Skocz do zawartości

Polecane posty

Ależ gdzie tam! Zresztą... Auvelianie, mimo że cieniasy, przynajmniej dobrze przy tym wyglądają.

Auvelianie nie są takimi znów cieniasami... to, że ich okręty są generalnie słabsze od terrańskich czy soreviańskich (wyjąwszy większe konstrukcje, takie jak Nemaphaele czy Neval'khariele) nie zmienia faktu, że także posiadają siłę ognia wystarczającą do rozwalania planet. Co i tak wykracza poza możliwości Imubian czy nawet Nhilarów.

Imubianie mają tylko swoje wielkie ego.

Ego - a już na pewno gigantomania - wydaje się być przypadłością wszystkich ras w uniwersum HHF, stąd rozmiary ich okrętów są śmiesznie kolosalne (imubiański pancernik ma 80 km długości) :P.

Dwa: jaki jest sens budowania na okręcie służącym do walki w przestrzeni kosmicznej (a więc trójwymiarowej) działa, które swoim ogniem obejmuje płaszczyznę?

Zazwyczaj tego typu sytuacjach HHF tłumaczy takie niuanse tym, że Shata'lin to po prostu dyletanci lubujący się w wymyślaniu efektownych, za to całkiem niepraktycznych konstrukcji. Szczególnie wielkimi dyletantami są, zdaje się, w kwestii broni pancernej (tego typu konstrukcje są przez nich zresztą rzadko używane na polu walki) - ich "czołg" ma pięć sponsonów i wieżyczkę z ciężkim moździerzem, z kolei mechy pilotowane przez Surfalane mają siedem metrów wysokości, co czyni je doskonałym celem. Pewnie taki, a nie inny design tego działa również jest podyktowany dyletanctwem Shata'lin.

Zastanawiałem się, czy nie lepiej by było, gdyby nowy kawałek stanowił początek następnego rozdziału, bo obecny IMO kończył się w dobrym momencie.

Rozłożenie objętościowe poszczególnych podrozdziałów oraz ich ilość nie sprzyja ich dobieraniu celem wyodrębnienia odpowiednich momentów. Gdybym trzymaj się wcześniejszego planu, ostatni rozdział musiałby obejmować aż pięć podrozdziałów, więc oceniam, że wyszedłby strasznie długi. Gdybym go z kolei pociął, to jeden z tych dwóch byłby za krótki (składałby się tylko z jednego lub dwóch kawałków). Więc przełknąłem gorzką pigułkę i przedłużyłem ten rozdział, by dogodniej rozłożyć tekst w dwóch kolejnych.

Że tak egoistycznie pojadę - nie musisz się śpieszyć z wklejaniem nowych rozdziałów, jeśli tylko będziesz miał je gotowe, bo chciałbym w pierwszej kolejności doczytać kilka opowiadań.

Ja w tym nie widzę nic egoistycznego.

No dobra - teraz nie wiem, czy następny kawałek mam dawać. Kefcia wspomniał coś o zaległościach w temacie i nic nie mówi, czy cokolwiek się w tej kwestii zmieniło, KM teraz mówi o innych tekstach do przeczytania...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Auvelianie nie są takimi znów cieniasami...
Tak, teraz widzę, że źle przeczytałem / zinterpretowałem to, co napisałeś. Chodziło ci o to, że Auvelianie są skazani na największych cieniasów jako sojuszników.

Na co odpowiem: Auvelianie jeszcze nie zawarli z Imubianami sojuszu, więc kto wie, być może nie będą :P. A nawet jeśli, to zarówno oni jak i Ildianie mają doświadczenie w wykorzystywaniu fal mięsa armatniego.

Zazwyczaj tego typu sytuacjach HHF tłumaczy takie niuanse tym, że Shata'lin to po prostu dyletanci lubujący się w wymyślaniu efektownych, za to całkiem niepraktycznych konstrukcji.
Ale to nie wyjaśnia, czemu użycie tego działa opisane w ostatnim fragmencie było tak bajecznie skuteczne. Czy Imubianie uważają rozproszenie formacji w trzecim wymiarze za niehonorową fanaberię?

I przypomnij mi proszę, tak przy okazji: co to dokładnie byli Surfalane? Bo mam wrażenie, że w którymś z poprzednich fragmentów tym tytułem były określane przełożone jednego z tamtych żeńskich zakonów Shata'lin, a teraz jest to dowódca jednego z okrętów... ale może wszystko mi się pokiełbasiło już.

No dobra - teraz nie wiem, czy następny kawałek mam dawać. Kefcia wspomniał coś o zaległościach w temacie i nic nie mówi, czy cokolwiek się w tej kwestii zmieniło, KM teraz mówi o innych tekstach do przeczytania...
Cóż, ja z moich zaległości jeszcze długo się nie wyswobodzę (choć teraz jest moment spokoju), więc nie przejmuj się tym: nowy fragment z chęcią przeczytam. Choć może nie natychmiast. :D Edytowano przez StyxD
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No dobra - teraz nie wiem, czy następny kawałek mam dawać. Kefcia wspomniał coś o zaległościach w temacie i nic nie mówi, czy cokolwiek się w tej kwestii zmieniło, KM teraz mówi o innych tekstach do przeczytania...

Przemyślałem to: po prostu zamieść ten rozdział. W poniedziałek wydrukuję go sobie i poczytam w podróży.

I przypomnij mi proszę, tak przy okazji: co to dokładnie byli Surfalane? Bo mam wrażenie, że w którymś z poprzednich fragmentów tym tytułem były określane przełożone jednego z tamtych żeńskich zakonów Shata'lin, a teraz jest to dowódca jednego z okrętów... ale może wszystko mi się pokiełbasiło już.

Jeśli dobrze rozumiem, Surfalano to męski głównodowodzący Shata'lin. Przypuszczam też, że jest ich kilku, ale mogę się mylić.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 18.02.2014 o 19:48, StyxD napisał:

A nawet jeśli, to zarówno oni jak i Ildianie mają doświadczenie w wykorzystywaniu fal mięsa armatniego.

Tyle że Auvelianie mięso armatnie sobie klonują, więc nikt tam po nim - włącznie z samym mięsem - płakać specjalnie nie będzie. Imubianie z równie wielką ochotą poświęcają obywateli.

Dnia 18.02.2014 o 19:48, StyxD napisał:

I przypomnij mi proszę, tak przy okazji: co to dokładnie byli Surfalane? Bo mam wrażenie, że w którymś z poprzednich fragmentów tym tytułem były określane przełożone jednego z tamtych żeńskich zakonów Shata'lin, a teraz jest to dowódca jednego z okrętów... ale może wszystko mi się pokiełbasiło już.

Myślisz o jednym słowie tam, gdzie są dwa - są Surfalano i SuKURfalano (w liczbie mnogiej kończą się na "e"). Ten pierwszy tytuł, który oznacza tyle, co "brat świątynny" (od słów surian - brat; falana - świątynia), nosi setka najwyższych rangą dowódców wojskowych i strategów. Jak nazwa implikuje, Surfalane to sami mężczyźni. Z kolei Sukurfalane - co dosłownie oznacza "siostrę świątynną" (od sukuria - siostra; falana - świątynia) to zrzeszenie kapłanek Cesarzowej oraz najpotężniejszych wśród Shata'lin psioniczek. Tu również nazwa impilkuje, że Sukurfalane to wyłącznie kobiety.

Dnia 18.02.2014 o 19:48, StyxD napisał:

Cóż, ja z moich zaległości jeszcze długo się nie wyswobodzę (choć teraz jest moment spokoju), więc nie przejmuj się tym: nowy fragment z chęcią przeczytam. Choć może nie natychmiast.

 

Tja, dobrze wiedzieć.

Dnia 19.02.2014 o 20:29, Knight Martius napisał:

Przemyślałem to: po prostu zamieść ten rozdział. W poniedziałek wydrukuję go sobie i poczytam w podróży.

Chcecie, to macie. No i ledwie ruszyliśmy, a znów stoimy...

===========================================================================

 

 

- XXXIII -

 

Calixte Bertrandt z coraz większym poirytowaniem starał się skontaktować z dowództwem "Czternastki". Wcześniejszy spokój i opanowanie imubiańskiego ambasadora zastąpiło zniecierpliwienie, które stawało się wyraźniejsze z każdą chwilą. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że sygnał musi był zagłuszany, ale nie to go martwiło. Niewyraźne szepty, które zastąpiły normalny szum komunikatora, świadczyły o tym, że do toczącej się bitwy wkroczyli Shata'lin - jedyny przeciwnik, którego Imubia naprawdę się obawiała. Nie trzeba było geniusza, by zorientować się, że Legion miał teraz odciętą łatwą drogę odwrotu.

- Ach, więc to tak. O ile jeszcze przed godziną uznałbym ucieczkę za zbędne ryzyko, w takiej sytuacji może to być konieczność, nie sądzisz? - Bertrandt zwrócił się do stojącego przy drzwiach Szaroskórego, który odpowiedział mu tylko bezmyślnym spojrzeniem - No tak... Zapomniałem, że nie potrafisz mówić. W takich chwilach brakuje mi nieco staromodnych ochroniarzy - westchnął, po czym kontynuował nieco ciszej - W każdym razie, szanse na to, że nasze siły dotrą na czas i zabezpieczą teren ambasad maleją, a przeklęte jaszczurki z pewnością nie przepuszczą okazji, by zadać kilka niewygodnych pytań. Z dwojga złego, bezpieczniej będzie po prostu opuścić to miejsce.

Nie mówiąc nic więcej, Calixte spakował szybko swoje rzeczy, dwa razy sprawdzając, czy zabrał ze sobą nośniki zawierające wszystkie niezbędne notatki i raporty, zabrał też podsłuch, który umieścił w swoim pokoju, po czym wyszedł w eskorcie Szaroskórego.

Na zewnątrz czekało dwóch kolejnych imubiańskich superżołnierzy, którzy odbezpieczyli broń, jakby instynktownie wyczuwając zagrożenie, i podążyli za dyplomatą. Sam Bertrandt zachowywał się nad wyraz spokojnie, choć uważnie obserwował otoczenie. Chciał wymknąć się bez zwracania na siebie zbędnej uwagi, co mogło być dość trudne, bowiem jako jeden z niewielu dyplomatów pozostał na powierzchni, gdy rozpoczął się atak. Z jednej strony wyglądało to dość dziwnie, z drugiej jednak zapewniało mu pewne bezpieczeństwo. W ogniu walki jego transporter mógł bowiem zostać zestrzelony, nie wspominając już o tym, jak łatwym byłby celem w momencie ataku "Czternastki". Gdy jednak stało się jasne, że flota nie zapewni mu bezpieczeństwa, plan wziął w łeb i ewakuacja na własną rękę stała się koniecznością. Calixte doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne dla Imubii informacje posiadał i nie mógł sobie pozwolić, by zostały przechwycone przez wroga. Każda minuta zwłoki zwiększała w tej sytuacji ryzyko.

Ku zaskoczeniu dyplomaty, sektor lądowiska był niemal kompletnie opuszczony, a strefa powietrzna wydawała się być czysta. Tylko w oddali można było usłyszeć odgłosy toczącej się w stolicy bitwy. Transportowiec stał na swoim miejscu, a lądowisko patrolowało kilku Szaroskórych, którzy najwyraźniej nie zauważyli niczego niepokojącego w okolicy. Rampa była już otwarta.

Ambasador z zadowoleniem wszedł do środka, a ochrona za nim. Jeden z "szarych" zamknął rampę transportowca, pozostali natomiast obsadzili rozmaite stanowiska, wliczając w to obronę punktową. Calixte Bertrandt z uśmiechem wszedł do swojego prywatnego przedziału, położył teczkę na stoliku i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Przez interkom kazał pilotowi wystartować i obrać kurs na Gniew Daeriego. Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Poirytowany powtórzył polecenie, lecz i tym razem pilot nie zareagował.

Nie chcąc marnować więcej czasu, Calixte wstał i rozwścieczony poszedł w kierunku kokpitu. Otworzył drzwi i klepnął siedzącego na fotelu pilota w ramię. Ten nie zareagował, zamiast tego osunął się bezwładnie. Bertrandt nie myśląc wiele sprawdził puls na tętnicy szyjnej. Pilot żył. Ambasador nie zdążył się jednak nadziwić zaistniałą sytuacją, jego uwagę zwrócił bowiem hałas dobiegający z głównego pomieszczenia, jakby ktoś upuścił na podłogę sporą ilość żelastwa.

Dyplomata ostrożnie zajrzał do środka. Wszyscy Szaroskórzy, którzy siedzieli uprzednio na swoich stanowiskach, leżeli teraz na podłodze, niektórzy w kałużach krwi sączącej się z łączenia pancerza na szyi. Najwyraźniej podcięto im gardła - i ktokolwiek to uczynił, był dość silny, by błyskawicznie przerżnąć się przez słabsze punkty pancerzy wspomaganych imubiańskich superżołnierzy. Bertrandtem wstrząsnął strach. Jedyne, co przychodziło mu teraz na myśl, to przypuszczenie, iż na transportowcu musi przebywać okropieństwo pokroju zabójczyni Shata'lin. Spanikowany, nie myśląc wiele wbiegł do swojego prywatnego przedziału, niemal potykając się po drodze o ciała swoich ochroniarzy. Zamknął za sobą drzwi i zablokował elektroniczny zamek, po czym podbiegł do konsoli komunikacyjnej, chcąc jak najszybciej wysłać wezwanie o pomoc. Calixte wiedział, że było to pozbawione sensu - komunikacja przecież nie działała - ale sparalizowany strachem nie był w stanie logicznie myśleć.

Sfrustrowany ambasador uderzył pieścią w konsolę i postanowił po prostu uciec ze statku. Wstał i odruchowo sięgnął po teczkę. Tej jednak nie było - zniknęła. Bertrandt zaklął i przypadł plecami do ściany, uważnie rozglądając się po całym pomieszczeniu.

Nagle, dosłownie kilka metrów przed nim, w powietrzu zmaterializowały się - niczym duchy - trzy wysokie, masywne postacie. Dyplomata wiedział aż za dobrze, z kim ma do czynienia. Byli to odziani w charakterystyczne czarne kombinezony, soreviańscy zabójcy ze świątyni, której nazwy nie mógł sobie w przerażeniu przypomnieć. Ich gadzie twarze były ukryte pod czarnymi wizjerami, ale wyraźnie patrzyli wprost na niego.

Kierowany strachem rzucił się w kierunku drzwi, chcąc otworzyć zamek, który sam jeszcze kilka minut temu zablokował. Lecz zanim do nich dopadł, poczuł, że coś uderzyło go w plecy, a następnie błyskawicznie oplotło się ciasno wokół niego, uniemożliwiając mu ruch. Bertrandt upadł jak kłoda, spętany bardzo mocną, wykonaną z metalu siecią.

- Czy wy zdajecie sobie sprawę, czego się dopuściliście? - Calixte krzyczał, kompletnie tracąc normalne dla siebie opanowanie - Atak na ambasadora to cholerne przestępstwo. To łamie każdą [beeep] konwencję jaką znam i pewnie jeszcze tuzin takich, o których usłyszycie na sądzie wojskowym! Macie mnie natychmiast wypuścić! Słyszycie?

Bertrandt nie usłyszał odpowiedzi, zamiast tego poczuł tylko prąd przeszywający jego ciało. Momentalnie zrobiło mu się ciemno przed oczami, po czym stracił przytomność.

 

 

* * *

 

Yel'aveada ogarnęło coś, co z braku lepszego określenia mógłby nazwać irytacją - choć w istocie nie odczuwał żadnych emocji. Patrzył już, jak jedno ze zgrupowań terrańskiej floty wpada nieomal w przygotowaną zasadzkę - w której przynętą był zespół Niel'anaela - ale nagłe przybycie nowych jednostek przez bramę międzywymiarową sprawiło, że bitwa przestała przebiegać po jego myśli.

Jak do tej pory, wszystko rozgrywało się tak, jak przewidywał. Yel'avead spodziewał się, że pierwsze przybędą terrańskie posiłki - jako że układ Aradiel znajdował się blisko pogranicza ludzkiej przestrzeni. Ich pojawienie się obciążyło zespół Den'makaila, ale nie zagroziło mu zbyt poważnie - szczególnie, że Wielki Kapłan rozkazał wydzielić z grupy osłony desantu dodatkowe sto okrętów, by wesprzeć zespół podwładnego hierarchy Avn'khor. Flotylla Niel'anaela zmagała się jak dotąd tylko z mniejszymi zgrupowaniami ferviańskimi oraz soreviańskimi, ale pomimo swojej liczebnej przewagi, nie opuszczała pozycji. Czekała, aż jedna ze składowych świeżo przybyłej, terrańskiej floty, uderzy na nią, zwabiona jej słabością. Właśnie wtedy do akcji mieli wkroczyć Ildanie - dokonując krótkiego skoku w nadprzestrzeń i pojawiając się niespodziewanie na skrzydłach i tyłach wrogiego zespołu.

Nagle jednak - wbrew oczekiwaniom Yel'aveada - pojawili się ci dziwni przybysze, całkowicie absorbując uwagę Terran.

Yel'avead był kontent, iż wydał wcześniej dyrektywę o nieotwieraniu ognia do niezidentyfikowanych uprzednio jednostek, jakie wydostałyby się z portalu. Rychło okazało się bowiem, że nowi przybysze są wrogo nastawieni do nacji, jakie założyły na Aradiel III swoją kolonię. Atakując je, uczynili swoich wrogów także z Terran, Sorevian oraz Fervian. Sprawdziło się tym samym przewidywanie Wielkiego Kapłana, iż poszczególne stronnictwa po "tamtej stronie" są podzielone.

Nie tego się jednak spodziewał. Przybycie tych, którzy mogli być jego potencjalnymi sojusznikami, zakłóciło jego doskonale przemyślany plan. Choć Yel'avead był z początku pod wrażeniem ogromu ich floty, owo wrażenie szybko zostało wyparte, gdy okazało się, że składające się na ową flotę okręty są z drugiej strony żałośnie słabe - w starciu z jednostkami terrańskimi padały jak muchy.

Na domiar złego, wkrótce po ich przybyciu, z portalu wyłoniły się nowe, kolosalnych rozmiarów jednostki. Te, pomimo swojej niewielkiej liczebności, niszczyły wcześniejszych intruzów równie skutecznie, co okręty terrańskie. Co gorsza, okręty owe emanowały silnie psioniczną energią, a ich załogi powitały walczących telepatycznym przekazem, który miał zapewne zdemoralizować oponentów - szczególnie że towarzyszyły mu wyraźne markery psychiczne osób, będących prawdopodobnie fizycznie zmarłymi. Yel'avead uznał ten koncept za całkowicie chybiony - psionika była bowiem ostatnim, czego Auvelianie się obawiali, a transmisja została z łatwością zagłuszona przez wszystkich tych, którzy nie mieli zamiaru jej słuchać. Nabrał jednak przekonania, że nowi przybysze są jeszcze gorszymi parweniuszami, niż Terranie. Nawet ludzie z Zakonu nie obnosili się do tego stopnia ze swoimi zdolnościami. To czyniło świeżo przybyłych niejako automatycznie wrogami Koalicji oraz Avn'khor. Sprawę tylko pogarszał fakt, iż owi psioniczni parweniusze wydawali się potężniejsi, niż ci z terrańskiego Zakonu.

Biorąc to wszystko pod uwagę, Wielki Kapłan zastanawiał się, czy istotnie powinien udzielić potencjalnym sojusznikom pomocy.

- Ekscelencjo? - przemówił kapitan flagowy - Ildanie czekają na nasze instrukcje. Przewidywany czas spotkania dawno już minął.

Yel'avead zawahał się.

- Jak przebiega operacja desantowa? - zapytał wreszcie.

- Wykonano w przeszło dziewięćdziesięciu procentach, ekscelencjo. Napotkaliśmy jednak na pewne problemy. Jak pan wie, Terranie podjęli już swoją własną operację desantową i przeciwdziałają naszym poczynaniom na dalekim południu od strefy lądowania.

- Co się tam dzieje?

- Terranie wysłali swoje siły desantowe do miasta, wysuniętego daleko na północ od głównego osiedla na planecie. Nasze myśliwce odcięły ich już od posiłków, aktywowaliśmy też pierwsze baterie planetarne, dzięki czemu także okręty inwazyjne trzymają się z daleka. Ludzie zdołali jednak wysłać tam własne prefabrykowane działa planetarne. Uniemożliwi nam to podejście bliżej i jednocześnie postawi w zagrożeniu nawet te nasze okręty, które pozostaną w rejonie strefy lądowania.

Yel'avead pokiwał głową.

- Sorevianie mogą być tu w każdej chwili - stwierdził - Jeżeli przerzucą na planetę swoich Strażników, będą mieli szanse dodatkowo umocnić tamtą kluczową pozycję. Niech Ildanie włączą się do walki. Mają jak najszybciej rozpocząć własny desant i zrzut Ragnerów.

- Tak jest, ekscelencjo.

Wielki Kapłan wkrótce usłyszał potwierdzenie od głównodowodzącego kontyngentem ildańskim - rolvara Drakreda - i spojrzał na ekrany, odnajdując zegar odliczający czas do przybycia sił sojuszników. Znajdowali się nieopodal obrzeży układu, więc ich przelot zajął dosłownie kilka chwil. Nieprzyjaciel zapewne wykrył ich okręty w nadprzestrzeni, ale i tak nie miał czasu, by zareagować.

Ildańskie okręty wkrótce poczęły się wynurzać z portali nieopodal zespołu Niel'anaela, zajmując dokładnie te pozycje, jakie polecił im wcześniej zająć Yel'avead. Nie miało to jednak teraz znaczenia - do planowanej zasadzki nie mogło już dojść.

- Wielki Kapłanie Yel'avead, tu rolvar Drakred - oznajmił ildański dowódca z lekką emfazą, wysyłając swoją wiadomość bezpośrednio do hierarchy Avn'khor - Nasze wszystkie jednostki są już w układzie i niezwłocznie rozpoczynamy operację desantową. Zakładam, że w obecnej sytuacji nasze wcześniejsze plany straciły na znaczeniu. Jakie są zatem pańskie aktualne instrukcje?

- Myślę, że powinniśmy przejść do ofensywy także na drugim froncie - odrzekł Auvelianin - Połączycie swe siły z flotą kapłana Niel'anaela i wspólnie uderzycie na wydzielony terrański zespół.

- Przyjąłem, ekscelencjo. Tuszę, iż winniśmy wesprzeć w walce tych, którzy się z nimi zmagają?

- Myślę, że to właśnie należałoby zrobić. Dokonajcie wyłomu w liniach terrańskich, aby umożliwić im wydostanie się z okrążenia. Dopóki są pomiędzy Terranami, a tymi psionicznymi parweniuszami tuż przy bramie, mają niewielkie szanse.

- Tak zrobimy, ekscelencjo.

Ildański arystokrata rozłączył się, zaś Yel'avead szybko przystąpił do wydawania rozkazów.

- Grupa druga kapłana Niel'anaela ma się niezwłocznie połączyć z flotą ildańską - zarządził - Przejść do szyku ofensywnego i uderzyć na tyły odrębnej formacji terrańskiej. Priorytet to przedarcie się do zgrupowania niezidentyfikowanych jednostek w kontakcie bojowym z Terranami.

Yel'avead obrzucił spojrzeniem połączone zespoły auveliańskie i ildańskie, ruszające do ataku. Pierwsze podążały flotylle ildańskich rodów feudalnych, dążąc do walki na krótkim dystansie - dzięki czemu mogłyby skutecznie użyć dział szynowych, składających się na dodatkową artylerię ich okrętów. Te ostatnie prezentowały się generalnie mniej okazale, niż auveliańskie - Ildanie nie stosowali bowiem ujednoliconych wzorów konstrukcyjnych, a ich rody feudalne budowały swe jednostki na własną modłę. Koncentrowały się przy tym nie tyle na elegancji, co skupieniu siły ognia.

W międzyczasie setki - jeśli nie tysiące - wyspecjalizowanych ildańskich transporterów wciąż opuszczało portale w bezpiecznej odległości, by natychmiast pomknąć ku powierzchni Aradiel III. Każdy z nich niósł w trzewiach niebezpieczny ładunek - hordy genetycznie zaprojektowanych potworów, zwanych Ragnerami. Yel'avead oceniał, że jeśli uderzą dostatecznie szybko, Terranie i ich sojusznicy na planecie zostaną błyskawicznie zepchnięci do rozpaczliwej obrony i nie zdołają utrzymać cennej, wysuniętej pozycji.

Okręty otwierały już ogień z dużej odległości - auveliańskie z dział fotonowych, ildańskie z ciężkich laserów - gdy nagle nadszedł nowy meldunek, doprowadzając do kolejnej zmiany sytuacji nie po myśli Yel'aveada.

- Wykrywamy ruchy znacznych sił w nadprzestrzeni - oznajmił jeden z techników - Liczebność: około pięciuset dużych okrętów. Nadchodzą z obrzeży układu i będą tu już wkrótce.

Na ekranie przed Yel'aveadem znów pojawił się zegar odliczania. Nim dobiegło zera, minęło niewiele więcej czasu, niż wtedy, gdy Wielki Kapłan oczekiwał przybycia Ildan.

Gwałtowne meldunki kolejnych techników oraz pojawiające się na ekranach odczyty pozwoliły Yel'aveadowi błyskawicznie ocenić sytuację. Wyglądało na to, że pojawiły się dwa nowe zespoły okrętów - jeden z nich opuścił nadprzestrzeń za planetą, w krótkim czasie dołączając do sił zmagających się z zespołem Den'makaila. Drugi z kolei wynurzył się na drodze połączonych okrętów auveliańskich i ildańskich, osłaniając tyły terrańskiego zgrupowania i podejmując próbę oskrzydlenia.

W skład każdego z przybyłych zespołów wchodziło po jednej pełnej flocie soreviańskiej oraz jednej pełnej flocie ferviańskiej.

- Ekscelencjo - rzekł kapitan flagowy - Mamy powody przypuszczać, że na Aradiel III wkrótce pojawią się soreviańskie i ferviańskie siły lądowe.

Oficer wskazał punkt na ekranie, gdzie Yel'avead dostrzegł wychwycone przez sensory, wrogie transportowce wojsk. Wyłaniały się z nadprzestrzeni tuż przy planecie, pod osłoną okrętów wojennych.

- Nie zmieniamy planów - zarządził - Wysłać dostępne myśliwce do ataku na lekkie desantowce wroga, reszta sił Niel'anaela niech kontynuuje atak.

 

 

* * *

 

Derian Izode zmówił krótką modlitwę do Feomara, starając się odprężyć. Jednocześnie przeglądał naprędce diagnostykę systemu, upewniając się po raz kolejny, że jego maszyna jest w pełni sprawna. Wszystko na to wskazywało, a jednak był lekko zdenerwowany.

Ciężki myśliwiec typu A-22 Evalon, pilotowany przez Izodego, był przeznaczony do różnego rodzaju zadań - dlatego posiadał dodatkowe opancerzenie oraz komory rakietowe i torpedowe, pozwalające mu pomieścić łącznie maksimum osiemnaście pocisków. W pełni uzbrojony Evalon mógł nawet atakować duże okręty, choć powszechnie uważano, że ze względu na swoją masę i zwrotność, sprawdzał się w walce bezpośredniej gorzej, niż A-19 Iradion - lekki i szybki myśliwiec przewagi kosmicznej. Tak się zaś składało, że maszyna Izodego miała w tej bitwie zmierzyć się z wrogimi odpowiednikami. Także potrójne komory torpedowe, mogące pomieścić ciężkie pociski, zostały zamiast tego załadowane lekkimi rakietami neutronowymi PD-62 Visake, po trzy w każdej komorze.

Konieczność wykorzystania swojego myśliwca w roli, w której sprawdzał się gorzej, nie denerwowała jednak Sorevianina w takim stopniu, jak okoliczności zbliżającej się walki. Nie wiedział wiele o sytuacji w systemie Aradiel - przeszedł jedynie krótką odprawę, w ramach której poinstruowano jego oraz pozostałych pilotów o poszczególnych rasach, jakie przybyły z innego wszechświata. Były to ogólnikowe informacje, wystarczające zaledwie do tego, aby wiedział, do kogo powinien strzelać. Nie miał jednak pojęcia o panującej obecnie sytuacji. Dowódczyni skrzydła - karimo Novera - streszczała ją właśnie pilotom poprzez komunikator.

- Wygląda na to, samani, że przybyliśmy w samą porę - oznajmiła spokojnym, wyluzowanym głosem, jak gdyby chcąc dodać podwładnym animuszu - Ildanie właśnie włączyli się do walki i spróbowali zaatakować od tyłu, ale my zablokowaliśmy im drogę. Nasze skrzydło dostało rozkaz osłaniania operacji desantowej, więc mamy nie dopuścić do tego, aby ci savashka bezkarnie strzelali do naszych transporterów. Wiedzcie tylko, że plany mogą ulec zmianie. Terranie mają drobne kłopoty ze swoimi kolegami zza portalu i mogą potrzebować pomocy.

Izode wiedział już o jakich "kolegów" chodzi - tak jak wszyscy, słyszał pogłoski o obcych rasach, będących w istocie odpowiednikami ludzi oraz samych sivantien. Ci pierwsi najwyraźniej okazali się ostatecznie wrogo nastawieni. Izode uważał to z jednej strony za ironię losu, a drugiej podziwiał Terran. Byli gotowi walczyć ze swoimi "pobratymcami", by dochować wierności sojusznikom. Zdawało się to obrazować, jak długą przeszli drogę.

Sam Sorevianin także był gotów do walki, na razie jednak oczekiwał zezwolenia na start, wciąż nie do końca wiedząc, czego się spodziewać. Mimo wszystko, ufał własnym umiejętnościom oraz własnej maszynie - był całkowicie zamknięty w opancerzonym, metalowym kokpicie, co zawsze przydawało mu poczucia bezpieczeństwa. Myśliwiec nie miał nawet żadnych okien - pilot widział poprzez hełm wideo, transmitujący obraz z zewnętrznych kamer oraz sensorów. Była z nim także połączona aparatura tlenowa - w tym dwa przewody, dostarczające jaszczurowi powietrza.

W pewnym momencie Izode ujrzał wreszcie otwierające się główne wrota hangaru, po czym usłyszał wyczekiwany komunikat.

- Hisuri, masz zezwolenie na start.

- Wielkie dzięki - rzucił pilot.

