Skocz do zawartości

Polecane posty

Przyznam się, że najnowszy rozdział przeczytałem już jakiś tydzień temu, ale z prywatnych powodów postanowiłem się wstrzymać z komentowaniem. Na dodatek z racji zbliżającej się sesji taki stan potrwa do końca stycznia.

A moja opinia o tym rozdziale brzmi: przeczytałem. ;) Łapanka tym razem pobieżna, z drugiej strony błędów i tak wyłapałem całkiem mało.

Jak do tej pory, cały lot przebiegał bez praktycznie żadnych zakłóceń czy incydentów.

"Praktycznie" oznacza kompletnie co innego niż "prawie", "właściwie" czy "w zasadzie".

Niejeden postanowił spędzić wieczór w której z wielu pokładowych kantyn, co zaowocowało niewyobrażalnym wręcz tłokiem.

Zamiast "której" powinno być "jednej", ale to z kolei byłoby już powtórzenie...

Ogólnie co do raportów - "nr" pisze się bez kropki.

Niemniej, nie wszystkie zdawały się dzielić umiłowanie do precyzji i, jeśli wierzyć raportom, niektóre umiłowały sobie urządzanie istnych krwawych łaźni.

Powtórzenie.

Macer z ciężkim oddechem rozłożył się w fotelu i zaczął rozmyślać o swoich wrogach.

Próbowałem sobie właśnie wyobrazić próbę wciśnięcia się w fotel i rozłożenia ciała. :) "Rozłożył się na fotelu" raczej.

Dostanie się na okręt, czy do obozu wojskowego, nie było prostą sprawą, zwłaszcza dla kogoś nie będącego człowiekiem, a dwumetrową jaszczurką.

"Ale" lub "tylko" zamiast "a".

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Niewinność.

Gdy poczuła dłoń powolutku wsuwającą się pod bluzkę i dotykającą jej młodych, rozkwitających dopiero piersi, udając, że wciąż śpi, uśmiechnęła się niemal niedostrzegalnie i znów się rozmarzyła.

***

Jakże piękna była ta wiosna! Trawa była zieleńsza a kwiaty bardziej kolorowe niż każdej innej wiosny w jej życiu. Wydawał się jej fascynujący sposób, w jaki bzy i inne krzewy, drzewa i w ogóle rośliny, budziły się ze snu po długiej i mroźnej zimie. Zimie, której punktem kulminacyjnym okazał się styczeń.

Styczeń! To w styczniu poznała Maćka! Właśnie dlatego, już na zawsze, czternasty stycznia będzie najszczęśliwszym dniem w jej życiu! Kiedy zobaczyła go wtedy przed kinem, otulonego w szal i z czapką tak nisko nasuniętą na oczy, że ledwie je było widać, oblała ją fala gorąca. Nigdy wcześniej tak się nie czuła. Jego oczy, choć niemal niewidoczne spod czapki, błyszczały i śmiały się do niej. Spojrzenie, jakim ją obdarzył, sprawiło, że świat nagle stanął w miejscu i zapragnęła podejść do niego i się przytulić. Do końca życia zapamięta uśmiech, jaki jej wtedy posłał. Chwilę później, zawstydzona i zarumieniona stała, nie mogąc uwierzyć w to, że się jej przedstawił i zaproponował spacer. Zgodziła się bez wahania. Co prawda tego dnia obiecała mamie wrócić prosto z kina do domu, ale było jeszcze wcześnie, poza tym zawsze będzie mogła powiedzieć, że poszły jeszcze z dziewczynami do ciastkarni. Od tego spaceru wszystko się zaczęło. Opowiadał jej o sobie, jakby znali się od lat. Mówił o szkole, o książkach, które lubił czytać, o tym, jak uwielbiał rysować i malować. Dzielił się z nią swoimi planami, pytał o jej zainteresowania, i naprawdę słuchał tego, co mówiła do niego! Nie jak inni chłopcy, którzy nabijali się z jej pączkujących dopiero piersi i przy każdej okazji palili papierosy i potem kaszleli.

Maciek był inny. Może dlatego, że był o trzy lata starszy od niej. Ale jakie to miało znaczenie? Może i miała dopiero czternaście lat ale dziewczęta przecież dojrzewają szybciej niż chłopcy. Poza tym ani na pierwszym spacerze, ani na każdym kolejnym z wielu późniejszych spotkań, nie próbował nawet zrobić niczego więcej, niż tylko jej pocałować. Pocałunek! Mój Boże! Gdy jego usta dotykały jej ust, przez jej młodziutkie ciało przebiegał dreszcz, którego nie potrafiła nazwać. Nie chciała nazywać. Całował zawsze tak bardzo delikatnie, czasem wyobrażała sobie, że to motyl muska jej warg swoimi skrzydełkami. Czasem kładł jej dłoń na policzku i czuła się wtedy jak gwiazda filmowa, przeżywająca wspaniały romans. Jego oddech zawsze pachniał miętą zmieszaną z jakimiś owocami. Zapach ten był tak podniecający. Nawet gdy tylko nachylał się i szeptał coś jej na ucho w kinie, czując ten zapach, miała dreszcze. Gdy patrzyła w jego oczy, wesołe i lśniące, czuła, że mogłaby w nich utonąć. Czasem wiosną zabierał ją do parku i leżeli na kocu, skąpani w słońcu, śmiejąc się i rozmawiając. Piszczała i wiła się gdy znienacka podnosił ją i niosąc w silnych, jak na jego wiek, ramionach, trzymał nad fontanną grożąc, że ją wrzuci do wody, jeśli go nie pocałuje. I całowała go wtedy. W jego ramionach czuła się tak bezpiecznie, jak nigdy dotąd. Była pewna, że nigdy przenigdy nie mógłby jej skrzywdzić.

Pewnego wieczoru, gdy mama pozwoliła jej wrócić do domu trochę później, pod warunkiem, że Maciek ją odprowadzi, leżeli na kocu dłużej niż zwykle. Mieli kanapki więc zrobili sobie mały piknik. Wtulając się w jego, ramiona patrzyła zachwycona na zachodzące słońce. Gdy gwiazdy zaczęły pokazywać się na ciemniejącym niebie, Maciek pokazywał jej każdą z nich i mówił, że często odwiedza te gwiazdy. Opowiadał, co się znajduje na każdej z nich, kto na niej mieszka i co widać z tak wysoka. Oczywiście, nie wierzyła w te jego opowieści, ale słuchała ich z uśmiechem, były tak wesołe i radosne. Tego wieczoru obiecał jej, że któregoś dnia zabierze ją tam, w górę, do gwiazd. Mówiąc to spojrzał jej w oczy i uwierzyła mu. Wbrew rozsądkowi i wszystkiemu. Chciała, żeby ją zabrał. Tego dnia zrozumiała, że pozwoliłaby mu zrobić ze sobą wszystko, czego by tylko chciał. Powiedziała mu to zresztą, Nachylił się nad nią tak powoli, zbliżył usta do jej ust i wyszeptał "Kocham cię". Wtedy też pierwszy raz dotknął delikatnie palcami jej szyi, ucha, dekoltu. W ślad za palcami wędrowały delikatnie usta. Wyprężyła się lekko z nieznanej dotąd rozkoszy, westchnęła i z zamkniętymi oczami czekała zniecierpliwiona na jego dotyk. Ale on przestał. Pocałował ją jeszcze raz i powiedział, że musi już ją odprowadzić, ponieważ obiecał jej mamie. A on był taki słowny! Żegnając się z nim pod klatką, nie potrafiła kontrolować drżenia całego ciała. Czuła w sobie płomień, który zapłonął w niej pierwszy raz i tylko on mógł go ugasić. Przytuliła go wtedy bardzo, bardzo mocno, przylgnęła do niego i poprosiła, żeby jej teraz nie zostawiał. Odpowiedział, że teraz musi, ale w najbliższą sobotę jego rodziców nie będzie w domu, ponieważ wyjeżdżali do znajomych na wieś. Pozostało jej tylko przekonać swoją mamę, aby pozwoliła jej na nocleg u Kaśki i będą mieli calutką noc dla siebie! Jakże się wtedy cieszyła! Zdawało jej się, że dni mijają tak powoli, jak nigdy. Ale dziś był już piątek, już jutro będzie mogła go zobaczyć. Wszystko było przygotowane, mama zezwoliła na "babski wieczór", jak to nazywała. Pozostało tylko przeżyć do jutra i znaleźć się w ramionach ukochanego.

***

Z rozmyślań wyrwał ją ostry ból, który poczuła w okolicy odbytu. Otworzyła z przerażeniem oczy i odruchowo zacisnęła nogi. Ułamek sekundy później żałowała, że nie potrafiła nad sobą zapanować . Na szczęście w pokoju było ciemno i cios minął jej twarz, ocierając się jedynie o policzek. Dłoń brutalnie rozchyliła jej nogi ponownie i tym razem nie stawiała oporu, gdy ojczym przymierzał się ponownie do wsunięcia swojego penisa w jej odbyt. Gdy, po dwóch latach gwałcenia jej w naturalny sposób, dostała pierwszy raz okresu, ojczym powiedział jej, że od teraz będzie musiał kończyć w jej pupie. Żeby uniknąć ciąży. Strasznie bała się jego gniewu oraz bicia, więc, mimo potwornego bólu, godziła się i na to. Poza tym groził jej, że gdy zajdzie w ciążę to zabije ją i jej mamę. W sumie było jej już wszystko jedno, tylko czując ten ból trudniej było udawać, że śpi. Wtedy, po wszystkim, zostawiał ją w spokoju i wystarczyło poczekać chwilę, aż pójdzie do sypialni, w łazience pozbyć się wyciekającej z jej ciała spermy i pójść spać. Dzisiaj jednak bolało ją o wiele bardziej ale wiedziała, że gdy zaprotestuje ponownie to może już nie mieć tyle szczęścia, co przed chwilą. A ostatnie, czego potrzebowała, to rozcięta warga bądź siniaki na twarzy. Nie dziś. Jutro sobota, więc musi tylko zacisnąć zęby i wytrzymać to. Gdyby pobił ją dzisiaj, nie mogłaby wyjść z domu przez kolejnych kilka dni. Doskonale to wiedziała. Postanowiła więc być dzielna. Dla niego.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dnia 21.01.2013 o 22:57, Knight Martius napisał:

"Praktycznie" oznacza kompletnie co innego niż "prawie", "właściwie" czy "w zasadzie".

Co z tego? To niby znaczy, że to kontekstu nie pasuje?

Dnia 21.01.2013 o 22:57, Knight Martius napisał:

sobie właśnie wyobrazić próbę wciśnięcia się w fotel i rozłożenia ciała. "Rozłożył się na fotelu" raczej.

A mnie "w fotelu" jak najbardziej pasuje.

Dnia 21.01.2013 o 22:57, Knight Martius napisał:

"Ale" lub "tylko" zamiast "a".

 

Też wcale nie konieczna alternatywa.

No to żeby się nie certolić...

======================================================

 

 

- XXVIII -

 

- Wie pani, co mi to zaczyna przypominać? - rzucił Crowley, omiatając wzrokiem pomieszczenie - Imprezę na Akiosie.

- Akiosie? - powtórzyła jaszczurzyca po drugiej stronie stołu.

- Jedna z kolonii Sorevian... która dawniej zresztą była naszą kolonią - objaśnił Alan - To jedyna taka planeta w znanym wszechświecie, gdzie można się natknąć na przedstawicieli tylu ras w jednym miejscu, nie próbujących akurat pozabijać się nawzajem.

Kapitan Elaphia oczywiście nie mogła mieć wyobrażenia o międzyrasowym tyglu na planecie Akios, ale Crowleyowi, który spędził tam kiedyś urlop, owo skojarzenie wydawało się całkiem trafne i uśmiechnął się w duchu na swoją myśl.

Od starcia z grupą zwiadowczą Auvelian minęły już dwa dni i w tym czasie admirał Ororo, najwyraźniej chcąc poprawić nastroje wśród członków poszczególnych ras i doprowadzić do większej integracji, zaprosiła wysokich rangą oficerów flot na jeszcze jedno spotkanie. Tym razem całkiem niezobowiązujące, a nawet zakrapiane alkoholem.

Dlatego właśnie, kiedy Crowley widział przedstawicieli kilku różnych ras, zasiadających przy jednym stole i prowadzących wspólne, całkiem luźne rozmowy, skojarzenia z odwiedzonymi na Akiosie knajpami nasuwały mu się same.

Z początku goście sprawiali wrażenie skrępowanych - szczególnie w obecności przedstawicieli nacji traktowanych jako wrogie. Jednak z czasem - i przy wydatnej pomocy alkoholu - atmosfera stała się luźniejsza, rozwiązując wszystkim języki. Crowley odbył już krótką rozmowę z jednym z Nhilarów, wysłuchując między innymi jego osobistej krytyki humorów Mirabelle Abhair. Teraz zaś wdał się w konwersację z jedną z przedstawicielek rasy Shata'lin - kapitan Elaphią, którą pamiętał z poprzedniego, bardziej oficjalnego spotkania.

- O czym to ja miałam...? Ach, tak... - Elaphia pociągnęła łyk wina, po czym wygodnie oparła się na krześle. Cały czas się uśmiechała, ale wzrok zdradzał, że kryło się za tym coś więcej, niż tylko dobry humor - Jeśli dobrze zrozumiałam, to pan także nie zalicza się do typowej oficerskiej bandy, że tak się wyrażę, a raczej do szlachetnego klubu weteranów?

- Nie wiem, co ma pani na myśli - Crowley rozłożył ręce - Wszyscy oficerowie musieli przecież swoje odsłużyć. Co prawda tacy jak Hunt awansowali szybko, bo flota była dopiero tworzona i nie mieliśmy jeszcze kadry. Ale nawet on i jemu podobni służą teraz naprawdę długo.

- Ależ pan doskonale wie, co mam na myśli. Co innego awans po paru dekadach służby patrolowej, a co innego po kilku spektakularnych bitwach. To odróżnia weteranów od dzieci z przyszywanymi tytułami.

- Trudno powiedzieć, żebym uczestniczył w bardziej spektakularnych bitwach, niż inni - odrzekł Crowley - Do tego mam doświadczenie głównie w walkach z tymi cholernymi xizariańskimi piratami. To było naprawdę irytujące, swoją drogą. Lecieliśmy cały czas w napięciu i bez przerwy się zastanawialiśmy, czy zaatakują, czy nie. Ale Auvelianie czy Ildanie... o nich wiem trochę mniej, a z nimi mamy przecież niedługo walczyć.

- Skoro oddelegowują u was pełne floty, to pewnie ci piraci są groźniejsi od lokalnych band, którym dają zwykle radę prywatne firmy ochroniarskie. - odrzekła Elaphia pocieszającym tonem.

- Przede wszystkim jest ich dużo i są cholernie uparci. Ci Sivt, znaczy xizariańska kasta wojowników, są naprawdę żądni krwi, a ponieważ nie mogą dać tej żądzy upustu... bo Kombinat prowadzi od lat pokojową politykę... całkiem sporo z nich dezerteruje i zasila szeregi piratów. Ciągle zakładają nowe kryjówki. Zniszczymy jedną, powstają trzy następne. Przynajmniej odciążają nas coraz bardziej floty najemników.

- Trochę jak aalveńskie dzikie plemiona, jak się je oficjalnie nazywa. Ale to szczegóły. - Elaphia pociągnęła kolejny łyk z kieliszka. - Sama miałam wątpliwy zaszczyt wybicia grupy... korsarzy. Tak, to dobre określenie. Inna sprawa, że niemal przypłaciłam to życiem. Warto jednak było.

- Chyba czuje się pani mimo wszystko bezpieczniej, na takim wielkim okręcie. Jak mówiłem, byłem wtedy jeszcze pilotem myśliwskim, a kiedy służyłem, lataliśmy jeszcze tylko na tych ociężałych, wielozadaniowych C-96 Fenikso. Co z tego, że mogą przenosić torpedy i są opancerzone, skoro trudno się na nich walczyło z cholernie zwrotnymi pirackimi myśliwcami? A teraz ci młodzi szczęściarze mają nowe, szybkie C-102 Harpia, myśliwce przewagi kosmicznej.

- Trudno mówić o bezpieczeństwie, kiedy ktoś odstrzeli ci mostek. Miałam wtedy sporo szczęścia, czego nie mogę powiedzieć o towarzyszących mi wówczas siostrach. Głupie twierdziły, że osobisty pancerz nie przyda się na pokładzie. Paranoja czasem popłaca.

- No cóż, ja też bym powiedział, że jeśli coś przebiło się przez opancerzenie okrętu, nie zostanie powstrzymane przez kilka warstw kombinezonu - Alan zawiesił na chwilę głos, zastanawiając się nad pierwszą częścią wypowiedzi Elaphii - Ale ten mostek... jakim cudem ktoś wam... odstrzelił mostek? - Crowley nie krył zdziwienia - Gdzie u was ten mostek, że można go po prostu odstrzelić?

- Jak to mostek, nieco u góry. To było w czasie bitwy o Lacurię, robiłam drugi kurs po rannych, kiedy imubiański admirał, niesławny Daerie - Elaphia wypowiedziała to imię z wyraźną pogardą - zasadził się na nas zaraz za bramą. Drań wybrał dobry moment, bo stary model osłon musiał się dodatkowo ładować po wyjściu z bramy. Kilka salw przeszło nim postawiliśmy tarcze. Jedno trafienie po prostu roztrzaskało podpory pod mostkiem, odrywając go od reszty okrętu. Doszło do dekompresji.

Crowley pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Mostek na wierzchu okrętu - powiedział powoli - Myślałem, że takie coś istniało tylko w starych, głupich filmach Science-Fiction. Mostek powinien być przecież sercem okrętu, żeby nie dało się go tak po prostu zniszczyć byle przypadkowym trafieniem... i żeby absolutnie niemożliwy był przypadek jakiegoś kosmicznego śmiecia, wbijającego się do środka. W pani sytuacji, chyba też bym nosił stale kombinezon - na twarzy Alana pojawił się lekko złośliwy uśmiech - I kazał robić to samo innym.

- Wie pan, stwierdzenie, że coś jest na wierzchu, gdy trafia cię kula plazmy wielkości kilkutysięcznego miasta, to pojęcie względne.

- Dopóki taka kula nie przebije się przez pancerz okrętu, ja nie muszę się martwić. Już bardziej mnie przeraża wizja rozszczelniających się zbiorników antymaterii na moim lotniskowcu... mimo że mają potrójne zabezpieczenia, co czyni taką ewentualność kwestią wyjątkowo pechowego przypadku - Crowley uśmiechnął się znacząco - A ten Daerie... bardzo go pani nie lubi, mam rację?

- A jak mam lubić zbrodniarza wojennego? Jedyne, co mi się w związku z nim podoba, to fakt, że dzięki mnie zawisnął.

- Jak tego dokonaliście?

- Nietypowo. Nasze cudeńka niestety demonami szybkości nie są, więc musieliśmy bydlaka zwabić w pułapkę, a Czerwony Młot bardzo się nam przysłużył. Mój wierny przyjaciel, admirał Orłow, mówiąc dokładniej. Żałuję, że nie mógł tu przylecieć, prawdę mówiąc.

- Czerwony Młot, to znaczy ci ludzie, którzy są po waszej stronie?

- Nie, są po swojej własnej. Prawdę mówiąc, w ich hierarchii zaufania jesteśmy tylko nieco powyżej Imubian. Po prostu nie jesteśmy sobie otwarcie wrodzy. Taka filozofia życia. Nhilarów mają za plugawych kapitalistów, nas za religijnych świrów, krajan pani Ororo za gwałcicieli i piratów, a Imubian za przeklętych zdrajców. Epitety można mnożyć proporcjonalnie do ilości wódki, jaka leje się w ich sztabie. - Elaphia zachichotała, wychylając ostatni łyk z kieliszka.

- Ale powiedziała pani, że ceni ich jako sojuszników... w każdym razie admirała Orłowa.

- Aalveni mają takie przysłowie... wróg twojego wroga może być dobrym przyjacielem, czy jakoś tak. W każdym razie, sprawdza się.

- Powiedziałbym, że to coś więcej, niż zwykły pragmatyzm, skoro nazywa pani Orłowa swoim przyjacielem - Crowley znów znacząco się uśmiechnął.

- Przepraszam - wtrącił nagle jeden z Sorevian, mai karimo Hokaze, od pewnego czasu przysłuchujący się ich rozmowie - ale skoro macie do dyspozycji taką technologię, psioniczne zdolności i tylu sojuszników... to czemu do tej pory nie rozprawiliście się z Imubią?

- Bramy, drogi przyjacielu, i Statek-Matka - odparła Elaphia - Nie jesteśmy skłonni niepotrzebnie ryzykować naszego latającego domu. Słowem, jesteśmy zmuszeni przebijać się przez sieć imubiańskich linii komunikacyjnych, a biorąc pod uwagę wątpliwą szybkość naszej floty i zmienność frontów, trochę to potrwa.

- Ale przecież Imubianie jako przeciwnicy wydają się być wobec was o wiele zbyt słabi - oponował Hokaze - Ich imperium jest ogromne, a jednak odnoszę wrażenie, że nie przetrwaliby wojny ani z nami, ani z Terranami. Szczególnie po tym, jak dostaliśmy te materiały od admirał Ororo - Jaszczur uśmiechnął się pogardliwie - Widziałem dane tych ich okrętów. Żałosne! Ich systemy uzbrojenia... to po prostu epoka kamienia łupanego. Zwykłe pociski kumulacyjne, z rdzeniem z miękkiego metalu...

- I ilość taka, że na upartego, by wygrać wojnę, mogliby po prostu taranować swoimi maszynami i wyszliby na swoje. Zbytnia pewność siebie nie przystoi dobremu wojownikowi - Elaphia odwzajemniła pogardliwy uśmiech.

- Może moja pewność siebie nie jest zbytnia, lecz w pełni uzasadniona? - Hokaze przekrzywił głowę, patrząc na kobietę Shata'lin z udawaną dezaprobatą - Znam swoje możliwości oraz ich możliwości. Chyba nawet taranowanie tylko pogorszyłoby sprawę, biorąc pod uwagę, jakie te okręty są kruche.

- Oby się pan nie musiał o tym przekonać. Imubianie indywidualnie są słabi, ale głupio jest ich lekceważyć. Szybko się uczą.

- Skoro do tej pory prowadzą wojnę, której nie mogą wygrać, chyba nie dość szybko - Hokaze zaśmiał się z rozbawieniem.

- Wy także prowadziliście z nami wojnę, chociaż na pierwszy rzut oka też nie mieliście prawa jej wygrać - rzucił Crowley sarkastycznie - Inna sprawa, że nie daliśmy wam wyjścia. Ale tak czy inaczej, wygraliście ją. Cud mniemany.

- Cud, czy nie, Imubianie łatwo się nie poddają, ale z drugiej strony mają sporo problemów - stwierdziła Elaphia - Ostatnio obrywają z każdej strony, a mamy też solidne przesłanki, by twierdzić, że coś paskudnego dzieje się także wewnątrz.

Crowley wychylił resztę wina w swoim kieliszku, po czym sięgnął po butelkę. Gwoli uprzejmości, zamierzał w pierwszej kolejności dolać trunku jaszczurzycy, ale ta położyła dłoń na naczyniu w znaczącym geście.

- Ja podziękuję, wystarczy mi. Słabo znosimy alkohol.

- Naprawdę? - zdziwił się Alan, napełniając swój kieliszek - Myślałem, że jesteście pod tym względem trochę jak Sorevianie.

- Stety lub niestety, tak nie jest. Proszę wierzyć, nie ma nic bardziej żałosnego, niż pijana psioniczka. Do tego bywa to przykre dla otoczenia. Obawiam się, że słaba ze mnie partnerka do pijackich zabaw. - Elaphia zachichotała.

- Myślę, że dla mnie to bez różnicy - orzekł Hokaze - Jak na mój gust, ludzie też są słabi, jeśli o to chodzi - Jaszczur wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu - Spotkałem kiedyś Terranina, który próbował takich zawodów z moją towarzyszką broni. Kiedy już padł, ona nie była nawet wyraźnie pijana.

- Ludzie tak, nasze kochane świętoszki też, ale nie ja. - wtrąciła się Ororo, która siedziała luźno na swoim miejscu, w rozpiętym płaszczu, z nogami na brzegu stołu. Towarzyszył jej Aalven, jeden z jej przybocznych strażników - Nie myśl sobie, że tu same słabe głowy się pałętają.

- No, wie pani - powiedział Hokaze z pobłażliwością w głosie - przywykłem już do tego, że obce rasy fizycznie nam nie dorównują pod żadnym względem. Odporność na alkohol to akurat drobiazg. Naprawdę mnie dziwi to, że Terranie czy Auvelianie zostają wojownikami. Podziwiam ich odwagę.

- W takim razie dobrze, że nie widziałeś jeszcze nas. - Ororo odstawiła kieliszek i klepnęła swojego ochroniarza. Ten bez słowa nalał więcej wina. - Ale, kochanieńki, można sobie rzucać pustymi słowami, ale trzeba mieć je czym poprzeć. Nie wyglądasz mi na słabeusza, ale... - Ororo mrugnęła sugestywnie w kierunku Sorevianina i uśmiechnęła się, szczerząc kły.

- Chyba nie oczekuje pani, że będę teraz grał w pijackie zawody? - Hokaze pokręcił łbem - Może innym razem. Jutro jestem na służbie, a Auvelianie nie będą czekali, aż wytrzeźwieję.

- No, wie pan? - wtrąciła Elaphia, z trudem tłumiąc śmiech - Tak zawodzić naszą szanowną gospodynię? Jestem pewna, że solidna butelka nie zaszkodzi. Podobno jesteście odporni.

- Oczywiście, że jesteśmy - obruszył się jaszczur - Mam to udowadniać? To trochę dziecinne.

- Czyny mówią więcej, niż słowa. No i to tylko zabawa... No, chyba, że cała odporność to bujda. - Elaphia sięgnęła telekinetycznie po butelkę z wódką i napełniła nią kieliszek Hokazego - To jak będzie?

Sorevianin spojrzał na nią z oburzeniem i irytacją. Crowley obserwował tę scenę z rozbawieniem, domyślając się, że Elaphia próbuje sprowokować Hokazego, w nadziei na zabawę jego kosztem. Jaszczur najwyraźniej jednak jej ulegał. W pewnej chwili prychnął pogardliwie i sięgnął dłonią do stołu. Zamiast jednak wziąć do ręki kieliszek, chwycił napoczętą flaszkę wódki.

Ku zdumieniu i rozbawieniu wszystkich, Sorevianin chwycił w zęby szyjkę butelki i zaczął pić trunek duszkiem, jak gdyby pochłaniał zwykłe piwo. Unosił flaszkę coraz wyżej, aż do pozycji pionowej - wtedy odjął od niej dłoń i trzymał ją od tej chwili tylko zębami, wlewając sobie trunek wprost do gardła.

Trwało to krótko, po czym Hokaze odstawił pustą butelkę - wciąż trzymając ją zębami - na blat stołu. Nie wyglądało na to, aby pochłonięty właśnie, mocny alkohol, zrobił na nim wrażenie - nawet się nie skrzywił.

- I poprzestańmy na tym - rzucił - Bo jak mnie jutro nie zabiją Auvelianie, to zrobi to karimure Kaseia.

Sorevianin sięgnął tym razem po butelkę ze zwykłą wodą, wyraźnie zamierzając złagodzić skutki pochłonięcia tak dużej ilości alkoholu. Crowley spojrzał po Elaphii i Ororo - ta pierwsza wyglądała na szczerze zaskoczoną, Aalvenka natomiast uniosła tylko brwi, po czym szepnęła coś do towarzyszącego jej ochroniarza.

- Pani, chyba nie sądzisz... - odpowiedział strażnik aalveńskiej admirał, nie kryjąc zaskoczenia i dezaprobaty.

- Jeszcze nie sądzę, ale jak do tej pory wygląda obiecująco. - Ororo skwitowała wątpliwości żołnierza złośliwym uśmiechem, po czym dokładnie zmierzyła Sorevianina wzrokiem.

- Wciąż nie wiem, pani.

- Zostaw to mnie, nie bez powodu to ja decyduję o takich sprawach. - Umgali machnęła ręką. - Gdyby to od was zależało, miałabym tu połowę trędowatych, czy innych ułomnych.

Elaphia przyglądała się wszystkiemu z rozbawieniem. Wyraźnie wiedziała, co się święci. Alan jednak nic z tego nie rozumiał - podobnie jak Sorevianin, który patrzył na Ororo i jej towarzysza z konsternacją.

- Przepraszam - powiedział Crowley powoli, zwracając się do Elaphii - ale o co tutaj chodzi?

- Czy Mirabelle wspominała panu w jakiś sposób o Aalvenach?

- Widziałem się z Mirabelle tylko raz - odrzekł Alan - W dodatku poprzez łącze laserowe.

- Niech pan mi tylko nie mówi, że nie rzuciła przynajmniej jednym tekstem o aalveńskich dziwkach, czy burdelach, bo nie uwierzę.

- Tak, tak, wspomniała - Crowley machnął lekceważąco ręką - Ale co w tym dziwnego? Nie oni jedni mają u siebie takie... instytucje.

- Ale, o ile mi wiadomo, oni jedni mają to dosłownie w naturze. - Elaphia parsknęła śmiechem. - I ma pan okazję tę naturę podziwiać.

- Jak to? - Alan uniósł brwi, nadal nic nie rozumiejąc, po czym znów spojrzał na Ororo i Hokazego, który sprawiał wrażenie coraz bardziej skonsternowanego. Aalveńska admirał coraz ostrzej wykłócała się ze swoim ochroniarzem.

- Tobie nic nie grozi, słonko. - Umgali rzuciła złośliwie w stronę ochroniarza. - To ci z dołu listy powinni się martwić. I pewnie naszykować dla mnie coś specjalnego, jeśli zależy im na posadzie. No... ale numerki na liście są ruchome i jeśli nie zamkniesz jadaczki, możesz przytyć o parę cyferek. To jak będzie?

Strażnik nie odpowiedział.

- No właśnie, to rozumiem. - Admirał uśmiechnęła się i ponownie zerknęła w stronę Hokazego. - Długo służysz w wojsku, przyjacielu? Owocna to służba?

- Zaczyna się teatr - szepnęła Elaphia do Crowleya.

- W tym roku mija siedemdziesiąt siedem lat - odrzekł Hokaze, nagle odzyskując rezon; spożyty przed kilkoma chwilami alkohol zdawał się teraz mu w tym pomagać - Chociaż we flocie służę dopiero od pięćdziesięciu jeden. Dosłużyłem się szlifów oficerskich w oddziałach Strażników, ale ostatecznie uznałem, że chcę spróbować innej służby.

- Uniwersalny pan jest, jak widzę. - Ororo puknęła palcem w pusty kieliszek, dając znak ochroniarzowi, by dolał jej wina. - Jak rozumiem, szlifów oficerskich nie idzie się dorobić u was przez bezmyślną brawurę?

- To nie jest pakir z revnairem - odrzekł jaszczur z powagą; Alan pamiętał, że użyty przez niego idiom jest soreviańskim odpowiednikiem "bułki z masłem" - W akademii stawia się przed oficerami naprawdę wysokie wymagania. Nie można przecież byle komu powierzyć życia wojowników.

- Bardzo dobrze, ale widzę, że i bawić się pan potrafi. Coraz lepiej. - Ororo bez skrępowania oblizała wargi, po czym sięgnęła po kieliszek. - Ponad czterdzieści lat to nie tak znowu mało, przynajmniej na lokalne standardy. Nie byłby pan może zainteresowany znowu jakąś odmianą?

- Jakiego rodzaju? - Sorevianin wydawał się być zaintrygowany, ale Crowley uważał raczej, że okazuje po prostu uprzejme zainteresowanie.

- Jest robota, która wymaga dyscypliny, uniwersalności, a przy okazji odrobiny luzu, kiedy trzeba. Ale taki urok elitarnych formacji. Myślałam, czy by się pan nie skusił, a formalności to dla mnie nie problem.

- O jakiej elitarnej formacji mowa? - głos jaszczura stawał się odrobinę niewyraźny; alkohol w tak dużej ilości musiał najwidoczniej wywrzeć wpływ nawet na jego odporny organizm.

