Skocz do zawartości

Polecane posty

Dzień z pamiętnika diabła rozbójnika






Gdy Bóg rozkazał aniołom służyć ludziom Boski prokurator ? Satanael, Duch jasności stwierdził, że nie będzie służyć tak niedoskonałym istotom. Wywołał bunt, który poparła 1/3 aniołów. Ja ? Azazel byłem wśród nich. Ramię w ramię z Satanaelem, Lucyferem, Lauviathem i wieloma innymi walczyłem z przeważającymi siłami wiernych Bogu aniołów po dowództwem Zachariela. Anioł zagłady ? Abaddon na którego liczyliśmy, że nas poprze odmówił pomocy mimo ,że był i jest tak oddalony od Boga. Bez pomocy Anioła Zagłady, mając przeciwko sobie najlepszych boskich posłańców, zdołaliśmy opanować 4 pierwsze poziomy nieba skąd jednak szybko zostaliśmy wyparci. Nie zdążyliśmy ujrzeć naszego celu - boskiej świątyni a już bunt został stłumiony. Razem z innymi zostałem strącony do Otchłani, moje skrzydła stały się czarne, a w oczach zapłonął czerwony ogień. Zostałem potępiony, stałem się Upadłym Aniołem. Teraz mogę jedynie chodzić po Ziemi i Otchłani. Do nieba z jego pięknem nie mam wstępu...
Poniżej jest przepisany jeden dzień z mojego pamiętnika, pełnej wersji nie udostępniłbym żadnemu śmiertelnikowi ale z powodów jakie jeszcze poznacie zdecydowałem o
udostępnieniu zapisu tego jednego dnia.

Poniedziałek ok. roku 2000 wczesny ranek Otchłań.

Wszystkie anioły mogą żyć bez snu, mimo to ja chętnie sypiam. To pozwala mi choć na chwilę odbiec myślami od ponurej piekielnej rzeczywistości. Poza tym śniąc zazwyczaj nie rozpamiętuję porażek które mnie spotkały. Od czasu buntu Satanaela nie brałem udziału w żadnych wystąpieniach zbrojnych, oprócz tego w 1939 roku kiedy próbowaliśmy zrealizować cel który Lucyfer uznał za nadrzędny ? założenie na ziemi Królestwa Piekielnego. Starałem się wtedy o przyznanie mi dowództwa nad tą operacją ale niestety Lucyfer jako wykonawcę swego planu wybrał Hitlera. Dziwisz się śmiertelniku? Powiesz pewnie, że Hitler był człowiekiem? Złym , ale człowiekiem? To jeszcze jeden dowód na słabość waszej rasy, nie kojarzycie faktów nawet jak macie je pod nosem! W 1968 roku Anneliese Michel - młoda religijna Niemka została opętana przez sześć diabłów. Niemieccy księża nagrywali na taśmach jak dziewczyna mówi sześcioma różnymi głosami. Głosy przedstawiały się jako Lucyfer, Judasz, Kain, Neron, Hitler i Fleischmann. Macie dowody na taśmach ale nie chcecie w nie wierzyć! Wtedy znowu zostaliśmy pokonani przez armie Anielskie. Wy ? ludzie niczego nie zauważyliście. Nie widzicie upadłych aniołów, a boskich możecie ujrzeć tylko wtedy jak zechcą się wam objawić.
Coraz częściej zastanawiam się czy dobrze wybrałem, czy jestem po właściwej stronie? Cierpieniami ludzi się nie przejmuję ale boję się zapowiedzianego ostatecznego zwycięstwa Boga. Wtedy trafię do piekła zamiast strącać tam grzeszących śmiertelników. Głównie z powodu tego strachu przestałem robić poważne rzeczy takie jak opętania, które często z powodu mojej słabej woli kończyły się klęską. Zająłem się drobnymi sprawami więc inni zaczęli nazywać mnie rozbójnikiem. Azazel ? rozbójnik... nie uważasz śmiertelniku, że to głupio brzmi? Dobra kończę rozważania, skupię się na tym co robiłem w ten poniedziałek.
Gdy wstałem, jak co dzień wyjrzałem przez okno patrząc na czerwień otchłani i wdychając cudowne siarkowe powietrze. Wy ludzie oddychacie, ale dla was powietrze jest tylko mieszaniną azotu i tlenu. Dla nas, jest to rzecz o wiele subtelniejsza. Czuć siarkę i krew w otchłani lub w niebie oddychać słodkim, miłym powietrzem to przyjemność nie do opisania. Gdy zjadłem już śniadanie na które była podróbka Boskiego nektaru i wino, wyszedłem przez portal na ziemię.
Poniedziałek rok 2006 6 06 Ziemia

Lucyfer nakazał dręczyć ludzi, więc wszystkie diabły się do tego zastosowały, więcej ? wielu sprawia to przyjemność. Ale nie mnie, wierzcie, że nigdy nie odczuwałem przyjemności dręcząc ludzi, byłem, temu obojętny, dla mnie było po prostu sposób na życie.
Byłem gdzieś w Polsce, księżyc jeszcze nie zszedł z nieba a już słońce zaczynało wschodzić. Większość ludzi nie docenia tego widoku, śpią spokojnie w swoich łóżkach, nie wiedząc co tracą. Właśnie sen... często zsyłam koszmary, od tego zwykle zaczynam dzień pracy. Tak zrobiłem też i w ten poniedziałek, chodziłem po domach i patrzyłem obojętnie jak dotykane moją ręką osoby rzucały się w łóżku krzycząc we śnie. Ja jako diabeł nigdy nie miałem snów, tzw. Diabły jak chcą mogą mieć sny, ale ja nie chciałem, bałem się tego co mogłoby mi się przyśnić.|

Poniedziałek rok 2006 8 01 Ziemia

Większość dorosłych o tej godzinie była już na nogach, sprzedawcy otwarli już swoje sklepy, stoiska i stragany. Ludzie zaczynali swoją codzienną pracę nie wiedząc jacy są mali, jak mało znaczą dla nas ? diabłów. Z drugiej strony , to właśnie oni stali się powodem do rozłamu między aniołami. Wszedłem do jakiegoś sklepu spożywczego, był duży ruch a ludzie się śpieszyli ? to było doskonałe pole do działania dla mnie. Podszedłem do sprzedawcy ? lekko otyłego łysego człowieka o dobrotliwej twarzy, ale nawet tacy ludzie są podatni na kuszenie diabła.
- Jest taki ruch, przecież możesz się pomylić o trochę przy wydawaniu reszty... ? wyszeptałem mu do ucha
- Jestem uczciwy... nie mogę tak zrobić... to.. ? usłyszałem jego nieskładne, chaotyczne i lekko przerażone myśli.
- Spójrz na tego dziadka! ? przerwałem mu ? daje ci rękę z pieniędzmi byś sam odliczył należność. Czyż to nie okazja? Możesz wziąć złotówkę lub dwie więcej. Nikt nie zauważy... ? sprzedawca drżącą ręką sięgnął po pieniądze za chleb, wziął 2 złote więcej.
- Bardzo dobrze! ? pochwaliłem go gdy staruszek już odszedł, sprzedawca stał się spokojniejszy i już z własnej woli okradał klientów. Gdy wychodziłem ze sklepu dobrze wiedziałem, że będę musiał tu wrócić i jeszcze raz poszeptać sprzedawcy do ucha. Ludzie zdecydowanie zbyt często zmieniają swoje postępowanie. Głownie aniołowie mają w tym zasługę, niebiańscy posłańcy też chodzą po ziemi i namawiają ludzi do czynienia dobra, co najgorsze księża utrzymują, że każdy ma Boga w swoim sercu. A jeśli to prawda? Czy ja też go mam?

Poniedziałek rok 2006 9 50 Ziemia

Od 9 50 czasu ziemskiego chodziłem po ciemnych uliczkach wszystkich miast w Polsce. Kilka razy spotkałem młodych przestępców wahających się przed napadem. ?Zrób to! Potrzebujesz pieniędzy! Ty jesteś ważniejszy! Będziesz się przejmował innymi ludźmi? Po co? Co oni ci dobrego zrobili?? ? mówiłem im, a oni mnie słuchali. Tylko raz spotkałem anioła ? posłańca przy jednym z takich ludzi. Nie interweniowałem, nie chciałem walczyć z aniołem, porażka byłaby zbyt gorzka. A poza tym byłem pełny wątpliwości o sam sens mojej pracy.




Poniedziałek rok 2006 10 40 Ziemia

Siedziałem na wolnym miejscu obok kierowcy czteroosobowego forda. Jechałem patrząc się na twarz kierowcy. Był podenerwowany, martwił się tym, że skok może nie wypalić, a nie tym, że popełnia grzech. Z takimi ludźmi najłatwiej sobie poradzić. Samochód zatrzymał się, z tylnych siedzeń wstali zamaskowani mężczyźni i skierowali się w stronę kantoru. Podążyłem za nimi. Obaj weszli do środka z pistoletami w dłoniach. Sprzedawca nie chciał dać klucza do skrytki. Słyszałem myśli przestępcy celującego do niego z pistoletu:
- ?K**** dawaj ten j**** klucz albo będę musiał cię zabić! A potem jak wpadnę to dożywocie?
- Zabij go już teraz! Będziesz mógł zabrać klucz po jego śmierci! No dalej, strzelaj, oni ci tylko stoi na drodze! ? powiedziałem do niego i położyłem moją rękę na jego ręce która trzymała broń. Huknął strzał, pracownik kantoru padł na podłogę z czołem strzaskanym pociskiem. Drugi mężczyzna szybko przeszukał zabitego, wziął klucz, otworzył sejf i załadował pieniądze do worka. Samochód odjechał z piskiem opon a ja zostałem jeszcze patrząc na swoje dzieło.

Poniedziałek rok 2006 12 15 Ziemia

Postanowiłem się trochę rozerwać, więc poszedłem do pierwszego lepszego domu w porze obiadu. Cała rodzina siedziała przy stole spożywając posiłek. ? Jak miło? ? pomyślałem z ironią. Całe szczęście nie odmówili modlitwy przed posiłkiem. Gdyby to zrobili byłoby mi znacznie trudniej. Nie przytoczę tutaj całej treści kłótni bo pamiętam tylko to, że poszło o jakiś niestosowny żart przy stole. Podsycałem gniew ojca i syna sprawiając, że kłótnia była znacznie ciekawsza. Dobrze się spisałem, chociaż to nie był wielki wyczyn, podsycanie gniewu to podstawowa umiejętność diabelska.

Poniedziałek rok 2006 16 20 Ziemia

Po wyjściu z domu konfliktowej rodziny namówiłem jakiegoś natchnionego żebraka do mówienia bluźnierstw o Bogu, sprowokowałem jeszcze parę kieszonkowych kradzieży i tyle. Mimo, że już dosyć długo latałem po ziemi nadal byłem pełny sił. Znudziły mnie już te małe zbójeckie sprawki, więc postanowiłem zrobić coś większego, np. wejść do kościoła. Wy śmiertelnicy karmieni opowieściami o świętych miejscach myślicie, że siły diabelskie nie mają wstępu do kościoła. Macie trochę racji, ale tylko ?trochę?. Inferiusy, sukkuby, impy, chochliki, wampiry, piekielne ogary, upiory i tym podobne stworzenia rzeczywiście do kościoła nie mogą wejść ale potężny diabeł potrafi wejść do kościoła i narobić trochę szkód. Ja wiele razy podsłuchiwałem spowiedzi, chociaż jak wiecie diabeł zna każde grzechy jakie ma dany człowiek, siałem niepokój wśród wiernych, namawiałem by podkradać z tacy, gasiłem świece, sprawiałem że szyby pokrywały się siateczką pęknięć...
Do swojej poniedziałkowej akcji wybrałem średni kościół położony w oddaleniu od miasta. Takie kościoły zwykle nie mają obstawy aniołów. Gdy dotarłem na miejsce zostałem zaskoczony, przy wejściu do kościoła stał boski posłaniec. I to nie byle jaki bo był to Archanioł, mogłem to poznać po charakterystycznych dużych, złotych skrzydłach. Na początku chciałem uciec, ale potem pomyślałem, że nie mogę wiecznie uciekać przed moim przeznaczeniem. Jeśli dane jest mi zginąć z ręki anioła to trudno. Pytacie jak anioł może zginąć skoro jest nieśmiertelny? Ano nieśmiertelność anioła polega na tym, że może się odrodzić. Niestety proces odradzania jest długi i bolesny, przynajmniej dla upadłych aniołów, nigdy nie umierałem jako Boski anioł ale dałbym sobie głowę uciąć, że takie odrodzenie po śmierci jest o niebo przyjemniejsze i zapewne krótsze. Archanioł nie wydawał się zaskoczony moim widokiem, istoty boskie potrafią doskonale panować nad emocjami.
- Witaj Azazelu ? powiedział gdy się przybliżyłem, nawet nie wyjął miecza, mogłem to wykorzystać zabijając go szybko nieuzbrojonego ale miałem swoje zasady, mimo to przezornie moja prawa ręka spoczywała na rękojeści miecza.
- Witaj Gabrielu, najsławniejszy wśród Archaniołów. Co tu robisz? Zawsze myślałem, że tacy jak ty trzymają się bliżej wspaniałych pałaców 7 nieba ? odpowiedziałem mu spokojnie.
- Może przejdziemy się i porozmawiamy? ? zaproponował Gabriel robiąc zapraszający ruch ręką.
- Już rozmawiamy, a co do chodzenia to wolę latać ? odpowiedziałem.
- To lećmy ? zgodził się Archanioł uśmiechając się przyjaźnie.