Musnął pazurem holograficzny panel, uruchamiając elektromagnetyczną katapultę, która po krótkim odliczaniu nadała jego maszynie natychmiastowe przypieszenie. Przeniknął błyskawicznie ekran plazmowy, jaki oddzielał hangar od próżni. Oddaliwszy się już nieco od okrętu bazowania - lotniskowca klasy Laugan - chwycił za przepustnicę i pchnął. Zasilane antymaterią dopalacze przydały A-22 ogromnego skoku prędkości. Systemy sztucznej grawitacji zniwelowały w większości efekt przeciążenia, ale pęd i tak wbił na chwilę Izodego w fotel. Zniósł to jednak doskonale, natychmiast kierując się do punktu zbornego i orientując jednocześnie w sytuacji.

Połączone floty soreviańska i ferviańska istotnie powstrzymały floty auveliańską oraz ildańską, gdy te miały właśnie uderzyć na tyły formacji terrańskiej - walczącej w tej chwili z siłami obcych, znanych jako Imubianie. Izode szybko ocenił, że pomimo ogromnej przewagi liczebnej wroga, Terranie górują nad nim w walce, ze względu na swoją dużo bardziej zaawansowaną technologię.

Nie mogło jednak umknąć jego uwadze, że ogromna liczebność Imubian stanowi mimo wszystko znaczący problem - szczególnie w kwestii myśliwców.

- Tu Hisuri dwa-jeden - odezwał się niespodziewanie dowódca dywizjonu Izodego, po czym stwierdził, jak gdyby odgadując jego myśli - Zmiana planów, samani. Reszta skrzydła osłoni desant, nasz dywizjon ma wesprzeć w walce terrańskie myśliwce. Wygląda na to, że choć Imubianie latają na śmieciach, to tych śmieci jest po prostu za dużo, aby sami Terranie mogli je posprzątać. Wybierać cele i niszczyć wedle uznania.

Izode uśmiechnął się drapieżnie pod długim, czarnym wizjerem hełmu wideo i - nie czekając na skompletowanie całej eskadry - pomknął w kierunku pola bitwy, gdzie zmagały się myśliwce pilotowane przez znanych mu ludzi oraz tych z innego wszechświata.

Jeszcze zanim się zbliżył, przekonał się o technologicznym prymitywizmie wrogich maszyn. Był przyzwyczajony do sytuacji, gdy systemy namierzania gubiły sygnał, przez co rakiety kierowane dość często zawodziły. Myśliwce Imubian jednak były ochraniane tak słabo, że system bojowy A-22 błyskawicznie namierzył najbliższe cele dla wszystkich osiemnastu przenoszonych pocisków. Izode nie wahał się - odpalił je natychmiast, jeden po drugim. Kierowały się bezbłędnie na wyznaczone cele - nieprzyjacielscy piloci próbowali ich unikać, niektórzy odpalali nawet prymitywne flary, ale bezskutecznie. Chociaż Sorevianin nie miał już rakiet, świadomość tego faktu nie dotarła do niego od razu - przez chwilę upajał się tym, z jaką łatwością unicestwił tylu wrogów.

Zaraz dołączył do niego drugi A-22, pilotowany przez jego skrzydłową - derian Kavedę. Również odpaliła od razu wszystkie osiemnaście przenoszonych rakiet.

- Trzymam się twojego ogona - oznajmiła, wcale nie sprawiając wrażenia zadowolonej z łatwości, z jaką niszczyła maszyny Imubian - Sihe, tylu myśliwców jeszcze nigdy naraz nie widziałam.

- Odciągnijmy część z nich od Terran - rzucił Izode - Chyba nie nadążają z ich zestrzeliwaniem.

Z tego, co Sorevianin zdążył dostrzec, ich sojusznicy zestrzeliwali Imubian setkami, ale w tym samym czasie kolejne setki zdawały się napływać nieprzerwanie na pole bitwy. Tymczasem liczebność maszyn terrańskich stopniowo topniała - niektóre były zestrzeliwane, zaś część, uszkodzona, wycofywała się na lotniskowce.

Izode chwycił mocniej stery i natychmiast obrał za cel jedną z nieprzyjacielskich formacji. System bojowy podpowiedział mu, że Kaveda skierowała się na inną, blisko tej namierzonej przez skrzydłowego. Inne soreviańskie myśliwce także włączały się do walki.

Dzięki zaawansowanym systemom namierzania, Izode już z odległości tysięcy lideanów mógł precyzyjnie wycelować w imubiańskie maszyny. Wodził od celu do celu, wykańczając myśliwce jeden po drugim, pojedynczymi strzałami, pozostając poza ich zasięgiem.

Ponieważ jednak sam poruszał się bardzo szybko, zaledwie zdążył zestrzelić wszystkie maszyny z formacji, a wleciał dosłownie pomiędzy wrogów. Chmary imubiańskich myśliwców zajmowały znaczną przestrzeń, ścigając dużo słabszych liczebnie Terran.

Izode wpadł w kolejną formację jak suiver pomiędzy dzikie davury, natychmiast zestrzeliwując następne trzy maszyny. Kolejne kilka rozproszyło się i próbowało uciec, ale na niewiele się to zdało - były zbyt powolne i mało zwrotne. Wyłapywał je jeden po drugim, prowadzony od celu do celu przez komputer pokładowy.

Raptem zestrzelił ostatniego, a zorientował się, że w pościg za nim ruszyła następna formacja imubiańskich myśliwców. Zaraz potem dołączyła doń kolejna. Imubianie użyli przeciwko niemu własnych rakiet, lecz te szybko go zgubiły. Próbowali więc podejść do ataku z użyciem działek, dopóki Izode nie manewrował.

Sorevianin wszedł w ostry skręt i zwiększył jednocześnie prędkość, gubiąc Imubian, ale manewr ów okazał się niepotrzebny - rychło zauważył, że ścigające go myśliwce zostały zaatakowane od tyłu przez Kavedę. Jaszczurzyca zestrzeliła większość z nich, nim zdołali się rozproszyć.

- Następnym razem mogę nie zdążyć, żeby ci pomóc - oznajmiła sarkastycznie.

- Też bym tak zrobił, jakbym chciał - odparował Izode.

Nie chcąc dać Imubianom kolejnej szansy, Sorevianin wykonał atak na kolejną formację szybko, zestrzeliwując dwa myśliwce i natychmiast odskakując. Podążająca jego śladem Kaveda zniszczyła jeszcze trzy, nim również zmieniła kierunek. Izode wyrównał lot, ale zaledwie to zrobił, a stwierdził, że następne kilkanaście myśliwców próbuje go zaatakować, zmuszając do ponownych manewrów. Raz jeszcze Kaveda zaskoczyła je atakiem od tyłu, po czym sama musiała zgubić pogoń w liczbie około dwudziestu wrogich maszyn.

- Tu Hisuri dwa-siedem, gdzie jesteście? - odezwała się jedna z sivantien z eskadry - Uwzięła się na mnie chyba setka tych savashka. Jeśli zginę, to chętnie przejdę do królestwa Feomara choćby po to, aby poskarżyć się na was Nevari...

- Błagam, nie rób tego - wtrącił inny pilot - Hisuri dwa-siedem, tu Hisuri dwa-pięć, mam twoją pozycję i lecę ze wsparciem, tylko zgubię pościg.

Tymczasem Izode zaczynał odnosić wrażenie, że liczba Imubian, usilnie starających się go zestrzelić, także zbliża się do setki. W każdej chwili - zwłaszcza, jeśli choć przez dłuższą chwilę leciał po prostej - obierały go sobie za cel kolejne dziesiątki myśliwców. Gubił je z łatwością, w krytycznych sytuacjach korzystając z dopalacza, ale zaledwie to robił, a zaraz ruszało jego śladem kolejne kilkadziesiąt myśliwców. Kaveda trzymała się w pewnej odległości, nie będąc już w stanie go śledzić przy konieczności stałego manewrowania.

- Tu Hisuri - karimo Novera w pewnej chwili odezwała się znów na kanale taktycznym - Do dowódcy zespołu Katai jeden-trzy, jest ich zbyt wiele. Powtarzam, Katai jeden-trzy, tu Hisuri. Wróg ma ogromną przewagę liczebną, nie nadążamy z zestrzeliwaniem myśliwców. Proszę o podciągnięcie lekkich fregat i niszczycieli rakietowych.

- Tu Katai jeden-trzy, przyjąłem, Hisuri - odpowiedział oficer komunikacji na jednym z krążowników liniowych - Wsparcie w drodze.

W miarę jak trwała walka, sytuacja wydawała się Izodemu coraz bardziej absurdalna. Miał wrażenie, że nie uczestniczy w prawdziwej bitwie, ale w zręcznościowej grze wideo. Maszyny Imubian były żałośnie łatwe do zestrzelenia, ale zdawało się ich w ogóle nie ubywać - przypominało to Sorevianinowi komputerowe strzelanki, w których pilotował potężny statek, usiłując przetrwać jak najdłużej pośród hord słabych, ale pojawiających się nieustannie wrogów. Myśl ta była z jednej strony zabawna, a z drugiej niepokojąca - zawsze bowiem, grając w takie gry, w końcu ulegał przewadze liczebnej, nie mogąc już dłużej się bronić.

Na razie jednak wciąż walczył i zestrzeliwał wrogów tuzinami - dziesiątki nieustannie próbujących wziąć go na cel myśliwców oddawały doń strzały, nim je gubił, ale jak na razie były niecelne.

Zaledwie o tym pomyślał - atakując kolejne kilka usytuowanych blisko siebie wrogich myśliwców - a jego maszyną targnął wstrząs.

- Sihe! - warknął, zmieniając kurs i zwiększając dopływ antymaterii do silników, co przydało mu natychmiastowego skoku prędkości.

Usiłując zniszczyć jak najwięcej wrogów za jednym zamachem, leciał przez chwilę zbyt długo po nieskomplikowanej trasie. Część z biorących go na cel myśliwców w końcu oddała celne strzały z działek. Ich połączona siła ognia wystarczyła, by pozbawić go tarczy energetycznej. W samą porę ich zgubił - ostatnie oddane strzały trafiły bowiem w kadłub. Choć go nie naruszyły, kolejna chwila zwłoki mogła dać Imubianom szansę na uszkodzenie jego maszyny.

Izode zgubił grupę, która go trafiła, ale zaraz popełnił kolejny błąd - znów wyrównał lot, zapominając, że umożliwia ten sposób kolejnym dziesiątkom Imubian namierzenie go. Wrogowie, rozproszeni po znacznym obszarze, nie byli w stanie dotrzymać kroku ani myśliwcom soreviańskim, ani terrańskim, ale czekali na każdą okazję.

Kolejna chmara wrogów wykorzystała ową okazję - i Izode otrzymał kolejne trafienie.

- Sihe! - warknął powtórnie, orientując się natychmiast, że trafiony został jeden z silników - Tu Hisuri dwa-dziewięć! Kaveda, jesteś tam?

- Jestem - wycedziła jaszczurzyca - Też masz jakiś problem?

- Straciłem osłony i jeden z silników - odrzekł Izode - Oni...

Urwał, dostrzegłszy, iż właśnie ostrzeliwuje go kolejne kilkadziesiąt Imubian. Warknął z frustracją i znów zaczął manewrować, skupiając się teraz wyłącznie na tym, aby żaden z wrogów nie mógł wziąć go na cel i rezygnując chwilowo z prób atakowania. Nawet z jednym tylko silnikiem, A-22 Evalon był szybszy od swoich imubiańskich odpowiedników.

- Izode? - rzekła Kaveda z niepokojem - Izode, zgłoś się.

- Jestem - rzucił jaszczur - Cholera, mam wrażenie, że bez przerwy siedzi mi na ogonie setka tych savashka!

- Nie ty jeden. Ściągnijmy ich bliżej naszych fregat i niszczycieli.

Zaledwie Sorevianka to powiedziała, a podobnie wyraził się dowódca dywizjonu.

- Tu Hisuri dwa-jeden, przenieść walkę w bezpośredni zasięg artylerii naszych okrętów - nakazał - Ciężko uszkodzone myśliwce niech wycofują się z walki. Dowódcy eskadr, raport sytuacyjny.

Izode, nie poświęcając większej uwagi składanym przez starszych oficerów meldunkom, skierował się w stronę pozycji zajmowanych przez duże okręty. W pościg za nim oraz innymi sivantien ruszyły setki wrogich myśliwców, ale maszyny Sorevian były szybsze. Do walki włączyło się tymczasem niewielkie zgrupowanie lekkich fregat klasy Nogai oraz niszczycieli rakietowych klasy Ravame, nawet jeden z krążowników liniowych klasy Sivaron. Łączyły swe siły z uszczuploną flotą terrańską, skupiając się jednak na redukowaniu liczby myśliwców. Nie oznaczało to bezczynności wobec większych jednostek - pilot ujrzał, jak jeden z niszczycieli rakietowych odpala salwę ciężkich głowic neutronowych w kierunku uszkodzonego imubiańskiego krążownika. Seria tytanicznych eksplozji rozerwała okręt na strzępy.

Derian Izode nadal miał jednak wrażenie, że maszyny Imubian napływają bez końca. Ich szeregi zdawały się teraz maleć, ale wciąż powoli.

Sytuacja na dwóch frontach z Auvelianami i Ildanami nie wyglądała lepiej - Sorevianie i Fervianie na własną rękę powstrzymywali atak połączonych wrogich flot, blokując ich manewry za każdym razem, gdy okręty najeźdźców próbowały flankowania. Zebrane po drugiej stronie planety siły wielu ras - Terran, Sorevian, Fervian, resztek floty Nhilarów oraz innych pojedynczych jednostek - w podobny sposób próbowały powstrzymać natarcie głównych sił Auvelian, usiłując jednocześnie przejść do kontrofensywy.

Izode obserwował to wszystko z lekkim zmęczeniem - nie umiał powiedzieć, ile może jeszcze potrwać ta bitwa. Wypuścił powietrze z przeciągłym sykiem, wracając do walki. Znów ostrzelał myśliwce wroga z dystansu i natychmiast rozpoczął manewrowanie, byle tylko nie dać Imubianom szans na namierzenie go. Znalazł potencjalny cel, gdy tylko nadarzyła się okazja, a po zestrzeleniu następnych kilku maszyn znów zaczął manewrować, unikając pościgu.

To zdawało się nie mieć końca.

 

 

* * *

 

Mostek Isherai III sprawiał wrażenie nieco ciemniejszego, niż zwykle. Poza normalnym oświetleniem - mającym obecnie barwę krwawej czerwieni - rozjaśniały go także komputerowe wyświetlacze holo, z których część była teraz nieaktywna. Nie było to jedyne odstępstwo od normy - na stanowiskach brakowało niektórych członków obsady, przeniesionych do lazaretu z oparzeniami. Niedawno wybuchł tutaj pożar i w powietrzu wciąż unosił się odór środków gaśniczych z przeciwutleniaczem.

Karimure Kaseia Ortenack nadal odczuwała złość na myśl o wyjątkowo niefortunnym trafieniu, jakie otrzymał jej okręt flagowy. Zaraz po odpaleniu torped, ale jeszcze przed zamknięciem pokryw wylotowych, do jednej z wyrzutni dostał się neutronowy pocisk subatomowy z auveliańskiego szturmowca typu Relai'kevathel. Głowica przedostała się przez tubę wyrzutni do mechanizmu automatycznego ładowania oraz magazynu torped - w efekcie nie tylko stracili wszystkie pociski, ale dziób okrętu był teraz poważnie okaleczony. Kaseia i jej kapitan flagowy - karimo Osoke - czekali jeszcze na dokładny raport, ale już wiedzieli, że wszystkie dziobowe wyrzutnie są niesprawne. Wobec braku torped, i tak nie miało to teraz znaczenia. Karimure pocieszała się myślą, że mogło być gorzej - eksplodująca pod pancerzem głowica mogłaby zniszczyć okręt od środka, ale przedział dziobowy posiadał dodatkowe zabezpieczenia w przewidywaniu podobnej sytuacji. Laik mógłby się spodziewać jeszcze wtórnych detonacji zgromadzonych w magazynach torped - ale użyta w nich technologia była zbyt skomplikowana, aby zwykła eksplozja zewnętrznego pochodzenia zainicjowała właściwy ładunek.

Obecnie flagowy krążownik liniowy - ciężko uszkodzony i z dopiero niedawno zregenerowanymi po przeciążeniu osłonami - tkwił na bezpiecznej pozycji, z dala od miejsca walki, osłaniany przez - również uszkodzoną, lecz mniej poważnie - fregatę Sokarade. Lecz nawet z tego miejsca, działające jeszcze stanowiska artyleryjskie obu okrętów sporadycznie ostrzeliwały na dużym dystansie cele, jakich mogły dosięgnąć - auveliańskie, ildańskie oraz imubiańskie.

- Macie już jakiś wstępny raport? - zapytał Osoke, zwracając się do swego pierwszego oficera, który zapoznawał się z danymi od pokładowego komputera.

- Wszystkie cztery wyrzutnie torped są niesprawne, a eksplozja uszkodziła dodatkowo cztery dziobowe silniki pomocnicze, dwa manewrowe i dwa wsteczne - odrzekł oficer - To już pan wie. Poza tym, mamy poważnie uszkodzoną przednią siatkę czujników. Większość zewnętrznych kamer na dziobie wciąż nie działa i nie powinniśmy liczyć, że je ponownie aktywujemy. Nie wiemy tylko jeszcze, czy uszkodzona została sama aparatura, czy jedynie przekaźniki. Niektóre stanowiska artyleryjskie, w tym jedna z ciężkich wież laserowych, także są wyłączone. Kolejne będziemy musieli deaktywować już wkrótce, ze względu na liczne uszkodzenia systemu cyrkulacji chłodziwa i przegrzewające się lasery. Ze zrozumiałych względów, straciliśmy też część ekranowania kadłuba. Niektóre z pomieszczeń na dziobie ocalały, ale są odizolowane, a my nie możemy w tych warunkach wysłać ekipy w skafandrach. Wyjąwszy eksplozję z przodu, ostrzał wroga spowodował przebicia pancerza w wieży na górnym pokładzie, oraz zniszczenie pięciu z dwunastu ciężkich wież laserowych...

- Co z przedziałem reaktorów? - przerwał Osoke - Czy któryś potrzepało?

- Czif meldował, że nie ma żadnych uszkodzeń - odparł Pierwszy - Komputer pokładowy to potwierdza.

- Czas na wizytę w doku - oznajmił karimo, wygłaszając wniosek, do którego wszyscy obecni zapewne doszli już dawno - Nie martwiłoby mnie to tak bardzo, gdyby nie fakt, że na tej zapadłej planecie nie ma żadnych porządnych doków!

- Można spróbować z tym całym "Krakenem" - stwierdziła Kaseia, spoglądając na trójwymiarowy schemat Isherai III, z zaznaczonymi na czerwono, uszkodzonymi obszarami - Wątpię, że mają tam odpowiedni sprzęt i surowce, ale z pewnością jest dość duży.

- Tak czy inaczej, karimure - karimo odwrócił się do przełożonej - sugeruję, aby poszukała sobie pani innego kapitana flagowego.

- Co ty nie powiesz, Osoke - warknęła Sorevianka, lecz jednocześnie prawie się uśmiechnęła - Zajmiesz się sytuacją tutaj?

- Tak jest, karimure.

- Dobrze. Powiedz swoim samani, że sytuacja na pokładzie jest opanowana. Isherai III ma nie zmieniać pozycji bez mojego rozkazu...

- Za pozwoleniem, karimure, sam bym się tego domyślił - wtrącił Osoke.

- Przerwij mi jeszcze raz, karimo, a nie poklepię pana przy awansie - Kaseia ponownie warknęła - Sokarade też ma utrzymywać pozycję i osłaniać nas, na wszelki wypadek. Odmeldowuję się do centrum bojowego.

- Tak jest, karimure.

Ortenack ruszyła ku wyjściu. Stojąc w drzwiach, wygłosiła jeszcze zwyczajowe zawołanie "Chwała Feomarowi", po czym, nie czekając na odpowiedź, oddaliła się pospiesznie. Centrum bojowe mieściło się poziom niżej, więc Kaseia nie zawracała sobie głowy używaniem windy, zamiast tego zbiegając w dół po spiralnych schodkach.

Na miejscu powitała ją oficer uzbrojenia - mai derian Sanura, która przerwała krzątaninę pomiędzy licznymi stanowiskami komputerowymi, by powitać przełożoną.

- Karimure - rzekła, salutując pospiesznie i trochę niedbale - Chwała Feomarowi. Przed chwilą mieliśmy transmisję od karimure Bakodego. Pytał, czy zamierza pani przejąć dowodzenie operacją, czy w dalszym ciągu powierza jemu ten obowiązek.

- Niech da mi jeszcze ze dwa, trzy enelity - odparła Kaseia - Jak wygląda sytuacja?

Nie czekając na wyraźne zaproszenie, skierowała się do zajmowanego zwykle przez Sanurę stanowiska dowodzenia przy głównym wyświetlaczu holo. Oficer, również nie czekając na polecenie, podążyła tam wraz z nią.

- Stabilnie na obu frontach - oznajmiła Sanura, wskazując następnie pazurem rejony walk na trójwymiarowej mapie - Jednak nasz opór na prawej flance może się załamać. Po drugiej stronie planety XII Flota Uderzeniowa walczy wspólnie z Fervianami, Terranami i niedobitkami naszych nowych przyjaciół, a pewna część auveliańskiej floty została już wcześniej zniszczona. Ale na prawej flance Auvelianie zaatakowali nas równocześnie z Ildanami, a XV Flota Uderzeniowa karimure Bakodego ma do pomocy tylko Fervian. Co gorsza, ich zespół składa się z okrętów starych klas od nas. Nowoczesne jednostki, ich własnej produkcji, są skupione na lewej flance.

Kaseia pokiwała głową. Gdy Sorevianie spotkali Fervian, ci stali na niskim poziomie zaawansowania technologicznego. Jednak przez okres blisko stu lat, jaki obie rasy spędziły w przymierzu, Fervianie dokonali z pomocą sivantien niebywałego skoku cywilizacyjnego i dzisiaj praktycznie doścignęli w tej materii Sorevian. Dzięki temu wszczęli produkcję własnych typów maszyn bojowych - w tym okrętów kosmicznych. Ale na razie większą część ich floty nadal stanowiły jednostki starych klas soreviańskich poprzedniej generacji, jakie sivantien im podarowali lub odsprzedali. Zostały wprawdzie zmodernizowane, ale i tak sprawdzały się w walce gorzej, niż nowe typy okrętów.

Pozostawała jeszcze pomoc Terran - co swoją drogą zakrawało na ironię. Kaseia służyła w marynarce wojennej SVS przez sto kilkadziesiąt lat - wstąpiła doń jako padene i walczyła wtedy z ludźmi, którzy chcieli unicestwić jej rasę. Teraz Terranie byli jej sprzymierzeńcami, ale z "drugiej strony" przybyły przez międzywymiarową bramę siły bliźniaczej rasy, która okazała się być równie mordercza, jak ludzie, z którymi w młodości zmagała się Kaseia - kolejna ironia losu.

- Terranie z zespołu 24.1 mogliby nas wesprzeć - stwierdziła Kaseia z irytacją - Gdyby ci cali... Imubianie ich nie zaabsorbowali.

- To już nie potrwa długo - oceniła Sanura - Terranie mają pewne problemy, ale niszczą ich okręty w szybkim tempie, a teraz pojawili się jeszcze ci Shata'lin. Są bardziej zbliżeni do nas technologicznie, niż Nhilarowie.

- Za mało ich - skonstatowała Ortenack - Tylko osiemnaście jednostek, to chyba jakiś żart. A te ich okręty, przez swoje rozmiary, stanowią wymarzony cel dla dział Nemaphaeli.

- Ale roznoszą Imubian na strzępy. Kiedy Terranie nie będą już musieli się nimi zajmować, wesprą XV Flotę.

- A jak przebiega desant?

- Mając okręty nasze i ferviańskie z jednej strony, a terrańskie z drugiej, stworzyliśmy korytarz dla transportowców wojska i okrętów inwazyjnych. Nie są bezpośrednio zagrożone przez duże okręty wroga, choć te ostrzeliwują je na dużym dystansie w miarę możliwości. Większym problemem są myśliwce. Za dużo ich, a my odesłaliśmy część naszych maszyn do pomocy Terranom. Ci Imubianie mają chyba miliardy własnych myśliwców.

- Są jeszcze jakieś rezerwy na naszych okrętach inwazyjnych?

- Karimure Bakode wydał rozkaz pozostawienia pięćdziesięciu procent w hangarach, aby zachować maszyny do przyszłych operacji na planecie.

- Jakie straty wśród desantowców?

- Około dwunastu procent, ale większość sił dostarczamy i tak bezpośrednio poprzez transportowce.

Kaseia ściągnęła wargi, obnażając ostre kły w wyrazie irytacji.

- No to Terranie będą chyba musieli sami sobie poradzić. Ściągnąć nasze myśliwce z lewej flanki i tyłów do osłony desantowców. I zmniejszyć rezerwę na okrętach inwazyjnych do dwudziestu pięciu procent.

- Za pozwoleniem, karimure, czy mamy też odesłać fregaty i niszczyciele rakietowe, które podciągnęliśmy na pozycje Terran? Mogą im się jeszcze przydać.

- No, dobrze - odrzekła Kaseia po chwili wahania - Niech tam na razie pozostaną. Ale mają być gotowi do natychmiastowego powrotu na pozycje Bakodego, gdyby ich potrzebował.

- Tak jest, karimure. Przekazujemy instrukcje.

- A teraz, mai derian, proszę mi powiedzieć, co się dzieje na powierzchni planety. Czy tamci savashka już teraz dokonują jakiegoś ataku?

- Większość sił auveliańskich tylko umacnia pozycje, ale ich kontyngent wysłano do tej wysuniętej terrańskiej pozycji... w tym osiedlu daleko na północy. Terranie mają tam kilkadziesiąt dywizji, w tym pięć dywizji szturmowców SSF, więc z pewnością odeprą atak. Ale Ildanie już zrzucili na dół Ragnery. Teraz ich większość idzie na pozycje ludzi od drugiej, wschodniej strony. Jest ich prawdopodobnie około miliarda.

- Sihenei... - wywarczała powoli Kaseia - Mam nadzieję, że Bakode postanowił już coś z tym zrobić?

- Skierował desant Strażników dalej na północ - odrzekła Sanura - Wydał rozkaz, aby przerzucić tam również te dywizje, które już wyładowaliśmy w bezpośrednim sąsiedztwie stołecznego miasta kolonii. W pierwszej linii wysłaliśmy oddziały powietrzno-desantowe ze wsparciem marines, wspólnie osłaniają główne siły szturmowców, którzy właśnie rozwijają formacje. W drodze jest ponad trzy tysiące dywizji. Ale cała operacja jest trochę spowolniona, bo...

- Bo zestrzeliwują nasze desantowce - dokończyła Kaseia z irytacją - Pogońcie nasze myśliwce, żeby leciały tam, gdzie są najbardziej potrzebne.

Zerknęła na główną mapę taktyczną, skupiając uwagę na obrazie planety Aradiel III. Horda Ragnerów, która zajmowała znaczną jej połać, istotnie podążała do wysuniętej terrańskiej pozycji, ale siły Strażników formowały się na jej prawej - południowej - flance. Kaseia oceniała, że to powinno zmusić Ildan, aby większość swoich bojowych bestii skierowali przeciwko Sorevianom, co znacznie odciąży Terran.

W przestrzeni kosmicznej - zgodnie ze słowami Sanury - sytuacja wyglądała dość stabilnie. Obie strony usiłowały się nawzajem oskrzydlić i żadna nie była w stanie zdobyć zdecydowanej przewagi. Jednak o ile na lewej flance Auvelianie zdawali się słabnąć, o tyle po drugiej stronie planety sprawy wyglądały o wiele poważniej - Ildanie wciągnęli okręty soreviańskie i ferviańskie w walkę na krótkim dystansie, dzięki czemu ułatwili sobie użycie dział kinetycznych, utrudniając jednocześnie manewry oponentom. Bakode oraz ferviański veeramek Akriez wyraźnie starali się nie dopuścić do zupełnego wymieszania formacji i nadal powstrzymywali manewry okrzydlające Auvelian - prowadzących walkę z dużej odległości.

- Za pozwoleniem, karimure - ponownie odezwała się Sanura - ale czy mamy wysłać do walki Sarukeri?

- Nie - odrzekła Kaseia - Będą nam bardziej potrzebni później. Strażnicy muszą powstrzymać natarcie Ragnerów i zadać im jak największe straty. Trzy tysiące dywizji powinno wystarczyć. Resztę ich sił skierujcie pod stołeczne miasto kolonii. Wyślijcie tam też dziesięć dywizji Sarukeri, aby byli na miejscu i gotowi w razie potrzeby. Ale pozostałe jednostki Sarukeri mają zostać na okrętach inwazyjnych i czekać. Chyba, że Bakode już kazał ich wysłać...

- Nie zrobił tego, karimure.

- Przynajmniej tyle - mruknęła Kaseia - Połączcie mnie z nim. Nieźle się spisał, ale teraz ja muszę się wszystkim zająć.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podrzucam jedno z opowiadań, które ostatnimi czasy stworzyłem. Nie ukrywam, że inspirowałem się prozą Lovecrafta. :)

KATETHOE

Młoda kobieta w białej todze szła w kierunku wzgórza, nazywanego w jej mieście Pagórkiem Płaczących. Lubiła tam przebywać w letnie, ciepłe popołudnia, gdzie siadała na miękkiej trawie i zajmowała swoje myśli marzeniem o bliżej nieznanych i niezbadanych dotąd krainach: lasach Kardahalu, które były ponoć zamieszkiwane przez wiele magicznych istot, czy też miastach z śnieżnobiałego marmuru Thoren i Kallardon, zarządzanych przez majestatycznych władców. Myślała o tym, żeby po prostu opuścić rejony miasteczka Kaffu i wyruszyć w dal. Stwierdziła jednak, że byłoby jej wielce szkoda pozostawić te zielone łąki, śpiewy ptaków i wspaniałych ludzi, którzy zawsze chętnie wszystkim oferowali pomoc. Ceniła sobie to miejsce. Choć przebywała tutaj dopiero od kilku lat, to wiedziała, że nie może wrócić tam skąd przybyła. Demony zbyt mocno chciały dobrać się do jej duszy, wpoić jej swoje bluźnierstwa i zamknąć ją w klatce z bezbarwnej energii.

