu jest główny bohater. A skoro przez tę godzinę czy dwie najwyraźniej i tak nic się nie działo, to po cholerę nam to właściwie?

Jestem pewny, że jego natężenie wzrastało, aż w pewnym momencie urosło do poziomu, który pozwolił mi wywnioskować, że jest to coś w rodzaju syreny alarmowej.

SILENT HILL!!! UCIEKAAAAAJCIEEE!!!

Dźwięk diabelnego alarmu towarzyszył mi przez chwilę po czym, jak gdyby ktoś ręką odjął, przestał rozbrzmiewać w ogóle. Z bliżej nieokreślonego powodu przejąłem się tym do reszty, ukłuło mnie uczucie ogromnego strachu.

Poczekaj, aż Wormheady i Night Fluttery zobaczysz - wtedy dopiero będziesz w gacie robił...

A tak na serio... Nie tylko stosujesz przy pisaniu tego opowiadanka niepotrzebnie wzniosły i kwiecisty styl, ale na dokładkę praktycznie wszystko w tym tekście zdaje się prowadzić donikąd. Widać to choćby teraz, gdy poświęcasz bite parę linijek na opisywanie dźwięku popsutej syreny z Silent Hill, po to, by w końcu... nic się nie stało. No, poza tym, że bohatera "ukłuło uczucie ogromnego strachu"! Owszem, po chwili atakuje go jakiś potwór, ale nie czuje się w ogóle związku między tym, a dźwiękiem syreny.

Mgła zdawała się jeszcze bardziej gęstnieć a powietrze było coraz bardziej mroźne. Musiałem znacząco spłycić swój oddech, ponieważ czułem, że wnętrze ust oraz gardło zaczyna mi zamarzać.

Czyli Shattered Memories...

Czułem, że zaczyna mi się kręcić w głowie a umysł spowijają potworne i plugawe myśli wizji wyglądu szkarady, która właśnie za mną stała.

Wiesz, żeby skłonić czytelnika do uruchomienia wyobraźni, trzeba samemu się trochę postarać... Nie wystarczy po prostu napisać, że "bohater coś tam sobie wyobrażał, nie wiadomo, co to, ale to było strrrraaaszne!". To nie działa. Zwłaszcza, jeśli (znowu) opisuje się to niepotrzebnie kwiecistym stylem.

Macka, szpony czy jakkolwiek by tego nie określić wbiły się w moje ciało niczym stado insektów chcących ludzkiej krwi.

Wysoki Sądzie, przepraszam, ale to mnie przerosło.

Rażony najdzikszym instynktem przetrwania wyrwałem się i rzuciłem przed siebie. Biegłem ile sił w nogach, słysząc za sobą co chwilę nieludzkie posapywanie i skrzeki. Pomimo chwilowej przewagi nad tym plugastwem już wiedziałem, że mnie dogadania i jest coraz bliżej.

Z dotychczasowej lektury odnoszę raczej wrażenie, że plugastwo bohatera w ogóle gonić nie musi, bo jak na razie to on je po prostu wlecze za sobą, wciąż wczepione w jego ramię. Scena niczym z komiksów z Asteriksem, gdzie etatowym gagiem jest jakiś Rzymianin, biegnący w popłochu z Idefixem wgryzionym w tyłek.

Unosiłem się w białej jak mleko mgle czując, że coś ciągnie mnie w dół.

Czy to ta niepojęta, nieznana rozumowi śmiertelników siła, "grawitacją" zwana? Serio... dlaczego nagle piszesz, że "cośtam" ciągnie go w dół? Z czego to niby wynika? Skoro spada w nicość, to spada w nicość - dlaczego "cośtam" ma go ciągnąć? Po co, z jakiej racji?

Otóż w bladoniebieskim świetle księżyca, który wpadał przez przybrudzone szyby, zauważyłem na swoim ramieniu blizny, jak gdyby jakaś obca kreatura wbiła we mnie diabelskie pazury.

I wtedy obudziłem się po raz drugi, niczym w "Amerykańskim Wilkołaku". Albo "Incepcji".

W sumie Knight Martius podsumował już dostatecznie zwięźle to opowiadanie, ja mogę jeszcze dołożyć swoje. Tak jak mówiłem, brak emocji, niepotrzebnie kwiecisty styl, który pasuje tutaj jak wół do karety, nieodparte uczucie deja vu po poprzednim opowiadanku, a poza tym fakt, że ten tekst zdaje się zmierzać donikąd. Zasadniczo da się to czytać bez zająknięcia, zasadniczo nie jest toto złe stylistycznie, tyle że ów styl jest dobrany zupełnie nieumiejętnie, a choć opowiadanie przeczytałem bez bólu, to przedstawiona w nim historia obeszła mnie tyle, co historia tamtej wariatki w białej todze. Czyli wcale. Naprawdę, zacznij się wreszcie interesować budowaniem treści, która faktycznie angażowałaby czytelnika, i zweryfikuj swoje poglądy na temat stylu. Usilne pisanie kwiecistym językiem, w sytuacji, kiedy jest to ewidentnie zbędne, jakości tekstu wcale podnosić nie pomaga, za to niebezpiecznie zbliża twoją twórczość np. do "kunsztu" Paoliniego. On też sobie uzbdurał, że im bardziej tekst będzie nadęty, tym będzie lepszy. A czy patos w ogóle do treści pasuje - to już go nie obchodziło.

W ogóle to twoje opowiadanie przypomina mi nieodparcie pewien tekst z Action Maga, którego autor opisał koszmarny sen, jaki niegdyś mu się przyśnił. I ten tekst, choć również króciutki, był mimo wszystko ciekawszy i zawierał w sobie większy ładunek emocji, niż to, co tutaj pokazałeś.

@ Ylthin

Czy istnieje jakikolwiek powód, dla którego twój post w tym temacie miałby istnieć?

Prócz tego? Przymierzam się do napisania dwóch opowiadań

A ja przymierzam się do tego, żeby zrzucić z dziesięć kilo. I co z tego?

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A widziałeś kiedyś, żeby takie obrazy do "fantastyki" zaliczano?
Cóż... mam wrażenie, że kiedyś widziałem, ale nie dam sobie za to głowy uciąć.

No, na pewno nie jest to literatura fantastyczna, ale zawsze.

Wat? Niby dlaczego przekazanie iluś tam ludziom względnie prostej informacji miałoby wymagać "całkowitego przejrzenia i zrozumienia" ich umysłów?
Miałem na myśli analizę ich języka... mimo wszystko, oznacza to że zrobili to co najmniej z jednym człowiekiem.
Awrrr... umowność! Jakoś muszą się przecież komunikować. Do tej pory ci jakoś nie przeszkadzało, że Shata'lin mogą telepatycznie przekazywać innym zrozumiałe słowa, normalnie nie znając ich języka.
Mój błąd, nie zwróciłem na tamto uwagi. ;)
No to przed czym niby miałoby to napięcie być?
"auveliańscy wojownicy stracili cały ten czas na zmaganiu się z napięciem wywołanym przedłużającym się oczekiwaniem"? Czy cokolwiek w ten deseń. Nie musisz wspominać explicite o walce, poprzednie zdanie to załatwia.
A to przekręcanie mojej alternatywnej ksywy to taka odwrotność przypadłości, w wyniku której przerobiłeś Sekirę na Zekirę?
Najwyraźniej. Pozostaje mi w tym wypadku już tylko zrobić ostatni krok i napisać "Shack"... Sack? Shaq?
Tak a propos, to czekam, aż Kefcia coś rzeknie, ale chyba się nie doczekam.
Mój błąd, wyleciało mi z głowy, że odpisałeś, przez te wszystkie posty pomiędzy (bo pamiętałem tylko, że czekam na nowy fragment). Ale ty też nie odpowiedziałeś, na mojego ostatniego maila, więc... jesteśmy kwita? :D
o tyle sam plac stanowił miejsce pełne interakcji
Który plac? Jeśli już mówimy o konkretnym miejscu, to wypadałoby o jego istnieniu wspomnieć wcześniej tudzież opisać.
Sposobność do wymierzenia sprawiedliwości Legionowi w otwartej bitwie była czymś typowym dla co bardziej idealistycznych żołnierzy.
Sposobność była typowa dla żołnierzy? Przecież "sposobność" opisuje okoliczności, nie cechy personalne.
nie skrywając zawodu odchodząc od posterunku przed terrańskim obozem.
To się raczej tak nie składa. Bardziej by pasowało "bez skrywania zachodu odchodząc (...)"
szczególnie wśród naszych przyjaciół wśród Abhair
Powtórzenie.
Obserwowanie rozmaitych szczegółów otoczenia było dla zabójczyni prawie, że instynktowne
Litości, po co przecinek w takim miejscu?
Sinva z początku była tym nieco zaskoczona, ale już po chwili uznała, że to w gruncie rzeczy naturalne - Sorevianka niczego tak naprawdę nie odsłaniała, a bez eleganckiego munduru, krępującego jej ruchy, czuła się zapewne swobodniej.
Raz: możemy się spierać, jak bardzo dosłownie należy traktować "niczego". Dwa: wciąż bym to uznał za prowokację/drwinę, no ale to chyba pasuje do SZery. :D
wykorzystywała siłę każdego uderzenia oraz bezwładność Visallena, by wybić się nieznacznie i pozostać dłużej w powietrzu
Umowność? :D

Bo gdyby faktycznie miała tak robić, to po pierwszym ciosie by się od niego oddaliła.

- Kim właściwie jest ta Zera? - zapytała Aniołek - Nie, żebym nie potrafiła sobie z nią poradzić, ale jest dobra, naprawdę dobra.
Aww, to takie płaskie stwierdzenie, biorąc pod uwagę to co Zera zaprezentowała przed chwilą (i prezentuje nadal).
Co więcej, już pobieżne dotknięcie umysłu tego zabójcy wywołało u niej wrażenie, że w przeszłości spotkała go wielka krzywda, której wspomnienia prześladowały go do dziś. Jego umysł wypełniał smutek.
Może to mimo wszystko powinno być... mniej oczywiste? Wiele jest na wojnie osób które doznały krzywd lub straciły kogoś bliskiego. O ile nie chcesz zrobić z przypadku Zhacka Najsmutniejszej Historii Wszechświata, to ten opis powinien raczej być mniej kwiecisty.
W tej również dominował dźwięk instrumentów strunowych, lecz sama melodia była nieco wolniejsza, poważniejsza, bardziej melancholijna i w niższej tonacji. Wciąż jednak prezentowała się pięknie. Sinva rozmarzyła się na chwilę, wsłuchana w melodię.
Powtórzenie.
Z tymi słowami Aildayenne opuściła swoją przyjaciółkę. Sinva jeszcze przez chwilę myślała nad słowami przyjaciółki.
I znowu.

Ten najnowszy fragment naprawdę mi się podobał! Jest scena akcji, naprawdę dobrze zrobiona, do tego zabawna (a Zera jest chyba jeszcze bardziej wredna niż jak ostatnio ją pamiętałem; swoją drogą, proszę tu tłumaczenie tego co krzyczała podczas walki :D). Większość ciosów była co prawda zupełnie nierealistyczna i rodem z Mortal Kombat, ale jest to do wybaczenia w tej... konwencji, nazwijmy to.

Dialog pomiędzy dwójką Shata'lin (oraz z gościnnie występującym Ikorenem) także mi się podobał. Naprawdę zbudował postać Aniołka, i chociaż wciąż niezbyt ją lubię, to zaczynam się powoli wahać... Podobały mi się także rozważania o nieśmiertelności. Co prawda motyw, że jest przekleństwem, jest dość zgrany i mało dla mnie przekonujący, ale tutaj został podjęty pod kątem, jakiego szczerze mówiąc wcześniej nie widziałem. Będę musiał go sobie podebrać, jeśli kiedyś będę pisał o tym temacie. :D

Z czystej ciekawości: kto z was pisał które fragmenty tego rozdziału?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przepraszam, że kazałem na siebie tak długo czekać. Dzisiaj już się za to zabrałem.

W pewnym momencie myślałem, że czytam rozdział będący tak naprawdę fillerem, ale już końcówka zapowiada coś... interesującego, chociaż mało przyjemnego (dla bohaterów). Ogólnie wrażenia całkiem niezłe, no i miłym akcentem jest "występ" starych bohaterów Speedera. Natomiast Sinva i Aildayenne faktycznie prowadziły ciekawe rozmowy. Tylko te zdania wielokrotnie złożone w trakcie walki... D: OK, już o tym pisałem i jest to bardzo subiektywne odczucie, ale odnoszę wrażenie, że gdyby pojedynek przedstawić raczej krótszymi zdaniami (tj. podzielić je względnie odchudzić z informacji, które rozumieją się same przez się), to wiele by zyskał na dynamizmie. A tak może i został on opisany obrazowo, ale nie czułem, że odbywał się w dużym tempie, zważywszy też na szybkość Zery.

Swoją drogą, tak czytałem kwestie Ikorena i już wiem, Speeder (a właściwie przypomniałem sobie), co mi się nie podoba w Twoich dialogach. "Słyszę" w nich Ciebie, a nie postacie, które się wypowiadają.

Gdyby udało Ci się wrzucić następny rozdział najpóźniej w sobotę wieczorem, byłoby rewelacyjnie. Wydrukowałbym go sobie w niedzielę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Miałem na myśli analizę ich języka... mimo wszystko, oznacza to że zrobili to co najmniej z jednym człowiekiem.

Nie-e, w tym akapicie odnosiłeś się do tego, że w jakiś sposób nawiązali mentalny kontakt z tyloma ludźmi z imubiańskiej floty. Mimo że ów kontakt akurat ograniczył się do podania im względnie prostej informacji (ot, "nie strzelać, prosimy na spotkanie, odprowadzimy was").

Najwyraźniej. Pozostaje mi w tym wypadku już tylko zrobić ostatni krok i napisać "Shack"... Sack? Shaq?

Shaq to mi się akurat kojarzy z pewnym wielkim czarnoskórym sportowcem, któremu z raz czy dwa się ubzdurało, że może być również aktorem.

Ale ty też nie odpowiedziałeś, na mojego ostatniego maila, więc... jesteśmy kwita?

Nie czułem, żebym miał coś sensownego do dodania, więc już nie napisałem. Ale jeśli nalegasz, coś mogę skrobnąć...

Który plac? Jeśli już mówimy o konkretnym miejscu, to wypadałoby o jego istnieniu wspomnieć wcześniej tudzież opisać.

To chyba znowu śmieci z wersji alfa. HHF na początku opisał to tak, że niby poszczególne rasy się rozłożyły obozami na terenie miasta, m.in. na znajdującym się tam placu. Wytłumaczyłem mu, że pomysł jest kompletnie bez sensu, więc to przerobił - ale coś, zdaje się, z tej pierwotnej wersji ocalało. W sumie moja wina, że sam nie poddałem kawałka HHF starannemu beta-testowi. chytry.gif

Dwa: wciąż bym to uznał za prowokację/drwinę, no ale to chyba pasuje do SZery.

Ekshibicjonizm wśród Sorevian nie ma w ogóle takiego wydźwięku, jak wśród ludzi, więc nie wiem, skąd miałaby się tu prowokacja wziąć...

Aww, to takie płaskie stwierdzenie, biorąc pod uwagę to co Zera zaprezentowała przed chwilą (i prezentuje nadal).

Miało być płaskie. Uznałem, że Aildayenne, jako osoba uważająca się za członkinię wyższej rasy, stworzonej przez prawdziwą boginię, która ma do tego sama bardzo wysokie mniemanie o własnych umiejętnościach (i ogólnie umiejętnościach "swoich"), nie odda takiej Zerze - niewiernej - ZBYTNIEJ sprawiedliwości.

Może to mimo wszystko powinno być... mniej oczywiste? Wiele jest na wojnie osób które doznały krzywd lub straciły kogoś bliskiego. O ile nie chcesz zrobić z przypadku Zhacka Najsmutniejszej Historii Wszechświata, to ten opis powinien raczej być mniej kwiecisty.

W sumie w przypadku Zhacka chodzi raczej o jego nieustanne przeświadczenie, iż jest potworem, którego powinno się wykończyć... wiec ten tekst o krzywdzie był chyba rzeczywiście zbyt ogólnikowy. Jeszcze o tym pomyślę.

(a Zera jest chyba jeszcze bardziej wredna niż jak ostatnio ją pamiętałem; swoją drogą, proszę tu tłumaczenie tego co krzyczała podczas walki)

Nic specjalnego, po prawdzie.

Za pierwszym razem Navela. Akome, asokire ke - znaczy po prostu "przepraszam. Proszę, ty atakuj".

Za drugim razem (Kaginoke!) to samo, co Peter Parker w analogicznej sytuacji zawołał w filmie "Amazing Spider-Man". Znaczy "krocze!". To miała być zresztą taka niby-zmyła (że zamierza jego walnąć w krocze), toteż kiedy już siadła mu na barkach, wyprowadziła go, tak jakby, z błędu, precyzując, że chodzi o "MOJE krocze" (ETEM kaginoke).

Za trzecim razem dokładnie to, co powiedział Ikoren. Monire ke. Ke akes lau unumurei, ke nobore hasonoka vas - znaczy "poddaj się. Jesteś za słaby, nie masz szans".

Większość ciosów była co prawda zupełnie nierealistyczna i rodem z Mortal Kombat, ale jest to do wybaczenia w tej... konwencji, nazwijmy to.

Większość? Chyba tylko te wielokrotne kopnięcia w powietrzu były faktycznie nierealistyczne, no i może jeszcze ten nagły wyskok z saltem był dość naciągany. Ale nie widzę powodów, by reszta ciosów nie miała być wykonalna.

Z czystej ciekawości: kto z was pisał które fragmenty tego rozdziału?

Większość napisał HHF. Ja napisałem tylko fragment z bójką (włącznie z dialogami w jej trakcie). Późniejszy dialog o muzyce i innych takich pisaliśmy wspólnie na Google Drive, przy czym pierwszy fragment opisowy w jego trakcie (z Vivaldim) napisał HHF, a drugi (z Takanodem) ja. No i ja jeszcze popodmieniałem napisane przez HHF zdania tu i ówdzie (np. ten tekst Sinvy o tym, że utwór Takanodego brzmi pięknie i że Takanode wie, jak osiągnąć w muzyce harmonię, to efekt mojej przeróbki. Bo pierwotnie było "ten utwór brzmi świetnie. Ten Takanode wie, jak to dobrze zrobić").

No, drugi ze stałych czytelników zjawił się akurat wtedy, gdy miałem już zaprzestać czekania i odpisać Kefce.

Swoją drogą, tak czytałem kwestie Ikorena i już wiem, Speeder (a właściwie przypomniałem sobie), co mi się nie podoba w Twoich dialogach. "Słyszę" w nich Ciebie, a nie postacie, które się wypowiadają.

Eh?

Gdyby udało Ci się wrzucić następny rozdział najpóźniej w sobotę wieczorem, byłoby rewelacyjnie. Wydrukowałbym go sobie w niedzielę.

Jeśli ktoś z was raczy w międzyczasie odpisać, następny rozdział do własnej odpowiedzi chętnie załączę.

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No, drugi ze stałych czytelników zjawił się akurat wtedy, gdy miałem już zaprzestać czekania i odpisać Kefce.

It's my lucky day!

Eh?

Chodzi o to, że większość postaci (jeśli nie wszystkie), pomijając różnice kulturowe, wypowiada się w identyczny sposób i m.in. przez to nie czuję, że mam do czynienia z indywidualnościami, a nie tylko z członkami społeczności. Gdyby nie chociażby stopnie wojskowe, nie robiłoby mi żadnej różnicy, kto w danej chwili się wypowiada. Np. Ikoren jest dla mnie po prostu kolejnym Akirne, chociaż zarówno u niego, jak i innych Twoich postaci dostrzegam próby zindywidualizowania. Nie mam pewności, na ile da się to zastosować w militarnym SF, ale spróbuj może pokombinować ze słownictwem niektórych postaci, żeby pokazać m.in. ich emocje. Ale wynikające również z osobowości tychże postaci, a nie tylko kultury, do której należą. Albo w ogóle dać komuś od czasu do czasu specyficzny sposób wysławiania się.