- Nad domyślnością trochę będzie trzeba popracować, ale nie szkodzi. - Umgali przewróciła oczami. - Co by pan powiedział na zaszczytną służbę w moim skromnym - Aalvenka ironizując podkreśliła ostatnie słowo - haremie?

- Haremie? - powtórzył Hokaze, przekrzywiając głowę jak zdziwiony pies - Chodzi pani o rodzaj straży przybocznej?

- Przecież to jedno i to samo. No jak, podoła pan?

- Rozważę to - powiedział Sorevianin z uśmiechem.

Hokaze najwyraźniej sądził, że Ororo żartuje, ale Crowleyowi, po słowach Elaphii, wydawało się teraz, że Aalvenka składa jaszczurowi poważną propozycję. Przyjął to z lekkim szokiem, lecz także z rozbawieniem. Umgali nie mogła mieć pojęcia, jaka jest mentalność Sorevian w takich sprawach - najpewniej Hokaze i tak nie do końca rozumiał, o czym mówi pani admirał, ani nie znał znaczenia słowa "harem", które nasunęło Alanowi natychmiastowe, niezbyt przyzwoite skojarzenia. U Sorevian tego typu instytucje nie funkcjonowały. Crowley, wciąż lekko wstrząśnięty, uśmiechnął się mimowolnie, przypuszczając, że Ororo czeka niemiłe zaskoczenie.

- Dobrze! Bardzo dobrze. Chyba wypadałoby, że tak powiem, zapoznać pana z naszą mała rodzinką? Dobrze mówię?

- Tak, pani. - odparł strażnik, nie kryjąc niezadowolenia w głosie.

- Proszę się nie przejmować, trochę zazdrosny jest. Stara gwardia zawsze tak patrzy na nowych kandydatów. Nie lubią konkurencji w łóżku.

- W łóżku? - powtórzył Sorevianin, a jego uśmiech jakby zbladł.

- To w końcu harem! Czego by pan oczekiwał, szydełkowania? O takiej posadzie marzy każdy aalveński wojak, szczególnie w naszym plemiennym gronie. To coś dużo lepszego niż tylko straż przyboczna, tym bardziej, że, jakby to ładnie ujęli Nhilarowie, profit jest obustronny.

Hokaze zamilkł na kilka chwil, a uśmiech spełzł z jego twarzy. Alan stłumił wybuch śmiechu, zakrywając dłonią usta. Przeczuwał, co zaraz nastąpi.

- Ale zaraz - powiedział jaszczur powoli, wyraźnie oddzielając słowa; objawy upojenia alkoholowego nagle go opuściły - Składa mi pani propozycję... poważną propozycję... - Hokaze spojrzał na towarzysza Ororo - kopulacji? Dla rozrywki?

- A jak pan myśli, czy ktoś o mojej pozycji siliłby się na niepoważne propozycje? Zwłaszcza w sprawach dotyczących statusu społecznego? To korzystne dla obu stron, jak wspominałam. Im pokaźniejszy harem, tym lepiej ja wyglądam w oczach swoich poddanych. A służba w haremie sama w sobie jest zaszczytem, jednym z najwyższych w plemieniu. Tak więc status podnosi się tu i tu. No i o czywiście jest wesoło. - Umgali uśmiechnęła się sugestywnie. - Wciąż sporo potrafię, proszę pana.

- Powiedziała Aalvenka w wieku odpowiadającym ludzkiej czterdziestce. - Elaphia szepnęła do Crowleya. - Choć fakt, nie wygląda na tyle.

Jaszczur znów zamilkł na kilka chwil, a na jego pysku odmalował się wyraz zniesmaczenia.

- Za pozwoleniem - mruknął - ale czy pani odbiło, czy po prostu za dużo pani wypiła? Jeśli to miał być jednak żart, to kiepski.

- Elinuel, czy ja żartuję? - Umgali zwróciła się do swojego ochroniarza.

- Nie, pani.

- Czy ja kiedykolwiek żartuję w takich sprawach?

- Nigdy, pani admirał. W końcu to sprawa tradycji.

- Właśnie! - Ororo zwróciła się ponownie do Sorevianina - Rozjaśniłam to panu?

Hokaze pokiwał głową.

- Powinienem był to wziąć pod uwagę - rzekł z lekką nutą pogardy - Ale wy przebijacie Terran, jeśli o to chodzi... skoro składa pani taką propozycję komuś, kto nie należy nawet do pani rasy - jaszczur pokręcił łbem z wyraźną dezaprobatą - Ta uległość wobec prymitywnych żądz... u niższych ras.

Crowley znów omal się nie roześmiał, gdy spojrzał na towarzysza pani admirał. Wyglądał na jawnie ucieszonego, czemu Alan niespecjalnie się dziwił. Potężnie zbudowany samiec byłby dla niego bez wątpienia poważną konkurencją.

- Czy pan przypadkiem nie próbuje mnie obrazić? - rzekła Ororo, również nie kryjąc dezaprobaty - To z pewnością nie jest prymitywne, proszę pana, wręcz przeciwnie. Prymitywizmem jest zaprzeczanie swojej naturze i unoszenie się przy tym abstrakcyjną i wyciągniętą z dołka dumą, kiedy nie trzeba.

- Proszę się nie martwić o "naturę" - odparował Hokaze - Wyginęlibyśmy, gdybyśmy jej istotnie zaprzeczali. Nie wiem tylko, co ma z tym wspólnego uleganie pierwotnym żądzom dla rozrywki. Nie umiecie się pohamować?

- Umiemy, ale po co się hamować, skoro to nikomu nie szkodzi, a wręcz przeciwnie. Nie wiem, jaki jest sens nie cieszyć się z tego, co dała nam natura. - Umgali zmarszczyła brwi - Cała nasza kultura kręci się wokół naszej natury i nie przeczy jej w żadnym miejscu.

- Cieszymy się wtedy, gdy jest to pożyteczne. Alkohol też daje mnóstwo radości, ale to jeszcze nie oznacza, że należy go spożywać bez umiaru. Walka też może sprawić wielką przyjemność, ale to nie jest powód, aby walczyć z kim popadnie i kiedy popadnie - Hokaze znów pokręcił głową z dezaprobatą - Najwyraźniej jesteście zbyt słabi, skoro nie możecie się temu oprzeć.

- Powiedział wojownik, który nie mógł usiedzieć w jednej formacji, tylko musiał spróbować nowych metod zabijania wroga. - Umgali wybuchła śmiechem. - Wypadałoby jeszcze po drodze zdefiniować znaczenie słów "umiar", oraz "kto popadnie". Każdy mój strażnik jest jednym z najlepszych w swoim rodzaju. Mam tu swoich, Nhilarów, ludzi, nawet kilka wampirów się znajdzie. Wszyscy znają się na swojej robocie jak mało kto. "Kto popadnie" to raczej kiepskie określenie.

- Dostatecznie dobre na kogoś, kto, jak pani, nie potrafi utrzymać w ryzach nawet pierwotnej żądzy własnego ciała - Sorevianin uśmiechnął się krzywo, pogardliwie - To niewątpliwa słabość, właściwa niższym rasom. Swoją drogą, co zmiana przydziału ma z tym wspólnego? Nie odrzuciłem w ten sposób kodeksu, ani nie uległem żądzy krwi.

- Przepraszam - wtrącił się Crowley, zaprzestając prób ukrycia szerokiego uśmiechu, jaki zagościł na jego twarzy - ale Sorevianie po prostu nie robią tego dla zabawy, może poza jakimiś nielicznymi wyjątkami. Mało tego. Może i w waszym wszechświecie, z jakiegoś powodu, stosunki międzyrasowe są czymś normalnym... ale u nas nie są. Nikt się z tym nie afiszuje, ani nie będzie o tym rozmawiał publicznie... choćby i miał odchył od normy. Dlatego nie ma chyba sensu, aby składała pani takie propozycje komukolwiek z "tej strony".

Znów stłumił wybuch śmiechu, dostrzegłszy, że na twarzy ochroniarza pani admirał odmalowała się wyraźna ulga. Elaphia była mniej powściągliwa od komodora - chichotała otwarcie.

- Zauważyłam. Wygląda na to, że świętoszkowate podejście jest typowe dla jaszczurek. No i chyba u was mają większy wpływ niż tutaj. - Umgali przewróciła oczami i wychyliła jednym duszkiem zawartość kieliszka. - Może kiedyś nauczycie się czegoś o otwartości umysłu. Tak jest dużo przyjaźniej. - pani admirał zachichotała, choć jej reakcja wydawała się być wymuszona.

- Tu nie chodzi o świętoszkowatość - jęknął Crowley, krzywiąc się boleśnie - Nas to po prostu nie podnieca. Mnie również. Nie miałbym nic przeciwko wizycie w jakimś haremie, wcale nie - Alan znów uśmiechnął się cynicznie - Ale wolałbym jednak kogoś z mojej rasy, zamiast pani. Bez urazy.

- Jeśli o mnie chodzi, to akceptuję odmienność obcych ras - oznajmił Hokaze - To jeszcze nie oznacza, że muszę je naśladować.

- Widać, że wasza rasa nie spędziła prawie całej swojej historii blisko z innym gatunkiem, ale co mi tam? To nie ja tracę na purytaniźmie. Trudno powiedzieć, że się czegoś nie lubi, jeśli się nawet nie próbowało, tylko odrzuciło z góry. Ale droga wolna.

- A skąd pani wie, że tego nie próbowałem? - prychnął jaszczur - Nie uważam, aby było mi to potrzebne jako forma rozrywki.

- Dziewiećdziesiąt siedem lat doświadczenia w tych sprawach, jeśli dobrze liczę. Potrafię rozpoznać międzyrasowego prawiczka po paru zdaniach.

Hokaze odpowiedział coś z oburzeniem, ale Crowley już go nie słuchał - z innej części stołu dobiegł go głośny krzyk, wydany bez wątpienia przez człowieka. Spojrzał w tamtą stronę, zaskoczony, i dostrzegł skupionych w jednym miejscu ludzi o kilku różnych umundurowaniach. Byli tam oficerowie w uniformach Imubii oraz Młota, co zdaniem Alana mogło zwiastować katastrofę.

- Przepraszam na chwilę - rzucił, po czym zerwał się ze swojego miejsca, dołączając do małej grupy terrańskich, ferviańskich i soreviańskich oficerów, obserwujących zajście.

Na miejscu stwierdził - niespecjalnie tym faktem zaskoczony - że przedstawiciele wrogich sobie ludzkich frakcji z "tamtej strony" kłócą się zażarcie.

- Gnidy! Po prostu gnidy z was - krzyczał porucznik Dudin, jeden z oficerów Młota - Gdzie się, k***a, nie obejrzę, wszędzie widzę wasze zakazane ryje i imperialne orzełki. Jesteście jak te mendy w czasie walk w okopach. Czego tu szukacie?

- Stul pysk, zdrajco, bo ci zęby powybijam. - odparł porucznik Gagnier z imubiańskiej floty. - Nie gadam z takimi jak wy, bandą bydlaków.

- Może i jestem bydlakiem, ale ja nie zostawiam swoich, świnio, jak ten twój Senat.

- I ty wierzysz w te propagandowe brednie? Cóż, trudno się dziwić, skoro ledwo was pisać uczą. - Imubianin starał się zachowywać względny spokój, choć był tak pijany, że z trudem stał prosto. Oficer Młota mu w tym ostatnim nie ustępował.

- To nie Młot zostawił swoich obywateli na pastwę piratów i to nie Młot karmi obywateli czczymi obietnicami o ochronie floty. Żadnej floty, k***a, nie było!

- Bo walczyła chroniąc granicę, a wy, pieprzeni zdrajcy tylko na to czekaliście. Zdradziliście swój kraj i bogowie mi świadkami, Legion zgniecie was jak robaki.

- A co to za kraj? Mam kochać sk****eli z wyższych sfer, każących robić w fabrykach za marne kilka denarów przez cały dzień? Mam kochać gnidy wysługujące się niewolnikami? Może jeszcze mam lizać buty rzeźnikom z legionowej generalicji?

- I tak liżecie buty, tylko korporacjom sprzedającym wam broń po promocji i aalveńskim dziwkom. Niedługo będziecie i służyć jaszczurkom, zobaczycie. Ach, nie, zaraz... już służycie. Biedny admirał Daerie chętnie by to potwierdził, gdyby jeszcze żył.

- Panowie - wtrącił kontradmirał Pawłowicz z naciskiem - zachowujcie się jak cywilizowani ludzie. Nie ma potrzeby się kłócić na takim spotkaniu.

- Milcz! Jeszcze mi tu miłośnik nieludzi będzie się wtrącał - odpowiedział Gagnier, wyraźnie poirytowany. - To sprawa między mną, a tym kmiotem.

- Sorevianie i Fervianie są naszymi sojusznikami - rzekł Pawłowicz, tym razem z dezaprobatą - Nikt nikomu nie każe ich lubić, ale naprawdę nie ma żadnego powodu, aby tak się uprzedzać do obcych. My to wiemy. Wy też powinniście...

- Sojusznikami? - przerwał Imubianin - Ładna śpiewka. Ile ci zapłacili za szerzenie takiej propagandy? Pewnie sporo, patrząc na szlify.

Crowley patrzył na tę scenę z oburzeniem. Nie darzył obcych szczególnie przyjaznymi uczuciami, ale z drugiej strony, nie żywił do nich irracjonalnej nienawiści. Zachowanie oficera imubiańskiego przypominało mu postępowanie samych Terran w ich niechlubnej przeszłości. Reprezentował zatem sobą coś, czego rodacy Alana się wstydzili - na co nakładały się przewinienia Imubian, o których już wcześniej wiedział. Tacy jak Gagnier byli zdaniem Crowleya ujmą dla ludzkiej rasy. Szczególnie że gotowi byli w każdej chwili obrócić agresję także wobec własnych pobratymców, jeśli tylko nie pasowali do ich wzorca.

- Pan się zapomina - rzucił Pawłowicz surowym tonem - Nic nie wiecie o Sorevianach, tak naprawdę nie podobają wam się tylko dlatego, ze są inni. Mam rację?

- To cholerne jaszczurki, jak te u nas! Banda przeklętych fanatyków i morderców. Typowe dla nieludzi i sprzedawczyków. Jedno wielkie wypaczenie ideałów, na których stoi ludzkość.

- Wasza ludzkość, gnido, nie moja. - wtrącił się Dudin - W dupie mam wasze pojęcie człowieczeństwa. Jeśli nieludzie to banda morderców, to na was słów już brakuje.

- Na nas słów brakuje? To nie my spaliliśmy żywcem miliardy ludzi ot tak! Ja na takie sk*******stwo nie mam słów. Ale pewnie w słowniku przeklętych zdrajców coś się znajdzie!

- My nigdy byśmy nie obrócili agresji przeciwko cywilom - wtrąciła Kaseia urażonym tonem - To obraza naszego honoru.

- Honoru? A co wy, jaszczurki, możecie wiedzieć o honorze? Rzygać mi się chce, jak na was patrzę.

- Pan jest pijany, poruczniku - powiedziała Kaseia, zwężając oczy - Niech pan lepiej odejdzie na stronę i się uspokoi.

Imubianin nie posłuchał jednak tej zbawiennej rady - czym jeszcze bardziej rozzłościł Alana, już od dłuższego czasu obserwującego tę scenę z rosnącym gniewem, podsycanym przez wypity alkohol.

- Nie mam zamiaru się uspokajać. Nie przy przeklętych zdrajcach, kolaborantach i takich obcych ohydach, jak wy. Powinno się was, sk******ny, wszystkich wystrzelać. Jedna kula na każdego. Choć nie, to byłby dla was zbyt wielki luksus. Ja bym was wszystkich, k***a, powiesił za nogi i poderżnął gardła. Jak świniom.

Kaseia zerknęła z zaskoczeniem na Alana, kiedy ten bez żadnego ostrzeżenia wystąpił naprzód i uderzył Imubianina pięścią w twarz. Cios był na tyle silny, że oficer upadł natychmiast na podłogę, przewracając krzesła.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Pozostali Imubianie zerwali się ze swoich miejsc, gotowi do bójki, skupieni przede wszystkim na Crowleyu. Jednak szybko się rozmyślili i zastygli w bezruchu, kiedy naprzeciw wyszli im zarówno koledzy Alana z floty AMU, jak i ferviańscy oraz soreviańscy oficerowie - w tym Kaseia, która wystąpiła do przodu, przed komodora. Zdecydowanie przydało to Crowleyowi pewności siebie - Imubianie stanęli wobec przewagi liczebnej wroga, a ponadto każdy z nich i tak był zbyt słaby, aby cokolwiek zrobić potężnie zbudowanej jaszczurzycy i jej pobratymcom. Przypuszczalnie ona sama mogłaby rozprawić się ze wszystkimi.

Lecz nadal wyglądało na to, że lada chwila może dojść do bójki. Uwagę jej potencjalnych uczestników rozproszył jednak grzmiący głos admirał Ororo.

- Co to wszystko ma znaczyć? - zawołała, zagłuszając translator, przez co z trudem można było ją zrozumieć - Co tu się wyprawia? Uspokoić się, wszyscy, albo wezwę strażników. No dalej, o co poszło?

- Proszę wybaczyć - odezwał się admirał Hunt, wychodząc Aalvence naprzeciw - Zdaje się, że doszło do kłótni pomiędzy tymi z Imubii i Młota... a jeden z moich oficerów najwyraźniej zbulwersował się tym, co mówił Imubianin. Nie wytrzymał i uderzył go.

- Nie dziwię się, ale proszę na przyszłość nie włączać się do bójek. Od tego mamy tu straż i to im należy takie rzeczy zgłaszać. Wszyscy jesteśmy żołnierzami, ale nie przystoi nam chyba lać się po pyskach jak dzieci. Mam rację?

- Niech się pani nie przejmuje - odrzekł Hunt ponuro - Porozmawiam o tym później z moim oficerem. Powinniśmy się zresztą cieszyć, że nie doszło do prawdziwej bójki. Mało brakowało.

- Stwierdzenie, że mało brakowało, to jednak odrobinę zbyt mało. Nie powinno być nawet blisko. - Ororo zwróciła się do swojego przybocznego. - Elinuel, weź paru chłopców i posprzątaj ten burdel, a potem wracaj na... posterunek. Będę najdalej za pół godziny.

- Tak jest. - odparł strażnik i zwrócił się do grupy - No dobra, słyszeliście panią admirał. powiedzieć kto zaczął, a potem rozejść się!

- Ty? Śmiesz rozkazywać mnie? - odparł jeden z Imubian, noszący oficerskie szlify. - Zwykły podlizuch rozkazujący oficerowi? To chyba jakieś żarty!

- Radzę nie nadużywać gościnności pani Ororo. Straż haremowa ma dokładnie takie uprawnienia, jakie nada nam pani admirał. I jeśli ona mówi, że mam tu zaprowadzić spokój, to tak właśnie zrobię. - na twarzy Elinuela wymalował się złośliwy uśmiech. - Ponadto, to wszystko dla bezpieczeństwa pana i pozostałych gości. Nie lubimy tu wichrzycieli. Jeszcze jakieś pytania, czy może wrócimy do cywilizowanej atmosfery?

- Myślę, że jednak przekracza pan swoje uprawnienia - rzekł Hunt sucho - Proszę się nie martwić o moich ludzi, sam się nimi zajmę. Komodorze? - Admirał zmierzył Alana surowym spojrzeniem - Później zgłosi się pan w mojej kwaterze, jasne?

- Tak jest - odrzekł Crowley.

Niespecjalnie przejmował się faktem, że czeka go reprymenda od przełożonego oraz nagana. Wiedział, że niepotrzebnie dał się ponieść, ale uważał, że imubiański oficer dostał, na co zasłużył. W opinii Alana, wyglądał na zwykłego su****yna. Inni najwyraźniej byli podobnego zdania - kontradmirał Pawłowicz poklepał go porozumiewawczo po ramieniu, przechodząc obok w drodze powrotnej na swoje miejsce, zaś karimure Kaseia stanęła przed nim, przemawiając przyjacielsko.

- Dobrze mu pan przyłożył - powiedziała - Ale z drugiej strony, tacy jak on są niewarci wysiłku.

Crowley w milczeniu pokiwał głową, uśmiechając się smętnie. Spojrzał na oddalającą się jaszczurzycę, a potem na Imubian. Znów ogarnął go gniew - jego niechęć wobec "pobratymców" z innego wszechświata nie wynikała przy tym teraz wyłącznie z ich irracjonalnej niechęci do obcych ras, z którymi Alan nie czuł przecież tak dużej solidarności. Działali również na szkodę swojej własnej nacji, zdając się reprezentować to, co w ludziach najgorsze.

Przyłapał się na myśli, że chętnie ujrzałby ich we wrogim obozie - choćby po to, aby własnoręcznie pokazać im, gdzie raki zimują.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzisiaj przedstawie wam moje opowiadanie, Napisałem je kiedyś, W dzieciństwie i wyjąłem z dna komputera więc nie czepiajcie się ortografi.

Jaka jest różnica pomiędzy teraźniejszością a przyszłością i przeszłością.. Jeżeli człowiek z tego czasu przeniósł by się w czasie o 10 lat do tyłu.. nadal by był w teraźniejszości.. Załóżmy ,że cofniemy się w czasie o 10 lat.. Jednak kiedy my będziemy już po zabiegu czasoprzestrzennym nadal będziemy w swojej teraźniejszości.. Dlatego można by zmienić świat gdybyśmy mieli możliwość użycia tego zabiegu.. Pewnie zastanawiacie się jak by wyglądał człowiek który przeniósł by się 10 lat do przodu i nie byłby w swojej teraźniejszości tylko w przyszłości.. Jeżeli chcecie się dowiedzieć nie odkładajcie książki na pułkę tylko czytajcie dalej:

Miało być dobrze? Wyszło jak zwykle

Dave był zwykłym człowiekiem. Pracował w dokach.. Nie miał nic wspólnego z włoską mafią jak jego brat.. Albert. On był capo mafi o której Dave nie chciał nawet słuchać.. Pewnego razu Kiedy Dave zajmował się swoją pasją.. Grał w tenisa.. Uwielbiał to robić.. Ćwiczył bo być może kiedyś poproszą go o udział w zawodach. Takie było jego marzenie.. Kiedy akurat miał wykonać bekhend aby odbić lecącą piłkę zadzwonił telefon.. Dave wiedział ,że to jego brat ponieważ on w telefonie Daaeva miał specjalny dzwonek.. Jednak on nigdy nie dzwonił.. A przynajmniej od czasu gdy pokłócił się ze swoim bratem. Dave odebrał telefon.. Spodziewał się ,że Albert będzie chciał pożyczyć kasę.. Jednak kiedy odebrał usłyszał przeraźliwą wiadomość.. Jego brata zatrzymali.. Wiozą go na przesłuchanie ale nie może powiedzieć więcej ponieważ jak to powiedzieli gliniarze wyczerpał swój limit?. Długo nie minęło kiedy lekcja tenisa dobiegła końca.. Dave spakował telefon i ? Postrzał ze strzelby rozbił okno.. Za minutę po tym do domu weszli kolesie ubrani w czarne garnitury.. Było ich 4.. Jeden z nich miał przy sobie strzelbę.. Inni byli bez broni.. Przynajmniej tak wydawało się davewoi.. Brat mafiozy schował się za kanapą.. Znaleźli go.. Jeden z gangsterów strzelił mu ze strzelby w głowę.. Chybił z dwóch metrów.. Trzech obok zaczęło się na niego rzucać i wyskakiwać z tekstem: [beeep].. Sam co ty [beeep] robisz.. Potrzebujemy go żywego idiototo !!!!.. Niedługo po tym rozpętała się bójka w której to Niejaki Sam zginął z jego własnej broni.

- Dobra wyłaź ? odezwał się jeden z gangstów? Drugi bardziej poddenerwowany- Ty kur*a wyłaź bo jak cię ułupie to !!!! ? trzeci mu przerwał ? Potrzebujemy go żywego.. Nie stresuj się tak.. Już jednego człowieka dzisiaj zabiłeś..

Wzieli i zawineli Daveowi husteczką mordę.. Wsadzili go do bagażnika.. Dave wiedział ,że to przez brata.. Zastanawiał się tylko dlaczego jego porwali.. Dla okupu.. Dla zemsty.. Jest milion różnych wersji.. Nasz bohater miał ręcę i nogi związane starym- Jednak mocnym i wytrzymałym sznurem. Najpierw próbował zasnąć jednak to było nagłupsze co zrobił.. Potem próbował się odwiązać i uciec.. Jednak nogi i ręcę były związane tym samym sznurem który jak już wspomniałem był wytrzymały.. Siedział tak w bagażniku 24 godziny.. Bez jedzenia.. Naszczęście bagażnik nie był wodoszczelny to pił brudną wodę z deszczu.. Po 24 godzinach usłyszał strzał.. 1a po 10 minutach drugi.. Wtedy rozpętała się wojna

Zeusie och Zeusie !!

-Zeusie !

- Tak Posejdonie

- Jesteśmy mitami !!

- Trochę wolniej.

- My już nie istniejemy !!

- Nie rozumiem ciebie.

-Ludzie przestali w nas wierzyć !!

- Bezborznicy..

-Wychwalają jakieś bożki !!!

- Niech zgadnę... Hades !! Tak to znowu nasz braciszek !!

- Niee !! Ich borzkiem jest Jezus !!

- Jak ??

- J-e-z-u-s !

- Co ??

- Nie wiem jak oni mogą w takie coś wierzyć !! Ich bóg wskrzesza ludzi..

- To akurat normalne..

- Tak .. Gdyby jeszcze ci ludzie umierali.

-Co ???

-Chodzi po wodzie..

- Pfff też umiem latać..

- On nie lata !!! Po prostu chodzi po wodzie jak po podłodze...

- Co się dzieje z tymi ludzmi. Co się stało z księgami które im daliśmy ???

-Teraz o nas można przeczytać w książecce dla dzieci..

-Musimy to zmienić

- Czas zwołać radę..

Bardzo dużo lat później

Dave wyszedł z bagażnika.. Wszyscy mafiozi nie żyli.. Stał jeden policjant.. Opierał się o długą drewnianą laskę..

- Ty jesteś Alber Tolrenlone ??

- Nie.. Jestem ten drugi Tolrenlone ??

- Ale śmieszne ty k*rwo..

Policjant przyłożył do głowy Dave pistolet.. Krzycząc na ziemię na ziemię położył go na bagażniku oraz zakół ręce w kajdany... Podniósł swoją laskę oraz krutkofalówkę.. Wezwał swoich przyjaciół.. Następnie Dave znowu znalazł się w bagażniku.. Tym kimś nie był policjant.. Był to Jeden z mafi w której Albert był capo. Kiedy wyjmował Davea z bagażnika wstrzyknął mu coś.. Coś co piekło, bolało i szczypało równocześnie.. Jednak za 10 minut spędzonych w straszliwych męczarniach zapadł w piękny sen.. I na tym zakończymy na razie ten wątek.

Dużo dużo wcześniej

Na naradzie bogów

Po krótkim wyjaśnieniu całej sytuacji

W panice zebranych

Nawet Ares nie miał ochoty na wojnę..

Jednak Hades wstal i przemówił

- Bracia i siostry... I wszyscy inni tu zebrani..

- Hadesie ty nic nie mów.

-Czemuż to baracie ??

- Zasugerujesz pewnie wtrącić wszystkich tych którzy nie wierzą to podziemi tartaru..

Zasugerował Zeus. Hades nawet się nie odezwał

Zeus znowu zasegurował:

- Nie wtrącimy wszystkich ludzi do tartaru !!

- Nie to chciałem.. Ale dobrze. Jeżeli nie chcecie mnie słuchać to może ja z tąd wydjdę..

I hades Wyszedł z sali zebrań

- To co robimy- Zapytała Afrodyta

- Nie będę walczył Z tym Jozusem - Powiedział Ares

- Jesusem !! - Poprawił Posejdon

-To już nie jest jakaś tam walka z olbrzymami.. Nikt w nas nie wierzy !! Kompletnie nikt !!- Powiedział Zeus

- Trzeba im się objawić- Zaproponował Apollo

- Nie rozumiem.

Dawaliśmy my ludziom

znaki

książki

objawywaliśmy się im

- Powiedziała Hera

Ich bóg ani nie daje

Znaków

Nie daje ksiąg

i Się nie objawia

- Dodał Posejdon

- Po prostu zejdzmy na ziemię !!- Powiedział Ares

Ty nie wiesz co tam się dzieje Aresie - Powiedział posejdon- Oni tam zabijają

w imię rerigi.. Zabili by nawet boga !!

- Nie rozumiem

- Była świątynia.. Każdy kto w niej był stawał się młody i piękny

-Co się z nią stało

- Zburzyli ją ponieważ bie było to zgodne z ich rerigią.

-To chore - Odpowiedział Ares do posejdona

Hera po raz kolejny zadałapytanie- To co robimy ??

- Może powinienem poprosić mego brata Hadesa o pomoc.. On wydawał się znać rozwiązanie..

Teraz wróćmy do starego wątku

Dave obudził się w dziwnym ni to ciemnym, ni to jasnym miejsu.. W pokoju znajdował się tylko odtwarzac płyt, oraz krzesło na którym obudził się Dave.. Wszystko w dziwnym kolorze ni to iałym ni to ciemnym. Dave obudził się kednak był w szkou... Nie mógł się ruszać i siedział godzinę nieruchomo w miejscu.. Wstał i odrazu upadł.. Za nim stała klopruwka.. Odłączył ją od siebie.. Był w szoku.. Kolejną godzinę leżał na podłodze.. Wstał.. Zaczeła go boleć głowa.. Kapać krew z nosa.. Chodził po całym pokoju tak jakby szukał drzwi..

Nagle Pokój nabrał kolorów.. Klopruwka znikneła i pojawiły się przedmioty takie jak szafka, łóżko.

-Witaj.

-Kim jesteś ?? - Zapytał Dave

- Nazywam się Hades

CDN

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@susnia - zamieszczanie opowiadania napisanego dawno, dawno temu - na dodatek bez naniesienia jakichkolwiek poprawek - to fatalny pomysł. Naprawdę. Jak na pewno sam zauważyłeś, znajduje się w nim cała powódź błędów, tylko no właśnie - skoro jesteś tego jak najbardziej świadomy, to dlaczego pokazujesz je innym? W taki sposób możesz tylko wyrobić sobie już na starcie kiepską opinię, i to prawdopodobnie zupełnie niezasłużenie. A może jednak zasłużenie, biorąc pod uwagę Twój komentarz przed tekstem (też pełen błędów ortograficznych i nie tylko)? W każdym razie - z góry zapowiadam, że nie przeczytam Twojego opowiadania, bo nie mam ochoty się katować. Przykro mi, ale trzeba szanować siebie i potencjalnych czytelników.

(Chwilowo nie powinienem pisać postów... blink_prosty.gif).

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@KRZYZAK1410

Na początek usuń kropkę z tytułu, bo aż kłuje w oczy. Tekst całkiem fajny jak na wprawkę pisarską, chociaż wyłapałem kilka powtórzeń, a i przeszkadzała mi nieco "nadzaimkoza" (tzn. trochę za dużo tutaj "jej", "ją" itp.), aczkolwiek rozumiem, że przy przyjętej formie czasami trudno tego uniknąć. Pisz dalej. wink_prosty.gif

@Der_SpeeDer

Co z tego? To niby znaczy, że to kontekstu nie pasuje?

Skoro oznacza co innego, to chyba rozumie się samo przez się, że nie pasuje do kontekstu? "Praktycznie" to inaczej "w sposób praktyczny", "dla korzyści praktycznych". To słowo w znaczeniu, w jakim używamy go najczęściej, to jest kalka z angielskiego (chyba że HHF chce to przepchnąć z racji tego, że pisze tutaj narrację osobową ;]).

Też wcale nie konieczna alternatywa.

Właśnie, że konieczna. wink_prosty.gif Tutaj potrzeba spójnika, który opisuje przeciwstawność, a "a" takim nie jest (na upartego można nawet zinterpretować to zdanie jako niedokończone). "Ale", "lecz" i "tylko" to w tym kontekście jedyne opcje.