Jej rozmyślania zostały po chwili przerwane przez odgłosy stukotu i szczęku stali. Obróciła się w kierunku drogi, która biegła zaraz przy rzece Torn i spostrzegła kolumnadę ludzi, idących wzdłóż piaszczystej ścieżki.

Królewski legion nadciągał powoli i ospale. Ich złociste płaszcze powiewały spokojnie na lekkim, letnim wietrze a zdobione wieloma wzorami zbroje błyszczały w słońcu. Kolumnę prowadził przyodziany w czerwono-fioletowy strój starszy mężczyzna. Szedł dumnym krokiem, dzierżąc w lewej dłoni srebrzysty miecz zwieńczony czerwonym szafirem. Natomiast w prawej ręce trzymał otwartą księgę, z której po chwili przeczytał na głos niezrozumiały dla nikogo wers. Dźwięk, który wydobył z gardła był nadnaturalnie dziki. Sprawił tym, że wszyscy maszerujący przystanęli a wprawne oko mogło wtedy zauważyć, że nie byli oni normalnymi żołnierzami. Ich twarze zostały powyginane a skóra obciągnięta, rysując wyraźne ślady w miejscach opierania się jej o kości policzkowe, żuchwy i potylice. Mieli długie i ostro zakończone pazury, a w niektórych częściach ciała widać było dziury wraz z wystającymi z nich gnijącymi kawałkami mięsa.

Wokół mężczyzny, za którym wszyscy szli, zaczęła tworzyć się fioletowa łuna. Coraz bardziej wyraźna i większa, zaczęła nieśpiesznie obejmować wojska. Wraz z tym jak postępowała, złociste płaszcze traciły swój dumny kolor a zbroje przestawały odbijać promienie słoneczne. Szaty oraz pancerze stawały się zardzewiałe, przeżarte i brudne, potęgując tylko wrażenie potworności. To nie byli zwyczajni ludzie, a demony. Monstra stworzone w jednym celu ? szerzyć chaos, zniszczenie i śmierć.

Nagle ich przywódca wypowiedział słowo, które zostanie zapamiętane do końca tego i przyszłego świata ? KATETHOE. A zrobił to nie ruszając nawet swoimi wydętymi, zgniłymi wargami. Obrócił głowę w kierunku postaci majaczącej na wzgórzu i pomimo dzielącej ich odległości, przeszył wzrokiem na wskroś.

Stojąca na pagórku kobieta obserwowała całe to wydarzenie w bezruchu. Chciała uciekać, potrzebowała krzyczeć ale nie mogła poruszyć się nawet o milimetr. Strach zawładnął jej całym ciałem i duszą. Próbowała modlić się do starych i nowych bogów, błagając o ratunek świata, który jest jej jeszcze znany. Łzy spływały po rozpalonych policzkach, skrapiając białą togę, w której była. Po krótkim czasie przemogła się, sięgnęła do koszyka, zabranego ze sobą, chwyciła za wystające ostrze i bez żadnego namysłu wbiła je sobie w tors. Nie krzyczała, nie modliła się już. Nie wiedziała dokładnie dlaczego wbiła sobie ten sztylet. Powinna była biec w kierunku Kaffu, ostrzec wszystkich, których znała i kochała. Zamiast tego jednak struga gorącej krwii spływała po jej brzuchu i udach. Po chwili zastygła ze złożonymi na krzyż rękoma, z nieobecnym wzrokiem, o wyrazie twarzy pełnej zgrozy nie do opisania.

Pomimo, że właśnie tego pragnęła, to wcale nie był koniec jej męczarni. Chciała zniknąć, zjednać się z przodkami. Pragnęła tego z całego serca. Jeżeli już nie mogła zatrzymać terroru i rzeźi, przynajmniej odpocznie u boku starych i nowych bogów.

Znajdowała się w jakimś całkowicie ciemnym miejscu. Towarzyszyło jej wrażenie nieskończoności czernii i ciemności, które wywoływało obłęd. W pewnym momencie dało się słyszeć niewyraźne szepty, gdzieś nieopodal. Były one niezrozumiałe, jak gdyby pochodziły z całkowicie innego świata. Pomimo tego, kobieta rozumiała je, ktoś do niej mówił. Był to ciepły i przyjemny głos, znany jej zmęczonym życiem uszom.

?Otwórz oczy?, mówiły szepty. ?Kate, otwórz oczy? ? powtarzały co chwilę. Postanowiła im zaufać, pomimo ogromnego bólu w klatce piersiowej. Powoli, nieśpiesznie otwarła ciężkie powieki i to co zobaczyła przeraziło ją jeszcze bardziej niż chwile własnej śmierci. Było to jak nagłe uderzenie kamieniem w twarz, jak gdyby ktoś wylał na nią wiadro lodowatej wody. Nie śniła już, nie płakała. Towarzyszył jej ogromny ból w klatce piersiowej a biel jej szat zmieszała się z czerwienią gorącej krwi.

Leżała na szpitalnym łóżku, z wbitym kawałkiem szkła w mostek. Lewą rękę miała przywiązaną skórzanymi pasami do stalowej barierki. Zobaczyła przed sobą starszą osobę, o wydętych wargach i złowrogim uśmiechu. Władca plugastwa i zła był przed nią, wyciągał w jej kierunku swoje ochydne, splamione zgnilizną i ochydztwem łapska. Chciała krzyczeć ale nie mogła, nie była już w stanie się poruszyć. Kątem oka spojrzała na tabliczkę z napisem Mrs. Kate Thoe i przypomniała sobie, że jej śmierć była jedynym sposobem aby wrócić w zieolone rejony Kaffu i ostrzec wszystkich przed zbliżającym się terrorem.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Podrzucam jedno z opowiadań, które ostatnimi czasy stworzyłem. Nie ukrywam, że inspirowałem się prozą Lovecrafta.

Jakoś owej inspiracji nie dostrzegam - nawet odrobiny - a taki Zew Cthulhu przecież czytałem. Widzę co najwyżej inspirację jedną z gier, która się na owej prozie miała opierać.

Opowiadanie jest cokolwiek krótkie, stylistycznie i językowo nieszczególne, choć po ujrzeniu zakończenia stwierdziłem, iż nie jest to twór tak marny, jak w pierwszej chwili myślałem. Ale w takim razie, w jakiej kategorii mam go ocenić?

Młoda kobieta w białej todze szła w kierunku wzgórza, nazywanego w jej mieście Pagórkiem Płaczących.

Już jestem cokolwiek skonfundowany.

Lubiła tam przebywać w letnie, ciepłe popołudnia, gdzie siadała na miękkiej trawie i zajmowała swoje myśli marzeniem o bliżej nieznanych i niezbadanych dotąd krainach: lasach Kardahalu, które były ponoć zamieszkiwane przez wiele magicznych istot, czy też miastach z śnieżnobiałego marmuru Thoren i Kallardon, zarządzanych przez majestatycznych władców.

I już przestało mnie to obchodzić. Nieźle, jak na dwa pierwsze zdania...

Myślała o tym, żeby po prostu opuścić rejony miasteczka Kaffu i wyruszyć w dal.

Drogi Autorze - postaw się od czasu do czasu w sytuacji czytelnika, który zwyczajnie NIE WIE, co się w twojej głowie lęgnie. Tak jak teraz ja nie mam zielonego pojęcia, co to za miejsce. Autor nie raczył napisać niczego, co by mnie naprowadziło czy nasunęło jakieś wyobrażenia - co to za świat, co to za setting... no, cokolwiek. A tu jakieś pagórki i lasy, by zaraz potem pojawiła się wzmianka o jakimś miasteczku Bóg wie skąd. Ja rozumiem, że ten fragment opowiadania (czyli właściwie całość) autor spisał po łebkach, bo tak naprawdę nie mają znaczenia - no, ale mimo wszystko powinien się choć odrobinę starać, aby iluzja była wiarygodna i nie odstręczała od czytania.

Demony zbyt mocno chciały dobrać się do jej duszy, wpoić jej swoje bluźnierstwa i zamknąć ją w klatce z bezbarwnej energii.

Nie wiedziałem, że energia ma w ogóle jakieś barwy...

Obróciła się w kierunku drogi, która biegła zaraz przy rzece Torn

Która to rzeka - tak jak i miasto - wzięła się znikąd, by jeszcze bardziej zdezorientować czytelnika.

i spostrzegła kolumnadę ludzi, idących wzdłuż piaszczystej ścieżki.

Nie, stop, źle - tak się słowa "kolumnada" nie używa. Kolumnada może co najwyżej nazywać formę architektoniczną, która opiera się na kolumnach - ale jeżeli mówimy o iluś tam idących w zwartym szeregu ludziach, możemy mówić po prostu o "kolumnie". Tylko. I wyłącznie.

Zresztą, odnoszę wrażenie, że autorowi się z "kawalkadą" coś pomieszało... Ale to tym bardziej wzmaga u mnie przeświadczenie, iż autor musi się jeszcze sporo nauczyć o panowaniu nad słowem pisanym.

Królewski legion nadciągał powoli i ospale. Ich złociste płaszcze powiewały spokojnie na lekkim, letnim wietrze a zdobione wieloma wzorami zbroje błyszczały w słońcu.

I znowu. Nie wiem, skąd właściwie ów "królewski legion" się wziął. Skąd w ogóle przypuszczenie, że z jakimś królestwem mamy do czynienia - i że to są właśnie żołnierze tego królestwa? Skąd określenie "legion" na garstkę żołnierzy? Naprawdę, niech się autor chociaż odrobinę postara, aby zachęcić czytelników do czytania, zamiast powodować mętlik... Na razie to absolutnie nic nie wiadomo, co się tutaj dzieje - a w miarę jak toto trwa, wiem nawet coraz mniej.

Szedł dumnym krokiem, dzierżąc w lewej dłoni srebrzysty miecz zwieńczony czerwonym szafirem.

No więc miecza się nie trzyma wyciągniętego podczas marszu. Jest naprawdę tyle powodów, dla których się tego nie robi, że aż wstyd mi je przytaczać. Ale tak w telegraficznym skrócie - bo to niepraktyczne, bo to niewygodne, bo to męczące, bo to kompletnie bez sensu?

Wokół mężczyzny, za którym wszyscy szli, zaczęła tworzyć się fioletowa łuna.

Niech sobie autor najpierw sprawdzi, co to jest łuna - a dopiero potem używa tego słowa. "Aura" się tutaj w pierwszej kolejności nasuwa.

Coraz bardziej wyraźna i większa, zaczęła nieśpiesznie obejmować wojska. Wraz z tym jak postępowała, złociste płaszcze traciły swój dumny kolor a zbroje przestawały odbijać promienie słoneczne. Szaty oraz pancerze stawały się zardzewiałe, przeżarte i brudne, potęgując tylko wrażenie potworności.

Eee... a tak właściwie, to czemu to w takim razie służyło? Zakładając, że były to demony (choć opis wskazuje raczej na zombie albo inne gnijące trupy) - niech będzie, że przybierały ludzką postać, żeby zmylić innych ludzi. Ale właściwie czemu służy, w takim spraw układzie, zdjęcie iluzji?

To nie byli zwyczajni ludzie, a demony.

Czyli, tak naprawdę, to nie byli ludzie W OGÓLE...

Łzy spływały po rozpalonych policzkach, skrapiając białą togę, w której była.

Jak żyję, nie przypominam sobie, aby mój ubiór cierpiał, kiedy łzy roniłem...

Po krótkim czasie przemogła się, sięgnęła do koszyka, zabranego ze sobą, chwyciła za wystające ostrze i bez żadnego namysłu wbiła je sobie w tors. Nie krzyczała, nie modliła się już. Nie wiedziała dokładnie dlaczego wbiła sobie ten sztylet.

To, że ona nie wiedziała, to już jej problem. Ale że czytelnik nie wie - to już problem autora.

Leżała na szpitalnym łóżku, z wbitym kawałkiem szkła w mostek. Lewą rękę miała przywiązaną skórzanymi pasami do stalowej barierki.

A prawą jak z tych pasów uwolniła - i skąd szkło wzięła? No dobra, nie wnikajmy....

Tak jak wspomniałem - w jakiej kategorii mam właściwie to ocenić? Jeśli w kategorii internetowego opowiadanka, to jest ponadprzeciętnie - ja w każdym razie nie przypominam sobie takiej sytuacji, żeby świat fantasy okazał się w finale majaczeniami wariata. Ale jeśli mam to umieścić w kategorii opowiadanka - nazwijmy to tak - psychologicznego, to jest ono cokolwiek płytkie. Majaczenia głównej bohaterki są przedstawione w sposób skrajnie lakoniczny, nic tak naprawdę się nie dzieje ani nie zostaje wyjaśnione. Tak naprawdę wszystko sprowadza się do tego, że bohaterka chce ze sobą skończyć, choć autor nigdzie nie wyjaśnia, co konkretnie ją do tego popycha i jakież to urojenia wskazują, że jej śmierć komukolwiek pomoże w jej wyimaginowanym, mistycznym świecie. Do tego przejście do realnego świata jest mało subtelne - autor pisze wprost o łóżku szpitalnym, podczas gdy mógł się uciec do opisów, które tylko naprowadzają czytelnika na to, gdzie główna bohaterka w rzeczywistości się znajduje i kim tak naprawdę jest, zamiast walić prosto z mostu "protagonistka to wariatka przywiązana do łóżka".

Fakt, iż to opowiadanko jest skrajnie krótkie, tym bardziej w niczym nie pomaga. Ani w rozwinięciu postaci, ani w określeniu jej majaków - skąd się biorą i w jaki sposób przekładają na poczynania.

Nie wspominam już nawet o oHydnych błędach ortograficznych. Tym bardziej ohydnych, że Word i większość dostępnych dzisiaj przeglądarek same takie błędy podkreślają.

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Kordgorn - tekst mnie nie porwał. Do opisów miejsc nie mam aż tak dużych zastrzeżeń jak Speeder, ponieważ nic by nie wnosiły do fabuły, niemniej jednak rzeczywiście są one zbyt lakoniczne. Nie zawsze wystarczy rzucić nazwą własną - coś się za nią kryje, trzeba dodać szczegóły, dzięki którym można rozpoznać, że jest to np. ten pagórek. Zachowanie i sytuacja głównej bohaterki też nie należą do zrozumiałych; w tym wypadku mogę tylko się podpisać pod słowami przedpiścy. Ponadto jest kilka błędów ortograficznych ("krwii", "ochydny"), a gdzieniegdzie odnotowałem nadmiar zaimków osobowych.

Lubiła tam przebywać w letnie, ciepłe popołudnia, gdzie siadała na miękkiej trawie i zajmowała swoje myśli marzeniem o bliżej nieznanych i niezbadanych dotąd krainach: lasach Kardahalu, które były ponoć zamieszkiwane przez wiele magicznych istot, czy też miastach z śnieżnobiałego marmuru Thoren i Kallardon, zarządzanych przez majestatycznych władców.

Powtórzenia spójnika "i". Cały akapit jest ich pełen.

A zrobił to nie ruszając nawet swoimi wydętymi, zgniłymi wargami.

O ile nie dowiem się, jak można przemawiać cudzymi wargami, "swoimi" jest całkowicie niepotrzebne. wink_prosty.gif

Łzy spływały po rozpalonych policzkach, skrapiając białą togę, w której była.

Ja bez problemu zrozumiałem, że to nie toga roni łzy, tylko one na nią spływają, ale ja z czym innym. Mianowicie - ostatnie zdanie składniowe źle brzmi.

"...skrapiając białą togę, w którą była ubrana".

Były one niezrozumiałe, jak gdyby pochodziły z całkowicie innego świata. Pomimo tego, kobieta rozumiała je, ktoś do niej mówił. Był to ciepły i przyjemny głos, znany jej zmęczonym życiem uszom.

Powtórzenie.

Nie śniła już, nie płakała. Towarzyszył jej ogromny ból w klatce piersiowej a biel jej szat zmieszała się z czerwienią gorącej krwi.

Jw.

A poniżej pokłócę się ze Speederem. =D

Drogi Autorze - postaw się od czasu do czasu w sytuacji czytelnika, który zwyczajnie NIE WIE, co się w twojej głowie lęgnie. Tak jak teraz ja nie mam zielonego pojęcia, co to za miejsce.

Ja zrozumiałem, że Kaffu to jest rodzinne miasteczko Kate.

Która to rzeka - tak jak i miasto - wzięła się znikąd, by jeszcze bardziej zdezorientować czytelnika.

Nie, no, jako opis ta wzmianka jest jak najbardziej OK - nie brzmi statycznie, tylko została wpleciona w akcję. Pozostaje tylko to, o czym pisałem na początku postu, tj. ogólna lakoniczność.

Niech sobie autor najpierw sprawdzi, co to jest łuna - a dopiero potem używa tego słowa.

Byłoby więc dobrze, gdybyś najpierw sam to sprawdził, a potem komentował. Według internetowego SJP łuna to "poświata silnego światła, ognia itp.", więc zważywszy na dalszy opis, to słowo pasuje do kontekstu.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Do opisów miejsc nie mam aż tak dużych zastrzeżeń jak Speeder, ponieważ nic by nie wnosiły do fabuły

Owszem, wnosiłyby. Fakt, iż są to wszystko urojenia bohaterki, niczego nie zmienia - to powinno wyglądać przekonująco, a poza tym wciągnąć czytelnika. Gdyby zdążył zżyć się z protagonistą i światem przedstawionym, szok przy takim zakończeniu byłby tym większy. Tymczasem wyimaginowane losy bohaterki są spisane całkiem po łebkach, przez co nie zdążyło mnie to nawet obejść - a co za tym idzie, emocje były zerowe, kiedy już się okazało, co tu się dzieje naprawdę.

Ja bez problemu zrozumiałem, że to nie toga roni łzy, tylko one na nią spływają

Ja też zrozumiałem - mnie chodziło o to, że łzy to generalnie niezbyt często i niezbyt gęsto skapują na ubiór, gdy się płacze - nie sądzę, aby się tym ktoś przejmował czy zauważał. Skąd w ogóle ten fetysz, by pisać o łzach skapujących na cośtam? Niech autor napisze po prostu, że spływały po twarzy, a nie sili się na poezję.

Ja zrozumiałem, że Kaffu to jest rodzinne miasteczko Kate.

Też zrozumiałem (a przynajmniej coś takiego założyłem), ale kłopot w tym, że nic nie wskazuje, aby jakieś miasteczko było w okolicy. Widać wyraźnie, że bohaterka chodzi po jakimś lesie, te lakoniczne opisy wskazują na raczej odludną okolicę... więc skąd nagle jakieś miasteczko się wzięło? I co ten "rejon" ma tutaj właściwie oznaczać? Najwyraźniej już jej w miasteczku nie ma - dlaczego zatem autor pisze, że bohaterka "musi opuścić rejon Kaffu"? Że jak znaki graniczne minie - wtedy go opuści?

Byłoby więc dobrze, gdybyś najpierw sam to sprawdził, a potem komentował. Według internetowego SJP łuna to "poświata silnego światła, ognia itp.", więc zważywszy na dalszy opis, to słowo pasuje do kontekstu.

Nie pasuje. Łuna to wygląda np. tak:

http://komety.astrowww.pl/foto/153p/full/iz_20020316_1910.jpg

Albo tak:

http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,pelne,419119,20130823,luna-nad-bidgestonem-z-nad-miedwia-widziana.jpg

Nijak nie potrafię sobie czegoś takiego wyobrazić wokół osoby. I to jeszcze z tak dokładnie zakreśloną granicą, że widać, jak "obejmuje" sobą kolejne postaci.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Skąd w ogóle ten fetysz, by pisać o łzach skapujących na cośtam? Niech autor napisze po prostu, że spływały po twarzy, a nie sili się na poezję.

Chyba Kordgorn chciał w ten sposób zmieścić wzmiankę, że główna bohaterka nosi togę. Tyle że w sumie m.in. coś takiego miałem na myśli, pisząc, by skracać tekst z niepotrzebnych informacji, tym bardziej że o ubraniu jest napisane na samym początku opowiadania.

Też zrozumiałem (a przynajmniej coś takiego założyłem), ale kłopot w tym, że nic nie wskazuje, aby jakieś miasteczko było w okolicy. Widać wyraźnie, że bohaterka chodzi po jakimś lesie, te lakoniczne opisy wskazują na raczej odludną okolicę... więc skąd nagle jakieś miasteczko się wzięło? I co ten "rejon" ma tutaj właściwie oznaczać? Najwyraźniej już jej w miasteczku nie ma - dlaczego zatem autor pisze, że bohaterka "musi opuścić rejon Kaffu"? Że jak znaki graniczne minie - wtedy go opuści?

Z opisu domyślam się, że to miasteczko znajduje się niedaleko. Mimo że "rejony", a także dalsza wzmianka o zielonych łąkach oraz śpiewach ptaków rzeczywiście dezorientują, chodzi raczej o opuszczenie Kaffu na stałe.

Ale dobra, bo sam zainteresowany nic nie odpisuje. tongue_prosty.gif

Nowy kawałek "Paktu na Aradiel" już przeczytałem i czuję się jakby zniechęcony. Nie, nie chodzi mi o wydarzenia. Po prostu pochłonąłem go bez większego bólu, ale też nie czułem przyjemności. Może również nie potrafię już spoglądać na tekst inaczej niż krytycznym okiem, nie wiem.

Jest tam trochę błędów (powtórzenia, kilka zbędnych "swoich", zauważyłem nawet "stopniowo topniała"), a do tego nie potrafiłem strawić do końca interpunkcji (IMO za dużo myślników tam, gdzie lepiej sprawdziłby się inny znak) i niektórych zdań. Serio, jeśli u mnie na wydruku wypowiedzenie ma ok. trzy linijki, to dla mnie znaczy, że jest za długie i przez to jedynie utrudnia czytanie.

Potraktuj to jednak jako subiektywne odczucie, bo wiem, że zrobisz, co uważasz, a i życzyłeś sobie, abym skupiał się na samej historii, nie języku. Tyle że wtedy chyba musiałbym przestać pisać komentarze, bo w fabule nie widzę niczego, do czego mógłbym się przyczepić. Chociaż jedno mnie zastanawia - Izodego ścigało kilkadziesiąt ildańskich myśliwców i nie udało im się go do końca zestrzelić?

Nic to, poczekam na kolejne rozdziały. Przy tej okazji zdecyduję, czy warto czytać do końca.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na wstępie dziękuję za poświęcony czas i danie adekwatnych uwag.

@Bazil,

Zew Cthulhu jest wierzchołkiem góry lodowej prozy Lovecrafta. Z całego serca polecam zbiór opowiadań zatytułowany "Sny o Terrorze i Śmierci", który to rzeczywiście był moją inspiracją. Swoją drogą, idąc za definicją tego słowa, nikt inspiracji nie musi dostrzec - istnieje dla mnie tylko i wyłącznie. Jeżeli artysta namaluje słońce i powie, że jego inspiracją był kubeł, to uwaga, że "w tym obrazie nie widzę kubła" jest nie na miejscu.

Energia może przybrać barwę. Nie uważasz, że w mogą istnieć światy, w których istnieje takie zjawisko? Popatrz na magów, którzy rzucając zaklęcie uwalniają pewną energię. Ta energia może być reprezentowana na wiele sposobów, chociażby kolorem. Nawet jeśli kolor jest tylko efektem np. rozgrzewaniem powietrza wokół czarującego. W każdym razie, moim zdaniem energia może mieć reprezentację w formie danej barwy.

Podam przykład znanego pisarza, który wykorzystuje motyw "zabarwionej energii": Pratchett pisze o tym, we wstępie do jednej ze swoich książek z "Świata Dysku, że "wielobarwna energia rozlała się po całej krainie..." a w samym wątku używa takiego stwierdzenia wielokrotnie.

Łuna ogólnie oznacza poświatę. Poświata natomiast, jak chociażby informuje nas Słownik Języka Polskiego, jest nikłym, bladym światłem. Musisz mi w tym miejscu wybaczyć, jednak ufam bardziej definicjom słownikowym niż google images.

#Ogólnie rzecz biorąc, mam wrażenie jakby duża część komentarzy nie została napisana po przeczytaniu całego tekstu, a podczas lektury. Rozumiem, że czytelnik nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że chodzi o sen, majaki, przewidzenia.

@KnightMarius

Z opisem oraz umiejscowieniem akcji jest taki problem, że nie mogę na początku wyjaśnić, że chodzi o sen. A jeżeli o tym fakcie nie mogę poinformować czytelnika, to obraz lektury muszę kształtować właśnie poprzez lakoniczne, często wyjęte z kontekstu zdania. Osobiście lubię gdy wizerunek sytuacji w książkach, oraz ogólnie objaśnienia, są prowadzone w taki sposób, że częstują czytelnika informacjami, aby na koniec samemu można było zebrać wszystko w garść.

Motyw z togą rzeczywiście nie wyszedł. I tak, masz rację, chciałem tutaj jedynie nakreślić, że Kate ma na sobie właśnie coś takiego.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Der_SpeeDer

Najnowszy fragment... Cóż, miałem wrażenie, że był niestety mocno przegadany. Zwłaszcza "sekcja" auveliańska i końcówka soreviańskiej. Ciężko było mi przez to przebrnąć. Miałem też wrażenie, że tak naprawdę niewiele wynika z tego, co się dzieje, poza tylko tym, że myśliwce Terran i Sorevian są przytłoczone przewagą liczebną wroga. Za dużo tekstu poprzeplatanego za małą ilością akcji.

Nie mówiąc nic więcej, Calixte spakował szybko swoje rzeczy, dwa razy sprawdzając, czy zabrał ze sobą nośniki zawierające wszystkie niezbędne notatki i raporty, zabrał też podsłuch, który umieścił w swoim pokoju, po czym wyszedł w eskorcie Szaroskórego.
Po "raporty" powinna być chyba kropka, albo co najmniej średnik.
ich rody feudalne budowały swe jednostki na własną modłę
Czy to nie znaczy tyle co "na własne podobieństwo", co jest bez sensu?
auveliańskie z dział fotonowych, ildańskie z ciężkich laserów
Czy lasery nie strzelają de facto fotonami, więc na jedno wychodzi? :D
Była z nim także połączona aparatura tlenowa - w tym dwa przewody, dostarczające jaszczurowi powietrza
Że tak spytam: w kokpicie nie ma powietrza?

Poza tym, nie mogę objąć rozumem, jak niemal setka myśliwców mogła ścigać jednego.

Jak one mogły go namierzać, nie wpadając na siebie? Przy takiej liczbie mogłyby się zbić w sferę wokół celu i zmiażdżyć go własnymi kadłubami.

Po prostu nie jestem w stanie wyobrazić sobie tej sceny.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tyle że w sumie m.in. coś takiego miałem na myśli, pisząc, by skracać tekst z niepotrzebnych informacji, tym bardziej że o ubraniu jest napisane na samym początku opowiadania.

Chyba nie do końca to. Ne umiem tego dokładnie określić, ale - ja pisałem o myśliwcach wracających na lotniskowce, co jest zjawiskiem, na które zwraca się uwagę. Natomiast łzy skapujące na ubranie... no, to nie jest coś, co się w ogóle dostrzega, coś, co ma jakiekolwiek znaczenie, coś, na co się zwraca uwagę. I nie jest to jedyna taka sytuacja, bo np. u niejakiego Paoliniego też pamiętam taki jeden, dość grafomański tekst o skapujących łzach (tyle że on posunął się jeszcze dalej - opisał, jak na mech skapywały i "perły" takie jakieś na nim tworzyły). Łzy nie... no, po prostu łzy nie skapują raczej na ubranie, łzy... ech, chyba zakończę ten wywód, bo mimo usilnych prób nie umiem wyjaśnić, o co mi chodzi.

Chociaż jedno mnie zastanawia - Izodego ścigało kilkadziesiąt ildańskich myśliwców i nie udało im się go do końca zestrzelić?

Myśliwiec A-22 Evalon (które to słówko, nawiasem mówiąc, z soreviańska oznacza po prostu "piorun") ma dość grube jak na maszynę tego typu opancerzenie z ifumanu wzbogaconego kheterium - z którego to materiału zbudowane są również duże okręty. Działka imubiańskich Gladiusów mają nikłe szanse na przebicie takiego pancerza, niezależnie od ich ilości - choć mają szansę na trafienie bardziej wrażliwych elementów konstrukcji, jak silniki właśnie.

Energia może przybrać barwę. Nie uważasz, że w mogą istnieć światy, w których istnieje takie zjawisko? Popatrz na magów, którzy rzucając zaklęcie uwalniają pewną energię.

Ale czy to faktycznie energia tutaj barwę przybiera sama w sobie? Laser na przykład jest bronią energetyczną, ale nie ma w jego przypadku mowy o "czerwonej energii". Sama wiązka lasera energią przecież nie jest. Zresztą, to czepialstwo z mojej strony - bardziej chodzi mi o to, że niezależnie od różnych "kolorów energii", pisanie o "bezbarwnej", kiedy po prostu mamy co czynienia z czymś niewidocznym dla oczu, wydaje mi się pozbawione sensu i celu. Spróbuj sobie na przykład wyobrazić, jak by o telekinezie w wykonaniu Jedi pisać, że "bezbarwna energia przenosi przedmioty" - wystarczy, że nie jest to coś widocznego, po co w ogóle o barwach pisać?

Podam przykład znanego pisarza, który wykorzystuje motyw "zabarwionej energii": Pratchett pisze o tym, we wstępie do jednej ze swoich książek z "Świata Dysku, że "wielobarwna energia rozlała się po całej krainie..." a w samym wątku używa takiego stwierdzenia wielokrotnie.

A on serio tego zwrotu używał? Bo Pratchett to generalnie wiele rzeczy wymyśla, ale nie zawsze na poważnie.

Ogólnie rzecz biorąc, mam wrażenie jakby duża część komentarzy nie została napisana po przeczytaniu całego tekstu, a podczas lektury. Rozumiem, że czytelnik nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że chodzi o sen, majaki, przewidzenia.