Nie wiem, czy dobrze to wyłożyłem, więc gdybyś czegoś nie zrozumiał, daj znać. Możesz też powiedzieć, czy to, co napisałem, to nie są zwykłe brednie.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 19.12.2014 o 16:41, Knight Martius napisał:

Nie wiem, czy dobrze to wyłożyłem, więc gdybyś czegoś nie zrozumiał, daj znać. Możesz też powiedzieć, czy to, co napisałem, to nie są zwykłe brednie.

 

To nie są brednie, tyle że to, o czym mówisz, nie jest takie proste, jak się wydaje. Nie wystarczą do tego prymitywne zabiegi pokroju dawania jakiejś postaci tego, co anglosasi nazywają "catchphrase" (zresztą, niektóre z moich postaci już coś takiego mają - Zera na przykład ma w zwyczaju mówić po walce, że jej oponent nie przegrał dlatego, że jest słaby, tylko dlatego, że ona jest najlepsza).

No, dobra... liczyłem, że Kefcia też się zdąży odezwać, ale skoro obiecałem...

============================================================================

 

 

- XLIII -

 

Ambasador Horatio Olsen miał wrażenie, że minęły lata od chwili, kiedy po raz ostatni był w tej sali. Składał się na zarówno towarzyszący wszystkim nastrój, jak i tożsamość obecnych tu osób oraz zmiany, jakie zaszły w wyposażeniu samego pomieszczenia - przede wszystkim pod postacią przenośnego, trójwymiarowego wyświetlacza holo, który sprowadzono tutaj z jednego z terrańskich okrętów. Urządzenie stało w centrum sali, tak aby wyświetlany przezeń obraz był dobrze widoczny dla każdej z osób, zasiadających przy ułożonych w okrąg stołów.

Dyplomata czuł się odrobinę obco - kiedy przebywał tu poprzednim razem, był jednym z najważniejszych uczestników spotkania, przywódców poszczególnych delegacji. Teraz jego obecność była zasadniczo zbędna - przyszedł tutaj, ponieważ chciał po prostu wiedzieć, co się dzieje i jakie zapadną decyzje.

Tak jak poprzednio, przy stołach zasiadali przedstawiciele obecnych na Aradiel ras. Z oczywistych względów, brakowało jednak tym razem Xizarian, jak i Imubian. Przybyłe osoby składały się zaś wyłącznie z wojskowych, choć w niektórych przypadkach towarzyszyli im, na podobieństwo Olsena, ważniejsi dyplomaci. Było tu mniej tłoczno, niż poprzednio, jako że na miejsce przybyli jedynie najwyżsi rangą oficerowie poszczególnych ras, na dodatek bez eskorty. Terran reprezentowali admirałowie Hunt, Rochefort i Skawiński, marszałek Jones oraz generałowie Chang i Müller. Sorevian - karimure Kaseia i Bakode, shivanure Sakuruze oraz mai nigate shivaren Samuvera, zaś ferviańskimi oficerami byli veeramek Kezrak Ophrez i visakru Makrez Viera. Ambasadorowie Baikan Atsarus i Novrez Krieda również tu byli, lecz trzymali się na uboczu, podobnie jak ich terrański kolega.

Naprzeciwko oficerów znanych Olsenowi ras zasiadali ci pochodzący z "tamtej strony". Najbliżej Terran - najwyraźniej powodowany poczuciem swego rodzaju rasowej solidarności - zasiadał kapitan Kozłow z Czerwonego Młota. Jego obecność była raczej formalnością, ze względu na słabość sił, jakimi rozporządzał, lecz niemniej przeżył bitwę i został dopuszczony do uczestnictwa w naradzie. W pewnej odległości od niego i terrańskich, soreviańskich oraz ferviańskich oficerów, zasiadali przywódcy wojskowi pozostałych ras, w tym dowodzący kontyngentem Shata'lin oficer o imieniu Baladiel, tytułowany Surfalano, kapitan marynarki Elaphia oraz znane już Olsenowi z widzenia Sinva oraz dyplomatka Faelia, a także nie odstępujący jej na krok Migrel. Nhilarów reprezentowała również znana Horatio admirał Ororo, a także nhilarski wiceadmirał Kulsch oraz pułkownik Ettelbern. Wszyscy oni - podobnie jak inni towarzyszący im oficerowie, nieznani Olsenowi z nazwisk - obserwowali na przemian wyświetlane na projektorze holo obrazy oraz oficerów z "tej strony". Przede wszystkim Kaseię, która - przez wzgląd na swoje starszeństwo oraz długość służby - wzięła na siebie zreferowanie sytuacji oraz przewodnictwo całej naradzie.

- Na wstępie chciałam oznajmić, że cieszy mnie, iż decyzję o utworzeniu wspólnego sztabu podjęliśmy jednogłośnie - rzekła, wcale nie sprawiając wrażenia uradowanej - Ale by jakakolwiek narada doszła do skutku, musicie przyjąć do wiadomości, że znaleźliście się na naszym teatrze wojennym. Zakładam, że nie walczyliście dotąd tak, jak my, ani nie musieliście spotkać się z kimś takim, jak Auvelianie i Ildanie. Pozwólcie zatem, że wyjaśnię wam, w możliwie zwięzły sposób, z czym będziecie mieli do czynienia.

Musnęła pazurem holograficzny ekran trzymanego e-pada i obraz widniejący nad trójwymiarowym projektorem zmienił się, ukazując podzieloną na strefy przestrzeń orbitalną wokół Aradiel III, z zaznaczeniem kluczowych pozycji na samej planecie.

- Po pierwsze, witajcie na orbitalnej wojnie pozycyjnej - mruknęła - Nie możecie przemieszczać swobodnie swoich statków i okrętów w przestrzeni kosmicznej, gdyż część owej przestrzeni jest w zasięgu nieprzyjacielskich dział planetarnych. W normalnej sytuacji należy unikać z nimi walki. Choć można je po prostu zniszczyć ostrzałem z konwencjonalnej artylerii pokładowej, jest to z reguły najsilniejsze dostępne uzbrojenie, zdolne dość szybko wyeliminować duży okręt. Nawet jeśli wygracie w starciu z artylerią planetarną, straty poniesione w wyniku takiej walki mogą zaważyć na dalszych losach wojny. Do tego o wiele bardziej się opłaca zdobyć te działa i później wykorzystać w walce z wrogiem, niż je niszczyć. Mam nadzieję, że to dla was wystarczające powody, byście działali w tej materii według proponowanych przez nas wytycznych.

Oficerowie z "tamtej strony" zbiorowo wymruczeli potwierdzenie, kiwając głowami. Sprawiali wrażenie lekko znudzonych wykładem Sorevianki, choć słuchali uważnie każdego jej słowa.

- Po drugie, nasza wojna bazuje na korzystaniu z lokalnych zasobów danej planety - ciągnęła Kaseia - Robią to także Auvelianie i Ildanie, kiedy dokonują inwazji. Ci pierwsi starają się wykorzystać dostępne im środki, by na bieżąco uzupełniać straty. Budują centra klonowania, gdzie tworzą nowych żołnierzy. Analogicznie, Ildanie pozyskują wszelkiego rodzaju surowce, zarówno lokalne organizmy jak i składniki mineralne, które przetwarzają na biomasę, wykorzystywaną następnie do hodowli ich bojowych potworów... Ragnerów. Zresztą, dostawaliście już wcześniej od nas materiały na temat tego, czym dysponują.

Sorevianka przerwała na chwilę, znów zmieniając obraz na wyświetlaczu holo. Wizerunek Aradiel III powiększył się znacznie, pokazując ze szczegółami rozmieszczenie poszczególnych formacji wojskowych, a także infrastrukturę na planecie. Ta ostatnia była bardzo uboga.

- Na nieszczęście, warunki na tej planecie wyjątkowo nam nie sprzyjają - oznajmiła, a w tonie jej głosu dało się wyczuć lekką skargę - W normalnej sytuacji mamy do dyspozycji cały system obrony biernej, rozbudowane pozycje artylerii planetarnej, obronne instalacje orbitalne, sieć zaopatrzeniową i produkcyjną. Wszystko, co jest nam potrzebne do prowadzenia długotrwałej wojny. Także globalną sieć kontroli klimatu oraz ruchów płyt tektonicznych. Tu nie ma nic. Nawet amunicję i zaopatrzenie musimy przywozić tutaj spoza układu, sprowadziliśmy też specjalnie sprzęt inżynieryjny, aby móc w ogóle naprawić nasze okręty. Podejrzewam też, że z naszymi siłami planetarnymi będzie podobny problem. Chodzi tu przede wszystkim o to, że nie znacie stopów metali, z których budujemy okręty czy pojazdy opancerzone... ale nie tylko. Stosujecie w ogóle technologię nanospawania?

Widząc brak zrozumienia na twarzach oficerów z "tamtej strony", Sorevianka westchnęła ze zmęczeniem. Przypominało to przeciągły syk.

- Chodzi mi o to - powiedziała, kręcąc głową - czy budujecie swój sprzęt i ogólnie wszystko na poziomie molekularnym. Czy nanosicie materiał na budowany obiekt atom po atomie, cząsteczka po cząsteczce.

- Mamy stosowną technologię, ale nie wykorzystujemy jej do produkcji na masową skalę, tylko do wykończeń bardziej precyzyjnych elementów. Do przygotowania dużych części lepiej sprawdzają się bardziej tradycyjne metody, tym bardziej, że różnica w jakości nie jest aż tak drastyczna. - Umgali odpowiedziała i przeciągnęła się okazując pewne znudzenie.

- To za mało - stwierdziła Kaseia - Nasze fabryki, jak i sprzęt inżynieryjny, bazują w całości na nanospawaniu. Pozwala to na szybką budowę i naprawę nawet dużych okrętów... a także eliminuje problemy, jakie stwarzałoby wykonywanie i łączenie całych płyt pancernych z materiałów, które, w postaci stałej, z założenia mają być praktycznie niezniszczalne.

- Jeśli dwa Krakeny zdolne wypluć po jednym krążowniku linowym na dobę to dla pani za mało, to mimo wszystko mogę was pocieszyć. Legion nie korzysta z takiej technologii praktycznie wcale, a do tego główne stocznie znajdują się całe miesiące drogi stąd. Ich procesy technologiczne są wyjątkowo niewydajne i stawiają raczej na liczbę stoczni niż szybkość samej produkcji. Mówiąc prościej, nie są w stanie prędko odbudować zdewastowanej floty.

- Nie obawiamy się Imubian, nie po tym, jak Terranie ich rozgromili - odrzekła Kaseia - I nie mam zamiaru się z wami licytować na szybkość produkcji, ale jeżeli nie stosujecie tej technologii na skalę przemysłową, to myślę, że będziemy w tej materii polegali na sobie. Wracając do referatu, muszę was ostrzec, że w związku z obecną, raczej niestandardową jak dla nas, sytuacją, prowadzenie długotrwałej wojny będzie niemożliwe. Musimy przeprowadzić szybką kampanię i pokonać najeźdźców w możliwie jak najkrótszym czasie. W tym celu zamierzamy ściągnąć tutaj dodatkowe siły, przede wszystkim więcej okrętów wojennych. Wiem już, że Terranie - Kaseia wskazała na Hunta - z całą pewnością przyślą tutaj jeszcze VII Flotę admirał Julii Crockett oraz XI Flotę admirała Sanjuro Kobayashiego. Postawili też w stan gotowości X Flotę admirała Dave'a Blackwella. Ferviański sojusz również przyśle z całą pewnością jeszcze dwie pełne floty, Trzecią veerameka Sakrura i Szóstą veerameka Akureza. My natomiast planujemy sprowadzić tutaj X Flotę Uderzeniową karimure Zakuridego, XVI Flotę Uderzeniową karimure Kashiry i XVII Flotę Uderzeniową karimure Fusorego. Łącznie, licząc wszystkie nasze floty, będzie to około tysiąca dużych okrętów. Zaznaczam, że okrętem flagowym karimure Zakuridego - jaszczurzyca zawiesiła na chwilę głos - będzie Idesturai, jeden z naszych superniszczycieli, tymczasowo przydzielony do X Floty Uderzeniowej.

- Oho - odezwał się Skawiński - Może się wreszcie przekonamy, czy ten gigantyczny wydatek był wart pieniędzy waszych podatników.

- Istotnie - mruknęła Kaseia, odwracając się do Terranina - Znacie już nasze wstępne plany, jeśli chodzi o wzmocnienie naszych sił w Aradiel. Co wy zamierzacie zrobić?

- Raczej co już robimy, tak powinno brzmieć to pytanie. - odparł wiceadmirał Kulsch - Duża część floty korporacyjnej odbiera ataki Imubian na naszych granicach, odcinając ich od posiłków. Wszystko wskazuje na to, że się do nas nie przebiją. Niestety, znaczy to, że musimy sobie radzić z tym co mamy tutaj, przynajmniej jeśli o flotę chodzi. Transporty wojsk lądowych jednak powinny zacząć docierać do nas najpóźniej jutro.

- Ja niestety muszę radzić sobie z tym, co mam. - dodał Kozłow, nie kryjąc rozżalenia - Nasza flota jest zbyt daleko by cokolwiek zrobić, a niestety eskorta handlowa nie jest poważną siłą na polu bitwy. Zrobimy jednak, co w naszej mocy.

- Z naszej strony posiłków nie będzie. - kontynuował Baladiel - Lord Surfalano zakłada, że powinniśmy sobie poradzić z obecnymi siłami. Otrzymałem oficjalne instrukcje na ten temat i niestety, Święta Flota nie jest w stanie przyznać nam dodatkowych posiłków.

- Miałam nadzieję, że przynajmniej wy sprowadzicie tutaj więcej okrętów - powiedziała Kaseia z dezaprobatą - Ale trudno. Skoro Auvelianie i Ildanie najwyraźniej koncentrują swoje siły w rejonie Aradiel, zawsze możemy postawić więcej flot w stan gotowości. Ostatnim razem, kiedy zdecydowali się postawić wszystko na jedną planetę, źle się to dla nich skończyło.

- Akios - podsunął Ophrez.

- Tak, tak - rzuciła Kaseia niecierpliwie - Ale wojna na Akiosie trwała dziesięć lat. My nie możemy sobie pozwolić na taki luksus na Aradiel III. Albo my szybko wygramy tę wojnę, albo oni ją szybko wygrają. A wtedy będą mieli nie tylko świetny przyczółek do inwazji na kolejne układy, poczynając od Aratron, ale także swobodny dostęp do waszego wszechświata - tu jaszczurzyca spojrzała w stronę oficerów z "tamtej strony" - Zakładam, że wszyscy doskonale zdajecie sobie sprawę, o jaką stawkę tu gramy, zatem przejdę do rzeczy.

Sorevianka użyła e-pada, by po raz kolejny uruchomić predefiniowaną animację na wyświetlaczu holo. Tym razem pojawiło się zbliżenie linii frontu, z zaznaczonymi pozycjami zajętymi przez Strażników oraz oddziały terrańskie. W pewnej odległości od nich, widać było oblężone miasto na północy.

- Naszym priorytetem jest w tej chwili przedarcie się do Agdenburga - oświadczyła Kaseia - Generał Majewski ze swoimi oddziałami na razie go utrzymuje, ale to nie potrwa długo. Planujemy zatem rozpocząć już nazajutrz ofensywę na tym odcinku frontu. Fervianie dokonają desantu na pozycjach zajmowanych przez naszych Strażników oraz oddziały terrańskie. Te ostatnie zostaną wkrótce dodatkowo wzmocnione siłami SSF, a my z kolei przerzucimy na linię frontu Sarukeri. Nasi hakerzy nie mieli niestety dość czasu, aby złamać zabezpieczenia systemów komputerowych wroga, podobnie terrańscy psionicy nie zdążyli wiele zdziałać w sprawie auveliańskich komunikatów telepatycznych... także z waszą pomocą - tu Kaseia zwróciła się do Shata'lin - Ale sondy szpiegowskie wykonały orbitalne skany wrogich pozycji i wiemy już, które regiony nas interesują. Wszystko macie tutaj, na wyświetlaczu holo.

Trójwymiarowy obraz znów zmienił się nieco, teraz pokazując strzałki, prezentujące planowany ruch poszczególnych formacji.

- Po wzmocnieniu naszych sił, zamierzamy podjąć szybki marsz na północ i osiągnąć pozycje, gdzie Auvelianie ustanowili przyczółki, blokujące nam dostęp do Agdenburga od północy. Podejście nie będzie łatwe, gdyż nieprzyjaciel zdołał już zgromadzić tam znaczną ilość artylerii rakietowej. Pociski przeciwlotnicze i manewrujące. Nasza własna artyleria będzie się im odgryzać w miarę możliwości, same oddziały szturmowe mają też do dyspozycji środki obrony przeciwrakietowej, ale musimy się liczyć z tym, że poniesiemy pewne straty, zanim w ogóle osiągniemy cel.

Kaseia musnęła raz jeszcze e-pad i na obrazie holograficznym pojawiło się więcej strzałek.

- Możemy przyjąć jako pewnik, że kiedy ruszymy do ataku, Auvelianie i Ildanie przyślą na teren walki własne posiłki i spróbują oflankować nasze oddziały. Od zachodniej strony frontu zapewne uderzą na nas siły auveliańskie, w tym duża liczba Shilai'edilon. Możemy się spodziewać także wsparcia Arm'imdel. Od wschodniej strony natomiast ruszą przeciwko nam Ragnery. Tymi ostatnimi zajmiemy się my, Auvelian wezmą na siebie Terranie. Fervianie będą wspierali nasze siły na całym odcinku frontu. Głównie siły szturmowców z KDA.

Sorevianka przerwała na chwilę i spojrzała po oficerach z "tamtej strony".

- W tym momencie dochodzimy do zasadniczej kwestii - oznajmiła - Jaka ma być wasza rola w tym natarciu? My zakładaliśmy, że możemy włączyć po prostu wasze oddziały do swoich sił. Przy tym, według nas, Nhilarowie mogą wepsrzeć siły terrańskie, kiedy już osiągną pozycje wroga. Przerzucimy was wszystkich od razu na miejsce, drogą powietrzną. Jeśli nie macie dostatecznie dużo statków, możemy wam użyczyć naszych desantowców. I tak będziemy z nich korzystali, by przerzucić nasze własne siły tak blisko wrogich pozycji, jak tylko się da. Jeśli chodzi o Shata'lin - Kaseia spojrzała na Baladiela - Chociaż technicznie stoicie z grubsza na naszym poziomie, macie do dyspozycji zbyt małe siły, aby odegrać ważniejszą rolę. Niemniej, może włączylibyście swoje oddziały do jednej z naszych grup uderzeniowych? Strażnicy i Sarukeri chętnie przyjmą waszą pomoc. Poza tym, kiedy już dotrzemy do Agdenburga, możecie im pomóc oczyścić miasto. W międzyczasie, nasze główne siły postarają się całkiem zablokować do niego dostęp nieprzyjacielowi, tak, aby nie napływały tam nowe oddziały wroga.

- Zgadzam się, ponadto część moich sił może przemieścić się pod miastem. - powiedziała Umgali. - Jeśli uda nam się przebić pod budynek rady miejskiej i przywrócić zasilanie, uzyskamy dostęp do infrastruktury przeciwwstrząsowej miasta. W razie absolutnej konieczności moglibyśmy dosłownie zawalić część budynków w miejscach, gdzie siły wroga są szczególnie skoncentrowane. Co wy na to?

- Myślę, że to nie będzie konieczne - odrzekła Kaseia - Umiemy wykurzyć wrogów z miejskich zabudowań, nie robiąc przy tym niepotrzebnego bałaganu. Poza tym, nie wiemy jeszcze dokładnie, jaka jest sytuacja cywilów w mieście. Generał Majewski powiedział, że organizuje pomoc dla wszystkich mieszkańców Agdenbuga, których jego żołnierze do tej pory znaleźli, ale nie przeszukał jeszcze miasta w całości. Ktoś może się kryć w ruinach, a bez sprawdzenia każdego budynku poprzez termowizję, nie możemy tego stwierdzić. Zatem powstrzymajcie się od takich działań, dopóki nie będziemy mieli pewności, że cywile zbytnio nie ucierpią.