Kiedy już przekonałem się do zajrzenia do najnowszego rozdziału, to przeczytałem go jednym tchem. I przyznam, że sam też się uśmiałem, jak Ororo wkręciła Hokazego. biggrin_prosty.gif Ogólnie znów poczułem pewną przyjemność z czytania.

(...) Crowleyowi, który spędził tam kiedyś urlop, owo skojarzenie wydawało się całkiem trafne i uśmiechnął się w duchu na swoją myśl.

Niby wiadomo, o co w tym zdaniu chodzi, ale składnia tak jakoś mi się nie podoba.

Myślałem, że takie coś istniało tylko w starych, głupich filmach Science-Fiction.

Może wyjdę na upierdliwego, ale ciekawi mnie, czy ta nobilitacja gatunku (tj. napisanie jego nazwy wielkimi literami) to tak specjalnie. wink_prosty.gif

- Ale przecież Imubianie jako przeciwnicy wydają się być wobec was o wiele zbyt słabi

M.in. po "wydawać się" nie pisze się czasownika "być" - w obecnym rozdziale ten błąd występuje jeszcze dwa razy. Zdaje się, że na poprzedniej stronie już to wytykałem...

- Oby się pan nie musiał o tym przekonać.

Ja bym napisał "przekonywać".

Gwoli uprzejmości, zamierzał w pierwszej kolejności dolać trunku jaszczurzycy, ale ta położyła dłoń na naczyniu w znaczącym geście.

O tym też pisałem, choć zapomniałem wyjaśnić. W tym wypadku położenie dłoni na kieliszku przez Elaphię jest niczym innym, tylko gestem. Ten zwrot można więc sparafrazować tak, że Shata'lin "wykonała gest w geście", co brzmi bez sensu.

Później zgłosi się pan w mojej kwaterze, jasne?

Nie żebym się znał na, że tak to nazwę, żargonie wojskowym, ale czy nie powinno być "do mojej kwatery"?

Wiedział, że niepotrzebnie dał się ponieść, ale uważał, że imubiański oficer dostał, na co zasłużył.

Wydaje mi się, że po "dostał" połknąłeś "to".

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Skoro oznacza co innego, to chyba rozumie się samo przez się, że nie pasuje do kontekstu? "Praktycznie" to inaczej "w sposób praktyczny", "dla korzyści praktycznych"

Eee, tam, wcale nie. Nawet Maksiu w "Seksmisji" mówił przykładowo "nas dwóch, konkurencji praktycznie żadnej". To wcale się nie ogranicza tylko do praktyczności sensu stricto.

Właśnie, że konieczna. Tutaj potrzeba spójnika, który opisuje przeciwstawność, a "a" takim nie jest

A mnie się wydaje, że owszem.

I przyznam, że sam też się uśmiałem, jak Ororo wkręciła Hokazego. Ogólnie znów poczułem pewną przyjemność z czytania.

Wkręciła? Przecież ona wcale nie żartowała, składając mu tę propozycję i naprawdę miała nadzieję, że zostanie kolejnym z jej panów do towarzystwa. Hokaze za to nie za bardzo wiedział, o czym ona mówi, a trudno w takiej sytuacji mówić o "wkręcaniu". Poza tym w odróżnieniu od niej nie traktował poważnie ani propozycji, ani konwersacji na ten temat - można by więc powiedzieć, że to raczej Hokaze wkręcił (niezamierzenie, ale co tam) Ororo.

Może wyjdę na upierdliwego, ale ciekawi mnie, czy ta nobilitacja gatunku (tj. napisanie jego nazwy wielkimi literami) to tak specjalnie.

To już tak z przyzwyczajenia do wielkich liter w akronimie.

Ten zwrot można więc sparafrazować tak, że Shata'lin "wykonała gest w geście", co brzmi bez sensu.

Absolutnie nie... Non stop widzę w tekście pisanym sformułowania typu "w geście buntu założył ramiona na piersi" i nijak się tego nie da sparafrazować, że "wykonał gest w geście".

Kontakt z HHF ostatnio mam dziurawy. Jakiś czas temu umilkł, przestając odpowiadać na PW, potem odpisywał przez parę dni regularnie, teraz znów zamilkł i nie pisze. Przez to, że ma swoje sprawy, są kłopociki z dokończeniem następnego rozdziału (który składa się z efektów wspólnych wysiłków - ja swoją część, że tak powiem, odbębniłem, czekam teraz na HHF). Ale coś tam jeszcze w zanadrzu jest...

========================================================================

- XXIX -

- Cóż... To było pozbawione sensu. - rzuciła Oliwia z wyraźną ironią w głosie, wsiadając do samochodu podstawionego pod restauracją.

- Ośmielę się nie zgodzić, panienko, choć przyznam, że było to dość nagłe. - odparł Mehre, zamykając drzwi za Arigilianką; sam chwilę potem wsiadł z drugiej strony i podał kierowcy kartkę. - Pod ten adres, proszę.

- Nagłe? Po prostu zostawiła nas! Weszła sama! Wiem, że czasami jej odbija i robi dziwne rzeczy, ale to było po prostu...

- Ano, odbija, ale tym razem miała trochę racji. Miała z Faelią coś ważnego do omówienia na osobności i wypada to uszanować.

- Wiem, ale i tak mi się to nie podoba. I tak powie mi wszystko, prędzej, czy później. No i jeszcze robi z pana moją niańkę.

- Ależ nie robi. - zaprzeczył Abner, uśmiechając się.

- Jak to nie? Proszę spojrzeć, znowu jedzie pan ze mną! Nie jestem dzieckiem i dałabym sobie radę, to w końcu tylko hotelowa recepcja!

- Razem w końcu raźniej, prawda? Ponadto mam dopilnować w imieniu pani Abhair paru spraw w centrum.

- Eee... Dokładniej?

- Kilka zakładów pracy... dużych, warto wspomnieć, przeliczyło swoje zyski i nie odnotowało oczekiwanego wzrostu. - Mehre spoważniał. Sprawy finansowe były dla Nhilarów równie ważne, jak dla Arigilian prawo i przyzwoitość. Śmiało można wręcz stwierdzić, że dbanie od dobrobyt był właśnie istotą nhilarskiego kodu moralnego. - Kilka lokalnych zakładów, miniaturowych firm-córek, że tak powiem, wydało ogromne pieniądze na reklamę, a efektów nie widać. Spodziewano się ogromnego wzrostu z racji napływu zagranicznej klienteli...

- Cała gospodarka tak ma? Jeśli tak, to można...

- Problem w tym, panienko, że nie cała. Tak, jak Mirabelle się spodziewała, turystyka i transport lokalny, catering i restauracje zaraz zaczną pływać w mamonie. Nasi nowi goście zdają się jednak omijać burdele szerokim łukiem, przynajmniej w większości.

- No dobrze, Abner, ale gdzie tu problem? Po prostu mają wyspecjalizowane gusta.

- Problemem są proporcje. Grubo ponad połowa lokalnej populacji to Aalveni i już sam ten fakt powinien wiele wyjaśniać. To jednak nic niezwykłego, sęk w tym, że prosperujące tutaj gałęzie gospodarki prowadzone są głównie przez nas. Dodatkowo, w układzie przebywa Mirabelle...

- A to znaczy, że zaraz ktoś niespecjalnie bystry stwierdzi, że ktoś wymyśli sobie historyjkę o faworyzowaniu nhilarskich przedsiębiorców i wygryzanie lokalnej populacji z rynku.

- Dokładnie. Ale, ja tu gadam od finansach, psuję panience nastrój... A tu w końcu ładnie jest, proszę tylko zerknąć.

I w istocie, Mehre miał rację. Krajobraz był wyjątkowo malowniczy, choć wciąż dość jałowy. Powietrze pochodziło z ogromnych plantacji glonów, nie było jeszcze czasu by zasadzić normalne drzewa, przynajmniej nie poza zamieszkanymi terenami.

Jechali w kierunku miasta drogą postawioną na czymś w rodzaju ogromnego skalnego muru, jakby miniaturowego łańcucha górskiego. Spadek wynosił solidne kilkadziesiąt metrów i po obu stronach drogi rozciągał się widok na doliny, wszystko z ciemnych skał, najpewniej wulkanicznego pochodzenia. W oddali widać było wzniesienia podobne do tego, po którym teraz jechali. Wszystko, na kształt gwiazdy skupiało się w kierunku gigantycznego płaskowyżu, na którym postawiono główną kolonię wraz z portem kosmicznym.

Samo miasto nie było specjalnie imponujące, przynajmniej dla Oliwii. Widziała w sowim życiu większe i piękniejsze, choć z drugiej strony, zadziwiające było to, że udało się postawić działającą aglomerację w tak krótkim czasie. Kolonia, na rozkaz Ororo, została ufortyfikowana zgodnie z nhilarską tradycją. Było to szczególnie dobrze widoczne już po tym, jak wjechali do centrum. Co druga dzielnica miała własny posterunek policji. Ktoś nie znający Nhilarów nazwałby to paranoją, w praktyce jednak taka forma zabezpieczania mienia była absolutną koniecznością w wielorasowym i wielokulturowym społeczeństwie korporacji.

Ulice były dość mocno zakorkowane i nie minęło wiele czasu, zanim Oliwia nie zauważyła, czemu. Jeden z placów, włącznie z okoliczną drogą, był okupowany przez pokaźną grupę prostytutek. Wyglądało to tak, jakby pracownice i pracownicy wszystkich pobliskich przybytków wyszli na ulice - od przeciętnych, wręcz stereotypowych ulicznic, po dziewczyny i panów do towarzystwa z burdeli przypominających bardziej pałace, niż zwyczajne domy uciech. Transparenty były równie zróżnicowane jak noszący je tłum. Bez problemu dało się dostrzec hasła o walce z rasizmem, pruderią, ochronie wolnego rynku. Pojawiły się też okazyjne teksty nawołujące do wygnania gości z sektora, oskarżające ich o szerzenie swojej pruderyjnej kultury. Bezpodstawnie, ale niczego innego nie można się było spodziewać po protestujących.

Oliwia obserwowała to wszystko z nieskrywanym zaciekawieniem, z twarzą niemalże przyklejoną do szyby. Żyła w nhilarskim społeczeństwie na tyle długo, by rozumieć doskonale, o co chodzi i jak wiele leżało tutaj na niewidzialnej, i prawdopodobnie przesadnie zinterpretowanej, szali. Od całych tysiącleci Aalveni żyli razem z Nhilarami, tworząc jedno społeczeństwo. Historyczna unia nhilarskich kupców, praprzodków obecnych korporacji, zjednoczyła się kiedyś z jednym z aalweńskich plemion przeciw wspólnemu wrogowi. Czysto polityczne początkowo przymierze przetrwało, do obu grup zaczęły z czasem dołączać kolejne i choć aalveńskie plemiona zawsze podkreślały swoją niezależność, w praktyce między już nie tyle narodami, co całymi gatunkami, wytworzyła się pewna symbioza. Jedni niwelowali wady drugich, napędzali gospodarkę w newralgicznych sektorach, tworzyli sobie miejsca pracy i ostatecznie wzbogacali kulturę. Aalveni niezwykle profitowali z powodu obrotności i cierpliwego podejścia swoich nhilarskich kuzynów, ci natomiast mieli okazję do wzbogacenia swoich wybitnie ubogich obyczajów. Rzecz jasna, jak na każdy tygiel tego typu przystało, korporacje miały swoje problemy, głównie wynikające z obecności różnych grup etnicznych czy konfliktów interesów, a czasami zwykłego przewrażliwienia. Tak też było tym razem. Prostytutki, stanowiące nieodzowny element kultury praktycznie każdego aalveńskiego plemienia, czuły się po prostu oszukane. Nie docierało do nich, że nie do każdego musi przejawiać ich egzotyczna uroda, czy obyczaje. Niektóre uznawały to nawet za pewien afront.

Abner również przyglądał się wszystkiemu z wnętrza wozu i sądząc po minie, nie był zadowolony. Choć kordon policyjny zdawał się skutecznie oddzielać protestujących od reszty obywateli, cała ulica i tak była zablokowana. Ale takie było prawo. Protest z założenia miał być dla kogoś uciążliwy, i to niekoniecznie wyłącznie dla klientów danego zakładu. Jak to mawiali nawet arigiliańscy prawnicy: "Nikt nie zwróci uwagi na kogoś domagającego się swoich praw, ale jednocześnie stojącego cicho i gdzieś na uboczu". Proste i mądre. Inna sprawa, że nie doszło do żadnego naruszenia prawa, a jedynie zawiedziono rozdmuchane oczekiwania. Oliwia zerknęła na byłego kamerdynera i z pewnym zdziwieniem zauważyła, że najwyraźniej rozpoznawał część protestujących. Choć nie chciała wyciągać zbyt pochopnych wniosków, jej umysł zrobił to za nią, choć zupełnie nie pasowało to do wizji wiernego męża, jaką Abner wokół siebie tworzył. Z drugiej strony... wierność małżeńska nie pasowała do kontraktowego podejścia do trwałych związków. I tak oto w głowie Arigilianki zrodziło się pytanie, które, niewiele myśląc, zdecydowała się zadać.

- Zna je pan? - rzuciła cicho, ale dość wyraźnie, by Abner ją usłyszał.

- Oczywiście, że tak.

- Można wiedzieć skąd?

- Czy to nie oczywiste, panienko? - Oliwia już miała zadać kolejne pytanie, ale jej towarzysz ją uprzedził. - Widzi panienka tamtą? - wskazał wyróżniającą postać w niebieskiej, satynowej sukni - To Funmani Dalle, kierowniczka lokalnej "Różowej Perły", najdroższego i podobnie najlepszego zamtuza na tej planecie, finansowanego przez firmę, swoją drogą. Projektowałem i nadzorowałem budowę tego miejsca. To cholerny pałac, pomieszczenia są wykańczane szczerym złotem. Co tam złoto! Biuro samej Funmani, jeśli się orientuję, kosztowało więcej niż kajuta Mirabelle na Wielkim Zysku! Jeśli i jej dziewczynki protestują, to burdelmamy muszą być wybitnie wkurzone. Ale...

- Ale co?

- Ona mnie zna, i była bardzo zadowolona z biura, może nas przepuszczą przez tłum. Hotel jest w sumie dwie ulice stąd, możemy nadrobić na piechotę.

- Niech i tak będzie. Warto w sumie spróbować. - powiedziała Oliwia bez przekonania.

Abner zapłacił kierowcy, następnie oboje wyszli z samochodu i ruszyli w kierunku tłumu. Dopiero teraz dało się usłyszeć niesamowity hałas. Arigilianie z natury mieli donośny głos, ale banda niezadowolonych aalveńskich prostytutek biła ich na głowę, przynajmniej jeśli przyjąć osobiste standardy Finn za normę w tej kwestii. Strajkujący nie przebierali też w słowach. Mimo to, Mehre nie miał wielkich problemów z przeciśnięciem się przez tłum. Okazanie legitymacji firmowej wystarczało w zupełności, a nieliczne złośliwe spojrzenia i komentarze dało się z czystym sumieniem zignorować.

Nie minęło parę minut, oboje przecisnęli się do grupki z "Różowej Perły". Oliwia nie zwykła uczęszczać do zamtuzów, toteż z prostytutek widywała najwyżej zwyczajne ulicznice. Pracownicy z droższych przybytków nie mieli w zwyczaju wychodzenia na ulice. Kryli się raczej przed wzrokiem publiki, tworząc wokół siebie i swoich domów uciech pewną atmosferę tajemnicy. Burdele pokroju "Różowej Perły" miały w federacji wyjątkowo dobrą reputację, zapewniając dyskrecję i dobre warunki dla swojej wyjątkowo zróżnicowanej i z reguły nadzianej klienteli. Oliwia przyglądała się pracownikom z typową dla siebie, dziecinną wręcz ciekawością. Prostytutki przypominały raczej modelki i modeli... i to z prestiżowego pokazu mody. Garnitury i suknie nosiły loga znanych marek, niektóre były wyraźnie wykonane na prywatne zamówienia. Prostytutki tego "kalibru" nie musiały polować na klientów pod latarniami, zbędne im były chwytliwe hasła, czy obniżki. Mogły sobie pozwolić nawet na dyktowanie, a nie negocjowanie cen. Niektóre były podobno na tyle butne, że potrafiły odmówić klientowi, który im się nie spodobał. Ale w tym społeczeństwie można było to wybaczyć, bowiem prostytucja była jego integralną i przede wszystkim zaskakująco szanowaną częścią.

Sama Funmani wyglądała niesamowicie na tle i tak już dobrze ubranych koleżanek i kolegów po fachu. Oliwia podziwiała urodę Aalvenów i Dalle nie była tu wyjątkiem. Ciemna skóra idealnie kontrastowała z błękitną, satynową sukienką i plemiennymi wzorami wymalowanymi na twarzy. Po oczach i wyrazie twarzy dało się wyczuć typową dla długouchych dumę. Ku zaskoczeniu Finn, kierowniczka rozpoznała Abnera niemal natychmiast, i przywitała przywitała go śmiechem, z którego biła pewna arogancja:

- Abner Mehre! Stary, dobry budowniczy. Czyżbyś przyszedł zobaczyć, jak się mają twoje koleżanki i koledzy po fachu?

- Nie wiem, co przez to rozumiesz...

- No, nie udawaj! Nasza kochana Mirabelle jest w mieście, ty żeś się nie pokazał w okolicy od dobrych paru dni, a byłeś jej... kamerdynerem, zdaje się. - Dalle zachichotała i klepnęła Abnera po ramieniu - Nie wmówisz mi, że nie skorzystałeś z okazji, by sobie zarobki podnieść. Tym bardziej, że nasza łaskawa szefowa to niezła sztuka.

- Dobrze wiesz, że to durne plotki. - Mehre odpowiedział bez jakichkolwiek emocji.

- Oczywiście, oczywiście... Trochę mi to nie pasuje, jak sobie zestawię z waszą obrotnością. Ale co cię tu przygnało, kochanieńki? Mirabelle boi się, że jej gościnnych generałów sprzed łóżka sprzątniemy? A może zdecydowałeś się skorzystać? No wiesz, nawet najlepsze danie może się przejeść. - kierowniczka parsknęła śmiechem. Pomimo napiętej atmosfery dookoła była wybitnie wesoła.

- Ani to, ani to. Po prostu przyszedłem pogadać z ładnymi paniami i zapytać, jak tam dzionek. - Abner postanowił odpowiedzieć sarkazmem - Mogę zrozumieć ulicznice, ale was chyba tak bardzo to nie powinno ruszać, o co wam chodzi?

- Mehre, mój słodki, zadziwiasz mnie. To wasz gatunek nauczył nas łapania się każdej okazji po drodze, więc wyjątków nie robimy.

- Ale jak wy liczycie na tym zarobić? Ugracie może jednego klienta, czy dwóch, bo przeciętny żołnierz nie zawita do "Perły".

- Głupiś. Nic dziwnego, że skończyłeś pod Mirabelle... dosłownie. - prostytutka znowu parsknęła śmiechem - Z takim podejściem i zmysłem orientacji sobie firmy nie założysz. Abhair płaci z góry, przynajmniej do czasu, aż kursy walut się nie ustalą. Masz rację, mówiąc, że zwykły żołdak sobie nie ulży u nas, bo go nie będzie stać. Ale teraz ich stać, bo płaci za nich firma, a rachunek wystawi się potem. Powiedz, kto normalny nie chciałby skorzystać z takiej okazji? Kto nie marzy o nocy w pałacu z najlepszymi dziewczynkami, czy chłopcami? Proste ku***ki spod latarni tylko zaspokajają proste potrzeby. My za to, mój drogi, sprawiamy, że sny stają się rzeczywistością.

- A czy usługiwanie przeciętnemu szeregowcowi nie jest poniżej waszych standardów?

- Papierowa torba na łeb i po krzyku. Ale co to ja miałam? Nikt normalny by tego nie przepuścił... Tylko że oni nie są normalni! Nie odnotowałyśmy żadnego znacznego wzrostu!

- Żadnego?

- Mieliśmy tylko kilku, a czaili się, jakby ich ktoś miał zatłuc za to, że tu przyszli. Co to za kultura?

- Po prostu inna.

- Nawet nie zaczynaj. Czy istnieją tylko dwie kultury w tym wszechświecie? Albo banda cnotek niewydymek, albo my. Nawet ci, którzy przyszli, specjalnie prosili o dyskrecję! Dyskrecję! Jakby to nie było oczywiste. O takie rzeczy nawet nie wypada pytać.

- Oni tu nawet od miesiąca nie są. Słuchaj, Mirabelle wam to z pewnością jakoś zrekompensuje. Ponadto i tak czeka was napływ klienteli, jak już turystyka ruszy pełną parą.

- Może masz rację. Ale i tak mam wolne, więc nie zaszkodzi, jak sobie tutaj posiedzę i pokrzyczę. Większość dziewczynek i chłopców i tak pracuje.

- Sprytnie, sprytnie.

- Nie, po prostu logicznie. Protest nie usprawiedliwia niewygody klienta, prawda?

- Ech... racja. Słuchaj, Funmani, odprowadzę panienkę Finn - Oliwia wychyliła się zza Abnera i pomachała, trochę jak dziecko - i wrócę tu. Może uda się jakoś załagodzić sytuację. Zadzwonię tu, czy tam.

- Och, to jest słynna pani Finn? - Dalle rzuciła okiem na Arigiliankę.

- Panna, jeśli można. - Oliwia poprawiła kierowniczkę, ponownie chowając się za Abnera, jakby była zawstydzona.

- Panna? - prostytutka obeszła budowniczego, i ponownie zmierzyła prawniczkę wzrokiem, zwracając szczególną uwagę na strój. - Chyba już niedługo. - Wyszczerzyła się i zwróciła do Abnera. - No, no, kolego... Odprowadzić, powiadasz?

- Tak, odprowadzić, osobista prośba pani Abhair, żadnych podtekstów.

- Bez podtekstów przy Mirabelle? - tym razem Aalvenka wybuchła śmiechem - Może jeszcze bez ciskania mięchem co drugie słowo? Daj spokój, bo w takie bajki nie wierzę. Ale dobrze, leć. Przyda nam się towarzystwo.

Mehre przepchał się z Oliwią przez tłum i po paru minutach oboje dotarli już do hotelu. Budynek był ogromny, ale nie wyróżniał się przesadnie, jak większość standardowej nhilarskiej architektury, przynajmniej z zewnątrz. Przez przeszklone drzwi widać było bowiem ślicznie wystrojone wnętrze.

- Da sobie panienka radę? Pokój na najwyższym piętrze, trzeba się tylko w rejestracji zgłosić. Pani rzeczy dojadą dziś wieczorem.

- Oczywiście, dam radę. - odpowiedziała Oliwia, nieco bez przekonania.

- Spokojnie tylko. Pokój jest najwyższej klasy, sprawdzałem. Jest nawet świetlik z widokiem na niebo, wieczorem powinna pani nawet widzieć Krakena. Teraz za jasno jeszcze. Ja będę musiał wracać na plac. Mirabelle prosiła bym się zajął tamtym bajzlem.

- Tylko niech się pan nie zasiedzi. - Oliwia mrugnęła w stronę Abnera.

- Oho, udzieliło się panience? - Mehre uśmiechnął się nieznacznie.

- Pani Abhair kazała mi się trochę... wyluzować. - odparła Finn cicho.

- Ojoj... - budowniczy westchnął i wzruszył ramionami - Jeszcze trzeba nad panienką popracować, ale jest nadzieja.

- Ech... Dziękuję?

Abner nie odpowiedział, tylko spokojnym krokiem ruszył w kierunku placu. Oliwia postała jeszcze chwilę, po czym weszła do środka. "Wypadałoby sprawdzić ten świetlik w pokoju" - mruknęła pod nosem, podniesiona nieco na duchu, choć nie do końca rozumiała, co Mehre miał na myśli, mówiąc o nadziei. Lubiła jednak to słowo, i to jej w sumie wystarczyło. To mógł być być jeszcze dobry dzień.

To be continued...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Eee, tam, wcale nie. Nawet Maksiu w "Seksmisji" mówił przykładowo "nas dwóch, konkurencji praktycznie żadnej". To wcale się nie ogranicza tylko do praktyczności sensu stricto.

W zasadzie to nie wiem, kiedy zaczęto używać tego słowa w tym powszechniejszym kontekście. Wytykając to, opierałem się na tym artykule. Z drugiej strony tutaj jest podana definicja tego wyrazu, która każe mi myśleć, że ludzie po prostu zrobili skrót myślowy. W każdym razie róbcie, jak uważacie. ;)

A mnie się wydaje, że owszem.

Masz rację - wydaje Ci się. :D Na poprzedniej stronie, kiedy objaśniałem JollyRoger, na czym polega błąd ze zwrotem "wydawać się być", podałem linka do strony, na której to też zostało wyjaśnione (i to zapewne lepiej, niż ja bym to zrobił).

Wkręciła? Przecież ona wcale nie żartowała, składając mu tę propozycję i naprawdę miała nadzieję, że zostanie kolejnym z jej panów do towarzystwa. (...)

W sumie może i Ororo mówiła o tym na serio, ale z tego, co zrozumiałem, Elaphia i Crowley akurat postrzegali tę rozmowę jako zabawę kosztem Hokazego.

Absolutnie nie... Non stop widzę w tekście pisanym sformułowania typu "w geście buntu założył ramiona na piersi" i nijak się tego nie da sparafrazować, że "wykonał gest w geście".

Ależ da się, ponieważ w tym wypadku to założenie rąk na piersi jest gestem. Inny szyk wyrazów, który jednak nie zmienia sensu zwrotu.

Z czystej ciekawości: w jakich książkach najczęściej widziałeś to wyrażenie? W sensie tłumaczonych z angielskiego czy rdzennie polskich? Bo mam podejrzenia, że ten zwrot też jest kalką z angielskiego.

Przez to, że ma swoje sprawy, są kłopociki z dokończeniem następnego rozdziału

Nigdzie mi się nie śpieszy, jeśli o to chodzi.

Jeśli zaś idzie o najnowszy rozdział, to się zastanawiam, co ja właściwie przeczytałem. Nie wiem, czy to wina faktu, że poprzednie fragmenty czytałem jednak dość dawno i teraz mogę czegoś nie pamiętać, ale na chwilę obecną odnoszę wrażenie, że ten tutaj nie wnosi do historii absolutnie nic. Nie będę jednak wyciągał pochopnych wniosków, bo to może być po prostu logiczne następstwo - zaczekam, aż akcja się rozwinie.

Widziała w sowim życiu większe i piękniejsze [miasta] (...)

Wiem, że to tylko literówka, co nie przeszkodziło mi uśmiechnąć się złośliwie. :)

Nie docierało do nich, że nie do każdego musi przejawiać ich egzotyczna uroda, czy obyczaje.

Podejrzewam, że chodzi tutaj o słowo "przemawiać".

Abner również przyglądał się wszystkiemu z wnętrza wozu i sądząc po minie, nie był zadowolony. Choć kordon policyjny zdawał się skutecznie oddzielać protestujących od reszty obywateli, cała ulica i tak była zablokowana. Ale takie było prawo. Protest z założenia miał być dla kogoś uciążliwy, i to niekoniecznie wyłącznie dla klientów danego zakładu.

Powtórzenia.

Nie minęło parę minut, oboje przecisnęli się do grupki z "Różowej Perły".

Wydaje mi się, że zabrakło tutaj spójnika "a".

Burdele pokroju "Różowej Perły" miały w federacji wyjątkowo dobrą reputację, zapewniając dyskrecję i dobre warunki dla swojej wyjątkowo zróżnicowanej i z reguły nadzianej klienteli.

Powtórzenie.

Garnitury i suknie nosiły loga znanych marek, niektóre były wyraźnie wykonane na prywatne zamówienia. Prostytutki tego "kalibru" nie musiały polować na klientów pod latarniami, zbędne im były chwytliwe hasła, czy obniżki. Mogły sobie pozwolić nawet na dyktowanie, a nie negocjowanie cen. Niektóre były podobno na tyle butne, że potrafiły odmówić klientowi, który im się nie spodobał. Ale w tym społeczeństwie można było to wybaczyć, bowiem prostytucja była jego integralną i przede wszystkim zaskakująco szanowaną częścią.

No ten...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uff...

Sesja na polibudzie. Co mogę dodać? Ale w końcu udało mi się nadgonić z czytaniem.

Nie wiem, na ile to wynika z mojego podłego nastroju w ostatnich tygodniach, ale najnowsze fragmenty raczej mi się nie spodobały. Mam wrażenie, że nie wnoszą niczego nowego, a jedynie powtarzają w kółko to, co już wiemy (zabójczynie Shata'lin są przerażające; Aalveni są rozwięźli; Rasy z universum Speedera nie lubią stosunków międzyrasowych (buu :P); Imubianie to wredne typy). Szczególnie jest to widocznie w przypadku ostatniego i przedostatniego fragmentu. Pomijając już fakt, że tak przedstawiony protest prostytutek przydaje całości groteskowego posmaku, a takie nagromadzenie wątków związanych z Aalveńską rozwiązłością wygląda jak sprowadzenie całej ich kultury do jednego elementu.

Przydałoby się nieco popchnąć fabułę do przodu... a tak z ciekawości spytam, macie to opowiadanie rozplanowane w całości, razem z zakończeniem?

przerzucając się przez zbędne formalności i daty.
"Się" mi nie pasuje w tym wyrażeniu.
Crispus kwestionował moralny aspekt, ale skuteczności takiego wymuszania jakości strachem nie mógł zaprzeczyć.
Moralny aspekt czego? Idzie się domyślić, ale gramatycznie coś mi w tym zdaniu nie leży.
A to znaczy, że zaraz ktoś niespecjalnie bystry stwierdzi, że ktoś wymyśli sobie historyjkę o faworyzowaniu nhilarskich przedsiębiorców i wygryzanie lokalnej populacji z rynku.
Mam wrażenie, że dwie wersje tego zdania wam się zlepiły przypadkiem w jedno. Albo "stwierdzi", albo "wymyśli historyjkę".
Wszystko, na kształt gwiazdy skupiało się w kierunku gigantycznego płaskowyżu
Raczej "zbiegało się". Skupiać się można w określonym miejscu, nie kierunku.
Ale jak wy liczycie na tym zarobić?
Wydaje mi się, że nie da się tak użyć czasownika "liczyć".

@Speeder

Hola, sam kiedyś (i to niedawno) twierdziłeś, że u mnie nie ma wyraźnego podziału na dobro i zło...
Nie... ale są strony konfliktu z i przeciw jaszczurom. :D

Na poważnie: może czystego dobra i zła nie ma, ale na pewno są antagoniści i protagoniści. I tak jakoś się złożyło, że sojusze (najprawdopodobniej) będą zgodnie z tymi liniami.

Edytowano przez StyxD
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witajcie! To moje pierwsze tu opowiadanie, mam nadzieję, że chociaż trochę się spodoba.

Wakacje tuż przed końcem świata

1.

Z tamtych wakacji, ostatnich przed końcem świata, pamiętam naprawdę dużo. Szum lasu, zastępujące zegarek słońce, zniszczony życiem głos dziadka. No i pamiętam dziadkowe historie. Wiele dziadkowych historii.

Pamiętam naprawdę dużo. Więcej, niżbym chciał.

Wspomnienie to straszna i najczęściej brzydka kochanka. Niegdyś przychodziła nocą, pod zasłoną mroku kryjąc swą obleśną postać. Siadała przy nogach, niepozornie, cichutko, jakby wcale jej tam nie było. Odsuwała na bok kołdrę, kładła się obok, i otula mnie całego, nie pozwalając na ucieczkę. Odkąd straciłem życie, bez przerwy szepcze swoje czułe słówka. Suka.

Zazwyczaj mówi o dziadku. Choć nie zawsze.

- Pamiętasz śpiew ptaków? - pyta. - Jasne, że pamiętasz - kontynuuje, głaszcząc mnie po głowie. Na jej twarzy na pewno widnieje uśmiech. - Zawsze lubiłeś je podglądać, siedzieć godzinami w leśnej ambonie i wypatrywać słowików, dzięciołów, sójek i reszty ferajny. A lornetkę dostałeś od dziadka. Jak wszystko, co było ważne w twoim krótkim życiu.

Powiedziałem wspomnienie, ale było to oczywiste przejęzyczenie. Wspomnienia, miałem na myśli cholerną poligamię.