Poniedziałek rok 2006 17 15 Ziemia

Gdy już szybowaliśmy wysoko nad ziemią Gabriel pierwszy się odezwał.
- Pytałeś się dlaczego tu przybyłem... jestem tu z polecenia Boga...
- Duża rzecz ? mruknąłem. Archanioł kontynuował jakby mnie nie usłyszał.
- ... który zwrócił uwagę na twoje ostatnie poczynania.
- Co? ? krzyknąłem zdziwiony ? Przecież i tak robię mniejsze rzeczy od tych które robiłem choćby parę lat temu! Mój miecz nie posmakował anielskiej krwi od czasów Hitlera!
- Właśnie o to chodzi! ? krzyknął Gabriel akcentując wyraz ?to? ? Bóg dostrzegł twoją poprawę i chce dać Ci szansę! Możesz znowu być jednym z nas!
- Nie! ? krzyknąłem jeszcze bardziej zdziwiony.
- Tak! ? odkrzyknął rozbawiony moją reakcją Archanioł.
Przez dobre kilka minut obaj milczeliśmy, aż w końcu powiedziałem na głos to co myślałem.
- To niemożliwe, za dużo złego zrobiłem! Nie oddałem hołdu Adamowi mówiąc : ?Syn ognia nie będzie się kłaniał synowi ziemi?, dołączyłem do stronników Lucyfera i Satanaela, wynalazłem broń białą i podzieliłem się tym wynalazkiem z ludźmi! Obcując z ludzkimi kobietami spłodziłem wielu Nefilimów! Między innymi przeze mnie Bóg musiał zesłać potop by zniszczyć tych mieszańców! Przez całe swoje życie byłem arogancki i dumny, wiernie stałem przy Lucyferze, jak ten obalił rządy Satanaela w Otchłani! Dręczyłem tylu ludzi, których przecież Bóg tak kocha! Nie, Gabrielu dla mnie nie ma już przebaczenia.
- To, że widzisz tak wyraźnie swoje grzechy tylko dowodzi tego, że jesteś godny przebaczenia! Naprawdę się zmieniłeś Azazelu!
- Bóg mi nie przeba...
- Przecież po coś mnie wysłał! Bóg nie czyni niczego na darmo. ? przerwał mi gwałtownie- słuchaj zdaje się, że nie znasz tego czego nauczał Jezus Chrystus.
- Miłosierdzie... ? nie wierząc, że ono może dotyczyć też upadłego anioła.
- Przypomnij sobie przypowieść o synu marnotrawnym! Przecież ją znasz.
Znowu nastąpiło milczenie, ciszę wypełniał tylko łopot anielskich skrzydeł, w końcu po burzy myśli mającej miejsce w mojej głowie znowu się odezwałem.
- A co z innymi aniołami? A co z ludźmi? Zawsze będę kojarzony z otchłani?ą, ciemnymi mocami i tym co najgorsze, będę takim wyrzutkiem jak Abaddon.
- Och, Abaddon nie przejmuje się tym co mówią inni. Jemu wystarczy to co myśli o nim Bóg Azazelu ? powiedział Gabriel, po czym dodał ? tobie też to powinno wystarczyć.
Mimo tych argumentów ja nadal nie byłem przekonany.
- A co z moim ogólnym wizerunkiem? Po Hebrajsku moje imię oznacza ?złowrogiego niepohamowanego boga, uosobienie zła i nieczystości?. W literaturze pisze ? nauczył mieszkańców ziemi wszelkiej nieprawości?, nieprawi są określani mianem ? ludzi Azazela?. No i co powiesz na to Gabrielu?
- To wszystko da się zmienić! ? powiedział Archanioł przekonująco ? musisz tylko chcieć!
- A co z moimi towarzyszami z otchłani? ? spytałem się myśląc głównie o moich towarzyszach broni i sukkubusach płci żeńskiej.
- Może jak zobaczą twoje szczęście oni też się nawrócą? A co do kobiet to chyba nie wątpisz, że to anielice są najpiękniejsze ? powiedział Gabriel a ostatnie jego zdanie dowiodło, że potrafi czytać w myślach. Znowu długo milczeliśmy.
- A co z ?kościołem Azazela? w Stanach Zjednoczonych? ? spytałem się jeszcze.
- Objawisz się im i powiesz, że wcale nie jesteś najwyższym bóstwem i żeby ci nie oddawali czci. Zaśmiałem się na głos, po raz pierwszy od wielu lat poczułem się szczęśliwy.
- Dobrze, zgadzam się , ukorzę się szczerze przed Bogiem, chcę być znowu jego aniołem! ? powiedziałem śmiejąc się z ulgi jaką odczuwałem podjąwszy wreszcie decyzję.
- Polećmy jeszcze do mojej ziemskiej siedziby, muszę zniszczyć będące tam znaki i artefakty okultystyczne, zerwę całkowicie z moją przeszłością.

Poniedziałek rok 2006 19 45 Ziemia

Mój ziemski dom był dużą wygodną rezydencją zbudowaną w stylu gotyckim. Bardzo lubiłem ten niepowtarzalny klimat będący w strzelistych, kamiennych budynkach z kolumnami. Gdy dotarliśmy na miejsce, otworzyłem zapieczętowane zaklęciami duże drzwi i zaprosiłem Gabriela do środka. Dzięki jego pomocy udało mi się zniszczyć wszystkie przedmioty rodem z otchłani w trochę ponad pół godziny. Po skończonym sprzątaniu piliśmy razem z Gabrielem wino w moim salonie, nagle usłyszeliśmy łomotanie do drzwi. ?Nie zapieczętowałem ich po otwarciu? ? przypominałem sobie, ale było już za późno. Drzwi rozwarły się z hukiem. Wybiegłem na korytarz i zobaczyłem stojących tam starych znajomych. Kilkudziesięciu upadłych aniołów pod dowództwem Lauviatha stało w moim holu patrząc się na mnie drapieżnie. ?Szlag by to trafił, gdybym nie zbudował tak wielkiego domu, nie zmieściło by się tylu w holu. Przeklęty styl gotycki? ? pomyślałem pół żartem, pół serio.
- Impy które obserwowały twój dom doniosły nam ,że wróciłeś do domu w towarzystwie Archanioła Gabriela. Wiemy, że tu jest, nikt nie opuszczał tego domu... ? powiedział Lauviah wychodząc na przód.
- A więc śledziliście mnie, tak? ? przerwałem mu agresywnie.
- No... wiesz to co się ostatnio z tobą działo, ta degeneracja diabelskich atrybutów... zmieniłeś się Zazalu ? powiedział diabeł dobywając miecza.
- Po pierwsze : nie nazywaj mnie ?Zazalem?, po drugie nie dobywaj miecza w moim domu! Po trzecie musisz wiedzieć, że zamierzam przestać być upadłym aniołem, więc nie masz tu nic do roboty. Zjeżdżaj stąd! ? krzyknąłem jednocześnie sięgając rękami pod skrzydła w poszukiwaniu dwóch karabinów maszynowych (oczywiście różniących się znacznie od tych które wy znacie). Lauviath skrzywił się z obrzydzeniem jak niewinna anielica gdy się zaklnie w jej obecności.
- Daję ci ostatnią szansę, ze względu na twoje przeszłe zasługi dla Otchłani. Odsuń się, wydaj nam Gabriela a zapomnimy o tym ci powiedziałeś.
- Nie! To ja daję ci ostatnią szansę! Wynoś się! ? krzyknąłem chociaż wiedziałem, że Lauviath się nie cofnie, nie przy takiej przewadze liczebnej. Błyskawicznie wyjąłem dwa karabiny maszynowe spod skrzydeł, nie byłem człowiekiem więc mogłem strzelać z dwóch naraz, i tak też zrobiłem. Lauviath nie zdążył nawet się zasłonić skrzydłami, zginął pierwszy bluzgając krwią. Inne diabły były tak zaskoczone, że przez chwilę stały jak skamieniałe. Wykorzystałem to strzelając do nich prawie bez celowania, przez to, że byli zbici w tak ciasną grupę każda moja kula trafiała celu. Strzelałem aż do momentu w którym usłyszałem trzaski pustych magazynków. Przede mną piętrzył się mały stosik ciał ? najbardziej ucierpieli ci, najbliżej mnie, większość diabłów jednak nie zginęła, ale prawie wszyscy w zasięgu mojego wzroku byli ranni. Odrzuciłem dymiące karabiny i dobyłem miecza który własnoręcznie stworzyłem. W końcu byłem wynalazcą broni białej. Obok mnie pojawił się Gabriel z ognistym mieczem w dłoni. Dodał mi otuchy przyjaznym spojrzeniem które zdawało się mówić : ? Wszystko będzie dobrze, tylko wytrzymaj?. I na Boga zamierzałem wytrzymać! Rzuciłem się do przodu, stanąłem ostrożnie na stosie ciał, miałem teraz niewielką przewagę wysokości chociaż z drugiej strony musiałem uważać by utrzymać równowagę. Bez trudu siekłem przeciwników po głowach. Ucięte czerepy i ręce latały wokół mnie, krew lała się tak gęsto jakby padała ze sklepienia niczym deszcz. Kiedyś czarne, kamienne cegły pokryły się czerwienią pomieszaną z szarą zawartością wnętrzności. Wpadłem w szał bojowy, każde moje cięcie zabijało albo pozbawiało członków czyniąc niezdolnym do walki, czułem się jak sam Abaddon ? Anioł Zniszczenia. Zdawało się, że żadne ostrze nie jest w stanie mnie dosięgnąć. Niestety moi wrogowie początkowo zaskoczeni moim dużym oporem później natarli ze zdwojoną siłą, w pewnym momencie zachwiałem się na niestabilnej powierzchni co wykorzystał jeden z diabłów długą włócznię w nogę. Mimowolnie, pozbawiony siły jednej z nóg upadłem na kolana i stoczyłem się ze sterty ciał wprost pod nogi diabłów. Naraz opadło na mnie kilkadziesiąt ciosów zadanych toporami, mieczami, włóczniami i pałkami ćwiekowanymi żelazem. W jednej chwili przestałem widzieć i słyszeć cokolwiek, przypuszczałem ? bo już przestałem czuć, że moje ciało stało się mięsną sieczką. Przed oczami miałem czerwień, która zamieniła się po chwili w czerń. Trwało to zaledwie chwilę, po czym oślepił mnie blask jasnego światła. Poczułem własne ciało które było... całe. Zamrugałem powiekami i zacząłem widzieć. Byłem w średnim, przepięknym pokoju. Leżałem na wspaniałym łożu z baldachimem wyszywanym w sceny biblijne, podłogę pokrywał miły, wzorzysty dywan, ładne dębowe meble wypełniały pokój. Wstałem i podszedłem do dużego lustra z pozłacaną ramą, które stało w rogu, przy szafce na ubrania. Ujrzałem siebie nago , byłem znów piękny tak jak parę tysięcy lat temu, kasztanowe włosy, błękitne oczy, śnieżnobiałe, duże skrzydła pozłacane na końcówkach. Znów byłem aniołem. Boskim aniołem. Podbiegłem do okna i je otworzyłem, wyjrzałem na zewnątrz. Brukowana srebrem ulica, piękne niebieskie niebo pokryte pierzastymi chmurami, pozłacane budynki i ludzie z aniołami przechadzający się beztrosko po pobliskich rajskich ogrodach. Znów byłem w niebie, siódmym niebie.

Zostawiłem ten pamiętnik na ziemi byście, wy śmiertelnicy uświadomili sobie, że skoro nawet diabeł może się nawrócić i doznać boskiego miłosierdzia, to może tego dokonać każdy z was.

Opowiadanie napisane w I klasie Liceum jako praca domowa.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z góry zaznaczam, że powyższych tekstów jeszcze nie przeczytałem - bo jednak nie miałem dostatecznie dużo czasu ani chęci. Sorry. ^_^' Nadziei nie będę robił - jeśli przeczytam, to przeczytam, a jeśli nie, to trudno się mówi. A ten post się tu znalazł, gdyż po prostu chcę odpowiedzieć na kilka rzeczy, a boję się, że się jeszcze zdezaktualizują. ;]

Całkiem, całkiem... Myślę, że opinię były pozytywne także dlatego, że to twój debiut :smile:

No, taki kompletny debiut to nie - w końcu w tym temacie prezentowałem jeszcze ze dwa opowiadania (oba w klimatach mangowych ;])... A że przeszły bez echa? Cóż, nie narzekam - za szczyt wyrafinowania ich nie uważam. ;] No, ale jeśli miałeś na myśli mój debiut w kwestii poważnego podejścia do gatunku fantasy - wtedy tak.

Za drugim razem coś takiego nie przejdzie, koniecznie zmień formę pracy! I trochę wyszarz postacie i wydarzenia, bo na moje są troszeczkę zbyt jednoznaczne i za bardzo przejaskrawione. Ale ogólnie, całkiem dobrze się zapowiadasz.

Hm, dzięki. (Miałem na czym ćwiczyć w końcu...)

Powiem tak - jeśli uwagi dotyczące twojego opowiadania sprawią iż przestaniesz pisać to dobrze, bo widocznie nie starczyło ci zapału do tego. Jeśli zaś zmobilizują cię do nieustannej poprawy jakości twoich wyrobów to będzie to z korzyścią dla wszystkich. Jak dla mnie uczciwa zamiana.

No i OK. :) Jak już zresztą pisałem - pochwały cieszą, ale krytyka się przydaje. Na pewno więc coś z tego wyjdzie.

Jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza: na podsumowanie dwóch tygodni publikacji (znów z opóźnieniem...) doszły jeszcze dwie opinie co do mojego opowiadania. Jedną wyraziła Kathai w moim profilu (nie trzeba długo szukać, w końcu wiele spamu u mnie nie ma ^_^), a drugą niejaka Dirhavana w Jaskini Behemota (skomentowała moje opowiadanie w miejscu, gdzie je zamieściłem). Do tego wystawione mu oceny też są całkiem wysokie. Innymi słowy, jest dobrze - choć zawsze mogłoby być lepiej. ;) I druga rzecz: moim następnym etapem będzie chyba wysłanie swojego dzieła do redakcji jakiegoś czasopisma poświęconego fantastyce do oceny, bo słyszałem, że jest to możliwe... Któremu najlepiej je wysłać? Jak się dowiem, to wtedy pewnie kupię takie pismo i zobaczę, jaki jest adres e-mail do jego redakcji. ;] (No co... Się pozna jeszcze opinię takowej. ;))

Kolejna informacja: niedawno zacząłem pisać kolejne opowiadanie ze smoczym rycerzem w roli głównej! Można się cieszyć, bo akurat złapałem wenę na początek (ale trzeba jeszcze ukrystalizować fabułę, bo mam głównie koncept i kilka napisanych w głowie scen). Mimo to uważam, że się z lekka zapędziłem... Spodziewajcie się go w dniu, który nazwę: "when it's done". Czyli pewnie na wakacje, o ile znów się tak nie przeciągnie. ;)

Aha, i wybaczcie, jeśli ostatnio w tym temacie jestem zbyt monotematyczny - ale "Smoczy rycerz" to w końcu "opowiadanie mojego życia", prawda? :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam.

Skoro jest temat to może i ja pochwalę się swoim beztalenciem, sezon na lody otwarty więc i temat aktualny. Proszę zatem wyżąć spocone koszulki czas na:

Mokry sen lodziarza.

Kiedy zatrudniałem się w firmie sprzedającej lody, nigdy nie przypuszczałem, że przyzwyczaję swoje uszy do ?dzingla? ryczącego psychodeliczne rytmy, z gigantofonów sterczących nad chłodnią. Obrzydliwa melodyjka w Mózg wpadająca i nie chcąca z niego wyleźć, dręczyła mnie nocami kiedy próbowałem zasnąć a przewracałem się z boku na bok. Nocne koszmary, jakimi byłem dręczony, zawsze zaczynał swym występem bujający się na skrzypiącym, wiklinowym fotelu niezdarnie umalowany szminką klaun. Klaun ubrany w obcisłe żółto czerwone paski, kiwał sie i śpiewał wulgarne słowa pod batutą zakręconego Rożka Algidy. By w mgnieniu oka zamienić się w autobus miejski, do którego szyb przyklejone pyzate gąby dziecięce nuciły przykrą mi melodię. Co noc budziłem się w kałuży własnego potu.