- Ten problem można prosto rozwiązać. - wtrącił Baladiel - Matka Strachu ma dobre pole ostrzału na cały Agdenburg. Możemy po prostu eliminować punkty oporu wroga precyzyjnym ostrzałem z baterii oblężniczej. Straty wśród pozostałej ludności cywilnej powinny być minimalne w takim układzie. Co więcej, wszelkie wrogie posiłki będą miały utrudniony dostęp do stref ostrzału po prostu ze względu na temperaturę. Naszym siłom pozostanie tylko omijać strefy bezpośredniego ostrzału.

- Myślę, że gdyby ostrzał orbitalny był tak prosty, sami byśmy go przeprowadzili - nieoczekiwanie odezwał się admirał Hunt - Wiecie już, że nie możemy ryzykować wejściem naszych okrętów w zasięg artylerii planetarnej wroga. Poza tym, czy wy nie przesadzacie? Chyba wymordowaliście już dostatecznie dużo cywili, strzelając do nich z orbity.

- I kto to mówi? - wtrąciła Faelia, nie kryjąc ironii - Mordercy całych cywilizacji. Nie wydaje mi się, byśmy w takiej sytuacji mogli sobie pozwolić na takie sprzeczki, panie admirale.

- To, czy zgadzacie się z naszymi metodami, czy nie, nie ma żadnego znaczenia. - kontynuował Surfalano - Liczą się rezultaty.

- Litości - warknął Hunt, przecierając dłońmi twarz i patrząc na Faelię - Ile razy można przepraszać za cudze błędy? Nawet się jeszcze nie narodziłem, kiedy nasi mordowali tamtych obcych. Ani nikt z obecnych. Co ja mam z tym wspólnego, poza tym, że należę do tej samej rasy? A nasze przeprosiny, niezależnie od tego, ile razy byśmy je wygłosili, nie przywrócą życia tym, którzy zginęli.

- Poza tym - wtrącił Olsen łagodnym głosem - czy wy sami jesteście władni nam to wytykać? Macie na rękach krew znacznie większej liczby istnień, niż my zdołaliśmy ich wymordować w naszych minionych ludobójstwach. Do tego wy, w odróżnieniu od nas, wyraźnie składacie deklaracje, iż jesteście gotowi popełnić taką zbrodnię raz jeszcze.

Faelia obdarzyła terrańskiego ambasadora wrogim spojrzeniem, lecz nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Kaseia uciszyła zebranych.

- Dosyć! - ryknęła - Zachowajcie takie dyskusje na później! Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie! Niemniej, muszę się zgodzić z admirałem. Ostrzał z orbity jest wykluczony. Skoro możemy oczyścić miasto tradycyjnymi metodami, tak należy zrobić. Wy użyjecie swoich dostępnych sił - Kaseia zwróciła się do Shata'lin - żeby wzmocnić naszą 101. Armię. Jej zadaniem będzie w pierwszej kolejności zniszczenie jednego z auveliańskich przyczółków, a następnie wkroczenie do Agdenburga i stopniowe oczyszczenie miasta z sił wroga. Powinni do was dołączyć także terrańscy szturmowcy z SSF, jak również przebywający tam już teraz żołnierze generała Majewskiego. No i Nhilarowie, którzy zapewne także się tam pojawią. Problemem pozostaje powstrzymanie natarcia Ragnerów ze wschodniej flanki, ale to już spocznie na naszych barkach, oraz Fervian. Niemniej, pozostaje możliwe, że nie zdołamy przechwycić wszystkich z tych potworów, więc kiedy już będziecie w Agdenburgu, bądźcie gotowi na ewentualne spotkanie z nimi. Mam nadzieję, że studiowaliście już materiały na ich temat.

- Tak, studiowaliśmy - wtrąciła się Sinva - i bardzo niepokoi mnie zdolność Ildan do szybkiej produkcji nowych Ragnerów. Tak długo jak pozostają na polu walki, czas będzie działał na naszą niekorzyść. Myślę jednak, że możemy obrócić ich liczebność przeciwko nim samym.

- Co ma pani na myśli? - zapytała Kaseia.

- Ildanie muszą je kontrolować, prawda? I to bezpośrednio na powierzchni planety. To dość poważna wada, którą możemy wykorzystać. Mogłabym na ten przykład dostać się na ich tyły z niewielką grupą moich sióstr i braci ze Straży Świątynnej i zniszczyć centra kontroli. Domyślam się, że bestie w takim stanie nie będą nawet w połowie tak groźne, jak teraz.

- W takiej sytuacji, Ragnery po prostu zaczną wyrzynać się nawzajem - stwierdziła Kaseia, po czym wydała z siebie syczące westchnienie - Ale to ryzykowne. Powiedziałabym, że bez szans powodzenia. Te emitery, których Ildanie używają do kontrolowania Ragnerów na dalszy dystans, mają dość duży zasięg, więc będą zapewne usytuowane głęboko za linią frontu. Do tego, mogą użyć ich więcej, niż jednego, a w takiej sytuacji tylko część ich sił zostanie wyłączona z walki. Poza tym, uważacie, że oni tak po prostu pozwolą wam podejść pod te urządzenia? Zabójcy Genisivare mieliby z tym problem.

- Wasi zabójcy nie są psionikami. Mogłabym zamaskować kilka korwet, przynajmniej przez jakiś czas. Tak długo jak w okolicy nie będzie Auvelian, powinniśmy być w stanie pozostać w ukryciu, przynajmniej do momentu zrzutu, a wtedy będzie już dla Ildan za późno. Myślę, że warto podjąć takie ryzyko.

- Sądzę, że i tak nie mogę po prostu wydać wam rozkazu, żebyście tego nie robili - mruknęła Kaseia - Będziecie do tego potrzebowali naszych desantowców?

- Nasze korwety powinny dać sobie radę. Mamy na nich stosowne wzmacniacze psioniczne, do tego są dość dobrze uzbrojone, by udzielić nam bezpośredniego wsparcia w razie potrzeby.

- Chcecie może, aby postawić jakieś myśliwce w stan gotowości do udzielenia wam wsparcia?

- Nie bezpośrednio, ale możliwe, że będę potrzebowała wsparcia po zneutralizowaniu celów. Nie wydaje mi się, że Ildanie pozwolą nam po prostu biegać za ich liniami wroga, gdy już zorientują się, co się dzieje.

- Absolutnie nie - stwierdziła Kaseia ostrzegawczym tonem - Do tego, ze względu na ich przymierze z Auvelianami, mają odpowiednie urządzenia do wyłapywania i neutralizowania psioników. Nawet ich Ragnery są tak zaprojektowane genetycznie, że wykazują dużą odporność na ataki psioniczne. Możliwe, że Ildanie będą już mieli przygotowane odpowiednie detektory na pozycjach, gdzie ustawią swoje emitery kontrolne. Muszą przecież wiedzieć, chociażby od Imubian, co potraficie.

- Właśnie na to liczę, że Imubianie powiedzieli im co wiedzą. Z tego też względu nie powinni spodziewać się ataku za głównymi liniami. Straż Świątynna to grupa frontowa. Jedyne, czego mogliby się spodziewać, to pojedyncza zabójczyni, może drużyna snajperów od Łowców.

- Skoro pani tak mówi - Kaseia zwęziła oczy - Chcę jednak, żeby pani wiedziała, że nie pochwalam tej akcji. Oczywiście, jej powodzenie może nam przynieść korzyść, ale jeśli chodzi o was... Rozumiem, że bierze pani ryzyko na siebie?

- Myślę, że to oczywiste. Straż Świątynna to najtwardsze oddziały jakie mamy do dyspozycji i jeśli ktokolwiek może się podjąć takiej misji, to właśnie my. Cel wydaje mi się zdecydowanie warty ryzyka.

- No cóż, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że to się powiedzie - oznajmiła Kaseia z lekkim powątpiewaniem - i zanosić modły do Feomara, aby wam sprzyjał. Ale powróćmy do naszej ogólnej sytuacji. Choć nie zdołaliśmy się dowiedzieć wiele o dokładnym stanie sił naszych wrogów dzięki tradycyjnym metodom, mamy jeszcze pewne informacje z zewnątrz. Panie admirale?

W tej chwili Kaseia zwróciła się do Hunta, który wstał ze swojego miejsca.

- Wprawdzie jeszcze o tym nie wiecie, ale mamy po drugiej stronie barykady także pewnych... sekretnych przyjaciół. Powiedzmy, że nie wszyscy Auvelianie i Ildanie godzą się z polityką swoich oficjalnych władz, a jest pewna auveliańska frakcja, niezależna od dominującej Koalicji, która wspiera nas potajemnie już od czasów, gdy Sorevianie toczyli tę wojnę samotnie. To dzięki nim nasze drogie jaszczury dostały w swoje ręce technologię pozwalającą im na wytwarzanie skutecznych inhibitorów psionicznych i tym podobnych urządzeń. Teraz zgłosili się do nas ponownie. Najwyraźniej u Auvelian dzieje się coś dużego, bo ściągają teraz niemal wszystkie dostępne okręty. Nie wiem, czy liczebność floty wroga w chwili inwazji wam zaimponowała, ale muszę was ostrzec, że jest bardzo prawdopodobne, iż zjawi się tu drugie tyle auveliańskich okrętów. Jeśli uwiną się dostatecznie szybko, to w ciągu tygodnia.

Ta wiadomość wywołała konsternację wśród oficerów z "tamtej strony".

- Do tego czasu... - odparła niepewnie Ororo - Powinniśmy dać sobie radę z imubiańskim zagrożeniem na naszych granicach i sprowadzić dodatkowe posiłki oraz zasoby dla Krakenów, co powinno wyrównać nieco siły. Oczywiście, okręty flagowe będą przez cały czas produkowały nowe jednostki i naprawiały uszkodzone, zapewniając ciągły dopływ świeżych maszyn.

- Jeśli zajdzie taka potrzeba, mogę w sumie poprosić Lorda Surfalano o wsparcie. - dodał Baladiel. - Jeśli Mallo Vikri się zgodzi, być może sprowadzi nam samego Anioła Niszczyciela.

Oblicza niektórych z terrańskich oficerów ogarnął chłód. Informacje wywiadowcze, jakie otrzymali dzięki fortelowi Kriedy, zapewniały im pewną znajomość sił zbrojnych poszczególnych ras z "tamtej strony". Anioł Niszczyciel cieszył się wśród Imubian szczególnie złą sławą - to właśnie ten okręt dokonał orbitalnych bombardowań, w wyniku których zginęły miliardy ludzi.

- Mam nadzieję, że tak będzie - odrzekł Hunt sucho - Niemniej, tak jak powiedzieliśmy, możemy sami przysłać do Aradiel więcej okrętów. Tymczasem, choć nie otrzymaliśmy dokładnego ordre de bataille sił auveliańskich i ildańskich, mamy pewne informacje. Wygląda na to, że naczelne dowództwo nad operacją sprawuje Wielki Kapłan Yel'avead. To mocny przeciwnik. Raz już nas pokonał na Phaleg IV. Zostaliśmy wtedy wyparci z planety, którą dopiero co odzyskaliśmy, i straciliśmy przy tym dwie floty. Do tego on sam bardzo naciska na Konklawe, aby dało mu do dyspozycji wszystkie jednostki, jakie mogą mu udostępnić bez odsłaniania granic. W szczególności zależało mu na oddziałach Arm'imdel. Mam nadzieję, że również oni nie są dla was tajemnicą, zważywszy dane, jakie od nas otrzymaliście.

- Zdecydowanie nie są, choć nie ukrywam, że ich obecność to nie jest zbyt miła wiadomość. - odparł Baladiel - Z tak ograniczonymi siłami nasza zdolność do kontrowania bojowych psioników wroga też jest raczej niewielka. W najlepszym wypadku moglibyśmy posłać jedną z naszych zabójczyń celem wyeliminowania polowych dowódców, ale o głębszej infiltracji nie ma mowy.

- Myślę, że o wysyłaniu waszych zabójczyń możecie zapomnieć - odezwała się Kaseia - Psionika to specjalność Auvelian. Nie dadzą się oszukać żadnymi... iluzjami, ani żadnymi formami telepatii. Nasi zabójcy Genisivare byli w stanie likwidować ważniejszych auveliańskich oficerów, ale to dzięki ich zdolności do ukrywania swojej obecności przed psychotronikami. Postaramy się ich użyć i tym razem, ale ponieważ ta kampania będzie krótka, a my nie możemy uzyskać odpowiednich informacji wywiadowczych, zapewne nie osiągną większych sukcesów.

- W takim razie Aildayenne będzie kontynuowała działania wedle własnego uznania.

- Chodzi o waszą sabotażystkę z imubiańskiego okrętu flagowego? - Kaseia uniosła bezwłose brwi - Myślę, że w tej sytuacji niewiele więcej może zrobić. Szczególnie, że mamy przecież cennego więźnia, który już od wczoraj mówi nam wszystko, co wie.

Shata'lin obdarzyli Soreviankę niezbyt przychylnym spojrzeniem. Olsen wiedział, że jeńcem, o którym mowa, jest imubiański ambasador Calixte Bertrand. Został aresztowany przez Sorevian po tym, jak - łamiąc wszelkie konwencje - wystąpił w roli naczelnego dowódcy imubiańskich wojsk i wydał rozkaz inwazji na Aradiel III. Jego pochwycenie stało się jednak zarzewiem tarć pomiędzy Sorevianami, a Shata'lin - tym ostatnim najwyraźniej bardzo zależało na tym, by Betrand wpadł w ich ręce i od chwili jego aresztowania stale domagali się jego wydania. Sorevianie pozostali nieugięci, choć poszli na pewne ustępstwa.

- Skoro mówimy o tej kwestii - powiedziała Kaseia ponuro - wasze żądania, abyśmy wydali wam naszego jeńca, pozostają nie do przyjęcia. Włączyliśmy jednak do programu przesłuchania te kwestie, o które sami chcielibyście wypytać Bertranda. Niestety, nie zdążyliśmy jeszcze wydobyć od niego wszystkiego, ale wciąż z nim pracujemy i mamy już pewne dane. Część z nich, jak choćby skład imubiańskich sił inwazyjnych, zapewne na nic nam się obecnie nie przyda, jako że część owych sił już nie istnieje. Pierwotne plany Imubian także nie mają w obecnej chwili większego znaczenia. Ale znamy już nazwiska członków imubiańskiego sztabu oraz wszystko, co na ich temat mógł nam powiedzieć jeniec. Dostawaliście zresztą raporty z przesłuchań w tej kwestii. Bertrand podał nam też bez żadnych oporów lokalizację placówek, o które pytaliście, ośrodków wywiadu imubiańskiego oraz ważniejszych zakładów produkcyjnych, gdzie powstają ci cali Szaroskórzy. Dopiero zabraliśmy się za kwestię ekspedycji Imubian na Oku, ale wiemy już, że wiele próbek do swoich programów badawczych pobrali w ruinach waszej dawnej stolicy. Wszystkie szczegóły będą zawarte w raportach, które już wkrótce otrzymacie. Ufam, że przynajmniej to was satysfakcjonuje.

- Już wspominałam, że wolałabym, abyśmy otrzymali go we własne ręce i zdania nie zmienię. - oznajmiła Faelia, nie zważając na wyraźną irytację Kasei - Informacje odnośnie ekspedycji na Oko, prawdę mówiąc, tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że mogło dojść do desakracji miejsca dla nas świętego. Grobowca naszych czcigodnych umarłych.

- Co więcej, powiązanie z projektem, którego owocem są obecne generacje Szaroskórych jest dla nas dodatkowym potwierdzeniem tego, do czego mogło tam dojść. - wtrącił Baladiel - Jakkolwiek jest to dla nas kwestia bardzo... delikatna, mamy niestety bardziej palące sprawy na głowie. Skoro już jesteśmy przy tym jednak... Warto zwrócić uwagę na Szaroskórych. Czternasta flota ma ze sobą nowy model, VM-25. Jest bardziej... ludzki od poprzednich i o wiele bardziej groźny. Spodziewam się, że w obecnej sytuacji Imubianie wciąż mogą ich rzucić do skutecznej walki przeciw naszym siłom, i to tam, gdzie mogą być najbardziej skuteczni.

- Wiemy też, że ten nowy model występuje tutaj w liczbie zaledwie miliona egzemplarzy - stwierdziła Kaseia lekceważąco - Tylko Sarukeri mamy tutaj tyle samo, a biorąc pod uwagę sytuację w Aradiel, jest bardzo prawdopodobne, że ściągniemy ich drugie tyle, a może i więcej. Zresztą, przypuszczam, że i Strażnicy wystarczyliby tu w zupełności. Ale dość tej dygresji - ton głosu jaszczurzycy stał się niecierpliwy - Znacie już ogólny plan strategiczny i wiecie, co przedstawić na odprawie własnym oficerom. Pamiętajcie, że najpierw ruszą siły oskrzydlające, tak, aby od razu uniemożliwić posiłkom wroga przedarcie się i udzielenie wsparcia swoim siłom na umocnionych pozycjach. Może nawet uda nam się w ten sposób wprowadzić przeciwnika w błąd, że zamierzamy obejść te pozycje, zamiast je niszczyć. Walczycie razem z nami, więc po prostu nie róbcie niczego sami i czekajcie na nasz ruch. To chyba dość jasne?

- Nie widzę problemu w kooperacji - odpowiedział Baladiel - przynajmniej do czasu, aż Lord Surfalano nie przekaże mi informacji z odmienną decyzją. Możecie się spodziewać mojej Gwardii tam, gdzie będzie najbardziej potrzebna.

- Moja Straż Świątynna podąży za rozkazami Baladiela - dodała Sinva.

- Nie, żebym miała w tej kwestii jakiś wielki wybór... - rzekła Ororo z pewnym zwątpieniem w głosie - Nie lubię przekazywać inicjatywy, więc mam nadzieję, że wiecie, co robić.

- Dobrze - mruknęła Kaseia, po czym dodała - Jeszcze coś. Całą akcję planujemy koordynować poprzez sondy szpiegowskie, a także duże okręty w niskiej orbicie. Podejdą tak blisko areny walki, jak to tylko możliwe. Komunikacja tylko poprzez łącza laserowe, by zmniejszyć ryzyko przechwycenia komunikatów, bądź ich zakłócenia. Jakieś pytania?

Jaszczurzyca czekała dłuższą chwilę, ale nikt się nie odezwał.

- W porządku zatem - rzuciła, wyraźnie zbierając się do odejścia - Proponuję, abyście w najbliższym czasie odprawili swoich oficerów sztabowych i przygotowali ich do operacji. Możecie się rozejść - zarządziła, po czym dodała z namaszczeniem - I niech was Feomar prowadzi.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na początek dzięki za miły prezent w postaci zamieszczenia tego rozdziału. Dzięki temu mogłem go sobie wydrukować i poczytać na papierze, co zresztą zrobiłem.

To nie są brednie, tyle że to, o czym mówisz, nie jest takie proste, jak się wydaje. Nie wystarczą do tego prymitywne zabiegi pokroju dawania jakiejś postaci tego, co anglosasi nazywają "catchphrase" (zresztą, niektóre z moich postaci już coś takiego mają - Zera na przykład ma w zwyczaju mówić po walce, że jej oponent nie przegrał dlatego, że jest słaby, tylko dlatego, że ona jest najlepsza).

Zdaję sobie z tego sprawę, bo sam kombinuję, jak przedstawić swoje postacie za pomocą dialogów (i nie zawsze jestem z efektu zadowolony, ale to swoją drogą...). Aczkolwiek nie chodziło mi tylko o powiedzonka. IMO HHF radzi z tym sobie nieco lepiej, ponieważ po przeczytanych kwestiach jego postaci przeważnie wiem, że nie pomylę ich z innymi. Że po tym, co i jak mówią, czuję, iż mają własną osobowość.

Obecny rozdział to tylko omówienie realizowanego planu, więc niewiele jestem w stanie o nim powiedzieć. Nic większego nie budzi moich zastrzeżeń i pozostaje mi tylko czekać na samą operację.

Jeśli chodzi o Shata'lin - Kaseia spojrzała na Baladiela - Chociaż technicznie stoicie z grubsza na naszym poziomie

Może to ja mam kiepską pamięć, ale czy przypadkiem Sorevianie nie mają zdecydowanej przewagi technologicznej nad Shata'lin i innymi rasami z uniwersum HHF? Czy może pomyliło mi się z inną Twoją rasą?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Może to ja mam kiepską pamięć, ale czy przypadkiem Sorevianie nie mają zdecydowanej przewagi technologicznej nad Shata'lin i innymi rasami z uniwersum HHF? Czy może pomyliło mi się z inną Twoją rasą?