- Pewnego razu spadłeś z ambony. - Mówi druga z moich kochanek. W swoim haremie mam ich na pęczki. - Na szczęście nie z samego szczytu, zaledwie z połowy drabiny. - Chwilę później dodaje szybko, jakby w nawiasie: - Teraz to w sumie i tak bez znaczenia.

- Schodziłeś szybko, szybciuteńko, bo zauważyłeś, że zaczęło się już ściemniać. Twój dziadek nie lubił, gdy wracałeś zbyt późno. Wiele razy mówił, jak bardzo się o ciebie boi.

- A ty potknąłeś się o szczebel. Lot nie był długi. Nawet kury zwykły dłużej utrzymywać się w powietrzu. Później nastąpił upadek.

Pamiętam wirowanie, szalejący kalejdoskop kolorów, krótki, soczysty trzask. Gałąź - pomyślałem. Bardzo grubą gałąź, która strzeliła pod moim ciężarem. Chwilę później dostrzegłem wykręcony pod dziwacznym kątem nadgarstek. Nie krzyczałem. Straciłem przytomność.

To dziadek mnie znalazł, a jakże. W pierwszym momencie pomyślałem, że to poruszana wiatrem gałąź drapie mnie po policzku, ale była to dłoń - stara, sękata i delikatna zarazem. Dźwięk przypominał szmer liści - dziadek przeżartym przez chorobę głosem raz za razem szeptał moje imię. Później podniosłem wzrok. W świetle księżyca ujrzałem stary, chylący się do nieuchronnego upadku dąb.

Wspólnymi wysiłkami wróciliśmy do domu, do skrytej w gęstwinie leśniczówki. Ręka bolała, cholernie bolała, ale wciąż mam wątpliwości, komu ten krótki marsz sprawił większy ból. Nie skarżyłem się. Ani trochę.

A później był szpital, nastawianie kości i gips, który rozsypał się szybciej niż to wspomnienie. Jedno z wielu, w otaczającej mnie ciemności.

2.

A wszystko zaczęło się tak jak powinno: od życia.

Na świat przyszedłem dwudziestego trzeciego sierpnia. Dzień podobno był słoneczny, piękny sierpniowy poranek. Tak mawiał dziadek, ale zawsze uśmiechał się jakoś dziwnie, z żalem.

- Urodziłeś się dokładnie w tym pokoju - mówił, siedząc pod oknem, za którym rósł niewidoczny w mroku młodniak. Półleżąc w łóżku, spoglądałem to na tańczące w rytm wiatru drzewa, to na dziadka, kołyszącego mnie do snu swą opowieścią. Zazwyczaj przynosiło to wprost odwrotny skutek. - Dokładnie na tym łóżku.

- To nie zaszedłem za daleko - roześmiałem się.

Dziadek uśmiechnął się słabo, półgębkiem.

- Twoja mama tu przyjechała w jakimś ósmym miesiącu. Albo siódmym... W każdym razie nie czekaliśmy na ciebie za długo. Kompletnie jej się tu nie spodziewałem. Miała siedzieć w domu, na zwolnieniu i spokojnie czekać na termin.

- Nie zadzwoniła, nie wysłała listu, nic z tych rzeczy. Przyjechała prosto do mnie, z płaczem i siniakiem pod okiem. Tato, powiedziała i rozpłakała się na progu drzwi. Mówiła, że miałem rację i w ogóle mnie przeprasza. No, chyba było na to trochę za późno.

- Mówiła, że nie chce wracać do miasta, że twój ojciec ją znajdzie. Żadnym sposobem nie dało jej się przekonać. Bała się, bała się naprawdę mocno.

Jeszcze długo mówił, a ja mimowolnie przymknąłem oczy. Akurat tę opowieść znałem aż nazbyt dobrze. Bogata w emocje, ale uboga w treść krótka historia tendencyjnego katowania żony przez męża. Słyszeliście ją nie raz.

- Miałem zamiar wywieźć ją siłą do szpitala, ale przyszedłeś za wcześnie. No i w końcu zaczęła rodzić cię tutaj. Zadzwoniłem po karetkę, ale zabłądziła w lesie - westchnął. - Nic nie mogłem zrobić. Bez narzędzi, pomocy... Bez pojęcia, co robić...

Sen znowu przyszedł za późno. Byłem na granicy świadomości, gdy zdałem sobie sprawę, że dziadek płacze.

- Dziadku - powiedziałem, nawet nie podnosząc powiek. - To już dawno, daj spokój. Idź wreszcie spać.

Przez chwilę słyszałem tylko wiatr hulający za oknem, mój coraz głębszy oddech. No i milczenie, milczenie z tego było najgłośniejsze.

- To twoja matka, jak możesz tak mówić?

Przełknąłem ślinę. Głos dziadka był dziwny, obcy, jakby spokojnie szemrzący strumyk w jednej sekundzie zmienił się w ryczący wodospad.

Powoli, ostrożnie, wyjrzałem zza kołdry. Dziadek siedział, utkwiwszy wzrok gdzieś daleko, chyba poza czasem. Twarz miał napiętą, złą.

- Nie znałem jej... - powiedziałem szybko i urwałem, nie mogąc wydusić słowa.

Przez chwilę studiował mapę mojej twarzy. Tylko co mógł z niej wyczytać? Nawet ja często się w niej nie orientowałem, więc... Bez słowa założył buty, zgasił światło i wyszedł na zewnątrz, między drzewa. A gdy stał się jednym z zalegających świat cieni, położyłem głowę na poduszce i powiedziałem to, czego wcześniej nie umiałem:

- Nie znałem jej... i strasznie tego żałuję.

Ciemność pozostała obojętna.

3.

I tak to było z moimi narodzinami. Wiadomo, każdy ma jakieś. Inna sprawa, że nie znam nikogo oprócz mnie, kto zamiast zdmuchnąć płonące na torcie świeczki, idzie na cmentarz zapalić znicz.

W odwiedziny do mamy zawsze jeździliśmy z samego rana. Dziadek nie miał samochodu, więc zawzięcie pedałowaliśmy na naszych dobrze naoliwionych damkach. Droga była dobra, żwirowa - najlepsza leśna autostrada, jaką kiedykolwiek wymyślono. Prowadziła wprost do wioski.

Jechaliśmy, psy nawet nie szczekały, a ludzie z daleka machali dziadkowi. Trudno powiedzieć czy lubili swojego leśniczego, ale chachmęcone za jego przyzwoleniem drewno na pewno przyjemnie ogrzewało tyłki.

Nagrobki były widoczne już z daleka. Okalały kościół jak wyrosłe po obfitym deszczu grzyby. Tak, przez ten las mam spaczoną psychikę.

Szliśmy do mamy, zapalaliśmy świeczkę, klepaliśmy zdrowaśkę. Później odwiedzaliśmy babcię. Jej także nie znałem, ale chyba nie o to tu chodziło. Zawsze warto wpaść i dowiedzieć się, co słychać.

W tym miejscu chciałbym, aby było coś więcej do powiedzenie, ale chyba nie bardzo jest o czym. Żadnych duchowych uniesień, ani szczególnych wzruszeń nigdy nie doświadczyłem. Czasami tylko rozważałem, co powiedziałbym mamie, gdybym spotkał ją gdzieś w niebie. Pewnie nic mądrego. Sądzę, że coś w stylu:

- Cześć... Trochę się zmieniłem. Ostatnio byłem mniejszy... ale już wtedy całkiem dobrze zabijałem.

Cholernie melodramatyczne.

4.

Dziadek mówił, że zaraz po moich narodzinach pojechał do miasta. Musiał zorganizować pogrzeby - jeden dla mamy, a drugi dla ojca. Ostatecznie wyszło mu tylko z tym pierwszym.

Podobno nigdzie nie mógł zaleźć swojego zięcia. Ani w naszym domu, ani na policji czy w szpitalu. Kamfora, nie człowiek. Ale to dobrze. Z powodu czyjejś nieobecności można cierpieć, ale można też skakać do sufitu. Fakt potwierdzony naukowo.

5.

Były narodziny, więc teraz pora na szkołę.

Najlepiej pamiętam pierwszy dzień. Wrzesień spędziłem na ospie, dlatego dziadek zaprowadził mnie do przedszkola dopiero na początku października. Zjawiłem się tam - obcy chłopiec z głębi lasu - przestraszony i zdenerwowany. Ale jednocześnie cholernie podekscytowany.

Dziadek przed wejściem do budynku przedszkola poprosił, abym poczekał jeszcze chwilę. Przysiadł w kuckach, wyjął coś z kieszeni.

- Mam dla ciebie prezent - powiedział. - Daj rękę.

Był to zegarek. Miał białą tarczkę z czarnymi wskazówkami i skórzany pasek. Cud, co tu dużo mówić.

- Przyjadę po ciebie, kiedy mała wskazówka będzie na dwójce, a duża na dwunastce. Wytrzymasz?

Stał już na równych nogach, więc żeby spojrzeć mu w twarz musiałem mocno zadrzeć głowę. Dziadek bardzo urósł w moich oczach.

Kiwnąłem głową. Wziął mnie za rękę i razem weszliśmy do środka. Było dobrze.

***

Najlepszy był plac zabaw. Miał świetną zjeżdżalnię - pole tysięcy krwawych bitew i tylu samo radości. Miejsce, gdzie każde zwycięstwo jest okupione krwią. Przekonałem się o tym na własnej skórze.

Było nas coś około dziesięciu. Dziewczyny wolały huśtawki, to niech się bujają. Ich strata. Czekaliśmy w kolejce, równo ustawieni przed drabinką. Każdy nabuzowany, gorączkowo wyczekujący na pęd, szum w uszach i rozmazane kontury świata. A w środku tej napakowanej testosteronem bandy ja, cichy, spokojny - zwyczajnie dobry mały człowiek. Chyba każdy tak o sobie myśli.

Już miałem wchodzić na drabinkę, gdy jeden dzieciak popchnął mnie, roześmiał się w głos, i zaczął włazić do góry. Bo tak, bo nie chciało mu się czekać, bo uważał, że to cholernie zabawne - pewnie każda odpowiedź jest poprawna.

Nie tracąc czasu, wspiąłem się za nim. Koleżka stał już na szczycie zjeżdżalni. Spoglądał w dół, jakby zdobył Mount Everest, a nie zwykłą metrową drabinkę. I właśnie wtedy go popchnąłem.

Nie bardzo wiem, dlaczego to zrobiłem. Chyba mój mózg nie miał tu za wiele do powiedzenia. W każdym razie widok rówieśnika szorującego twarzą o nagrzaną blachę zjeżdżalni nie sprawił mi wiele przykrości. A przynajmniej nie przeszkodził w zjechaniu.

Gdy wreszcie stałem na ziemi, pani już tam była. Wzięła mnie za rękę, po czym zaciągnęła do przedszkola. Krzyczała, o tak, krzyczała naprawdę głośno. Widziałem, jak wiele kosztowało ją pozostawienie mojego ciała w swym nienaruszonym stanie. Ale i na to znalazła sposób.

Tego dnia dziadek przyjechał znacznie szybciej, niż wskazywały na to wskazówki zegarka.

6.

Do przedszkola wróciłem jakiś tydzień później. Tyłek jeszcze mnie bolał, ale dziadek powiedział, że najlepszą karę dopiero dostanę.

Rówieśnicy nie bili mnie, nic z tych rzeczy. Zwyczajnie pozostawili samemu sobie. Bez słowa oddawali zabawki, które akurat mi się spodobały; podczas zabawy w chowanego jakoś nikt nie mógł mnie znaleźć; no i zjeżdżalnię miałem dla samego siebie. Kiedy tylko chciałem.

Pełnia szczęścia...

Mimo usilnych namów przedszkolanki do wspólnej zabawy, czas spędzałem na siedzeniu w kącie. Uporczywie kręciłem śrubką zegarka, aby mała wskazówka stanęła na dwójce, a duża na dwunastce.

Ale dziadek nie przyjeżdżał, więc uznałem, że mój prezent jest zepsuty. Pochowałem go w najgłębszej gęstwinie lasu.

7.

Często pytał mnie, dlaczego nigdzie nie wychodzę. Potańczyć, zabawić się, do ludzi. Wypominał, że siedzę tylko w leśnej ambonie i godzinami wypatruję słowików, dzięciołów, sójek i reszty ferajny.

- To moi jedyni kumple - mówiłem. - Sam mi ich wybrałeś. - Dziadek dziwnie szybko tracił ochotę do rozmowy.

Dni mijały na szkole. Zazwyczaj siedziałem w ostatniej ławce, daleko od reszty ludzi. Nie ruszałem ich, więc i oni pozostawili mnie samemu sobie.

Popołudnia były amboną. Codziennie wchodziłem po jej trzeszczącej drabinie, a lornetka obijała się o moją pierś. Wiosna, lato, jesień, zima - zawieszone w drzewach, między trelami, świergotami, skrzekami.

A noce... noce były czasem opowieści.

- Babcię poznałem na potańcówce - patrzył na mnie dziwnie, kpiąco. - Pomyśl sobie, jak ciężko było ją poprosić do tańca. Te jej koleżaneczki latały wokoło, natrętne muchy. No, ale jakoś poszło. Szybko wyszło na jaw, że świetnie się dogadujemy. Mogliśmy rozmawiać na każdy temat, przez całą noc.

- Dziadku - przerwałem. - A moi rodzice? Jak im było?

- Twoja mama dużo gadała. Ojciec zawsze przytakiwał: No, no, no. A mama ze śmiechem opowiadała innym, jak to z mężem świetnie się rozumie. Tak to między nimi było. Ale nie na długo.

Po pewnym czasie miałem dość wysłuchiwania historii o wspaniałym dziadku i okropnym ojcu. Wracałem z lasu i od razu szedłem spać. A gdy sen nie nadchodził, rozważałem, jakby to było żyć w mieście, między innymi ludźmi. Z dala od dziadka i opowieści o jakże wspaniałych czasach.

8.

Tamte wakacje rozpoczęły się wcześniej niż zwykle, bo już w maju. Maturę napisałem całkiem nieźle, ale mimo dziadkowych próśb nie zdawałem biologii. Chciał, abym poszedł na leśnictwo i przejął po nim to wszystko.

- Jakoś bym to załatwił. Przecież widzę, jak lubisz siedzieć w lesie. - Oczy aż mu się świeciły.

Szybko wyszło na jaw, że dziadek będzie potrzebował zastępcy szybciej, niż sądziliśmy.

9.

Śmieszne, że większości ludzi sterylny szpital bardziej kojarzy się ze śmiercią niż wypełniona żyjątkami gleba. Jednym z wielu był mój dziadek. Po badaniu, które wykazało, że ciało ma już na wskroś przeżarte, zapragnął wrócić do domu. Mówiłem, żeby walczył w szpitalu. Miesiąc później stracił głos. Nawet kłócić się jak nie było.

Zazwyczaj leżał w łóżku. Czasami wystawiałem go na ganek, gdzie mógł podziwiać doskonale znany widok. Wiatr szumiał mu wtedy do ucha stare, dobrze znane opowieści. Ja także nie siedziałem po próżnicy.

- Zawsze podziwiałem twój umysł - chwaliłem. - Ostry jak brzytwa, niezłomny niczym skała. Każdy chciałby taki mieć. Mój porównałbym do pustynnego piachu. Chłonie wszystko co wlezie. I chyba właśnie zaczął się sypać.

Dziadek nie mógł mi odpowiedzieć, naturalnie.

- Pamiętasz jak stłukłeś mnie za tamtego dzieciaka? Tego grubasa od zjeżdżalni, na pewno wiesz. Dobrze pamiętam, co wtedy powiedziałeś. Chcesz, przypomnę ci. Jesteś taki podobny do swojego ojca. Jesteś taki podobny do swojego ojca - krzyknąłem. Echo słów jeszcze długo niosło się po lesie. Otarłem ślinę z twarzy i usiadłem obok dziadka. - Dzięki. Zawsze wiedziałeś, jak podnieść na duchu.

Szpital oferował pielęgniarkę, ale dziadek powiedział, że ja lepiej nim się zajmę. W pełni popieram jego zdanie.

Leki, które miały ukoić ból i przynieść namiastkę szczęścia, przestałem mu podawać dzień po moich urodzinach, dwudziestego czwartego sierpnia. Dziadek na początku trochę się bulwersował, nic dziwnego. Machał rękami, więc przywiązałem je do wezgłowia łóżka. Z kneblowaniem nie było problemu, ale zadziwiło mnie, ile dźwięków potrafi wydać pozbawiony głosu człowiek.

Najczęściej było to wsysanie powietrza. Łykał je łapczywie, jakby miało ugasić płonący wewnątrz pożar. Często walił rękami o wezgłowie łóżka. Tylko nogi miał nieruchome, chyba sił już mu brakowało.

- Pamiętasz, nigdy mi pozwoliłeś mi świętować urodzin. Tort, zabawa, sto lat. Nie, lepiej zmówmy zdrowaśkę. To rocznica. Trzeba należycie to uczcić. Pochylić głowy. Wczoraj byłem u mamy i umyłem jej pomnik. Swoimi sikami. Sądzę, że jej smakowały.

10.

Dziadek leży naprzeciwko mnie. Oddycha coraz słabiej, prawie go nie słychać. Strzelbę mam pod ręką. Załadowałem ją dwoma kulami, ale sądzę, że jedna wystarczy. Wbrew pozorom, nie jestem romantyczną ciotą, która nie potrafi strzelić sobie w łeb.

Zasłony są zaciągnięte. Wszędzie ciemno. Biorę latarkę, aby sprawdzić dziadkowi puls. Jest słaby, ale wyczuwalny.

Sądzę, że nie będę czekał długo. Najwyżej dzień lub dwa. Wtedy dziadek umrze, a z nim cały mój świat.

Ale jak może umrzeć coś, co od zawsze było martwe?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szum lasu, zastępujące zegarek słońce, zniszczony życiem głos dziadka.

Głos nie może być zniszczony życiem, jedynie człowiek, do którego należy.

Słyszeliście ją nie raz.

Tej konkretnej nie. Myślę, że lepiej by brzmiało: "Słyszeliście taką nie raz".

- Miałem zamiar wywieźć ją siłą do szpitala, ale przyszedłeś za wcześnie.

Zawieźć.

Trudno powiedzieć czy lubili swojego leśniczego, ale chachmęcone za jego przyzwoleniem drewno na pewno przyjemnie ogrzewało tyłki.

W Google znalazłem, że "chachmęcić" to inaczej "czynić coś zagmatwanym". Jak to się ma do drewna?

W pełni popieram jego zdanie.

Zła kolokacja. Popierać można tylko kogoś, natomiast z czyimś zdaniem można np. się zgodzić.

A gdy sen nie nadchodził, rozważałem, jakby to było żyć w mieście, między innymi ludźmi.

Poprawne jest tutaj "jak by".

Wczoraj byłem u mamy i umyłem jej pomnik.

Moim zdaniem nazwanie grobu pomnikiem w tej sytuacji nie pasuje nawet metaforycznie.

Kompletnie niezrozumiałe jest dla mnie zachowanie głównego bohatera w ostatnich fragmentach.

Chce popełnić samobójstwo, bo jedyna bliska mu osoba niedługo ma umrzeć, no dobra, jeszcze jestem w stanie jakoś to pojąć (chociaż moim zdaniem można byłoby umotywować to lepiej). Ale to, że przestaje podawać dziadkowi leki i sika na grób własnej matki? Szczególnie to drugie sugeruje, że gardził rodziną i swoim dotychczasowym życiem.

Wygląda mi to tak, jakbyś nie był pewien, na opisanie których działań się zdecydować.

Z kolei pod kątem redakcyjnym opowiadanie jest ogólnie w porządku. Błędów wyłapałem mało, ortografia i interpunkcja stoją na bardzo wysokim poziomie (szacunek), jedynie gdzieniegdzie znalazłem uchybienia w zapisie dialogów. Pisz dalej. smile_prosty.gif

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zgodnie z tym co mam w sygnaturce, zacząłem pisać książkę jednak nieznajomość geografii przedwojennego ZSRR okazała się przeszkodą nie do pokonania. Nie mniej jednak chciałbym zamieścić tutaj to co zdążyłem napisać, a trochę tego jest. Będę wklejał stopniowo, po 2 rozdziały. Proszę o ocenę!

LEPSZE ROZWIĄZANIE

Rozdział I

Odkrycie

Było trochę po 16.00, gdy Grzegorz Peterson wrócił z Liceum Ogólnokształcącego nr 2 w Jarosławiu do domu. Dom jak dom, wiele takich było w Gorzycach, no może z tą różnicą, że niepomalowany, a płot był świeżo postawiony. Po wejściu od razu dało się wyczuć jakiś dziwny nastrój. Wszyscy domownicy siedzieli w salonie wpatrując się w telewizor.

- ? to potwierdzona informacja, o 16.10 rozpocznie się konferencja prasowa laboratorium CERN, wszyscy z napięciem czekamy na to co przedstawi nam rzecznik.

- Cześć wam, wróciłem, i dostałem 5 z matematyki! ? krzyknął Grzegorz, po tym jak dziarskim krokiem wkroczył do pokoju.

- To świetnie synek, a teraz siadaj na kanapie, i patrz co się dzieje, podobno naukowcy z CERN stworzyli wehikuł czasu! ? Odparł ojciec Grzegorza, Marian. Był on 48- letnim mężczyzną o potężnej posturze, miał czarne, trochę siwiejące włosy i nosił okulary.

- To świetnie ojciec.

- I co tylko tyle? Żadnego huraoptymizmu, domysłów co zrobią z tym fantem? Przecież to epokowe odkrycie! ? Wtrąciła matka Grzegorza, Jadwiga. Ona z kolei była 42-letnią, niską kobietą, o blond włosach.

- Wolałbym zobaczyć co oni sami o tym powiedzą, a nie zdawać się na ?podobno?.

- Rozpoczyna się konferencja, posłuchajmy.

Do mikrofonu podeszła dwójka ludzi ? młody niewysoki mężczyzna będący zapewne wspomnianym rzecznikiem, oraz starsza kobieta którą Grzegorz już widywał w wieczornych wiadomościach.

- Dzień dobry państwu, dzisiejsza konferencja będzie poświęcona odkryciu jakiego dokonał instytut, głos zabierze pani prof. Agnieszka Zalewska, Przewodnicząca Rady Instytutu CERN.

- Dzień dobry, witam wszystkich. Chciałabym przedstawić państwu odkrycie jakiego dokonał Instytut, mianowicie: 3 lata temu informowaliśmy o odkryciu bozonu Higsa, jednej z cząstek elementarnych. Dziś możemy pochwalić się odkryciem kolejnej jak się okazuje nie hipotetycznej cząstki czyli singletu Higsa. Singlety mają te właściwość, że mogą przeniknąć poza otaczające nas cztery wymiary i poruszać się w czasie.

Również dziś możemy państwu oznajmić, iż jesteśmy w stanie ujarzmić te cząstki, i wysłać w przeszłość bądź przyszłość i dowolne miejsce na Ziemiczłowieka. - W tym momencie burza oklasków przeszła przez sale konferencyjną tak, że nie dało się usłyszeć pomruków niedowierzania co niektórych reporterów. - Informujemy jednocześnie, że taka podróż może się odbyć tylko w jedną stronę, gdyż nie znamy sposobu na sprowadzenie takich podróżników z powrotem. Nie wiemy nawet czy przeżyli by taką podróż. - Po tych słowach entuzjazm wśród reporterów znikł równie szybko jak się pojawił. - Długo obradowaliśmy nad tym w jaki sposób wybrać tych którzy podjęliby się takiej wyprawy w nieznane, i doszliśmy do wniosku, że najlepiej przeprowadzić losowanie które wyłoni dwóch śmiałków.

Losowanie obejmujące wszystkie cywilizowane kraje, polegające na losowaniu numeru, zupełnie jak w totolotku tylko na znacznie większą skalę i przez Internet. Numery które zostały przez nas wylosowane ogłosimy za 3 dni, we wtorek. W tym momencie rozbłysły się flesze, a dziennikarze zaczęli zadawać pytania. Również w tym momencie Marian wyłączył telewizor.

- Nie chce mi się słuchać tych pytań, to co chciałem usłyszeć to usłyszałem. Co wy na to ? ? główny widz klasną w dłonie, i patrzył to na żonę to na syna. - Nie jest to kusząca propozycja ?

- Ani mi się waż próbować stary głupcze! ? krzyknęła Jadwiga? Jesteś potrzebny tutaj, nie słyszałeś, że to podróż w jedną stronę ?

- Słyszałem doskonale, a poza tym wcale nie mówiłem, że chcę spróbować. - Podrapał się w brodę i spojrzał na Grzegorza. ? A ty co powiesz staremu ?

- Muszę to przemyśleć. ? Odparł spokojnie.

- No to myśl, myśl, jeśliby ci się udało, możesz zmienić bieg historii, może Polska będzie mocarstwem? Albo znajdę sobie lepszą robotę? ? rozmarzył się Marian.

Matka Grzegorza parsknęła śmiechem:

- Ty się lepiej zajmij nauką, a nie takimi pierdołami.

- Nie pouczaj chłopaka, dorosły jest! ? warknął Marian

- No właśnie dorosły jestem i najlepiej będzie jeżeli sam się nad tym zastanowię a poza tym szansa, że mi się uda jest bardzo, ale to bardzo bliska zeru.

- No dobra rób co chcesz.

W tym momencie do pokoju wszedł dziadek Grzegorza, a ojciec Jadwigi ? Jan. Był on niewysokim 80-letnim panem, wiecznie narzekającym na władzę i świat, obdarzonym jednak dużą pomysłowością. Niczym stereotypowy dziadek ciągle przysypiał, i potrafił godzinami mówić na jeden temat, niezależnie od tego czy ktoś go słucha, czy też nie.

- Co wy tu tak siedzicie ? ? spytał.

- Oglądaliśmy telewizję, mówią, że wynaleziono wehikuł czasu i szukają chętnych. ? Odrzekł z entuzjazmem Grzegorz.

- No, to idź się zgłoś, idź. ? Zadrwił senior.

- A żebyś wiedział, że się zgłoszę !

- Dobra, dobra, Marian chodź mi pomóż przy cyrkularce.

- Już, zaraz przyjdę.

Jan odszedł a siedzący przy telewizorze powstali i wrócili do swoich normalnych zajęć. Grzesiek wyszedł jeszcze do sklepu po gazetę, a resztę dnia spędził u siebie w pokoju gorączkowo czytając książki, przeglądając Internet i wpatrując się w wiszący na ścianie plakat Marilyn Monroe. Od razu podjął decyzję, wiedział, że taka szansa nie powtórzy się już nigdy więcej i zamierzał ją wykorzystać nawet, jeśli szansa na sukces wynosi mniej niż 1%.

Rozdział II

Prośba i radość

W sobotę domownicy rozpoczęli dzień od śniadania. Następnie Jadwiga zajęła się domem, a Marian pojechał do pracy (był geodetą i oprócz tego, że na co dzień jeździł do pracy w Jarosławiu bądź tam gdzie aktualnie robiono scalenie, prowadził jednoosobową prywatną działalność gospodarczą). Grzesiek natomiast wyszedł z domu i postanowił odwiedzić jedyne miejsca gdzie mogli znajdować się jego koledzy z poprzedniej szkoły ? na miejscowe boisko i na Wolę Buchowską.

Był on dziewiętnastoletnim młodzieńcem o średnim wzroście i przeciętnej posturze. W wyglądzie wyróżniał się chyba tylko nigdy nie zgolonym wąsem. Uczył się przeciętnie, jednakże w przeciwieństwie do niemal wszystkich swoich kolegów wolał poczytać książkę niż wyjść na dwór, a jego zamiłowanie do komputerów i gier komputerowych było powszechnie znane, tak, że zawsze gdy ktoś znajomy miał problem z komputerem to zwracał się najpierw do niego.

Chłopak wziął rower i wyruszył na boisko. Już z daleka było widać znajdujących się tam ludzi. Gdy dojechał, oparł swojego składaka o szatnię dla piłkarzy, i ruszył w kierunku znajomych. Od razu można było zauważyć potężnie zbudowanego Zbigniewa Kabana i znacznie gorzej wyglądającego Szczepana Buchowiańskiego. Pradziadek Szczepana, Michał Buchowiański, był założycielem miejscowego klubu piłkarskiego Ostrovia Wola Buchowska. Szczepan bardzo się tym szczycił, był dumny z tego, że może grać w klubie który założył jego pradziadek. Przywitał się mówiąc:

- Czołem panowie! Co tak stoicie?

- Myślimy co robić, chyba pójdziemy do Andrzeja na Playstation. ? odpowiedział mu Szczepan.

- A słyszeliście o wehikule czasu ?

- No, ale to piepszenie, i tak się nie uda.

- Nie wiadomo, ja myślę, że się uda.

- A co, masz zamiar się zgłosić? ? Wtrącił Zbigniew.

- Owszem, zrobię to dziś wieczorem. ? odparł dumnie Grzegorz.

Szczepan i Zbigniew wybuchli śmiechem:

- T...ty? Człowieku, 7 miliardów ludzi jest na świecie, a miejsca tylko 2. Przyszło do łebka?

- Dobra, ale przecież zawsze można spróbować.

- Założę się, że będzie Chińczyk i Amerykanin, są silni i na pewno mają jakieś wtyki w CERN.

- Możliwe, a tak nawiasem mówiąc to lepiej się nie zakładaj, bo na tych ?pewniakach? straciłeś tyle forsy, że mógłbym sobie nowy komputer kupić.

- Eee, tam parę razy mi się udało?

- Ile? ? zapytał sarkastycznie Grzegorz przeplatając ręce.

- Noo? eee?

- Właśnie.

- Piterson [beeep] stąd, po co żeś tu przyszedł? Żeby biednego Szczepanka dobijać?

- Traktuję to jako relaks na początek dnia, a co ?

- Hahaha.

- Ta? no dobra idę, narka Buchowianie.

- Nara.

Grzegorz podał rękę obydwu, po czym odszedł po swojego poczciwego składaka, i odjechał do sklepu. Miejscowy mini market mieścił się około 200 metrów od boiska, nie była to więc długa podróż. Na miejscu kupił sobie chipsy, i 3-litrową oranżadę oraz czekoladowego rożka. Usiadł na ławce pod parasolem przy sklepie, i zaczął jeść, gdy nadjechał Szczepan. Minę miał lekko speszoną, podszedł do Grzegorza, i powiedział:

- Nie chciałem ci mówić przy Kabanie, bo tak serio to myślę, że ten wehikuł może działać. Jeśliby się tak zdarzyło, że wygrasz i będziesz mógł się przenieść to mam prośbę: cofnij się do 1939 i wbij mojemu dziadkowi do głowy, że wojsko nie jest dla niego, rozumiesz? Nawet jeśli ci się nie uda to nie daj mu zginąć.

- Postaram się, bo tak się składa, że właśnie do 39? chciałbym się przenieść.

- Jak to? Chcesz walczyć? A wiesz chociaż jak się strzela?

- Widzisz, Szczepanie to część większego planu, ale pogadamy o tym dopiero gdy wygram. Jeśli wygram, no i przecież jest jeszcze jedno miejsce.

- Nie wnikam, i wielkie dzięki.

- Nie ma za co.

Dziadek Szczepana założył Ostrovię w 1937 roku, niestety w wyniku powszechnej mobilizacji ogłoszonej przez prezydenta Mościckiego w sierpniu 1939 roku, większość młodych mężczyzn zostało wcielonych do wojska. Michał mógł tego uniknąć, ze względu na pewne jego wady jakiś dopatrzyli się lekarze, jednak ten bardzo chciał bronić kraju przed zagrożeniem ze strony Niemiec więc go przyjęto. Zginął od niemieckich kul w bitwie pod Bzurą.

Szczepan odszedł, a Grzegorz w zamyśleniu dokończył loda i odjechał do domu. Odstawił rower na miejsce i zaczął iść do domu, usłyszał jednocześnie podniesione głosy dobiegające zza okna. Gdy wszedł do pokoju, ujrzał kłócących się rodziców.

- O co chodzi, co się znowu stało ?

- Co się stało?! Ten idiota się zgłosił! A co jak cie wybiorą, co?