Wrażenie absolutnie mylne - komentarze pisałem po przeczytaniu całości. Po prostu fakt, iż opisywane losy bohaterki to tylko majaki, nie jest dla mnie (co już wcześniej kilkakrotnie mówiłem) żadnym uzasadnieniem, iż tekst właściwy może być spisany "po łebkach". Nie może - czytelnik powinien mimo wszystko jakoś identyfikować się z postacią, być z nią w pewien sposób zżyty, przejmować się jej losami, aby przy takim "wyciąganiu wtyczki" na sam koniec, był odpowiedni ładunek emocjonalny. Tak jak to było np. w filmie Shutter Island - cała tajemnica, jaką miał to rozwikłania główny bohater, okazała się tylko urojeniami, podobnie jak jego tożsamość. Ale widz o tym nie wiedział, a oglądając film czuł sympatię do bohatera, identyfikował się z nim, przez co z pewnością przeżył szok, dowiadując się, że rzeczony bohater jest po prostu wariatem. Natomiast u ciebie nic się w zasadzie nie dzieje, w żaden sposób nie usiłujesz przekonać czytelnika do tego urojonego świata oraz postaci, przez co losy bohaterki zwyczajnie nie obchodzą - wieść o jej obłędzie przyjąłem całkowicie bez emocji.

Z opisem oraz umiejscowieniem akcji jest taki problem, że nie mogę na początku wyjaśnić, że chodzi o sen.

A co to za problem? Wystarczyłoby po prostu pisać to tak, jakbyś pisał kolejne opowiadanie fantasy i jakby te wydarzenia działy się "naprawdę".

Motyw z togą rzeczywiście nie wyszedł. I tak, masz rację, chciałem tutaj jedynie nakreślić, że Kate ma na sobie właśnie coś takiego.

Przepraszam, ale czy ty pamiętasz, co napisałeś? Na samym początku, w pierwszym zdaniu, stoi jak byk, że główna bohaterka nosi białą togę:

Młoda kobieta w białej todze szła w kierunku wzgórza

Po co drugi raz o tym mówić? To przecież niczemu nie służy i nic nie wnosi do tekstu.

Miałem też wrażenie, że tak naprawdę niewiele wynika z tego, co się dzieje, poza tylko tym, że myśliwce Terran i Sorevian są przytłoczone przewagą liczebną wroga.

Przepraszam bardzo, ale chciałbym zauważyć, że w sekcji auveliańskiej miałeś przykładowo diametralną zmianę w ich poczynaniach, w postaci pchnięcia tej floty, która wcześniej czekała tylko na rozkaz, no i wejścia do systemu Ildan. Oraz Sorevian i Fervian. Z kolei w sekcji soreviańskiej nakreśliłem ogólną sytuację, a przy tym wyjaśniłem, co się właściwie dzieje na planecie. Chciałem też sprecyzować, co się właściwie dzieje z Kaseią i jej okrętem flagowym - bo wcześniej to było tylko mówione, że "zostali poważnie uszkodzeni i wycofują się".

Czy to nie znaczy tyle co "na własne podobieństwo", co jest bez sensu?

Nie, to w ogóle nie znaczy "na własne podobieństwo". To znaczy "wedle własnego uznania" albo "na swój sposób" albo "według swojej własnej metody".

Czy lasery nie strzelają de facto fotonami, więc na jedno wychodzi?

Działo fotonowe to z technicznego punktu widzenia nic innego jak laser - tyle że wzmocniony psionicznie (a co za tym idzie - ciemną energią), a zatem silniejszy od zwykłego lasera analogicznej mocy.

Że tak spytam: w kokpicie nie ma powietrza?

Tylko tyle, ile wejdzie przed jego zamknięciem.

Poza tym, nie mogę objąć rozumem, jak niemal setka myśliwców mogła ścigać jednego.

Jak one mogły go namierzać, nie wpadając na siebie? Przy takiej liczbie mogłyby się zbić w sferę wokół celu i zmiażdżyć go własnymi kadłubami.

Tu już po prostu musiałem pójść na jakiś kompromis. Wobec przewagi technologicznej myśliwców terrańskich czy soreviańskich, klasyczne pojedynki byłyby wykluczone, przeszkadzałaby w tym także liczebność Imubian (jeżeli HHF ustala w swoim uni, że oni przewożą niebotyczne ilości myśliwców, to ja w tej kwestii nie mogę wiele zrobić). Musiałem to jakoś zrobić, żeby Imubianie nie byli całkiem nieudaczni i żeby pomimo gigantycznej przewagi technologicznej wroga mogli mu w ogóle wyrządzić jakąś krzywdę. Więc przyjąłem następujące założenie - skoro są ich tam wręcz miliony, to zapewne każdy kawałeczek przestrzeni jest przez nich namierzony i gdziekolwiek Izode czy ktokolwiek inny poleci, znajdzie się w polu widzenia iluś tam myśliwców, które wykorzystają tę okazję i spróbują go zaatakować. O wpadanie na siebie jakoś się szczególnie nie martwię, biorąc pod uwagę ogrom tej przestrzeni, no i jeszcze fakt, że ataki na Izodego nadchodzą tak naprawdę z wielu kierunków, a ścigania jako takiego nie ma, bo przecież A-22 jest zbyt szybki, żeby Gladiusy mogły za nim choć przez chwilkę nadążyć. Nie mówiąc już o tym, że dzięki jego systemom stealth śledzenie takiej maszyny jest dla Imubian praktycznie niemożliwe - mają ją na widelcu tylko przez chwilkę, po czym zaraz im ucieka.

Aha - miałeś jeszcze jakieś zastrzeżenia odnośnie działa oblężniczego Shata'lin. HHF machnął jakiś szkic, konkretnie szkic tego, jak toto wygląda, jeżeli patrzeć od przodu, wprost do luf:

http://paulbourke.net/fractals/apollony/big2d.gif

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z opisem oraz umiejscowieniem akcji jest taki problem, że nie mogę na początku wyjaśnić, że chodzi o sen. A jeżeli o tym fakcie nie mogę poinformować czytelnika, to obraz lektury muszę kształtować właśnie poprzez lakoniczne, często wyjęte z kontekstu zdania. Osobiście lubię gdy wizerunek sytuacji w książkach, oraz ogólnie objaśnienia, są prowadzone w taki sposób, że częstują czytelnika informacjami, aby na koniec samemu można było zebrać wszystko w garść.

Tyle że nadal możesz stopniowo dawkować informacje, ba - tak jak napisał Speeder, nie musisz nawet od razu wyraźnie sugerować, że to wszystko było tylko snem. Chodzi o to, żeby czytelnik mógł lepiej wyobrazić sobie całą scenerię, bo jedyne wskazówki, jakie ku temu dałeś, są bardzo, bardzo ogólnikowe.

Łzy nie... no, po prostu łzy nie skapują raczej na ubranie, łzy... ech, chyba zakończę ten wywód, bo mimo usilnych prób nie umiem wyjaśnić, o co mi chodzi.

Ja chyba rozumiem. I rzeczywiście nieco znadinterpretowałem swoją wypowiedź, chociaż w konsekwencji i to, i to sprowadza się do jednego - podawania informacji, które nie są potrzebne do tego, by zrozumieć fabułę. Skoro już jesteśmy przy zwracaniu na coś uwagi, to moim zdaniem wzmiankę o wycofywaniu się myśliwców z walki czytelnik mógłby bez problemu sam sobie dośpiewać, a łzy na todze - niekoniecznie. Dlatego fragment o nich (tzn. łzach na ubraniu) można usunąć, bo nie wnosi nic do fabuły, ale myślę, że w sumie nie jest to tak konieczne.

Jeszcze jeśli chodzi o "Pakt na Aradiel", przypomniała mi się jedna uwaga dotycząca Twojego stylu: czasami odnosiłem wrażenie, jakbym czytał bardziej tekst naukowy niż opowiadanie. Nie wiem, czy właśnie tak się pisze militarne SF, ale uderzyły mnie niektóre sformułowania. Np. to:

Biorąc to wszystko pod uwagę, Wielki Kapłan zastanawiał się, czy istotnie powinien udzielić potencjalnym sojusznikom pomocy.

"Biorąc to wszystko pod uwagę, możemy wykazać, że..." - pierwsze zdanie składniowe prędzej widziałbym mniej więcej w czymś takim. W opowiadaniu zaś brzmi to zbyt rozwlekle.

Co powiesz na to: "Wielki Kapłan zastanawiał się więc, czy istotnie..."? Jest krótsze, pasuje do stylistyki tekstu, a wyraża to samo.

Wciąż zasłaniam się stwierdzeniem, że to jest tylko moja opinia i że zrobisz, co uznasz za stosowne. ;]

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przepraszam bardzo, ale chciałbym zauważyć (...)
Może po prostu odzwyczaiłem się od militarnego SF, a przywykłem do opowiadań skupiających się na mniejszej skali. Wciąż jednak... to, co podajesz w tych fragmentach to może i ważne fakty, ale jednak suche fakty.
Nie, to w ogóle nie znaczy "na własne podobieństwo". To znaczy "wedle własnego uznania" albo "na swój sposób" albo "według swojej własnej metody".
Ze słownika PWN: "Na modłę czegoś, na jakąś modłę ?na wzór czegoś, według jakiegoś wzoru; na jakiś (na czyjś) wzór?"

Nie jest moim zdaniem jednoznaczne, który z naszych różnych sposobów rozumienia jest poprawniejszy. Albo czegoś nie rozumiem.

Tu już po prostu musiałem pójść na jakiś kompromis. (...)
A więc to było kluczenie między niezliczoną liczbą wrogich maszyn. No, to już brzmi znacznie lepiej. Choć moim zdaniem wciąż podana liczba jest trochę za duża. A już na pewno nie powinno to wyglądać tak, że ponad sto myśliwców próbuje się uganiać za jednym.
Aha - miałeś jeszcze jakieś zastrzeżenia odnośnie działa oblężniczego Shata'lin. HHF machnął jakiś szkic, konkretnie szkic tego, jak toto wygląda, jeżeli patrzeć od przodu, wprost do luf:
Nie nazwałbym tego szkicem, a na pewno nie machniętym przez HHF. I nie wiem, co mam z tego wywnioskować w sumie. Że ma nieskończoną liczbę luf (w końcu to fraktal)? Że ma z przodu trzy duże i wiele mniejszych... ale skoro to tylko widok od przodu, to jak się to ma do strzelania na wszystkie strony.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem, czy właśnie tak się pisze militarne SF

Na pewno militarne SF wymaga, aby potraktować odpowiednio skrupulatnie całą "mechanikę", a zatem przebieg walki czy też używany przez walczących sprzęt i technologie militarne. Dlatego chociażby poświęciłem sporo miejsca opisowi uszkodzeń doznanych przez Isherai III, omówiłem w skrócie, co to jest A-22 (i wspomniałem, jakiego typu rakiet używa), albo poczyniłem wzmiankę, że środki gaśnicze zawierają przeciwutleniacz (co oznacza tyle, że nawet jeśli użyć w bombie zapalającej substancji zawierającej utleniacze - jak w przypadku napalmu - to pożar i tak zostałby ugaszony).

"Biorąc to wszystko pod uwagę, możemy wykazać, że..." - pierwsze zdanie składniowe prędzej widziałbym mniej więcej w czymś takim. W opowiadaniu zaś brzmi to zbyt rozwlekle.

Co powiesz na to: "Wielki Kapłan zastanawiał się więc, czy istotnie..."?

Pierwotnie tak mniej więcej było, ale potem poszerzyłem ów opis Shata'lin, przez co - wobec ilości informacji przetrawianych przez Yel'aveada - owo zwykłe "więc" wydało mi się nagle nieadekwatne.

Ze słownika PWN: "Na modłę czegoś, na jakąś modłę ?na wzór czegoś, według jakiegoś wzoru; na jakiś (na czyjś) wzór?"

No to "na swój wzór", czyli precyzując "na wzór stosowany przez siebie". To niekoniecznie oznacza "na podobieństwo". A wzory konstrukcyjne - o których było zresztą wprost wspomniane - to co, psy?

Choć moim zdaniem wciąż podana liczba jest trochę za duża. A już na pewno nie powinno to wyglądać tak, że ponad sto myśliwców próbuje się uganiać za jednym.

To już tak podałem w przybliżeniu - pisałem raczej, że Izode miał takie wrażenie, iż ściga go setka Imubian, a nie że dokładnie tak było. Poza tym, skoro ich tyle jest, to dany fragment przestrzeni może być w jednej chwili namierzony przez dziesiątki myśliwców jednocześnie.

Że ma nieskończoną liczbę luf (w końcu to fraktal)?

Według mojej wiedzy, to nie jest fraktal. I nie, nie ma nieskończonej liczby luf - ma ich po prostu bardzo dużo.

Że ma z przodu trzy duże i wiele mniejszych... ale skoro to tylko widok od przodu, to jak się to ma do strzelania na wszystkie strony.

Tak, że to tylko prosty rysunek, nie oddający wiernie obrazu, a jedynie go przybliżający. W rzeczywistości owe lufy nie przylegają do siebie idealnie, jest między nimi jakaś przestrzeń, co pozwala każdej - w bardzo ograniczonym zakresie - poruszać się niezależnie. Do tego wiązka z każdej lufy nie zachowuje stałej średnicy, która to średnica wzrasta wraz z odległością (chyba). W każdym razie - nie chodziło o to, że to działo strzela w płaszczyźnie, jak sugerowałeś, tylko raczej w układzie stożka. No i jeszcze o to, że te lufy są jednak w koło ułożone, a nie w okrąg.

=============================================================================

EDIT:

No, wreeeszcie ciąg dalszy. Przerwa krótsza, niż poprzednia, choć sam miałem nadzieję, że będzie jeszcze krótsza. Mam teraz kolejną nadzieję (a co tam, w końcu jest matką głupich) - że wrócimy do dawnego tempa. Jakoś tak drastycznie zmalało, kiedy wzięliśmy się za tę wielką walną bitwę w kosmosie (a przypuszczałem, że będzie dokładnie odwrotnie - że uporamy się z nią szybko). Ale bitwa owa ma się ku końcowi, możemy wrócić do poprzedniego systemu pisania i "rozdziałowania".

Po tym kawałku następny - już wyłącznie mojego autorstwa - jest już gotów do pokazania. Po prawdzie, był gotów od baaardzo dawna.

=============================================================================

- XXXIV -

Kolejka magnetyczna numer 78 pędziła z pełną prędkością w kierunku pokładu kontrolnego rufy. Każdy wagon pełen był uzbrojonych po zęby legionistów.

- Mostek, mówi kapitan Festus Julius z trzeciej kompanii. Zbliżamy się do celu, rozpoczynamy za dwie minuty. Odbiór. Komandorze Macer, zgłoście się.

- Słyszę was, niestety niezbyt wyraźnie. Wrogie zagłuszanie odbija się też na wewnętrznej komunikacji. Postępujcie zgodnie z planem, powoli i ostrożnie. Spodziewajcie się zasadzki na każdym kroku, wróg jest ekstremalnie niebezpieczny. Nie mamy dokładnego podglądu na większość pokładów. Waszym celem jest odzyskanie bezpośredniej kontroli nad silnikami głównymi lub pomocniczymi oraz zabezpieczenie ocalałych z tej rzezi. Pierwsza, druga, czwarta i piąta kompania w międzyczasie zabezpieczą dostęp do generatorów. Brygady pierwsza, druga i trzecia zabezpieczą pozostałe pokłady rufy. Bez odbioru.

Zadanie było jasne i czytelne. Legioniści, służący wcześniej na Gniewie Daeriego, byli zaprawieni w boju i dobrze wiedzieli, z czym mają do czynienia. Mimo to, w wagonie słychać było szepty i świadczące o niepewności komentarze. Kapitan nie dziwił się temu wcale. Zgodnie z odprawą, wrogiem była pojedyncza psioniczka, specjalistka w bojowym wykorzystaniu telekinezy. Skoro była w stanie wyciąć w pień większość ochrony pokładowej i techników bez podnoszenia alarmu, nie miałaby dużych trudności z pozbyciem się jego kompanii.

Kolejka zatrzymała się na wcześniejszej stacji celem uniknięcia możliwej zasadzki. Żołnierze wysiedli z wagonu i zabezpieczyli perymetr. Pomieszczenie główne wyglądało na opuszczone i pozbawione głównego zasilania. Paliły się tylko światła awaryjne, konsole obsługujące zamki w grodziach były nieaktywne.

- Zbiórka! - na komendę Juliusa, dowódcy poszczególnych plutonów zebrali się przed wagonem. - Dobra, słuchajcie. Mamy to załatwić szybko i sprawnie. Pójdziemy trzema drogami. Pluton drugi bierze korytarz techniczny, trzeci pójdzie przez pomieszczenia załogi, czwarty utrzyma stację. Ja ruszę z moim plutonem przez główny korytarz.

- Z całym szacunkiem, kapitanie, ale to nie jest dobry pomysł - sierżant Varius, dowódca drugiego plutonu, wyraził swój sprzeciw. - Nie powinniśmy rozdzielać się w takiej sytuacji.

- To nie ma w tej chwili znaczenia. Korytarze są dość wąskie, więc jeśli pójdziemy dużą grupą, i tak nie wykorzystamy skoncentrowanej siły ognia bez strzelania sobie w plecy, a ponadto narazimy się bardziej na działanie granatów i innych podobnych ładunków. Ona... jest tylko jedna i nie będzie w stanie zająć się nami wszystkimi naraz. Jeśli będziemy mieli oczy szeroko otwarte na pułapki, jakie mogła zastawić, powinno nam się udać. Zachowujemy ciągły kontakt. Chcę wiedzieć o absolutnie wszystkim, co wyda wam się nie na miejscu.

Kilka minut później technicy otworzyli wszystkie trzy grodzie na stacji. W korytarzach panowała niemal zupełna ciemność, nie licząc czerwonych diod przy podłodze, wskazujących drogę. Legioniści włączyli noktowizory i ruszyli przed siebie.

Zgodnie z ustaleniami, pluton kapitana Juliusa podążał najkrótszą, środkową drogą. Korytarz główny był zdumiewająco czysty. Żołnierze spodziewali się stosów ciał, ale nie widzieli nic zaskakującego. Członkowie obsługi po prostu zniknęli. Nie było żadnych śladów po kulach - niczego, co wskazywałoby na jakikolwiek opór. Wszystkie drzwi na bokach pomieszczenia były pozamykane. Wobec braku zasilania, nie dało się ich otworzyć bez interwencji technika. Było to zabezpieczenie na wypadek dekompresji. W normalnych warunkach tak kolosalne braki w dostawach energii mogłyby zostać wywołane tylko przez przebicie kadłuba. System nie brał pod uwagę sabotażu.

Dowódca kompanii wsłuchiwał się też w komunikaty z poszczególnych plutonów.

- Mam ruch! Trzydzieści metrów, dokładnie przed nami, nie zbliża się.

- To z windy z amunicją dla działek obrony punktowej, baranie, oczywiście, że będzie tu ruch.

- Ale zasilanie?

- Uzbrojenie ma własne generatory.

- Detektory ruchu będą tu bezużyteczne, gdy tylko przywrócimy zasilanie - nagle wtrącił się sierżant Varius. - To w końcu maszynownia, pełno tu ruchomych elementów. Zdajcie się lepiej na własne oczy.

- No żeż... Co to jest, do cholery? - rzucił znikąd jeden z żołnierzy z trzeciego plutonu.

- Co jest, Curtius? To pomieszczenia załogi, nie powinno tu być przypadkiem sucho? - spytał sierżant Kosma, dowodzący tą grupą.

- To pewnie wyciek, kontynuujcie. Tylko ostrożnie. I na litość bogów, ograniczcie komunikaty do ważnych informacji. Pluton pierwszy już jest przy drzwiach do pokoju kontrolnego, czekamy aż dwójka przywróci zasilanie.

- Pluton drugi już na miejscu. Nasi technicy właśnie pracują nad uruchomieniem generatorów dla tego pokładu. Nasza sabotażystka z pewnością zna nasze systemy komputerowe. Pozmieniała wszystkie hasła. Musimy przywrócić ustawienia domyślne. Dwie minuty, góra.

- Tu pluton trzeci, coś tu śmierdzi. Nie ma śladów po załodze, ale czuć tu trupem na kilometr. Dam sobie rękę uciąć, że...

- Daaaaasz? - odezwał się niespodziewanie inny głos, zimny i nieludzki.

- Co to, k***a, było? - rzucił Julius nerwowo - Kosma? Kosma, zgłoś się!

- Tu Kosma... Włączajcie to światło i to jak najszybciej, mam chyba zwidy, ale coś mi się świeci dookoła. Nie wiem, co to jest i nie mam zamiaru tego ruszać.

- Co widzicie?

- Nie wiem, kapitanie, ale przypomina nici... Są przed nami i za nami. Pojawiły się znikąd. Jestem pewny, że wcześniej tego nie było.

- Utrzymajcie pozycję i czekajcie na rozkazy. Pluton czwarty, co u was? Pluton czwarty, raport!

Po chwili nerwowego oczekiwania ciszę przerwał hałas uruchamianego generatora. Światła w całym korytarzu ponownie się zapaliły, konsole przy drzwiach też się włączyły.

- Tu pluton czwarty. U nas wszystko w normie, ale pospieszcie się tam.

- Dlaczego nie zgłosiliście się natychmiast, kiedy was wywołałem? - spytał Julius, nie kryjąc poirytowania. Jednocześnie wskazał technikowi drzwi do sterowni.

Dowódcy znowu odpowiedziała cisza. Kapitan wywołał po kolei pozostałe plutony, ale żaden nie odpowiedział. Istniała możliwość, że nagły dopływ energii zagłuszył komunikatory, ale i tak nie była to pocieszająca myśl. Sierżant Kosma coś widział, i mogło to wskazywać na obecność intruza.

Technik otworzył gródź prowadzącą do głównej sterowni, a reszta plutonu niemal natychmiast zabezpieczyła pomieszczenie. W środku panował chaos. Nie było żadnych ciał, ale podłoga i ekrany były uwalane krwią. Ku zaskoczeniu żołnierzy, wejścia do szybów wentylacyjnych pozostały nienaruszone - wróg musiał więc dostać się do środka głównym wejściem. Komputery również nie uległy zniszczeniu.

Zachowując stałą czujność, legioniści zajęli się przywracaniem kontroli nad napędem. Nie było to proste, bowiem normalnie wszystkie silniki obsługiwane były przez pomniejsze sterownie. Przekierowanie wszystkiego do jednej sterowni - a dalej bezpośrednio do mostka - pozbawiało załogę dokładnej kontroli, a ponadto bardzo obciążało wewnętrzną sieć komputerową. Ryzyko przegrzania reaktorów, spowodowane brakiem podglądu na większość parametrów, było mimo wszystko o wiele lepsze, niż perspektywa utknięcia na dobre w obcym systemie. Kolejną dobrą wiadomością było ponowne uruchomienie wewnętrznej sieci transmisyjnej, pozwalające na zniwelowanie wrogiego zagłuszania na pokładzie oraz elektronicznego szumu spowodowanego przywracaniem zasilania.

- Tu sierżant Kosma. Nie mam pojęcia, co się tu dzieje... Nici zniknęły, gdy tylko zapaliliście światło. Przeszukujemy właśnie pomieszczenia załogi. Ta wiedźma wyrżnęła wszystkich w pień, dokładnie tam, gdzie stali. Będziemy na miejscu za jakieś pięć minut.

- Tu kapitan Julius, przyjąłem. Pluton czwarty, co u was?

- Wszystko w normie. Ile wam to jeszcze zajmie? Moi żołnierze zaczynają się niecier...

Kontakt ponownie się urwał. Julius, zdenerwowany całą sytuacją, wywołał jeszcze pluton drugi, ten jednak nie odpowiadał na wezwanie.

Mijały długie minuty. Żaden pluton już się nie zgłaszał, ani nie odpowiadał na wezwania. Julius coraz bardziej się niepokoił, ale jego pluton był - przynajmniej chwilowo - bezpieczny.

Technikom udało się przywrócić kontrolę nad silnikami pomocniczymi, przynajmniej do pewnego stopnia. Sabotażystka odcięła bowiem dostęp do głównych reaktorów w maszynowni. Konieczne okazało się przekierowanie energii z drugorzędnych systemów. Zgodnie z instrukcjami od komandora Macera, użyto w tym celu hangarów oraz systemów uzbrojenia na rufie. Narażało to okręt na atak od tyłu, ale przynajmniej mogli się już poruszać i w miarę normalnie manewrować.

Spokój nie trwał jednak długo. Gdy tylko odzyskano kontrolę nad czwartym silnikiem pomocniczym, coś zaczęło się dziać z grodzią prowadzącą do pomieszczenia. Dźwięk metalu trącego o metal był niemal nie do zniesienia. Nagle, na grodzi, pojawiły się dziwne rysy.

Legioniści bez rozkazu przyjęli pozycje obronne, gdy drzwi dosłownie rozpadły się na kawałki. Spanikowani, wystrzelili w kierunku głównego korytarza, momentalnie opróżniając magazynki.

Zabójczyni stała w przejściu, otoczona srebrzystą poświatą, w której tkwiły kule wystrzelone przez legionistów. Tuż za nią walały się poszatkowane zwłoki, prawdopodobnie legionistów z pozostałych plutonów. Pociski bezwładnie opadły na ziemię, a kobieta Shata'lin po prostu wybuchła śmiechem, po czym obróciła się wesoło na jednej nodze. Jej suknia zafalowała, a z rękawic wysunęły się kierowane telekinetycznie, srebrzyste igły, wlokące za sobą połyskujące na niebiesko nici. Lucius, nie myśląc wiele, w akcie desperacji wyciągnął pistolet i wystrzelił, nie przymierzając. Kula zatrzymała się tuż przed twarzą zabójczyni.

- Wy się chyba nigdy nie uczycie - skomentowała, po czym rzuciła się między legionistów.

Igły i nici tańczyły między imubiańskimi żołnierzami, tnąc wszystko na swojej drodze. Konsole były szatkowane równie łatwo, jak ciała. Osobisty pancerz nie stanowił zupełnie żadnej ochrony przed sterowaną psionicznie bronią Szwaczki.

Wszystko trwało dosłownie kilka sekund. Żaden żołnierz nie zdążył nawet krzyknąć. Zabójczyni, cała skąpana we krwi, stanęła pośrodku zdewastowanego pomieszczenia i ukłoniła się, jak na koniec przedstawienia. Następnie chwyciła roztrzaskany komunikator Juliusa.

- Silniki pomocnicze już działają, panie Macer - rzekła kpiąco, niedbale. - Obawiam się jednak, że pański protegowany trochę się załamał. Dosłownie.

Szwaczka, śmiejąc się radośnie, cisnęła komunikatorem o podłogę. Skończyła rzeź dokładnie w tym samym pomieszczeniu, w którym ją wcześniej zaczęła. Usiadła wygodnie na fotelu, który ostrożnie ominęła nićmi, a który zajmował przedtem kierownik głównej sterowni maszynowni Gniewu Daeriego. Telekinetycznie chwyciła odciętą głowę imubiańskiego oficera i położyła ją sobie na kolanach, głaszcząc jak kota. Po chwili skontaktowała się z Baladielem i, nie dbając o uprzejmości, zaczęła:

- Mogę zatrzymać głowy oficerów, Bali? - zapytała beztrosko, przerywając na chwilę, by zlizać krew z jednej z unoszących się przy niej igieł. - Będą ładnie wyglądać, jak je ususzę.

- Nie - odrzekł Surfalano surowo, przemawiając za pośrednictwem psioniczek na mostku Matki Strachu.

- Może chociaż nosy?

- Nie - powtórzył przełożony.

- Uszy?

- Powiedziałem, nie możesz - rzucił Baladiel ze złością, tonem ucinającym dyskusję - Nie mam zamiaru jeszcze bardziej irytować naszych sojuszników, a znając ciebie, z pewnością się im pochwalisz. Zadanie wykonane?

- Aha - Aniołek cisnęła głowę oficera za siebie. - Konsole roztrzaskane, więc więcej silników nie przejmą. Główne reaktory zaczną się przegrzewać za kilkadziesiąt minut. Wybrane baterie przeciwlotnicze też zaraz wysiądą. Narobię jeszcze trochę zamieszania i zabieram się stąd. Wyczuwam spory ruch na pokładach pode mną i nade mną. Brzmi jak cały batalion.

- Doskonale, tylko się pospiesz.

- Przyjęłam. Swoją drogą, chcesz może kurtkę z ludzia?

- Nie, nie chcę, do cholery.

- Obrażalski - Aildayenne prychnęła i przerwała połączenie.

Wstała z fotela i wyszła w kierunku kapsuł ratunkowych, nucąc wesoło pod nosem jedną ze swoich ulubionych piosenek. Pokrywająca podłogę, jeszcze świeża krew, zdawała się przyjemnie obmywać jej stopy.

* * *

Admirał Ororo z uwagą przyglądała się sytuacji na polu walki. Siły Shata'lin, które przybyły ze wsparciem, zaprowadziły kompletny chaos w imubiańskich szeregach, pozwalając tym samym odetchnąć nieco jej własnym jednostkom. Kraken bez ustanku produkował bezzałogowe myśliwce, powoli, choć sukcesywnie budując przewagę. Moduły stoczniowe także działały na pełnych obrotach, łatając uszkodzone okręty i przezbrajając je w miarę potrzeb w iście ekspresowym tempie. Maszyny wracały do boju czasami w przeciągu kilkunastu minut od zadokowania. Choć technologia Nhilarów była stosunkowo prymitywna w porównaniu do terrańskiej czy soreviańskiej, trudno było odmówić jej wydajności.

Stabilna sytuacja mogła nie potrwać jednak długo. Odcięty od dostaw z planety i z dala od jakiegokolwiek pola asteroidów, Kraken nie był w stanie przetwarzać na bieżąco zasobów. Zamiast tego, kolosalny okręt wykorzystywał tylko zapasy z własnych magazynów, a te mogły się niedługo wyczerpać.

- Poruczniku Virtz, jak wygląda sytuacja z produkcją? - Ororo spytała jednego z oficerów. Mówiła spokojnym tonem, nie zdradzając swojego zaniepokojenia.

- Jeszcze dobrze, pani admirał. Wydajność produkcji i napraw w oscyluje w granicach osiemdziesięciu procent, ale wyczerpaliśmy do tej pory połowę zasobów. W tym tempie, magazyny osiągną poziom krytyczny za dwie godziny i trzydzieści cztery minuty. Demontaż własnego uzbrojenia da nam dodatkowe trzy minuty.

- Będzie musiało wystarczyć - admirał skinęła tylko głową i powróciła do obserwowania pola bitwy.