Shata'lin stoją wyżej w kwestiach technologicznych nad innymi gatunkami mojego uni, z wyjątkiem Wędrowców, którzy stoją na podobnym poziomie. Jeśli o porównanie z Sorevianami chodzi - Shata'lin stoją na zbliżonym poziomie, pozostałe gatunki nadrabiają liczebnością i rozmiarem maszyn wojennych.

Trochę żałuję, że nie zaczęliśmy crossovera w obecnej linii czasowej mojego uni, jakieś 200 lat do przodu w porówaniu z tym, co jest obecne w crossoverze, ale wtedy jeszcze wszystkie niuanse, tak technologiczne, jak i polityczne miałem w powijakach i po prostu nie dało rady tego zrobić. Zmian jest w sumie sporo - pojawienie się Plagi, rozpad Imubii, założenie przez Czerwony Młot Unii Wolnych Planet, ustanowienie korporacji Abhair jako niepodległego państwa, powstanie Lalkarza, reforma zbrojeniowa Shata'lin (dopuszczenie wiernych z innych gatunków i standaryzacja sprzętu, przejęcie sił zbrojnych przez Falanę i Straż Świątynną), czy wreszcie kontakt z Wędrowcami.

Całemu temu bałaganowi towarzyszy oczywiście ogromny postęp technologiczny - po serii ogromnych bitew kolosalne okręty flagowe stają się właściwie reliktami przeszłości dzięki pojawieniu się napędów skokowych nie wymagających bram - teraz kolosy służą tylko jako promy dla mniejszych jednostek (z pewnymi wyjątkami oczywiście, 100km potwory nie zniknęły w końcu z dnia na dzień), lepsze uzbrojenie piechoty etc.

Niektóre z tych wydarzeń są sugerowane subtelnie w cross-overze jako coś, co może się stać, ale nie było niestety gotowe, kiedy zaczynaliśmy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie-e, w tym akapicie odnosiłeś się do tego, że w jakiś sposób nawiązali mentalny kontakt z tyloma ludźmi z imubiańskiej floty. Mimo że ów kontakt akurat ograniczył się do podania im względnie prostej informacji (ot, "nie strzelać, prosimy na spotkanie, odprowadzimy was").
Ech... umówmy się, że to była nadinterpretacja z mojej strony. Przerwa między fragmentami była na tyle duża, że zdążyłem zapomnieć o co mi wtedy dokładnie chodziło, ale wydaje mi się że masz rację.
Shaq to mi się akurat kojarzy z pewnym wielkim czarnoskórym sportowcem, któremu z raz czy dwa się ubzdurało, że może być również aktorem.
Efekt zamierzony. ;)
Nie czułem, żebym miał coś sensownego do dodania, więc już nie napisałem. Ale jeśli nalegasz, coś mogę skrobnąć...
Cóż, jeśli rzeczywiście nie masz nic do powiedzenia, to się nie przymuszaj.
Ekshibicjonizm wśród Sorevian nie ma w ogóle takiego wydźwięku, jak wśród ludzi, więc nie wiem, skąd miałaby się tu prowokacja wziąć...
Przede wszystkim: nie walczyła z Sorevianinem. ;)

A dokładniej, mam na myśli dwie rzeczy: Shata'lin jednak noszą zwykle ubrania, więc taki "ekshibicjonizm" jest pewnie przez nich odbierany inaczej; a po drugie w przypadku walki z przeciwnikiem który mimo wszystko jest co najmniej lekko opancerzony ma to też wydźwięk "nie potrzebuję chować się za strojem ochronnym, w przeciwieństwie do ciebie". Przynajmniej mi tak się wydaje.

Może źle się rozumiemy, bo przez prowokację nie mam na myśli tutaj zachowania nieprzystojnego, tylko takie wyzywające przeciwnika.

Większość? Chyba tylko te wielokrotne kopnięcia w powietrzu były faktycznie nierealistyczne, no i może jeszcze ten nagły wyskok z saltem był dość naciągany. Ale nie widzę powodów, by reszta ciosów nie miała być wykonalna.
Przejrzę potem jeszcze raz scenę tej walki i wypiszę moje zastrzeżenia, teraz nie pamiętam.
To nie są brednie, tyle że to, o czym mówisz, nie jest takie proste, jak się wydaje.
Dorzucam się do opinii, że to nie jest proste, ale fajnie byłoby to mieć. Sam bym chciał taką umiejętność posiąść w moich próbach pisania...

Ok, najnowszy fragment. Po naprawdę ciekawym poprzednim, ten jest niezbyt emocjonujący, ale konieczny. Nie powinienem narzekać na military SF w military SF. :D

Ale na pewne rzeczy narzekać jednak będę.

W normalnej sytuacji należy unikać z nimi walki. Choć można je po prostu zniszczyć ostrzałem z konwencjonalnej artylerii pokładowej, jest to z reguły najsilniejsze dostępne uzbrojenie, zdolne dość szybko wyeliminować duży okręt. Nawet jeśli wygracie w starciu z artylerią planetarną, straty poniesione w wyniku takiej walki mogą zaważyć na dalszych losach wojny.
Ok... to ciekawe stwierdzenie i muszę popytać o szczegóły. Czym strzela artyleria pokładowa, a czym planetarna? Po prostu ciężko mi sobie wyobrazić coś, co ma większy zasięg z planety (gdzie musi przebić grawitację) niż z orbity.
Wiem już, że Terranie - Kaseia wskazała na Hunta - z całą pewnością przyślą tutaj jeszcze VII Flotę admirał Julii Crockett oraz XI Flotę admirała Sanjuro Kobayashiego. Postawili też w stan gotowości X Flotę admirała Dave'a Blackwella. Ferviański sojusz również przyśle z całą pewnością jeszcze dwie pełne floty, Trzecią veerameka Sakrura i Szóstą veerameka Akureza. My natomiast planujemy sprowadzić tutaj X Flotę Uderzeniową karimure Zakuridego, XVI Flotę Uderzeniową karimure Kashiry i XVII Flotę Uderzeniową karimure Fusorego. (...) Zaznaczam, że okrętem flagowym karimure Zakuridego - jaszczurzyca zawiesiła na chwilę głos - będzie Idesturai, jeden z naszych superniszczycieli, tymczasowo przydzielony do X Floty Uderzeniowej.
Ok... dlaczego? Po prostu dlaczego? Czemu służy ta lista flot i ich dowódców? Na pewno nie uczestnikom tej narady, z których co najmniej połowa nie kojarzy nikogo z tej zgrai. Dla fabuły liczyła się jedynie liczba flot i okrętów które przyprowadzą jako posiłki. Zrozumiałbym jeszcze może jedno czy dwa nazwiska, jeśli byłyby to jakieś ważne dla fabuły postacie, albo wybitni dowódcy. Ale DZIEWIĘĆ? Z czego w ŻADNYM przypadku nie jest wskazane, dlaczego miałoby ono nas obchodzić (bo zdecydowanie nie obchodzi postaci).

Te rozdział i tak jest statyczny, nawet bez tego kuriozalnego listowania. Za każdym razem gdy przywołujesz imię postaci, oczekujesz od czytelnika że je zapamięta. Jeśli nie ma więc żadnego w tym sensu ani celu, to jest to po prostu irytujące.

Lord Surfalano
Myślałem, że Surfalano jest tytułem, skąd tu "lord"? Piszemy przecież po polsku...

I nie wiem który z was sieje tymi "?", ale proszę, wyłączcie tę podmianę apostrofów i cudzysłowów, w Wordzie czy Google Docsach, w czym to piszecie. To nie jest skomplikowane, a forum jest jakie jest i raczej szybko się nie zmieni.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To może i ja wrzucę coś od siebie.

Generalnie próbuję napisać książkę, rzeźbię to sobie już od jakiegoś czasu, ale do tej pory nie pokazałem tego nikomu. Dlatego też jakąkolwiek (mile widzianą oczywiście) krytykę prosiłbym przedstawić mi w delikatny sposób, żebym sie nie załamał wink_prosty.gif

Tutaj wklejam (chyba po raz czwarty, może tym razem nie wymięknę i kliknę w "Dodaj odpowiedź"): Prolog, pierwszy mały rozdział i pierwszy duży (łącznie 18 stron A4). Oczywiście napisałem dużo więcej, ale czasem brak mi weny/zachęty, żeby pisać dalej, nawet biorąc pod uwagę, że plan na fabułę mam.

Przepraszam za formę, ale niestety zmuszony jestem pisać bez polskich znaków (to samo jest przyczyną ciągle pojawiającego się dużego "i" zamiast małego), więc czeka mnie jeszcze przepisanie całości na czysto.

Co do gatunku: planuję coś typu post-apo z dodatkiem fantasy.

Z podobnych klimatów przeczytałem tylko Metro 2033/34. Pozostałe "Metra..." i "Stalkery" czekają na półce aż sam skończę pisać - nie chciałbym podświadomie wzorować się na autorach czy kopiować ich pomysłów.

Prolog (możliwe, że go jakoś wydłużę, co sądzicie?):

Przebudzenie

Radek ocknal sie w mroku. Pomimo natarczywego mrugania oczami, nie mogl zobaczyc wokol najmniejszego zarysu. Sprobowal podniesc reke do oczu, jednak jego cialo odmowilo posluszenstwa. Jestem zwiazany? Cala sila woli sprobowal napiac miesnie, jednak znowu nie odczul zadnego posluszenstwa ze strony ktorejkolwiek z konczyn. Dopiero teraz poczul, ze na twarz ma naciagnieta maske, obejmujaca obszar od nosa po brode. Gdzies z daleka doszly go odglosy miarowego stukania. Oto zapewne zrodlo mej pobudki. Tylko co dalej? Halas wyraznie zblizal sie do niego, co oznaczalo, ze ktos/cos wie o jego polozeniu. Chyba, ze to czysty przypadek I za chwile cos przebije go na wylot.

Znowu sprobowal napiac miesnie, niestety nadal bez efektu. Jedyne, co udalo mu sie osiagnac, to ciche harczenie wydobywajace sie gdzies z glebi gardla. Zabolalo.

Radek postanowil sprobowac sobie przypomniec gdzie jest I jak sie tutaj znalazl. W jego pamieciu znajdowala sie wielka, czarna dziura, ktorej zadna krawedz nie pozwalala na chociazby zaczepienie odleglego skojarzenia naprowadzajacego go na ostatnie wydarzenia. Popilem za duzo I wpadlem do jakiejs studni? Na obecna chwile to jedyne sensowne rozwiazanie. Tlumaczyloby to tez luki w pamieci. Miarowy stukot stawal sie coraz glosniejszy. Kilof? Zupelnie jakby ktos drazyl tunel. Dopiero teraz do Radka dotarlo, ze halas ow nie dochodzi nigdzie z gory, lecz bardziej z boku, co oznaczalo, ze kopiacy jest mniej wiecej na tej samej wysokosci co on. O tyle pocieszajace, ze zmniejsza to ryzyko zostania przebitym przez narzedzie kopiacego. Co nie zmienia faktu, ze bycie zakopanym, bo najwyrazniej to spotkalo chlopaka, budzi spory niepokoj. Mysl, mysl! Co ostatniego pamietasz? Studia medycyny, praca magisterska, popijawy z kolegami, spotkania z profesorami... Wszystkie wspomnienia na swoim miejscu, jednak trudno zlokalizowac to, ktore doprowadzilo do obecnej sytuacji. Jedyny pocieszajacy fakt byl taki, ze ktokolwiek zakopal Radka, nie zrobil tego z zamyslem zabicia go, inaczej po co maska tlenowa?

Stukot na chwile zamilkl, prawdopodobnie pare metrow dalej. Chlopak slyszy przytlumione glosy, jednak odleglosc I warstwa pomiedzy nim, a kopiacymi ? bo na pewno slychac rozmowe, wiec jest to wiecej niz jedna osoba ? nie pozwala rozroznic ani slow, ani nawet tonu glosu jego przyszlych wybawcow. Slychac kolejne uderzenie, pojedyncze, jednak wyraznie mocniejsze niz wszystkie wczesniejsze. Radek poczul wibracje pod soba, a nastepnie zaraz przed twarza uslyszal gluchy odglos kamienia uderzajacego o szybe. Chlopak chcial odruchowo odsunac glowe, jednak jego cialo znowu nie zareagowalo. Czyli przede mna jest szyba? Moze metro sie zawalilo I jestem zakopany gdzies w gruzach tunelu? Tak, ta opcja miala przynajmniej jakis sens. W koncu kolejki, ktorymi chlopak poruszal sie po swojej okolicy byly stosunkowo swieze, a ludzie czesto rozsiewali plotki, ze na terenach pokopalnianych nie powinno sie konstruowac tego typu srodkow transportu, bo to grozi tragedia. Klang okazal sie wystarczajaco donosny, zeby kopiacy rowniez go doslyszeli, poniewaz po wymianie kilku glosnych zdan wrocili do kopania ze zwielokrotniona sila. Tak, z pewnoscia teraz kopie wiecej niz jedna osoba. Radek chcial zawolac, prosic o pomoc, jednak znowu z jego gardla dobylo sie tylko charczenie. Kilka kolejnych kamieni osunelo sie na szybe przed nim wydajac to glosniejsze, to cichsze dzwieki, gdy szklo zarezonowalo. Czesc stukniec da sie slyszec nie tylko przed twarza czy torsem chlopaka, ale rowniez nizej, jakby szyba znajdowala sie na calej dlugosci jego ciala.

Nagle slychac glosne gruchniecie, Radek zostaje oslepiony jasnym swiatlem, nadal nic nie widzi, ale teraz dla odmiany jego swiat stal sie bialy, zamiast czarnego. Jego uszu dobiega mocno przytlumione ?Znalezlismy go, oglos fajrant!?. To ostatnie co uslyszal, zanim stracil przytomnosc...

Pierwszy "mały" rozdział (bohater tutaj wymieniony ma na imię Łuka):

Poznanie I

Radek ocknal sie slepy... Nie, tym razem to nie mrok spowija jego swiat, a biale swiatlo tak jaskrawe, ze nie jest w stanie zobaczyc nic. Wiec ta pobudka nie rozni sie prawie niczym od poprzedniej. Nawet halas jest podobny. Miarowy... szum? Nie stukot. Chlopak uswiadamia sobie, ze gdzies juz slyszal tego typu odglosy. Zaciskajac powieki I ignorujac pomaranczowa poswiate, Radek sprobowal zlokalizowac zrodlo dzwieku. Po lewej, prawdopodobnie gdzies na wysokosci jego dloni.

Szum, przerwa, inny szum, przerwa, szum, przerwa, inny szum. Chlopak zidentyfikowal je sobie jako szum A I szum B. Po chwili dotarla do niego niepokojaca prawda ? respirator! Taki sam odglos towarzyszyl kazdej wizycie w szpitalnym OIOM'ie. Czyli co, umieram? Ta mysl uderzyla niczym dzwon I zaczela rozbrzmiewac w umysle chlopaka. Po to sie obudzilem, zeby zaraz odpasc? Przeciez to bez sensu, nawet nie wiem co sie stalo, ej no! Radek mial ochote krzyczec, plakac, cokolwiek, byle udowodnic, ze wcale nie umiera, ze jeszcze tu jest I domaga sie zainteresowania, pomocy, wyjasnienia... Cialo znowu nie zareagowalo. Paraliz! Moz jestem sparalizowany? Od razu pojawily sie dziesiatki wizji reszty zycia spedzonego na wozku inwalidzkim, sterowanym przez jakis pilot, picie przez slomke kislowatej brei oraz bycie podcieranym przez jakas pielegniarke. O dziwo wizja pielegniarki zablysla calkiem kuszaco, moze bylaby to jakas mloda adeptka sztuki medycznej, ochoczo pomagajaca swojemu podopiecznemu w ulzeniu trudow zycia codziennego. W krotkim fartuszku, z lekko rozpietym guziczkiem, no moze dwoma, ponizej mostka. Tyle by wystarczylo, zeby ukazac kawalek kuszacego cialka, na ktore... Rozwazania chlopaka przerwalo nagle drgniecie, nieznaczne, jednak odczuwalne. Cos sie poruszylo. Jeden, niewielki (chociaz Radek zbulwersowalby sie, gdyby go takim nazwac) skrawek jego ciala stwardnial nieco. Czyli jednak nie byl sparalizowany. To go bardzo uspokoila, chociaz wizja pielegniarki nadal krazyla gdzies na obrzezach swiadomosci, kuszac niespelniona obietnica. Nagle jego uszu dotarl glos, choc nadal niewyrazny I przytlumiony, to jednak dalo sie zrozumiec wypowiedz mowiacego:

-Ho, ho! Widze, ze nasze wykopalisko jest zywe I w niektorych miejscach bardziej sprawne niz by sie moglo wydawac! - rozbawiony,niski oraz z pewnoscia meski glos. Nie moze nalezec do ponetnej pielegniarki, o ktorej przez chwile marzyl chlopak. Szkoda. Ale przynajmniej to jakies towarzystwo. Sprobowal otworzyc oczy, jednak znowu zalala go biala fala, zmuszajac do ponownego zacisniecia powiek.

-Spokojnie ptaszyno, minie jeszcze troche czasu, zanim bedziesz w stanie ogladac swiat. Jestes w stanie chociaz ze mna pogadac?

-Nghhhh! - to byl jedyny dzwiek, jakim udalo sie Radkowi odpowiedziec. Dodatkowo poczul nacisk rurki znajdujacej sie w jego gardle. Tracheotomia to nigdy nic przyjemnego, ale dzieki temu respirator prawidlowo dziala. Marne pocieszenie, gdy przewod w gardle uciska.

-No tak, tego sie moglem spodziewac. - rozmowca nie wydaje sie w zaden sposob zaskoczony czy poirytowany - No nic, w takim razie teraz posluchasz kilku rzeczy, pogadamy za dzien albo dwa, jak odlacza Cie od tej calej aparatury. Nie mozesz tego zobaczyc, ale to ja jestem czlowiekiem, ktory Cie znalazl wczoraj. Jako znalezne, przydzielono Ci mnie jako opiekuna. W praktyce oznacza to, ze jestem wykluczony z jakichkolwiek prac, dopoki nie bedziesz zdolny samodzielnie funkcjonowac. Nie wiemy jeszcze ile spales, bo wiesz, ze spales, prawda? Tak czy siak jeszcze nie odczytano danych z twojej kapsuly, wiec niewiele wiadomo mi na temat tego, co mam ci przekazac. Mamy rok 112 p.r.z. Uprzedzajac twoje zdziwienie, jest to skrot od ?Po Roku Zero?, chociaz potocznie przyjelo sie ?Po Roku Zaglady?. Krotko mowiac, 114 lat temu rozpetala sie jakas wojna. Nie wiem o co, nie wiem miedzy kim, nie wiem z jakim skutkiem. Wiem natomiast, ze po dwoch latach trwania wojny, na calym swiecie zostaly zdetonowane kolosalne ilosc ladunkow atomowych. Nie znam daty, nie wiem nawet ktory to byl rok wedlug starego kalendarza. Ofiary byly liczone w miliardach. Nawet po dniu wybuchu ? bo wszedzie bomby wybuchly niemalze jednoczesnie, jak na zawolanie ? ludzie umierali dlugimi miesiacami. Choroby popromienne, poparzenia, skazenie srodowiska I zywnosci, walka o terytorium, bron czy jedzenie. Ludzie umierali z tych blachych powodow przez caly rok zero. Potem bylo juz ich zbyt niewielu, zeby dalsze walki mialy sens, z reszta z racji bezpieczenstwa, trzeba bylo znalezc schronienie przed czynnikami zewnetrznymi, bo pogoda stala sie taka, jaka utrzymuje sie do dnia dzisiejszego. Niestabilna, nieprzewidywalna I dziwna. Dziwna dla was, z przeszlosci, dla mnie to teraz chleb powszedni, chociaz nadal bycie zlapanym przez ostry deszcz budzi we mnie dreszcze.