Byłem już na skraju wyczerpania, kiedy spotkałem Ją. Zatrudniła sie w tej samej firmie i sprzedawała lody, tak jak ja. Jej niebieskie spojrzenie, było jak przebłyski błękitu na burzowym niebie, o ciemnych chmurach gęstych włosów opadających na policzki. Spotykaliśmy sie codziennie na sali odpraw, gdzie szef tego całego przedsięwzięcia przydzielał nam różne trasy. Zawsze tak daleko od siebie. Wieczorami, zmordowani jak i pracą tak i? dzinglem? powracaliśmy pustymi chłodniami do firmy, gdzie na zapleczu kto pierwszy wrócił szykował drugiemu kawę. Była wtedy okazja by w współzawodnictwo jakim obarczał nas szef, tą wewnętrzną firmową nienawiść zamienić w śmieszne historyjki o klientach wozu z lodami.

Mój rytm życia zmienił się zupełnie, cały ten zagmatwany świat przestawał dla mnie istnieć gdy tylko byliśmy ze sobą, kiedy tylko mieliśmy czas się spotkać w wirze codziennych obowiązków. Skończyły sie nocne koszmary, klaun odszedł w zapomnienie, śniła mi sie w zamian Ona, każdej nocy. Te sny wydawały się być o wiele lepsze od rzeczywistości z którą zaczynałem powoli tracić kontrakt.

Pewnego dnia nareszcie nasze drogi skrzyżowały się, było to w Sierakowie, nasz dyspozytor , albo i sam diabeł pomylił trasy. Stała biedna, umęczona, oparta o wóz, który stracił powietrze w jednym z kół. Chętnie zakasałem rękawy, mając pierwszy raz okazję pokazać swoje męstwo. Kiedy cały utytłany wyjąłem zabłocone koło zapasowe, ona zdjęła bluzkę by wytrzeć nią moje spocone czoło. Było tak gorąco, a robota równie wyczerpująca (bo jakiś baran zbyt mocno dokręcił śruby).Nie stawiałem żadnego oporu kiedy, jej włosy opadły na moje ramię, a jej język wwiercił się w moje ucho, zaprosiła mnie zachęcającym gestem do chłodni i zamknęła za nami drzwi...usłyszałem chichot klauna, między nogawkami trzymał zakręcony Rożek Algidy. Rożek zdaje się śpiewał. Ryk klaksonu na ulicy zerwał mnie z poduszki, pobiegłem do łazienki, włożyłem głowę pod zimna wodę i cały drżący wpatrywałem się w pęknięte lustro. To tylko sen lecz w uszach brzmiał znów ten nachalny song.

Kolejny dzień w pracy, kuśtykałem korytarzem, z windy wyszła Ona. Bałem się spojrzeć jej w oczy, ale zdaje się nie zauważyła mnie nawet. Zabrałem z garażu lodziarnię ruszając w trasę. Specjalnie kluczyłem zbaczając z wyznaczonej mi działki by jej nie spotkać. Stała na poboczu niczym ze snu, tylko że bluzkę miała już zdjętą, siłowała się z kołem. Udałem że jej nie widzę i skręciłem gwałtownie w inną uliczkę.

Z tyłu kabiny rozległo sie chrobotanie. Serce skoczyło mi na ramię. To zakręcony rożek Algidy przewiercił sie przez chłodnię i wskoczył na kierownice.

-Zawracaj stary, tym razem idziemy na całość!

I tyle.

Pozdrawiam.

Radek.

Edytowano przez Dziadparyski
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oto jest. Mój literacki debiut. Mocno inspirowane Wiedźminem, trochę mangą. xD Więc proszę, poznajcie Marjane i Ofkę - zapraszam do lektury ,,Kosy"!

Dzień nad miastem krzyżackim Thorn właśnie dobiegał końca, kiedy w ostatniej chwili przed zamknięciem bram miejskich za mury wkroczyły dwie zakapturzone postacie. Wyższa, trzymająca niższą za rękę skierowała się do położonej niedaleko karczmy ,,Pod Aniołem?. Nieco uważniejszy obserwator mógłby dostrzec, iż są to dwie istoty płci żeńskiej? A widok dwóch, zakapturzonych, samotnych kobiet należał w Toruniu do rzadkości.

***

Marjane i Ofka ? bo takie też były imiona owych osobniczek ? weszły do zadymionego pomieszczenia. Starsza ? Marjane ? skierowała się do karczmarza.

- Witajcie, szanowny panie ? odezwała się dźwięcznym głosem ? ja i moja siostra szukamy izby na noc. Masz może jakąś wolną?

- Po schodach w górę, pierwsze drzwi na lewo? Panienko. ? dodał po chwili wahania, miał bowiem wrażenie, że nieznajoma jest dziwnie podobna do zaginionej przed laty córki jednego z rycerzy, panienki Marii Izabeli.

***

Dziewczęta weszły do pokoju. Ofka od razu przycupnęła w kącie i wbiła swoje sowie oczy w Marjane. Ta zaś zdjęła pelerynę i ułożyła na łóżku duży pakunek.

- Marjane ? spytała cicho dziewczynka ? co to jest?

- Mój nowy miecz. Dwuręczny, kryształowe ostrze, srebrne okucia. Na ludzi. ? odparła zapytana. W jej głosie nie było nawet nutki rozbawienia ? Siostro, przypomnij mi, co właściwie robimy w Thorn?

- Wezwał nas mistrz Mikołaj. Jego kuzynkę, panią Annę, prześladuje duch jej siostry, Luizy. Luiza zginęła dziesięć lat temu w pożarze sierocińca na obrzeżach miasta.

- I dopiero teraz nas wezwał? Mógł to zrobić kilka lat temu.

- Marjane, pięć lat temu uciekłyśmy z zamku. Nie mógł nas wtedy wezwać, bo nie parałyśmy się się wtedy łowami duchów i bestii. ? stwierdziła rozdrażniona Ofka.

- Dobrze, już dobrze? Nie złość się tak. Obiecuję, że kiedy tylko odeślę ducha Luizy, wyjedziemy stąd. Sama nie mam ochoty przebywać tak blisko ojca? - westchnęła dziewczyna i pogrążyła się we wspomnieniach.

***

Pięć lat temu obie dziewczynki były szlachciankami. Córki wysoko postawionych rycerzy Zakonu Krzyżackiego, panienki Maria Izabela i Klaudia Ewelina. Radość i słońce miasta. Pewnego dnia, Maria niechcący usłyszała, za kogo planuje ją wydać jej ojciec? Chciał ją wydać za Fryderyka, handlarza zbożem. Maria nie lubiła Fryderyka. Fryderyk nie lubił Marii. Wniosek był prosty: trzeba było uciec z miasta. Pewnego wieczoru, wzięła swoją przybraną siostrę, Klaudię i wraz z nią wymknęła się z miasta. Przybrały nowe imiona: Maria stała się Marjane, a Klaudia ? Ofką. Przez pięć lat włóczyły się po całej Polsce polując na duchy, wampiry i inne bestie? W tym te ludzkie. Nigdy jednak nie zapuściły się w okolice Torunia ? prawdopodobieństwo, że któryś z rycerzy je pozna, było zbyt duże. Teraz jednak otrzymały wezwanie od zaprzyjaźnionego maga, mistrza Mikołaja z Padwy. A kiedy w grę wchodziło ujrzenie starszego z jego uczniów, Maurycego, dla Marjane nie było żadnych granic.

***

- Marjane, ale jakim cudem twój miecz ma kryształowe ostrze? Kryształ jest kruchy. ? zapytała Ofka, kiedy były już w pobliżu pracowni Mikołaja.

- Mikołaj nie jest jedynym magiem. Są różne sposoby na utwardzanie przedmiotów. ? odparła wymijająco dziewczyna, otwierając drzwi.

Weszły do środka. ściany były całe zastawione regałami wypchanymi różdżkami, szklanymi kulami, składnikami alchemicznymi i księgami. Sam właściciel ? chudy staruszek z długą, białą brodą ? wykłócał się o coś ze stojącymi przed nim młodzieńcami i wysoką dziewczyną.

- Mikołaju, nie przeszkadzam ci? ? spytała się niewinnie Marjane, podchodząc do niego.

- Zaraz się tobą zajmę, tylko wytłumaczę Rhodzie, Maurycemu i Teodorowi czemu nie chcę ich wpuścić do piwnicy ? odparł zjeżony mag.

W oczekiwaniu na niego dziewczęta przeszły do jego gabinetu. Stało tam wielkie lustro i obie miały pierwszą od dłuższego czasu okazję zobaczyć swoje odbicia. Obie były ładne, ale każda na inny sposób. Dziesięcioletnia Ofka miała złote loki i wielkie, orzechowe oczy ? wyglądała jak lalka ? a piętnastoletnia Marjane miała wiecznie potargane, czerwone włosy do ramion i oczy barwy młodych liści. Z dwuręcznym mieczem przewieszonym przez plecy wyglądała dość dziwnie.

- Witaj, łowczyni duchów. Widzę, iż postanowiłaś powrócić do miasta. ? odezwał się mag, wchodząc do pomieszczenia.

- Mikołaju, jestem ci winna wiele. Nic dziwnego, że postanowiłam się odwdzięczyć.

- Właściwie, to nie pomagasz mi, tylko Annie? I Luizie ? poprawił ją mag.

- Mniejsza o szczegóły. Co się stało z Luizą?

- Pamiętasz pożar sierocińca? Był dziesięć lat temu. Nikt nie przeżył, budynek w ruinie.

- Pamiętam.

- Siostra Anny bawiła się tuż obok. Nie miała szans na przeżycie? - zwiesił głowę Mikołaj.

***

Dziewczęta wyszły z warsztatu maga na parną ulicę. Obok nich przebiegły trzy świnie ? jedna z zakrwawionym ryjkiem. Marjane westchnęła na ten widok i skierowała się do domu Anny, znajdującego się na jednej z ładniejszych ulic. Kiedy dotarły na miejsce, zobaczyła stojącą w oknie, wpatrującą się w niebo młodą kobietę. Zawołała do niej:

- Pani Anna Grodzieżko?

- Tak, moja droga. Jestem Anna. Ty zaś z pewnością jesteś Marjane ? odpowiedziała melodyjnie kobieta, zwracając na nią swoje smutne oczy ? zapraszam was do środka. Tak, twoją siostrę też.

Znalazły się w typowym domu bogatej rodziny ? mąż Anny, Szymon, był znanym i poważanym kupcem. Przeszły do pokoju, w którym gospodyni zgromadziła pamiątki po swojej siostrze.

- Nie jestem ich w stanie wyrzucić. Mam wrażenie, że jest w nich jej dusza? Ale ta dusza mnie prześladuje.

- Jak to?

- Słyszę jej głos. Mówi do mnie. Czasami? Czasami mi się pokazuje. Raz zaczęła kierować moimi ruchami.

Siedząca w pokoju, widmowa dziewczynka wstaje. Podchodzi do innej? Należącej do świata żywych. Wie, że tamta ją widzi. Wie, że tamta żywa przyjmie jej dar.

- Anno, posłuchaj. Moim zadaniem jest przyniesienie duszy Luizy spokoju. Obie na pewno chcemy, żeby przeniosła się tam, gdzie powinna być już od dawna. ? powiedziała poważnie dziewczyna.

Duch wyciąga przed siebie ręce. Dotyka nimi czoła żywego dziecka, przenika go. Tamta zamiera.

- Widzisz mnie. Czujesz mój dotyk. Słyszysz mnie. Jesteś Duchowidząca. Jak ja. Przyjmij resztę tego daru? Przyjmij moje przekleństwo.

Żywa dziewczynka zamyka oczy, zaciska zęby. Stara się nie krzyczeć. Nie udaje jej się to.

- Ofka, co się stało? Ofka! ? krzyczy Marjane, potrząsając dziewczynką.

- Ona tu jest! Ona tu jest! Mówi do mnie! Powiedz jej, żeby przestała! ? krzyczy przerażona dziewczynka.

- Luizo, ty nie żyjesz? Odejdź! Odejdź stąd, wróć do swoich! ? woła wściekła dziewczyna.

Duch dziewczynki uśmiecha się ponuro. Jeszcze jedna rzecz i wróci do swoich? Ale nie w zaświaty. Porusza rękoma i obok żywej dziewczynki upada kosa. Jej ostrze lśni groźnym blaskiem, trzonek jest z polerowanego, czarnego drewna.

- Przenajświętsza Matko? Co? Co to jest? ? cofnęła się z przerażeniem Marjane.

- Luiza. Uważała, że jest wcieleniem Śmierci? Czasami brała z piwnicy kosę. ? odpowiedziała ponuro Anna.

W tym czasie Ofka przestała krzyczeć. Jej oczy bardzo ściemniały ? były niemal czarne. Wzięła do ręki kosę i podpierając się nią, wstała.

- Luiza nie była wcieleniem Śmierci. Ona była Duchowidząca ? powiedziała poważnie ? widziała niespokojne duchy. Owszem, była dla nich śmiercią, ale tą dobrą. Kosą odsyłała je w zaświaty? A te, które nie chciały odejść, włączała do swojego Orszaku. Kosa była jej berłem, jej różdżką. Teraz mi oddała swój symbol? Muszę znaleźć Orszak.

- Ofka, dobrze się czujesz? ? pyta przestraszona dziewczyna.

- Myślę, że brat Mikołaja ? brat Ambroży, jest księdzem Zakonu ? będzie wiedział, o co dokładniej chodzi ? powiedziała nagle Anna ? idźcie do niego. O tej porze powinien być w kościele, w zakrystii.

Marjane pospiesznie pożegnała się z gospodynią i niemal ciągnąc Ofkę po ziemi, ruszyła do pobliskiego kościoła.

***

Weszły do zakrystii. Ambroży ? zgodnie z przewidywaniem Anny ? był w środku.

- Niech będzie pochwalony. Ojcze, mam do ojca nietypową sprawę ? zaczęła bez zbędnych ceregieli Marjane ? zna się ojciec na nieco bardziej zaawansowanych egzorcyzmach?

- Pochwalony, dziecko. Rzeczywiście, jest to dziwna sprawa? Zależy, na co ci potrzebne te egzorcyzmy ? powiedział z namysłem duchowny ? jeżeli, na przykład, podejrzewasz, że twój sąsiad jest lykantropem, to najlepszym egzorcyzmem będzie popukanie się w głowę.