Szczególną uwagę zwracała na postęp akcji desantowej. Większość stanowisk obronnych w Wiestret, stolicy kolonii, już dawno upadła, ale kilka stanowisk na obrzeżach wciąż się broniło. Zabezpieczenie tych pozycji było dla pani admirał kluczowe, znacznie ułatwiłoby bowiem transfer głównych sił z podstawowej strefy lądowania w położonej na południe osadzie Abdenburg. Sam desant przebiegał dość łatwo. Eskorta w postaci haremowej straży sprawdzała się całkiem dobrze, ponosząc tylko minimalne straty. Wróg najwyraźniej ignorował w dużej mierze siły Nhilarów, uznając je za wystarczająco słabe, by je zignorować. Ororo miała zamiar wykorzystać ten błąd.

Sytuacja w przestrzeni wciąż była jednak ciężka. Choć posiłki Shata'lin wyrównały nieco szanse, było ich po prostu zbyt mało, by wpłynąć znacząco na przebieg tej bitwy w wystarczająco krótkim czasie. Panią admirał irytował przy tym fakt, że nie mogła wykorzystać swojego Krakena w bardziej aktywny sposób. Olbrzym musiał być utrzymywany we względnym bezpieczeństwie. Jako okręt flagowy, stanowił bowiem bezpieczną przystań dla populacji ewakuowanej z powierzchni. Ororo pod żadnym pozorem nie miała zamiaru szafować życiem cywilów bardziej, niż było to absolutnie konieczne. Okrążenie, w jakim znajdowały się jej wojska, wykluczało jakikolwiek spektakularny manewr.

Admirał zaklęła pod nosem. Statyczna sytuacja na polu walki irytowała ją niepomiernie. Walka na wyniszczenie była ostatnią rzeczą, w którą chciała się wdać. Ani siła ognia, ani wytrzymałość jej sił, nie były wystarczające, nie przy braku miażdżącej przewagi liczebnej. Próby flankowania, czy wyminięcia wrogich sił nie skończyłyby się w tej sytuacji zbyt dobrze, choćby ze względu na położenie Imubian. Pomimo faktu, że flota Legionu była ciągle zagłuszana, jej zmasowana siła ognia wciąż stanowiła poważny problem.

Wszystko uległo jednak zmianie, gdy sensory wyłapały ogromne zgrupowanie okrętów wlatujących przez bramę. W centrum formacji znajdował się kolosalny okręt kulistego kształtu - Kraken o numerze bocznym 2. Ororo obnażyła kły, po czym wybuchła niemal szaleńczym śmiechem. Flota, która właśnie wleciała do układu, miała nieprzepisowe rozmiary, co oznaczało, że jej dowódca - wiceadmirał Ekkehard Kulsch - uczynił dokładnie to, czego oczekiwała - zbierał wolne oddziały z każdego układu, przez jaki przeleciał w drodze do celu.

- Połączcie mnie. - Umgali nie musiała mówić nic więcej. Łącznościowcy wiedzieli dokładnie, o kogo chodzi. W chwilę później na ekranie pojawiła się postać niewyróżniającego się Nhilara, noszącego uniform podobny do tego, który nosiła Ororo, choć zdecydowanie mniej zdobiony i pozbawiony plemiennych oznaczeń na klapach.

- Miło mi pana widzieć, panie Kulsch. - rzuciła suchym tonem, ale uśmiech na jej twarzy zdradzał zadowolenie.

- Z wzajemnością, pani admirał. Czy pani prezes Abhair jest cała i zdrowa? - Nhilar odpowiedział flegmatycznie.

- Jak najbardziej. Gorzej z resztą floty. Mocno na nas napierają.

- Czekam na rozkazy. Czy mam wesprzeć prawą flankę? Wyglądają, jakby mieli się niedługo załamać.

Umgali rzuciła okiem na boczny monitor. Imubianie kierowali się właśnie w tamtą stronę, wyraźnie starając się połączyć z grupą auveliańskiej floty.

- Nie, niech wasz Kraken pozostanie przy bramie i odetnie wszelkie drogi ucieczki. Czekajcie na wezwanie ode mnie lub od naszych nowych sojuszników. Dane prześlę za chwilę. Chcę mieć duże zgrupowanie floty na lewej flance.

- Nie rozumiem, jeśli prawa flanka się załamie...

- Jeśli prawa flanka się załamie, to lewa wciąż będzie zajęta i nie udzieli wsparcia. Atak na prawą sprowadzi się tylko do walki na wyniszczenie. Uzbrojenie tych obcych ma zdecydowanie zbyt duży zasięg. Manewr oskrzydlający zajmie zbyt wiele czasu.

- Przyjąłem, czekam na dodatkowe instrukcje.

- Utrzymujcie mobilność za wszelką cenę. Nie wdawajcie się w długotrwałe wymiany ognia i naprawiajcie wszystko, co się da. Nawet przy waszym wsparciu nie możemy sobie pozwolić na marnotrawienie sił. Ile okrętów macie ze sobą?

- To będzie pięćset z głównej floty, w tym setka krążowników. - Kulsch zerknął na ekran po swojej prawej - I około trzysta zebranych z sąsiednich układów. Floty uderzeniowe "Emil" oraz "Felks" są ponadto w drodze wraz z oddziałami desantowymi. Dotrą tu w przeciągu pół godziny, licząc na to, że będziemy w stanie zabezpieczyć ich podejście. Mniejsze grupy uderzeniowe, "Mayer", "Okuller" oraz "Schandee", także są już w drodze, spodziewamy się ich w przeciągu godziny.

- Doskonale, a siły z mojego plemienia?

- W składzie wymienionych grup, pani admirał.

- Doskonale. - Ororo przyjęła luźniejszą pozycję na swoim fotelu. - Masz już swoje rozkazy. Radzę przy tym rozpoczęcie produkcji bezzałogowców, i to na masową skalę.

- Mamy zapas regularnych myśliwców?

- Jeśli chcesz je wszystkie stracić, droga wolna. Maszyny obcych przewyższają nasze technologicznie, a ja nie chcę tracić dobrych żołnierzy bez powodu. Macie ich przygnieść przewagą liczebną. Każdy ostrzelany bezpilotowiec, to pocisk mniej w stronę naszych sojuszników, pamiętaj. Bez odbioru.

Umgali rozsiadła się wygodnie i obserwowała na ekranie, jak wiceadmirał wykonuje jej polecenia. Dopiero w tej chwili doceniła wkład Shata'lin w zabezpieczanie bramy. Jej posiłki wprawdzie przebiłyby się i bez ich pomocy, ale zajęłoby im to zdecydowanie więcej czasu, a ponadto nie dałoby się wtedy przeprowadzić tego bez pewnych strat własnych.

Tak konserwatywne podejście do własnych sił nie było na rękę aalveńskiej admirał. Zbyt wiele razy widziała swoich nhilarskich kolegów po fachu działających zbyt ostrożnie, starających się z uporem maniaka unikać strat własnych. Ostatecznie tracili tylko inicjatywę, gubiąc przy tym całe armie. Dowódca, który tylko reaguje na sytuację, skazany jest na porażkę. Mobilność jest zwykle kluczem do zwycięstwa. Problemem było jednak to, że Ororo nie miała w tej kwestii żadnej istotnej przewagi. Nie tym razem.

Pomimo wsparcia drugiego Krakena sytuacja na polu bitwy wciąż wydawała się dość niepewna. Umgali mogła tylko liczyć na to, że flota Kulscha pomoże wystarczająco szybko stłamsić opór na lewej flance, dając jej jednocześnie trochę odetchnąć i być może ewakuować cywili poza Aradiel - jak nazywali ów sektor tubylcy. Do tego czasu jednak, mogła tylko biernie obserwować rozwój wypadków. Jej opcje wciąż były zbyt ograniczone.

* * *

Sytuacja zasadniczo rozwijała się po myśli Niel'anaela. Interwencja Sorevian i Fervian była wprawdzie poważną przeszkodą, ale sytuacja wydawała się rozgrywać na korzyść sił kapłana Avn'khor. Mniej więcej połowa ildańskiej floty bojowej, dowodzonej przez rolvara Drakreda, wymieszała się z okrętami wroga, co spowodowało kompletny chaos. Poszczególne jednostki były na tyle blisko siebie, że praktycznie wykluczało to manewrowanie - każdy walczył z każdym, a gdzieniegdzie dochodziło nawet do kolizji, zarówno niezamierzonych, jak i celowych.

Była to dość prymitywna taktyka, ale z drugiej strony, Drakred oraz Niel'anael nie potrzebowali lepszej. Zgodnie z ich zamierzeniami, znaczna część nieprzyjacielskiej floty została uwikłana w walkę, która krępowała niejako jej ruchy i znacznie utrudniała zastosowanie przemyślanej strategii. Tymczasem inne, przeważające liczebnie okręty Ildan oraz Auvelian, wykorzystywały ten fakt, by obchodzić przemieszaną formację.

Sorevianie i Fervianie nie byli jednak całkowicie sparaliżowani - pewna część ich floty, włącznie z grupą dowodzenia, zdołała uniknąć pułapki i nadal zachowywała zdolność do manewrów. Z pomocą spieszyła im ponadto część świeżo przybyłej floty nieznanych, wyraźnie przyjaznych im obcych - neutralizowało to dotychczasową przewagę liczebną Auvelian i Ildan. Co gorsza, Niel'anael nie mógł się tym nawet należycie zająć - otrzymał bowiem od Yel'aveada dyrektywę, aby w pierwszej kolejności wydostać z okrążenia grupę niespodziewanych sojuszników, którzy jakiś czas temu przybyli tu przez międzywymiarowe wrota. Niel'anael uznawał to za stratę czasu ? szczególnie że wszystko wskazywało na to, iż owi sojusznicy zostaną zniszczeni przez otaczających ich zewsząd wrogów, zanim Auvelianie zdołają udzielić im asysty.

Także ildański feudał zwrócił na to uwagę.

- Za pozwoleniem, ekscelencjo - zwrócił się do Niel'anaela przez łącze telepatyczne - musimy postępować szybciej. Część okrętów soreviańskich i ferviańskich zachowała pełną zdolność manewrową i nadal blokuje nasze manewry oskrzydlające. To zapewne długo nie potrwa, ale w tym czasie nasi nowi alianci mogą zostać całkowicie unicestwieni. Może zaprzestaniemy oskrzydlania na obu kierunkach i skupimy się na zewnętrznym?

- Odmawiam - odparł kapłan Avn'khor - Te pomieszane formacje, nasze oraz wrogie, stanowią teraz centrum naszej strefy walki i nie możemy sobie pozwolić na to, aby ułatwić nieprzyjacielowi ich obejście od dowolnej strony.

- Tuszę zatem, iż ma pan jakiś inny plan. Sytuacja wygląda poważnie, musi to pan przecież widzieć.

- Jeśli mam być zupełnie szczery, nie dbam o tych "nowych aliantów", jak raczył ich pan określić - wyznał Niel'anael - Widać, że są zbyt słabi, aby mierzyć się z Terranami czy Sorevianami. W jaki sposób mieliby nam być przydatni?

- Przejawia pan znaczną jak na Auvelianina krótkowzroczność - stwierdził Drakred z nerwową wesołością - Wiemy o nich jeszcze zbyt mało, aby ich oceniać. Może dysponują pewnymi atutami, których nie ujawnili w tej bitwie? Nie mówiąc już o tym, że otrzymaliśmy wyraźne instrukcje od Yel'aveada.

- Jestem tego w pełni świadom.

Niel'anael wahał się. Zakładał, iż szalę może przeważyć największy atut, jaki oddano mu do dyspozycji - eskadra ciężkich Nemaphaeli. Do tej pory trzymał ją jednak w drugiej linii, nie chcąc narażać zbytnio cennych okrętów na ostrzał nieprzyjaciela. Ze zrozumiałych względów, szczególnie obawiał się o swój okręt flagowy.

- Ekscelencjo - odezwał się nagle jeden z klonów-techników - nowe ruchy przyjaznej floty. Kieruje się w naszą stronę, ale Terranie i Sorevianie nadal zagradzają jej drogę.

- Wygląda na to, że rozwiązali problem z napędem - stwierdził kapitan flagowy - Za pozwoleniem, ekscelencjo, wiemy teraz, jaki jest optymalny kierunek naszego natarcia. Mamy szansę się z nimi spotkać w tej strefie - oficer wskazał miejsce na trójwymiarowej mapie - Jeżeli uderzymy właśnie tutaj.. i właśnie tutaj przerwiemy wrogie linie...

- Zauważyłem - uciął Niel'anael - Proszę mnie nie pouczać.

- Błagam o wybaczenie, ekscelencjo - kapitan flagowy skłonił się uniżenie - Chcę tylko wiedzieć, jaka jest pańska decyzja.

Nie ulegało wątpliwości, że użycie Nemaphaeli w pierwszej linii mogło zmienić sytuację - Niel'anael wolał jednak rzucić je do walki bezpośrednio przeciwko trzonowi floty soreviańskiej, a nie do wsparcia słabej, obcej floty.

Jego ostateczna decyzja musiała jednak pozostawać w zgodzie z wolą starszego rangą hierarchy Avn'khor, jakim był Yel'avead. Niel'anael poczuł, że nie ma innego wyjścia.

- Grupa dowodzenia ma obrać nowy kurs - zarządził, zwracając się do kapitana flagowego - na określone przez pana koordynaty. Niech okręty osłony zewrą formację wokół Nemaphaeli.

- Tak jest, ekscelencjo - rzekł oficer, przystępując do przekazywania rozkazów.

Zaledwie główny odłam floty Niel'anaela oderwał się od reszty, a Sorevianie pchnęli część własnych okrętów w podobnym kierunku. Wyraźnie zdawali sobie sprawę z planów Auvelian i starali się im przeciwdziałać. Jednak w swojej sytuacji, wobec przewagi liczebnej wroga, nie mogli wysłać na ten odcinek frontu zbyt wielu jednostek. To stwarzało pewną szansę dla sił Niel'anaela oraz nieznanych sojuszników, którym auveliański dowódca starał się pomóc.

- Rozwinąć szyk w linię - zakomenderował kapłan Avn'khor - i obejść wrogą formację. Grupa dowodzenia ma zająć pozycje na wysuniętej flance wroga.

W miejscu wskazanym wcześniej przez kapitana flagowego, od Auvelian odgradzały ich nowych aliantów tylko względnie nieliczne korwety, fregaty i niszczyciele, należące do Terran oraz Sorevian. W chwilę później na miejsce przybyły jeszcze krążowniki liniowe jaszczurów, osłaniane przez mniejsze jednostki. Auveliańskie okręty próbowały zająć pozycje wzdłuż odcinka "perymetru", jakim okrążeni byli próbujący wyrwać się z pułapki sojusznicy. Wrogie floty przez cały czas ostrzeliwały się nawzajem z konwencjonalnej artylerii, ale Niel'anael wiedział, że to nie ona zadecyduje.

- Przygotować główne działa Nemaphaeli - rozkazał - Głównym celem są soreviańskie krążowniki liniowe.

Kapłan spodziewał się, że Sorevianie w odpowiedzi także użyją swojej najbardziej niszczycielskiej broni - multifazowych torped termojądrowych. Owo przypuszczenie rychło się potwierdziło - na niektórych obrazach z zewnętrznych kamer dało się dostrzec, iż wrogie okręty otwierają już pokrywy wylotowe dziobowych wyrzutni. Baterie lekkich laserów na auveliańskich okrętach były gotowe zestrzelić pociski, ale zaimplementowane w nich systemy walki elektronicznej - jak również dodatkowe zewnętrzne opancerzenie - wykluczało stuprocentową skuteczność defensywnego ognia.

- Cele namierzone, ekscelencjo - oznajmił kapitan flagowy, po czym dodał - My także jesteśmy namierzani.

- Ognia - nakazał Niel'anael.

Soreviańskie krążowniki liniowe odpaliły torpedy zaledwie chwilę wcześniej. W kolejną bardzo krótką chwilę po tym, jak kapłan Avn'khor wydał rozkaz, osiem Nemaphaeli jego eskadry wypaliło równocześnie z ciężkich, zasilanych ciemną energią dział.

Cztery trafione okręty jaszczurów natychmiast eksplodowały, rozpadając się na drobne części, ale w tym samym czasie do auveliańskich jednostek zbliżały się już odpalone przez nie pociski.

- Cztery torpedy typu Daenture są zalokowane na okręcie flagowym - oznajmił kapitan.

Z początku systemy bojowe auveliańskich okrętów zaczęły namierzać zbliżające się torpedy, ale do tych ostatnich zaraz dołączyła salwa mniejszych i szybszych rakiet subatomowych i termonuklearnych, odpalonych przez niszczyciele rakietowe i lekkie krążowniki. Głowice bojowe kilku różnych typów wymieszały się, powodując znaczny bałagan. Część działek laserowych porzuciła torpedy Daenture, usiłując namierzyć mniejsze, ale szybsze pociski typu M oraz T, z których większość miała uderzyć w cele jeszcze przed torpedami. Technicy na pokładzie flagowego okrętu Niel'anaela szybko weryfikowali narzucone systemom obronnym priorytety, aby wszystkie działka skupiły się wyłącznie na pociskach typu Daenture, ale te już zdążyły pokonać większą część przestrzeni, jaka dzieliła je od auveliańskiej floty.

Niel'anael ujrzał, jak Nemaphael na czele formacji zostaje dosłownie rozerwany na strzępy trzecią z kolei torpedą, jaka weń uderzyła. Po chwili to samo spotkało drugi okręt liniowy. Trzeci zdołał zestrzelić dwa z wymierzonych weń pocisków, ale dwa pozostałe zneutralizowały jego osłony, przez co został bezpośrednio trafiony salwą mniejszych rakiet.

- Torpedy zbliżają się do naszego okrętu - zameldował jeden z techników, natychmiast przykuwając uwagę kapłana - Pierwsza z nich uderzy za pięć alnów... cztery... trzy... dwa... jeden...

Strzelające gęsto działka laserowe zdołały dosłownie w ostatniej chwili przechwycić pierwszą z torped. Zaraz po niej jednak nadleciała druga, która natychmiast trafiła w osłony. Dwie następne głowice podążały w pewnej odległości - Niel'anael widział, jak trzecia z kolei zostaje trafiona przez działko laserowe. Wiązka nie przebiła jednak ochronnego pancerza, przez co pocisk sięgnął celu. Flagowy Nemaphael był teraz pozbawiony osłony. Następna torpeda musiała go zniszczyć. Lecz pomimo tej świadomości, Niel'anael obserwował jej lot bez emocji. Nie widział w tym ani krztyny sensu - jeśli miał zginąć, strach absolutnie niczego by tu nie zmienił.

Jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ostatnia wymierzona w jego okręt torpeda, myszkując nieustannie celem uniknięcia namierzenia, w pewnej chwili zanadto zboczyła z kursu. W efekcie nadziała się na jednego z pozostających w bliskiej osłonie Tal'kharieli. Okręt ów, pozbawiony już tarczy energetycznej wskutek wcześniejszego ostrzału, nie mógł wytrzymać takiego trafienia i rozpadł się na części w tytanicznej eksplozji.

W chwilę później okrętem Niel'anaela targnął wstrząs to trafiła salwa rakiet subatomowych klasy M. Nemaphael doznał uszkodzeń, o których natychmiast zaczęli meldować technicy, ale Niel'anael nie zważał na to - najważniejsze było, iż przetrwali atak.

Pięciu innym okrętom liniowym nie udała się ta sztuka. Siła ognia floty auveliańskiej znacznie zmalała wskutek tej straty, ale była wciąż wystarczająca, by wykonać zamierzenie dowodzącego nią kapłana Avn'khor. Sorevianie także ponieśli straty i Niel'anael wyczuł, gdzie teraz powinien uderzyć.

- Do wszystkich jednostek - zakomenderował - przejść do formacji klina i uderzyć bezpośrednio w nieprzyjacielską formację na namiarze 075. Wszystkie Nemaphaele mają skoncentrować ogień na tym namiarze. Brać na cel okręty pozbawione osłon i strzelać, gdy tylko będzie to możliwe. Wysłać wiadomość do rolvara Drakreda, aby jego okręty osłaniały flankę grupy dowodzenia.

Linia auveliańskich okrętów załamała się w połowie, gdy wszystkie jednostki przeszły teraz do frontalnego ataku. Pierwsze ruszyły te, które znajdowały się pośrodku wcześniejszej formacji. Zaraz za nimi ruszyły kolejne, płynnie zmieniając szyk i koncentrując ostrzał tam, gdzie ogień Nemaphaeli przerzedził już nieco wrogie szeregi. Niel'anael wiedział, że mają teraz szansę zrobić wyłom, w który następnie wejdzie klin auveliańskich okrętów, poszerzając wyrwę. Obca rasa, wspierająca Terran, Sorevian i Fervian, próbowała wysłać część ze swoich świeżo przybyłych okrętów do ataku na flankę Niel'anaela, ale flota Drakreda, postępując zgodnie z zaleceniem kapłana Avn'khor, stanęła im na drodze.

Po pewnym czasie Nemaphaele powtórnie wypaliły z głównych dział - tym razem unicestwione zostały dwa krążowniki liniowe i jeden niszczyciel. Pozostałe okręty usiłowały zatkać powstające przerzedzenie, ale było już za późno - Auvelianie wchodzili w wyrwę, docierając nareszcie do okrążonych sojuszników. Sorevian było po prostu zbyt mało, aby mogli walczyć w tylu miejscach równocześnie. Co więcej, udaremnienie ucieczki potencjalnym aliantom Auvelian wyraźnie nie mieściło się w ich liście priorytetów - widząc, że nie zdołają zatrzymać floty Niel'anaela na tym odcinku, zaczęli stopniowo wycofywać swoje okręty w główną strefę walk. Posiłki jednej z nieznanych ras obcych, jakie przybyły niedawno przez wrota międzywymiarowe, udzielały tam jaszczurom coraz poważniejszego wsparcia i Niel'anael zdawał sobie sprawę, że również on musi jak najszybciej wydostać swoich nowych aliantów z okrążenia, by użyć swoich okrętów tam, gdzie są najbardziej potrzebne.

Na całe szczęście, Sorevianie i Terranie praktycznie usuwali mu się teraz z drogi. W wymianie ognia stracił kolejnego Nemaphaela, ale wycofany na drugą linię okręt flagowy nie doznał poważnych uszkodzeń. Tymczasem okręty sojusznicze, mając wreszcie drogę wolną, zaczęły wycofywać się na stronę Auvelian. Lecz nawet podczas tego rozpaczliwego odwrotu, wciąż ponosiły straty od nieustannego ostrzału wrogich, doskonalszych technicznie okrętów.

- Zmiana formacji - zarządził Niel'anael - Osłaniać flankę przyjaznego zgrupowania i przeprowadzić je na naszą pozycję.

Zastanawiał się teraz, co powinien zrobić. Zmarnował większość cennych Nemaphaeli, by pomóc tym bezwartościowym w jego mniemaniu sojusznikom, a teraz - wobec rosnącej przewagi wroga na jego odcinku frontu - byłyby mu bardzo przydatne. Także zespół kapłana Den'makaila po drugiej stronie planety miał kłopoty, atakowany przez kolejne włączające się do bitwy floty. Auvelianie praktycznie stracili już przewagę, jaką wcześniej dawała im ich liczebność. Ponieśli już duże straty, a tymczasem wciąż przybywali nowi wrogowie.

- Ekscelencjo - odezwał się technik - Przyszedł nowy rozkaz od Wielkiego Kapłana Yel'aveada.

Niel'anael odebrał telepatyczny przekaz i natychmiast usłyszał w głowie głos starszego hierarchy Avn'khor.

- ...arzam: do wszystkich jednostek, zewrzeć szyki i wycofać się do strefy lądowania. Grupa druga kapłana Niel'anaela ma odstąpić od próby zabezpieczenia wrót. Wycofujemy się pod osłonę artylerii planetarnej.

- Wykonać - rzekł Niel'anael - połączyć się z siłami rolvara Drakreda i natychmiast wycofać do strefy lądowania.

* * *

Baladiel z uwagą obserwował poczynania auveliańskiej floty i ich desperacką w jego oczach próbę wyrwania Imubian z okrążenia. Szczególnie dużą ciekawość budziła w nim siła ognia, jaką miał okazję podziwiać, porównywalna do głównych dział Matki Strachu, ale na nieporównywalnie mniejszych jednostkach. Zdawał sobie sprawę, że sam okręt flagowy wytrzymał by taki ostrzał dzięki najwyższej klasy psionicznym osłonom, ale mniejsze maszyny wciąż były zagrożone.

Kierowany zimną logiką Surfalano rozkazał, by nie wspierać Sorevian bezpośrednio w walce z Auvelianami i zamiast tego skupić się na eliminowaniu imubiańskich jednostek w zasięgu ostrzału. Ostrzał Shata'lin wydawał się być stosunkowo skąpy. Eskorta okrętu flagowego była stosunkowo niewielka, bowiem reszta sił wzmacniała już najbardziej zagrożone sektory i osłaniała desant.

- Auvelianie wycofują się po utracie większości najcięższych jednostek. - Surfalano komentował sytuację obserwowaną na monitorach. - Nie spodziewałbym się po naszych wrogach aż tak lekkomyślnego ruchu... Na ich miejscu starałbym się wykorzystać ten wyłom. Nieważne. Ile czasu do zakończenia schładzania głównej baterii?

- Dwie minuty.

- Dobrze, czekajcie na mój rozkaz, chcę mieć to działo w pełnej gotowości.

- Jakie są nasze dalsze rozkazy.

- Ruszamy naprzód. Nasz cel to była pozycja imubiańskiego okrętu flagowego. Jeśli Aniołek wydostała się już na zewnątrz, to jej kapsuła będzie gdzieś w tamtej strefie. Ponadto, uzyskamy dobrą pozycję wyjściową do kontynuowania natarcia. Z drugim Krakenem na polu bitwy, nasza obecność przy bramie byłaby bezcelowa.

Zgodnie z rozkazem, Matka Strachu ruszyła powoli w kierunku wyznaczonego punktu, napotykając po drodze znikomy opór. Chmary myśliwców i bombowców z Krakena wyprzedzały pancerne kolosy zmierzając w stronę większych zgrupowań sojuszniczych sił. Pozycje, z których wycofali się Imubianie przypominały ogromne cmentarzysko maszyn, które Baladiel obserwował na ekranach. Porozrywane na strzępy wraki tworzyły raczej ponury obraz. Trudno było znaleźć choćby jeden pozostawiony w jednym kawałku kadłub. Siła ognia terrańskiej floty musiała być dla floty legionu paskudnym zaskoczeniem. Mimo to, destrukcja nie była jednak pełna. Sposób, w jaki imubiańskie stocznie budowały swoje okręty sprawiał, że w wielu odstrelonych fragmentach wciąż mogli znajdować się żywi członkowie załóg. Niektóre większe fragmenty wciąż miały sprawne podstawowe zasilanie, rozświetlając obszar setkami świateł. Niektóre nadawały sygnały, które Shata'lin znali aż za dobrze - załoganci, którym udało się cudem przetrwać zniszczenie ich okrętów wzywali pomocy.

Baladiel zaśmiał się w duchu na myśl o ponownym wyciąganiu setek, jeśli nie tysięcy skruszonych ludzkich rozbitków po zakończeniu działań zbrojnych. Zasilanie w odciętych przedziałach było w większości wypadków stabilne, więc Shata'lin mogli się nie spieszyć. Priorytetem było teraz znalezienie jednej, bardzo ważnej kapsuły ratunkowej z imubiańskiego okrętu flagowego. Szum elektroniczny dość poważnie utrudniał zadanie, ale Surfalano wiedział dokładnie jaki sygnał zaplanowała zabójczyni. Drony konserwacyjne, które normalnie zajmowały się utrzymywaniem okrętów w dobrej kondycji przeczesywały teraz cały obszar w błyskawicznym tempie.

Mimo to, kapsułę udało się odnaleźć dopiero dobre kilka minut po tym, jak Matka Strachu wraz z eskortą zajęła już dogodną pozycję. Aniołek była już na pokładzie, cała i zdrowa.

Surfalano był gotowy do podjęcia następnego kroku. Cmentarzysko imubiańskich okrętów zapewniało jego własnym maszynom pewną osłonę przed ewentualnym ostrzałem legionowej floty, nie miał jednak takiej pewności, jeśli chodziło o auveliańskie maszyny. Prawdę mówiąc, Baladiel spodziewał się, że ich ogień byłby nieporównywalnie celniejszy, zbliżony być może do aalveńskiej broni laserowej. Mimo to, nie spodziewał się żadnego poważniejszego ostrzału.

Auvelianie i Imubianie wycofywali się coraz dalej, ale ku zdziwieniu Baladiela nikt nie podejmował pościgu. Surfalano nie widział sensu w takim postępowaniu, bowiem dawało to wrogiej flocie czas potrzebny na przegrupowanie i zajęcie lepszych pozycji obronnych.

- Połaczcie mnie z dowódcami poszczególnych flot - zażądał dowódca Shata'lin lekko zniecierpliwiony zaistniałą sytuacją.

Adiutant po chwili skinął głową.

- Bracia i siostry - rzekł Surfalano - Nasz wróg się wycofuje i niemądrze byłoby im pozwolić się przegrupować. Niestety nie mogę sobie pozwolić na samodzielny pościg i będę potrzebował w tym celu wsparcia.

- Mówi Ororo, chętnie byśmy się przyłączyli, stary przyjacielu, ale Kraken jest w tym momencie kompletnie zajęty. Nasze siły zostały zbyt poważnie pokiereszowane by podjąć natychmiastowy pościg, a nie mam zamiaru ryzykować nowo przybyłych jednostek. Będę potrzebowała ich do obrony na wypadek niepowodzenia.

- Tu karimure Kaseia - głos Sorevianki był niemal zupełnie pozbawiony emocji - Pozostańcie na swoich obecnych pozycjach. Ostrzeliwujcie okręty nieprzyjaciela na dużym dystansie, dopóki możecie ich dosięgnąć, ale nie podejmujcie, powtarzam, nie podejmujcie pościgu. Stanowiska artylerii planetarnej Auvelian już od kilku alitów są aktywne. Tylko marzą o tym, żebyście weszli w ich zasięg.

- Dziękuję za informację. W takim wypadku faktycznie niemądry byłby otwarty atak. Baladiel bez odbioru.

Surfalano ponownie rzucił okiem na obraz pola bitwy, a następnie na skany powierzchni planety. Większość jego własnych oddziałów zdążyła już wylądować w Abdenburgu i zabezpieczyć były obóz dyplomatyczny. Stamtąd droga prowadziła bezpośrednio do Wiestret. Główna kolonia była bardzo gęsto zabudowana, tak nad jak i pod ziemią, zapewniając solidną osłonę ale i ogromną ilość wąskich gardeł i możliwych punktów natarcia. Pewnym było, że żadna ze stron nie chciałaby całkowitego zniszczenia miasta, jeśli można było tego uniknąć.