-Co by tu jeszcze... - podjal mezczyzna po chwili przerwy, podczas gdy Radek sluchal z rosnacym przerazeniem. 114 lat temu? Wojna? Co do cholery?! - A no tak, po roku zero. Czesc ludzi zeszlo do podziemi, jednak nie jestesmy stworzeni do zycia jak szczury w ciemnosci. Ponoc kiedys istnialo cos takiego jak Czarna Dziura, teraz mamy jej przeciwienstwo. Nazywamy to Bialy Parasol. Sa to strzepy atmosfery, chroniace nas przed szkodliwym, kosmicznym promieniowaniem. Na szczescie nie przemiszczaja sie, wiec ludzie moga zyc w konkretnych miejscach, jesli sa w stanie poradzic z tamtejsza... fauna I flora. Bialych Parasoli sa tysiace, obejmuja obszar od kilku, do kilkudziesieciu kilometrow kwadratowych. Poza nimi oczywiscie mozna sie poruszac, ba, nawet zyc jakis czas, jednak wymaga to przedwsieziecia odpowiednich krokow.

-Hm, chyba powiedzialem wszystko co moglem. A przynajmniej tyle co mi przyszlo do glowy ? slychac szuranie krzesla, najwyrazniej mezczyzna wstal. Radek nie chcial, zeby odchodzil, chcial wiedziec wiecej, jednak nie mial jak tego powiedziec, chociaz probowal.

-Ghhhrrr!

-Ach tak, na imie mam Luka. Mysle, ze przez najblizsze dni spedzimy troche czasu, a gdy zaczniesz wreszcie sie odzywac, to nawet sobie porozmawiamy. - To mowiac, mezczyzna po prostu wyszedl. A Radek zostal sam, w ciemnosci I kompletnej ciszy, przerywanej tylko przez cykl respiratora.

Szszszszsz.

Haaaaaa.

Szszszszszsz.

Haaaaaa.

Szszszszszsz....

Pierwszy "duży" rozdział:

Monstrum

Radek spogladal przez okulary przeciwsloneczne na chmury otaczajace miasto. Mammatusy bialego koloru zwiastowaly spokojny dzien. Upowszechnienie sie zjawiska mamma nadal zadziwialo chlopaka, gdyz w swoim bylym zyciu nigdy go nie uswiadczyl. Dziewczyna stanela obok niego I zerknela z pogarda w gore.

-A ty znowu gapisz sie w chmury! Rozumiem, ze pogoda moze miec dla nas kluczowe znaczenie, ale nie musisz przed kazda podroza obserwowac nieba przez kilka minut. To irytujace! Stoisz na uboczu I sie gapisz, zamiast pomoc nam w sprawdzeniu mocowan motocykla!

Motocykl, jakze smiesznie to brzmi. Struktura, skladajaca sie na trzy kola I pojemnik w ksztalcie misy na srodku. Oczywiscie nikt nie jezdzi tym cholerstwem, brak mu silnika. Sluzy po prostu do transportu. A ludzie wykorzystuja go do oporu, mocujac dodatkowe torby na wysiegnikach prowadzacych od kol do rdzenia.

-Poza tym popatrz, te chmury wygladaja jak cycki! O to ci chodzi? Po prostu baby ci potrzeba? - dziewczyna spojrzala na niego z dziwna mina, mruzac lekko swoje lazurowe oczy. Dopiero teraz chlopak przestal spogladac w gore I obejrzal sie na towarzyszke.

-Nie Mani, nie potrzeba mi baby, jak to okreslilas. Ksztalt chmur jest ode mnie calkowicie niezalezny, a obserwuje je, bo nadal moga duzo nam powiedziec o nadchodzacych warunkach. Kiedys dzieki temu uratuje nas przed ostrym deszczem, a ty bedziesz mi wdzieczna.

Dziewczyna prychnela, odwrocila sie na piecie I odeszla pewnym krokiem, bujajac biodrami I spogladajac przez ramie, czy Radek wodzi za nia wzrokiem. Nie wodzil. Nie, zeby pietnastolatka byla nieatrakcyjna, chociaz trzeba przyznac, ze atuty swej urody skrzetnie ukrywala. Szara, workowata bluza, ciemnozielone spodnie buggy, skladajace sie chyba z pozszywanych kieszeni, niedlugie, ciemne wlosy dodatkowo spinala zawsze w praktyczny kucyk albo dwie kitki. Chlopak nie potrafil zrozumiec, czemu takie... dziecko interesuje sie nim, prawie dwa razy starszym osobnikiem. Co prawda w obecnym swiecie samice jej wieku juz zostawaly matkami albo przynajmniej sie do tego szykowaly, jednak Radek nadal pamietal jak w jego bylym zyciu jakiekolwiek blizsze kontakty z osobniczka w tym wieku moglyby sie dla niego zle skonczyc. Tym bardziej, ze dziewczyna z pewnoscia nie miala partnera oraz czestokroc przejawiala zainteresowanie starszym kolega z przeszlosci.

Chlopak postal jeszcze chwile, napawajac sie przyjemnym wiatrem targajacym jego dlugimi wlosami. Nigdy nie mial dlugich wlosow, zawsze obcinal sie na jeza. Jednak w kapsule lezal nadspodziewanie dlugo, a co za tym idzie, nawet spowolniony przyrost wlosow mial swoj finalny efekt. Na szczescie srodowisko, w ktorym spal bylo dosc sterylne, wiec nie potworzyly sie zadne koltuny ani dredy. W koncu postanowil opuscic maly pagorek, z ktorego prowadzil obserwacje I wrocic do przygotowujacego sie zespolu.

-No chlopaki, przepakowaliscie graty? Wszystko posprawdzane I mozemy wyruszac dalej?

Dwoje mezczyzn pochylajacych sie nad motocyklem podnioslo wzrok na dziewczyne. Ten po prawej, byl roslej budowy. Teoretycznie w wieku Radka, jednak twarz poorana bliznami oraz bruzdami postarzala go niemal dwukrotnie, jedynie oczy pozostawaly mlode, pelne zycia I wiecznie spokojne. Pomimo niewysokiej temperatury, mial na sobie tylko bezrekawnik, ukazujacy kolejne dziesiatki blizn na ramionach oraz czarne, proste spodnie przypominajace dres. Jego szyje okalalo cos na wzor obrozy nabitej cwiekami. Zapytany o celowosc tego, mezczyzna stwierdzil, ze to do ochrony, poniewaz duszenie go z taka przeszkadzajka moze byc wyjatkowo ciezkie. Radek nigdy nie uwazal sie za kurdupla, jednak jego glowa znajdowala sie z reguly na wysokosci barku Bogdana. Towarzysz wielkoluda byl zgola innym typem czlowieka. Niewysoki, przerazliwie chudy osiemnastolatek z twarza poznaczona wciaz trwajacym tradzikiem mlodzienczym. W przeciwienstwie do Bogdana, Arek mial wlosy. Co prawda krotkie, blond, ale jednak wlosy. Wydawal sie wiecznie czyms zafrasowany, poddenerwowany. Jego ruchy byly szarpane, gwaltowne, jakby zawsze robil cos pilnego gdy sie do niego mowi. Radkowi chlopak wydawal sie bardzo luzacki, wrecz przesadnie, jednak mimo to mily I pomocny. Tylko przy Mani czasami zachowywal sie nazbyt... Mesko? Najwyrazniej probowal zaimponowac dziewczynie, zeby wybrala jego na partnera. Jednak ona nie wydawala sie tego dostrzegac.

-Dobra dziecino, nastepnym razem Ty sie tym bedziesz zajmowac, a ja pojde robic maslane oczy do zwiadowcy ? gdyby Radek nie znal olbrzyma, to pewnie w jego spokojnym glosie doszukiwalby sie grozby, jednak wiedzial juz, ze to po prostu zart. Widac to bylo w jego zielonych, wesolych oczach. Mezczyzna zapial ostatnia klamre przy pojezdzie I wyprostowal sie. Jego mlodszy kolega chyba nie do konca zrozumial dowcip I wyraznie sie zasepil, ale nie powiedzial nic. Dziewczyna natomiast stanela za uchwytem pojazdu I zakrzyknela do druzyny:

-No dobra panowie, teraz babeczka pokaze wam jak nalezy pchac! - na te slowa Radek parsknal smiechem, Arek zrobil sie caly czerwony, a Bogdan zmruzyl oczy I usmiechnal sie lekko ? Chodzilo mi oczywiscie o wozek! ? Mani, cala czerwona na twarzy, zreflektowala sie po chwili, juz wyraznie ciszej I bez takiego entuzjazmu. Z lekko niepewna mina dziewczyna zaczela popychac wozek ze znaleznymi, a mezczyzni ruszyli powoli idac wokol niej I wzrokiem skanujac okolice. To dopiero cos ? pomyslal Radek ? lata temu bylaby wielka obraza, gdyby powiedziec, ze kobieta ma pchac wozek, podczas gdy czterech facetow idzie sobie spokojnie obok. A tutaj prosze, pelne rownouprawnienie, przyszla jej kolej, to zajmuje sie robota bez marudzenia.

Miasto, ktore przemierzali nie napawalo optymizmem. Gruz I walace sie budynki, to tutaj codziennosc. Radek nadal pamietal szok, jaki przezyl po pierwszym opuszczeniu pokoju opieki. Ogolnopanujace brud I brzydota krajobrazu potrafily byc przytlaczajace. Codzienne wypady w poszukiwaniu znaleznych to standard, ktory chlopak jak najbardziej rozumial. Zastanawial sie tylko ile potrwa, zanim najblizsza okolica zostanie calkowicie wyeksploatowana I trzeba bedzie sie przeniesc gdzies indziej. W obecnej osadzie nikt nie mieszkal od urodzenia, wszyscy tu przybyli w poszukiwaniu stosownego miejsca na najblizsze lata zycia.

-Ktore to twoje wyjscie z osady, starszy? - Bogdan skierowal pytanie do Radka. Chlopak nadal nie mogl sie przyzwyczaic, ze malo kto mowil do niego po imieniu, tylko wlasnie ?starszy?. Oczywiscie jest to powiazane nie z wiekiem, a z jego przeszloscia. Albo raczej z faktem, iz jest on z przeszlosci.

-Trzeci.

-Powiedz no rudzielcu, bardzo ten swiat sie rozni od tamtego? - Mani oczywiscie musiala wtracic sie do rozmowy. Jako jedna z nielicznych, nie miala zadnych oporow przed nazywaniem Radka innymi okresleniami niz owy ?starszy? - Po trzecim wyjsciu moglbys juz chyba cos wiecej powiedziec, niz to, ze wtedy bylo bardziej kolorowo, a jednoczesnie mniej zielono. Ok, mamy tu troche trawy. Nawet. Troche. Duzo! - kazde kolejne slowo bylo przerywane steknieciami, gdy dziewczyna przez chwile silowala sie z wyjatkowo spora kepka trawy, przez ktora kolko nie chcialo przejechac ? drzewka I te sprawy tez sie znajda, ale nie wierze, ze to jedyna roznica. Powiedz, jak wygladaly te wszystkie gruzy w latach swej swietnosci? Jak wysokie byly? Najwyzszy budynek jaki do tej pory widzialam, mial moze z 6 pieter, ale slyszalam, ze ostaly sie nawet 11-sto pietrowce! I ze to wcale nie sa najwyzsze te... no...

-Wiezowce? - dopowiedzial Radek ? Owszem, 10 czy 11 pieter to raczej standard, jesli chodzi o duze budynki mieszkalne. Z reguly w jednym takim bloku mieszkalo wiecej ludzi, niz liczy cala nasza osada. Ale nie to mnie najbardziej szokuje na kazdym kroku. A chcesz wiedziec, czemu nie potrafie sie nadziwic? - chlopak przystanal na chwile, nasluchujac wiatru. Reszta druzyny rowniez sie zatrzymala, kazdy z wyczekiwaniem patrzac na rudzielca. W koncu to pierwszy starszy jakiego spotkali ? Najbardziej mnie dziwi wszechogarniajaca cisza I pustka.

-No chyba zartujesz! - wybuchnal Arek ? Cisza? Posluchaj tylko! Wiatr szumi, jakies robale cwierkaja w trawie, gdzies cos szura, nawet nie chce wiedziec co! Woda w oddali kapie, a nasze gderanie ploszy pewnie jakakolwiek jadalna zwierzyne w promieniu kilometra! I jaka pustka? Wszedzie gruz, smieci, jakies wraki tych waszych sa-mo-cho-dow, dziwne zardzewiale struktury, ktore nie wiadomo czym byly I inne rzeczy! Jaka pustka, jaka cisza?

-Byc moze masz racje. - zastanowil sie Radek ? Jednak kiedys ulice byly pelne ludzi I na kazdym kroku mozna bylo slyszec gwar rozmow. Wiatr mozna bylo odczuc na policzku, na rece, zobaczyc po lopoczacym drzewie czy fladze. Jednak nigdy nie bylo tak cicho, zebys mogl go faktycznie uslyszec. Z ta pustka chodzi mi dokladnie o to samo. Jest tutaj balagan I zgliszcza wszedzie wokol, ale mimo to, trudno tu dostrzec jakies towarzystwo. A wlasnie potencjalne towarzystwo, swiadomosc bycia czescia spoleczenstwa wypelnialy przestrzen w moich czasach. A Tutaj co? Ta wasza spolecznosc liczy sobie raptem 30 osob, to mniej niz w bloku, w ktorym mieszkalem, a nie nalezal on wcale do duzych. Wychodzac z domu na 10 minut, przy pogodzie takiej jak dzisiaj, mijalem bez problemu trzy razy tyle osob, nizli teraz widze codziennie w osadzie.

Reszta kompanii zasepila sie nieco, kazdy na swoj sposob wyobrazajac sobie jak mogl wygladac swiat przed rokiem zero. W obecnych czasach rzeczywiscie malo bylo miejsc, gdzie w ciagu chocby godziny spotkac wiecej niz setke roznych osob. Wspolczesne spolecznosci skurczyly sie do bardzo malych rozmiarow, zajmujacych dosc spore obszary, siegajace niejednokrotnie dziesiatek lan na osade.

Dla neutralnego obserwatora cala druzyna moglaby wygladac jak wycieczka krajoznawcza. Ot trzech mezczyzn I dziewczyna przemieszczajacy sie spokojnym krokiem oraz obserwujacy pobliska okolice. Wprawniejszy obserwator szybko dostrzeglby szczegoly pozwalajace mu sprecyzowac, ze ta czworka moze byc nieco niebezpieczniejsza, nizli zwykli turysci rodem z XXI wieku bylej ery. Olbrzym idac mial na barkach zawieszony dluga, metalowa rure, na ktorej opieral dlonie, niczym niewiasty noszace wiadra z woda setki lat temu. Pryszczaty mlodzieniec za pasem mial bron przypominajaca lugera z czasow pierwszej wojny. Oczywiscie nikt by nie uwierzyl, ze taka bron mogla przetrwac kilkaset lat, wiec kazdy spodziewalby sie, ze to jakas ladna replika I przede wszystkim zabawka. Nie bylo wszak mozliwosci, zeby chlopak mial tam zaladowana jakakolwiek amunicje, jednak mniej pewni siebie obcy mogli by dac sie zastraszyc przez sam widok lufy. Obecnie bron palna byla duza rzadkoscia, a Arek byl jedynym mieszkancem Osady przy Goethego 16, ktory mogl sie pochwalic posiadaniem jednej. Ba, nawet uwazal, ze zdarzylo mu sie juz z niej strzelac, chociaz zaden ze wspolmiekszancow w zyciu tego nie widzial, o amunicji do pistoletu nie wspominajac. Jednak matowy, czarny ksztalt przy pasie chlopaka potrafil wzbudzic szacunek czy nawet strach nawet najbardziej zaprawionego w bojach zbieracza. Oczywiscie nie mogac polegac wylacznie na efekcie zastraszania, mlodzieniec mial jeszcze przewieszony przez plecy dlugi, plaski ksztalt. Obywatel z XXI wieku moglby przesadnie nazwac ten ksztalt mieczem, podczas gdy czlowiek roku panskiego 1400 uznalby to za marna podrobe, niegodna nawet miana brzeszczotu. Tym bardziej, ze ilosc wyszczerbien, jakie znajdowaly sie na owym, metrowym ostrzu, bardziej przypominaly pile do drewna, nizli bron jednoreczna. Idacy na przedzie dlugowlosy rudzielec, jak na zwiadowce przystalo, nie nosil przy sobie zadnej wiekszej broni. De facto nie chcial nosic zadnej broni, nie byl nawykly do walki I niebezpieczenstw obecnego swiata, jednak wszyscy sie upierali, ze musi miec ze soba COKOLWIEK. Tak wiec po dluzszym zastanowieniu I szukaniu, zdecydowal sie zabrac pas, zawierajacy 12 metalowych szpikulcow. Co prawda nie mial duzo czasu na trening, szczegolnie biorac pod uwage wymog przeydatnosci chlopaka, jednak udalo mu sie opanowac sztuke walki tymi wielkimi gwozdziami do tego stopnia, ze bylby w stanie dzgnac kilka razy potencjalnego przeciwnika, a nawet rzucic w niego celnie, zaraz przed podjeciem ucieczki. W srodku, pomiedzy nimi szla dziewczyna pchajaca wozeczek, zwany chlubnie motocyklem. Jej bron lezala ukryta pod plachta na misie przed nia, totez jakikolwiek obserwator nie moglby sie domyslic co tam jest. Oczywiscie ten o bystrzejszym wzroku moglby zauwazyc kolczan na plecach dziewczyny, co sugerowaloby bron dalekosiezna. Jednak trudno bylo dostrzec dlugosc pociskow, totez trudno bylo odgadnac czy dziewczyna pod plachta skrywala luk czy byc moze kusze.

Radek idac przegladal recznie narysowana mape okolicy. Najwyrazniej umiejetnosci pseudo-kartograficzne byly tutaj na wage zlota. Poprzedni zwiadowca zginal ponad 3 miesiace temu. Znacznie to spowolnilo kolejne wyprawy poszukiwawcze. Z reszta, to byl glowny impuls do znalezienia chlopaka. Zaczeto intensywne poszukiwania mozliwosci kontynuowania kreslenia map okolic I tak tez trafiono na informacje o nim. Plotki o ludziach z przeszlosci mowily, ze ich znajomosci kartograficzne u kazdego doroslego sa na bardzo wysokim poziomie. Radek nigdy by tak o sobie nie powiedzial, dopoki nie zobaczyl prostoty map tworzonych przez wspolczesnych ludzi. Totez gdy tylko odzyskal pelna sprawnosc mobilna, zostalo mu przydzielone stanowisko zwiadowcze. Pierwsze dwa wyjscia byly zapelnione obserwacja, poznawniaem okolic oraz uzupelnianiem mapy o przeszukane tereny. Dopiero dzisiaj chlopak zaczal aktualizowac szkice swojego poprzednika biorac udzial w prawdziwej wyprawie poszukiwawczej. Znacznie to spowolnilo kazda wyprawe, poniewaz druzyna musiala zatrzymywac sie niemal na kazdym skrzyzowaniu I z pamieci dyktowac Radkowi gdzie byli, ile przeszli, co widzieli oraz ktore lokacje przeszukali. Dodatkowo chlopak musial sporzadzac notatki do okolicznych budowli czy gruzow oraz rozszyfrowac I poszerzyc legende obrazkowa u dolu arkusza. Wlasciwie nie bylo w tym nic trudnego, dlatego tez chlopak nie rozumial, czemu nikt nie potrafil sie tym zajac do tej pory. Do calej kartograficznej zabawy dostal olowek I kredki. Najwyrazniej do ludzi najbardziej przemawialy kolory, bo pomimo braku umiejetnosci tworzenia map, z czytaniem ich juz nie bylo szczegolnych problemow. I tak: na zolto zaznaczano kreskami droge, budynki szkicowano olowkiem. Bardziej chodzilo o ich rozmieszczenie I rozmiar, niz o sam ksztalt, jednak Radek uznal, ze dodanie ksztaltu moze byc dodatkowym atutem, jesli chodzi o kwestie planowania obrony albo ucieczki w przyszlosci. Ponoc takie sytuacje czesto sie zdarzaja, wiec dobrze jest byc na nie przygotowanym. Budynki po przeczesaniu zaznaczano kolorem. Zielony dla przeszukanego (prawdopodobnie) do cna, niebieski dla tych, ktorych z jakiegos powodu nie mozna bylo sprawdzic. Tutaj dla pomocy dopisywano najczesciej cyfre, do ktorej opis wprowadzano z tylu mapy. Oczywiscie nikt nie potrafil pisac, ani czytac, wiec opisy byly czysto obrazkowe, przypominajac nieco starozytne hieroglify. Wiele takich budowli nie bylo, jednak z reguly przy numerkach byl dopisek mowiacy o zawalonych schodach, zalanym przejsciu I tym podobnym. Czarnymi zawijasami oznaczano gruzowiska. Najrzadziej uzywanym kolorem byl czerwony, oznaczal on obszary, na ktorych dostrzezono zagrozenie. Miejsca te byly pozniej omijane szerokim lukiem, tak, ze czesto wokol jednego czerwonego budynku przynajmniej po jednym najblizszym z kazdej strony, byly tylko zaznaczone, z czerwonym pytajnikiem, oznaczajacym ?nieprzeszukane z uwagi na niebezpieczenstwo?. Dodatkowo laczono niejednokrotnie kolory. Czerwony I zielony oznaczaly budynek przeszukany, ale spotkano niebezpieczenstwo. Niebieskim I czerwonyn zaznaczano obszar nieprzeszukany do konca ze wzgledu na napotkane zagrozenie.