- Nie, ojcze. Chodzi o niespokojną duszę, nawiedzanie, częściowe opętanie i duchowidzenie ? odparła poważnie dziewczyna ? oraz o coś, na co pewna osoba mówi ,,Orszak?.

- Czy nie chodzi ci przypadkiem o duszę mojej krewnej, Luizy? ? spytał zdziwiony mężczyzna ? jeśli tak, to jedyne, co może jej pomóc, to spełnienie jej? Prośby. To najsilniejsza dusza, z jaką miałem kiedykolwiek do czynienia.

- Ojcze? Jest ojciec duchownym, nie egzorcystą. Skąd ma ojciec taką wiedzę?

- I ja i mój brat Mikołaj studiowaliśmy w Padwie. On wybrał magię, a ja ? religię? Ale pewna szczególna osoba podszkoliła mnie w egzorcyzmach ? uśmiechnął się do swoich wspomnień ? ale wracając do naszej rozmowy, spróbuję ci wyjaśnić, czym jest Orszak. Jeżeli jakaś osoba umrze, nie kończąc wszystkich spraw na tym świecie, staje się niespokojną duszą. Osoba o wystarczającej sile ducha może zmienić dowolny przedmiot w swego rodzaju berło i za jego pomocą rozkazywać napotkanym duszom. Jeżeli nie da się opętać żądzy władzy nad żywymi ludźmi, może włączyć każdą duszę do swojego Orszaku. W przypadku Luizy, berłem stała się kosa. Jej orszak składał się głównie z dziecięcych dusz. Ale teraz najwyraźniej uznała, że na nic jej ten? Dar po śmierci. Czy wiesz, komu postanowiła go przekazać?

- Mojej siostrze ? szepnęła z bólem w głosie dziewczyna ? Ofka ma znaleźć Orszak i go przebudzić.

- Wszystko wskazuje na to, że Luiza, tuż przed śmiercią uśpiła wszystkie dusze. Kazała im zapaść w sen w jakimś odosobnionym miejscu? Ale uwierz mi, nie wiem, gdzie to może być.

Widmowa dziewczynka krzywi się z furią i wyfruwa z budynku. Kieruje się do ukrytej pod ziemią krypty. Jest tam około setki uśpionych, dziecięcych dusz. Niewinnych, nie zasługujących na swój los. Uśmiecha się z satysfakcją i zaczyna coś szeptać, myśląc o człowieku, któremu przekazała swoje przekleństwo.

Ofka nagle zobaczyła wszystko niesamowicie ostro. Poczuła, że coś ją ciągnie w kierunku drzwi. Usiłuje się odezwać, ale nie jest w stanie. Jakaś niezwykła knebluje jej usta.

Człowiek się zbliża. Przejmie Orszak, przejmie ich, zabierze ich spokój. Da mi ciało, da mi serce, da mi życie.

Marjane widząc wstającą Ofkę zerwała się z krzesła. Dziewczynka idzie chwiejnie, jak marionetka prowadzona niepewną ręką.

Krok po kroku, metr po metrze. Zbliża się. Zemsta, śmierć, radość. Ona idzie.

Dziewczynka idzie w kierunku domu Mikołaja. W ręku trzyma kosę. Ludzie na jej widok milkną i bledną. Widzą w niej Piekielne Dziecko ? zwiastun śmierci.

Chodź do mnie. No chodź. Sława i chwała są tutaj, uśpione, są tutaj dla ciebie.

Wchodzi do domu. Na jej widok Mikołaj i jego uczniowie milkną, sztywnieją. Kieruje się do piwnicy. Jest tam klapa w podłodze, za nią schody. Wchodzi na nie?

Marjane widząc schodzącą po schodach dziewczynkę idzie za nią. Nie chce jej opuścić.

Żywa wchodzi do krypty. Widzi dusze. Czekający na nią Orszak. Luiza rusza ku niej, staje naprzeciwko, uśmiecha się.

Ofka widzi dziewczynkę stojącą naprzeciw niej. Zamiera. Dziewczynka robi krok? I jeszcze jeden? I kolejny? I wchodzi w jej ciało. Czuje widmowe ręce władające jej rękoma, nogi robiące kroki jej nogami, palce ściskające kosę.

Nareszcie. Chwila zemsty? Chwila zemsty na tym, kto sprowadził na nią śmierć i ból. Jeszcze tylko wyjść stąd? Znaleźć Mikołaja?

Marjane widzi Ofkę wychodzącą z piwnicy. Idzie za nią? Dziewczynka podchodzi do maga, staje naprzeciw niego? Unosi kosę?

Setka dusz budzi się ze swojego snu. Idą za głosem swej przywódczyni? Widzą unoszącą się kosę, oddają się pod jej rozkazy?

Czarodziej wie, że nadeszła chwila kary za jego grzech? Albowiem dziecka zabicie to największy z grzechów śmiertelnych? Wszyscy bowiem jesteśmy Dziećmi Bożymi?

Ofka czuje swoje ciało. Czuje władającą nim duszę Luizy. Widzi setkę duchów, gotowych na zabicie maga? Wie, czemu chcą go zabić? Nie może do tego dopuścić?

Luiza patrzy na maga? Dotyka jego ramienia ostrzem kosy? Otwiera usta?

Ostatkiem sił, przed upadkiem w niebyt Ofka odzyskuje władzę nad swoim ciałem. Wypycha z niego Luizę, włącza ją do orszaku.

Ostrze się podrywa, wskazuje na duchy. Dziewczynka wykrzykuje I jam jest waszą panią! Na moje bądźcie więc rozkazy, a brzmią one: w sen zapadnijcie, na ostrza tego śpiew przebudzić się macie! A nie wcześniej? A mowa wasza będzie ,,tak, tak, nie, nie?!

***

- Więc, Mikołaju? Myślę, że powinieneś nam wytłumaczyć tę całą, dziwną sprawę? - powiedziała, wciąż będąca w lekkim szoku, Marjane ? to ty spaliłeś ten sierociniec?

- Eksperymentowałem z przyzywaniem ifrytów żywiołów? No i ognisty ifryt mi się wymknął spod kontroli ? powiedział skrzywiony czarodziej ? nie to, że uciekł? Ale machnął ogonem.

- I od tego machnięcia ogonem spalił się sierociniec, ponad sto osób i dwa domy? ? zapytała z niedowierzaniem Ofka ? ty może daj sobie spokój z przyzywaniem, zajmij się czymś spokojniejszym? Na przykład alchemią.

- I w niefortunnym wybuchu wysadź pół miasta w powietrze. Rzeczywiście maluchu, genialny pomysł ? mruknęła Marjane ? ja na jego miejscu bym się chociaż poszła wyspowiadać.

- Nie mogę. Ambroży mnie pośle do piekła za te grzechy ? pokręcił głową Mikołaj ? po prostu? O, mam pomysł. Dam ci kamień, pozwalający kontrolować te duchy, które masz pod swoje rozkazy.

- Mam kosę. Powinno wystarczyć.

- No właśnie niekoniecznie. Ten klejnocik pozwoli ci się z nimi zjednoczyć, spojrzeć na świat z ich perspektywy? I w ten sposób lepiej nimi kierować.

- No dobrze. Pokaż mi tą błyskotkę ? skapitulowała dziewczynka.

***

Luzia przegrała. Nie zemściła się na czarodzieju? I już nigdy tego nie zrobi. Ale może jej nowa pani będzie równie okrutna, co ona? Z tą myślą pogrążyła się w śnie.

Koniec końców, duch Luizy nie został uspokojony. Ona nadal tam była? Ale już nie jako wyjątkowo mściwy i okrutny poltergeist, tylko zwykła, służąca dusza. Dziewczęta powróciły do równowagi. Ofka nauczyła się władać duszami, zaprzyjaźniła się z uczniem Mikołaja ? Teodorem. Większość czasu spędzała w warsztacie maga, ucząc się o duchach i alchemii. Czasem czuła się obserwowana przez kuzynkę Teodora, Rhodę? Ale może to było tylko przeczucie.

Marjane przyzwyczaiła się do przebywania tak blisko zamku, z którego kilka lat temu uciekła. Przestała chodzić z mieczem przewieszonym przez plecy ? chwilowo w mieście nie była potrzebna łowczyni ludzkich bestii. Nie wiedziała o jednym ? że za jakiś czas zarówno przeszłość, jak i niespokojne dusze dadzą o sobie znać? Ale przecież nikt nie widzi przyszłości ? tak samo, jak pewne jest to, że duchy nie istnieją, prawda?

(Może i) koniec ? ale tylko części pierwszej. Bo każdy koszmar ma swój niewinny wstęp.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zamieszczam moje opowiadanie pt. "Skrzypek"

Proszę o wytknięcie błędów, bo konstruktywna krytyka pozwala się rozwijać.

Było chłodne lato 2009 roku. Miasteczko było bardzo spokojne i ciche. Gdzieniegdzie były tylko powystawiane worki ze śmieciami. Śmieciarka zatrzymała się koło starego, zaniedbanego domu. Dwóch śmieciarzy wyszło, aby pozbierać worki. Jeden z nich przechodząc koło starego domu usłyszał jakby głos płaczącego anioła. Wydobywał się on spod smyczka skrzypiec młodego artysty. Śmieciarz ? wielki miłośnik Mozarta, Straussa i Paganiniego otworzył furtkę i wsłuchując się w dźwięki muzyki bezszelestnie przekroczył próg domu i stanął w drzwiach salonu.

- Nie wysilaj się. Słyszałem cię, jak szedłeś po ogrodzie. ? rzekł chłopak, nie przerywając gry.

- Tylko posłucham ? szepnął śmieciarz. Mimo iż chłopak był młody, na jego twarzy widać było znużenie i doświadczenie, a na głowie szerzyła się siwizna. Gdy skrzypek skończył utwór cichym cis-moll, jego słuchacz spytał:

- Czyj to utwór? Nigdy go nie słyszałem. Przepiękna muzyka.

- Mój.

- Jaki ma tytuł? ? spytał z podziwem w oczach.

- Smutek w cis-minor. Skomponowałem go, gdy umarł mój ostatni towarzysz, wierny pies imieniem Wilhelm. Lubił moją muzykę. Ale czemu mam cię zasmucać i zanudzać?

- Nie, nie przerywaj.

- Siadaliśmy wieczorem przy ogniu i mu grałem. Ale gdzie moje maniery! Nie przedstawiłem się. Antek jestem. ? skrzypek wyciągnął dłoń.

- Paweł. Masz mocny uścisk dłoni.

- Wielu ludzi mi to mówi. Zanim uciekłem z domu, pomagałem ojcu w kuźni. Mając 9 lat, wyruszyłem, by uczyć się muzyki. Było to moje największe marzenie. Jednak nie miałem pieniędzy na instrument. Kradłem i sprzedawałem różne rzeczy u pasera, aż w końcu sprzedał mi po zawyżonej cenie mój pierwszy instrument ? skrzypce. Nie były jakieś specjalne, ale dla mnie były najwspanialszą rzeczą na świecie. Skończyłem pracę u pasera. Grałem na ulicy. W końcu przygarnął mnie starszy pan, nie pamiętam, jak to dokładnie było. Codziennie słuchał jak gram i powtarzał; ćwicz codziennie, bo masz talent. W tym czasie zdobyłem swój pierwszy zeszyt nut ? 24 kaprysy Paganiniego. Słuchając nagrania ze starej płyty gramofonowej nauczyłem się czytać nuty w kilka dni. Niedługo ten pan umarł. A ja zostałem w tym domu z psem i moimi skrzypcami.

Na dłuższą chwilę zapadła martwa cisza.

- Doprawdy, masz talent. Czemu nie pójdziesz na przesłuchanie do konserwatorium? Na pewno są tam jakieś programy stypendialne ? rzekł Paweł.

- Nigdy o tym nie pomyślałem?

- Paweł! Gdzie jesteś? Robota czeka! ? rozległ się głos z zewnątrz.

- Przepraszam bardzo, ale nie jestem tu prywatnie. W pracy jestem. Niestety muszę iść. Bywaj zdrów.

- Żegnaj.

Antka znowu pochłonęła muzyka ? już miał pomysł na nowy utwór. Zaczął go grać. Brzmiał jak okrzyk radości potępionego, który uzyskał zbawienie po latach męki.

Było to dla niego bardzo ważne i znaczące spotkanie; wreszcie uświadomił sobie, że jego muzyka może być ukojeniem nie tylko dla niego samego, ale też dla innych. Zrozumiał w końcu potrzebę gry dla słuchacza. I zaczął starać się zmienić swoje życie

Rok po tych wydarzeniach Antek miał już partnerkę muzyczną i życiową, a także międzynarodową sławę. ?Geniusz współczesnej muzyki poważnej? ? tak o nim pisali i mówili. Rzeczywiście zasługiwał na ten tytuł. A wszystko to, za sprawą śmieciarza Pawła, który dał mu natchnienie...

Poprawione - 20:21

Kopiowanie i rozpowszechnianie wyłącznie za moją zgodą (na PW pisać)

Edytowano przez Jarro
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ogólnie opowiadanie takie sobie i bardzo naiwne poza tym strasznie krótkie. Mam taką jedną ogromną uwagę co do twojego dzieła. Mianowicie jakim cudem Antek zwierzył się śmieciarzowi z całego swojego dotychczasowego życia? Znał go od paru minut... Czy skrzypek zawsze był taki wylewny? :)

Pokusiłbym się o rozwinięcie opowieści bo to wygląda jak jakiś nędzny skrót. Poza tym całkowity brak opisów utrudnia odbiór.

PS Nikt nie przeczytał mojej recenzji? :sad:

Edytowano przez Belutek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Belutku, ja przeczytałam. Cóż mogę rzec? Ładnie napisany tekst. Bardzo ładnie. Poprawna polszczyzna, jakiś rażących byków składniowych czy interpunkcyjnych nie przyuważyłam. Moja jedyna uwaga jest taka, że całość wydaje mi się ciut chaotyczna.

W skali szkolnej dałabym 5.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czasami mam ochotę na napisanie jakiegoś opowiadania. Marzy mi się jakaś dłuższa saga bądź coś w tym rodzaju ale doszedłem do wniosku, że samemu za dużo byłoby roboty. ;D

Byłby ktoś chętny do współpracy przy pisaniu krótszych bądź dłuższych opowiadań w wspólnie wykreowanym świecie? Wymagane doświadczenie : zerowe. Sam go nie mam a chciałbym się po prostu amatorsko pobawić w tworzenie czegoś fajnego.