- Widzisz synu twoja matka jak zwykle nie rozumie co się do niej mówi. Otóż zgłosiłem się do podróży w czasie, a Jadźka histeryzuje, chociaż już dawno mówiłem, że będę ze sobą robił to co uznam za stosowne, i nie słyszałem sprzeciwu, a po drugie zawsze mogę zrezygnować. Choć raczej nie sądzę, żebym zrezygnował z możliwości uświadomienia kilku osobom jak bardzo są głupi. - odparł spokojnie Marian.

- Myślę, że szanse wzrosły, bo ja też się zgłoszę i to jeszcze dziś.

- Co!? Czy was wszystkich popierdoliło !? A co jak was wybiorą ? Nie pozwalam obydwu!

- Brawo synu, wiedziałem, że będą z ciebie ludzie. A ty kobieto przestań wrzeszczeć, szansa, że któremuś z nas się uda jest taka jak szansa, że wyjdę teraz z domu, a na głowę spadnie mi meteoryt.

- Jestem dorosły niczego mi nie zabronisz. ? Grzegorz uśmiechną się szyderczo do ojca, a ten odwzajemnił uśmiech. ? A tata chyba nie da się trzymać pod pantoflem, a teraz wybaczcie udam się do swojego pokoju.

Młody Peterson popatrzył na uśmiechniętego ojca, i bezradną minę matki, po czym po schodach wyszedł na piętro i wszedł do swojego pokoju zamykając za sobą drzwi. Usiadł przy komputerze i włączył go. Poczciwa maszyna pamiętała niejedno była przez Grześka lekko podrasowana, ale daleko odbiegała od dzisiejszych standardów. Do przeglądania Internetu jednak wystarczyła i to właśnie należało zrobić, aby wypełnić swój los. Po chwili system włączył się, a bohater wszedł na stronę CERN.

- Jak na taki instytut to dość skromna strona ? pomyślał Peterson.

Rzeczywiście po najstarszej stronie internetowej można się było spodziewać trochę lepszego designu.

Zakładka dotycząca losowania była wyraźnie wyróżniona, więc łatwo można było ją znaleźć. Po kliknięciu na nią ukazał się dość długi napis informujący o tym, że to losowanie jest dozwolone wyłącznie dla osób po 18 roku życia, oraz o niebezpieczeństwie związanym z samą próbą podróży. Grzesiek nie czytał tego, a po prostu przewinął do miejsca w którym losuje się numer.

Jak się okazuje instytut chciał mieć sporo informacji o ludziach którzy się zgłaszają i nic dziwnego, w końcu gdyby tak wylosowali kogoś z Ugandy czy Salwadoru to byłby problem ze zlokalizowaniem i sprowadzeniem takiej osoby do Europy. Oprócz standardowego e-maila potrzebne były jeszcze imię, nazwisko, kraj, województwo, miejscowość, i nr telefonu. Po przejściu przez te wszystkie formalności, w końcu ukazał się wylosowany dla bohatera numer ? 19357654, a podanie zostało wysłane. Grzesiek zapisał go, po czym wyłączył komputer, i poszedł spać.

Kolejne 2 dni minęło w ogromnym napięciu. Jadwiga uspokoiła się, i nie wspominała o losowaniu. Marian chodził ciągle po domu, i obdzwonił znajomych opowiadając im czego dokona, i komu powie co o nim myśli. Wreszcie przyszedł wtorek. W wiadomościach podano, że ogłoszenie wyniku losowania nastąpi o godzinie 14.00. Zarówno Grzegorz jak i Marian byli bardzo podekscytowani, Jadwiga udawała, że ją to nie obchodzi.

- No i co synek, myślisz, że wygrasz ?

- Staruszku ja jestem o tym absolutnie przekonany.

- Wyobraź sobie, że o sobie powiedziałbym to samo!

- No, gratuluję optymizmu, a teraz włącz telewizor to się dowiemy kto ma więcej szczęścia.

Marian podszedł do szafki, podniósł z niej pilota i włączył pierwszy lepszy program informacyjny, akurat dochodziła 14.00, więc lada moment miało się wyjaśnić kim będą śmiałkowie którzy podejmą się podróży w czasie. W pudle ukazali się dokładnie ci sami ludzie co w czasie ostatniej konferencji. Ponownie do mikrofonów podeszli rzecznik CERN i prof. Agnieszka Zalewska. Jako pierwszy głos zabrał rzecznik:

- Dzień dobry państwu, kilka dni temu informowaliśmy państwa o naszym odkryciu, i gotowości wysłania dwójki ludzi w podróż naszym wehikułem. Dziś mamy przyjemność poinformować, że wylosowaliśmy owych śmiałków, a o przedstawienie ich poproszę panią profesor. Prosimy.

- Dziękuję. Tak jak powiedział nam ten młody człowiek, wylosowaliśmy dwójkę śmiałków. Przeczytam teraz wylosowane numery i nazwiska tych ludzi. Jako pierwszy został wylosowany numer 7833564 i pan Siergiej Iwanowicz Bohaczow z Rosji. ? W tym momencie przez salę przeszły oklaski, i radość dziennikarza rosyjskiej telewizji. ? Natomiast jako drugi został wylosowany numer 19357654 i pan Grzegorz Peterson z Polski.

Dalszych słów niestety nikt w pokoju nie usłyszał, i nic dziwnego bo zostały one zagłuszone przez histeryczne krzyki i przekleństwa Mariana i Grzegorza.

- O [beeep]! O ja pierdole! Kurna Jadźka chodź zobacz wygrał! ? krzyczał Marian.

Jadwiga wbiegła do zdezorientowana do pokoju.

- Co się dzieje ? Kto wygrał!?

- No Grzesiek wygrał do [beeep] nędzy!

- Co?!

- No wygrałem! I co teraz, kto jest szczęściarzem ?

- Niech cię szlag!

Trwało to jeszcze chwilę, zanim domownicy w końcu się uspokoili, wszyscy byli bardzo szczęśliwi i podekscytowani, w końcu w domu przebywał człowiek który już wkrótce podejmie się podróży w czasie. Grzesiek od początku do końca był zdecydowany, należało więc zacząć przygotowania do podróży do Szwajcarii.

Marian zamknął drzwi i poprosił syna o chwilę rozmowy.

- To co synek lecimy do Szwajcarii ? ? spytał z entuzjazmem Marian.

- Na to wychodzi. I jeszcze jedno: ja lecę. ? odparł z naciskiem młody Peterson.

- Jak to ty !? Nie ma, żadnego ?ty?! Lecimy razem, muszę zobaczyć jak nas opuszczasz, matka to samo. ? oburzył się Marian.

- Nie lubię pożegnać typu ? Przeminęło z wiatrem?, będzie płacz, i odciąganie mnie od pomysłu podróży do ostatniej chwili. ? stwierdził z niechęcią Grzegorz.

Marian westchnął zrezygnowany, wstał, i zaczął chodzić po pokoju. Po chwili przemówił:

- Trudno, jakoś będziesz musiał to przeboleć. I tak nas więcej nie zobaczysz, no chyba, że uda ci się dożyć dzisiejszych czasów. A właśnie, dokąd właściwie zamierzasz się przenieść? Różne czasy dają różne możliwości, pamiętaj o tym.

- Myślałem o 1939.

- I co chcesz zrobić? Zginąć?

- Mam plan, jeśli się uda to Polska będzie dwa razy większa niż jest obecnie, będziemy mocarstwem europejskim, nie będzie bloku wschodniego, komunistów, zimnej wojny ani niczego takiego, a oprócz tego dokonam jeszcze kilku pomniejszych rzeczy, z których sam chcę czerpać korzyści.

Marian parsknął śmiechem - Jak chcesz to osiągnąć? No dalej nikomu nie powiem.

- Nie rozpędzaj się, jeszcze nie wiadomo co z tym Ruskiem, co ze mną leci. Obawiam się, że będzie sprawiał problemy, a nawet, że przez niego nie uda mi się tego dokonać.

- Ach ci Rosjanie! Wieczne utrapienie z nimi, no cóż ? westchnął ? myślę, że jeśli nie zginiecie w momencie gdy będą próbować was przenieść to każdy pójdzie w swoją stronę i nikt nie będzie ci przeszkadzał, no chyba, że miejscowi.

- O miejscowych się nie martwię.

- No dobrze, więc zakładając, że przeżyjesz podróż, a ten Siergiej czy jak mu tam, nie będzie ci przeszkadzał to jak chcesz uczynić z naszego biednego kraiku mocarstwo ?

- To proste ? trzeba zlikwidować Związek Radziecki.

Marian ponownie wybuchnął śmiechem, podrapał się w brodę i spytał:

- No, to bardzo ciekawe, dawaj szczegóły.

- Po prostu muszę zjawić się w samym początku 39? i dostać jakoś do władz. Następnie udowodnić im, że jestem z przyszłości i przedstawić im jak się sprawy będą miały przez najbliższe 6 lat.

Jak już to zrobię to będę musiał ich przekonać, że należy sprzymierzyć się z III Rzeszą i wspólnie napaść na ZSRR, a oprócz tego, że nie jestem niemieckim szpiegiem który podstępem próbuje ich namówić do takiego a nie innego wyboru.

- Wszystko fajnie synuś, jest tylko jeden szkopuł ? jeśli zrobimy tak jak mówisz to Polska będzie niemieckim protektoratem, a zagłada Żydów zostanie dokończona i nie obejdzie się na 6 milionach.

- Na to również mam rozwiązanie, docelowo zlikwidujemy obydwu dyktatorów ? Hitlera i Stalina.

- No dobra, sam do tego doszedłeś czy ktoś ci pomógł ?

- Przeczytałem w jednym tygodniku artykuł opisujący taką koncepcję a co ?

- Nic, nic, rób co chcesz.

- Dobrze, taki mam zamiar.

Grzegorz zaczął się kierować stronę drzwi, ale ojciec zatrzymał go jeszcze mówiąc:

- Grzesiek??

- No ?

- Jestem z ciebie dumny.

- Dzięki.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Skoro wciąż nie mogę publikować swoich (i nie tylko swoich) kawałków, może znów przejdę chwilowo do roli forumowego czepiacza...

Drogi autorze, powiem na wstępie, że z lekka mnie drażnią ludziska, dufnie przekonane o swoim niesamowitym talencie - tak, by ogłaszać wszem i wobec, że coś tworzą. Naprawdę, nic wyjątkowego tu nie ma, ludzi próbujących książkę pisać spotykałem sporo, i żaden nie uznał za stosowne się tym głośno chwalić. I żeby taki chwalipięta chociaż jeszcze dobrze pisał...

Było trochę po 16.00, gdy Grzegorz Peterson wrócił z Liceum Ogólnokształcącego nr 2 w Jarosławiu do domu.

Już pierwsze zdanie powaliło mnie na łopatki - co, zgodnie z regułą "pierwszego zdania", wcale mnie nie zachęca do dalszej lektury. Próba upchnięcia wszystkich informacji w jednym zdaniu, byleby tylko uniknąć wyłożenia w sposób ładniejszy i bardziej klarowny całego "backgroundu" (owa tendencja do "kompresowania", czego się da, pojawia się zresztą także później), brak jakiejkolwiek próby włożenia w zdanie jakiegoś ładunku emocjonalnego, zasiania klimatu, kompletnie zbędne dla fabuły dane (jakie znaczenie dla fabuły ma fakt, że działo się to właśnie po szesnastej i że uczył się w LO nr 2?), a na dokładkę jeszcze głupie nazwisko bohatera. Oczywiście, tylko przy mojej - polskiej - ulicy, mieszka całe mnóstwo Petersonów, Johnsonów, Madisonów, i innych Gości z Zachodu. Ludzie, trzymajcie mnie, bo ja po prostu nie wytrzymam...

A autor dopiero się rozkręca.

Dom jak dom, wiele takich było w Gorzycach, no może z tą różnicą, że niepomalowany, a płot był świeżo postawiony. Po wejściu od razu dało się wyczuć jakiś dziwny nastrój. Wszyscy domownicy siedzieli w salonie wpatrując się w telewizor.

Nie, no naprawdę... z tego kawałka aż bije amatorszczyzną. Żadnej stylistycznej ciągłości, autor idzie totalnie na żywioł. Żadnych opisów - autor poświęca zaledwie trzy zdania na opisanie tego, jak bohater powraca do domu i jak wygląda sam dom tudzież domownicy, kompletnie nic go nie obchodzi również jakiekolwiek przedstawienie postaci - z góry zakłada, że my wszystko wiemy, albo mamy sami sobie wszystko wyobrazić. Tu zresztą kolejny przejaw tendencji autora do "kompresowania" tekstu, byleby tylko - broń Boże - się nie rozpisać. Facet, po co się męczysz z opowiadaniem, najlepiej wstaw od razu jakiś tekst w stylu "chłopak zakochuje się w dziewczynie, dziewczyna rzuca chłopaka dla innego". I tyle.

- Cześć wam, wróciłem, i dostałem 5 z matematyki! ? krzyknął Grzegorz, po tym jak dziarskim krokiem wkroczył do pokoju.

- To świetnie synek, a teraz siadaj na kanapie, i patrz co się dzieje, podobno naukowcy z CERN stworzyli wehikuł czasu! ? Odparł ojciec Grzegorza, Marian. Był on 48- letnim mężczyzną o potężnej posturze, miał czarne, trochę siwiejące włosy i nosił okulary.

- To świetnie ojciec.

Ach, przypominają mi się te rozmowy z rodzicami po... zaraz, zaraz - to w ogóle nie przypomina rozmów, jakie prowadziłem z rodzicami. Poza wciąż utrzymującymi się ciągotami autora, by pisać jak najmniej, cały dialog jest tak przeraźliwie sztuczny i nienaturalny, że aż boli. Zdarzyło mi się napisać gorsze u zarania mojej "tfurczości", ale chyba niewiele było takich przypadków.

Do mikrofonu podeszła dwójka ludzi

Jakiego mikrofonu? Autor jak zwykle z góry zakłada, że czytelnicy wszystko wiedzą - jak dom wygląda, kto w ogóle w salonie siedzi i co widnieje na ekranie telewizora?

Dziś możemy pochwalić się odkryciem kolejnej jak się okazuje nie hipotetycznej cząstki czyli singletu Higsa. Singlety mają te właściwość, że mogą przeniknąć poza otaczające nas cztery wymiary i poruszać się w czasie.

Dawno już porządnego techno-babble nie widziałem... Właściwie to co autor ma na myśli, mówiąc o "przenikaniu czterech wymiarów"? Pominę już fakt, że czwartym wymiarem jest właśnie czas...

Długo obradowaliśmy nad tym w jaki sposób wybrać tych którzy podjęliby się takiej wyprawy w nieznane, i doszliśmy do wniosku, że najlepiej przeprowadzić losowanie które wyłoni dwóch śmiałków.

Oczywiście, do takich eksperymentów najlepiej wybrać ludzi przez losowanie. Olać testy sprawnościowe, psychologiczne, etc. Zorganizujmy loterię fantową, to najlepsze wyjście.

Numery które zostały przez nas wylosowane ogłosimy za 3 dni, we wtorek. W tym momencie rozbłysły się flesze, a dziennikarze zaczęli zadawać pytania.

Matko jedyna, pani profesor się w narratora przeistoczyła!

- Nie chce mi się słuchać tych pytań, to co chciałem usłyszeć to usłyszałem. Co wy na to ? ? główny widz klasną w dłonie, i patrzył to na żonę to na syna. - Nie jest to kusząca propozycja ?

Co czyni Mariana "głównym widzem" i co właściwie oznacza to określenie? Dlaczego tak nagle wyłącza telewizor po ledwie paru minutach programu, który pozostali tak bardzo chcieli obejrzeć? I skąd mu do głowy strzelił pomysł, aby w tym brać udział... Ech, są pytania, których lepiej nie zadawać.

- Słyszałem doskonale, a poza tym wcale nie mówiłem, że chcę spróbować. - Podrapał się w brodę i spojrzał na Grzegorza. ? A ty co powiesz staremu ?

- Muszę to przemyśleć. ? Odparł spokojnie.

Nieee, ja po prostu nie wytrzymam. CO nimi właściwie kieruje? Wieść gruchnęła, że ktoś wehikuł czasu skonstruował, a oni nagle doszli do wniosku, że im pasuje powrót do średniowiecza? DLACZEGO? I DLACZEGO ojciec tak kompletnie nonszalancko namawia syna do takiej wyprawy, jak gdyby to był wypad na miasto do baru? Czy autor może mnie przestać traktować jak idiotę? Nikt na planecie Ziemia tak się nie zachowuje ani tak nie gada, jak ci "bohaterowie"!

W tym momencie do pokoju wszedł dziadek Grzegorza, a ojciec Jadwigi ? Jan.

"Wszyscy domownicy", taaa, akurat...

Był on niewysokim 80-letnim panem, wiecznie narzekającym na władzę i świat, obdarzonym jednak dużą pomysłowością. Niczym stereotypowy dziadek ciągle przysypiał, i potrafił godzinami mówić na jeden temat, niezależnie od tego czy ktoś go słucha, czy też nie.

A autor jak zwykle robi te opisy na przysłowiowy odpiernicz, pisząc raptem parę zdań i myśląc, że to wystarczy.

Jan odszedł a siedzący przy telewizorze powstali i wrócili do swoich normalnych zajęć. Grzesiek wyszedł jeszcze do sklepu po gazetę, a resztę dnia spędził u siebie w pokoju gorączkowo czytając książki, przeglądając Internet i wpatrując się w wiszący na ścianie plakat Marilyn Monroe.

Jak najkrócej! Jak najkrócej! Byleby tylko broń Boże nie napisać za dużo! Ujmijmy cały dzień bohatera w ramach jednego zdania, czemu nie?

A ten tekst: "resztę dnia spędził u siebie w pokoju (...) wpatrując się w wiszący na ścianie plakat Marilyn Monroe" sprawia, że aż mi się przypomina jeden z przytyków Desmei z inszej złośliwej analizy - "I w tym momencie wszystkie dzieci podziękowały Bogu za telewizję". A "gorączkowo", to dlaczego czytał i Internet przeglądał? Autor poczuł żądzę wrzucenia całkowicie losowego określenia?

Był on dziewiętnastoletnim młodzieńcem o średnim wzroście i przeciętnej posturze.

Ja nie mogę! Autorze!!! Ty tak na serio? Czy może jaja sobie po prostu ze mnie robisz? Poznaliśmy Grześka w poprzednim rozdziale, a ty dopiero TERAZ uznałeś za stosowne powiedzieć cokolwiek na temat tej postaci? Dlaczego nie mogłeś tego zrobić od razu? Nadmierna ilość tekstu w pierwszym rozdziale mogłaby spowodować wybuch głowy? Nie... naprawdę... to nie może być na serio, to są po prostu jaja - nieśmieszne zresztą - z czytelników.

Swoją drogą, ten opis mnie trochę niepokoi, bo brzmi dziwnie znajomo. Szczególnie z tą wzmianką o wąsie.

- Czołem panowie! Co tak stoicie?

- Myślimy co robić, chyba pójdziemy do Andrzeja na Playstation. ? odpowiedział mu Szczepan.

- A słyszeliście o wehikule czasu ?

Od razu do sedna. Widzę, że autor wciąż się trzyma kiepskiej konwencji pisania tylko o tym, co absolutnie niezbędne (choć też nie zawsze - patrz pierwszy akapit mojej złośliwej analizy i do niczego niepotrzebne bzdety w pierwszym zdaniu opowiadania).

- Piterson [beeep] stąd, po co żeś tu przyszedł? Żeby biednego Szczepanka dobijać?

- Traktuję to jako relaks na początek dnia, a co ?

- Hahaha.

- Ta? no dobra idę, narka Buchowianie.

- Nara.

Znowu zacytuję starszego stażem czepiacza, bo czasami mi się takie cytaty na usta cisną - to jest dialog na miarę Złotych Malin, Antynobla i Nagrody Darwina. Mógłbym to komentować zdanie po zdaniu, dokładnie punktując toto w takiej postaci, ale to się mija z celem. Szczególnie że nie trzeba wcale wnikać w szczegóły - ten dialog tak naprawdę nie ma żadnego celu ani sensu, autor twierdzi, że Grzegorz zajechał na boisko, żeby spotkać się z kumplami, ale szybko o tym zapomina, bowiem po bardzo krótkiej rozmowie bohater zmienia zdanie i odjeżdża. Znaczy co, przyszedł tylko po to, żeby się im pochwalić? Mimo że tak naprawdę nie ma czym, bo wpisanie się na listę oczekujących to żaden wyczyn. Aż mi się dowcip przypomina, ten, co go Smuggler napisał w jednym z AR(*).

Miejscowy mini market mieścił się około 200 metrów od boiska

201,2356758(7894) metra, bądźmy skrupulatni...

Na miejscu kupił sobie chipsy, i 3-litrową oranżadę oraz czekoladowego rożka.

Autorze, nie wystawiaj już na próbę mojej cierpliwości. Może zamiast tracić czas na pisanie takich bzdetów, zająłbyś się pisaniem porządnych opisów, które faktycznie wnosiłyby coś do fabuły?

Jeśliby się tak zdarzyło, że wygrasz i będziesz mógł się przenieść to mam prośbę: cofnij się do 1939 i wbij mojemu dziadkowi do głowy, że wojsko nie jest dla niego, rozumiesz?

Pradziadek widać odmłodniał o jedno pokolenie.

- Postaram się, bo tak się składa, że właśnie do 39? chciałbym się przenieść.

Tak jakby tych naukowców cokolwiek obchodziło, gdzie on sobie zażyczy, żeby go przenieść...

Tak by przynajmniej było w rzeczywistym świecie. Ale reguły rzeczywistego świata autor ma niestety w głębokim poważaniu - czytaj: "we d**ie".

Odstawił rower na miejsce i zaczął iść do domu, usłyszał jednocześnie podniesione głosy dobiegające zza okna. Gdy wszedł do pokoju, ujrzał kłócących się rodziców.

"Zza okna" - to znaczy, było sobie to okno tak zaraz przy winklu, no to jak zza winkla, to i zza okna? Czy może raczej "z" tego okna dźwięki dochodziły? A ten mityczny "pokój" to takie wszystko i jednocześnie nic - autor już wcześniej, zdaje się, nazwał pomieszczenie, do którego trafili bohaterowie, "pokojem", jak zwykle zakładając, że czytelnicy sami z siebie wiedzą, o co dokładnie chodzi.

- Co!? Czy was wszystkich po******liło !? A co jak was wybiorą ? Nie pozwalam obydwu!

Czy autor nie może skreślić sensownie i realnie wyglądającego dialogu? Choć jednego? Najbardziej mnie tu rozwala postawa dwójki naszych bohaterów - ani jeden, ani drugi, nie widzi absolutnie nic zdrożnego w tym, aby odbyć wycieczkę w jedną stronę, porzucając całe dotychczasowe życie, bliskich, dobrodziejstwa zaawansowanej technologicznie cywilizacji... I żebyśmy chociaż mieli JAKIKOLWIEK powód, aby uważać, że to ma jakiś sens. Gdyby chodziło o faceta samotnego, któremu życie się sypie, wtedy bym uwierzył, że uśmiecha mu się przeprowadzka w inny świat. Ale normalni, dobrze usytuowani ludzie, którzy rodziny mają? Naprawdę, autor chyba rzeczywiście ma czytelników za idiotów!

Do tego Marian z Grzesiem są chyba parą cyklofreników. Z jednej strony poważnie rozważają przeprowadzkę w inne czasy, a z drugiej machają ręką i mówią, że i tak nie zostaną wybrani. To o co im w końcu chodzi?

A tata chyba nie da się trzymać pod pantoflem

Nie no, oczywiście. Miłość do żony, do bliskich, zapewne jest tutaj kompletnie irrelewantna.

Młody Peterson popatrzył na uśmiechniętego ojca, i bezradną minę matki

Ja cię nie mogę... Naprawdę, autor przedstawia nam postaci, które z uśmiechem na ustach mówią "żegnaj na zawsze" najbliższym w życiu osobom, nic sobie nie robiąc z ich uczuć - i oczekuje, że będziemy do takich postaci żywić sympatię? Otóż, wcale nie żywię. A żeby sczeźli w tej przeszłości, nieczułe gnoje, dla których głupie marzenia są ważniejsze niż bliska rodzina...

Usiadł przy komputerze i włączył go. Poczciwa maszyna pamiętała niejedno była przez Grześka lekko podrasowana, ale daleko odbiegała od dzisiejszych standardów.

Autor oczywiście nie dostrzegł potrzeby dania takiego opisu już na pierwszy rozdział, gdzie Grzesiek także się kompem bawił. Trudno się dziwić, skoro cały dzień postaci ujął w ramach jednego zdania.

Jak się okazuje instytut chciał mieć sporo informacji o ludziach którzy się zgłaszają i nic dziwnego, w końcu gdyby tak wylosowali kogoś z Ugandy czy Salwadoru to byłby problem ze zlokalizowaniem i sprowadzeniem takiej osoby do Europy. Oprócz standardowego e-maila potrzebne były jeszcze imię, nazwisko, kraj, województwo, miejscowość, i nr telefonu.

Adres i podstawowe dane osobowe to jest "sporo informacji"? Ośmielę się stwierdzić, że bez tego "mnóstwa informacji", niemożliwe byłoby zlokalizowanie nawet mieszkańca państwa europejskiego, niepotrzebna Uganda ani inne kraje trzeciego świata.

A propos Ugandy... jak tylko sobie wyobrażam, że loterię wygrywa mieszkaniec afrykańskiej prowincji, bez elementarnego wykształcenia i znajomości języków, tylko mi to uprzytamnia, jakim idiotyzmem był ten pomysł z losowaniem kandydatów.

Marian chodził ciągle po domu, i obdzwonił znajomych opowiadając im czego dokona, i komu powie co o nim myśli.

OK, czyli Marian potrzebuje się przenieść w czasie, aby paru osobom powiedzieć, co o nich myśli? Szczytny cel. Widać też, że gość absolutnie się nie przejmuje ani perspektywą utraty całego dotychczasowego życia, ani swoim niedawnym porównaniem z meteorytem.

- No i co synek, myślisz, że wygrasz ?

Jeszcze raz tego "synka" zobaczę, a cisnę czymś w monitor. Po prostu aż mi się robi zimno, gdy próbuję sobie choćby wyobrazić mojego rodzonego ojca, zwracającego się do mnie per "synek".

Grzegorz Peterson z Polski

Cytuję to, bo po prostu mnie szlag trafia na sam widok. Równie dobrze mógłby się tu pojawić tekst "Liu Xiang z Polski" - i to byłoby nawet bardziej realne, biorąc pod uwagę ilość chińskich knajp w naszym kraju.

Trwało to jeszcze chwilę, zanim domownicy w końcu się uspokoili, wszyscy byli bardzo szczęśliwi i podekscytowani, w końcu w domu przebywał człowiek który już wkrótce podejmie się podróży w czasie.

Nigdy więcej już nie ujrzą syna - prawdziwy powód do radości, nie ma co.

Idioci...

- To co synek lecimy do Szwajcarii ? ? spytał z entuzjazmem Marian.

<TRZASK!!!>

Autor mi wisi forsę za monitor. I za butelkę browca, którą nieszczęściem trzymałem akurat w dłoni.

- Mam plan, jeśli się uda to Polska będzie dwa razy większa niż jest obecnie, będziemy mocarstwem europejskim, nie będzie bloku wschodniego, komunistów, zimnej wojny ani niczego takiego, a oprócz tego dokonam jeszcze kilku pomniejszych rzeczy, z których sam chcę czerpać korzyści.

Na pewno ci tam, w przeszłości, z chęcią wysłuchają planu nastoletniego gówniarza, bujającego w obłokach.

- To proste ? trzeba zlikwidować Związek Radziecki.

Doprawdy, drobiazg.

Jak już to zrobię to będę musiał ich przekonać, że należy sprzymierzyć się z III Rzeszą i wspólnie napaść na ZSRR, a oprócz tego, że nie jestem niemieckim szpiegiem który podstępem próbuje ich namówić do takiego a nie innego wyboru.

Chyba już wiem, czego się autor naczytał, zanim go naszło, by tego potworka napisać...

- Przeczytałem w jednym tygodniku artykuł opisujący taką koncepcję a co

Tak, zdecydowanie wiem, czego się naczytał...

Dobra, dość tego!

Ten tekst jest po prosty zły. Zły, zły, zły. Widać, że autor nawet nie panuje jeszcze nad słowem pisanym - dialogi są po prostu tragiczne, opisy właściwie nie istnieją, narracja w związku z tym też jest w powijakach, wszystko autor usiłuje sprowadzić do pojedynczych zdań, o rozlicznych błędach interpunkcyjnych nawet nie wspomnę.

Gorzej, że nawet jeśli wybaczyć autorowi błędy amatorszczyzny, widać po prostu, że ten tekst powstał na żywioł, a nie pod wpływem naprawdę fajnego pomysłu. Autor się naczytał artykułów w Angorze (oczywiście pewnie jeszcze sobie ubzdurał, że nikt jego "inspiracji" nie zauważy), wymyślił sobie, że potrafi pisać powieści, no to mu przyszło do głowy, że coś takiego napisze. Ale się nawet odrobinę nie wysilił z własną inwencją - stąd mamy kompletnie, całkowicie, absolutnie nierealne postaci, które - co już wspomniałem - nie zachowują się jak ktokolwiek, kto pochodziłby z planety Ziemia. Mało tego - całe to opowiadanie opiera się na bzdurnym założeniu, że goście przeprowadzający eksperyment z podróżą w czasie, wybraliby do tego kompletnie przypadkowych ludzi - a jednym z wybrańców jest nastoletni gówniarz. To zasługuje po prostu na umieszczenie w gablocie i wystawienie na jakimś panoptikum, jako modelowy przykład "idiot plot" - sytuacji, która nie miałaby się prawa stać w rzeczywistym świecie, z udziałem zdrowych psychicznie ludzi. Do tego cały ten eksperyment nie ma żadnego, absolutnie żadnego sensu - PO CO oni chcą tych ludzi w odległą przeszłość wysłać? Czego oni chcą w ten sposób dowieść? Jaki to ma CEL? Sprawdzić, czy działa? Nie, bo najwyraźniej są pewni, że działa - a żeby to sprawdzić, wystarczy przecież przenieść delikwenta w naprawdę nieodległą przeszłość, np. o jeden dzień. Wtedy by wiedzieli - bo na własne oczy by to ujrzeli - że ich zabawka faktycznie przenosi w czasie. A tutaj przenoszą przypadkowych ludzi o całe dekady wstecz i nie mają absolutnie żadnej możliwości sprawdzić, czy zadziałało. Więc pomysł autora jest kompletną, niewiarygodną wręcz bzdurą. Do tego tych naukowców wyraźnie nic nie obchodzi, że takie przypadkowe osoby zechcą zmienić bieg historii, nie bacząc na konsekwencje.

Będę zatem brutalny - mogę już teraz powiedzieć, że w obecnej postaci, nic z tego tekstu nie będzie. Nie, dopóki dzieją się takie rzeczy, że już od pierwszych rozdziałów nie wierzę - najzwyczajniej w świecie nie wierzę - w to, co widzę. I niech autor sobie daruje umieszczanie w sygnaturach obwieszczeń, że pisze książkę, bo to dlań tylko i wyłącznie kompromitujące. Żeby pisać, autor powinien się najpierw dowiedzieć, jak się to robi. A już na pewno powinien mieć POMYSŁ, zamiast działać pod wpływem nastroju wywołanego artykułami z czasopisma.

Gdzie Mish z Bylonem się podziali? Przydałoby się wreszcie ujrzeć jakiś porządny tekst, dla odmiany...

(*)

Przychodzi facet do lekarza, rozpina rozporek i pokazuje mu... no, wiadomo co. Po chwili lekarz pyta:

- Co, za krótki?

- A gdzie tam!

- Za wąski?

- A, skąd!

- Hm, może nie chce dobrze chodzić?

- Chodzi, aż miło!

- To dlaczego mi go pan pokazuje?

- Fajny, nie?