Po chwili spaceru druzyna dotarla do skrzyzowania, ktora konczylo mape. W tym miejscu byly tylko narysowane dwie krzyzujace sie zolte kreski, bez zadnych zaznaczonych budowli, rumowisk, ani tym bardziej obszarow zbadanych. Wszyscy poza Radkiem wyraznie sie spieli, poniewaz jak powiedzial Bogdan, nigdy wczesniej tutaj nie byli. Ktokolwiek zaznaczyl to skrzyzowanie na mapie, od tego miejsca nie doszedl nigdzie dalej, a bylo mu na tyle spieszno, ze nawet nie naszkicowal widocznych scian okolicznych budynkow. Ten po prawej przypominal kamienice, wybudowana prawdopodobnie jeszcze przed 1950 rokiem gorne pietra byly zawalone, jednak gruz zostal zdmuchniety gdzies dalej, dzieki czemu potencjalnie mozliwe bylo sprawdzenie pierwszych trzech kondygnacji budynku. Z lewej wygladal jak zdemolowane centrum handlowe. Rudzielec dlugo nie myslac naniosl na mape gruzowisko z lewej strony obecnego skrzyzowania. Jednoczesnie spojrzal w prawo I lewo, wzdlu drog, azeby naniesc potencjalne znaki szczegolne. Nie dostrzegl zadnych. Gruzowiska, dziury, zniszczone wraki samochodow na drogach. Nic, co wyroznialoby dalszy obszar od tego, ktory juz mineli. Dwa bloki, z ktorych gorne pietra sie zawalily tak, ze gruz wysypywal sie drzwiami I oknami parteru, na mapie byly zaznaczone tylko jako zarys od strony tej ulicy. Bez koloru, co oznaczalo, ze nikt ani tam nie zajrzal, ani nie sprawdzil z pozostalych stron czy gdzies nie ma niezniszczonego kawalka nadajacego sie do przeszukania. Przynajmniej nikt z ich osady.

-Mysle, ze na razie mozemy zignorowac gruzowisko, tam zawsze ciezko cos znalezc, szczegolnie, jesli to ma byc nadal zdatne do uzytku. A materialow na bron nie potrzebujemy ? Bogdan zlustrowal budynek po prawej. U szczytu schodow na rogu budowli nie bylo drzwi. Nawet najmniejszego sladu. Czarna otwor wial chlodem I tajemniczoscia. - Dobra, ja I Arek sprawdzimy front, ty tu poczekaj, Mani bedzie cie pilnowac.

-Wydawalo mi sie, ze skoro jestem zwiadowca, to ja powinienem sprawdzac budynki? - zdziwil sie Radek ? Nie wiem, moze narysowac mape wnetrza czy cos?

-Mani, wytlumacz mu. - Arek za sztucznym znudzeniem ruszyl w strone wejscia. Bogdan wzruszyl ramionami I poszedl za nim. Pierwsza zasada zwiadu, to nie chodzic nigdzie samemu.

-Po kolei kochasiu. - gdy tylko towarzysze znikneli w budynku, dziewczyna od razu strzelila zalotnie wzrokiem w strone chlopaka ? Po pierwsze, jako zwiadowca I kartograf jestes zbyt cenny, zeby puszczac cie przodem. Jesli nie daj Boze w srodku czailoby sie cos brzydkiego, musielibysmy znowu stracic miesiace bez aktualizowania map, co potrafi byc wybitnie irytujace, bo nie mozna robic swobodnej rotacji druzyn zwiadowczych. Po drugie, jesli w srodku czailiby sie mutanci albo jakies zwierzaczki, jest spore prawdopodobienstwo, ze mieliby straznikow albo czujki w poblizu wejscia, a twoje uzbrojenie I doswiadczenie pozwoli co najwyzej obronic sie I uciec, ale w otwartym starciu nie masz szans. Po trzecie, szukac sam niczego nie bedziesz, raz w mysl pierwszej zasady zwiadu, dwa poniewaz niekoniecznie mozesz wiedziec gdzie szukac przydatnych rzeczy, w koncu nie jestes na biezaco ze swiatem wspolczesnym.

-Nie wydaje ci sie, ze kto jak kto, ale ja akurat powinienem dobrze wiedziec gdzie I czego szukac? Ten budynek strukturalnie przypomina mi taki, w jakim mieszkala moja babcia, a co za tym idzie, jest on z moich czasow I doskonale bede sie orientowal w potencjalnej jego budowie, rozmieszczeniu pomieszczen czy wlasnie zlokalizkowaniu roznych znaleznych. Z tego co widzialem, nawet nie wiecie jak wyglada lodowka, wiec jak moglibyscie znalezc w niej jakiekolwiek jedzenie?

-Haha, zartujesz, co nie? - Mani wygladala na szczerze rozbawiona ? Lodowka to ta szafka na prad, ktora trzyma jedzenie w chlodzie? Naprawde wydaje ci sie, ze to urzadzenie dzialaloby nadal przez ponad 100 lat? Kto dostarczalby zasilanie do jakiegos anonimowego budynku? Poza tym wodz mowil, ze w lodowkach trzymano jedzenie, ktore moze sie szybko zepsuc w normalnej temperaturze, wiec niewazne co by w tej twojej szafeczce bylo, przez ostatnie kilka lat na pewno sie zepsulo. Jedyne jedzenie jakie udaje nam sie znalezc, to jakies dobrze schowane puszki, ale I tak wiekszosc z nich jest przegnila albo kilkadziesiat lat po terminie waznosci. Dlatego tez nie jedzenie nas interesuje, powinienes to juz w sumie wiedziec, widziales osade. Moze nie jest to jakosc I ilosc jaka z pewnoscia widziales w swoich czasach, ale jakos sobie poradzilismy, glodni nie chodzimy. W sumie, to masz sporo szczescia, ze trafiles akurat do naszej osady, slyszalam, ze wielu innym nie wiedzie sie tak dobrze jak nam.

-Tak, juz mi tak mowiono ? Radek przypomnial sobie rozmowe z Luka.

-Hej ferajna, wyglada na to, ze jest czysto! - Arek wychynal z budynku ? Zaparkuj motocykl tak, zeby nie rzucal sie w oczy malenka. A potem chodzcie, trzeba jakos sie podzielic.

Dziewczyna przesunela pojazd w poblize schodow I ustawila go obok w takim miejscu, azeby nie blokowal w zaden sposob schodow. Druga zasada zwiadu brzmiala ?zawsze miej czysta droge ucieczki?. I trzeba przyznac, ze kazdy z zespolu staral sie bacznie obserwowac otoczenie, zeby miec tego typu mozliwosc. Radek nie do konca rozumial to zachowanie, mogl tylko przypuszczac jakie straszne rzeczy do tej pory mogly spotkac jego kompanow ? on sam do tej pory nie spotkal sie z zadnym niebezpieczenstwem, nie liczac mdlych medykamentow, ktore budzily w nim odraze.

Budynek do ktorego weszli wbrew oczekiwaniom chlopaka nie smierdzial. Radek oczekiwal zapachu stechlizny albo przynajmniej jakiegos tynku, ktory sypalby sie regularnie z sufitu. Nie, jedyny zapach jaki mozna bylo wylowic, to kurz, ktory regularnie unosil sie przy kazdym kroku postawionym na niezbadanej powierzchni. Pocieszajace w tej sytuacji bylo to, ze w kurzu mozna bylo wypatrywac sladow wczesniejszych wizytatorow struktury. Nie bylo zadnych. Mani weszla za Radkiem niosac dwie male latarnie. Zapalila obie, jedna wreczajac Bogdanowi, a druga unoszac w gore, zeby swiatlo moglo rozproszyc sie jak najdalej nim dotrze podloza. W kurzu byly wyraznie widoczne slady ciezkich buciorow Bogdana I szmaciakow Arka, co oznaczalo, ze sprawdzili co znajduje sie za zalomem kazdego korytarza odchodzacego od glownego holu ? a byly ich dwa, nie liczac schodow do gory.

-Pojdziemy dwojkami ? zarzadzil olbrzym ? Ja wezme ze soba Radka, Arek pojdzie z Mani. Widzimy sie tutaj za 4 klepsydry, pojdziemy wtedy do gory. W razie problemow krzyczcie.

Mlodzieniec wydawal sie wniebowziety, dziewczyna natomiast lekko sie skrzywila, ale dosc nieznacznie, nikt nie zauwazyl. Rudzielcowi wyraznie nie robilo to wiekszej roznicy, de facto nawet troche mu ulzylo, bo zmniejszalo to ryzyko, ze Mani bedzie sie do niego przystawiac, co zmniejszyloby ich efektywnosc. Z drugiej strony to pewnie ona bedzie teraz w podobnej sytuacji, czego w sumie jej nie zazdroscil, bo Arek potrafil byc nieco zbyt nachalny w swych staraniach.

Wszyscy po kolei nakrecili klepsydry, genialny wynalazek, dzialania ktorego Radek ni w zab nie pojmowal. Klasyczne zegarki byly w obecnych czasach o tyle rzadkie, co traktowane z duza nieufnoscia, ktorej zrodlem bylo nieznane dzialanie, a co za tym szlo, czesta awaryjnosc. Tutaj nikt nie uzywal godzin jako miary czasu ? pory dnia okreslano polozeniem slonca. Natomiast klepsydry same w sobie byly bardzo ciekawym wynalazkiem. Nieduzych rozmiarow podwojna obrecz, w srodku wewnetrznej znajdowala sie nieduza klepsydra wypelniona jakims proszkiem. Na zewnetrznej obreczy znajdowalo sie dziesiec malych pokretel, ktore mozna bylo przesunac o 90 stopni. Kazde pokretelko odnosilo sie do cyklu klepsydry ? gdy caly piasek przesypal sie na dno, jedno z kwadratowych pokretelek wracalo do pozycji wyjsciowej, a klepsydra obracala sie do gory nogami. Jak to dzialalo, Radek nie mogl pojac, dla niego calosc przeczyla prawom grawitacji. Dodatkowo, pomiedzy oboma pierscieniami zostal gdzies zamontowany zyroskop, dzieki ktoremu wewnetrzny okrag z klepsydra zawsze byl w pozycji pionowej. Cala konstrukcja byla wielkosci rozcapierzonej dloni Radka i wisialo na lancuszku. Niektorzy nosili klepsydry przy pasie, inni na szyi, co zdaniem rudzielca musialo byc wysoce niewygodne. Ow przyrzad byl ponoc latwo dostepny w wiekszych osadach, jednak jego cena byla na tyle niewygodna, ze nie kazdy mogl sobie pozwolic na posiadanie go. W osadzie, ktora obecnie zamieszkiwali bylo lacznie piec klepsydr, z czego dwie zawsze zostaly wydawane na potrzeby zwiadu. Chlopak kiedys probowal policzyc I wyszlo mu, ze jedno przesypanie sie piasku trwalo ok. 5 minut, co oznaczalo, ze teraz rozdzielaja sie na 20.

Bogdan pierwszy wyciagnal wysoko przed siebie latarnie, ruszajac w kierunku lewej odnogi budynku. Radek z zaciekawieniem stapal za nim, katem oka widzac Mani idaca z lekkim ociaganiem przed Arkiem, ktory juz cos probowal zagadywac. Korytarz ktorym szli z lewej sciany mial okna wychodzace na ulice, po prawej zas czworo drzwi. Swiatlo wpadajace przez rozwalone okna bylo na tyle jasne, ze nie dalo sie dostrzec gdzie pada swiatlo latarni. Pierwsze drzwi o dziwo byly zamkniete, co wrozylo bardzo dobrze. Chlopak spojrzal pytajaco na wielkoluda, na co ten, ze wzruszeniem ramion po prostu pociagnal do siebie klamke. Klamka zostala mu w rekach, zamek sila pociagniecia wypadl z drzwi, w ktorych zostala dziura wielkosci piesci. Bogdan kolejnymi trzema ruchami skruszyl drzwi, tworzac dla nich swobodne wejscie.

Wnetrze malego przedpokoju bylo puste I wyplowiale, na scianach widnialo spruchniale drewno, podloga trzeszczala I pekala przy kazdym kroku, az dziw, ze panele sufitowe nie sypaly im sie na glowy. Caly przedsionek byl wylozony drewnem, Radek spodziewal sie w kazdej chwili dziesiatek kornikow, nie dostrzegl zadnego. Korytarz mial wyjscia do trzech pomieszczen, a na koncu plynnie przechodzil w jeszcze jedno, z ktorego saczylo sie blade swiatlo, prawdopodobnie z dworu. Na prawo znajdowal sie ciemny pokoj, swiatlo latarni wyciagnelo z ciemnosci wyzarta wersalke nie nadajaca sie do dotykania nawet, o spaniu nie wspominajac. Na podlodze pod przeciwlegla do lozka sciana lezalo cos, co prawdopodobnie kiedys bylo telewizorem, jednak plastik z obudowy oraz ekran byly calkowicie przegnile. Z komody na koncu pomieszczenia wysypywaly sie wiory, ktore prawdopodobnie kiedys byly ubraniami, teraz juz nie nadajacymi sie do niczego. Tutaj poszukiwacze nic nie znalezli.

Nastepny pokoj, rowniez po prawej byl zawalony przegnilymi szafami. Najwyrazniej szafy poprzewracaly sie podczas tego samego wstrzalu, podczas ktorego spadl telewizor w poprzednim pomieszczeniu. Ziemia pelna byla szpargalow, ktore wysypaly sie z mebli: zniszczone szmaty, talerze, porcelana I cala masa szkla. Wchodzenie dalej byloby niebezpieczne nawet dla obutych stop.

Kolejnym pomieszczeniem, z lewej korytarza, byla lazienka. Kolor wanny sugerowal, ze piorko polozone na jej dnie, zarwie je cale. Lustro wiszace na wprost drzwi mgliscie odbilo swiatlo latarni, Bogdan postapil do przodu I przetarl je dlonia, ktora momentalnie pokryla sie gruba warstwa brudu I kurzu. Lustro za wyjatkiem zanieczyszczen wydawalo sie nienaruszone, olbrzym wydal sie zainteresowany. Wyciagnal jakas szmatke I zaczal metodycznie przecierac cala powierzchnie szkla, najwyrazniej w poszukiwaniu mocowan.

-Moglbys zajrzec do nastepnego pomieszczenia? Moze mi tu chwile zleciec, a nie widze sensu tracic czas na obserwowanie mnie. Gdybys zobaczyl cokolwiek niepokojacego, krzycz.

Chlopak ruszyl do ostatniego pokoju, ktory okazal sie najwiekszym. Struktura na srodku przypominala zaprochnialy stol, przed ktorym, stala rozklekotana kanapa I dwa pagorki smieci, kiedys bedace zapewne pufami. O dziwo z czterech okien, tylko to duze, sluzace za drzwi balkonowe bylo stluczone. Reszta byla brudna I zakurzona, jednak jak najbardziej w calosci. Po lewej stronie pokoju, za kanapa, a przed wyjsciem na balkon, znajdowalo sie jeszcze jedno przejscie, ktore Radek zlokalizowal jako wejscie do kuchni. Tam wszystko bylo zakurzone, jednak poza tym szczegolem nie wygladalo na zniszczone. Chlopak badajac zawartosc mebli przekonal sie, ze nawet talerze I garnki sa w calosci, a poza gruba warstwa kurzu, nie wygladaly, jak naczynia lezace ponad 100 lat w ciemnosci. Brak kuchenki gazowej na rzecz elektrycznej nieco zaskoczyl rudzielca, poniewaz nie spodziewalby sie tego typu rozwiazania w tak starym budownictwie. Na koncu dlugiego pomieszczenia staly dwie wysokie szafy. Nietrudno bylo sie domyslic, ze jedna z nich to pewnie zabudowana lodowka, a druga to po prostu mini-spizarnia. Otwarcie tej pierwszej bylo sporym bledem. Odor, ktory uderzyl chlopaka w nozdrza, od razu rzucil nim w tyl, sprawiajac, ze nieomal zwymiotowal. Krztuszac sie I wydajac nieprzyjemny gardlowy odglos, Radek zamknal drzwiczki lodowki kopniakiem I rzucil sie na balkon. W drzwiach nie bylo szyb, wiec chlopak przesliznal sie przez dolny otwor, lapiac swiezsze powietrze haustami.

Po chwili, gdy torsje ustaly, chlopak rozejrzal sie po podworzu, na ktore wychodzily jedyne okna mieszkania. W razie czego, jest to inna droga ewakuacji pomyslal, patrzac na wysoka trawe muskajaca podloge balkonu od spodu, niemal metr powyzej ziemi. Jedno drzewko w rogu placyku przeslanialo spory kawal budynku, ktory I tak w duzym stopniu pokryty byl winorosla, spomiedzy ktorej zielonych listkow wystawaly czerwone fragmenty budynku. Radek przez chwile podziwial trawe o dziwnie szerokich zdzblach. Nie pamietal, zeby trawa gdziekolwiek w Europie byla taka duza.

Nagle katem oka dostrzegl ruch po prawej, obracajac sie w tym kierunku nie ujrzal nic interesujacego. Przywidzenie? Po chwili zobaczyl Mani wychodzaca na drugi balkon po ich stronie, pewnie otwierala drzwi na zewnatrz I to zwrocilo jego uwage. Dziewczyna od razu przystapila do szukania czegos. Chlopak zdziwil sie ? coz takiego mozna znalezc na balkonie? Rozejrzal sie wiec po swoim I ujrzal nieduza szafeczke. Postanowil wiec pojsc za przykladem kolezanki I wysunal szuflade. Szafka rozpadla sie z hukiem, zawartosc w postaci zardzewialych narzedzi rozsypala sie z brzekiem po podlodze. W rece rudzielca pozostal tylko uchwyt szuflady. Podniosl wzrok I ujrzal, ze Mani mu sie przyglada. Na jego bezradna mine wzruszyla tylko ramionami I usmiechnela sie, po czym pomachala do niego. Odpowiedzial unoszac reke, po czym doszlo do niego, ze macha raczka od szuflady. Dziewczyna zachichotala. Po chwili obejrzala sie, najwyrazniej Arek ja zawolal. Zrobila do Radka mine, wskazala palcem w strone mieszkania, z ktorego wyszla I wrocila do srodka. Chlopak postanowil pojsc za jej przykladem.

W kuchni na szczescie nie unosil sie juz zaden zapach, a drzwi od lodowki byly zamkniete. Rudzielec postanowil zajrzec do drugiej polowki szafki z nadzieja, ze zgodnie z jego przewidywaniami przechowuja tam suchy prowiant, ktory nie mogl sie zepsuc tak latwo. Zblizyl sie do szafki I szybkim ruchem otworzyl drzwiczki, gotow zamknac je spowrotem I wybiec z pokoju. Wtedy kilka rzeczy wydarzylo sie jednoczesnie.

Z szafy wytoczylo sie cos w strone Radka, wiec chlopak odskoczyl z przestrachem.

Za jego plecami uslyszal donosny brzek I przeklenstwa Bogdana.

Polki w szafce pospadaly jedna na druga, tak, ze wszystko wyladowalo na dnie wsrod drzazg.

Chlopak uderzyl o blat przy wyjsciu z kuchni I jego uszu dobiegl niebezpieczny syk.