PS Dziękuję za ocenę recenzji. Swoją drogą chaotyczność to moje drugie imię, będę musiał nad nią popracować. :/

Edytowano przez Belutek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przepraszam za post pod postem ale niedługo zostaniecie świadkami pewnego ważnego dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) opowiadania. Opowiadanie nie jest tylko moją pracą, ramię w ramię ze mną pracowała LadyJokerina! Brawa dla niej za to, że wytrzymała moją natarczywość. Świat w którym rzecz się dzieje to autorskim wymyślonym przez nas świecie Sanvalir. Poznacie dwóch głównych bohaterów. Jednym jest Lee, półelf dowódca kompani najemników który służy wszędzie tam gdzie możni są wstanie wysupłać trochę grosza. Drugim głównym bohaterem eee tzn. bohaterką jest Rannika, młoda dziewczyna, magiczka która po wielu perypetiach została kimś z kim niekoniecznie chcielibyście się zapoznać. Zresztą przeczytajcie to dwuczęściowe opowiadanie a wszystko stanie się jasne.

Zapraszam do czytani, komentowania i pastwienia się nad tym cośmy razem spło... tzn. stworzyli, tak właśnie chciałem rzec. :laugh:

PS opowiadanka spodziewajcie się wieczorem. :)

Edytowano przez Belutek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Coby dłużej nie zwlekać, prezentuję swoją część, traktującą chwilowo wyłącznie o mieście i Rannice.

Horven. Miasto nędzy i biedaków. Ponure miasto opanowanie przez zepsucie i zniszczenie. Mroczna część Marchii Złotych Rzek. Regularnie uspokajane przez Tristrę, było złym miastem. Ale można się przez nie było dostać do tej części marchii, w której były kopalnie i rzeki wypełnione złotem.

Ulicami nie rządził burmistrz. Ulicami rządziły gangi. Biała Gwiazda, Cienista Dłoń, Krwawy Las ? nieważne, który akurat rządził. I tak zawsze było dokładnie tak samo. Ciągły, skrywany pod płaszczykiem normalności, strach. Chęć przetrwania przewyższająca wszystko inne. Pierwotne instynkty, pozornie ukryte, a tak naprawdę tworzące prawa tego miasta.

Rannika Eorhven była w mieście dość długo, żeby dokładnie poznać rządzące nim prawa. A mimo to, cały czas była zdolna do tego, by je złamać. Gdy przybyła do tego przybytku rozpaczy, była samotną sierotą bez szans na przetrwanie w targanej domowymi wojnami krainie. Lecz do czegoś jednak doszła ? doszła do możliwości nauki. Nauki Magii.

W Horven pojawiła się dwa lata temu, w Święto Rhen, bogini ognia. Przez kilka miesięcy snuła się po ulicach, odrzucona z powodu jej zdolności ? naturalnego talentu do rzucania zaklęć. Pewnie nadal by się tak włóczyła, gdyby nie to, że pewnego dnia zadarła z Clay?em ? głową gangu Białej Gwiazdy. Chcąc usunąć z drogi swą przeszkodę, rzuciła zaklęcie Spopielenia. Nie, nie spaliła Clay?a? Ale było bardzo blisko. Wylądowałaby w więzieniu, gdyby nie lokalny mag, Thella. Zabrał ją do siebie, dostrzegł bowiem jej moc. Zaczął ją uczyć: panowania nad Mocą; jej właściwego używania; i wreszcie samych zaklęć. Tak, Rannika był świetną czarodziejką. Jej naturalny talent, połączony z pedagogicznym talentem i cierpliwością Thelli wkrótce dał zadziwiające rezultaty: po roku magii, umiejętności Ranniki dorównywały umiejętnościom jej mistrza.

Ale czy można żyć samą nauką? Otóż nie. Rannika bowiem co noc wymykała się z warsztatu maga i włamywała się do domów, by poczuć dreszczyk emocji. Czasem kradła. Kradła, kradła, kradła, dopóki jej nie złapano. A kiedy już ją złapano, jako seryjna złodziejka wylądowała w więzieniu miejskim.

Thella się od niej odwrócił. Zapewne bardzo długo by siedziała w celi, gdyby nie pewne wydarzenie. Otóż w wielkie święto, Święto Ainhmi, patronki złodziei i zabójców. Bogini Iluzji i Złudzeń. By uczcić to święto, członkowie Białej Gwiazdy napadli na więzienie w celu uwolnienia wszystkich skazanych bandytów. Pewnie by nie dostrzegli Ranniki, zamkniętej w najbardziej oddalonej celi, gdyby nie jedyna dziewczyna w gangu: będąca akurat w wieku Ranniki ? czyli wieku piętnastu lat ? włamywaczka Elisa.

- Clay! Tu jest ktoś jeszcze.

- Cóż, Eliso. Wszystko wskazuje na to, że znalazłaś moją? Znajomą ? tak, to był Clay. Clay, którego w zeszłym roku prawie nie spaliła ? I co ja mam teraz z tobą zrobić? Uwolnić, spalić czy zostawić?

- Clay, nie bądź świnia! Weź ją, może się przydać ? Elisa praktycznie błagała lidera, by uwolnił Rannikę - jestem jedyną dziewczyną, mam tego dość! Weźmy ją!

- Dobrze, już dobrze. Nie krzycz. A ty, podpalaczko, wyłaź z tej celi.

***

Rannika dołączyła do Białej Gwiazdy. Mimo wszystko jednak, nie zdołała przełamać niechęci do Clay?a. Wiadomo, wrogowie od urodzenia. Jakoś jednak funkcjonowali w jednym domu? Biała Gwiazda miała bowiem własny dom. Nic specjalnego, ot, jeden z dziesiątków opuszczonych domów na obrzeżach miasta. Początkowo, męska część gangu ? Clay, Irvin i jego brat bliźniak, Alvin ? chcieli wszystkie obowiązki typu sprzątanie i gotowanie zrzucić na Elisę i Rannikę. Dziewczęta jednak, jako bojowe dusze, wolały walczyć i dwoma pozostałymi gangami o władzę w mieście. ,,Nie jesteśmy kucharkami! My chcemy walczyć? krzyczały. I postawiły na swoim? Ktoś jednak musiał się zajmować sześcioletnim elfiątkiem, Drialem, którego Elisa pewnego dnia z litości przygarnęła.

***

Dni bynajmniej nie mijały im spokojnie. Co dzień jakiś członek Cienistej Dłoni lub Krwawego lasu mścił się za doznane krzywdy? I co dzień odnosił porażkę. Białej Gwieździe bowiem udało się objąć panowanie nad Horven. Brali od kupców haracze, ochraniali kurtyzany, tworzyli miejską legendę. Talenty Ranniki szybko bowiem stały się sławne? Tak samo, jak jej ucieczka z więzienia i rzekomy związek z Clay?em. Tak, mieszkańcy miasta kochali plotki. Ich ulubionym zajęciem było ciągłe obgadywanie, obsmarowywanie, ośmieszanie? Rannikę też chcieli ośmieszyć, lecz coś im nie wyszło. Lub po prostu myśl o jej zemście nie dawała im spać po nocach. Wszyscy pamiętali dzień, w którym ze złości zaatakowała głowę gangu Cienistej Dłoni? Na opisanie tej walki wystarczy jedno słowo: masakra. Prawie go zabiła. Prawie. W ostatniej chwili, Elisa złapała ją za dzierżącą kostur rękę. To ją skutecznie powstrzymało. Stała tylko, dysząc z furii, jej rdzawo ? morska szata była ochlapana krwią zaatakowanego chłopaka. Rudy warkocz rozwiał się, włosy opadły jej na twarz, w której płonęły wściekłością bursztynowe oczy. Wiszący na jej szyi amulet lśnił od mocy, na czubku kostura jarzył się płomień. Tak, Rannika wyglądała jak ucieleśnienie boga furii i zniszczenia. Właściwie, to kilka osób na jej widok odruchowo ułożyło palce w ? ponoć chroniący przed furią ? znak bożka wody.

Dziewczyna prychnęła wściekle i zostawiając swoją ofiarę prawie nieprzytomną ze strachu, ruszyła wraz z Elisą do domu.

***

- Rannika, ty zidiociała do reszty furiatko ? cedził słowa wściekły do granic możliwości Clay ? ile jeszcze razy, do Wielkiej Wszechkurwy, mam ci powtarzać, że NIE MOŻESZ SIĘ RZUCAĆ NA WSZYSTKICH DOOKOŁA?!

- Wiesz Clay, ja przynajmniej się nie rzucam z łapami na każdą dziewkę z zasięgu wzroku, ty niedorobiony głupcze! ? magiczka nigdy nie pozostawała mu dłużna w obelgach ? Gdybym go zabiła, to co? [beeep]! Cienista Dłoń by się rozpadła, a my byśmy mogli wyeliminować Krwawy Las!

- Nie [beeep]! Wszyscy byśmy przez twoją głupotę wylądowali w pierdlu! Chwała Elisie, że zdążyła cię powstrzymać!

- Clay, daj już spokój? Koniec końców, Rannika nie zabiła Deana. Skończcie tą głupią kłótnię, obudzicie Driala ? cichym głosem powiedziała Elisa ? a ty, Ranniko, naprawdę powinnaś bardziej nad sobą panować.

Magiczka jeszcze tylko kłapnęła zębami na Clay?a i wyszła z pokoju odprowadzana rozbawionymi spojrzeniami bliźniąt, Emiela i Irvina.

- Więc, Clay ? zaczął mówić Emiel ? rzucasz się z łapami na wszystkie dziewczyny? Nieładnie, dziecko, nieładnie!

- Właśnie! ? zawtórował mu Irvin ? i co na to powie Elisa, hmm?

Clay zawarczał wściekle i wypadł z pomieszczenia, odprowadzany chóralnym śmiechem bliźniaków.

***

Dwie godziny później wrócił ostatni członek gangu, siedemnastoletni Silvus. Przyniósł ze sobą różne ? niekoniecznie złe ? wiadomości.

- Dean prawie zginął. Podkreślam, PRAWIE. Już nic mu nie jest, ale Cienista Dłoń domaga się rewanżu ? zaczął mówić spokojnym, wręcz monotonnym głosem ? innymi słowy, wyzywają Rannikę lub Clay?a na pojedynek. Jest im obojętne, kto będzie walczył.

Obecni w pokoju Irvin i Elisa wymienili ukradkowe spojrzenia. Było dla nich jasne, że Rannika wpakowała wszystkich w ładną kabałę.

- Co to ja? A, no tak. Kurtyzana Evie nie chce już płacić za ochronę pieniędzmi. Postanowiła wybrać inną? Formę zapłaty ? powiedział, uśmiechając się radośnie chłopak ? innymi słowy: od tej pory nie będzie pieniążków, będzie darmowa dziwka.

Po zakończeniu spotkania Irvin podszedł do Ranniki.

- Rannika ? zaczął ostrożnie ? wiesz, że mi na tobie zależy, prawda?

- Tak Irvin, wiem to. Do czego zmierzasz?

- Nie walcz z Cienistymi. Clay pójdzie tam za ciebie, ale ty już z nimi nie zadzieraj.

- Irvin ? Rannika przerwała na chwilę swe zajęcie, polegające na zaszywaniu dziury w szacie Driala i spojrzała na chłopaka ? i tak już mi się nie chce z nikim bić. Nie musisz się o mnie bać. Obiecuję, że tam nie pójdę. A teraz zostaw mnie, mam jeszcze trzy szaty do załatania.

***

Dwa dni później odbył się pojedynek między Clay?em a członkiem Cienistej Dłoni, Avio. Clay wygrał walkę. Jednak stało się tylko dlatego, że tuż przed walką Rannika zaklęła w jego mieczu Ducha Odwagi i Mocy. Bądźmy szczerzy, zbyt dobrym wojownikiem to Clay jednak nie był.

Jego zwycięstwo przynajmniej na jakiś czas zakończyło konflikt między Białą Gwiazdą a Cienistą Dłonią. Obie strony zawarły pakt o nieagresji ? wobec tego faktu, ataki musiały się skupić na gangu Krwawego Lasu. Ich przywódca, ćwierć elf imieniem Theo, nie był z tego powodu zachwycony. ,,Gdybyśmy się wszyscy na jakiś czas przenieśli do Tristry? ? myślał, idąc o północy jedną z bocznych uliczek miasta - ,,to wtedy Biała Gwiazda i Cienista Dłoń sami by się pozagryzali. Może wtedy udałoby mi się objąć kontrolę nad miastem.?

Nim zdążył zakończyć swe rozmyślania, poczuł niezwykle mocne uderzenia w głowę. Jego wzrok zasnuła czerń, a głowa wypełniła się szumem.

Telepatia Ranniki znów nie kłamała. Gdy śledząc go, dziewczyna niechcący usłyszała jego myśli, wszystko stało się jasne. Niewiele myśląc, grzmotnęła go w głowę kosturem a następnie zawlokła głęboko w cień gdzie rzuciła go, by już nigdy się nie obudził.

***

Następnego dnia na ulicach aż wrzało od plotek. Każdy mieszkaniec Horven słyszał już o zabójstwie, teraz każdy snuł domysły, kto mógł to zrobić. Zrzucenie winy na wojnę gangów było zbyt oczywiste, jednak nie można wykluczać żadnego wyjścia. Straż miejska, chcąc znaleźć sprawcę, przepytywała każdą napotkaną osobę ? morderstwa na osobach tak groźnych, jak członkowie gangów, nie zdarzały się tam jednak dość często.

Rannika szła ulicą. Czuła podekscytowanie wszechobecnym strachem i szokiem. Wciąż nie do końca do niej docierało to, co właściwie zrobiła. Miała jednak wrażenie, że wyjdzie to na dobre jej gangowi. Gdy tak rozmyślała, zobaczyła jej byłego mistrza, maga Thellę. Szedł naprzeciwko niej, zatopiony we własnych myślach.

- Witaj, Thella ? powiedziała do niego ciężkim od stłumionej złości głosem ? co u ciebie słychać, magu?

- Ra? Rannika? Myślałem, że Cienista Dłoń cię zabili za ten atak!

- Na tym przykładzie widać, że myślenie kiepsko ci idzie, magu. Ja nie dam się tak łatwo zabić? Ani zniszczyć ? szepnęła głosem nabrzmiałym od nienawiści ? wiesz, o czym mówię, prawda? Wyrzuciłeś mnie. Pozbyłeś się mnie, jak nic niewartego śmiecia. Powinnam ci za to rozwalić tą starą głowę! Ale nie zrobię tego? W końcu wszyscy wiedzą, że w Horven morderstwa są rzadkością, prawda? ? powiedziała nieco głośniej i odeszła, zostawiając za sobą sparaliżowanego strachem maga.

Następnego dnia, do jej uszu doszły dziwne plotki. O rzekomej armii, gromadzącej się kilka mil od miasta. O planowanym ataku szlachty na Horven. Nie zawracała jednak sobie nimi głowy, miała lepsze zajęcia? Na przykład wyleczenie brata Irvina, Emiela, z paskudnej grypy.