- Straż Świątynna jest gotowa do natarcia, jak widzę. - Baladiel rzucił od niechcenia, trzymając rękę na podbródku. - Atak frontalny będzie dla nas zbyt niebezpieczny, biorąc pod uwagę liczebność wroga.

- Mistrzu - przerwał nagle adiutant - flota czeka na dalsze rozkazy.

- Atak przy obecności artylerii planetarnej będzie samobójstwem. Przekaż, że nasze okręty mają zabezpieczyć perymetr i pod żadnym pozorem nie mogą wejść w zasięg wrogich dział. Możemy bez problemu poczekać. Naszym problemem jest sytuacja na powierzchni, drogi bracie - Baladiel zamyślił się. - Wezwij zbrojmistrza, niech przygotuje mój Perłowy Tron do wymarszu.

- Czemu, panie? - spytał adiutant jednocześnie przekazując stosowny komunikat do okrętowej zbrojowni - Sam mówiłeś, że to Straż Świątynna poprowadzi wojska bezpośrednio.

- Zmieniłem zdanie, bracie. Nie mogę pozwolić, by Straż Świątynna dowodziła operacją na lądzie, nie w tej sytuacji, nie jeśli nie będziemy w stanie udzielić im wsparcia z orbity. A opóźnienia w komunikacji tu z góry są po prostu niedopuszczalne i bez tego problemu.

- Dwadzieścia minut, panie.

- Doskonale. Rozkazy dla floty pozostają bez zmian. W czasie mojej nieobecności macie zapewnić wszelkie możliwe wsparcie naszym sojusznikom, ale bez podejmowania zbędnego ryzyka. Dopuszczalne straty to 7,5% według wytycznych Lorda Surfalano. Będziemy potrzebowali stosownej sily ognia, gdy zakończymy eskapadę tutaj, a uzupełnień nie będzie do czasu połączenia się z głównym zgrupowaniem Świętej Floty.

Niedługo później Baladiel stał w głównym pomieszczeniu zbrojowni w towarzystwie świeżo przybyłej Aildayenne. Oboje patrzyli na techników przygotowujących Perłowy Tron. Nazwany po tronie samej Świętej Matki ciężki pancerz wspomagany, a właściwie dwunożny, mierzący sześć metrów wysokości pojazd kroczący. Każdy Surfalano miał podobnego do dyspozycji, przystosowanego do osobistych preferencji każdego z braci. Rolą Tronu było zapewnienie bezpieczeństwa dowódcy na polu bitwy i danie mu możliwości zapewnienia bezpośredniego wsparcia własnym podkomendnym. Tron Baladiela był raczej ascetyczny w porównaniu z kolosami wielu innych Surfalane. Jego maszyna miała lżejszy pancerz, dzięki czemu była bardziej mobilna i lepiej odprowadzała ciepło, pozwalając tym samym na szybsze ładowanie i tak już potężnych osłon energetycznych. Uzbrojenie było raczej typowe. Po lewej stronie zamontowane było ciężkie działo kinetyczne, podobne w zasadach działania do broni szynowej - główna broń przeciwpancerna Tronu Baladiela. Po prawej zamontowanu był trójlufowy miotacz plazmowy - broń wciaż niezbyt popularna i rzadka wśród Shata'lin, ze względu na ograniczoną celność na większych dystansach i tendencję do przegrzewania się. Baladiel, mimo wszystko cenił sobie broń plazmową ze względu na jej uniwersalność, tym bardziej, że jego maszyna posiadała lepsze chłodzenie. Poza uzbrojeniem, mech posiadał potężne systemy komunikacyjne, pozwalające dowódcy na sprawne kierowanie przebiegiem operacji nawet w ogniu walki.

- Nie przepadam za tymi konserwami - rzuciła Aildayenne od niechcenia - mało subtelne.

Surfalano spojrzał się z ironicznym uśmiechem na zabójczynię, która wciąż była umazana we krwi członków załogi Gniewu Daeriego.

- I ty mówisz o subtelności? Nie powiedziałbym, że urządzanie krwawej łaźni to szczyt subtelności.

- Jesteś mężczyzną... - Aniołek wzruszyła ramionami i skoczyła w kierunku wyjścia - Nie spodziewam się, że zrozumiesz jak precyzyjna i delikatna jest moja praca. No, a teraz sio, idź się bawić ze swoimi zakutymi łbami. Ja dołączę później, po swojemu.

- Jak sobie siostra życzy - Surfalano zaśmiał się, wchodząc jednocześnie do kokpitu pojazdu kroczącego. - I jak już będziesz na dole, nie daj się zabić.

- To nie ja jestem zamknięta w trzydziestotonowej, stalowej trumnie, staruszku, tylko ty. Tak, czy tak, szczęśliwych łowów, Surfalano.

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałem i na dobrą sprawę nie wiem, co napisać. Dla mnie to, co dzieje się w trakcie bitwy, jest trudne do ogarnięcia, choć może to dlatego, że wolę bardziej kameralne wydarzenia, a poprzednie rozdziały czytałem dawno. ;) Całkiem niezła jest akcja z Aildayenne.

Wychodzi na to, Speeder, że znowu muszę przywyknąć do Twojego stylu. Kilka miesięcy temu zmieniły mi się preferencje, co widać zresztą w moich poprzednich komentarzach, i teraz Twoich kawałków tak gładko mi się nie czyta.

Jeśli pojawią się jeszcze jakieś rozdziały, przeczytam je dopiero po 10 czerwca.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Według mojej wiedzy, to nie jest fraktal. I nie, nie ma nieskończonej liczby luf - ma ich po prostu bardzo dużo.

Ok, zapędziłem się. To nie fraktal. Choć i tak mam wrażenie, że w tym rysunku chodziło o nieskończony podział tego okręgu.

No i jeszcze o to, że te lufy są jednak w koło ułożone, a nie w okrąg.
A na tym rysunku tak nie jest?

No wreeeszcie ciąg dalszy. I to nawet całkiem długi kawałek, chociaż... no, gdybym miał się czegoś czepiać, to mam wrażenie, jakby naprawdę niewiele się wydarzyło.

Niby mamy wejście nowej floty, mamy ofensywny ruch i wycofanie się Auvelian, a jednak nawet postacie zdają się zachowywać, jakby to było bez większego znaczenia. Brakuje mi tu dramatyzmu. Bitwa zdaje się być przeciągającą się przepychanką na masową skalę.

Jeszcze dwie rzeczy wzbudzają moje wątpliwości, tak ogólnie.

Zdolności produkcyjne Krakenów już powoli zaczynają być nieco zbyt RTS-owe jak na mój gust. Zwłaszcza, że wygląda na to, jakby taki modus operandi był powszechny dla zastosowań tych okrętów.

Skoro już przybliżamy technologię (jak wspomniałeś), to może wypadałoby coś wspomnieć o tych fabrykach Krakena - i czym różnią się od starcraftowego "wsadzam minerały, wychodzi czołg". Bo póki co do tego się to zdaje sprowadzać.

Legioniści i zabójczyni... ech, legioniści i zabójczyni. Już się przyzwyczaiłem, że dla HHF Imubianie zdają się być jeno chłopcami do bicia, ale c'mon. Kolesie zachowują się jak nastolatki w slasherach, ignorując zupełnie oznaki obecności zabójczyni; poza tym zdają się nawet nie mieć żadnego skutecznego planu co zrobić, gdy już ją spotkają. Czy Imubianie nigdy wcześniej nie walczyli z zabójczyniami? Nie mają żadnych doświadczeń, żadnej wiedzy? A może pogodzili się już dawno ze swoją rolą baranów rzeźnych?

Wrogie zagłuszanie odbija się też na wewnętrznej komunikacji.
Nie wiem, jakoś... to sformułowanie brzmi dla mnie zbyt spokojnie i łagodnie w ustach wojskowego, biorąc pod uwagę ich sytuację.
Nasza sabotażystka z pewnością zna nasze systemy komputerowe. Pozmieniała wszystkie hasła. Musimy przywrócić ustawienia domyślne.
Wojskowy system komputerowy to nie router.
Legioniści bez rozkazu przyjęli pozycje obronne, gdy drzwi dosłownie rozpadły się na kawałki.
Jakoś nie jest to dla mnie jasne... oni te pozycje przyjęli od razu, czy dopiero jak te drzwi się rozpadły?
Spanikowani, wystrzelili w kierunku głównego korytarza, momentalnie opróżniając magazynki.
"Wystrzelili" brzmi tutaj, przynajmniej mi, jakby tam pobiegli. Może bardziej jednoznaczne byłoby "otworzyli ogień"?

Zwłaszcza, że "wystrzał" sugeruje pojedynczy strzał, nie całą serię.

w położonej na południe osadzie Abdenburg
"Abdenburg" brzmi dość... niemiecko, jak na miasto założone przez kosmitów.
Sam desant przebiegał dość łatwo.
"Łatwo" mi tutaj w ogóle nie pasuje. Dla porównania, można powiedzieć, że egzamin jest łatwy... ale czy że "egzamin przebiega łatwo"?
Wróg najwyraźniej ignorował w dużej mierze siły Nhilarów, uznając je za wystarczająco słabe, by je zignorować
Powtórzenie... nie dosłownie, ale jednak.
multifazowych torped termojądrowych
Wytłumaczysz, na czym polega multifazowa technologia? ;)
- Jakie są nasze dalsze rozkazy.
Zabrakło pytajnika.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wychodzi na to, Speeder, że znowu muszę przywyknąć do Twojego stylu. Kilka miesięcy temu zmieniły mi się preferencje, co widać zresztą w moich poprzednich komentarzach, i teraz Twoich kawałków tak gładko mi się nie czyta.

Nie zapominaj, że tutaj są dwa style - mój i HHF. Powyższy rozdział jest w większości jego autorstwa, ja pisałem tylko kawałek z Auvelianami.

A na tym rysunku tak nie jest?

No... przypominam ci, że sugerowałeś, iż chyba w okrąg te lufy były ułożone (jak w działku Gatlinga), a nie w koło.

Niby mamy wejście nowej floty, mamy ofensywny ruch i wycofanie się Auvelian, a jednak nawet postacie zdają się zachowywać, jakby to było bez większego znaczenia.

Jeśli chodzi o Auvelian, to wynika to zapewne częściowo z tego, że oni już tak mają. Stąd spostrzeżenie Niel'anaela, że nie czuje strachu na widok nadlatujących torped - bo i po jaką cholerę?

Skoro już przybliżamy technologię (jak wspomniałeś), to może wypadałoby coś wspomnieć o tych fabrykach Krakena - i czym różnią się od starcraftowego "wsadzam minerały, wychodzi czołg". Bo póki co do tego się to zdaje sprowadzać.

A HHF jak zwykle nie ma, żeby on o swoim mówił...

"Abdenburg" brzmi dość... niemiecko, jak na miasto założone przez kosmitów.

To już wynika z faktu, iż według samego HHF Nhilarowie są Niemcami lekko inspirowani.

Wytłumaczysz, na czym polega multifazowa technologia?

Nie chodzi o multifazową technologię, tylko o fakt, że reakcja termonuklearna zachodząca w tych torpedach jest multifazowa - co pozwala nadać torpedzie kolosalną siłę rażenia.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie zapominaj, że tutaj są dwa style - mój i HHF. Powyższy rozdział jest w większości jego autorstwa, ja pisałem tylko kawałek z Auvelianami.

To prawda, ale ja pisałem tylko ogólnie o Twoich fragmentach. Przy okazji z niepokojem stwierdzam, że kawałki autorstwa HHF czytało mi się nieco płynniej. ;)

A HHF jak zwykle nie ma, żeby on o swoim mówił...

O ile mi wiadomo, HHF zniechęcił się do forum już na tyle, że nie chce mu się znowu odzyskiwać hasła do logowania tylko po to, by cokolwiek napisać.

Byłoby mi na rękę, gdybyś jednak wrzucił kolejny rozdział w najbliższym czasie, bo bym we wtorek sobie wydrukował.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 5.06.2014o09:50, Knight Martius napisał:

To prawda, ale ja pisałem tylko ogólnie o Twoich fragmentach. Przy okazji z niepokojem stwierdzam, że kawałki autorstwa HHF czytało mi się nieco płynniej.

Co ja mam ci powiedzieć...

Dnia 5.06.2014o09:50, Knight Martius napisał:

Byłoby mi na rękę, gdybyś jednak wrzucił kolejny rozdział w najbliższym czasie, bo bym we wtorek sobie wydrukował.

 

To nie jest już chyba najbliższy czas, ale mówisz - masz. Wspomniałem już, że następny kawałek, po tym zamieszczonym ostatnio, jest gotowy.

=============================================================================

 

 

- XXXV -

 

Bojowy wóz piechoty typu RA-56 Engara, jadący na czele małej kolumny, wypluł z działka kolejną krótką serię lekkich pocisków kasetowych, masakrując ukrytych przy wrakach czołgów żołnierzy. Zaraz potem odezwały się dzierżone przez Sarukeri karabiny szturmowe AGM-43/K, rażąc bezbłędnie tych ludzi, którzy choć odrobinę wychylali się ze swoich kryjówek - a nawet przebijając się przez osłony, za jakimi się schronili. Żaden z nich nie miał nawet czasu wymierzyć, a co dopiero oddać strzał do nacierających. Ci ostatni zaczęli dodatkowo oskrzydlać oponentów, na tyle, na ile pozwalała na to ograniczona wieżowcami przestrzeń wielkomiejskiej ulicy.

Chociaż Ikoren zazwyczaj upajał się walką, dając upust swojej drapieżnej naturze, teraz zabijał ludzkich żołnierzy niemal beznamiętnie, prawie im współczując. Imubiańscy piechurzy dysponowali bowiem prymitywnym sprzętem, nie dającym im żadnych szans w starciu z soreviańskimi oddziałami śmierci. Sam Shimure zabił już ponad dwudziestu przeciwników, ale nie odczuwał z tego powodu dumy - nie wyglądało mu to na bitwę, ale zwykłą rzeź.

Wespół z innymi Sarukeri podchodził coraz bliżej prowizorycznej barykady, z uniesioną bronią. Jeszcze jeden człowiek w jego polu widzenia wychylił się zza wraku czołgu w próbie oddania strzału, ale zaledwie to zrobił, a Ikoren pojedynczym strzałem odstrzelił mu głowę.

- Odwrót! - zawołał imubiański oficer - Wycofać się!

Część wrogich żołnierzy poderwała się naraz, usiłując dać ogień osłonowy swoim uciekającym kolegom, ale szybko zginęli, rozszarpani przez naddźwiękowe kule z karabinów Sarukeri. Ikoren skrzywił się boleśnie - nie był to pierwszy raz, gdy cofali się przed natarciem Sorevian, próbując kolejnych rozpaczliwych środków. Poprzednio położyli zasłonę dymną, ale sivantien bez najmniejszej trudności dostrzegli ich poprzez termowizję. Tym razem kilku z nich cisnęło granaty błyskowe, ale i to na niewiele się zdało - wizjery hełmów Sarukeri dostosowały się bowiem do nagłej zmiany natężenia światła. Nawet zaś, gdyby zawiodły, wszczepione jaszczurom optyczne implanty sprawiały, że ich oślepienie graniczyło z cudem. Dzięki temu Sorevianie wciąż doskonale widzieli uciekających wrogów - i bez trudności strzelali im w plecy.

Nieliczni ocaleli Imubianie uciekli właściwie tylko dzięki temu, że Sarukeri byli zwyczajnie niechętni strzelaniu do wrogów, których uważali za praktycznie bezbronnych. Nie poświęcali więc wiele uwagi wybijaniu uciekających. Tak samo było na poprzednich barykadach. Tym razem jednak Sorevianie zostali także rozproszeni przez poważniejsze zagrożenie.

- Myśliwce! - zawołał ostrzegawczo jeden z Sarukeri - Na wprost!

Klucz trzech imubiańskich Gladiusów zniżył lot i skierował się bezpośrednio na oddział Ikorena. Shimure obawiał się w pierwszej chwili, że ostrzelają żołnierzy, ale zamiast tego wzięły na cel pięć towarzyszących im transporterów. Przeorały je ogniem z działek, nie czyniąc im jednak żadnej szkody.

Kiedy myśliwce przeleciały w końcu nisko ponad głowami Sarukeri, żołnierze z trzeciej drużyny plutonu Raizy odpalili w nie rakiety. Imubiańskie maszyny były bardzo słabo chronione przed sensorami, a pociski z ręcznych wyrzutni AGM-32 miały własne systemy namierzania, toteż szybko odnalazły cele i podążyły za Gladiusami. Można je było już uznać za zestrzelone.

Ikoren westchnął, raz jeszcze spojrzawszy na imubiańskich żołnierzy, którzy zdążyli się już oddalić. Sarukeri wciąż mogli ich łatwo zabić, ale po prostu nie uważali tego za konieczne. Ci ludzie nie stanowili dla nich żadnego wyzwania - Shimure już na początku podzielił swoją kompanię na trzy plutony, dołączając do tego dowodzonego przez mai derian Raizę. Każdy z tych plutonów był bowiem siłą absolutnie wystarczającą, aby zmasakrować dowolne stojące im na drodze siły Legionistów - jak kazali się nazywać imubiańscy wojownicy. Pluton Raizy, wspierany przez pięć RA-56, jakie dowiozły go na miejsce, od dłuższego czasu podążał tą ulicą i rozbił już kilka dużo liczniejszych formacji, bez strat własnych. Sarukeri zabijali ludzi natychmiast, nie dając im nawet szans na odpowiedzenie ogniem. Wyjątkiem były sytuacje, gdy do ataku podrywało się zbyt wielu Legionistów jednocześnie, by można ich było zabić wszystkich naraz - a i wtedy okazywało się, że kombinezony Sorevian są całkowicie odporne na ich zwykłą broń. Jedynie uzbrojenie przeciwpancerne Imubian miało dostateczną siłę przebicia, aby naruszyć pancerze Sarukeri, ale i to nie w każdym przypadku - spośród kilku trafionych z takiej broni Sorevian, tylko dwaj odnieśli lekkie rany, nie wyłączające ich z walki. Na tym odcinku Legionistów wsparło kilka czołgów, ale te okazały się bezradne wobec transporterów typu Engara. Pociski wrogich maszyn nie były w stanie naruszyć ich czołowego pancerza, za to soreviańskie pojazdy jedną salwą lekkich rakiet zniszczyły błyskawicznie całą kolumnę. Pozostawały jeszcze nieprzyjacielskie myśliwce, które z początku stwarzały pewne zagrożenie ze względu na swoją liczebność - teraz jednak były już poważnie przetrzebione. Shimure nie spodziewał się, aby opór Imubian miał jeszcze długo potrwać - całkiem sporo ich jednostek dokonało desantu na terenie stołecznego miasta kolonii, ale przysłane tu błyskawicznie siły soreviańskie i sojusznicze szybko oczyszczały z nich teren.

Ikoren stanął na skraju opuszczonej barykady - wzniesionej z wraków pojazdów cywilnych - którą rozbijały właśnie transportery, dając swobodne przejście Sarukeri. Wkrótce u jego boku pojawiła się Raiza, chłoszcząc ziemię długim ogonem w wyrazie irytacji.

- Piep**ony pluton egzekucyjny - rzuciła z niesmakiem.

- Dopóki ich cholerni oficerowie nie pojmą, że lepiej się poddać, będziemy musieli ich zabijać - stwierdził Ikoren, po czym dodał - Chyba próbują zakładać kolejną barykadę.

Przybliżył obraz na wizjerze, dzięki czemu mógł dostrzec w oddali, jak ocaleli z poprzedniego starcia Imubianie docierają do położonego nieopodal skrzyżowania. Połączyli się tam z dwoma czy trzema innymi mniejszymi oddziałami, żywiąc najwyraźniej nadzieję, iż w grupie będą mieli większe szanse. Wykonali nawet prowizoryczny okop, zakładając ładunki wybuchowe i wysadzając odcinek w poprzek ulicy.

- Tu rigered jeden - rzucił Ikoren przez komunikator - Dowódcy plutonów, meldujcie.

- Rigered jeden, tu rigered jeden-jeden - odezwał się Esaren - Postępujemy bez większych trudności. Zniszczyliśmy już jednostki wroga w sile kilku kompanii, brak strat własnych.

- Tu rigered jeden-trzy - rzekł Kobare - Również nie ponieśliśmy strat.

Shimure obejrzał się na Raizę, która wzruszyła ramionami.

- Sam pan widzi, garave, jak wygląda sytuacja - stwierdziła.

- Widzę, niestety - mruknął Ikoren - Postępujemy dalej, ale powoli. Może tym razem szykują coś poważniejszego.

- Rozkaz, garave. Jeśli pan pozwoli, teraz ja pójdę w awangardzie.

Oficer skinął głową, po czym powtórnie ujął karabin w obie dłonie, podążając tym razem nieco dalej, tuż koło drugiego w kolumnie transportera. Jeszcze zanim w ogóle zbliżyli się do skrzyżowania, padły z ich strony pierwsze strzały. Byli wciąż poza zasięgiem skutecznego ognia Imubian - posiadających gorszą broń i nie dysponujących osprzętem, pomagającym w celowaniu - ale sami już z tej odległości mogli celnie strzelać do każdego, kto choć odrobinę wychyliłby się z prowizorycznego okopu. Wszystko wydawało się iść doskonale, Imubianie nadal do nich nie strzelali, a mimo to Ikorena ogarnęło przeczucie, że coś jest nie tak, podobnie jak podczas niedawnych ćwiczeń na Sorev. Jego wrogowie może i używali prymitywnego sprzętu, ale z pewnością nie byli niekompetentni. Shimure raz jeszcze spojrzał na skrzyżowanie, tym razem poprzez termowizję, i zamarł, na bardzo krótką chwilę.

- Raiza, zatrzymaj pluton - rzucił przez interkom.

Jaszczurzyca uniosła rękę, dając Sarukeri znak, by stanęli. Wojownicy momentalnie wstrzymali marsz, a ci stojący na czele opadli na kolana, z własnej inicjatywy przyjmując obronną pozycję.

- Co jest, garave? - zapytała Raiza, trochę niecierpliwie.

- Spójrz na to lepiej w spektrum termicznym - odparł Ikoren - Przygotowali zasadzkę.

Sorevianka musiała w tej chwili dostrzec to, co już widział Shimure - dwa inne, ukryte zgrupowania Imubian. Ustawiły się na ulicach krzyżujących z tą, którą postępowali Sarukeri, tuż przy samym skrzyżowaniu. Nie dało się ich dostrzec gołym okiem, gdyż zasłaniały je wysokie budowle. Nieprzyjacielscy żołnierze byli skupieni przy kilku stanowiskach ciężkiej broni. Wyglądało na to, że czekali, aż Sarukeri podejdą bliżej i wychylą się zza rogów zabudowań, by móc niespodziewanie otworzyć do nich ogień.

- Rozmieścili tam jakieś działka - stwierdził Ikoren - Większy kaliber może się przebić przez nasze kombinezony.

- Śmiem wątpić - odrzekła Raiza - Ale, oczywiście, nie warto ryzykować. Poślijmy przodem transportery.

Sorevianka wydała rozkazy i Sarukeri rozstąpili się na boki, dzięki czemu RA-56 mogły przejechać. Żołnierze jednocześnie cały czas strzelali z bezpiecznego dystansu do tych Imubian, których mogli dosięgnąć. Kiedy pojazdy wysforowały się nieco do przodu, Sarukeri poderwali się i podążyli ich śladem. Było względnie spokojnie, dopóki pierwszy z transporterów nie wjechał na skrzyżowanie.

Legioniści natychmiast skierowali na niego cały ogień, który w chwilę potem objął także drugą maszynę w kolumnie. Strzelało jednocześnie pięć lub sześć działek, dwaj żołnierze ostrzelali nawet czołowy transporter z ręcznych wyrzutni rakietowych. Broń Imubian nie była jednak w stanie naruszyć pancerzy soreviańskich pojazdów, które szybko otworzyły ogień z własnych działek, zasypując wrogie stanowiska kasetowymi pociskami. W chwilę potem na skrzyżowanie wkroczyli Sarukeri. Starcie szybko przerodziło się w rzeź.

Raptem nad głową Ikorena - ku jego zaskoczeniu - mignęła liliowa wiązka laserowa. Zaraz po niej, pojawiły się kolejne. Sarukeri, zaalarmowani, opadli na kolana lub skryli się za pojazdami - które ustawiły się teraz w poprzek ulicy - by nie zostać trafionymi.

- To Terranie! - zawołał ktoś - To Marines!

Istotnie tak było. Shimure zorientował się wreszcie, skąd dochodzą strzały z karabinów laserowych - najwyraźniej ukryci w prowizorycznym okopie Imubianie mieli za sobą inny własny oddział, który cofał się teraz pospiesznie przed atakującymi ich Marines. Pędzili ich prosto na Sarukeri, odcinając tym samym ocalałym wrogom drogę ucieczki. Przybliżając obraz na wizjerze, Ikoren mógł to wyraźnie dostrzec.

Ogień Marines wkrótce zelżał. Najwyraźniej dostrzegli, że pędzą żołnierzy wroga w pułapkę i nie ma potrzeby ich zabijać.

Shimure nakazał Sarukeri wstrzymać ogień, po czym włączył translator.

- Poddajcie się! - ryknął - To już koniec!

Odpowiedź nie nadeszła od razu. Dopiero po kilku chwilach od strony okopu dobiegł go gniewny okrzyk, który translator natychmiast przełożył.

- Pie****cie się, gadziny!

Ikoren pokręcił głową z dezaprobatą.

- Poddajcie się! - powtórzył - Marines atakują was z drugiej strony i zaraz tu będą! Nie macie już dokąd uciekać! Jesteście bez szans! Poddajcie się natychmiast!

Zauważył, że w tej właśnie chwili do okopu wpadło kilkudziesięciu ich towarzyszy, którzy przed chwilą walczyli z Marines. Musieli teraz widzieć terrańskich żołnierzy i zdawać sobie sprawę, że nie ma już odwrotu. Musieli także mieć świadomość, że ich śmierć byłaby w tej sytuacji bezsensowna. Ikoren pomyślał z goryczą, że gdyby w dalszym ciągu odmawiali poddania się, mógłby po prostu wydać swoim żołnierzom rozkaz przejścia na termowizję i strzelania do Imubian bezpośrednio, przez ścianę okopu. Soreviańska broń hipersoniczna miała taką moc penetracji, że naturalne przeszkody terenowe były wobec niej bezużyteczne.

Najwyraźniej legioniści zrozumieli, że nie mają już innego wyjścia, bowiem wkrótce na skraj okopu ostrożnie wszedł jeden z nich - wyraźnie przerażony, jak gdyby bał się, że Sorevianie otworzą do niego ogień. Shimure skrzywił się - taka sugestia była dla niego obraźliwa, szczególnie że człowiek ten nie miał broni i niósł w ręku strzęp białego materiału, jednoznacznie wskazujący na jego intencje.

- Poddajemy się! - zawołał - Nie zabijajcie nas!

Ikoren dał swoim żołnierzom znak, aby poderwali się i wkroczyli do okopu. Widział już, że z naprzeciwka nadchodzą niespiesznie Marines. Wraz z pozostałymi Sarukeri, stanął na brzegu leju powstałego po detonacji ładunków wybuchowych Imubian, z uniesioną bronią, zaglądając do środka.

Imubianie rzucili już swoje karabiny i w chwili, kiedy na skraju okopu stanęli Sarukeri, podnieśli się z ziemi, stając z uniesionymi rękami. Dotyczyło to jednak tylko tych, którzy byli w stanie to zrobić. Ikoren dostrzegł bowiem wśród nich mnóstwo rannych - niektórych na tyle ciężko, że leżeli bezwładnie. Ludzi było łącznie kilkudziesięciu, i w większości sprawiali wrażenie przestraszonych. Niektórzy jednak stali z raczej obojętnymi lub nawet - w kilku przypadkach - zaciętymi wyrazami twarzy.

Sarukeri podeszli do nich i zaczęli kolejno odbierać im pozostałą broń - przypięte do pasów noże i pistolety, oraz wiązki granatów. Ikoren przeszedł między szeregami świeżo upieczonych jeńców, podchodząc do Marines. Ich dowódca - z dystynkcjami oficera - wystąpił naprzód.

- Witam - rzekł Shimure - Jestem garave Ikoren z 64. Dywizji...

- Porucznik Bowman - przerwał Terranin, zaskakując Sarukere chłodnym tonem głosu - Dziękuję za asystę.

- I nawzajem, poruczniku - odrzekł jaszczur - Gdybyście im nie odcięli drogi, pewnie wciąż odmawialiby poddania się i ginęli bez sensu.

- Myślałem, że wy wolelibyście po prostu ich wystrzelać - Marine parsknął niewesołym śmiechem - Zajmiecie się nimi?

- Oczywiście, poruczniku. Rannych opatrzymy od razu, na miejscu, później wszystkich odeskortujemy do punktu zbornego.

- Więc nie będziemy wam przeszkadzać. Mamy tu bitwę do wygrania.

Marines podążyli dalej, z czego Shimure był w gruncie rzeczy zadowolony. Zdążył już zauważyć, że dowodzący nimi oficer nie przepada za obcymi. Z pewnością nie był również zachwycony faktem, iż musi zabijać swoich pobratymców. Zapewne wolałby tego nie robić i jedynie żelazna dyscyplina utrzymywała go w ryzach. Ich wzajemne towarzystwo byłoby zatem nie do zniesienia tak dla Terranina, jak i Sorevianina.

Ikoren powrócił do jeńców. Ci, którzy nie odnieśli obrażeń, zostali posadzeni w rzędzie, na skraju okopu, gdzie pilnowało ich kilku Sarukeri. Raiza wydała już rozkazy odnośnie rannych - sanitariusze, z pomocą innych sivantien, przystąpili do ich opatrywania i podawania im leczniczych stymulantów, przenosząc do transporterów tych Imubian, którzy otrzymali poważniejsze rany.

Shimure przez chwilę obserwował, jak lekarze doglądają rannych, po czym skierował się do skraju okopu, zajętego przez jeńców, którzy wyszli z walki bez szwanku. Otworzył wizjer, spoglądając na nich własnymi oczyma. Wydawali się raczej przestraszeni i zagubieni, choć niektórzy z nich wyglądali na bardziej zawziętych - jak gdyby żałowali, że się poddali.