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ach... aż mnie zabolało jak mnie rozjechałeś. No ale nie zapominaj, że to mój pierwszy raz, a ja nie mam kompletnie żadnego doświadczenia. Niemniej jednak chciałem jakoś zacząć i pokazać to komuś żeby powiedział czy toto jest dobre/złe/tragiczne. No cóż, widać muszę nad tym mocno popracować, tym bardziej że wkleiłem ledwie 6 z 54 stron a5 jakie napisałem. Czytałem to co napisałeś z ciężkim sercem co chwila śmiejąc się niestety chyba z samego siebie, bo prawdę mówiąc nie spodziewałem się że to będzie tak tragiczne. A pomysł nie z Angory lecz z Uważam Rze.

Podsumowując:

- minimalne, zbyt późne bądź brak opisów

- drętwe dialogi

- idiotyczna odwaga czy też głupota bohaterów którym nie zależy na świecie w którym żyją

- ogólny bezsens fabuły

Dziękuję za konstruktywne morderstwo mojej ambicji, to było doprawdy budujące, motywujące itd.

Edytowano przez pioterrowaty
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ja tylko dodam od siebie jedną rzecz, i mówię to w ogóle do absolutnie wszystkich, którzy chcą napisać książkę: nie zabierajcie się za to, nie mając żadnego doświadczenia. Napisanie takowej na pierwszy rzut oka wygląda bez wątpienia fajnie, ale tak naprawdę jest to projekt, w który należy włożyć ogrom pracy. I mam tu na myśli nie tylko samo pisanie, ale też przygotowanie się do tego, odkładanie po skończeniu, poprawianie, na dodatek powtórzyć dwa ostatnie zabiegi kilka razy... Wymaga to masy cierpliwości, czasu i jako takiego warsztatu, a amatorom niemal zawsze któregoś z tych elementów brakuje. Może zresztą posłużę się własnym przykładem: piszę zasadniczo od dłuższego czasu, nawet mam pomysł na powieść, który na chwilę obecną uważam za rewelacyjny (trudno zresztą pisać o czymś, czego się nie uważa za świetne wink_prosty.gif), ale z jej tworzeniem jeszcze się wstrzymuję, właśnie dlatego, że jestem do tego nieprzygotowany, także pod kątem warsztatu.

Proponuję zacząć od krótkich opowiadań. Ćwiczyć na nich swój warsztat, wyciągać wnioski. Korzystać z literatury przedmiotu, w tym słowników. I dużo czytać - książek, poradników językowych, porad dla piszących, wszystkiego. A jeśli nie jesteście wrażliwi na krytykę, dawać swoje teksty innym do czytania (niekoniecznie zresztą do sieci - rodzina, znajomi itp. też mogą posłużyć za oceniających). Miejcie też świadomość, że nie osiągniecie sukcesu z dnia na dzień.

Życzę powodzenia.

Gdzie Mish z Bylonem się podziali? Przydałoby się wreszcie ujrzeć jakiś porządny tekst' date=' dla odmiany...[/size']

A ja to co? D:

(Chyba że to świadoma aluzja wink_prosty.gif).

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No ale nie zapominaj, że to mój pierwszy raz, a ja nie mam kompletnie żadnego doświadczenia

Ale POMYSŁ chociaż mogłeś mieć - tak, czy nie?

Mogłeś także zapoznać się wcześniej z PODSTAWAMI na temat pisania, zanim solennie obwieściłeś, że książkę piszesz i że - o zgrozo - mamy wypatrywać, czy twoje dzieło się na półkach księgarni aby nie pojawiło.

Niemniej jednak chciałem jakoś zacząć i pokazać to komuś żeby powiedział czy toto jest dobre/złe/tragiczne.

Mogłeś zacząć od rodziny i znajomych. A już z pewnością powinieneś był okazać czytelnikom choć tyle szacunku, aby samemu toto przeczytać, zanim się zdecydowałeś pokazać je ludziom. Tyle potrafi każdy - z talentem, czy bez.

A pomysł nie z Angory lecz z Uważam Rze.

Whatever. Cykl artykułów z Angory czerpie, zdaje się, z Uważam Rze, albo na odwrót. A tu i tak nie chodzi o tytuł czasopisma, tylko o to, żeś się tych artykulików naczytał i poleciałeś do kompa tylko pod wpływem nagłej fascynacji, a nie faktycznej inspiracji. I chociaż chciało ci się chociażby sprawdzić, kto szefuje CERN, to zapoznać się wcześniej z podstawami pisania już nie (pewnie dlatego, że to drugie wymaga większego nakładu pracy).

- idiotyczna odwaga czy też głupota bohaterów którym nie zależy na świecie w którym żyją

To nie odwaga czy głupota, tylko po prostu oderwanie od rzeczywistości! Postacie zachowują się, jakby sobie w ogóle sprawy nie zdawały z tego, co się dzieje, mniej więcej tak, jak kilkuletnie dzieci o życiu nie mają pojęcia. Żegnają się z dotychczasowym życiem, ale - haha, hihi, ale radocha. Może ich postępowanie miałoby jakiś sens, gdybyś przedstawił je bliżej oraz objaśnił ich MOTYWACJĘ, zamiast tracić czas na bzdety pokroju liczby litrów oranżady czy też numeru szkoły, w której uczy się główny bohater. Ale nic tu takiego nie ma - zamiast tego, mamy bezmyślną radochę, jakby rzeczywistość wokół nich skurczyła się do tej wycieczki w przeszłość, a sami bohaterowie mieli umysłowość trzylatków.

Dodajmy jeszcze, że już w odgórnych założeniach, wybór nastolatka z liceum na głównego bohatera jest pomylony. Mamy motyw nowej technologii i eksperymentów - oczywistym byłby wybór jakiegoś naukowca, albo przynajmniej faceta asystującego owemu naukowcowi. Nie dla ciebie. Dla ciebie najlepszy wybór to szczeniak, który -nastu lat jeszcze nie ukończył, matury nawet nie zaliczył i choćby z tego względu nie ma w sobie ani krztyny charyzmy. Naturalnie, są od tej reguły wyjątki - w takiej "Grze Endera" główny bohater zaczynał swoją przygodę w wieku kilku lat. Tyle że miał dojrzały jak na swój wiek umysł i ogólnie był rozbudowaną postacią. A o Grześku nie wiemy nic poza tym, że ma dziewiętnaście lat, wąsik i kretyńskie nazwisko.

Znowu - mamy motyw podróży bez powrotu, oczywistym byłby wybór kogoś, komu nie zależy na powrocie, bo niczego cennego za sobą nie zostawił. Też olewasz to sobie kompletnie i wybierasz kogoś, kto ma mnóstwo powodów, dla których zależałoby mu na powrocie - czarę goryczy przepełnia wzmianka o komputerowej manii (jako nałogowy gracz, wiem z autopsji, że takiemu delikwentowi na myśl o trwałym utknięciu w świecie bez komputerów zrobiłoby się raczej... nieprzyjemnie). Obmyślasz to opowiadanie wbrew elementarnej logice i widać, że masz gdzieś zarówno tę historię, jak i czytelników, którym to prezentujesz.

Dziękuję za konstruktywne morderstwo mojej ambicji, to było doprawdy budujące, motywujące itd.

Wat? Jeśli moim zamiarem było cokolwiek mordować, to twój tupet, dzięki któremu wmówiłeś sobie, iż jesteś tak utalentowany, że nie potrzebujesz się wcześniej zapoznać nawet z elementarnymi regułami dotyczącymi pisania, zanim cokolwiek pokażesz ludziom. Miej swoje ambicje, byleby nie były to wygórowane ambicje poparte nazbyt wysoką samooceną. I pisz dalej, ale NAUCZ SIĘ przedtem, jak się to robi. PODSTAW chyba można wymagać nawet od amatora? Podobnie jak tego, aby zabrał się za pisanie dopiero wtedy, gdy po głowie mu chodzi naprawdę dobry pomysł.

@ Knight Martius - no, ty przecież ciągle jesteś i wciąż coś tam skrobiesz, poza tym i tak nie zamieszczasz nic w tym temacie, tylko na swoim blogu. Pozostają starsi stażem amatorzy, którzy niestety gdzieś się ulotnili. A ja z kolei ciągu dalszego cross-overa zamieścić nie mogę, bo HHF się strasznie spóźnia z wykonaniem swojej części pracy. Chyba że wyjdzie na to, że czekać nie będę, bo może dojść do małej zmiany planów.

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jesteśmy smokami!

Jak on się w to w ogóle wpakował? Jego poczynania przecież należały tylko do niego. Chciał jedynie uciec od rzeczywistości, której nie potrafił znieść, od rosnącej ignorancji, której sam nie mógł zatrzymać, choć próbował. Od niesprawiedliwości, która pragnęła złamać jego ducha nie od dziś. To dlatego wyruszył do uniwersum ludzi. Tam żył w ukryciu i samotności, z dala od problemów, które przecież omal go nie zabiły. Jak to możliwe, że z jego osobistych pobudek zagrożony był nagle cały świat? Jego pobratymcy oszaleli...! Albo to on oszalał? Nie! Na pewno nie! Tylko on jeszcze pamiętał, co znaczy być smokiem! Nie mógł dać zawładnąć zwątpieniu. Musiał słuchać serca, a ono wyraźnie mówiło, co robić!

Zabił mocniej skrzydłami. Miał mało czasu, coraz mniej, coraz mniej! Na horyzoncie zaczęły wyłaniać się wysokie wieżowce ogromnej metropolii. Ciemne chmury zbierały się nienaturalnie szybko nad miastem. Zdąży? Zignorował prądy powietrzne. Machał skrzydłami jak najszybciej potrafił, czuł, jak siły powoli go opuszczają. Ale teraz wszystko zależało tylko od niego... To absurd. Nienawidził ludzi. Czemu chce ich ratować... Czemu?!

Jego ciało przeszło dziwne uczucie. Czuł je... Inne smoki. Wściekłość w nim rosła. Furia bezsilności. Świadomość podjęcia beznadziejnej decyzji. Mniejsze zło.

- Głupcy! - ryknął.

Nagle wleciał pomiędzy wieżowce. Brawurowo manewrował między nimi, na milimetry unikał połamania skrzydeł. Powietrze świszczało mu w uszach. Machał coraz wścieklej, frunął szybciej z każdą chwilą. Widział helikoptery krążące po całym mieście, niektóre wojskowe. Czuł coraz bardziej, duszą, ciałem... Zbliżał się, zbliżał. Dojdzie do masakry, bał się tego! Jeszcze kawałek! Minął jeden drapacz, drugi. Niespodzianie pojawia się trzeci, odbija w bok, ledwie unikając zderzenia. Jeszcze kilka machnięć!

I zobaczył je. Setki, nie! Tysiące smoków szybujących nad miastem. Nie zatrzymał się, bił skrzydłami dalej. Ryknął wściekle z całą furią. Jego głos odbił się echem po całym mieście. Złapał powietrze i ryknął jeszcze raz, wwiercając się w mózgi latających jaszczurów. Gady zamarły w miejscu. Z niedowierzaniem oglądały pędzące zło w cielesnej postaci.

Furia rosła, wściekłość, agresja. Jego serce wypełniał mrok. Ryknął po raz trzeci, jakby chciał uwolnić całą swoją moc, rozkładając szeroko skrzydła. Zahamował gwałtownie, uderzając o dach wieżowca, tuż przed popielatołuskim smokiem.

- Czy wam już całkiem mózg wyżarło?! - ryknął mu w pysk, ale kierując swe słowa do wszystkich.

- To ty... - zauważył smok z lekkim rozczarowaniem.

W tym momencie obok dwóch gadów wylądowała smukła smoczyca, Zaithis, o jaskrawych barwach łuski i przenikliwym spojrzeniu. Przybysz dyszał, spojrzał na nią tak morderczym spojrzeniem, że nawet jej serce mocniej zabiło. Nigdy go takiego nie widziała:

- Xiuve. Jak ci się udało wrócić do smoczego ciała?

- Zamknij się, zdrajczyni! - warknął Xiuve, czarnołuski jaszczur.

Wzniósł się w powietrze, bijąc szybko skrzydłami.

- Czy już wszyscy zapomnieliście, kim jesteście?! To oczywiste - prychnął.

Obrzucił smoki wzrokiem. Ich oczy zaiskrzyły. Słuchały go.

- WY śmiałyście się nazywać SMOKAMI?! Jak bezmózgie śmiecie poszłyście wszystkie za chorymi mrzonkami jednego smoka, dałyście się zmanipulować jak człowiek, którego przybyłyście zamordować. Jesteście nikim! Nie zasługujecie na egzystencję! Jesteście tu w imię czego?! Wygodniejszego życia, pozbawionego trosk i problemów?! Uwierzyłyście, że kiedy zabijecie każdego, kto ma inne poglądy niż wy, Vaskar podaruje wam świat, gdzie wszystko jest pod dostatkiem? Żal mi was!

- I to mówi istota, która jak tchórz uciekła z naszego świata - skomentował popielatołuski, nawet nie ruszając się ze swojego miejsca.

- Jesteś skurwysynem, Vaskar!... Ty nawet nie wiesz, co to znaczy - mruknął do siebie Xiuve.

Smoki powoli traciły zainteresowanie. Jeden po drugim wracały do kołowania nad miastem

- Koniec! - zażądał Vaskar i ryknął potężnie.

To był sygnał do ataku. Właśnie zacząć się miała eliminacja ludzkiego czynnika. Wszystkie smoki zlatywały w jedno miejsce.

- Nie... - jęknął wściekle Xiuve.

Było tak jak poprzednio. Znowu bezsilność opanowała jego duszę. Po prostu go zignorowały, świadomie dając sobą zawładnąć. Czemu? Mógł tylko patrzeć, jak cała armia skrzydlatych bestii rusza powoli ku centrum miasta. Beznamiętnie... bez emocji. Z zimnym wyrachowaniem.

Obok przeleciała Zaithis; smoczyca która, potrafiła zdradzić go jedynie dla własnej korzyści.

- JESTEŚMY smokami - mruknęła perfidnie.

Wściekłość ogarniała jego duszę na nowo, wypleniała wszelki rozsądek. Całe jego życie było pasmem niepowodzenia. Przeznaczenie, z którym tak usilnie walczył, ZAWSZE było o krok przed nim. Ale teraz przegrał najważniejszą bitwę w swoim życiu. Ceną miało być siedem miliardów istnień. To go przytłoczyło, zaczął opadać bezsilnie... Wiedział, że krążące helikoptery przekazywały transmisję na żywo... Wiedział, że ludzie, na których mu choć trochę zależało, obserwowali jego porażkę.

NIE! Zamachnął skrzydłami. Był smokiem! BYŁ SMOKIEM! Nie przegra, nie tym razem!

- VASKAR! - ryknął. - Vaskar! Twoje stado wkroczyło na moje terytorium, jako przywódcę wzywam cię do walki!

Zaithis obrzuciła go ostrym, niedowierzającym wzrokiem. Wszystkie smoki zamarły. Popielatołuski trawił przez chwilę wyzwanie. Odwrócił się nagle. Nie mógł odmówić. Takie było prawo. Jedno z nielicznych smoczych praw.

- Jesteś gotowy za nich zginąć? - zapytał zaskoczony smok.

Oddech Xiuve przyspieszył. Vaskar był mordercą. Nikt nigdy nie wygrał z nim walki, a pokonanych zabijał bez litości.

- Nie - mruknął do siebie i zaraz po tym głośniej: - Zamknij się i walcz!

Zrównali się na tej samej wysokości. Mierzyli się wzrokiem. Vaskar łamał ducha Xiuve samym spojrzeniem. Oczy tak przesiąknięte złem, tak pewne siebie, tak niezwyciężone. Coraz ciężej było mu znieść tą niematerialną siłę... Nagle przymknął powieki. Popielatołuski prychnął tryumfalnie. I wtedy Xiuve zaśmiał się szaleńczo. Zobaczył swoje czarne łuski. Szarość to tylko udawana czerń... Uświadomił sobie. Nie był już smokiem. Jego dusza dawno temu zmieszała się z ludzkim duchem. Pozwolił, żeby furia ogarnęła go całego, żeby krzywdy z całego życia zaśpiewały jednym głosem. Otworzył oczy, tak aroganckie, tak przepełnione nieznaną mocą. Blask, który nigdy nie zgasł, nagle zniknął. Została tylko dzika żądza zemsty. Pragnienie krwi... To była jego prawdziwa natura, to była prawdziwa tożsamość. Oszalały z bólu, odrzucony, zdradzony, samotny. Wreszcie mógł uwolnić swe emocje! NARESZCIE! CHCIAŁ KRWI!

Vaskar obserwował to, tracąc pewność. Znów prychnął.

- TO JA JESTEM ZŁEM, VASKAR. NIE TY!!! - ryknął.

Zaithis przyglądała się jak wryta. Przecież to nie mógł być on. Xiuve... Tak długo mogła przyglądać się jego duchowi. Ukrywał ten ból?

Czarnołuski rzucił się na wroga. Vaskar machnął ogonem z pogardą, ruszył. Lecieli na siebie z furią... Obaj bili wściekle skrzydłami. Zbliżali się. Powietrze zafurczało, jeszcze kilak metrów. Zabłysły kły i pazury

Mówi się, że smok, którego dusza umierała, tracił kontrolę nad swymi emocjami. Tracił kontrolę nad sobą...

Zderzyli się. Ich ciała splotły się w jedno. Xiuve machnął szponami, ale pazury ześlizgnęły się po szarych łuskach. Kłapnął szczękami, chciał wyrwać krtań wroga. Przeciwnik uderzył czarnołuskiego głową. Oszołomiło go, instynktownie odepchnął Vaskara nogami.

Chwilę spadał, ale szybko odzyskał równowagę. Wyhamował skrzydłami.

Potężny cios wyrwał mu powietrze z płuc. Vaskar trzasnął go ogonem w tułów, Xiuve zaryczał wściekle. Zaczął na ślepo walić szczękami w gardło. Pazurami chlasnął wroga w brzuch. Syknął tryumfalnie. Odbił w bok w ostatniej chwili, unikając kłów, ale stracił równowagę. Vaskar dobił do niego momentalnie, uderzając ogonem i skrzydłami równocześnie. Nie mógł uniknąć, nie wiedział co blokować.

Potężne chlaśnięcie trafiło go w głowę. Świat Xiuve zawirował, kiedy zaczął bezwładnie spadać w dół. Nie wiedział, co się dzieje, wszystko miał rozmazane, pulsowało...

Nagle oprzytomniał, ziemia szybko się zbliżała, wiatr świszczał w uszach. Ustabilizował się, rozpostarł skrzydła.

Wstrząs. Kręgosłup zapulsował. Szarołuski złapał go! Xiuve Chciał się uwolnić, nie mógł, przygniatało go! Wróg warkną z furią, złapał szczękami skrzydło Xiuve, szarpnął wściekle.

Błękitna krew rozprysła się w powietrzu. Czarnołuski zawył z bólu. Fragment jego skrzydła oderwał się od reszty. Nagle Vaskar odepchnął go, sam hamując gwałtownie. Xiuve dostrzegł jeszcze zbliżający się budynek.

Z hukiem przebił się przez dach, wzbijając pióropusz pyłu. Ściany zapadły się do środka, zawaliło się całe piętro, aż w końcu konstrukcja nie wytrzymała i zapadła się w sobie, grzebiąc smoka. Dźwięk jeszcze chwilę roznosił się w powietrzu.

Nagle wszystko ucichło. Vaskar, dysząc ciężko, wleciał w chmurę pyłu i wylądował obok ruiny. Nie dostrzegał żadnego ruchu ani nie słyszał dźwięków. Ryknął na to tryumfalnie.

- Przegrany zawsze pozostanie przegranym! - drwił.

Obok wylądowała Zaithis. Przyglądała się zniszczonemu budynkowi nieobecnym wzrokiem.

- Jesteśmy smokami - mruknęła cicho.

W jej duszy szalała burza. Dwa skrajnie różne uczucie walczyły o dominacje. Jej upartość mówiła, że los Xiuve był słuszny. Próba ratowania ludzi to jego wybór. Stanął im na drodze i musiał za to zapłacić... Ale z drugiej strony to kiedyś faktycznie był jej przyjaciel. Dużo dla niej zrobił z własnej woli. Czy to było sprawiedliwe, że go tak zdradziecko potraktowała? Ale była przecież smokiem... Nagle jej ciało przeszedł dziwny dreszcz. Przeczucie, co powinna zrobić. Tak silne... Tak realne... I otworzyła oczy. Zrozumiała. To chciał przekazać! Xiuve wiedział, że przegra! I wiedział, że w ten sposób ukaże im prawdę...

Smoki nie miały celu w życiu. Ich czyny pozbawione były wszelkich konsekwencji. Miały wolną wolę. Mogły robić, co tylko chcą, jak tylko chcą, kiedy tylko chcą... Dlatego kierowały się jedynie egoistycznymi pobudkami. Vaskar obiecał im nowe, wspaniałe życie, wspaniały świat, który wystarczy oczyścić z istot, niebędących nigdy w stanie zrozumieć jego sposobu myślenia. Lepsze życie miało być nagrodą za posłuszeństwo. A on, Xiuve, sprzeciwił się temu. Pokazał, że każdy może sobie stworzyć taki świat, na jaki zasługuje, według WŁASNEGO sumienia. Oddał życie, żeby stworzyć świat o jakim marzył. Świat, w którym smoki przypomną sobie, kim są. I mu się udało.

Smoki, jeden po drugim zaczęły lądować dookoła zniszczonego budynku. Patrzyły smętnie na szczątki, uświadamiając sobie prawdę. Było ich coraz więcej i więcej... Do Zaithis dotarło, że czarnołuski smok odszedł, że nigdy nie usłyszy więcej jego głosu, nigdy nie zobaczy oczu... tych przedziwnych oczu. Oddał życie dla nich... Bez sensu...

Podeszła do Vaskara. Jego wzrok ciągle skrzył od niedawno odniesionego zwycięstwa. Euforia wypełniała serce... Kiedy usłyszał jej kroki, odwrócił ku niej łeb.

- On nie mógł tego zrozumieć. Dlatego musiał zginąć - podsumował.

Ale wtedy ujrzał jej oczy. Zalśniły od kilku nielicznych łez. Vaskar od razu zrozumiał.

- Ty już też nie chcesz nowego, lepszego domu. Więc przepadniesz - syknął.

Lecz wtedy zaczął opadać kurz, ujawniając smoki, jednego za drugim. Otaczały popielatołuskiego. WSZYSTKIE.

- Jesteśmy Smokami. Ty nie - rzekła Zaithis.

Podeszła do ruin, ignorując wściekłe posykiwania Vaskara. Tam stała błekitnołuska smoczyca, jej przyjaciółka, a zarazem wielka miłość czarnołuskiego. Łkała cicho, tępo wbijając wzrok w gruzy. Sama nie rozumiała, czemu nawet ona opuściła Xiuvena. Zaithis pogłaskała ją delikatnie ogonem. Nikt nie miał do nikogo pretensji. Wszyscy zawiedli... Razem z wysiłkiem usunęli kilka ciężkich kamieni, odkopując ciało Xiuvena. Chciały oddać mu ostatni hołd. Zasługiwał na to. Nagle ujrzały jego głowę. Powieki smoka pozostawały otwarte, a źrenice skierowały się na błękitnołuską.

- Wyglądasz na bardziej żywego, niż martwego - skomentowała Zaithis zaskoczona.

- Niewiele mi brakuje - odpowiedział słabym głosem.

Błękitnołuska chwile wpatrywała się w smoka niedowierzająco. Nagle rzuciła się z niesamowitą radością na rannego. Znowu się popłakała... tym razem z radości.

- Ale jak?! Czemu żyjesz?! - ryknął wściekły Vaskar.

- Jeżeli zrozumiesz, to wróć do nas - charknął czarnołuski. - Znaczyć to będzie, że jednak jesteś jednym z nas.

Szybko go odkopali. Dwa jaszczury wzięły Xiuvena na swój grzbiet i machając wspólnie skrzydłami, poszybowały w dal. Razem z tysiącem innych smoków...

Edytowano przez SmokZero
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@SmokZero - lubię smoki, kiedyś wręcz niemalże je uwielbiałem, ale Twój tekst akurat nie przypadł mi szczególnie do gustu, niestety. Powody poniżej.

Jak to możliwe, że z jego osobistych pobudek zagrożony był nagle cały świat?

W moim odczuciu wyraz nieprecyzyjny znaczeniowo. "Stał się" byłoby chyba lepsze.

Czemu chce ich ratować...

Chciał.

Wściekłość w nim rosła.

Napisałbym: "Rosła w nim wściekłość", tym bardziej że wtedy ładnie się komponuje z następnym zdaniem.

Jego ciało przeszło dziwne uczucie. Czuł je...

To uczucie przeszło przez jego ciało. Poza tym - powtórzenie.

Niespodzianie pojawia się trzeci, odbija w bok, ledwie unikając zderzenia.

Ze składni wynika, że to trzeci wieżowiec odbija w bok. No i powinno być "odbił", skoro piszesz w czasie przeszłym.

Tysiące smoków szybujących nad miastem.

I nie zauważył ich już wtedy, gdy leciał w stronę metropolii?

Ryknął wściekle z całą furią.

Powtórzenie.

Furia rosła, wściekłość, agresja.

Moim zdaniem nieudany zabieg stylistyczny. Te wszystkie wyrazy w tym kontekście oznaczają to samo i nie niosą ze sobą żadnej nowej informacji, więc są to zwykłe powtórzenia.

Ryknął po raz trzeci, jakby chciał uwolnić całą swoją moc, rozkładając szeroko skrzydła.

Według składni tego zdania Xiuve mógłby uwolnić całą swoją moc poprzez szerokie rozłożenie skrzydeł. A może o to chodziło? W przeciwnym wypadku jednak ostatnie zdanie składniowe powinno się znaleźć przed "ryknął".

ryknął mu w pysk, ale kierując swe słowa do wszystkich.

Ja bym napisał "kierując jednak". Jak na mój gust lepiej brzmi.

- To ty... - zauważył smok z lekkim rozczarowaniem.

W takim razie co to jest ciężkie rozczarowanie? Myślę, że najbardziej pasowałoby tutaj "niewielkim".

Nigdy go takiego nie widziała:

Kropka zamiast dwukropka. (O, rym).

- Jesteś skurwysynem, Vaskar!... Ty nawet nie wiesz, co to znaczy - mruknął do siebie Xiuve.

Ten pierwszy fragment wypowiedzi Xiuve też wymruczał do siebie? Na to wygląda, a nie jestem właśnie pewien, czy o to Ci chodziło.

Całe jego życie było pasmem niepowodzenia.

Niepowodzeń.

Twoje stado wkroczyło na moje terytorium, jako przywódcę wzywam cię do walki!

Jego terytorium? Nie rozumiem.

Zaithis obrzuciła go ostrym, niedowierzającym wzrokiem.

W jaki sposób wzrok może nie dowierzać? Ja bym napisał: "Zaithis obrzuciła go ostrym, pełnym niedowierzania wzrokiem".

Vaskar był mordercą. Nikt nigdy nie wygrał z nim walki, a pokonanych zabijał bez litości.

Zabijanie pokonanych nie implikuje morderstwa.

- Nie - mruknął do siebie i zaraz po tym głośniej: - Zamknij się i walcz!

Przed "głośniej" zabrakło czegoś w stylu "powiedział".

Zrównali się na tej samej wysokości.

Nie mam pewności, ale ja bym zamiast "na" napisał "do".

Coraz 1) ciężej było mu znieść 2) tą niematerialną siłę...

1) "Ciężko" nie jest synonimem do słowa "trudno".

2) Tę.

Szarość to tylko udawana czerń... Uświadomił sobie.

Hm, a nie: "Szarość to tylko udawana czerń, uświadomił sobie"? Chyba że "uświadomił sobie" odnosi się do następnego zdania, a nie poprzedniego, ale wtedy należałoby zaznaczyć to lepiej.

Otworzył oczy, tak aroganckie, tak przepełnione nieznaną mocą.

Oczy aroganckie, oczy przepełnione mocą... Logika kuleje.

Proponuję: "Otworzył oczy, z których biła taka arogancja, taka nieznana moc".

Blask, który nigdy nie zgasł, nagle zniknął.

Co przedstawiał ten blask?

Vaskar obserwował to, tracąc pewność.

Pewność siebie.

Zaithis przyglądała się jak wryta.

Przy "przyglądać się" musi się znaleźć określenie, czemu ktoś się przyglądał. W tym zdaniu zabrakło "temu".

Mówi się, że smok, którego dusza umierała, tracił kontrolę nad swymi emocjami. Tracił kontrolę nad sobą...

Pogrubione czasowniki sugeruję przerobić na czas teraźniejszy, ze względu na to, że są to zdania podrzędne.

Potężny cios wyrwał mu powietrze z płuc. Vaskar trzasnął go ogonem w tułów, Xiuve zaryczał wściekle.

Zła kolokacja - nie można wyrwać powietrza z płuc. Poza tym uważam, że te zdania powinny być ze sobą połączone, ponieważ "Vaskar trzasnął..." wyjaśnia przyczynę tego, co się stało.

Proponuję: "Nagle Vaskar trzasnął Xiuvena ogonem w tułów, tak że ten nie mógł złapać tchu. Czarnołuski zaryczał wściekle".

Zaczął na ślepo walić szczękami w gardło.

"Walić" jest moim zdaniem zwrotem zbyt potocznym jak na opowiadanie tego typu. Sugeruję dać tu "atakować".

Nie mógł uniknąć, nie wiedział co blokować.

W tym zdaniu trzeba na nowo określić podmiot, inaczej można zrozumieć to tak, że chodzi tutaj o Vaskara. Poza tym "co" brzmi mi w tym kontekście zbyt ogólnie - ja bym napisał "jakie ciosy".

Świat Xiuve zawirował, kiedy 1) ten zaczął bezwładnie 2) spadać w dół.

1) Dodałem słowo, bo jest tu potrzebne.

2) Poproszę więc o wyjaśnienie, w jaki sposób można spadać do góry.

Ustabilizował się, rozpostarł skrzydła.

Idąc za internetowym słownikiem języka polskiego, "ustabilizować się" to inaczej ulec stabilizacji (czyli coś, co pasuje zdecydowanie bardziej do tekstu ekonomicznego niż literackiego) lub osiągnąć w życiu stałą pozycję i nie dążyć już do większych zmian. Czyli ten zwrot tak czy siak nie pasuje do kontekstu. Ja bym jednak napisał po prostu, że "odzyskał równowagę".

Z hukiem przebił się przez dach, wzbijając pióropusz pyłu. Ściany zapadły się do środka, zawaliło się całe piętro, aż w końcu konstrukcja nie wytrzymała i zapadła się w sobie, grzebiąc smoka.

Przydałby się dokładniejszy opis tego budynku. To był wieżowiec czy zwyczajna budowla kilkupiętrowa? Wyobrażam sobie, że w walce wysoko w powietrzu Xiuve walnąłby prędzej w to pierwsze, z drugiej strony taki budynek raczej nie zawaliłby się od ciężaru smoka ot tak.

I powtórzenie, kolejne.

Dwa skrajnie różne 1) uczucie walczyły o 2) dominacje.

1) Uczucia.

2) Dominację.

Jej upartość mówiła, że los Xiuve był słuszny. Próba ratowania ludzi to jego wybór. Stanął im na drodze i musiał za to zapłacić... Ale z drugiej strony to kiedyś faktycznie był jej przyjaciel. Dużo dla niej zrobił z własnej woli. Czy to było sprawiedliwe, że go tak zdradziecko potraktowała? Ale była przecież smokiem...

Jest tu o co najmniej dwa "być" za dużo.

Przeczucie, co powinna zrobić.

"Przeczuwać" to inaczej spodziewać się, przewidywać w oparciu o intuicję. Znów źle użyty wyraz.

Ich czyny pozbawione były wszelkich konsekwencji. Miały wolną wolę. Mogły robić, co tylko chcą, jak tylko chcą, kiedy tylko chcą... Dlatego kierowały się jedynie egoistycznymi pobudkami. Vaskar obiecał im nowe, wspaniałe życie (...)

W tym fragmencie cały czas czytam o czynach, a nie o smokach... A w trzecim zdaniu czasowniki powinny być zamienione na czas przeszły.

Jego wzrok ciągle skrzył od niedawno odniesionego zwycięstwa.

Ja bym wyrzucił "niedawno".

- Jesteśmy Smokami.

Na pewno "smoki" wielką literą?

Błękitnołuska chwile wpatrywała się w smoka niedowierzająco.