Kiedy już wykonała wszystkie nużące czynności, związane z leczeniem, szyciem i gotowaniem mogła wyjść na zewnątrz, by uważniej się wsłuchać w głosy mieszkańców. Wieści, które wychwyciła, nie były zbyt wesołe: wielka szlachta zamierzała podbić i zniszczyć Horven, stojące im na drodze do granicy z hrabstwem Białego Szczytu. Jeżeli szlachta wypełni swoje zamiary, reszta kraju stanie przed nimi otworem? Zaś jeśli Horven uda się odeprzeć atak tych nadętych buców, będzie to graniczyło z cudem.

Oj, czarno się zapowiadała przyszłość miasta, bardzo czarno. Zbliżająca się epidemia morderczej grypy, śnieżyce, zamieszki w Tristrze, a teraz jeszcze to? Ciekawe, czy miastu uda się przetrwać tą nawałnicę pecha, bardzo ciekawe?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No to teraz i na mnie przyszła kolej...

Aha i z tym pastwieniem się nie przesadzajcie. Jest to całkowity debiut ponadto napisaliśmy do w jeden weekend tak więc szału ni ma. Ale liczymy na jak największą ilość komentarzy także tych negatywnych gdyż pozwoli to nam udoskonalić nasze opowiadanie.

Belutek i jego (nie)dzielny najemnik Lee.

Był wczesny ranek i pierwsze promienie wschodzącego słońca przedostawały się przez dziurę w namiocie. Lee wstał z łóżka i zanurzył twarz w zimnej wodzie która od razu dodała mu animuszu. Po dopełnieniu porannej toalety, półelf założył na siebie wygodny skórzany strój i wysokie buty. Do pasa przypiął długi miecz, elfickiej roboty. Ostrze wykonane z hartowanej stali nieraz ratowało życie. Za pasek wsunął sobie niewielki sztylet. Rozpostarł płachtę namiotu, obozowisko po prostu wrzało. Znajdowali się bardzo blisko Horven, każdy żołdak, najemnik czy gwardzista wyczuwał w powietrzu szykującą się bitwę. Oczywiście dla Lee i jego kompanii najemników każda walka to zarobek tak więc cieszyła go perspektywa szybkiej walki i łatwego, acz okupionego krwią złota. Półelf ruszył w stronę centrum własnego podobozu. Na środku znajdował się plac ćwiczebny a po bokach stały cztery namioty pokaźnych rozmiarów. Lee skierował się do najmniejszego. Rozchylił płachtę i wszedł do środka, jego w połowie elfie oczy nie miały problemów z półmrokiem jaki panował w środku. Zastał tam swojego zastępcę Kunona który siedział przy stole studiując jakieś dokumenty. Był to człowiek na oko koło trzydziestu pięciu lat. Jego chód i postawa mówiły, że nie jest zielony i wie jak atakować aby zabić.

-Witam dowódcę ? powiedział Kunon dość oficjalnie.

-Ja również cię pozdrawiam ? Lee, uścisnął dłoń swojego zastępcy ? Pewnie domyślasz się co mnie sprowadza, otóż Mortarion popisał się całkowitą niekompetencją zatrzymując się tak blisko Horven. Miast zaatakować z zaskoczenia poinformowaliśmy wszystkich o swojej obecności w promieniu kilkunastu mil. Właśnie dlatego idę do niego aby wynegocjować podwyżkę a ty udajesz się ze mną.

-Daj mi tylko chwilę na zebranie rzeczy.

Kunon przypiął ogromny bastard do swego prawego boku. Był to miecz imponujących rozmiarów i to nawet jeśli wziąć pod uwagę, że był półtorakiem.

-Jak ty możesz walczyć tym żelastwem? ? zapytał z zaciekawieniem Lee.

-Lata praktyki. ? lakonicznie odrzekł Kunon.

Wyszli z namiotu, wokoło narastała krzątanina. W podobozie najemników panował ład i porządek, jednak kiedy wszyli z niego ich oczom ukazał się nieciekawy widok. Wszędzie widać było postawione bez ładu i składu namioty, żadnych straży, zero przygotowania. Gdyby teraz jakimś cudem armia wroga ich otoczyła, byłaby to rzeź na niespotykaną wcześniej skalę. Lee był poważnie zdenerwowany widząc ten burdel, który dumnie zwał się armią. Nie minęło piętnaście minut błądzenia wśród namiotów i przedzierania się przez pijanych żołdaków, kiedy dotarli do bogatszej części obozu. Namioty postawili tutaj możni paniczykowie, co to wojnę znają z pieśni i opowiadań. Mimo, że nigdy nikogo nie zabili nie przeszkadzało im to dumnie zwać się wielkimi rycerzami róży, co to ubili smoka i uratowali dziewicę. Półelf nie wierzył w bajania wieśniaków sławiących ich czyny, smoka na oczy nie wiedzieli. A jeśli uratowali jakieś dziewice to z pewnością samych siebie gdyż Lee podejrzewał, że kobiety w łóżku jeszcze nie mieli. W skrócie była to pyszna banda dzieciaków, przyodzianych w błyszczące zbroje i lśniące miecze. Półelfa mdliło na sam ich widok, nie mieli żadnej wartości bojowej. Chociaż z drugiej strony dzięki takim paniątkom, napływało do wojska mnóstwo mieszczan, z głową pełną pieśni opiewających epickie czyny rycerzy. Przynajmniej tutaj wysilili się na warty. Jeszcze tylko kilka chwil i dwaj najemnicy, dotarli do namiotu głównodowodzącego. Dwóch gwardzistów zastąpiło drogę ale glejt z podpisem Mortariona sprawił, że pozwolili wejść. Lee rozchylił płachtę namiotu. Wewnątrz było bardzo duszno, świece ustawione na biurku generała nieskutecznie próbowały rozproszyć półmrok. Głównodowodzący skierował wzrok na dwóch przybyszy i gestem ręki odprawił gwardzistów stojących przy wejściu. Poza nimi w namiocie byli jeszcze dwaj rycerze z emblematem róży na tunikach.

-Witam szlachetnego Generała. ? Powiedział nieco ironicznie Lee.

Mortarionowi nie spodobała się ta wypowiedź, nerwowo zabębnił palcami o blat stołu, wstał i podszedł do najemnika.

-Witam półelfa, dowódcę najemników, imieniem Lenelinthalen. ? Odparł nieco pogardliwie głównodowodzący i wyciągnął rękę w kierunku Lee.

Najemnik wzdrygnął się słysząc swoje elfie imię, nie lubił go, przywiodło mu na myśl niedobre wspomnienie :

Lee biegł z całej siły ale pech chciał, że trafił na ślepą uliczkę. Bezsilnie kopnął mur uniemożliwiający mu ucieczkę. Był za wysoki żeby go przeskoczyć i zbyt stromy aby się na niego wspiąć. Półelf powoli odwrócił się na pięcie w stronę swoich oprawców.

-I co teraz szpiczastouchy? Nie uciekniesz nam, odrąbiemy ci te twoje ośle uszy! ? Powiedział najstarszy z bandy, Daryl. Miał jakieś dwanaście lat.

Młodociany bandyta wyjął nóż i pomachał nim przed nosem Lee, półelf nie widział wyjścia z sytuacji. Dzieciaków było pięcioro a on jeden? Chyba, że odebrałby nóż Darylowi. To było jego jedyne wyjście, skupił się na ręce bandyty i jego broni.

Muszę być szybki ? pomyślał półelf.

-No co narobiłeś w spodnie odmieńcze? Na kolana skur... ? Daryl nie zdążył dokończyć z powodu ataku półelfa.

Lee chwycił go za nadgarstek pociągnął do siebie i uderzył kolanem w jego łokieć. Nóż z łoskotem wypadł z bezwładnej ręki bandyty. Półelf błyskawicznie podniósł nóż ale ? okazało się, że nie miał z kim walczyć. Dwójka dzieciaków uciekła, jeden wymiotował w kącie a trzeci pomagał Darylowi wstać. Jego ramię wyglądało paskudnie, to było złamanie otwarte. Młodociany bandyta posikał się w spodnie, leżał na bruku i płakał wołając matkę?

Mimo wszystko półelf uchwycił dłoń Mortariona i mocno ją uścisnął.

-Domyślam się po co tu przyszedłeś ? zaczął generał kierując się ku biurku, Lee poszedł za nim. ? Jak zapewne wiesz zostaliśmy zmuszeni do postoju. Wiem, że to ci się nie podoba. Również wolałbym zaatakować z zaskoczenia ale rozkazy przyszyły z góry. Wszystko przez tego idiotę, lorda Mayera który się spóźnia. Gońcy donoszą, że będzie tutaj za parę godzin.

-Z całym szacunkiem lordzie dowódco ale przyszedłem tutaj w jasnej sprawie i oczekuję jasnej odpowiedzi. Chcę podwyżki i większej zaliczki w zamian za ten cały burdel który nas otacza i który musimy znosić.

Mortarion zareagował głośnym rechotem.

-Jak najbardziej cię rozumiem, skoro chcesz jasnej odpowiedzi to ją dostaniesz, podwyżki nie będzie. ? Powiedział szybko generał ? Jednakże masz szansę aby zarobić. Chodzi o pewne zlecenie specjalne.

-Zamieniam się w słuch ? rzekł Lee bardzo zainteresowany możliwością dodatkowego zarobku.

-Jestem pewien, że w twojej kompani znajdzie się wiele osób o wielu talentach jeśli wiesz co mam na myśli. ? powiedział zagadkowo Mortarion.

-Być może byłoby to możliwe ? odpowiedział Lee równie zagadkowo.

-Ta hipotetyczna osoba o wielu talentach mogłaby się przedostać do miasta i dowiedzieć wielu ważnych rzeczy.

-Hipotetycznie byłoby to możliwe. ? Odparł Lee.

-No to teraz zasadnicze pytanie, ile złota potrzeba aby hipotezę zamienić w rzeczywistość?

-Podejrzewam, że trzysta sztuk złota załatwiłoby sprawę. ? Powiedział półelf.

-Trzysta to za dużo, dwieście pięćdziesiąt to wszystko co mogę ci zaoferować.

-Zgoda ? Odparł Lee.

Jeden z rycerzy podał półelfowi torbę ze złotem. Najemnik oddał ją Kunonowi który cały czas stał u boku swego dowódcy.

-Edrik odeskortuje was do waszego obozu. ? Powiedział Mortarion widocznie niezadowolony z faktu, że wewnątrz własnego obozu potrzebna jest ochrona. ? Tutaj masz instrukcje ? generał podał mu jakąś paczkę zawiniętą w czarny płaszcz.

Lee podziękował serdecznie Mortarionowi i wyszedł z namiotu wraz z Kunonem i Edrikiem. Półelf ruszył raźnym krokiem w stronę swojej części obozu. Kunon dotrzymywał mu kroku, Edrik trzymał się trochę z tyłu. Po pewnym czasie wyszli z rycerskiej części obozu a wkroczyli do tej zapuszczonej, gdzie piwo lało się hektolitrami a o całej reszcie nie wypada wspominać. Nie zdążyli daleko zajść kiedy Lee i jego torba a raczej jej zawartość zaczęła przykuwać uwagę wielu żołnierzy. Wydawać by się mogło, że w środku obozu nic im się nie stanie. Jednak znalazło się paru takich co gotowi byli za garść monet poderżnąć gardło sojusznikowi. Na drodze półelfa stanęło sześciu podpitych zawadiaków z dłońmi na rękojeściach mieczy.

-Stój odmieńcze ? powiedział wyraźny przywódca tej bandy szumowin.

-Chyba nie zaatakujecie sojuszników w towarzystwie rycerza róży? ? Zapytał Lee pewny swego.

-O jakim rycerzy ty nam tutaj rozpowiadasz? Ja w okolicy żadnego nie widzę. ? Odpowiedział wyraźnie zadowolony osiłek.

?Faktycznie mówił prawdę, ten rycerzyk zwiał kiedy tylko zwietrzył walkę ? Pomyślał półelf.?

-Drodzy żołnierze czy jest o co kruszyć kopię? Rozejdźcie się a ja okażę się miłosierny i o was zapomnę. ? Powiedział pojednawczo Lee nie chcąc walki.

-W dupę se wsadź miłosierdzie, dawaj złoto albo zobaczysz swoje flaki. ? Powiedział bandyta, wyjął swój miecz i chwiejnie stanął w pozycji bojowej, był wyraźnie pijany. Pozostała piątka również wyjęła swoją broń. Lee który początkowo chciał rozwiązać sytuację pokojowo zrozumiał, że bez krwi się nie obejdzie tak więc uprzedził ruch wroga. Dał znać rękę Kunonowi, że ma atakować. Półelf Wyciągnął miecz, doskoczył do najbliższego wroga i ciął na odlew, podrzynając gardło bandyty. Kątem oka dostrzegł, że Kunon przeciął innego żołdaka prawie na wpół. Pozostała czwórka po tym małym pokazie umiejętności rzuciła się do ucieczki. Zastępca półelfa podniósł torbę nie chowając przy tym miecza i ruszył w stronę namiotu Lee. Dowódca najemników rzucił kilka spojrzeń w kierunku reszty żołnierzy którzy udawali, że nic się nie stało. Potem ruszył za Kunonem.

* * *

-Blest wiem, że to ci się cholernie nie podoba ale takie jest zlecenie. ? Powiedział po raz setny zniecierpliwiony Lee. ? Jeśli chcesz zasłużyć na dwa mieszki złota zrób co ci powiedziałem.

-No cóż to spore pieniądze, głupcem byłbym nie wykorzystując okazji. Co ma być to będzie. ?Odpowiedział z westchnieniem złodziejaszek.

Oprócz Blesta i Lee lasem kroczyło jeszcze czterech najemników. Właśnie nastawał blady ranek kiedy kompanioni zbliżyli się do Horven. Jakieś dwie mile przed miastem Blest wyszedł na drogę a reszta najemników podążała za nim i obserwowała go z lasu. Po pewnym czasie na widnokręgu pojawiły się sylwetki czterech postaci. Lee ze swoim świetnym wzrokiem pierwszy wypatrzył włóczęgów. To oni napadli go wczoraj.

?Cholerne [beeep] zdezerterowały, to co opuściło ich wcześniej nie minie teraz? ? Pomyślałem półelf.

Dał znak pozostałym najemnikom i gestem ostrzegł Blesta. Złodziejaszek usiadł na skraju drogi. Po krótkim czasie nadeszli czterej bandyci. Kiedy zauważyli samotnie podróżującą postać od razu pomyśleli o łatwym łupie.

-Ty tam, wyskakuj ze wszystkiego co masz ? powiedział gromko jeden z dezerterów.