Translator miał wciąż włączony, toteż rozumiał ich rozmowy.

- Shata'lin - rzucił jeden z młodszych żołnierzy - Piep**one gadziny.

- Czemu nas po prostu nie zabiją? - rzekł inny.

- Pewnie trafimy do jednej z ich gadzich wiedźm. Psioniczne tortury to ich spe...

- Idioci - prychnął pogardliwie jakiś żołnierz starszej daty, z wyrazem zobojętnienia na twarzy - Widziałem Shata'lin, i te przerośnięte jaszczurki na pewno nimi nie są. To musi być ta druga gadzia rasa, z "tamtej strony".

Ta wiadomość wywołała wśród Imubian wyraźną konsternację.

- To nie są Shata'lin? - zapytał jeden z żołnierzy, ten, który wcześniej wspomniał o "gadzich wiedźmach" - Więc co to za jedni?

- Nie słuchałeś, k***a, na odprawach? Mówili przecież, że po drugiej stronie bramy są jakieś inne jaszczurki, podobne trochę do tych Shata'lin. Tak samo jak mówili, że są tam ludzie. Ci, którzy nas teraz zaatakowali.

- Piep**eni zdrajcy... - wywarczał ktoś, ale nie zwrócono na niego uwagi.

- Ale czym się w takim razie różnią te jaszczurki, czymkolwiek są, od Shata'lin?

Oczy imubiańskich żołnierzy zwróciły się w stronę starego weterana.

- Kurna, jest mnóstwo różnic - burknął tamten w odpowiedzi - Powiedziałbym, że są jeszcze więksi i bardziej masywni, że łby mają inne, że ogony są zdecydowanie dłuższe i większe... no i te cholerne pancerze wspomagane. Całkiem inne, bez całego mnóstwa piep**onych zdobień.

Cała sytuacja zapewne rozbawiłaby Ikorena, gdyby nie fakt, że był wciąż zdegustowany wcześniejszą walką. Od chwili, gdy otworzył wizjer, czuł krzepiący zapach krwi, ale tym razem nie poprawiało mu to zbytnio nastroju. Niektórzy Sarukeri byli jednak bardziej podatni na podszepty swojej wewnętrznej bestii - stojąca na lewo od Shimurego wojowniczka, również z otwartym wizjerem, wpatrywała się intensywnie, niemal pożądliwie, w kilku wyraźnie przerażonych tym faktem Imubian. W pewnej chwili wyszczerzyła nawet kły w drapieżnym uśmiechu, przejeżdżając po nich niespiesznie długim językiem - co, zapewne zgodnie z jej oczekiwaniami, wzbudziło u jeńców jeszcze większy przestrach. Lecz większość Sarukeri, których twarze były widoczne, po prostu stała, z obojętnym spojrzeniem, nie zdradzając żadnych emocji. Raiza była pewnie najbardziej nieszczęśliwa.

Shimure wydał z siebie głośne prychnięcie, po czym postąpił krok do przodu, rytmicznie uderzając z irytacji ogonem o ziemię, tak jak wcześniej robiła to Raiza.

- Kto jest waszym dowódcą? - zapytał, na tyle beznamiętnie, na ile mógł.

Imubianie spojrzeli po sobie. Po chwili jeden z nich - starszy żołnierz o twarzy pokrytej bliznami, noszący u szyi metalową płytę z orłem - uniósł rękę.

- To ja, kapitan Albus Buteo, dwunasta kompania desantowa Czternastej Floty - oficer wyraźnie nie był przestraszony, a raczej poirytowany.

Ikoren zrobił krok w jego kierunku, wpatrując się weń z dezaprobatą. W jego oczach, to właśnie ten człowiek posłał swoich podwładnych na bezsensowną śmierć.

- Jestem garave Ikoren Shimure - rzekł Sorevianin z pogardą - Mam obowiązek poinformować ciebie i twoich ludzi, że jesteście jeńcami wojennymi. Zabierzemy was wszystkich do naszej bazy, gdzie już pozostaniecie. Mogę wam przysiąc na mój honor, że będziecie traktowani odpowiednio, a wasi ranni towarzysze otrzymają niezbędną pomoc medyczną.

Imubiańscy żołnierze jeszcze kilka chwil temu sprawiali w większości wrażenie przerażonych, ale teraz wyglądało na to, że strach ich opuścił. Prawdę mówiąc, na ich twarzach pojawiła się wręcz ulga.

- Czyli dla nas to koniec wojny? - rzucił jeden z nich do kolegi, z nadzieją w głosie, nie zważając na ostre spojrzenie Albusa - Wrócimy do domu?

Ikoren odwrócił się do niego.

- Na waszym miejscu nie liczyłbym na to - oznajmił, znów neutralnym tonem - Nie wiem, jakie u was panują zwyczaje i co robią z jeńcami Shata'lin, ale ponieważ znaleźliśmy się w stanie wojny, nie odeślemy was do swoich. Pozostaniecie u nas trochę czasu, dopiero później zapadnie decyzja, co z wami zrobić. Mogę wam jednak obiecać, że nie spotka was żadna krzywda. Możliwe, że będziecie mogli uzyskać obywatelstwo Zjednoczonych Narodów Soreviańskich... tak jak wielu Terran.

Imubianie dopiero otrząsnęli się z przestrachu i szoku spowodowanego pojmaniem przez sivantien, gdy nagle spadł na nich najwyraźniej kolejny wstrząs, znów pozbawiając otuchy. Shimure niemal im współczuł, chociaż w istocie nie rozumiał ich. Niewola była może hańbiącym doświadczeniem, ale przynajmniej nie groziłaby im już śmierć.

Kątem bocznie osadzonego oka uchwycił krwawą miazgę, jaka pozostała z obsługi ciężkiej, stacjonarnej broni - zmasakrowanej przez pociski kasetowe - i ogarnął go gniew. Znów skierował spojrzenie na Albusa, który zbladł nieznacznie - najwyraźniej odczuwając teraz instynktowny lęk - lecz nadal starał się utrzymać hardą minę.

- Dlaczego nie poddaliście się wcześniej? - warknął jaszczur, nie kryjąc oburzenia - Od początku nie mieliście żadnych szans.

Imubianin wyglądał na szczerze zaskoczonego - może nawet zbulwersowanego - tym pytaniem.

- Myślałem, że to oczywiste nawet dla nieludzi - odrzekł. - A widząc, jak walczycie, spodziewałbym się, że wiecie, co to zaciekłość i determinacja. Legion to wojsko zawodowe. Poddawać z byle powodu to się może plebejska milicja, czy inna hołota, ale nie żołnierze, których uczono, by walczyć za ojczyznę do ostatniej kropli krwi. Poddałem oddział tylko dlatego, że było nas zbyt mało, by zadać wam straty, a gdy tylko przyjdzie odsiecz, każdy sprawny chłop się przyda.

Ikoren słuchał tego z rosnącą złością.

- Nawet w pełnej liczbie byliście zbyt słabi, by zadać nam straty - wywarczał głosem, w którym pobrzmiewał groźny, drapieżny pomruk, jak gdyby Shimure miał zaraz zaryczeć, niczym dzikie zwierzę - Mimo waszej ogromnej liczebnej przewagi, mamy tylko dwóch lekko rannych, którzy wciąż są zdolni do walki. Waszych natomiast zginęły setki. Co w ten sposób osiągnęliście? Nic! - Ikoren wykrzyczał to słowo, co zabrzmiało, jakby naprawdę zaryczał - Ci żołnierze zginęli na próżno i dalej ginęliby na próżno, przy takiej dysproporcji sprzętu!

- Jeśli dopuszczasz do siebie myśl, że giniesz w bitwie na próżno, to żaden z ciebie żołnierz - odparował Albus niewzruszenie - Przede wszystkim zmarnowaliście na nas czas, czas, który pozostałe nasze siły mogły wykorzystać. Dobry żołnierz musi widzieć wyższy cel własnych działań, a nie tylko czubek swojego nosa.

- Sihenei... - zaczął Shimure, powstrzymał się jednak z trudem - Jaki wyższy cel? Nie osiągnęliście żadnego celu, zaangażowaliście jedynie garstkę tych, którzy i tak nie mieli w tej chwili pożytecznego zajęcia - Ikoren usłyszał, jak stojąca za nim Raiza parsknęła sardonicznym śmiechem - Garstkę, która jest niczym w porównaniu do dziesiątek milionów naszych czy terrańskich wojowników, desantujących się w tej chwili na planecie - jaszczur zrobił pauzę, znów starając się opanować gniew - Setki waszych żołnierzy... dzielnych żołnierzy... zginęło na próżno, a ty przeliczasz ich życia na urojony czas, jaki zyskaliście? Życie nic dla ciebie nie znaczy?

- Gdybyśmy obawiali się śmierci, nie wstąpilibyśmy do wojska. Walczymy za własny kraj. Chcemy zobaczyć jak Imubia rośnie i się rozwija. A wy chcecie odebrać moim ludziom możliwość powrotu do ojczyzny. Dać im "możliwość" życia w marionetkowej społeczności pod obcym butem. - kapitan zaśmiał się sardonicznie - Nawet nie wiecie kogo pchacie pod swoje progi. Nigdy nie przestaniemy was zwalczać.

Kilku Sarukeri, usłyszawszy te ostatnie słowa, roześmiało się, ponuro i pogardliwie - przypominało to serię rytmicznych pomruków. Także Shimure uśmiechnął się gorzko w duchu, pomimo sytuacji. Ten człowiek, przedstawiciel rasy słabej i wątłej w porównaniu do sivantien, mówił o ich zwalczaniu - i to w sytuacji, gdy właśnie został przez nich z łatwością pokonany, mimo posiadania broni oraz sprzętu bojowego.

- Słuchaj, mlekojadzie - Ikoren zwęził oczy - Nie interesuje mnie, jakie kłamstwa o rasach innych, niż twoja, zaszczepił ci twój rząd. Ten sam, który zaszczepił wam również, byście poświęcali życie za nic. Jeżeli nie wiesz, kiedy warto zapłacić cenę w życiach poświęconych za osiągnięty cel, nie możesz się uważać za prawdziwego wojownika - Jaszczur zbliżył pysk do jego twarzy, znów powodując u niego instynktowny lęk; człowiek odsunął się nieznacznie, jakby w obawie, że Sorevianin go ugryzie - A jeśli tak lekceważąco traktujesz życie tych, których oddano pod twoją komendę, nie zasługujesz na to, by być oficerem.

Gwałtownym, lecz jednocześnie nieco teatralnym gestem, Ikoren sięgnął do ramienia człowieka, chwytając go za mundur i zrywając pagon. Wstrząsnęło to Albusem - Shimure dostrzegł nawet, że i jego żołnierze wyglądają na całkowicie zaskoczonych. Jedynie kilku wyglądało na rozbawionych tą sytuacją - jeden z nich stłumił chichot. Imubiański oficer, pomimo szoku, starał się zachować zimną krew. Wziął głęboki wdech i wyrzucił z siebie potok słów.

- Przewidywalne. Nie potrzeba było wiele, byś pokazał prawdziwą gębę, gadzie. Zaczynacie od pozbawiania oficerów godności... Kto będzie następny? Szeregowcy? A co potem? Pewnie pozabijacie nas wszystkich. Ale powiem ci jedno, gadzino - kapitan uniósł głowę do góry, tak, by Ikoren dobrze widział jego twarz - to, co zerwałeś, to tylko durny symbol. Prawdziwy dowódca...

Imubianin urwał, zaalarmowany wściekłym, przeciągłym warkotem Ikorena. Na wzmiankę o zabijaniu jeńców, jaszczur obnażył ostre kły w wyrazie furii, a jego ręka odruchowo powędrowała do rękojeści noża. Shimure kilka razy rozwierał i zwierał palce, rozczapierzając ostre pazury, ale ostatecznie się opanował.

- Przysięgałem wam na mój honor - wycedził z taką wściekłością, że przestraszony Albus znów cofnął się nieznacznie - że nie spotka was krzywda. Jeżeli sugerujesz, że tak łatwo złamałbym przysięgę, najwyraźniej obrażasz mój honor. Chętnie zmyłbym tę zniewagę twoją krwią, w rytualnym pojedynku. - Jaszczur zbliżył się, ponownie przyprawiając człowieka o przestrach. - Ale muszę się chyba od tego powstrzymać. Nie okryję się hańbą, walcząc z takim słabeuszem. Muszę też wybaczyć ci hipokryzję. Śmiesz mnie oskarżać, iż pozbawiłem cię godności oficera, ale już po chwili przyznajesz, że to był jedynie sym...

- Garave - wtrąciła Raiza; Shimure obrócił łeb, spoglądając na nią lewym okiem - Skończyliśmy już z rannymi. Wszyscy dostali stymulanty, środki przeciwbólowe i opatrunki, kilku podaliśmy fenure. Ciężej rannych umieściliśmy wewnątrz transporterów, lżej ranni i zdrowi pójdą pieszo za pojazdami. Jeden RA-56 kazałam zostawić pusty, pojedzie dalej z nami jako wsparcie.

- Dobrze - odparł Ikoren - Wszystkie Engary mają pojechać do bazy, niech zabierze się z nimi drużyna mai nigate karisu Dakadego. Niech pilnują, żeby jeńcy im się nie wymknęli. My będziemy kontynuowali czesanie miasta.

- Tak jest, garave - szczeknęła Raiza, po czym zawołała polecenie do Dakadego.

Shimure wydał z siebie syczące westchnienie, opanowując wreszcie niedawną furię i odwrócił się do Imubian, wołając tak, aby wszyscy go usłyszeli.

- Wasi ranni koledzy pojadą transporterami, a po dotarciu na miejsce zostaną przeniesieni do szpitala. Reszta pójdzie pieszo za pojazdami i naszymi żołnierzami. Zbierać się!

Podczas gdy ludzie, z wahaniem, zaczęli opuszczać okop i stawać na drodze, przy kolumnie RA-56, Shimure znów spojrzał na Albusa.

- Spójrz na to z innej strony - mruknął - Tak bardzo ci zależało na wyimaginowanym czasie, jaki zyskiwałeś na daremnej śmierci setek żołnierzy. Pomyśl o tym, ile swoich zapasów będziemy musieli zużyć, aby zapewnić tobie i twoim podwładnym wyżywienie i godziwe warunki. I ile byśmy ich zużywali, gdyby cały wasz oddział trafił do niewoli.

Ikoren zadbał o to, aby jego ostatnie słowa zabrzmiały odpowiednio szyderczo. Stał jeszcze przez chwilę, odprowadzając wzrokiem Imubianina, który, postępując za swoimi ludźmi, także powoli wychodził z okopu. Wyglądał na urażonego, ale jednocześnie nieco przygaszonego. Sprawiał przez moment wrażenie, jakby zamierzał powiedzieć coś jeszcze, ale szybko odwrócił się od Shimurego i dołączył do swoich żołnierzy.

Kilka alitów temu, kiedy Ikoren podążał w jednym z transporterów na pole bitwy, odprężał się przy dźwiękach utworu instrumentalnego kompozytora Takanodego, jaki odtwarzał poprzez system audio kombinezonu. Teraz znów nabrał ochoty na jego posłuchanie, wciąż rozdrażniony dotychczasowym przebiegiem walk oraz kłótnią z Albusem. W szczególności złościł go fakt, iż Imubianin miał czelność otwarcie podważać jego honor oraz wartość danego przezeń słowa. Niewiele było gorszych obelg, jakie mógł usłyszeć soreviański wojownik.

Raptem Shimure usłyszał komunikat od Kobarego.

- Rigered jeden - rzucił oficer - Tu rigered jeden-trzy. Zagnaliśmy wrogów na jakiś plac, z kilku innych stron odcinają im drogę oddziały ferviańskie z KDA oraz Terranie. Część Imubian wycofuje się na waszą pozycję, garave.

- Tu rigered jeden - odrzekł Ikoren - Przyjąłem, dziękuję.

Zamknął wizjer hełmu, po czym dał znak Raizie, która natychmiast zawołała rozkazy do pozostałych towarzyszących im Sarukeri. Brak jednej drużyny oraz czterech z pięciu Engar poważnie uszczuplił ich oddział, ale nadal było to aż nadto, by pokonać słabych Imubian. To jednak zdawało się do tych ostatnich nie docierać - nic nie wskazywało na to, aby mieli skapitulować. Shimure podziwiał odwagę ich żołnierzy, gardząc jednocześnie głupotą oraz lekkomyślnością dowódców, zdecydowanych toczyć bezsensowną i z góry przegraną walkę.

- Wygląda na to - mruknął do siebie pod czarną okrywą wizjera - że z Takanodego nici.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zainspirowany poznaną nie dawno twórczością Sapkowskiego postanowiłem samemu spróbować swoich sił z fantasy. Zamierzam napisać kilka krótkich, humorystycznych opowiadań z akcją osadzoną w stworzonym przeze mnie świecie. Oddaję swoje wypociny pod Waszą surową ocenę i liczę na konstruktywną krytykę smile_prosty.gif

http://znudzony-zyci...jezyki-ognia-1/

http://znudzony-zyci...jezyki-ognia-2/

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Der_SpeeDer

Co ja mam ci powiedzieć...

Nic. ;) A skoro już o tym mowa - wczoraj przeczytałem najnowszy rozdział i wygląda na to, że Twój styl już zaakceptowałem na nowo. Znaczy niektóre z poruszonych przeze mnie kwestii nadal mi nieco przeszkadzają, ale skoro tak chcesz pisać, to już Twoja wola. Sama akcja była ciekawa i nie zauważyłem w niej żadnych uchybień. Kłótnia Ikorena z Albusem, która, zdaje się, miała być w tym fragmencie najważniejsza, wyszła wzniośle; chyba nawet zbyt wzniośle jak na mój gust, a to głównie ze względu na kwestie Shimure(go?).

Ustawiły się na ulicach krzyżujących z tą, którą postępowali Akirni, tuż przy samym skrzyżowaniu.

Niby prosiłeś, żebym pisał bardziej o fabule i kwestiach merytorycznych, ale to powtórzenie mocno kłuło mi w oczy. Jeśli zresztą nie masz nic przeciwko, nadal chciałbym punktować błędy językowe, tylko postarałbym się pisać tylko o tych ewidentnych (skoro Kefka może, to ja też ;)).

@Adde

Rzeczywiście, czuć, że było to Sapkowskim inspirowane. :) Ogólnie ciekawa próba, zwłaszcza rozwalił mnie fragment z "elfami do gazu" (no i jeszcze jeden smaczek, ale nie chcę wyjść na prymitywa xD). Zabrakło mi jednak jakiegoś bardziej wyrazistego stylu, zwłaszcza że choć jest podobny do tego, który ma AS, to mimo wszystko nie czuć takiego polotu. Zauważyłem też drobne błędy w zapisie dialogów, tzn. czasem przerzucasz kwestie mówione do następnego akapitu w sytuacji, kiedy coś mówi ta sama postać.

? [beeep] ? powtórzył jeszcze raz na wypadek gdyby ktoś nie dosłyszał.

Skoro Thyrian powiedział to po raz drugi, wystarczy samo "powtórzył".

Oboje roześmiali się.

To mężczyźni się roześmiali, więc "obaj".

Wydawało się że siła i energia opuszczą ich na dobre, gdy nagle w pole światła bańki dostał się wielki fresk na suficie.

W tym kontekście to nie przypadkiem to samo?

Korytarz zwężył się.

Zwęził.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Hej, hej, hej, jednak pamiętam hasło do konta, weszło za pierwszym podejściem.

Najwyższy czas wyjaśnić pewne sprawy, bo widzę, że pojawiły się pytania o moją stronę cross-overa. Lecimy więc:

Co do nhilarskich, niemiecko brzmiących nazw - bo Nhilarowie mają trochę niemieckich korzeni i tyle ;). To w sumie dość zabawna sprawa, bo we wczesnym, a nawet bardzo wczesnym etapie istnienia mojego uni, Nhilarowie byli nie mniej, nie więcej jak krasnoludami - wtedy jeszcze Oko było de-facto pseudo-tolkienowskim worem typowego fantasy. Krasnoludzkie-niemieckie naleciałości jednak Nhilarom pozostawiłem, uznałem bowiem, że język zbliżony do Niemieckiego pasowałby do ich praktycznej natury.

Dalej, co do zdolności produkcyjnych Krakenów - to, jak przystało na moje uni, kolosalne maszyny na które mogą sobie pozowlić tylko najbogatsze korporacje, a i to w raczej niewielkiej liczbie, przy czym Krakeny używane przez Abhair są najlepszymi w całej Federacji, głównie dlatego, że to ona posiada na nie patent i może sobie na to po prostu pozwolić.

Kraken to szczytowe osiągnięcie nhilarskiej i opatentowanej przez korporację Abhair technologii modułowej - choć sam okręt nie jest wykonany ze standardowych modułów.

Są to generalnie maszyny przeznaczone do w pełni samodzielnego przeprowadzenia większości operacji. Oprócz ogromnych ładowni, każda taka latająca fabryka ma na pokładzie sprzęt do obróbki materiałów naturalnych, a także wydobycia z mniejszych asteroid (do kopania na większych Kraken buduje normalne stacje wydobywcze). Zapewnia im to ogromną wręcz uniwersalność.

Zgodnie z dyrektywami, Krakeny zwykle nie ruszają się bez ładowni wypełnionej w połowie przerobioną już na prefabrykaty rudą. Dzięki temu są w stanie błyskawicznie złożyć większość maszyn przydatnych w planowanych lub nieplanowanych operacjach - a nhilarska technologia modułowa dodatkowo ułatwia sprawę.

Co do samych modułów - są one zunifikowane i wymienne - każdy większy statek składa się de-facto z tych samych "klocków", które można w razie potrzeby wymienić, czy zastąpić innymi. Frachtowiec można łatwo i szybko przerobić na w pełni sprawny okręt wojenny i vice versa. Nhilarowie nie posiadają zunifikowanych klas okrętów - na ten przykład krążownikiem jest po prostu każdy okręt spełniający warunki odnośnie rozmiarów i wielkokalibrowej broni, ale zunifikowanych klas już u nhilarów po prostu nie ma. Dokładna konfiguracja każdej jednostki zależy od potrzeby i upodobań klienta. Co zabawniejsze, moduły, z których stawia się normalne budynki często służą do produkcji sekcji mieszkalnych na statkach. Oczywiście, Nhilarskie miasta, przynajmniej we wczesnym okresie po założeniu są przez taką unifikację absolutnie wszystkiego co się da raczej mało urokliwe, ale za to jakie, choina, praktyczne!

Co do rtsowych zdolności Krakenów - prefabrykaty są na pokładzie - w końcu to z ich pokładu przeprowadza się największe inwestycje, a ponadto, drony myśliwskie to sprzęt bardzo prosty, wymagający tylko kilkudziesięciu małych modułów. Składanie jednego trwa tylko kilkanaście minut na małej linii montażowej, a takich Kraken ma setki.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Adde

W odróżnieniu od Knight Martiusa nie chce mi się czepiać jakichś pierdół, więc powiem tym razem ogólnie.

Po ignorujących zarówno fundamentalne zasady pisania, jak i elementarną logikę, spisanych na kolanie potworkach, jakie ostatnio bez przerwy tutaj widywałem, twoje teksty są w gruncie rzeczy miłą odmianą. Tyle tylko, że nie wiem, jak to zakwalifikować. Jest toto za krótkie na opowiadanie, nie ma tak naprawdę żadnej konkretnej fabuły, a już szczególnie bolesny jest fakt, iż tekst kryjący się pod drugim z linków to tak naprawdę zlepek bardzo krótkich scenek. Całość poza humorem oraz zjadliwym stylem nie ma tak naprawdę nic do zaoferowania. Przydałoby się jakieś konkretne opowiadanie wymyślić, a nie tylko krótką scenkę, wyglądającą, jak gdyby ją wyrwano z kontekstu.

Nie podoba mi się też fakt, że od Sapkowskiego - i nie tylko od niego - pożyczasz sobie bez wstydu nazwy własne. Masz w większości przypadków nieco... to nie jest najlepsze słowo, ale nazwijmy to tak - przyzwoitości, aby je poprzekręcać, stąd Estel (ależ nie, wcale nie kojarzy się z Eskelem), ale pardon my French - Meliana?

Nie wszystkie też twoje dowcipy uznałem za zabawne. Sam spróbuj zgadnąć, który mi się nie spodobał.

Dnia 11.06.2014o12:44, Knight Martius napisał:

(skoro Kefka może, to ja też)

Kefka jest dużo, duuużo starszy stażem, jeśli chodzi o ocenianie moich wypocin... chytry.gif

A skoro o Kefci mowa - zwlekałem tyle czasu z wlepieniem nowego kawałka właściwie tylko dlatego, że czekałem, aż on coś powie. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że ujrzał moje zdjęcie w nowym CDA i wciąż leczy traumę, więc tym razem nie będziemy na niego czekać. Bo to może jeszcze dłuuugo potrwać.

Od tego momentu powracamy już w zasadzie do poprzedniego (sprzed bitwy) modelu rozdziałowania oraz rytmu - poniższy rozdział jest w całośc autorstwa HHF. No, niemal w całości, bo trochę go wsparłem.

=============================================================================

 

 

- XXXVI -

 

Gdy tylko Baladiel przejął dowodzenie z rąk Straży Świątynnej, działania Shata'lin błyskawicznie nabrały tempa. Surfalano, pilotując jednocześnie Perłowy Tron, sprawnie ocenił sytuację i był dość zadowolony z początkowego układu sił. Po przybyciu nhilarskiego wsparcia, Ororo także mogła bardziej skupić się na dowodzeniu wojskami lądowymi, nie martwiąc się ciągle o bezpieczeństwo pani prezes Abhair.

Niecałą godzinę po wylądowaniu dowódcy Shata'lin, cały perymetr wokół obozu dyplomatycznego był bezpieczny, podobnie jak kilka dróg do miasta. Nie było to zresztą zbyt trudne. Legion, choć posiadał przytłaczającą przewagę liczebną, przemieszczał się bardzo powoli i ostrożnie. Imubianie byli ekspertami w walkach miejskich i dla żadnego z ich dowódców nie było tajemnicą, że nhilarskie modularne metropolie były pełne idealnych miejsc na zasadzkę. Z tego też względu, w momencie lądowania połączonych wojsk federacyjnych i Shata'lin, wraz ze wsparciem z drugiej strony bramy, tylko awangarda sił legionowych szykowała umocnienia na obrzeżach miasta, zaś główne zgrupowanie wciąż musiało być w drodze.

Surfalano nie omieszkał wykorzystać okazji. Zwiad wykonany przez Aalvenów i jego własnych Łowców był wystarczająco szczegółowy, by przewidzieć dalsze ruchy wojsk lądowych wroga.

Baladiel zebrał dowódców swoich najważniejszych zgrupowań na obrzeżach miasta, by przekazać dalsze rozkazy. Sinva, jako najwyższa rangą siostra ze Straży Świątynnej i członkini Rady, była oczywiście wśród nich, gotowa walczyć w pierwszej linii. Baladiel miał jednak inny plan.

- Legion z całą pewnością wie już zarówno o naszej obecności, jak i o porażce swojej przedniej straży. - Baladiel odezwał się przez komunikator, spokojnie i niemal bez emocji - Zwiad donosi, że siły, które zmierzały tutaj, wycofały się na wcześniej ustalone pozycje, przy południowym placu Abhair i czekają na wsparcie kompanii pancernych nacierających od strony obu flanek. Nhilarscy grenadierzy ponadto poinformowali mnie, że znaczna część wrogich sił próbuje przebić się podziemiami, bez wątpienia starając się przygotować zasadzkę. Wobec oporu nhilarskiej piechoty pancernej te starania spełzną na niczym. Przy obecnym stanie rzeczy, legion ma tylko dwadzieścia cztery możliwe rozwiązania, co daje nam wystarczające pole do manewru.

Baladiel przekazał dowódcom i członkom ich drużyn wszelkie niezbędne wizualizacje, po czym zamilkł na kilka minut. Sinva wiedziała, co to znaczy. Surfalano szykował rozkazy dla każdej grupy z osobna i kalibrował systemy komunikacyjne Perłowego Tronu. Strażniczka nie omyliła się, gdy Baladiel odezwał się bezpośrednio do niej.

- Rozkazy dla siostry Sinvy. Nie wolno dopuścić, by flankujące kolumny pancerne kiedykolwiek dotarły na plac. Wróg spodziewa się frontalnego ataku twoich Strażniczek i tu leży jego główna słabość. Twój oddział ruszy zgodnie z wytyczoną trasą, natomiast reszta sióstr pozostanie w obwodzie, wyławiając wszelkich uciekinierów. Zależy mi na tym, by zamaskować waszą liczebność najdłużej, jak to możliwe, nie dając siłom broniącym placu możliwości przegrupowania obrony. Cel misji: wyeliminować wrogie wojska pancerne, nim zdołają się połączyć z resztą sił. Taktykę zostawiam do twojej dyspozycji. Wyruszacie natychmiast. Będę z wami w kontakcie w razie konieczności. Szczegóły dotyczące stanu wrogich wojsk macie dostępne do wglądu w każdej chwili. Baladiel bez odbioru.

Ze skromną pomocą swojej przybocznej, Indsany, która użyczyła jej własnego wzroku, Sinva rozdysponowała Strażniczki Świątynne, a następnie sama ruszyła bez chwili zwłoki główną drogą przydzielonego sektora.

Członkini Rady prowadziła jedynie czwórkę swoich sióstr środkiem ulicy. Szła z przodu grupy rozpościerając wokół niewidoczną psioniczną barierę i przeczesując teren z pomocą mocy zastępującej jej normalny wzrok. Miecz miała schowany w pochwie, ale rękę trzymała na rękojeści. Indsana - przyboczna, która towarzyszyła Sinvie w czasie spotkań dyplomatycznych - jako przewodniczka szła nieco z tyłu. Była teraz w pełnym rynsztunku. Bogato zdobiony pancerz, typowy dla Straży Świątynnej. wyróżniały symbole jej rangi, Czcigodnej Pradawnej - z pasa zwisała zdobiona złotymi nićmi purpurowa spódnica, a jej hełm miał wygrawerowaną aureolę, przyznawaną tylko wielokrotnie odznaczanym bohaterom wojennym. Karabin psioniczny, którym się posługiwała, był raczej standardowy w porównaniu z resztą ekwipunku.