Moim zdaniem "z niedowierzaniem" brzmiałoby tutaj lepiej.

Nagle rzuciła się z niesamowitą radością na rannego. Znowu się popłakała... tym razem z radości.

Powtórzenie.

W łapance niemal całkowicie pominąłem fabułę, ale to celowo. Jej główną wadą jest to, że występuje w niej wiele dziur.

1. Brakuje mi dokładniejszego wyjaśnienia motywacji bohaterów. Tego, co właściwie Vaskar obiecał smokom i dlaczego chce eksterminacji rodzaju ludzkiego, mogę się tylko domyślać. Już szczególnie postawa Xiuvena jest dla mnie niezrozumiała - w pewnym momencie było wspomnianie, że nienawidzi ludzi (znowu - dlaczego?), ale mimo to spędził wśród nich trochę czasu i teraz staje w ich obronie.

2. Napisałeś o helikopterach, z których część była wojskowych, ale wyglądało to tylko na ozdobnik, ponieważ ludzie nie zrobili w tym opowiadaniu absolutnie nic. I tu pojawia się mój kolejny zarzut: gdyby pomyśleć o ich roli, to by się okazało, że cała ta sytuacja jest niewiarygodna. Skoro tyle smoków zebrało się w jednym miejscu, i to raczej nie w przyjacielskich zamiarach (swoją drogą, co one robiły nad tą metropolią?), to dlaczego ludzie nie wysłali sił zbrojnych w ilościach hurtowych, aby stawić im czoło? Że nie wspomnę o tym, iż później nie ma o nich nawet słowa, jak gdyby ta metropolia była pusta. Jakieś opisy ewakuującej się społeczności, tego, co się stało z miastem, kiedy przybyły smoki, cokolwiek?

3. Wprowadzenie ukochanej głównego bohatera byłoby ciekawym zabiegiem, gdyby nie to, że pojawia się ona dopiero po niby-śmierci Xiuvena. Przez to cały ten wątek idzie na marne, ponieważ kompletnie nie czuć, że błękitnołuska jest załamana po stracie miłości swojego życia.

Pomijając wytknięte błędy, stylistycznie jest nieźle - przeszkadzały mi tylko zbyt urywane zdania w kilku miejscach. Dialogi też trzymają się przyzwoicie, są wiarygodne. I właśnie z tych powodów chciałbym powiedzieć, że to opowiadanie mi się podobało... ale nie potrafię. Na obecnym etapie jest ono przeciętne, i to najwyżej. Gdyby przemyśleć je jeszcze raz od podstaw, dopracować motywację bohaterów i umieścić to wszystko w bardziej prawdopodobnej scenerii, mogłoby wyjść z tego coś naprawdę fajnego. Dlatego proponuję, abyś nie porzucał tego tekstu, tylko zrobił to, o czym mówię, i napisał go od nowa.

Edytowano przez Knight Martius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No dobra... Niestety praca nad dalszymi kawałkami idzie nie do końca po naszej (mojej i HHF) myśli, więc zdecydowałem się przedstawić na forum wcześniejsze parę kawałków dalszego ciągu cross-overa naszych uniwersów.

Dnia 6.02.2013 o 17:06, Knight Martius napisał:

W sumie może i Ororo mówiła o tym na serio, ale z tego, co zrozumiałem, Elaphia i Crowley akurat postrzegali tę rozmowę jako zabawę kosztem Hokazego.

Nie zabawę kosztem Hokazego - po prostu uznali, że sytuacja ogólnie jest zabawna.

Dnia 6.02.2013 o 17:06, Knight Martius napisał:

Z czystej ciekawości: w jakich książkach najczęściej widziałeś to wyrażenie? W sensie tłumaczonych z angielskiego czy rdzennie polskich?

Chyba i w tych, i w tych.

Dnia 6.02.2013 o 17:06, Knight Martius napisał:

Jeśli zaś idzie o najnowszy rozdział, to się zastanawiam, co ja właściwie przeczytałem. Nie wiem, czy to wina faktu, że poprzednie fragmenty czytałem jednak dość dawno i teraz mogę czegoś nie pamiętać, ale na chwilę obecną odnoszę wrażenie, że ten tutaj nie wnosi do historii absolutnie nic.

Bo ja wiem... coś odnośnie uniwersum HHF? Coś, co dzieje się w tle, bo spotkania ras nie sprowadzają się wyłącznie do rozmów dyplomatycznych?

Dnia 6.02.2013 o 20:13, StyxD napisał:

(zabójczynie Shata'lin są przerażające;

Jakoś sobie nie przypominam, żeby to było już wcześniej wielokrotnie wykładane...

Dnia 6.02.2013 o 20:13, StyxD napisał:

Rasy z universum Speedera nie lubią stosunków międzyrasowych

O, przepraszam - tego wcześniej to na pewno nie było confused_prosty.gif.

Dnia 6.02.2013 o 20:13, StyxD napisał:

Imubianie to wredne typy

Tobie to się nie dogodzi - jak był Khazei, to narzekałeś, że za mało było pokazane, jaki jest zły. Jak teraz chce się charakterek Imubian podkreślić, prezentując ich podejście od różnej strony (podejście do innych ludzi, prezentowane w jednym z ostatnich kawałków, to nie to samo, co podejście do ufoli) confused_prosty.gif.

Dnia 6.02.2013 o 20:13, StyxD napisał:

Przydałoby się nieco popchnąć fabułę do przodu... a tak z ciekawości spytam, macie to opowiadanie rozplanowane w całości, razem z zakończeniem?

Nie w szczegółach - je dopracowujemy na bieżąco. Chociaż sam myślałem o zrobieniu z tego historii dwutomowej - stuknęło już dwieście stron, a kulminacji jeszcze nie było.

No... problemy z dalszymi fragmentami dotyczą po pierwsze ich podziału na rozdziały (ciąg dalszy ma trochę inną strukturę, niż dotychczasowy tekst), a po drugie, co już wspomniałem w jednym z wcześniejszych postów, fakt, że wciąż czekam na kawałki od HidesHisFace confused_prosty.gif. Tak czy inaczej, ponieważ z tym podziałem na rozdziały wychodzi nam inaczej, niż początkowo zakładaliśmy (chodzi o liczbę stron), wrzucam rozdział trzydziesty w innej (skromniejszej) postaci, niż planowana.

=======================================================================

 

 

- XXX -

 

Hierarcha zakonu Avn'khor, kapłan Den'makail, był typowym przedstawicielem auveliańskiej nacji. Oznaczało to, że pozostawał niepodatny na emocje - nawet w tej chwili, kiedy pozostało już tak niewiele czasu, aż padną pierwsze strzały. Powodzenie jego poczynań zależało w dużej mierze od szczęścia - ci członkowie załogi, którzy odznaczali się większą spontanicznością, niż Den'makail, zdawali sobie z tego doskonale sprawę. Wyczuwał ich słaby niepokój, kiedy podchodzili do celu z użyciem konwencjonalnego napędu, a także kiedy zajmowali pozycje przy niskiej prędkości. Choć byli stale niewidzialni, Terranie, Sorevianie czy Fervianie w każdej chwili mogli dokonać rutynowego przeczesania układu wiązkami elektromagnetycznymi, niwecząc w ten sposób zamiary Den'makaila. On sam również o tym wiedział.

A jednak był całkiem nieporuszony ową świadomością. Nie widział najmniejszego sensu w tym, aby się takim stanem rzeczy niepokoić. W niczym by to nie pomogło, a co więcej, skazywałoby na demoralizujący wpływ negatywnych emocji.

Nieustannie obserwował przebieg operacji z pokładu flagowego Norvaela, jednego z Neval'kharieli Typ 101, ogromnych lotniskowców. Jak na swoje rozmiary, były dość lekko uzbrojone, jednak mogły przenosić pół tysiąca myśliwców - lekkich przechwytujących Kevatheli Typ 125 lub szturmowo-bombowych Relai'kevatheli Typ 130. Wybrał właśnie Norvaela na swój okręt flagowy, mimo że doradzano mu wybór jednego z Nemaphaeli. Te ostatnie dysponowały wprawdzie straszliwą siłą ognia oraz najcięższym w auveliańskiej flocie opancerzeniem, ale z drugiej strony, ze względu na swoją wartość bojową, stanowiły pierwszorzędny cel dla wroga.

Den'makail stał nieruchomo, niczym posag, i patrzył właśnie, jak okręty z oddanej mu do dyspozycji floty rozpraszają swoje szyki, gotowe zająć dogodne pozycje pod ochroną pola niewidzialności. Najważniejsze było odizolować od siebie poszczególne zespoły - terrański, soreviański, ferviański i inne - aby nie dopuścić do ich połączenia i umożliwić wyeliminowanie każdego z osobna.

Jeśli szło o okręty nieznanych dotąd ras, wydawały mu się niezbyt groźne. Jego uwagę przykuły tylko dwa - pierwszy, stojący najpewniej na cele liczącej setki mniejszych jednostek floty, ze względu na swoje gargantuiczne rozmiary, przewyższające wszystko, co Den'makail dotąd widział. Drugi z interesujących go okrętów nie dorównywał wprawdzie temu kolosowi rozmiarami, ale wyróżniał się nadmiernie bogatymi zdobieniami oraz obecnością psioników na pokładzie. Zdawała się z nich składać większość załogi.

Jedynie Xizarianie nie interesowali Den'makaila - tkwili na uboczu, poza tym Auvelian wiązał pakt o nieagresji z ową rasą. Kapłan spodziewał się zresztą, że dowódca xizariańskiej floty i tak wyda rozkaz wycofania się z systemu, kiedy tylko zacznie się walka.

Doglądał zatem jedynie, aby jego podwładni wykonywali swe obowiązki. Napływał doń nieustannie ciąg meldunków o sytuacji.

- Grupa ochrony desantu zajęła pozycje - oznajmił beznamiętnie jeden z klonów z obsady mostka - Dokonanie zrzutu wojsk możliwe w każdej chwili. Okręty grupy określają już lokacje pod rozwinięcie baterii artylerii planetarnej.

- Grupa druga podchodzi pod portal międzywymiarowy - zameldował inny klon - Brama jest już w zasięgu ich broni.

- Nadano sygnał do floty ildańskiej. Kalibrują napęd nadprzestrzenny do krótkiego skoku i natychmiastowego połączenia się z drugą grupą na znak Wielkiego Kapłana Yel'aveada.

Den'makail na chwilę pomyślał o sojuszniczej armadzie. Ildanie nie dysponowali taką techniką maskującą, jak Auvelianie, toteż ich okręty pozostały pod granicą systemu, poza zasięgiem wrogich detektorów. Miały włączyć się do walki dopiero w odpowiednim momencie i wesprzeć drugą grupę. Ta liczyła jedynie dwieście okrętów - główny ciężar walki miał w dalszym ciągu spocząć na barkach floty Den'makaila, któremu oddano do dyspozycji osiemset dużych jednostek. Zapewniało to kapłanowi przewagę liczebną, ale nie zamierzał opierać się wyłącznie na tym. Liczył, że oddzielając od siebie poszczególne floty, w dużej części zneutralizuje ich siłę ognia.

Wszystko to jednak opierało się na założeniu, że Terranie i ich sojusznicy nie zdążą w porę wykryć ruchów auveliańskiej floty.

- Kapłanie, zamykamy pierścień okrążenia wokół pierwszego z zespołów - zameldował klon-technik - Wysunięta grupa niezidentyfikowanych jednostek.

- Kontynuujcie - rzekł Den'makail całkowicie pozbawionym emocji głosem - Najistotniejszym jest odizolowanie grup naszych starych wrogów.

- Nadszedł meldunek z ostatniego z naszych Neval'kharieli. Wszystkie są już gotowe do wypuszczenia myśliwców.

- Dobrze. Zadbajcie o to, aby część z nich skierować do działań w atmosferze planety.

Spojrzał jeszcze raz na główny ekran taktyczny, oceniając rozmieszczenie jednostek.

- Myślę, że możemy zatrzymać Norvaela na tej pozycji - powiedział do swojego kapitana flagowego, który skinął głową, po czym rozkazał załodze wyłączyć główne silniki i wykonać manewr hamowania - Pozostawić jednostki eskortowe w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Niech nie opuszczają stanowisk, chyba że na wyraźny rozkaz.

Den'makail pozostawił swój okręt na tyłach, nie widząc sensu w narażaniu się na śmierć - a tym samym pozbawienie floty dowództwa. Neval'khariele, chociaż mniej cenne, niż Nemaphaele, nadal stanowiły dla wrogów wielce pożądaną zdobycz. Istniały zaś typy broni, pozwalające dosłownie w mgnieniu oka wyeliminować nawet tak dużą jednostkę.

- Kapłanie, rozpoczynamy izolowanie zespołu terrańskiego.

- Kontynuujcie - rzucił Den'makail beznamiętnie.

Na czele formacji szły średniej wielkości Relai'kaele, konstytuujące trzon auveliańskiej floty. To one brały na siebie pierwsze uderzenie, unikając przedwczesnego narażania cenniejszych okrętów. One też poczynały zaciskać pętlę sideł.

Spokój nie miał już długo potrwać. Lecz Den'makail wciąż przyjmował to bez emocji. Czekał i obserwował.

 

 

* * *

 

- Wiecie, panowie - zagaił ambasador Horatio Olsen, przecierając dłońmi twarz - po prawdzie, żałuję, że całe to towarzystwo w ogóle zbudowało tę cholerną bramę. Dlaczego nie mogli siedzieć spokojnie u siebie?

- Przypuszczam, że żałuje pan nie tyle samego tego faktu - powiedział Baikan Atsarus - co tego, iż to na panu spoczywa odpowiedzialność.

- Też prawda - Olsen uśmiechnął się gorzko - Dlaczego nikt inny nie może się tym zająć?

- Ponieważ to właśnie pan cieszy się dobrą opinią, jeśli chodzi o kontakty z... obcymi? - rzucił Novrez Krieda.

Trzej dyplomaci przebywali w zamkniętym pomieszczeniu w centrum konferencyjnym, na prywatnym spotkaniu. Jako że reprezentowali rasy pozostające ze sobą w sojuszu, uznali za stosowne, aby podzielić się swoimi wątpliwościami co do sytuacji. Jak się bowiem okazało, dręczyły one każdego z nich. Żaden bowiem nie musiał się dotąd mierzyć z problemem podobnej rangi.

- Tak o mnie rzeczywiście mówią - zgodził się Terranin - Ale w rzeczywistości... ja po prostu nie mam realnej konkurencji.

- Doceniam pański pragmatyzm - orzekł Baikan - Co jednak podpowiada panu zrobić w kwestii naszych... gości?

- Milczy, tak samo jak wasz. Każda z tych cholernych ras zaciekle przekonuje nas o swojej racji, i każda ma coś na sumieniu. Nie jestem pewien nawet co do tego, jaki sojusz się nam najbardziej opłaca. Oznacza to, że, z pragmatycznego punktu widzenia, nie przewiduję angażowania się w jakikolwiek konflikt w najbliższym czasie. Póki co, niech się sami sobą zajmują.

- No cóż, z możliwych opcji Imubianie wydają się najmniej atrakcyjną - stwierdził Novrez - Jeśli przyjdziemy do nich, pozostaniemy bez jakichkolwiek innych sojuszników. Poza tym, mają szemraną reputację. Wydaje się na pierwszy rzut oka, że nie gorszą, niż reszta, z Shata'lin na czele, jednak... Też studiowaliście te materiały, które wcisnął nam Calixte Bertrand?

- Studiowaliśmy - odparł Baikan - ale sprawdzaliśmy je przy tym nie tylko pod kątem autentyczności, lecz także porównywaliśmy z dokumentami od Shata'lin czy Nhilarów. Ci wprawdzie istotnie zrobili to, co uwieczniono w tych materiałach od Imubian... ale sam Calixte postanowił pominąć w nich to, co dla niego niewygodne.

- I to właśnie chodzi - rzekł dobitnie Olsen - On bez przerwy pomija i przemilcza, choć nieczęsto kłamie wprost. Mogłem się o tym przekonać na każdym ze spotkań, jakie z nim odbyłem. Wy, panowie, zresztą też.

- Co jednak nie zmienia faktu, że wrogowie Imubian także mają na rękach niewinną krew - stwierdził Baikan.

- Przynajmniej, w odróżnieniu od Imubian, nie próbują zaprzeczać.

- Ale też nie okazują skruchy - rzekł jaszczur z irytacją - Shata'lin wciąż próbują szukać wytłumaczenia dla swoich ewidentnych zbrodni. Co więcej, mierzi mnie już ich ciągłe usprawiedliwianie własnych poczynań sprawą Madi'lin oraz bitwą sprzed kilku tysięcy lat. Uważają się za wyższą rasę, a jednak argumentują tak, jak gdyby zrównywali Imubian ze sobą. To się sprowadza do: "skoro oni mogą popełniać zbrodnie, to znaczy, że nam też wolno".

Olsen uśmiechnął się do Sorevianina. Sam lepiej by nie podsumował "odpowiedników" jego rasy z innego wszechświata. Postawa Shata'lin uświadamiała mu ponadto, że Sorevianie, chociaż także uważali się za wyższą rasę, to jednak ciężko pracowali, by zasłużyć na to miano. Można im więc było wybaczyć arogancję.

- Drażni mnie również ich postawa wobec was - dodał Baikan - Uważam, że zaczyna pan zbyt nisko upadać, znosząc bez słowa skargi ich krytykę... Jak gdyby mieli jakiekolwiek prawo was oceniać, zważywszy na własną przeszłość.

- Też o tym pomyślałem - wyznał Olsen - Wie pan, staram się unikać konfliktów i podejść do tego z jak największą cierpliwością. Ale nie zamierzam też okazywać nadmiernej uległości. Jeśli lady Faelia jeszcze raz podda nas takiej ocenie, uprzejmie jej wytknę błędy Shata'lin. Byle nie za ostro.

- Tak czy inaczej, jesteśmy podwójnie zabezpieczeni - rzekł Novrez - Mam na myśli podstawowy wywiad. Teraz mamy już dane na temat specyfikacji uzbrojenia każdej z ras po "tamtej stronie".

- Istotnie, a to dzięki pańskiej niezbyt honorowej zagrywce - oświadczył Baikan sucho - Przychodzić do Imubian, udawać przed nimi, iż poważnie rozważacie zawiązanie sojuszu, prosić o udostępnienie danych na temat uzbrojenia ich wrogów...

- Z całym szacunkiem, sam honor nie zapewni nam korzyści w tych politycznych rozgrywkach - odparował Fervianin - Stoimy w obliczu poważnego zagrożenia, a zatem musimy je potraktować równie poważnie. Jak wy to mówicie? - Novrez zwrócił się do Olsena; po jego oczach Terranin wnioskował, że uśmiechałby się, gdyby było to możliwe - Cel uświęca środki?

- Dokładnie - przytaknął Horatio - Może nie było to uczciwe zagranie, ale to jest przecież polityka, a pan bez wątpienia się przysłużył, nam wszystkim. Ważne tylko, żeby ci z "drugiej strony" nie dowiedzieli się o pańskim fortelu. Trudno przewidzieć, jaka będzie ich reakcja.

- Może się z drugiej strony okazać, że te dane na dłuższą metę do niczego się nam nie przydadzą - stwierdził Baikan - Sam pan zauważył, że wybór, po czyjej stronie mamy się opowiedzieć, nie jest oczywisty. Jeśli wziąć jeszcze pod uwagę fakt, że tak naprawdę i oni, i my, mamy własne sprawy... rozsądne wydaje się, by po prostu utrzymywać z nimi poprawne stosunki, ale nie angażować się w żadne wojny. My zajmiemy się sobą, oni sobą.

- Jeśli przeciągniemy kogoś na swoją stronę, zyskamy sojusznika w walce z...

- Ale kiedy to nastąpi? - przerwał jaszczur - Musielibyśmy pomóc im wygrać ich wojnę, a to mogłoby zająć mnóstwo czasu. I przez ten czas angażowalibyśmy zasoby, jakich stale potrzebujemy w walce z zagrożeniem auveliańsko-ildańskim.

- A mamy do wyboru albo Shata'lin z ich miniaturową flotą, albo Imubian z ich żałosną siłą ognia - skwitował Novrez - Pocieszające.

- Widzę, że nie wnika pan w szczegóły - orzekł Olsen sarkastycznie - Moglibyśmy...

Dyplomata urwał, gdyż w tej właśnie chwili odezwał się komunikator w jego uchu, informując o nadchodzącym połączeniu.

- Prośba o kontakt audio - oznajmił chłodny żeński głos - Nadawca: admirał Thomas Hunt.

- Przepraszam na chwilę - rzekł Horatio, po czym wygłosił komendę - Odbierz nową transmisję.

W uchu dyplomaty natychmiast odezwał się znajomy głos.

- Ambasadorze Olsen - rzucił wojskowy niespokojnie - Tu admirał Hunt. Obawiam się, że mamy poważny problem.

Horatio chciał zapytać, o jaki problem chodzi, ale na chwilę zamilkł, zaskoczony, gdy stwierdził, że odezwały się także komunikatory Baikana oraz Novreza. Ogarnęło go niemiłe przeczucie, że nie oznacza to niczego dobrego. Potwierdziło się ono wraz z kolejnymi słowami Hunta.

- Wykryliśmy Auvelian na orbicie - oznajmił admirał - Jest już ponad trzysta odkrytych jednostek, ale nadal demaskujemy kolejne. To inwazja.

 

 

* * *

 

- Na stanowiska bojowe! - krzyczał komandor Daniels - Dywizjon dyżurny, pozostać przy lotniskowcu i czekać na start pełnego skrzydła!

- Do wszystkich jednostek zespołu! - wtórował Crowley - Czesać próżnię emiterami! Strzelać bez rozkazu!

- Centrum bojowe! - nie ustępował Jonathan - Pełna autonomia systemów uzbrojenia na poziomie defensywnym!

Dowódca dywizjonu myśliwskiego, oficer informatyczny i inni załoganci odpowiadali na komendy, rutynowo wykonując swoje zadania. Mimo trudnej sytuacji, na razie napięcie utrzymywano w ryzach.

Niespełna minutę temu panował zupełny spokój, a Crowley tkwił na mostku Midway, trawiony przez bezczynność i bardziej przejęty wczorajszą reprymendą Hunta, niż ewentualnym atakiem. Skończyło się to jednak brutalnie w chwili, kiedy uruchomiono emitery wiązek elektromagnetycznych. Świat dosłownie stanął na głowie, a Alan dziwił się, że zdołał w tej sytuacji zachować zimną krew.

Okręty Auvelian zostały wykryte w trakcie manewru mającego na celu okrążenie i odcięcie grupy terrańskiej. Na całe szczęście dla Terran, przyłapano je w pierwszym stadium tej próby, toteż na razie od innych zespołów oddzielała ich jedynie garstka Relai'kaeli, nie utworzywszy nawet pełnego perymetru. Terrańskie okręty natychmiast skierowały na nie cały ogień, chcąc wyeliminować bezpośrednie zagrożenie.

Alan szybko jednak uświadomił sobie z przerażeniem, że niewielka grupa, jaka weszła na tyły formacji AMU, stanowi zdecydowanie najmniejszy problem. Atakowały ich setki auveliańskich okrętów, skoncentrowanych w potężną armadę, atakującą znad odludnej strony planety. Wysunięty nhilarski zespół był już odcięty - ostrzeliwany zewsząd, bardzo szybko tracił na liczebności. Pozostałe okręty Nhilarów usiłowały wspierać go ogniem, ale Crowley wiedział, że nie da się go już uratować. Tymczasem inne grupy, które uniknęły okrążenia, wycofywały się pod osłonę Krakena.

W tym samym czasie, soreviańska flota skonsolidowała się z terrańską, kończąc przy okazji dzieło zniszczenia tych Relai'kaeli, które podjęły nieudany manewr okrążenia. Z kolei Fervianie pchnęli swoje okręty w zupełnie odwrotnym kierunku, jak gdyby rzucając się do ucieczki. Alan wiedział jednak - czy może raczej, chciał, aby tak było - iż ferviańska flota nie ma zamiaru unikać walki. Z pewnością za to unikali jej Xizarianie - gdy tylko bitwa się zaczęła, przystąpili do opuszczenia systemu, w ogóle nie otwierając ognia.

- Flota Sorevian dołączyła do naszej - meldował podoficer komunikacji - Fervianie obchodzą planetę z drugiej strony, w odpowiedzi na ewentualny atak stamtąd.

- Po****ło ich? - rzucił Crowley, natychmiast wyzbywając się swoich wątpliwości co do waleczności obcych - Jeśli jest tam druga taka flota...

- Spowolnią ją - wtrącił Daniels grobowym głosem - Poza tym, musimy przecież wiedzieć, co się tam dzieje.

- Panie komodorze - znów odezwał się podoficer komunikacji - Mamy odpowiedź od naszych, na wezwanie admirała Hunta. Skoncentrowany w systemie Aratron 24. Zespół Operacyjny już tu leci. ETA dziesięć minut - załogant zamilkł na chwilę, po czym dodał - Sorevianie i Fervianie też odpowiedzieli i są w drodze. ETA dwadzieścia pięć minut.

- Za dwadzieścia pięć minut to możemy być już, k***a, martwi - rzucił Daniels - Chyba że nasi nowi przyjaciele się sprawdzą. Ile jest naszych w Aratron?

- Cała IX Flota admirała Skawińskiego jako zespoły 24.1 i 24.2 - odrzekł Thomsen - i jeszcze ponad siedemdziesiąt okrętów z VIII Floty admirała Rocheforta, jako zespół 24.3.

Oznaczało to około dwustu jednostek - nie licząc grupy transportowej - a zatem sporę siłę uderzeniową. Nie mogła się jednak na nic zdać, jeśli nikt nie dożyje jej przybycia.

Na szczęście Alana i pozostałych na pokładzie lotniskowca, Midway wciąż tkwił na pozycji w centrum formacji, toteż na razie nic mu bezpośrednio nie zagrażało. To mogło się jednak wkrótce zmienić, gdyż otaczające go okręty były przytłoczone przewagą liczebną Auvelian. Na razie ich ostrzał nie był zbyt intensywny - szczególnie że znaczną jego część wzięły na siebie okręty Nhilarów - ale Alan nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż te kilkaset wrogich jednostek po prostu przetoczy się po nielicznej terrańskiej flotylli.

- Panie komodorze - znów odezwał się operator komunikacji - Hunt na taktycznym...

- Dawaj to na głośnik - uciął Crowley - Chcę wiedzieć, co tam się dzieje.

- ...owtarzam, wrogi manewr oskrzydlający - głos admirała był opanowany, co zdawało się dodawać Alanowi nieco otuchy - Do wszystkich jednostek, odciąć im drogę. Utrzymać dotychczasową formację.

- Tu Isherai III - odezwała się Kaseia - Kontynuujemy udzielanie asysty Nhilarom.

Alan spojrzał na odczyty sensorów i z lekkim przestrachem stwierdził, że część okrętów auveliańskich istotnie oddala się od planety, próbując zajść Terran z flanki. Komandor Daniels wydał rozkazy i po chwili Midway, wraz z resztą jednostek, wyruszył im na spotkanie.

- Hangar! - krzyknął Jonathan do interkomu - Śpicie tam?

- Myśliwce z 389. Skrzydła Szturmowego właśnie startują.

Crowley podupadł na duchu. Przeciwko tysiącom auveliańskich maszyn, Midway mógł wysłać jedynie dwieście - tyle bowiem liczyły łącznie 112. Skrzydło Myśliwskie oraz 389. Skrzydło Szturmowe, stacjonujące na jego pokładzie. To pierwsze składało się z trzech dywizjonów myśliwców przechwytujących C-102 Harpia, to drugie natomiast miało w składzie po jednym dywizjonie ciężkich myśliwców C-96 Feniks, bombowców taktycznych B-75 Tondro oraz bombowców szturmowych B-78 Fulmo. Na myśl o tych dwóch ostatnich typach maszyn, Alan uśmiechnął się w duchu z goryczą - w obecnej sytuacji były nieprzydatne. Pocieszenie w tej sytuacji stanowił fakt, że C-96 zostały wcześniej z rozkazu Danielsa uzbrojone w rakiety subatomowe - kierowane pociski neutronowe typu FPR-198 Sago - a nie ciężkie torpedy klasy Sabro, przeznaczone do niszczenia dużych okrętów.

Auvelianie stracili trochę czasu na rozwinięcie swoich ogromnych, tysięcznych formacji myśliwskich, ale teraz pierwsza fala ich maszyn leciała już na spotkanie Terranom. Alan patrzył na to z przerażeniem.

W chwilę później ogarnęła go jednak lekka ulga, gdy ujrzał, jak to akcji włączają się myśliwce nhilarskie, biorąc na siebie większość nieprzyjacielskich eskadr. Wprawdzie Nhilarów i tak było wielokrotnie mniej, niż Auvelian, lecz zdecydowanie więcej, niż Terran.

Po kolejnej chwili szczęście dopisało ludziom po raz kolejny. Jako że agresorzy zostali wykryci w trakcie skomplikowanego manewru, w ich szykach wciąż panował lekki nieład. Admirał Hunt wykorzystał to bezlitośnie.

- Tu Sentima - nadszedł komunikat z okrętu flagowego - Nieprzyjacielski Neval'khariel w zasięgu. Namierzamy go.

Minęło zaledwie kilka sekund, po czym pancernik Hunta, zająwszy dogodną pozycję, wypalił z obydwu dział fuzyjnych, mierząc w odsłonięty lotniskowiec. Alana ogarnęło na chwilę cudowne poczucie pokrzepienia, kiedy celnie trafiony Neval'khariel rozerwał się na metalowe konfetti, wespół z kilkuset myśliwcami, które nie zdążyły jeszcze opuścić hangaru.

Crowleyowi szybko jednak zrzedła mina. Jeden z Nemaphaeli postanowił nagle przypomnieć o swojej obecności, kierując ogień z głównego działa na Charona. Potężna wiązka energii, zdolna zniszczyć planetę, ugodziła terrański krążownik i Alan przez chwilę myślał, że to już jego koniec. Na szczęście jednak okazało się, że całą siłę ognia przyjęły na siebie osłony okrętu.

Oznaczało to jednak, że zostały przeciążone i Charon nie był teraz niczym chroniony. Zajmujące bliską pozycję dwa auveliańskie Akoriethy - niszczyciele rakietowe - odpaliły weń salwę, do której dołączyła się zaraz standardowa artyleria laserowa i fotonowa, jaką dysponowały Relai'kaele.

- Możemy przechwycić te rakiety? - zapytał Daniels, również obserwujący walkę.

- Są w zasięgu jednej z korwet - odrzekł oficer uzbrojenia w centrum bojowym - Oni się tym zajmą.

Lecz nie wszystkie pociski z salwy wymierzonej w Charona zostały zestrzelone. Te, które przedarły się przez ogniową zaporę, trafiły w cel. Nie był to jednak dla krążownika cios śmiertelny - wielowarstwowy kadłub, zbudowany z atlastali wzbogaconej duranasteru, był w stanie wytrzymać naprawdę ciężki ostrzał.

Charon, nie przestając prowadzić ognia z całej artylerii, wespół z drugim krążownikiem, Tiamatem, namierzył Nemaphaela, który go zaatakował. Obydwa okręty wypaliły z dział fuzyjnych, trafiając bezbłędnie. Auveliański pancernik, ze względu na podwójne osłony, przeżył ten atak, lecz terrańskie krążowniki natychmiast skierowały na niego ostrzał ze standardowych dział plazmowych, jonowych i dyspersyjnych, usiłując dokończyć dzieła zniszczenia.

Crowley patrzył to na monitory zewnętrznych kamer, to na odczyty sensorów, odnosząc niemiłe wrażenie, że sytuacja staje się beznadziejna. Do manewru oskrzydlenia Auvelianie wysłali około stu okrętów, natomiast Terranie mieli ich dwadzieścia cztery. Nie mogli przy tym liczyć na pomoc Nhilarów, gdyż ci wzięli na siebie lwią część auveliańskiej floty. Co gorsza, obcy wciąż starali się zajść całą grupę AMU z flanki, nabierając dystansu od planety i zmuszając w ten sposób ludzi do coraz większego rozciągnięcia formacji. Każdy z okrętów zdawał się samotnie walczyć przeciwko przeważającemu liczebnie wrogowi.