-Mam ci coś do zaoferowania, podarunek nie do odrzucenia ? odrzekł ze śmiechem złodziejaszek.

W tym momencie świsnęły cztery strzały które z furkotem przebiły cztery gardła. Ciała nie zdążyły nawet upaść na ziemię kiedy najemnicy wyskoczyli z lasu, każdy chwycił jednego i wyniósł głęboko w las.

-Lee coś mi się wydaje, że będziesz mi musiał za to dopłacić. ? Powiedział uśmiechnięty Blest.

Złodziejaszek ruszył w dalszą drogę a za nim pięciu najemników ukrytych pośród listowia. Niecałą milę przed miastem las przerzedził się, Lee i reszta najemników nie mogli ryzykować wykrycia tak więc zatrzymali się na skraju drzew. Blest dziarsko ruszył dalej już bez obstawy. Kiedy doszedł do bram miasta jedna złota moneta zamknęła usta strażnikom tak, że nie robili żadnych problemów.

Edytowano przez Belutek
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

inspirowany Pratchettem.... zaczalem pisac to "cos" jakies 5 lat temu... i skonczylo sie na kilku stronach. kto wie, moze kiedys do tego wroce, poprawie i skoncze? :) zostawiam w oryginalnej formie, pelnej niedoskonalosci, by nie stracilo swojego "uroku" ;)

http://www.4shared.com/file/15899668/f2f51...powiadanko.html

have fun :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Bez tytułu, jest to mały eksperyment, w sumie próba ożywienia postaci, która bardzo dawno temu zrodziła się w mojej głowie. Opinie mile widziane.

Detektyw stał spokojnie, niemal zastygł w bezruchu, choć ciężko było mu tak stać z rękoma podniesionymi do góry. Pistolet, stary rewolwer do którego miał pewien sentyment, leżał na ziemi, dokładnie tak jak chciał mężczyzna w wełnianym płaszczu. Było zimno, para z ust unosiła się przez chwilę jako mały obłoczek i niknęła w zimnej, betonowej przestrzeni. Otaczał ich beton, piach, woda i cement, pachniało wilgotnym pyłem. Chłód gołych, szarych ścian przeszywał na wylot cienki garnitur detektywa, wiatr wiał bez przerwy, odbierał życiodajne ciepło i wyrzucał przez pozbawione okien i balustrad otwarte przestrzenie, w których powinny znajdować się okna. Mimo środka nocy na tej betonowej przestrzeni, usianej szarymi od pyłu i mroku kolumnami, było dosyć jasno. Miasto mieniło się tysiącami kolorów, martwymi, zimnymi neonami. Od czarnych, pozbawionych życia weneckich okien wieżowców odbijały się i zakrzywiały barwy, ale tu, na 48 piętrze, dominowała srebrna łuna księżyca wyglądającego zza chmur. Rozłożył swe srebrne dywany między kolumnami i z ciekawością przyglądał się, co się dzieje. Detektyw spojrzał w lewo, na miasto, potem rzucił okiem na betonową posadzkę. Trzy metry dzieliły go od krawędzi piętra, krawędzi, za którą, gdzieś tam na dole, czai się śmierć. Ile by to zajęło, zastanawiał się, na każde piętro jedna sekunda? Za długo. Dawał sobie dziesięć sekund. Spojrzał w prawo. Kolumny i ogromne pomieszczenie ciemniało, ginęło w mroku, gdzie nawet księżyc i łuna miasta nie potrafiły dotrzeć. Schować się za kolumną. Zdąży? Dwa susy i jest bezpieczny, ale na ile? Nie mógł mieć tyle szczęścia, dwa razy, może trzy kolumny, po czym postrzał. Wykrwawi się? Trzeba było nie upuszczać broni, pomyślał znów, pobawić się w rewolwerowca. Kto byłby szybszy? On, mając go na muszce, czy detektyw, odwracając się do niego (bo przecież zaszedł go od tyłu) i próbując błyskawicznie poprawić chwyt broni. Kupował czas, wykonując polecenia, choć przez to tracił atuty. Dlaczego go nie zastrzelił? Ah, kula w plecach, no tak. Po prostu chciał to rozegrać czysto. Detektyw znów spojrzał na miasto i na krawędź, która teraz jawiła mu się jak zapraszająca kładka, która machała do niego zachęcająco, czekała, żeby go pożreć, przepuścić przez gardziel czeluści i rozsmarować na betonie. Każe mi skoczyć, pomyślał spokojnie, a potem nagrobek - "Na zawsze nasz, Jack Arizona". Ciekawe, czy komuś spadnę na głowę... Po chwili zganił się w myślach za taki tok rozumowania. Mam zginąć a martwię się jakimiś przechodniami na dole. Spojrzał jakby z politowaniem na sufit i westchnął. Dał sobie tylko jedną szansę na tysiąc. Człowiek w płaszczu musi coś powiedzieć. Nauczył się, że źli ludzie zawsze muszą otworzyć gębę, nieważne dlaczego. Nawet jeżeli ten nie lubił gadać, musiał mu wydać następną instrukcję.

- A ter...

Właśnie, teraz! Było to chyba totalne zaskoczenie dla jego niedoszłego (i wciąż nie wykluczone, że przyszłego) oprawcy, Jack skoczył jednym susem w stronę najbliższej kolumny po prawej, potem zrobił przewrót na ziemi, by uniknąć ewentualnej kuli, która faktycznie nadleciała. Przecięła powietrze daleko od detektywa i odbiła się rykoszetem od betonowej ściany, raniąc ją płytko. Detektyw wiedział, że nie ma czasu, że wciąż zaskoczenie działa na jego korzyść. Mężczyzna w płaszczu celował w kolumnę i zobaczył jak Jack próbuje dostać się do następnej, w głębi pomieszczenia. Nacisnął spust i kula trafiła w kapelusz, który spokojnie upadł na ziemię. Facet w płaszczu zrozumiał swój błąd, wrócił spojrzeniem tam, gdzie jeszcze niedawno celował do bezbronnego detektywa. Klęczał tam na jednym kolanie, bez kapelusza, celując prosto w niego z broni, która jeszcze przed chwilą leżała z polecenia oprawcy na ziemi.

- Rzuć...

Jack nie dokończył, facet nie uznawał przegranej, ale Jack nie nabrał się na swoją własną sztuczkę, był przygotowany na wszystko, od wykorzystania tego momentu zależało życie jednej z najważniejszych dla niego osób: jego życie. Nacisnął język spustu jeden raz. Huk rozdarł powietrze i mężczyzna w płaszczu zastygł na długą chwilę w jednej pozie, upuścił pistolet, który z głuchym echem upadł na betonową posadzkę. Księżyc schował się na chwilę za chmurami, by nie patrzeć, jak martwe już ciało upada, upada bez żadnego dźwięku, cicho, zupełnie gładko i płynnie. Księżyc znów rzucił okiem, detektyw podszedł spokojnie do trupa, patrzył prze chwilę na niego. Spadł mu kapelusz, który prawdopodobnie poturlał się za krawędź i poszybował gdzieś na ulice miasta. Kopnął go w kolano, co było sprawdzonym sposobem upewnienia się, czy ktoś udaje. Nie ważne jak się starano - ból był tak nieznośny, że nie byłby człowiekiem, gdyby nie dał żadnego znaku życia. Przyklęknął, nie wypuszczając broni z ręki i sprawdził puls. Nie żył, to było pewne. Odsłonił kołnierz zasłaniający twarz od samego początku ich konfrontacji. Wiedział, że głos skądś zna, twarz potwierdziła przypuszczenia. Formalnością było zajrzenie do portfela.

- Richard Daniels - odczytał pod nosem i rzucił portfel na poplamioną krwią białą koszulę. Policyjna odznaka błysnęła w świetle księżyca, któremu chyba zrobiło się na ten widok wstyd, bo znów schował się za chmurami. Jack zostawił trupa, podszedł do swojego kapelusza, otrzepał z betonowego pyłu, popatrzył na małą dziurkę w rondzie i skrzywił się z niesmakiem. Nagle przeszedł go dreszcz. Gdyby sam wybiegł, teraz on leżałby martwy. Schował rewolwer do kabury ukrytej pod garniturem i ruszył w stronę niewykończonej wciąż klatki schodowej. Droga na dół była cholernie długa, ale wolał tą od proponowanej przez niedoszłego mordercę.

Zadziwiające, jak bardzo wędrówka na dół po schodach może być męcząca.

- 48 pięter... - mruknął z fascynacją Jack patrząc w górę i już miał spokojnie odejść, gdy zobaczył samochód. Dwuletnia skoda o szarym, matowym kolorze. Samochód Richarda. Detektyw podszedł i rozejrzał się niepewnie. Wokół niego był jedynie teren budowy odgrodzony metalowym płotem. Martwy wieżowiec wznosił się nad jego głową. Szary i mroczny, pozbawiony ducha i życia szkielet z cementu i zbrojonych prętów. Obok niego jakby przytulający się żuraw, którego ramię zamarło nad szczerbatym szczytem. Rozjeżdżony przez koparki i ciężarówki piach pokrywał teren budowy, kładki, płyty paździerzowe, stalowe płaskowniki, rusztowania i profile. Samochód stał sobie spokojnie na środku tego placu i Jack czuł się, jakby podchodził do pułapki na myszy. Zadarł łokieć wysoko nad ramię, by zaraz spuścić go na szybę, ale zastygł, opuścił rękę, podszedł do sterty metalowych części i pożyczył dłuższy kawałek metalu. Nie przejmował się hukiem tłuczonej szyby, który wzmocnił się przez pustkę terenu i betonową ścianę wieżowca, która pochłonęła dźwięk, przeżuła i wypluła ze zdwojoną siłą. Otworzył drzwi i zajrzał do środka. Niegdyś kremowa, teraz zżółkła od tytoniu tapicerka śmierdziała papierosami. Sprawdził schowek, wywalił mapę, papierośnicę i luźno rzucone chusteczki higieniczne. Na podłogę spadła łuska, kształt nie pozostawiał złudzeń - nie pochodziła z broni krótkiej. Jack ostrożnie ją podniósł przez jedną z chusteczek i przyjrzał się z bliska. Po chwili badania zawinął ją i schował do kieszeni. Sprawdził resztę wozu, potem bagażnik i nie znalazłszy niczego interesującego zwyczajnie zamknął wóz i opuścił teren budowy.

Edytowano przez twh
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

kolejny eksperyment belerystyczny, osadzony już w innych realiach. Kolejna próba nadania życia wymyślonym przeze mnie postaciom.

- Poddaj się Nevada - jeżeli krzyk może mieć spokojny ton, to Jack właśnie tak brzmiał - Czeka cię...

Kawałek kolumny, za którą chował się Arizona z hukiem rozleciał się w drobny mak. Kule rewolweru Nevady miały potworną moc. Jack rzucił okiem na korytarz Cytadeli. Jeszcze przed czterdziestoma minutami było tu całkiem ładne, granitowe płyty pokrywające podłogę, szerokie i wysokie okna pozbawione szyb, ściany pokryte boazerią, usiane ekranami, w których leciały współczesne przeboje, ornamenty ze złota i srebra. Władza nie szczędziła wydatków na budowę i wyposażenie Cytadeli. Z centralnej wieży, w jakiej się znajdowali, rozpościerał się widok na Nowy Bastion, miasto powstałe z prochów starego świata. Bardzo przypominał miasta ze starych zdjęć i zapisów - drapacze chmur, zarówno nowe, jak i te odrestaurowane, niczym się praktycznie nie różniły z daleka, gdyby jednak stanąć blisko nich, różnice były ewidentne. Jack być może zachwyciłby się tym widokiem, ale nie był typem człowieka, który podziwia panoramę, gdy do niego strzelają. Znów rzucił okiem na korytarz i nie zauważył żadnego ruchu. Oznaczało to, że Nevada ruszył dalej, w stronę szczytu wieży. Jack wyciągnął dwa rewolwery przed siebie i lustrował korytarz. Teraz wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, dziury po kulach zdobiły kolumny, ściany i podłogę, drobny żwir powstały z odłupanych fragmentów granitu trzeszczał pod butami Arizony. Strzelanina przenosiła się coraz wyżej, do miejsca, z którego nie ma ucieczki. Zastanawiał się, dlaczego Nevada próbuje dostać się na jej szczyt, nie było stamtąd żadnej drogi ucieczki, sam zapędzał się w kozi róg.

Było to już niedaleko, ale Jack musiał postępować ostrożnie. W myślach przeklinał architekta wieży, który postawił kilka szerokich kolumn na środku korytarza. Za każdym mógł czaić się Nevada i odstrzelić mu łeb. Mógł być też daleko, mógł być już na szczycie, a Jack musiał postępować powoli i rozważnie. Zresztą co mogło być na górze? Schował jeden rewolwer i przycisnął guzik na małym interkomie założonym na ucho.

- Arizona - zameldował się.

- Szeryf.

- Czy na górze jest coś cennego?

- Chwila, zaraz spytam.

Podczas ciszy Jack znów wyjął rewolwer i, wciąż ostrożnie, z najtęższą uwagą, postępował krok po kroku do przodu lustrując czujnymi oczami otoczenie.

- Jack - odezwał szeryf - na górze nie ma nic cennego... Ale generał wysyła tam swoich ludzi.

- Dlaczego?

- Chcą powstrzymać Nevadę za wszelką cenę, mówi, że to doskonała okazja, bo sam zapędził się w sytuację bez wyjścia.

- Wiedzieli o tym od kiedy wszedł do wieży...

Arizona poczuł na nogawce spodni od garnituru, jak zwykle zaprasowanych w kancik, nacisk cienkiej żyłki i od razu wiedział, co jest grane. Zawleczka pofrunęła z metalicznym sykiem w powietrze. Jack natychmiast zlokalizował granat, złapał go i cisnął z całą siłą za okno. Okna były pozbawione szyb, jednak wiatr nie hulał po całym korytarzu dzięki ekranom ciepłego powietrza. Specjalne nawiewniki były umieszczone nad oknami po zewnętrznej stronie i dmuchały ciepłe powietrze w dół, dzięki czemu powstawała bariera chroniąca korytarze przed zimnym, pędzącym na tej wysokości powietrzem. Granat wpadł w strumień powietrza i natychmiast pognał w dół, gdzie zaraz eksplodował. Eksplozja wyrwała kawałek parapetu okna a siła eksplozji była na tyle duża, że Jackiem rzuciło boleśnie na plecy. W ostatniej chwili osłonił się przed tępymi kawałkami gruzu, które poszarpały mu znacznie szyty na miarę garnitur i poraniły dłonie, jednak nawet podczas tej fali uderzeniowej i upadku na podłogę nie puścił rewolwerów. Nauczył się przez wiele lat, by za wszelką cenę nie puszczać broni. Instynktownie, nim jeszcze huk zupełnie ucichł a gruz opadł, Jack wycelował na lewo i prawo szybko omiatając spojrzeniem korytarz, ale Nevady nigdzie nie było. Wstał i upewniwszy się, że nikogo nie ma, podniósł z ziemi panamkę, która spadła mu z głowy wraz z podmuchem. Obejrzał ją, otrzepał, założył na głowę i zauważył, że stracił intercom. Nie tracił czasu na dalsze ostrożne lustrowanie korytarza i ruszył biegiem. Wiedział, że skoro Nevada nie wykorzystał okazji, by go zabić gdy leżał, nie ma go w najbliższej okolicy. Mógł być już tylko w jednym miejscu - w sali szczytowej centralnej wieży Cytadeli.