Tyłu grupy chroniły trzy inne Pradawne, także w hełmach zdobionych aureolami, ale ich spódnice nie miały już złotych wykończeń. Siostry z innych oddziałów kompanii osłaniały flanki drużyny dowodzenia, przemykając sprawnie między budynkami.

Po minięciu drugiego skrzyżowania Strażniczki usłyszały w końcu dźwięki bitwy. Baladiel zaczął najwyraźniej szturm na plac. Sądząc po licznych wystrzałach i wybuchach, walka była dość zacięta. Flanka Sinvy wydawała się jednak pusta. Główna ulica była solidnie zabarykadowana, ale fortyfikacje sprawiały wrażenie opustoszałych.

- Gdybym nie była podejrzliwa, stwierdziłabym, że uciekli - rzuciła Indsana - Ale to wręcz zbyt dobre miejsce na zasadzkę.

- Dobre, siostro? Być może według nich. Czuję ich strach, myśli są wręcz ogłuszająco głośne - Sinva uśmiechnęła się. - Budynek po lewej, pierwsze piętro, okno numer trzy, z wybitą szybą, kryją się za biurkiem. Dokładnie piętro wyżej jest cała drużyna z działkiem automatycznym.

Sinva wysłała następnie komunikat do reszty kompanii, by przygotowali się do walki z momentem pierwszego wystrzału. Indsana wiedziała, co należało zrobić, jak gdyby od niechcenia, nie patrząc skierowała lufę karabinu w kierunku okna na pierwszym piętrze i wystrzeliła skoncentrowaną wiązkę psionicznej energii, która trafiła bezbłędnie w cel. Legioniści schowani za biurkiem, podobnie jak ich towarzysze piętro wyżej, nie zdążyli nawet krzyknąć, pochłonięci w eksplozji błękitnego światła.

- Teraz - powiedziała Sinva bez emocji i dobyła miecza.

Z budynków po bokach głównej ulicy całymi chmarami wybiegli żołnierze legionu, zajmując pozycje na barykadach i bez rozkazu rozpoczęli ostrzał. Miejsce po drużynie wsparcia w oknie szybko zostało zajęte przez legionistów z nowym działkiem automatycznym, które też niemal natychmiast dołączyło do kanonady. Wszystko na nic. Pociski wystrzelone z imubiańskich karabinów dosłownie roztrzaskiwały się o osłonę Sinvy nim miały okazję sięgnąć swoich celów. Widząc brak efektów, legioniści wyraźnie zaczęli się wahać, choć nie przerywali ostrzału, zalewając siostry nieprzerwanym strumieniem ognia z broni ręcznej i działka.

Sinva dała sygnał ręką i spokojnym krokiem ruszyła naprzód. Pozostałe Strażniczki szły tuż za nią oddając pojedyncze strzały ze swoich psionicznych karabinów. Nie przymierzały, bowiem wypluwane z broni kule many kierowane były umysłami samych sióstr, co zapewniało im morderczą celność. Żołnierze przy pierwszej barykadzie padli po kilku salwach. Spanikowana obsługa działka automatycznego opuściła swoją pozycję, porzucając sprzęt.

Z flanek również dobiegały dźwięki wystrzałów, wskazując, że pozostałe oddziały z kompanii Straży Świątynnej przeprowadzały podobną akcję w węższych, licznych uliczkach.

Legioniści wyraźnie liczyli na to, że uda im się spowolnić nacierające oddziały Straży Świątynnej, ale ich opór zdawał się być bezcelowy. Wojowniczki Shata'lin po prostu szły przez pole walki, nie spowalniając nawet na chwilę swojego marszu.

- To wręcz zbyt łatwe i prawdę mówiąc, mało honorowe - Indsana skomentowała całą sytuację, wyraźnie zawiedziona jakością wrogich wojsk. - Żałośni głupcy giną na próżno i bez chwały.

- Nie spodziewali się nas, regularną Gwardię udałoby im się nieco spowolnić. - Odparła Sinva, która cały czas utrzymywała psioniczną barierę, zapewniając tym samym stałe tempo marszu.

- Kluczowe słowo, nieco - odparła przyboczna lekko aroganckim tonem.

- Powinnyśmy więc skoczyć do walki wręcz, by wyrównać nieco szanse?

- I pobrudzić szaty? Raczysz żartować, pani. - rzuciła jedna towarzyszących Pradawnych, po czym wybuchła śmiechem.

Radosny nastrój zepsuł nagły, potężny wybuch. Sinva stanęła w miejscu, skupiając się na utrzymaniu i wzmocnieniu osłony. Gdy tylko opadł pył, zobaczyła lekkie falowanie na psionicznej tarczy, podobne do rozgrzanego powietrza.

- Czołg! Rozproszyć się! - krzyknęła Radna.

Siostry natychmiast otoczyły się własnymi tarczami psionicznymi i skryły się za dostępną osłoną. Indsana wybrała wrak nhilarskiego transportera opancerzonego, pozostałe Pradawne ruszyły za barykady, nie przerywając jednak ostrzału w kierunku żołnierzy piechoty, którzy wciąż stawiali zaciekły opór, pomimo rosnących z każdym strzałem strat.

Sinva przeczesała psionicznie teren. Wokół nie było żadnego imubiańskiego sprawnego pojazdu, tylko wrak przy końcu ulicy wbity częściowo w ścianę budynku, noszący ślady licznych trafień. Przedział silnikowy maszyny wyglądał jak sito i wciąż lekko dymił. Wtedy właśnie Strażniczka wyczuła, że wieża czołgu bardzo powoli, opornie się obraca, nakierowując działo w jej stronę.

Radna uśmiechnęła się, usatysfakcjonowana całkiem sprytną zasadzką przygotowaną przez legionistów. Niesprawny czołg, bez funkcjonalnej elektroniki, nie wyróżniał się dla niej z tła, a hermetyczny przedział bojowy maskował załogantów. Obracając wieżę ręcznie, mogli celować, pozostając jednocześnie w ukryciu i dając sobie przewagę w postaci pierwszego strzału. Przewagę, zakładając, że ostrzał byłby skuteczny. Mimo wszystko, dowodziło to jednego. Dowódca legionowej kompanii nie był nowicjuszem i charakteryzował się wybitnym, jak na człowieka, sprytem, choć jego tendencja do marnowania życia własnych żołnierzy nawet w obliczu totalnej klęski była raczej typowa. Nie dając załodze czołgu czasu na przeładowanie, Sinva rzuciła się sprintem w kierunku unieruchomionej maszyny. Obnażona klinga Krwawej Lilii błysnęła błękitnym światłem, otoczona drżącym polem psionicznej energii. Załoga, pozbawiona zasilania, nie nadążała z namierzaniem ruchomego celu.

Nie minęło kilka sekund, a Strażniczka płynnym ruchem uderzyła w pierścień wieży czołgu. Ostrze przeszło przez ciężki, fibrostalowy pancerz pokryty termochłonnymi płytami jak gorący nóż przez masło, rozrywając przy tym mechanizm obrotowy. Kolejne cięcie pozbawiło czołg lufy. Dopiero wtedy Sinva zwróciła uwagę na pociski obijające się o jej psioniczną tarczę, zostawiające na niej ślady podobne do kropli deszczu uderzających w taflę jeziora. Strażniczka skupiła się i telekinetycznie wyrwała całe działo czołgu, włącznie z jarzmem, po czym cisnęła nim w stronę strzelających piechociarzy, którzy w ostatniej chwili rzucili się do ucieczki. Kilka sekund później ostrzał ucichł, legioniści ponownie się wycofali. Prawie wszyscy.

Sinva stanęła przed otworem po wyrwanym dziale, zerknęła do środka. Wewnątrz siedziało dwóch drżących z przerażenia czołgistów. Strażniczka wywlekła ich telekinezą na zewnątrz i odebrała broń miażdżąc ją w swoim psionicznym uścisku. Rozbroiwszy Imubian, związała im obu ręce i nogi paskami z ich broni i posadziła obok wraku.

- Kiedy przyjedzie kolumna? - Sinva zapytała w płynnym imubiańskim, patrząc w oczy czołgistom, którzy wyraźnie spodziewali się, że najgorsze mogło nastąpić w każdej chwili.

- Ja... Ja nic nie powiem! - prychnął jeden z nich po chwili milczenia, zgrywając hardego.

- Jak chcesz, ale wolałabym nie musieć wyciągać tego z twojej głowy siłą.

Na dźwięk tych słów, obaj czołgiści zadrżeli. Pierwszy trzymał hardą minę, ale drugi zamknął oczy, zacisnął zęby i w końcu wykrzyczał:

- Dziesięć minut! Ale nie tutaj, skręcą wcześniej, na innym skrzyżowaniu!

Sinva uśmiechnęła się w duchu wyczuwając, że Imubianin nie kłamał. Był zbyt przerażony, by zdobyć się na blef. Pozostałe oddziały oczyściły już boczne alejki, sądząc po ciszy, jaka zapadła dookoła. Radna wezwała trzy najbliższe oddziały do siebie, pozostałym zaś nakazała kontynuowanie natarcia celem zabezpieczenia własnych flanek.

- Siostro - Sinva zwróciła się do czempionki jednego z wezwanych oddziałów - chcę, by twoja drużyna oczyściła teren za kompanią. Zbierzcie wszystkich rannych legionistów, lub, jeśli nie będzie to możliwe, oznaczcie ich pozycje tak, by sojusznicy idący za nami mogli się nimi zająć.

- Mogą chcieć nam wbić nóż w plecy - zaprotestowała Indsana.

- Przed chwilą przebiłyśmy się przez trzy kompanie wroga. Niedobitki, dodatkowo odcięte od dowództwa, same nic nam nie zrobią. A i to zakładając, że ktokolwiek z nich przeżył. - odparła Radna, wyraźnie nieporuszona obawami przybocznej. - Nasz cel pozostaje bez zmian. Kolumna pancerna jest w drodze i uważam, że najlepiej będzie ich zatrzymać przy wiadukcie, zaraz na kolejnym skrzyżowaniu, jeśli dobrze pamiętam.

- Zgadza się - potwierdziła Indsana, sprawdzając mapę na wyświetlaczu w hełmie.

- W takim razie nie traćmy więcej czasu. Nie dajmy im na siebie czekać. Oddział siódmy i dwunasty idą z nami. Udzielicie nam wsparcia ogniowego.

- Z całym szacunkiem, pani, ale nie sądzisz, że nasza piętnastka to za mało na całą kompanię pancerną wroga?

- Nie. Wiadukt wybrałam nie bez powodu. Przejazd pod nim jest wąski i doskonale zniweluje wrogą przewagę liczebną.

Sinva czekała na samym środku drogi, tuż przy wyjeździe spod wiaduktu. Słyszała już skrzypienie gąsienic imubiańskich czołgów. Sądząc po dźwiękach, przynajmniej szesnaście maszyn, to tego spora grupa piechoty. Pozostałe Strażniczki czekały na ustalonych chwilę wcześniej pozycjach, gotowe zdjąć każdego wroga, który mógł próbować się niepostrzeżenie przemknąć.

Nie minęła minuta, a pierwsi legioniści wyłonili się zza rogu ulicy, zauważając samotną Strażniczkę niemal natychmiast. Najwyraźniej ośmieleni towarzyszącym wsparciem pancernym nie otworzyli ognia od razu, tylko zajęli dogodne pozycje. Pierwszy pluton, za nim drugi, a na końcu czołgi. Pancerny potwór leniwie wyłonił się zza rogu i obrócił kadłub w kierunku wiaduktu. Dowódca pojazdu na widok Sinvy natychmiast zamknął właz, ale podobnie jak piechota nie otworzył ognia, zamiast tego podjechał nieco bliżej, ustawiając się pod wiaduktem, nieco na boku drogi, pozwalając maszynie tuż za nim mierzyć w ten sam cel.

Sinva uśmiechnęła się w duchu i skoncentrowała swoje moce na wywołaniu możliwie silnej osłony i wzmocnieniu własnego ciała. Piasek pod jej stopami zadrżał od gromadzącej się przed nią mocy. Standardowa, normalnie niewidoczna osłona psioniczna zaczęła szybko gęstnieć. Subtelny z początku efekt, przypominający białe odbicia świetlne przybrał formę wyraźnej, srebrzystej poświaty.

Imubianie zauważyli, że coś się święci i nie czekając na dalszy rozwój wypadków wszyscy otworzyli ogień. Oddziały piechoty ruszyły przodem, a czołgi tuż za nimi. Ostrzał karabinowy, podobnie jak ogień z czterech rozstawionych w międzyczasie działek automatycznych zdawał się nie przynosić żadnych efektów. Pociski dosłownie roztrzaskiwały się o lśniącą, przywodzącą na myśl jaśniejącą powierzchnię księżyca tarczę psioniczną.

Sinva dobyła miecza i biegnąc ruszyła w kierunku zgrupowania wrogich wojsk. Poruszała się z zawrotną szybkością, psionicznie poprawiając swoją szybkość i refleks. Mimo to, pierwszy czołg w kolumnie zdążył wystrzelić, a jego pocisk z głowicą odłamkową bezbłędnie trafił. Sinva wybiegła z chmury pyłu, która otoczyła ją w momencie trafienia, zupełnie bez draśnięcia, ku przerażeniu legionistów. W tej właśnie chwili pozostałe, czekające do tej pory w ukryciu siostry wyszły na ulicę i rozpoczęły morderczo skuteczny ostrzał, koncentrując się na żołnierzach piechoty.

Radna błyskawicznie dobiegła do pierwszego czołgu w kolumnie i zamaszystym cieciem unieruchomiła maszynę przecinając lewe koło naciągowe razem z gąsienicą. Wykorzystując własny pęd wskoczyła na kadłub maszyny i ignorując strzały piechociarzy przecięła się przez bok wieży, uszkadzając obrotnicę. Zbiegając w kierunku kolejnej maszyny rozcięła jeszcze silnik, całkowicie unieszkodliwiając imubiański czołg.

Żołnierze tuż za Sinvą padli pod ostrzałem jej sióstr. Był to dla niej znak, by ruszyć za kolejnym pojazdem, który na widok Radnej zaczął się cofać, desperacko próbując zwiększyć dystans i wpadając tym samym na czołg tuż za sobą. Błyskawiczna akcja Sinvy zasiała kompletny chaos w szeregach wroga. Wrogi opór, bez wsparcia Szaroskórych, był żałośnie słaby w obliczu potęgi Strażniczek Świątynnych, a ich organizacja załamała się po przebiciu pierwszej linii. Sinva nie mogła sobie jednak pozwolić nawet na chwilę odpoczynku. Nie mogła bowiem dać wrogom szansy na ucieczkę. Ostrze w jej ręku ponownie zabłysło, naładowane psioniczną energią.

Walka nie trwała długo. W kilka minut połowa imubiańskiej kompanii pancernej została kompletnie rozbita. Piechota uciekała w popłochu, widząc kolejne czołgi rozpruwane Krwawą Lilią zupełnie bez żadnych trudności. Sinva przebiegła za róg, zza którego wyjechały pierwsze maszyny wroga, gotowa, by rozprawić się z dziewiątym w kolejności wozem.

Widok, który zastała, wprawił ją jednak w osłupienie. Czołg, który miała zaatakować, eksplodował na jej oczach, wyraźnie w wyniku detonacji składu amunicji. Pozostałe pojazdy również stały w płomieniach. Dookoła pełno było zabitych i rannych Imubian.

Siostry szybko dołączyły do Radnej i także patrzyły na całą scenę z niedowierzaniem. Ktoś zaatakował wrogą kolumnę pancerną od tyłu i sądząc po uszkodzeniach, nie były to siostry zabezpieczające flanki.

- Wygląda na to, że nawet duchy są po naszej stronie. - Indsana zaśmiała się. - Jak myślicie, siostry?

- Żadne duchy, spójrz tylko. Parter, drugie okno po lewej, w witrynie sklepowej. - odparła Sinva, obejmując psionicznym wzrokiem kilkanaście sylwetek w nietypowych pancerzach. - Ludzie, sądząc po aurze, a Terranie, wnioskując po ekwipunku.

- Ale ja nic nie widzę, siostro. Wyczuwam coś, ale mój wzrok chyba płata mi figle. Sprawdź sama. - odpowiedziała Indsana, oferując jednocześnie dowódczyni swoje spojrzenie.

Sinva popatrzyła oczami swojej przybocznej i momentalnie stwierdziła, że istotnie nikogo nie widzi. Jej psioniczny wzrok nie mógł jej jednak mylić. Ludzie musieli być zamaskowani przed wykrywaniem optycznym.

- Ciekawe. - rzuciła pod nosem Radna, po czym krzyknęła w stronę nieznanych żołnierzy - Hej, wy, za witryną, możecie wyjść. Teren jest czysty. Zidentyfikujcie się.

Przez krótką chwilę słyszała jedynie ciszę, nim w końcu dobiegł ją zniekształcony głos.

- Jesteśmy z Sekcji Gamma. Dołączamy do was i wyłączamy maskowanie.

Sinva rozejrzała się powtórnie po okolicy przy pomocy swojego psionicznego wzroku, wykrywając wszystkich żołnierzy, którzy opuszczali właśnie swoje kryjówki i zbierali się pośrodku ulicy, przy wrakach imubiańskich czołgów. Było ich dwunastu i wszyscy nosili pancerze wspomagane. Uwagę Sinvy zwrócił przy tym nie tylko fakt, że wciąż pozostawali niedostrzegalni dla oczu jej towarzyszek, ale także to, iż sama widziała ich jedynie fizycznie, dzięki psionicznemu wzrokowi. Nie potrafiła ich namierzyć na planie psychicznym, nie wyczuwała też ich myśli ani emocji - musieli zatem korzystać z jakiegoś rodzaju inhibitorów psionicznych. Sinva przypuszczała, że gdyby się skoncentrowała, zdołałaby tak czy inaczej przedrzeć się przez ich maskowanie, ale w tej chwili nie miałoby to sensu ani celu.

Terrańscy żołnierze uformowali na ulicy dwa szeregi, wciąż podążając w szyku ubezpieczającym i dopiero, kiedy zbliżyli się do Strażniczek, zdecydowali się wyłączyć maskowanie optyczne. Sinva ujrzała, oczami Indsany, jak materializują się nagle, niczym prawdziwe duchy. Żołnierz podążający na czele podszedł do Sinvy, patrząc wprost na nią poprzez dwa filtry.

- Porucznik Crawford - rzekł tytułem wstępu - Drugi Batalion Sekcji Gamma, Kompania E, drugi pluton. Zidentyfikowaliśmy się, czy zatem możecie się zrewanżować?

Ton głosu człowieka był oficjalny i szorstki, choć nie jawnie wrogi. Hełm całkowicie skrywał jego oblicze, toteż Sinva nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy. Przypuszczała jednak, że trafiła na Terranina mniej przyjaźnie usposobionego do przedstawicieli innych ras, niż jego pobratymcy, jakich dotychczas napotykała.

- Samina Sinva, Rada Straży Świątynnej, kompania pierwsza. - rzuciła Radna sucho - Przyznam, że zaskoczyła mnie wasza obecność. Lord Baladiel nie raczył mnie poinformować o możliwym wsparciu sił sojuszniczych.

- To mnie dziwi - odrzekł Terranin - Jesteśmy, a raczej byliśmy, eskortą naszej misji dyplomatycznej. Po prostu wysłano nas do miasta, gdy Imubianie zaczęli lądować na jego terenie. Jest tu jeszcze dziewięć innych drużyn Sekcji Gamma i prawie cały pułk Marines. No i oczywiście, także soreviańscy Sarukeri oraz Fervianie z KDA.

- Rozumiem. Nasze siły, razem z oddziałami aalveńskiej straży haremowej i nhilarskimi grenadierami rozpoczęły szturm na plac, na północny-zachód od tej pozycji. Lord Baladiel planuje założyć tam wysunięty punkt dowodzenia. Wszystkie tereny za nami powinny być już względnie bezpieczne. Placówka dyplomatyczna nie jest obecnie w żaden sposób zagrożona. Jak wygląda sytuacja głębiej w mieście? Jeśli któraś z waszych drużyn potrzebuje wsparcia, możemy takowego udzielić.

- To nie będzie konieczne - odparł Crawford lekceważąco - Od jakiegoś czasu czeszemy to miasto i bez trudu likwidujemy większe zgrupowania sił Imubian. Odbieramy też komunikaty od Marines. Wygląda na to, że do tych całych "legionistów" powoli dociera, że są bez szans. Nasi, Sorevianie i Fervianie biorą coraz więcej jeńców.

- Dobrze to słyszeć. W takim razie ruszymy w kierunku placu zgodnie z planem. Swoją drogą, przyzwoita robota z tymi czołgami. Jak mniemam, nie sprawiły wam większych trudności?

- Nawet nas nie zauważyły - ku lekkiemu zaskoczeniu Sinvy, w głosie Terranina nie było ani śladu satysfakcji - Wykończyliśmy je i piechotę w kilkanaście sekund. Marines i reszta nie mogą być niewidzialni, jak my, ale nie radzą sobie wcale gorzej. To rzeź, a nie bitwa.

Sinva podejrzewała, że przez człowieka może przemawiać wstręt do zabijania - było, nie było - przedstawicieli własnej rasy.

- Wygląda więc na to, że Szaroskórych trzymają w rezerwie, i że nie mają ich jeszcze w skoncentrowanych grupach... - rzuciła Sinva pod nosem - Przyznam szczerze, że sama jestem zawiedziona ich bezsensownym oporem. - westchnęła - Ale cóż, jak mus to mus. Do poddania się ich nie zmuszę.

Terranin chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł w pół słowa. Najwyraźniej odebrał komunikat od jednego ze swoich. Wypowiedział kilka słów we własnym języku, nie używając przy tym translatora, nim przemówił ponownie do Sinvy.

- Musimy chyba niestety przerwać tę pogawędkę - rzucił niedbale, jakby z irytacją - Jeden z plutonów Marines pędzi kolejną ich grupę w naszym kierunku i chcą, żebyśmy odcięli im drogę. Chcecie się dołączyć, czy macie własne sprawy? - słowa Terranina wcale nie brzmiały zachęcająco, raczej wyzywająco.

- Zgodnie z rozkazem mam dołączyć do wojsk mistrza Baladiela, ale część moich sióstr zabezpieczy przedpole w okolicach placu. Niewykluczone, że natkną się na waszych uciekających legionistów. Nie będę was dłużej zatrzymywać. Pomyślnych łowów, niech was Cesarzowa chroni

- Jasne, co tylko powiesz - prychnął Terranin, po czym dał swoim żołnierzom znak, aby podążyli za nim. Ludzie minęli oddział Shata'lin, podążając w kierunku bocznej ulicy. Kiedy już się oddalili, Sinva zauważyła, że znów stają się niewidzialni.

Gdy tylko żołnierze Sekcji Gamma wystarczająco się oddalili, Indsana podeszła do Radnej.

- Niezbyt sympatyczne z nich typy - rzuciła pretensjonalnym tonem - Nie sądzisz, siostro?

- A czego w sumie oczekujesz? - zapytała Sinva z lekkim znudzeniem.

- Zwykłe "dziękuję" by wystarczyło. Było, nie było, oczyściłyśmy całe ich przedpole. Nikt ich teraz nie zajdzie od strony pleców.

- Dziękować za pomoc, której się nie potrzebowało? Widziałaś sama, co się stało z czołgami, które zaatakowali. Ponadto, mają zapewne inne powody, by mieć takie, a nie inne podejście.

- Raczysz mnie oświecić? - tym razem ton Indsany zabarwił sarkazm.

- W ich głowach jesteśmy po prostu kolejną grupą obcych jaszczurek kopiącą ludzi. Terranie już raz to przeżyli, a teraz mają pewną powtórkę z rozrywki, widząc naszych drogich legionistów.

- No tak, ma sens. Wiesz, ciągle zapominam, że dla nich jesteśmy obcy... W końcu Imubia wyrosła na tym samym świecie, co my.

- Terranie za to już nie. Prawdę mówiąc, zdziwiłabym się, gdyby którykolwiek z nich powitał nasze towarzystwo z otwartymi ramionami, szczególnie, że po tych wszystkich spotkaniach dyplomatycznych mamy już chyba permanentną łatkę masowych morderców. - Sinva westchnęła.

- Pytanie, czy warto wyprowadzać ich z błędu, skoro tak łatwo ich urazić.

- Pytanie raczej, czy warto jest zrażać do siebie każdego i robić potencjalnych wrogów na każdym kroku, siostro. - skontrowała Radna - Dość tego gadania, powyciągajcie jeńców dla reszty kompanii. Gdy tylko nasze siostry się zjawią, ruszamy w kierunku placu.

Reszta kompanii Straży Świątynnej dołączyła do Radnej wkrótce potem, prowadząc ze sobą porażającą wręcz ilość jeńców. Najwyraźniej wieść o utracie całej kolumny pancernej rozniosła się błyskawicznie wśród stacjonujących dookoła legionistów, którzy zapewne zaczęli rzucać broń na sam widok Strażniczek. Ciężkie wsparcie, którego się spodziewali, okazało się kompletnie bezużyteczne, genialny w teorii manewr oskrzydlający skontrowano prostym, frontalnym atakiem. Szara piechota Legionu nie mogła absolutnie nic zdziałać w takiej sytuacji, rozproszona wśród ulic nhilarskiego miasta i bez stosownej ciężkiej broni. Mimo to, Sinva widziała jeden poważny problem spowodowany zaistniałą sytuacją. Na każdą siostrę przypadało kilku imubiańskich żołnierzy. W takim stanie, pomimo braku strat własnych, Straż Świątynna nie mogła prowadzić dalszej walki i musiała poczekać na przybycie tylnej straży, która mogłaby zdjąć z nich ciężar opieki nad pokonanymi legionistami.

Wzięci żywcem żołnierze wroga byli z reguły w dobrym stanie. Psioniczne karabiny zazwyczaj nie zostawiały po prostu rannych. Zazwyczaj już pierwszy strzał pozbawiał cel życia celnym trafieniem w głowę. Nieliczni "szczęśliwcy", którym udało się przeżyć trafienie tej straszliwej broni, kończyli zwykle w najlepszym wypadku z ciężkimi poparzeniami w miejscu trafienia, w najgorszym dochodziły jeszcze poważne zatrucia maną. W tej grupie jednak nie było rannych w ten sposób, a najwyżej żołnierze pokaleczeni odłamkami z wybuchających wozów pancernych i czołgów. Ku zaskoczeniu Sinvy, wśród schwytanych legionistów nie było też zbyt wielu oficerów, szczególnie tych wyższych rangą. Większość dowodzących albo zginęła w boju, albo wycofała się, zostawiając swoich żołnierzy na pastwę losu. Ci, którzy polegli w walce - według tego, co powiedziały Sinvie czempionki poszczególnych oddziałów - starali się desperacko utrzymać linię i świecić przykładem przed swoimi ludźmi. Było to godne podziwu, ale świadczyło też o desperacji wrogich wojsk. Oczywiste stało się, że legioniści zrzuceni do Wiestret byli w pełni świadomi tego, że zostali odcięci od wsparcia własnej floty. W takiej sytuacji pozostawały im tylko dwa wyjścia. Mogli się albo masowo poddawać, co było raczej mało prawdopodobne, albo walczyć do ostatniej kropli krwi, licząc na jakiś cud, genialny ruch ich admirała, który pozwoliłby Legionowi odzyskać inicjatywę w tej bitwie. Czyniło to z Imubian wrogów jeszcze bardziej niebezpiecznych niż zwykle, bo nieprzewidywalnych i bardziej zaciekłych, przynajmniej tak długo, jak łańcuch dowodzenia pozostawał nietknięty.

Oczekiwanie na przybycie tylnej straży przerwał komunikat od Surfalano Baladiela.

- Mówi Baladiel do siostry Sinvy. Przejęliśmy pełną kontrolę nad placem i oczekujemy na wasze przybycie. Jak rozumiem, kolumna pancerna nie stanowiła dla was zbytniego problemu, zgadza się?

- Nie, mallo, dałyśmy radę, misja wypełniona bez strat własnych - potwierdziła Radna - ale mamy wielu jeńców i nie możemy kontynuować, mając ich na plecach.

- Tak jak się spodziewałem. - odparł Surfalano odrobinę zawiedzionym tonem - Na szczęście zneutralizowaliśmy większość sił wroga w tej strefie. Grupa, która miała unieszkodliwić drugą kolumnę pancerną, na północ od naszych pozycji także zakończyła swoją misję sukcesem, przy minimalnych stratach. Mamy łącznie tylko pięciu lekko rannych, po naszej stronie, i łącznie kilkunastu zabitych sojuszników. Straty wroga w granicach osiemdziesięciu procent.

- Dobrze to słyszeć, mallo - Sinva odpowiedziała bez przekonania. Sądząc po niewielkich ofiarach po stronie Aalvenów, wróg musiał być stosunkowo nieliczny, ale bardzo zdeterminowany, by utrzymać swoje pozycje, co wróżyło pewne kłopoty w przyszłości.

- Skoro wszystkie krótkofalowe cele zostały osiągnięte, a parametry operacyjne spełnione, tę fazę operacji można uznać więc za zakończoną. Odeskortujcie jeńców w kierunku placu. Na miejscu przekażę wam dalsze zadania. Baladiel, bez odbioru.

Surfalano przerwał połączenie. Sinva odetchnęła tylko uradowana pomyślnym przebiegiem szturmu.

- Szykuje się długi dzień, siostry. - powiedziała Radna, po czym dała rozkaz do wymarszu.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Knight Martius

Błędy poprawione, dzięki za czujność. Nie mogę tylko znaleźć gdzie niepoprawnie przenosiłem dialogi do następnych akapitów. Jesteś pewien, że to nie kwestia formatowania?

Co do stylu, to chyba po prostu kwestia czasu i doświadczenia, wcześniej raczej rzadko cokolwiek pisałem.

@Bazil

Z imionami przyznaję się do błędu. I Estel i Meliana ściągnięte z Tolkiena. Gdy zacząłem pisanie użyłem pierwszych lepszych nazw które przyszły mi do głowy, następnym razem będę się musiał po prostu lepiej zastanowić. Ktoś na innym forum wypomniał mi jeszcze Foltesta - dopiero po opublikowaniu zorientowałem się, że to imię z Wiedźmina.

Tymczasem wrzucam następne części (kontynuacje drugiej historii) i raz jeszcze proszę o komentarze. C:

Języki Ognia #2.2

Języki Ognia #2.3

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...