-Nic mi nie jest, tylko to cholerne lustro peklo ? Bogdan najwyrazniej nie byl swiadomy co dzialo sie kuchni.

Radek nieco zdezorientowany spojrzal na toczacy sie po podlodze przedmiot. Puszka. Najzwyklejsza w swiecie konserwa, jakims cudem nadal w jednym kawalku. Podniosl ja z ziemi, splowiala etykieta byla ciezka do odczytania, jednak rozszyfrowujac czesc znakow oraz nasluchujac chlupoczacej zawartosci, chlopak zidentyfikowal, ze to chyba fasolka po bretonsku. Ciekawe czy nadaje sie do zjedzenia? Zagladajac do wnetrza szafki zlokalizowal jeszcze kilka nienaruszonych opakowan makaronu, kolejne dwie puszki ? tym razem z brzoskwiniami oraz ananasem. Po podlodze z szafki wyciekala gesta maz, prawdopodobnie sloiki z jakimis gotowymi przetworami popekaly przy upadku. Szkoda, zapach sugerowal, ze nadal nadawaly sie do uzytku. Chlopak pozbieral to, co uznal za przydatne I postanowil wycofac sie do kolegi, zeby zapytac czy jest sens to zabierac.

I w tym momencie przypomnial sobie o syku, ktory caly czas slyszal. Radek rozlozyl swoja zdobycz na blacie, na ktory wpadl wczesniej I zaczal rozgladac sie za zrodlem odglosu. Co prawda nigdy nie slyszal weza, jednak byl w stanie stwierdzic, ze dzwiek jest zbyt jednostajny I ciagly, zeby mogl byc wydawany przez jakiekolwiek zwierze. Schylil sie I delikatnie otworzyl drzwiczki szafki pod blatem. W srodku znajdowaly sie kolejne zakurzone garnki, jednak zaden z nich nie wygladal na tworce syczacego halasu. Jednak nozdrzy chlopaka doszedl nieprzyjemny, lekko odurzajacy zapach. Szybkim ruchem rozepchnal naczynia na boki, przypadkowo stracajac dwa na podloge. Na koncu szafki, juz przy scianie, w bladym swietle dojrzal blysk koncowki metalowego wezyka. Kilka centymetrow dalej... druga koncowka! Miedzy nimi byl odstep I wyraznie saczyl sie stamtad jakis gaz.

Radek w panice zgarnal rzeczy pozostawione na blacie I rzucil sie w strone przedpokoju. U wejscia do pokoju wpadl z impetem na Bogdana, niasacego polowe lustra. Mezczyzna zachwial sie, o malo nie upadajac, jednak udalo mu sie przeniesc ciezar ciala w strone sciany I zablokowac sie o nia.

-Uwazaj, prawie bym upuscil to cholerstwo, a I tak juz stracilem polowe! - olbrzym byl wyraznie poirytowany.

-Przepraszam! - wykrzyknal Radek ? Musimy sie stad zawijac I to w podskokach. Tam sie ulatnia gaz! Jesli zblizymy sie tam z latarnia, to dupnie tylko raz, a z nas nic nie zostanie!

-Gaz? Zartujesz? Moze to bedzie dla ciebie zaskoczenie, ale po tak dlugim czasie nie ma szans, zeby gaz byl nadal pompowany rurami do mieszkan. Wiec cokolwiek jest w rurach, nie ma tego wiele. Chociaz z drugiej strony ? Bogdan zasepil sie nieco ? skoro nikogo tu nie bylo, jest spore ryzyko, ze gaz nie zostal spuszczony w zadnym z innych mieszkan. Wiec nawet jesli nie byl pompowany, jakies pozostalosci moga byc. Dobra, wracamy, wez latarnie I idz przodem, ja zabiore lustro.

Radek bedac w holu, przy drzwiach wejsciowych zwatpil. A kto poinformuje druga pare zwiadowcow? Gaz w kazdej chwili moze wybuchnac, przeciez trzeba ostrzec towarzyszy. Jego rozmyslania przerwalo mocne pchniecie w plecy, nawet nie uslyszal, kiedy Bogdan go dogonil I niemal sila wypchnal na zewnatrz. W drzwiach olbrzym nie zwalniajac uderzyl trzonkiem dziwnego, cylindrycznego przedmiotu o framuge upuszczajac go. Nim dotarli do stop schodow za nimi rozlegl sie glosny, wwiercajacy sie w uszy gwizd. Radek zaslonil uszy, Bogdan wydawal sie niewzruszony.

Po chwili z budynku, zatykajac uszy, wybiegli Arek I Mani. Chlopak w biegu zlapal urzadzenie I juz bedac na ulicy, mocno przycisnal jednym koncem do ziemi. Halas ucichl.

-Co do cholery sie stalo!? - wykrzyknal blondyn ? Jestesmy atakowani? Uciekamy, walczymy, co jest?

-Nic az tak drastycznego. ? odpowiedzial Bogdan ? Wy tu poczekacie, ja wroce, I sprobuje wyeliminowac zagrozenie. Radek znalazl ulatniajacy sie gaz. Budynek wydaje sie nieruszany od bardzo dawna, wiec jest ryzyko, ze gazu bylo wiecej. Wroce tam z flara I srobuje jakos go zdetonowac. Jesli uznam to za zbyt niebezpieczne ? wracamy. Poczekajcie tu chwile.

Bez dalszych dywagacji I nie czekajac na opinie innych olbrzym odwrocil sie I ruszyl w gore schodow. Rudzielec rozlozyl bezradnie ramiona, podczas gdy pozostali popatrzeli na niego pytajaco. Wiec po krotce opowiedzial, co I jak znalazl. Przy okazji prezentujac swoj lup.

-Puszek bym nie otwieral, ? stwierdzil Arek ? ale suchy prowiant powinien nadawac sie do uzytku, jesli bedzie mozna to nadal ugotowac. Jak nie sprobujemy, to sie nie dowiemy. Zapakuj to do motocykla, moze dzis na kolacje zjemy makaron.

Radek podszedl do pojazdu, podniosl lekko plachte I zaczal wkladac do srodka woreczki z jedzeniem. Puszki kladl na ziemi, pod sciana budynku. Z budynku dalo sie slyszec szybki tupot ciezkich butow, a nastepnie lekkie lupniecie. Pyl I troche gruzu posypaly sie z wyzszych kondygnacji kamienicy, potegujac wrazenie, jakie tworzyla eksplozja. Kroki olbrzyma byly spokojniejsze I znowu zaczely oddalac sie od drzwi. Po krotkiej chwili, gdy Radek skonczyl pakowac motocykl I wrocil do podstawy schodow, dalo sie slyszec, ze Bogdan wraca. Tym razem jednak nie zwiastowal tego odglos jego krokow, a raz po raz powtarzane przeklenstwa. Gdy wylonil sie z wejscia, zrozumieli co jest powodem jego zlosci. Rura, ktora ze soba nosil byla popekana u obu koncow. Mani odezwala sie pierwsza:

-Jak to sie stalo?

-Musialem jakos zdetonowac gaz, tak? Przeciez nie moglem po prostu podlozyc flary prosto pod zrodlo gazu, bo bylo ryzyko, ze wybuch zrobi mi krzywde. Z reguly jestem przygotowany na takie sytuacje, dlatego sam modyfikuje flary, ktore otrzymujemy od Architekta ? tutaj mezczyzna wyciagnac podluzny przedmiot, przypominajacy nieco ksztaltem niemiecki granat z czasow II wojny swiatowej ? popatrzcie, na gorze I u podstawy montuje male koleczka. Dzieki temu, jestem w stanie zrobic wachadlo na dwa sznurki. Montuje to tak, ze plomien po kilku sekundach przepala jeden, a flara na drugim, jak na hustawce, leci w strone zrodla gazu. Tak jest w teorii. Niestety tym razem nie mialem mozliwosci zmontowac mojej konstrukcji, a smrod sie rozprzestrzenial, co zwiekszalo ryzyko z kazda sekunda. Wiec zmodyfikowalem nieco moj pomysl. Rure ulozylem w kuchni pod ukosem tak, zeby koncowka, ktora dotyka ziemi, celowala w strone kuchni. Jednoczesnie do flary przywiazalem sznurek I wlozylem ja do srodka, zrodlem plomienia w gore. Dzieki temu mialem kilka sekund na ucieczke, a flara po przepaleniu materialu zjechala jak po zjezdzalni wprost do kuchni, gdzie wywolala oczekiwana przeze mnie eksplozje. Niestety nie przewidzialem pewnej rzeczy, ? mezczyzna zaprezentowal druzynie uszkodzone konce rury ? ze gaz doleci do mojej prowizorycznej konstrukcji I wybuch nastapi jeszcze w srodku. W ten oto sposob, zostalem pozbawiony broni, przynajmniej w takiej formie, w jakiej ja mialem do tej pory. Teoretycznie nadal nadaje sie do walki, jednak wolalbym uniknac uzywania tego... czegos. Szczegolnie, ze wole bron obuchowa, a jak widzicie, tutaj krawedzie sie nieco zaostrzyly.

Przez dluzsza chwile wszyscy stali wokol Bogdana kontemplujac sytuacje. W koncu postanowili, ze jesli ktos znajdzie element nadajacy sie na bron dla olbrzyma, dadza mu o tym znac. Wrocili wiec do budynku podejmujac przerwane poszukiwania. W kolejnych dwoch mieszkaniach Radek I Bogdan nie znalezli nic ciekawego. Pierwsze bylo pelne poprzewracanych gratow I smieci, kuchnia byla w oplakanym stanie, balkonu nie bylo. Ostatnie mieszkanie, na koncu korytarza bylo doslownie puste. Na srodku pokoju widoczny byl przypalony okrag, ktory sugerowal, ze ktos tutaj rozpalal ognisko. Ale musialo to byc dawno temu, co najmniej kilka lat, poniewaz nawet bierwiona byly pokryte gruba warstwa kurzu. Poszukiwacze postanowili nie wchodzic dalej ? cokolwiek lub ktokolwiek tu byl, na pewno upewnil sie, zeby wykorzystac wszystkie zasoby. Az dziw, ze nie przeszukal calego budynku.

Radek I Bogdan wracajac do holu sprawdzili klepsydre. O dziwo, zostalo jeszcze pol piasku w gornej polowie, nawet pomimo przygody z gazem, po ktorej nikt nie nakrecal mechanizmu dodatkowo. Rudzielec zaproponowal sprawdzic czy koledzy nie potrzebuja pomocy, Olbrzym natomiast postanowil zostac przy wejsciu I blizej przestudiowac jego uszkodzona bron ? byc moze mozna ja jeszcze ocalic.

Chlopak idac korytarzem zauwazyl, ze z tej strony budynku sa cztery mieszkania, nie trzy jak w czesci, ktora on sprawdzal. Minawszy czworo otwartych drzwi wydedukowal, ze reszta zespolu musi byc w ostatnim domostwie. Nie wolal ich wiedzac, ze glosne zachowanie jest wysoce niewskazane, gdyz glos ludzki z odleglosci mogl byc rozpoznany przez rozne... istoty. Oczywiscie nie wiedzial dokladnie jakie, odkad sie obudzil widzial tylko mieszkancow swojej osady. Tak czy siak dlatego wlasnie przy wczesniejszej ?sytuacji wyjatkowej?, Bogdan uzyl wizgacza, nie nawolujac zadnego z towarzyszy do wycofania sie.

Po przekroczeniu progu mieszkania, Radek uslyszal glosy towarzyszy dochodzace z kierunku, wskazujacego, iz sa gdzies w okolicach balkonu. A przynajmniej tak pomyslal, bo zblizajac sie tam odkryl, ze balkonu w ogole nie ma, tylko okna. Domostwo okazalo sie blizniaczo podobne do pierwszego, ktore chlopak przeszukiwal z Bogdanem ? tak samo pod katem ukladu pokoi jak I stanu. Stajac w drzwiach kuchni zauwazyl, ze oboje sa do niego odwroceni tylem, w dosc dziwnej pozycji. Mani wygladala jakby siegala do szafki wiszacej nad stolikami, podczas gdy Arek stal za nia I spogladal jej na tyl glowy. Dziwnosc tej pozycji polegala na tym, ze chlopak mial rece wyciagniete opierajac sie o blat, a jego cialo bylo podejrzanie blisko ciala dziewczyny. Nie stykali sie tylko dlatego, ze dziewczyna wyraznie z wysilkiem przyciskala sie wlasnie do blatu unikajac kontaktu z kolega.

-Mani, daj spokoj, przeciez wiesz, ze jestem w tej kwestii idealna partia, nie rozumiem dlaczego sie opierasz.

-Powiedzialam nie. Chce sama sie zdecydowac, kiedy bede gotowa do podjecia tego typu decyzji, a nie wtedy, kiedy przyjdzie jakis samiec, ktory uzna, ze ma ochote sie rozmnarzac.

-Ales ty nieprzystepna. - ton Arka wyraznie wskazywal na jego niezadowolenie ? A moze... - chlopak zwezil momentalnie rece, obejmujac dziewczyne I nieco brutalnie przywierajac do jej plecow -a moze ty wlasnie tak chcesz to rozegrac? Chcialabys, zeby wlasnie jakis samiec sila cie wzial, nie dajac ci wyboru? Powiedz, jesli tylko chcesz, moge stac sie nieco brutalny.

-Przestan, to nie jest ani smieszne, ani przyjemne, nie zycze sobie tego typu... - nie dokonczyla czego dokladnie sobie nie zyczy, bo w tej chwili zamierzala sie obrocic do chlopaka, ale dostrzegla Radka stojacego w drzwiach ? Radek! Skonczyliscie juz?

Zachowala sie, jakby nic sie nie stalo, ale kolor jej twarzy mozna bylo przyrownac do cegiel, z ktorych zbudowano kamienice. Arek tymczasem wyraznie sie zasepil, ale powoli puscil dziewczyne, przeciagajac rece po jej kibici, gdy sie odsuwal.

-Tak, chcialem sprawdzic czy nie trzeba wam w czyms pomoc. - rudzielec postanowil nie peszyc nikogo, wiec rowniez nie drazyl tematu. - Niestety u nas bieda, jesli chodzi o kolejne znalezne, poza lustrem I suchym prowiantem z pierwszego mieszkania, nie mamy nic ciekawego. Nie zauwazylismy tez niczego, co nadawaloby sie na nowa brona dla Bogdana. A jak u was, wiecej szczescia?

-Wlasciwie to niezbyt, na korytarzu zostawilismy jedna rurke, ktora moglaby mu sie spodobac. Problem polega na tym, ze ta rurka jest nieco... mala. Dla takiego olbrzyma to co najwyzej bron jednoreczna, wiec nie wiem czy bedzie zadowolony. Ale lepszy rydz niz nic, prawda?

Bez dalszych rozmow druzyna ruszyla w strone wejscia. Po drodze Arek zlapal rure lezaca miedzy gruzem w korytarzu. Przy wejsciu Bogdan mocowal sie ze swoja zniszczona bronia, nie wydawal sie zadowolony. Slyszac kroki towarzyszy, wstal ze schodow I oparl swoja stara rure o sciane. Arek bez slowa wyciagnal do niego ich zdobycz. Mezczyzna przygladal sie chwile przedmiotowi w milczeniu. Po chwili wzial przyrzad do reki I porownal go ze swoim starym orezem. Niestety bylo widac roznice na kazdej plaszczyznie, przez co nowa bron wygladala nieco tragicznie. Byla krotsza, ciensza, scianki miala wyraznie wezsze, do tego cala byla pokryta rdza, ktora zostawiala na dloniach pomaranczowe slady. Po tych krotkich ogledzinach mezczyzna pokiwal smutno glowa I odrzucil prezent.

-Dzieki za checi mlodziezy, ale jednak tak malym czyms nie bylbym w stanie nic zrobic, ile ta rurka ma? 30 centymetrow? Doceniam, ale wole moja stara uszkodzona bron. Ona przynajmniej ma pewna wage I zasieg, gdyby to bylo mi potrzebne. Niejednokrotnie sie to juz sprawdzilo, wierzcie mi.

-Mozemy chwile porozmawiac? - wypalila nagle Mani, po chwili niezrecznej ciszy jaka nastala. Patrzyla sie prosto w oczy Bogdana, jakby chcac uniknac wzroku kolegow. Jednoczesnie kiwnela glowa lekko w bok, dajac do zrozumienia, ze ta rozmowe chce odbyc na osobnosci. Olbrzym nieco zaskoczony odszedl z nia na bok. Dluzsza chwile rozmawiali, glownie mowila dziewczyna, gestykulujac przy tym zywiolowo. Zaden z mezczyzn sie nie odzywal, czekajac grzecznie, az tamta dwojka skonczy konwersowac. W koncu, gdy Bogdan najwyrazniej zostal przekonany przez dziewczyne, pokiwal ze zrezygnowaniem glowa I ruszyl spowrotem do reszty zespolu.

-Dobra, idziemy dalej szukac, moze na drugim pietrze znajdziemy cos ciekawego.

Wrocili do srodka budynku, ruszajac po kretych schodach, idac gesiego. Bezpieczenstwo przede wszystkim. Na kolejnej kondygnacji podzial korytarzy byl podobny ? klatka schodowa na srodku, w mini-holu, gdzie zamiast drzwi na zewnatrz wychodzily okna; dwa korytarze prowadzacze do kolejnych mieszkan. Olbrzym popatrzyl po towarzyszach, westchnal I powiedzia:

-Zmiana druzyn ekipa. Teraz ja pojde z Mani do dluzszego korytarza, - zarowno dziewczyna, jak I blondyn spojrzeli na Bogdana spode lba - a wy chlopaki do krotszego. Schemat ten sam: szukamy czegos ciekawego I niezaleznie od wyniku spotykamy sie tutaj za 4 klepsydry. - Z tymi slowami olbrzym podal Arkowi swoja latarnie.

Ruszyli. Arek wydawal sie pierwotnie nieco przygasly, jednak po wejsciu do pierwszego mieszkania (brak drzwi, oczywiscie), od razu sie rozchmurzyl. Przeszukujac pokoje, nawet juz cicho pogwizdywal pod nosem. Radek sprawdzil lazienke I kuchnie. Niestety bezowocnie ? zadnych luster, zywnosci czy chociazby przedmiotow nadajacych sie na bron. Zgnilizna, rdza i prochno. Blondyn rowniez wrocil z pustymi rekoma I ustabilizowanym humorem. Nie byl juz ani przesadnie ponury, ani przesadnie wesoly. Kompani ruszyli do kolejnego mieszkania. Tutaj drzwi byly podziurawione jak ser, prawdopodobnie przezarte przez jakies myszy albo korniki, aczkolwiek nikt nie zastanawial sie nad tym glebiej, ani tym bardziej nie probowal tego sprawdzac, najwazniejsze, ze do domostwa mozna wejsc bez zbednego wysilku. Sito udajace drzwi rozpadlo sie przy lekkim pchnieciu, co Arek skwitowal smiechem, jakby uslyszal wyjatkowo zabawny zart. Tutaj mezczyzni podzielili sie podobnie, nie chcac wzajemnie sobie przeszkadzac. Radek znowu w lazience nie odniosl zadnego sukcesu, jednak w kuchni udalo mu sie natrafic na nieco suchego prowiantu w szafeczce oraz sporo suszonych przypraw w kredensie. Chlopak buszowal dumny z siebie, wyciagajac kolejno kilka kilogramow cukru, dwukilowy woreczek soli, sloiczki z suszonym tymiankiem...

Skrzypniecie.

Rudzielec zastygl bez ruchu, nasluchujac. Czyzby po drodze do kuchni minal kogos, lub co gorsza cos? Nie slyszal zadnego oddechu, nastepne skrzypniecie rowniez nie nastapilo. I wtedy jego uszu dotarlo przeciagle szurniecie metalu o metal, z rownie metalicznym pobrzekiem na koncu. Chlopak momentalnie odwrocil sie wstajac z kleczek I stanal niemal oko w oko z... Arkiem. Kompan w reku trzymal miecz, ktory od reki rudzielca dzielily tylko centymetry.

-Co jest? - wyszeptal Radek wystraszony, ze kolega dostrzegl cos, czego on nie zauwazyl ? Cos nam grozi? Widziales jakies niebezpieczenstwo?