Dotyczyło to także Midway, którego upatrzyło sobie jako łup kilka Relai'kaeli i jeden Akorieth, raz za razem ostrzeliwujący lotniskowiec salwami rakiet.

- Jasna cholera - warknął Alan, starając się zwalczyć napięcie gniewem - Czy jest ktoś w bliskiej osłonie?

- Korweta Kalipso ma nas w zasięgu i przechwytuje część głowic - odrzekł oficer uzbrojenia - Reszta formacji jest rozproszona, a każda jednostka pod silnym ostrzałem.

A zatem nie mogli liczyć na pomoc. Także myśliwce ze 112. Skrzydła walczyły o przetrwanie, ścigane bezlitośnie przez gorsze technicznie, lecz znacznie przeważające liczebnie maszyny Auvelian.

- Musimy coś zrobić z tymi cholernymi niszczycielami - rzekł Crowley, mając na myśli Relai'kaele - Bombowce, już!

Daniels skinął głową i sięgnął do interkomu.

- Hangar? - rzucił - Poderwijcie resztę 389. Skrzydła. Skierować wszystkie bombowce na okręty, które nas ostrzeliwują.

Crowley za wszelką cenę starał się zachować zimną krew, ale dochodzące przez łącze laserowe komunikaty zdawały się stopniowo doprowadzać go do rozpaczy.

- Tu Nelson, straciliśmy Kserksesa, powtarzam, niszczyciel Kserkses...

- Mayday, mayday, tu Charon, przerwanie kadłuba, tracimy powietrze...

- Tu Isherai III, zostaliśmy poważnie uszkodzeni i wycofujemy się...

Spojrzawszy raz jeszcze na sensory, Alan starał się upatrywać nadziei w zbliżającej się terrańskiej flocie, a także w Nhilarach, którzy dzięki swojej liczebności utrzymywali pozycję. Jednak wszędzie indziej sytuacja przedstawiała się coraz gorzej. Fervianie odkryli wreszcie drugą grupę Auvelian, liczącą dwieście okrętów, która zatrzymała się po drugiej stronie planety, jak gdyby na coś czekając. Co gorsza, obcy już od dłuższego czasu, nie niepokojeni, desantowali swoje wojska na powierzchni Aradiel III, rozlokowując również baterie artylerii planetarnej, co Crowley obserwował na ekranach z bezsilną wściekłością. Tymczasem Sorevianie, widząc ciężką sytuację Terran, pchnęli w ich kierunku kilka swoich krążowników liniowych oraz dwa niszczyciele rakietowe, wraz z osłoną około setki myśliwców. Była to jednak kropla w morzu tego, co rzucili przeciwko nim Auvelianie.

- K***a mać - wycedził Alan - Gdzie to cholerne wsparcie?

 

 

* * *

 

Sytuacja po stronie sił Ororo wyglądała na pierwszy rzut oka beznadziejnie. W momencie wejścia sił auveliańskich do układu znaczna część korporacyjnej floty była rozproszona i zajęta rutynowymi patrolami w małych grupach, zwykle po kilka monitorów w towarzystwie niszczyciela, rzadziej lekkiego krążownika. Tego typu formacje gwarantowały gęstą sieć ochronną w razie pirackiego rajdu, ale w wypadku inwazji były niemal całkowicie bezbronne. Kolejne grupy padały jak muchy, ale pani admirał na pokładzie Krakena zachowywała spokój i nie zdradzała żadnych zbędnych emocji, choć jej adiutanci zaczynali panikować.

- Straciliśmy zgrupowania od szesnastego do dwudziestego trzeciego. Piętnasty dywizjon niszczycieli nie utrzyma się zbyt długo, są kompletnie przytłoczeni wrogimi myśliwcami.

- A nasze myśliwce? - zapytała Ororo, nie wdając się w szczegóły.

- Nie wyrabiają, pani admirał. Udało im się odciążyć część sił, ale wrogów jest po prostu zbyt wiele.

- Każcie się wycofać niszczycielom. Pozostałe grupy mają sukcesywnie cofać się w kierunku Krakena.

- Ale to odsłoni wrogowi całą półkulę planety. Musimy tam kogoś posłać.

- I tak już nie kontrolujemy tego obszaru, żołnierzu, a skoncentrowane, wycofujące się siły stawią wrogowi lepszy opór. Wykonać!

Ororo na dobrą sprawę nawet nie musiała wydawać rozkazu, większość jej floty samodzielnie zaczęła już kontrolowany odwrót. Większe maszyny zapewniały osłonę mniejszym jednostkom, choć biorąc pod uwagę raczej przeciętną celność nhilarskiej artylerii plazmowej i niewielkie rozmiary auveliańskich okrętów, ostrzał przypominał raczej ogień zaporowy, niż celną wymianę ognia. Jedynie broń rakietowa i laserowa nie miały większych problemów z namierzaniem, choć i tak większość zostawała zestrzelona, nim dotarła do celu. Te, które trafiły, nie dysponowały natomiast wystarczającą siłą przebicia, by poważnie zagrozić większym jednostkom. Wzorowane na aalveńskich działa laserowe były zdecydowanie skuteczniejsze w przebijaniu wrogich osłon, choć i tak niezadowalająco. Obcy ponosili stosunkowo niewielkie straty, pomimo teoretycznie przytłaczającego ognia nhilarskich okrętów.

Aalveńska admirał zachowywała jednak spokój. Choć poczatkowe straty zdawały się być znaczne, wrażenie to było złudne. Auveliański atak, odkryty wcześnie, powoli tracił na impecie, w miarę jak spotykał się z rosnącym oporem ze strony sił korporacyjnych. Jedyne, co ją martwiło, to zgrupowanie starające się zajść kolonię z flanki.

- Jaki jest status sił na lewej flance? Trzymają się? - zapytała Umgali, zachowując stoicki spokój.

- Wiceadmirał Kurze chce z panią rozmawiać.

- Dajcie go na główny ekran.

Chwilę potem, na monitorze, obok map, pojawił się wizerunek Nhilara w raczej skromnym uniformie. Wszystkie światła na mostku paliły się na czerwono, a w tle widać było potężne zamieszanie.

- Pani admirał? Słyszy mnie pani? Przekaz jest raczej słaby.

- Co tam się dzieje, Kurze? Trzymacie się tam?

- Trzymamy się, ale mój krążownik oberwał, sukinsyny trafiły zaraz obok mostka. Mają gnidy solidną siłę ognia, to trzeba przyznać. Sytuacja na tyłach jest raczej stabilna, mamy wsparcie ogniowe ze strony naszych gości.

- W czym więc problem?

- Pani admirał... - Kurze zawiesił głos, wyraźnie nie wiedząc, jak powiedzieć to, co miał na myśli - to chyba inwazja, myślę, że szykują się do desantu.

- No żeż k***a mać! Nie dacie rady ich jakoś odciąć od planety? Na chwilę obecną nie mogę wam udzielić żadnego poważnego wsparcia - Umgali po raz pierwszy w czasie tej bitwy okazała zdenerwowanie. Nie bez powodu. Zbagatelizowała ochronę miasta, sądząc, że wróg zajmie się najpierw flotą. Problem w tym, że brakowało jej także maszyn zdolnych do ewakuacji cywilów.

- Niestety pani admirał, nie damy rady. Możemy ich najwyżej spowolnić. Można wiedzieć, kiedy nas ktoś odciąży? - W tym momencie dało się słyszeć potężny huk, a obraz na chwilę stał się niewyraźny.

- Co tam się stało? Kurze?

- Nic poważnego, po prostu przyłożyli nam z broni fotonowej, prawie przeszło przez osłony... Prawie, ale za to porządnie zatrzęsło.

- Zauważyłam, osłony też mają niczego sobie, ale jak już coś wejdzie, padają jak muchy. Skupiajcie się na pojedynczych celach w razie możliwości, nie rozpraszajcie sił i wycofajcie się w razie potrzeby.

- Przyjąłem pani admirał. Bez odbioru.

Ororo przysiadła na chwilę, ostrożnie obserwując ekrany i status swoich sił. Większość jej floty kryła się za planetą, nie dając jej wielkiego pola do manewru, jeśli chodziło o dynamiczną obronę. Auvelianie wyraźnie nie byli idiotami i wybrali punkt wyjściowy natarcia wystarczająco mądrze, by zapewnić sobie kilka możliwych dróg flankowania, a także bezpiecznych stref w razie desantu. Stawiało to przed aalveńską admirał szereg problemów. Przegrupowanie się mogło zająć jeszcze trochę czasu, a przeciwnik zdecydowanie nie zaliczał się do ślamazarnych.

- Jaki jest status innych flot?

- Skrzydełko Shata'lin dołączyło do sił broniących się na głównej linii i zapewnia psioniczne wsparcie. Elaphia prosiła przekazać, że wsparcie jest w drodze. Imubianie szykują się do ewakuacji swojego korpusu dyplomatycznego...

- Bertrandt mówił coś? - Ororo zmarszczyła brwi.

- Nic nam o tym nie wiadomo, pani admirał - na dźwięk tych słów Aalvenka westchnęła, nieco zrezygnowana, i kiwnęła głową z dezaprobatą.

- A Młot?

- Wycofują swoje konwoje handlowe, zapowiedzieli sprowadzenie wsparcia najszybciej jak się da.

- Czyli i tak za wolno. Z tego co wiem, Flota Orłowa jest całe dni drogi stąd. Nie mamy tyle czasu. Kiedy możemy spodziewać się drugiego Krakena?

- Najdalej za pół godziny.

Umgali zamilkła na chwilę. Docierało do niej, że sytuacja wcale nie jest dobra. Nieczęsto zdarzało jej się walczyć z przeciwnikiem posiadającym wyraźną przewagę techniczną, a już z pewnością nie w czasie inwazji. Do rozwiązania wciąż pozostawał problem miasta. Lokalne promy mogły ewakuować cywilów, ale były kompletnie niechronione przed jakimkolwiek atakiem. Doświadczenie nauczyło ją, że wrogowie korporacji zwykle za nic mają życie obywateli, toteż ochrona grup ewakuacyjnych była priorytetem. Z drugiej strony, sytuacja na orbicie nie pozwalała jej na odsunięcie odpowiednio dużych sił od frontu, nie przed przybyciem posiłków, ale do tego czasu mogło być za późno.

Pozostawała jeszcze jedna możliwość. Wykorzystanie plemiennej floty lekkich bio-statków. Modiwa byli wojownikami. Plemię miało na pokładzie Krakena pokaźną grupę maszyn bojowych, wliczając w to kilka Upiorów - dwukilometrowych biopancerników. Niewielki rozmiar, zbliżony do standardowego korporacyjnego niszczyciela, sprawiał, że były w stanie operować bezpiecznie w atmosferze. Wojska plemienne miały także sporo biokrążowników klasy Ogar i małych niszczycieli klasy Siewca. Całości dopełniał cały zastęp Tancerek - biomyśliwców, najlepszych maszyn w swojej klasie. Wszystkie te jednostki były wyjątkowo szybkie i zwrotne, choć ich osłony najwyżej przeciętne. Prawdziwą chlubą aalveńskich flot było jednak uzbrojenie - lasery przebijające. Stosunkowo prosta, ale skuteczna broń, nieco inna od standardowych dział laserowych. Zamiast ciągłej wiązki tnącej cel na kawałki, aalveńskie działa uderzały krótkimi promieniami, znacznie silniejszymi od standardowego lasera. Broń ta miała na celu jak igła przebijać osłony celu i uderzać bezpośrednio w kadłub. Zadawane uszkodzenia były niewielkie - zwłaszcza w walce z większymi jednostkami - ale wciąż wystarczające, by rozpruć myśliwce lub bombowce. Precyzyjne systemy namierzania za to pozwalały obrać za cel odsłonięte podsystemy wrogich maszyn, jak uzbrojenie, silniki kierunkowe, czy sensory.

W obecnej sytuacji, wsparcie plemiennej floty wydawało się jedynym logicznym wyjściem. Choć była bezużyteczna w otwartej bitwie, Ororo nie spodziewała się dużych maszyn wroga nad miastem.

- Przygotujcie flotę plemienną. Chcę ich mieć nad miastem najdalej za dziesięć minut. Wyślijcie wszystkie wolne niszczyciele do ewakuacji cywilów.

- Przyjąłem - odparł adiutant, i przesłał rozkazy dalej, do grupy łącznościowej.

- Jak rozumiem, Mirabelle jest już bezpieczna?

- Na pokładzie Wielkiego Zysku, pani admirał. Trzyma się w obrębie eskorty Krakena.

- Doskonale, w razie jakichkolwiek kłopotów ma zadokować. Jak sytuacja na głównym froncie? - Umgali powróciła do spokojnego tonu.

- Stabilnie, ale z minuty na minutę się pogarsza.

- Kontaktowaliście się z flotami z tamtej strony?

- Mamy niejasne raporty. Mówiąc krótko, niezły burdel. Nie mamy pojęcia, co się tam dzieje. Możemy wnioskować jedynie po tym, co widzimy na ekranach.

- To na co, k***a, czekacie? Wyślijcie do łącznościowców, by ustalili kanał wspólny z sojuszniczymi flotami. Nie mam zamiaru czekać, aż tamte gnidy kompletnie nas okrażą, musimy skoordynować siły, albo posiłki po przybyciu będą mogły co najwyżej zbierać po nas resztki.

W głowie Ororo zaczął się rodzić pewien plan. Choć obecność planety ograniczała jej możliwości manewru, to wrogowi także. Auvelianie nie mogli zaatakować kluczowych zgrupowań jej floty, przynajmniej nie jednocześnie. W sytuacji, gdy wszyscy rzucali się sobie do gardeł, nie zmieniało to wiele, ale to obcy byli w natarciu. Teoretycznie to atakujący dyktuje warunki, ale Umgali wiedziała, że bierny obrońca to martwy obrońca. Nawet w defensywie, inicjatywa była kluczowa. Wróg musiał ciągle napierać, Auvelianie nie mogli być w końcu na tyle nierozważni, by pozwolić siłom korporacyjnym na spokojne zebranie rozproszonych dywizjonów. Z drugiej strony, teoretycznie pozwalało to Nhilarom wodzić wrogów za nos, dyktować, gdzie mają polecieć. A mogli polecieć prosto w pułapkę.

Planowanie Ororo przerwał nagły komunikat od łącznościowców. Kanał wspólny był już gotowy, choć jakość sygnału pozostawiała nieco do życzenia. Zgranie ze sobą kilku różnych technologii komunikacyjnych nie było w końcu proste. Umgali uśmiechnęła się, licząc, że od tej pory bitwa przestanie przypominać przerośniętą bitwę stadionową. Rzuciła jeszcze okiem na status swojej floty. Uzbrojenie Krakena było prawie gotowe, bezzałogowce wylatywały z doków całymi stadami. Główna linia z każdą chwilą była wzmacniania przez kolejne jednostki, wycofujące się z innych odcinków frontu. Siły wiceadmirała Kurze przeprowadzały powolny odwrót, ostrzeliwując przy okazji desantowce. Wszystko zgodnie ze wstępnym planem. Jedyne, czego brakowało, to status przyjacielskich flot.

- Mówi admirał Umgali Ororo. Do wszystkich sojuszniczych sił. Proszę o raport. Jeśli mamy zamiar utrzymać ten przeklęty sektor, muszę wiedzieć na czym stoimy. Jestem właśnie w trakcie przegrupowywania swoich jednostek.

- Tu admirał Hunt - odezwał się Terranin - Na razie utrzymujemy pozycję, ale straciliśmy jeden krążownik klasy Cerber i trzy niszczyciele. Stan kilku innych jednostek jest krytyczny. Wróg ma przytłaczającą przewagę w myśliwcach. Wspierają nas dwa soreviańskie niszczyciele rakietowe klasy Ravame i trzy krążowniki liniowe klasy Sivaron, ale nie wiem, jak długo się utrzymamy.

- Tu karimure Kaseia - zgłosiła się Sorevianka - Mój okręt flagowy został poważnie uszkodzony, wycofałam go na tyły formacji. Straciliśmy dwa inne krążowniki liniowe i jeden niszczyciel klasy Sarien. Udzielamy wam asysty, ale potrzebujemy koordynacji z waszej strony.

- Tu veeramek Kezrak Ophrez - teraz przemówił dowódca ferviański - Nawiązaliśmy kontakt bojowy z drugą, mniejszą grupą Auvelian po drugiej stronie planety. Nadal nie opuszczają swoich dotychczasowych pozycji, ani nie angażują się w walkę. To może być przynęta. Na razie brak strat z naszej strony, ale połowa okrętów zespołu jest uszkodzona.

- Przyjęłam, sama straciłam sporo mniejszych jednostek, ale wciąż się trzymamy. Nakazałam już ciągłą budowę bezzałogowych myśliwców. Jeśli dobrze pójdzie, w kilkanaście minut powinnam być w stanie ich przytłoczyć. Jeśli ktokolwiek potrzebuje natychmiastowego wsparcia, jestem w stanie go udzielić przydzielając maszyny z mojej eskorty, ale obawiam się, że nie jestem w stanie zrobić na chwilę obecną wiele więcej. Przynajmniej do czasu przybycia wsparcia, drugi Kraken jest w drodze.

- Tu Hunt. Jeśli jesteście w stanie zapewnić nam wsparcie myśliwców, wyślijcie jak najszybciej dostępne wam maszyny i zabierzcie od nas przynajmniej część ich cholernych eskadr. Jakie jest ETA waszej odsieczy?

- Bezpilotowce są w drodze. Produkcja ruszy pełną parą, gdy Kraken wyprodukuje uzbrojenie, obecnie część pokładów produkcyjnych jest jeszcze zajęta, ale powinno wystarczyć na obecną chwilę. Wsparcie powinno przybyć za około piętnaście, może dwadzieścia minut. Głównie ciężkie jednostki.

- Przyjąłem i dziękuję. Nasz 24. Zespół Operacyjny będzie na miejscu za pięć minut, wsparcie od Sorevian i Fervian za kolejne dwadzieścia.

Ororo zgodnie z obietnicą wysłała sporą część już gotowych bezpilotowców, by odciągnąć wrogie maszyny od sojuszników. Automatyczne myśliwce ledwie zdążyły opuścić strefę wokół Krakena, gdy do admirał zaczęły docierać kolejne raporty o ruchach wrogich sił.

- Pani! Mamy kontakt, dwa duże zgrupowania! Starają się chyba obejść miasto.

- G****o prawda. To manewr oskrzydlający, wyprzedzili nas. Jak wygląda sprawa z siłami od strony tego natarcia?

- Po trzy dywizjony ciężkich krążowników z lekką eskortą, pani admirał.

- Dobrze, powinni dać radę - Umgali westchnęła z ulgą.

- A co jeśli spróbują kolejnych takich manewrów?

- Nie wydaje mi się, by chcieli aż tak rozciągnąć swoje siły. Muszą spodziewać się wsparcia z którejś strony. Taki manewr byłby zbyt ryzykowny.

- Tu wiceadmirał Kurze. Zakończyliśmy odwrót i prosimy o pozwolenie na dokowanie. Cały dywizjon wygląda jak sito.

- Jakie straty?

- Jak by to ująć... - Nhilar znowu nie wiedział, jak złożyć zdanie - Wszystkie trzy ciężkie krążowniki są solidnie pokiereszowane, ale to głównie zewnętrzne moduły. Gorzej z siłami eskortowymi. Lżejsze jednostki mogą wymagać poważniejszych napraw. Jeśli mogę coś zaproponować... Powinniśmy użyć większej ilości ciężkich maszyn. Ci Auvelianie mają pewne problemy z nimi.

- Zrozumiałam. W czasie przeprowadzania napraw, będzie pan gotowy poprowadzić siły ewakuujące miasto?

- Tak jest pani admirał, jak sobie pani życzy.

- Doskonale.

W tym momencie na głównym kanale zgłosiła się dowodząca soreviańskiej floty.

- Admirał Ororo, tu karimure Kaseia - rzekła jaszczurzyca - Auvelianie próbują kolejnych manewrów oskrzydlających, tym razem bezpośrednio przeciwko wam. Zajdą was od góry i od dołu, jak najszybciej odetnijcie im drogę. Wyślę swoje okręty, by wsparły was w walce z "górnym" zespołem.

- To nie będzie konieczne, nasze maszyny są świetnie zabezpieczone przed tego typu atakami, ale dziękuję za troskę. Skierujcie jednostki, tam gdzie będą bardziej potrzebne.

- Niezmiernie mnie to cieszy - zasyczała Sorevianka, najwyraźniej zirytowana - Ale nie zdołacie zniszczyć wszystkich ich maszyn, zanim wykonają manewr. Jeśli uda im się zająć te pozycje, to czystą formalnością będzie ich wtargnięcie na wasze tyły, a tym samym zupełne okrążenie. Dlatego zalecam, abyście nie pozwolili im na zajęcie dogodnych pozycji, jako osoba, która ma doświadczenie w walce z tymi savashka.

- Rozumiem, jeśli jesteście pewni, że te maszyny nie będą potrzebne gdzie indziej, nie odmówię, ale nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. Z drugiej strony, szybciej otworzę drogę do wykonania własnego manewru.

- Jakiego manewru? Co wy planujecie?

- Mam zamiar wciągnąć ich w pułapkę. Po zneutralizowaniu okrążenia wykonam pozorowany odwrót z głównej linii i zaatakuję resztą sił, gdy tylko ruszą do przodu. Powinni znaleźć się w kleszczach.

- To nie zadziała - zaoponowała stanowczo Kaseia - Mają w zasięgu skutecznego ognia wszystkie nasze okręty, po co mają zmniejszać dystans?

- Mimo wszystko warto spróbować. Nawet jeśli nie zadziała, powinni poczuć się pewniej. Pewny siebie wróg popełnia głupie błędy.

Sorevianka wydała z siebie westchnienie, przypominające długi syk.

- Róbcie, co uważacie za stosowne - rzekła - Moje okręty dostały już rozkazy, by zagrodzić drogę górnej grupie. Możemy potrzebować do tego waszego wsparcia.

- Przyjęłam, moje siły są gotowe.

 

To be continued...

Edytowano przez Bazil
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uwaga: Ten post nie zawiera narzekań na nadmierną idealność speederowych jaszczurów.

Jakoś sobie nie przypominam, żeby to było już wcześniej wielokrotnie wykładane...
Oj, było. Legendy/plotki o Czerwonej Królowej, które rozpowiadali między sobą członkowie załogi jakiegoś imubiańskiego okrętu... nie pamiętam dokładnie, kiedy i gdzie to było, bo to było dawno, ale na pewno to pamiętam.
O, przepraszam - tego wcześniej to na pewno nie było
Ok, masz rację. Powinienem spróbować zapomnieć to co wiem o twoim uniwersum, bo jest tego trochę, a ja nawet nie pamiętam skąd. To akurat chyba padło w jednej z naszych dyskusji.
Tobie to się nie dogodzi - jak był Khazei, to narzekałeś, że za mało było pokazane, jaki jest zły. Jak teraz chce się charakterek Imubian podkreślić, prezentując ich podejście od różnej strony (podejście do innych ludzi, prezentowane w jednym z ostatnich kawałków, to nie to samo, co podejście do ufoli)
Ty mi tego Khazeia nie wybaczysz nigdy, Speeder. :D

Jestem prawie pewien (ale to było tak dawno temu, że nie zagwarantuję), że stosunek Imubian do ludzi jako do "swoich", którym trzeba przemówić do rozsądku, też był już prezentowany, choć chyba jedynie w postaci ich planów dyplomatycznych.

A co do obecnego fragmentu, to nie mam żadnych zastrzeżeń. Pewnie byłem nieuważny i pominąłem jakieś błędy, które pewnie wypisze Martius (sam zauważyłem jedynie pojedyncze, drobne powtórzenia), ale miło widzieć, że w opisach scen bitewnych wasza forma nie spada.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Już jestem, już ogarniam.

Z czystej ciekawości: w jakich książkach najczęściej widziałeś to wyrażenie? W sensie tłumaczonych z angielskiego czy rdzennie polskich?

Chyba i w tych' date=' i w tych.[/quote']

W zasadzie ja też... Aczkolwiek po tym, jak w jednym filmie usłyszałem zwrot "in gesture", nie mam już żadnych wątpliwości, że to jest kalka z angielskiego. Zresztą podam inny przykład - w "A Study in Scarlet" przy pewnej kwestii Sherlocka Holmesa pojawiła się wstawka narracyjna: "said Sherlock Holmes in angry voice". W tłumaczeniu, które czytałem ("Studium w szkarłacie"), przełożono to, o ile dobrze pamiętam, na "odparł Sherlock Holmes gniewnym tonem" (bowiem odpowiadał komuś). A gdybyś spróbował przetłumaczyć to całkowicie dosłownie, wyszłoby Ci: "powiedział Sherlock Holmes w gniewnym/we wściekłym głosie"...

Gramatycznie zwrot jest ten sam, co "in gesture". I ten sam zwrot, przełożony słowo w słowo na język polski, nie byłby poprawny, bo nie miałby uzasadnienia gramatycznego.

Kończąc zagwozdkę językową, powiem, że przedwczoraj udało mi się przeczytać ten rozdział. I jestem zaskoczony, bo w końcu coś się dzieje, a na dodatek ciekawie się to rozwija. Będę wyczekiwał ciągu dalszego.

A błędów, przyznam, trochę znalazłem.

Doglądał zatem jedynie, aby jego podwładni wykonywali swe obowiązki. Napływał doń nieustannie ciąg meldunków o sytuacji.

A nie po prostu "do niego"? Bo "doń" można składniowo odnieść równie dobrze do podwładnych.

Den'makail pozostawił swój okręt na tyłach, nie widząc sensu w narażaniu się na śmierć - a tym samym pozbawienie floty dowództwa.

Przed "pozbawienie" zabrakło "na". Poza tym - w czym tutaj myślnik jest lepszy od przecinka?

Spokój nie miał już długo potrwać.

Napisałbym: "Spokój miał już nie potrwać długo".

Póki co, niech się sami sobą zajmują.

Ja bym napisał "na razie". Zdaję sobie sprawę, że tego zwrotu też się używa (mnie też się zdarzało :D), tylko że to jest rusycyzm bez uzasadnienia gramatycznego.

Novrez zwrócił się do Olsena; po jego oczach Terranin wnioskował, że uśmiechałby się, gdyby było to możliwe

Prędzej bym widział: "...uśmiechnąłby się, gdyby mógł".

Niespełna minutę temu panował zupełny spokój

Wcześniej. "Temu" to inaczej "wcześniej w stosunku do teraźniejszości", a że nie wiadomo, kiedy narrator opowiada tę historię, to nie można mówić o tym, że akcja ma miejsce już teraz.

Alan szybko jednak uświadomił sobie z przerażeniem, że niewielka grupa, jaka weszła na tyły formacji GTF

Która.

To mogło się jednak wkrótce zmienić, gdyż otaczające go okręty były przytłoczone przewagą liczebną Auvelian. Na razie ich ostrzał nie był zbyt intensywny

Powtórzenie.

Alan spojrzał na odczyty sensorów i z lekkim przestrachem stwierdził

O ile dobrze mi wiadomo, słowa "lekki" nie można używać m.in. w stosunku do uczuć, bo to nie to samo, co "niewielki". Potem masz ten wyraz użyty w taki sam sposób w jeszcze dwóch miejscach.

był w stanie wytrzymać naprawdę ciężki ostrzał.

Dla precyzyjności znaczeniowej napisałbym tutaj "spory".

Auveliański pancernik, ze względu na podwójne osłony, przeżył ten atak

Raczej "przetrwał".

Crowley za wszelką cenę starał się zachować zimną krew, ale dochodzące przez łącze laserowe komunikaty zdawały się stopniowo doprowadzać go do rozpaczy.

Narracja jest prowadzona z perspektywy Crowleya, więc nie można napisać, że jego emocje "zdawały się przychodzić". Albo przychodziły, albo nie.

Tymczasem Sorevianie, widząc ciężką sytuację Terran

Ciężki =/= trudny. Przynajmniej według logiki.

Była to jednak kropla w morzu tego, co rzucili przeciwko nim Auvelianie.

Nie jestem pewien, czy można użyć tej przenośni w taki sposób, ale może to tylko ja.

Wzorowane na aalveńskich działa laserowe były zdecydowanie skuteczniejsze w przebijaniu wrogich osłon, choć i tak niezadowalająco.

Właściwsze wydaje mi się tutaj "nadal".

- Straciliśmy zgrupowania od szesnastego do dwudziestego trzeciego. Piętnasty dywizjon niszczycieli nie utrzyma się zbyt długo, są kompletnie przytłoczeni wrogimi myśliwcami.

Myślę, że wypadałoby zaznaczyć, kto mówi, przynajmniej z funkcji.

Choć poczatkowe straty zdawały się być znaczne, wrażenie to było złudne.

"Być" wyciąć i wyrzucić w ogień. Zresztą "zdawały się" w tym kontekście, choć jest to raczej poprawne, wygląda jak dla mnie nienaturalnie, ja bym napisał "wyglądały na".

na dźwięk tych słów Aalvenka westchnęła, nieco zrezygnowana, i kiwnęła głową z dezaprobatą.

A nie "na te słowa"?

Docierało do niej, że sytuacja wcale nie jest dobra.

Hm, "dotarło"?

Nieczęsto zdarzało jej się walczyć z przeciwnikiem posiadającym wyraźną przewagę techniczną, a już z pewnością nie w czasie inwazji.

Mającym. "Posiadać" to inaczej "mieć na własność", ew. można odnieść to słowo też do wiedzy (o ile jest rozległa) czy umiejętności, ale poza tym już niewiele więcej. Przewagę techniczną można tylko mieć.

Teoretycznie to atakujący dyktuje warunki, ale Umgali wiedziała, że bierny obrońca to martwy obrońca. Nawet w defensywie, inicjatywa była kluczowa. Wróg musiał ciągle napierać, Auvelianie nie mogli być w końcu na tyle nierozważni, by pozwolić siłom korporacyjnym na spokojne zebranie rozproszonych dywizjonów. Z drugiej strony, teoretycznie pozwalało to Nhilarom wodzić wrogów za nos, dyktować, gdzie mają polecieć.

Dwa takie słowa w stosunkowo niewielkim odstępie jakoś mi nie pasują stylistycznie.

- Tu wiceadmirał Kurze. Zakończyliśmy odwrót i prosimy o pozwolenie na dokowanie. Cały dywizjon wygląda jak sito.

Tu z kolei zabrakło opisu, że wiceadmirał ponownie pojawił się na ekranie.

Powinniśmy użyć większej ilości ciężkich maszyn.

Ja bym napisał "liczby".

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po długim namyśle postanowiłem umieścić tu swoje opowiadanie:

[bez tytułu]

Tłoczno tu. Mimo, że wciąż nas ubywa nie czuje się luzu. Kolejny odszedł. No, jeszcze trzy i moja kolej. Co to za przestój? Trudno, poczekam, nie ma pośpiechu. Następny odszedł, więc zostały jeszcze dwa. Za mną czeka kolejne pięć. Trzask, kolejny. Za chwilę moja kolej. Muszę wytrzymać. Trach. Teraz ja.

Co to za dziwne miejsce? Cicho tu. Ale w sumie nie ma tu już tłoku. W oddali widzę jakieś światło. Ciekawe co tam jest? Ta cisza mnie przeraża. Czekam już chyba wieczność. Dlaczego tak długo to trwa? Boję się, światło po drugiej stronie przygasło. Czyżby nadszedł czas?

Uff, zrobiło się bardzo gorąco. Hę? Coś mnie popchnęło! Lecę!

Nareszcie opuściłem ciemny tunel. Blee, przebijam się przez coś miękkiego, czerwonego w środku. Lecę dalej. Trach! Uderzyłem z impetem w ziemię rozpadając się.

Obok mnie padło ciało z przestrzeloną głową.

Edytowano przez MajinYoda
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

ostatnie zdanie dopisano chyba po poście KM-a.

Nie, w ostatnim zdaniu zamiast trzech kropek "..." pojawił się znak zapytania, dlatego musiałem edytować smile_prosty.gif.

Może dałoby się z tego wiersz zrobić?

Obawiam się, że jestem słabym wierszokletą... Jednak wolę pisać (i czytać) prozę smile_prosty.gif.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...