-Tylko jedno. - glos blondyna byl niepokojaco spokojny ? Brudnowlosego szczura, ktory paleta sie gdzie nie powinien I podglada ludzi wtracajac nos w nieswoje sprawy. Myslisz, ze powinienem sie tego typu osoby ? tutaj chlopak potarl lekko plazem klingi o reke towarzysza ? obawiac?

Umysl Radka panicznie zaczal szukac sposobu na wybrniecie z tej sytuacji. Przeciez nie wtracal sie w sprawy grupy, byl swiezakiem w osadzie I wiedzial, ze pomimo jego potencjalnej wysokiej wartosci, w praktyce musi zapracowac na szacunek. Ostatnie czego chcial, to nakrywac Arka I Mani na dwuznacznej sytuacji. Ale jak wyjasnic to koledze?

-S-sluchaj ? nie jakaj sie! - Nie chcialem cie zdenerwowac. Uwierz, nie interesuje mnie to, co widzialem. Albo nawet wiecej: ja nic nie widzialem! Co robisz, jest wylacznie twoja sprawa, nie chce robic sobie z ciebie wroga, a tym bardziej nie zamierzam wtracac sie w twoje samcze sprawy.

-Jestes pewien ze tak wyglada twoje stanowisko? - Arek spojrzal na niego podejrzliwie. Nie doczekawszy sie zadnej odpowiedzi, szybko podniosl miecz I schowal spowrotem do pochwy na plecach ? W takim razie zobaczmy jakie to skarby znalazles w szafeczce! - chlopak rozesmial sie radosnie, jak gdyby cala sytuacja przed chwila nie miala miejsca ? No dalej, pokaz czy cos dobrego znalazles, moze zrobimy dobre wrazenie wracajac z pierwszego zwiadu z jakims przydatnym lupem. Ho, ho, ho! Sol! I cukier! I przyprawy! Od tygodni nie znalezlismy zadnych przypraw, a to jest zapas na kolejne tygodnie! Dobra robota przyjacielu ? poklepal Radka serdecznie po plecach ? Dawaj, pakuje to I wracaj do holu. Ja sprawdze na szybko ostatnie mieszkanie I zaraz do ciebie dolacze.

Rudzielec nie sprzeczal sie, wzial do reki podana mu przez kolege siatke I zaczal powoli umieszczac w niej znalezione towary. Co to do cholery bylo?! Zachowanie blondyna bylo naprawde dziwne, Radek nigdy w zyciu nie posadzilby go o tak zimnokrwiste grozby. Poczul, jak przes naruszone opakowanie, drobinki soli przyklejaja mu sie do spoconych dloni. Postanowil jednak dluzej tego nie rozpatrywac I chocby nie wiadomo co sie dzialo, nie powtorzyc bledu przypadkowego nakrycia jakiegokolwiek mezczyzny z jakakolwiek kobieta na czymkolwiek. Nigdy. Tak bedzie bezpieczniej. Dla niego. Nie po to przespalem Bog wie ile lat, zeby teraz dac sie pociac jakiemus zazdrosnemu wariatowi!

W holu nie bylo jeszcze nikogo, wiec chlopak polozyl znalezne na ziemi I wyjrzal przez okno na ulice. Ogolna pustka nadal byla dla niego nienaturalna. Z odeglosci slyszal co jakis czas stukniecia, prawdopodobnie zamykanych szafek po przeszukaniu. W sumie po co je zamykac? Pewnie to najzwyklejsze przyzwyczajenie. Z kierunku, w ktorym ruszyl Arek nie dale sie slyszec nic. Najmniejszego dzwieku, jakby chlopak zapadl sie pod ziemie. Radka wcale by to nie zmartwilo, bo chociaz do tej pory lubil go, teraz mial mieszane uczucia co do jego osoby.

Kroki. Nieco spiesze. Rudzielec obrocil sie I zobaczyl kompana idacego szybkim krokiem od strony ostatniego mieszkania w ich korytarzu. Jego mina byla cokolwiek niepewna, nie wyrazala zadnego z uczuc, jakich doswiadczyl do tej pory. Podszedl na tyle blisko, ze chlopak zobaczyl pot perlacy sie na jego czole. To z pewnoscia nie bylo standardowe.

-Znalazlem cos dziwnego, mysle, ze powinienes to zobaczyc. Nigdy nie widzialem czegos takiego, ale moze to standard w mieszkaniach przeszlosci, a ja niepotrzebnie panikuje.

Radek bez slowa zwloki ruszyl za Arkiem do ostatniego mieszkania. Po przekroczeniu progu, jego nozdrza zaatakowal specyficzny zapach, kojarzacy sie z zamknietymi wybiegami w zoo. Po przejsciu malego przedpokoju, znalezli sie w duzym pokoju na koncu domostwa. Nic tutaj nie wygladalo standardowo. Okien po prostu nie bylo. Szyby, framugi, drzwi, parapet. Pomieszczenie od balkonu oddzielal tylko niewielki murek, ktory byl pozostaloscia sciany. Po prawej byly drzwi do jeszcze jednego pokoju, jednak cale byly zasloniete jakims dziwnym materialem ? ni to nitka, ni to siatka.

Jednak najdziwniejszy w tym wszystkim byl srodek pokoju, gdzie znajdowal sie duzy, kragly ksztalt zbudowany najprawdopodobniej z patykow, szmat, mniejszych deseczek oraz owego dziwnego materialu.

-To gniazdo! - szeptem wykrzyknal Radek. Przerazenie wwiercilo mu sie w umysl, momentalnie zmuszajac do uwazania na kazdy ruch, w obawie przed stworzeniem przesadnego przesadu, mogacego zwrocic uwage wlasciciela gniazda. Poniewaz srednica struktury miala na oko dwa metry srednicy.

-Gniazdo? - zdziwil sie Arek ? Slyszalem ta nazwe, ale zawsze myslalem, ze to jest jakas... Nie wiem... Baza wypadowa mutantow albo cos takiego. Nie spodziewalbym sie zestawu patykow I galezi. Myslisz, ze powinnismy sie wycofac?

-Poczekaj, jak studiowalem medycyne, mielismy pare zajec z zoologii, chyba bylo tam cos o gniazdach, daj mi chwile pomyslec.

-Eeee... Co robiles? Me-co? Zoo-co? Wybacz, nie zrozumialem ani slowa.

-Hm, no tak. Niewazne, chodzi po prostu o to, ze kiedys uczylem sie nieco o zwierzetach. Jesli mnie pamiec nie myli, mozna sprawdzic temperature gniazda, wkladajac do niego reke. Jesli wewnatrz temperatura bedzie ta sama co otoczenia, gniazdo jest opuszczone dluzej niz dobe. Jesli w srodku jest jakkolwiek cieplej, zwiewamy jak najszybciej.

Arek zblizyl sie do gniazda z wyciagnieta dlonia.

-Tylko uwazaj, zeby nie dotknac niczego! Musisz miec dlon kilka milimetrow nad powierzchnia podlogi gniazda I nie dotknac zadnej scianki. Inaczej wlasciciel zorientuje sie po zapachu, ze byl tu obcy. A nie chcemy, zeby nas wyweszyl, tym bardziej, jesli nie wiemy co to. A sadzac po rozmiarach, raczej cos duzego.

-Wiesz co? Moze jednak ty to zrob, ja moge o cos zahaczyc I zle to sie dla mnie skonczy. Ty brzmisz jakbys mial jakas wiedze I doswiadczenie w tym temacie, do dziela!

Radek nie chcial sie klocic. Sprzeczanie sie kosztowaloby ich cenny czas, ktory mogl przyblizac powrot tego, co uwilo ta konstrukcje. Chlopak bez zbednych ceregieli zblizyl sie do struktury I powoli wsunal reke do srodka. Nie odczul zadnej zmiany w roznicy temperatur. Czyli nikt tam nie zasiadywal w ciagu tego dnia, badz nocy. Czy gniazdo jest opuszczone? A moze jego wlasciciel po prostu ma w zwyczaju tak dlugie nieobecnosci? Albo jego cialo ma tak niska temperature, ze nie ogrzewa wnetrza? Ale wtedy w sumie nie potrzebowalby tak zawilej konstruckji.

-Jest dobrze, zadnej roznicy temperatur. Ale osobiscie uwazam, ze lepiej sie stad wycofac I mimo wszystko zaprzestac poszukiwan. Lepiej nie podejmowac zbednego ryzyka.

-W stu procentach sie zgadzam, nie chce spotkac wlasciciela tego... gniazda.

Obaj kompani powolnymi krokami wycofali sie najpierw do przedpokoju. Nagle uslyszeli ciche klikniecie. Jednak sami starali sie byc tak cicho, jak to tylko mozliwe, wiec ow dzwiek zabrzmial jak uderzenie dzwonu. Klepsydrka przy pasku Arka dokonala ostatniego obrotu, co oznaczalo, ze minelo ustalone 20 minut czsau zwiadu. Blondyn I rudzielec nadal idac tylem dotarli do korytarza. Dopiero tutaj zdali sobie sprawe, ze caly czas wstrzymywali oddech, wiec odetchneli z ulga. Juz nieco pewniej I spokojniej ruszyli w strone glownego holu z klatka schodowa. Tam spotkali reszte druzyny, przegladajaca zawartosc ich torby.

-No niezle chlopaki! - zakrzyknela uradowana dziewczyna, na co obaj kompani skrzywili sie jak na komende ? Ej co jest? Czemu sie tak krzywicie?

Arek pokrotce opisal ich zwiad. Oczywiscie pominal krotka wymiane uprzejmosci w drugim mieszkaniu. Gdy opisywal gniazdo, Radek uznal, ze nieco przesadza z barwnoscia opisu, jednak domyslil sie, ze chodzi o zaimponowanie kolezance. Ta o dziwo spojrzala na rudzielca ze zmartwieniem, jak gdyby w tej historii cos go ukasilo. Bogdan z kamienna sprawa nakazal reszcie zostac I sam (pomimo protestow Arka I Mani) poszedl sprawdzic gniazdo.

Wrocil stosunkowo szybko. Na pewno szybciej, niz gdyby poszedl tam ktorykolwiek z jego towarzyszy. Wyraznie w jego zachowaniu odbijalo sie doswiadczenie. Szybko uspokoil cala druzyne, ze nie powinno byc zadnego niebezpieczenstwa, oraz ze gniazdo wyglada na opuszczone przynajmniej od kilku tygodni. Co prawda nie zdradzil w jaki sposob to sprawdzil, ale wszyscy wiedzieli, ze z pewnoscia ma racje.

Postanowiono wiec kontynuowac zwiad I sprawdzic ostatnia kondygnacje. Musieli tylko chwile poczekac, az Arek zaniesie obecne znalezne do motocykla. Gdy wrocil, ruszyli dalej w gore. U szczytu schodow Mani zaproponowala, ze skoro co pietro zmieniaja druzyny, to teraz ona idzie na zwiad z Radkiem, a olbrzyma zostawi z blondynem. Tylko ten ostatni wydawal sie niezadowolony z tej propozycji, jednak nie odwazyl sie jako jedyny zglaszac sprzeciwu. Dziewczyna przejela od kolegi swoja latarnie, usmiechajac sie do niego slodko, po czym bez slowa obrocila sie na piecie I ruszyla w strone korytarza, ktory mieli sprawdzic.

Gdy wchodzili do pierwszego mieszkania, Mani zatrzymala sie nieco zbyt gwaltownie, czego Radek nie przewidzial, wpadajac lekko na nia. Dziewczyna obejrzala sie na kolege I nieco zalotnie zatrzepotala powiekami, jednak poza tym nie skomentowala sytuacji, obserwujac przedpokoj, w ktorym sie znalezli. Rudzielec obawial sie, ze dziewczyna bedzie potrzebowala w jakis sposob porozmawiac o sytuacji, w jakiej wczesniej kolega ja przylapal. Zdziwil sie, gdy powiedziala:

-Moge to mieszkanie sprawdzic sama? Chcialabym chwilke odetchnac samotnoscia, jesli nie masz nic przeciwko ? spojrzala na niego z lekkim smutkiem, rumieniac sie nieco.

-Jasne, nie ma sprawy, co tylko zechcesz! - odpowiedzial chlopak pelen ulgi, ze nie bedzie zmuszany do powiernika zmartwien kolezanki ? Jakbys mnie potrzebowala, to bede w ktoryms z nastepnych mieszkan.

Odwrocil sie I wyszedl.

Wejscie do kolejnego domostwa okazalo sie zawalone, najwyrazniej ten kawalek pietra po prostu sie zapadl. Chlopak nie wiedzial, czy cale mieszkanie jest zasypane, czy tylko drzwi do niego. Postanowil jednak tego nie sprawdzac I po prostu ruszyc do nastepnego domostwa.

Tutaj bylo lepiej, prog przekroczyl nie napotkawszy zadnych przeszkod. Po lewej byl zasypany pokoj, co pozwalalo myslec, ze jednak nie tylko minione drzwi byly zawalone. Pomieszczenie na prawo okazalo sie lazienka, w ktorej jednak chlopakowi nie udalo sie znalezc nic, za wyjatkiem rdzy I brudu. Radek zblizyl sie do kolejnego pokoju po lewej ? o dziwo ? zamknietego. Polozyl reke na klamce I zamarl w bezruchu. Jego uszu dotarlo ciche pochlipywanie. Wyraznie ktos lkal nieopodal. W pierwszej chwili pomyslal o Mani, jednak placz dobiegal gdzies z wnetrza mieszkania, nie z korytarza. Chlopak wbrew krzyczacemu instynktowi ruszyl powoli wglab domostwa, zblizajac sie do duzego pokoju. Tutaj musial sie na chwile zatrzymac, zeby sluchem odszukac kierunek z jakiego dochodzil dzwiek. Balkon.

Rudzielec powoli zblizyl sie do zdemolowanych drzwi balkonowych. Mimo ostroznosci, przekraczajac je, zahaczyl stopa o jedna ze zlamanych desek framugi, przez co konstrukcja poruszyla sie. Na prawo uslyszal szurniecie. Powoli obrocil glowe I ujrzal... Dziecko.

Prawdopodobnie dziewczynka, na oko szescioletnia. Ubrana w dwa kawalki skory ? jeden zakrywal pas, niczym krotka spodniczka, a drugi zarzucony na ramiona funkcjonowal w formie kurtki. W tym stroju dziecko przypominalo jaskiniowca, jakie pokazywano na lekcjach historii jeszcze w starych czasach. Dziewczynka byla niesamowicie brudna, sprecyzowanie koloru jej skory sprawiloby wiele problemow, chociaz na pewno byla to karnacja europejki. Wlosy nieokreslonego koloru siegaly jej niewiele za ramiona. Bedac w nieladzie, czesc z nich tak poplatana, ze utworzone koltuny przypominaly kiedys popularne dredy, nierownomiernie rozlozone teraz na glowie. Twarz dziewczynki ukryta byla w dloniach. Nie podlegalo zadnej watpliwosci, ze to ona jest autorka lkania. Radek nie mial pewnosci jak zareagowac, jednak instynkt starszego brata wzial gore.

-Hej, co sie stalo? - wyciagnal do niej reke, dziewczynka jednak zerkajac na niego szybko spomiedzy palcow, cofnela sie szybko. Chlopak jednak znal tego typu zachowanie I nie zamierzal latwo dac za wygrana. - Nie boj sie, nie jestem wrogiem. Co ty tutaj robisz? Skad sie wzielas w takim miejscu sama? Nie powinno tutaj z toba byc jakiegos opiekuna?

Male, zaplakane oczko mrugnelo do niego spomiedzy rozszerzonych palcow. Jednak nie padla zadna odpowiedz. Dziewczynka nie lkala juz, choc lzy nadal powoli ciekly jej z jedynego widocznego oka, ktore patrylo sie w niego tepo. I w tym momencie rudzielec zrozumial ? ona nie potrafi mowic. Gorzej, ona w ogole nie zna mowy ludzkiej. Gdziekolwiek sie wychowala, jest dzikuska. Dokladnie jak jaskiniowcy, z ktorymi sie kojarzyla. Bez wiekszej ilosc pomyslow, chlopak po prostu postaral sie przywolac najbardziej pokrzepiajaca mine, jaka potrafil z siebie wykrzesac I rozlozyl rece w gescie zapraszajacym do przytulenia.

Gest ten okazal sie uniwersalny. Dziewczynka znowu rozpoczynajac lkanie, opuscila rece I rzucila mu sie w ramiona. Ciche lkanie zamienilo sie w szloch pelen rozpaczy. Chlopak nie wiedzac co wiecej poczac, po prostu tulil dziewczynke, glaskajac ja po malej glowce I powtarzajac raz po raz:

-Juz dobrze, ciii, malenka, wszystko bedzie dobrze...

Minuty mijaly, dziewczynka nadal wyplakiwala w jego ramie caly swoj strach. Radek natomiast katem oka zobaczyl ruch. To Mani szla przez mieszkanie, szukajac towarzysza. Dostrzegla go, jednak z pewnoscia nie mogla zobaczyc dziewczynki przed nim, gdyz byla ukryta przez scianke dzielaca pokoj od balkonu.

-Nad czym ty tam kucasz kochasiu? Czyzbys znalazl cos cieka... - slowa zamarly jej w ustach, gdy ujrzala dziecko w ramionach kolegi. Radek probowal jakos mina jej pokazac, zeby zachowala spokoj I takt, jednak nastolatka zdawala sie nie zwracac na niego uwagi, gapiac sie szerokimi oczami I z rozdziawionymi ustami na osobe przed nim.

I wtedy dziewczynka podniosla glowe, patrzac na nowa przybyla osobe. Miala troje oczu! Trzecie oko bylo na czole, jak w filmach o cyklopach. To jedno oko mialo pionowa, zolta zrenice, a bialko bylo kompletnie czarne. Skora twarzy ? teraz chlopak to dostrzegl ? byla wyraznie nie tylko roznego kolor, ale takze roznej faktury. Niektore kawalki twarzy wygladaly jak po oparzeniach, gdzieniegdzie mozna bylo dostrzec czarne, owlosione plamki. Z bliska dziecko z pewnoscia nie wygladalo na zdrowe. Radek zesztywnial, jednak wbrew checi, nie odepchnal od siebie dziewczynki, nie chcial stracic zyskanego juz zaufania.

Mani zapiszczala glosem, jakiego chlopak by sie nie spodziewal po niej. Krzyknela ?Mutant!? I odwracajac sie na piecie, popedzila na leb, na szyje przez mieszkanie, byle dalej od dwojki na balkonie, byle do wyjscia.

Dziecko wystraszone probowalo sie wyrwac z objec rudzielca, jednak on przewidujac takie zachowanie, w momencie krzyku kolezanki napial miesnie, dzieku czemu teraz dziewczynka nie mogla sie wyrwac jednym szarpnieciem.

Male, smutne oczka spojrzaly w gore. Wszystkie trzy. Przez ulamek sekundy chlopak mial wrazenie, ze dostrzegl slad zrozumienia w tych oczach. A potem dziecko rozplakalo sie na nowo, padajac mu w objecia.

Radek uslyszal tupot, obrocil lekko glowe I zobaczyl jak przez mieszkanie biegnie do niego Arek, a w slad za nim Bogdan. Mani widocznie nie zamierzala tutaj wracac. Chlopak probowal dac mina sygnaly towarzyszom, zeby zachowali spokoj, jednak I tym razem wyraznie mu sie to nie udalo.

Blondyn pierwszy dopadl drzwi balkonowych, jego wzrok przesliznal sie po koledze I utkwil w dziecku przed nim. Ze swistem wciagnal powietrze w pluca. Dziewczynka podniosla wzrok I ze zdziwieniem spojrzala na nowo przybylego.

Radek nie zauwazyl wczesniej, ze jego kompan w biegu wyciagnal pistolet zza paska. Teraz szybkim ruchem podniosl reke I oddal jeden, szybki strzal, trafiajac idealnie pomiedzy troje oczu dziecka.

Dziewczynka poleciala w tyl, prawdopodobnie ostatnim, nieswiadomym juz ruchem probujac sie wyrwac z ramion chwilowego opiekuna I uciec. Radek z szoku nawet nie probowal jej zlapac.

Dziecko z lomotem zwalilo sie na plecy.

Dluzsza chwile wszyscy milczeli.

Pierwszy odezwal sie Arek:

-Uf, zabilem to monstrum.

Edytowano przez ZygfrydQ
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...