Jack wszedł po ostatnich schodach i stanął naprzeciw podwójnych, ciężkich dębowych drzwi. Były przymknięte, więc pchnął je z całych sił i ze zdumieniem stwierdził, że ważą ponad pięć razy więcej, niż na to wyglądały. Zobaczył na środku pomieszczenia plecy Nevady, klękającego przy dziwnej, metalowej kopule, przykrytej brezentem.

- Fox! Ani drgnij. - znów donośny, acz spokojny głos.

Nevada zachowywał się, jakby go nie słyszał.

- Rzuć broń.

Znów brak reakcji, Nevada zajmował się swoimi sprawami, odkręcił jakiś fragment kopuły i otworzył ją. Obok posypały się iskry a pomieszczenie przeszył huk wystrzału.

- Drugi raz nie spudłuję. Rzuć broń.

Nevada wstał i odwrócił się przodem do Arizony. Podobnie jak Arizona, Nevada miał dwa pasy krzyżujące się nad krokiem, na nich w małych slotach były umieszczone naboje a po bokach wisiały dwa rewolwery. Połyskujące w świetle zachodzącego słońca, którego promienie wpadały przez okna okrągłego pomieszczenia, wyglądały na nowe, ale takie nie były. Służyły mu od samego początku bycia rewolwerowcem, a był nim od przeszło 25 lat. Najstarszy rewolwerowiec, jaki żył, podobno pamiętał Czas Upadku, na pewno był świadkiem i uczestnikiem Czasu Powstania. Wiek widać po nim było z każdej strony. Stary, starty, spłowiały płaszcz koloru piasku pustyni, kapelusz z prostym rondem, który rzucał cień na oczy Nevady, kowbojki z ostrogami, wypisz wymaluj cowboy z legend i filmów archiwalnych. Najbardziej jednak wiek zdradzała twarz. Choć oczu właściwie nigdy nie było widać ze względu na cień i rondo, wiele mówiła o Nevadzie. Wieczny, jednodniowy zarost i pociemniała od golenia skóra, blizna na wyschniętych ustach i rysy twarzy niczym wyciosane w granicie przez niedoświadczonego rzeźbiarza. Niemniej był silny jak tur, zwinny jak kot i szybki jak piorun. O Nevadzie krążyły już legendy, mówi się, że nigdy nie pudłuje, zawsze trafia w cel, nieważne jak odległy i trudny to trafienia. Jego kule sięgały najbardziej niedostępne cele, dwa rewolwery o niesamowitej mocy i stary Springfield z lunetą obrosły nie mniejszą legendą niż sama postać Nevady.

- Spójrz Jack - kiwnął głową w stronę kopuły i odsunął się lekko, by pokazać Jackowi, co się za nią kryje.

Jack jedynie poruszył oczami, by tam spojrzeć, ale to wystarczyło Nevadzie. Jedynie ułamek sekundy poświęcił na rzut okiem a po powrocie spojrzenia na Foxa Jack stwierdził, że ten trzyma wycelowanego w niego rewolwer. Ale Jack dziwnie się tym nie przejął, bo znów wrócił wzrokiem na otwarty fragment kopuły. Wpatrywał się, jakby widział tam czeluście piekielne, swoje najgorsze koszmary.

- To bomba atomowa - powiedział z namaszczeniem, spokojnie, ale z nutką drżenia w głosie.

- Konkretnie głowica nuklearna, Jack. Wiesz jak wygląda - głos Nevady, jak się można było spodziewać, był twardy i ochrypły. Jack nic nie mówił, patrzył z zafascynowaniem i przerażeniem - Skąd to wiesz? Wiesz, że to zakazana wiedza. Nawet nas by za to powiesili.

- Rzuć broń Nevada - powiedział w końcu odrywając wzrok od wnętrza kopuły.

- Czeka mnie sprawiedliwy proces? Tak uważasz, Jack? Ja za dużo wiem. Ta wieża to silos, wyrzutnia, ta i inne w Cytadeli. Te drzwi za tobą są ołowiane, by wytrzymać napór spalin startującej rakiety.

Jack naciągnął kurek rewolweru.

- Rzuć broń, to ostatnie ostrzeżenie.

Nevada wciąż zachowywał spokój, ale podniósł lekko głowę i Jack mógł zobaczyć spojrzenie zimnych, niebieskich oczu.

- Wiesz, że to niemal sprowadziło zagładę na ludzkość. Wiesz, że wiedza ta została zakazana nie bez powodu. A teraz stoisz w obliczu prawdy, chłopcze. Władza znów sięgnęła po tą technologię. Spójrz na horyzont, zobacz jak miasto powstało z popiołów. Ale pamiętaj, że za horyzontem kryje się Strefa, ponuklearne pustkowia, relikt starego świata. Chcesz, by i ten świat, by Nowy Bastion także stał się reliktem? Chcesz znów zobaczyć nuklearne piekło?

Obaj usłyszeli zbliżające się kroki, wiele kroków. Oddział generała zbliżał się korytarzami na szczyt wieży.

- Obiecałem chronić prawo, Fox - powiedział w końcu bezwzględnie Arizona - Prawo chroni ludzi. Ty zdradziłeś. Miałeś wiele możliwości, wybrałeś banicję. Stałeś się wrogiem Władzy.

Jack pewnym ruchem nacisnął cyngiel.

Oddział Generała Abramsa bardzo sprawnie przemieszczał się korytarzami. Byli ubrani w czarne kostiumy z wszytymi płytami chroniącymi przed pociskami, na głowach mieli hełmy i maski, na ramionach zaś naszywki z nazwą oddziału - ?SPAS?. W rękach dzierżyli Falcony, szybkostrzelne i zabójcze karabiny szturmowe, praktycznie z zerowym odrzutem i pozbawione ognia wylotowego. Magazynek znajdował się na kolbie i ładowany był poziomo. Pociski były wystrzeliwane nowoczesnym i objętym tajemnicą elektromagnesem, siła broni była ogromna, przebijała się przez drewno i cienkie mury jak przez masło. Sam oddział był doskonale przeszkolony taktycznie. Sprawnie i dynamicznie przemieszczali się ku szczytowi, gdy usłyszeli wystrzały. Zatrzymali się na znak dowódcy, po czym ten, jedynie gestami, rozkazał natychmiastowe wkroczenie do akcji. Po schodach wspięli się błyskawicznie i bez oznak zmęczenia, dwóch ludzi naparło na podwójne drzwi a reszta wpadła do środka. Z ziemi właśnie podnosił się Jack. Dowódca SPAS, znów gestem, rozkazał zdjąć go z celowników laserowych.

- Co wy tu robicie? - Rzekł nieco podniesionym głosem Jack.

- Rozkaz Abramsa, sir, mamy...

- Macie natychmiast zejść na dół i zabezpieczyć drogi ucieczki.

- Ale rozkaz...

- On w tej chwili może zmierzać na dół. Niech pan zabierze swoich ludzi i dopilnuje, by stąd nie zwiał. Ja przeszukam wieżę.

Dowódca przez chwilę się wahał, ale w końcu rozkazał swoim ludziom wycofać się na dół. Rewolwerowcy cieszyli się ogromnym autorytetem we wszelkich służbach, byli stróżami prawa i uważano ich za nadludzi, istoty nie z tego świata. Jako jednostki, nie mieli sobie równych i wszyscy o tym wiedzieli. Podobno elementem szkolenia Rewolwerowca i warunkiem otrzymania tego tytułu jest wypędzenie na pustkowia. Dlatego rewolwerowców jest tak mało. Z wielu chętnych śmiałków zostaje tylko garstka. To Rewolwerowcy pomogli odbudować miasto i zachować w nim porządek. Sformowali pierwszą Władzę po Upadku, wojnie nuklearnej, ustanowili prawo i ostatecznie odsunęli się na bok. Jednak ich instytucja przetrwała i ludzie wciąż ich poważają, żywią do nich szacunek, ale także nieco strachu. Dziś ich głównym, wyznaczonym przez nich samych, celem jest sprowadzanie ludzi z pustkowi. Wyruszają poza granice miasta, najczęściej sami, i wracają często z jedną, rzadziej kilkoma osobami. Bywa jednak tak, że nigdy nie wracają.

Dowódca SPAS na odchodnym spytał, czy nie przysłać lekarza. Jack spojrzał na ubranie - nienagannie skrojony garnitur w prążki przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Gdy spojrzał na kolumnę, zobaczył odbicie swojej twarzy. Szczupła, smukła, przystojna twarz była teraz pokryta kilkunastoma skaleczeniami a na czole rósł spory guz. Nos niewątpliwie złamany, leciała z niego krew. W ustach poczuł luz na zębie po lewej stronie i metaliczny smak krwi.

- Nie ma czasu na lekarza. Zamknijcie wszystkie wyjścia. Musi być gdzieś w wieży.

- Pragnę zauważyć, że...

- Nie widzieliście go, jak wchodziliście, tak, wiem. Ale w wieży nie ma zabezpieczonych okien. Mógł wyskoczyć przez jedno z nich - kiwnął głową w stronę okien w pomieszczeniu - i jakimś cudem zeskoczyć na niższe piętro.

- Uważam, że to niemożliwe - rzucił ostrożnie dowódca SPAS.

- Uważasz, że Abrams będzie zadowolony, jeżeli ucieknie, bo nie wykonałeś mojego polecenia?

- Tak jest, sir.

Gdy Jack został sam, najpierw powoli rozejrzał się po sali, potem zerknął na przykrytą brezentem kopułę. Patrzył na nią z nienawiścią w oczach, ale pod nią maskował strach. Odwrócił wzrok i poprawił uchwyt dłoni na rewolwerach. Spokojnym krokiem przeszedł się po sali, zaglądając za każdą kolumnę i za każdy załom. Nie znalazłszy niczego podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Nawiewnik nad oknem nie działał, ale Arizona znał powód. Sam go uszkodził. Za oknem na jednej dłoni wisiał Nevada, jedną nogą opierając się o nawiewnik okna piętra niżej. Spojrzał z dołu na Arioznę, Arizona spojrzał na niego. Podał mu w milczeniu rękę, którą Nevada po chwili mocno chwycił i zaraz obaj znaleźli się w przy kopule.

- Wiesz, jak unieszkodliwić to draństwo? - Spytał Jack.

- Nie. Znam schematy i wiem, że to głowica, ale nic więcej. Skąd ty wiedziałeś, że to głowica?

- Znalazłem twoje ukryte notatki. Wśród nich był rysunek, schemat. Skąd ty go miałeś?

- Od Władzy.

Jack spojrzał na Nevadę, ale ten tylko wpatrywał się w otwarty panel. Jack w końcu wziął odkręcony panel i zamocował go na miejscu, przykręcając śruby z powrotem.

- Co robisz? - Spytał Nevada.

- Przykręcam, nie widzisz? - Beztrosko odparł Arizona.

- Musimy coś z tym zrobić, Jack...

- Tak, masz rację. Ty weź kombinerki, ja będę losował, który kabelek przecinasz.

- Więc co proponujesz? - Spytał po dłuższej chwili.

- Jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy znaleźć pełny schemat działania głowicy i sposób jej rozbrojenia, może nawet trwałego unieszkodliwienia. I nie mam tu na myśli siedziby Władzy.

- Wastelands - odparł po dłuższym namyśle Nevada - Pustkowia.

Jack pokiwał tylko głową. Gdy skończył montować panel na swoim miejscu, ktoś wszedł do środka. Jack i Fox odwrócili się i zobaczyli wchodzącego do sali Archiego. Archie Colorado był typem cowboya z rodeo, kapelusz z podwiniętym rondem, skórzana, ciemnobrązowa kamizelka, wyglądające jak jeansy czarne, kowbojskie spodnie, rewolwer na jednym pasie i wiecznie uśmiechnięta twarz. Sam był sporym kawałkiem faceta, szerokie barki, kwadratowa szczęka nadawały mu wygląd twardziela. W ręku dzierżył Springfielda z lunetą. Jack sięgnął po broń, ale Nevada złapał go za rękę.

- Spokojnie Panamaboy! - Rzucił wesoło Archie - Jesteśmy po tej samej stronie. Korytarz czysty Fleckler - jako jeden z nielicznych Archie potrafił wymówić imię Nevady bez zająknięcia.

- Od kiedy w tym siedzisz, Archie? - spytał wciąż niepewny Arizona.

- Niemal od samego początku - uśmiechnął się niewinnie. Jack nigdy nie podejrzewał Archiego o zdolności aktora. Nigdy nie potrafił trzymać języka za zębami, a jak się napił, potrafił mielić ozorem na granicy bezpieczeństwa. Teraz się okazuje, że pod tą fasadą luzaka i ignoranta kryje się na wskroś inteligentny i sprytny Rewolwerowiec. Teraz Jack już wiedział, jakim cudem nim został.

- Skoro tak, to zwijajcie się stąd.

- Spokojnie brachu, Nevada wie, jak się stąd zmyć. Ja zostaje, jestem tu oficjalnie - powiedział Archie rzucając Foxowi Springfielda.

- Aha. Nevada, jak się z tobą skontaktować?

- Archie ci powie.

Jack schował rewolwer i wyciągnął rękę do Nevady. Ten popatrzył na nią, założył springfielda na ramię i uścisnął dłoń.

- Nic ci nie będzie? Nie za mocno oberwałeś? - spytał z uśmiechem

- Jakoś się pozbieram, ale za dentystę mi zapłacisz - odparł z podobnym uśmiechem Jack - powodzenia.

- Do zobaczenia po drugiej stronie muru, Panamaboy.

Nevada zniknął za drzwiami.

- Masz mi wiele do wyjaśnienia Archie.

- Spoko brachu. A teraz chodź, czas na tłumaczenie się przed Generałem.

- A Szeryf?

- On też wie.

Jack popatrzył zaskoczony na Archiego, ten klepnął go w plecy i bez słowa ruszył na dół. Jack po chwili otępienia zrównał się z nim i obaj zniknęli na schodach.

Edytowano przez twh
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Niezrażony żadnym komentarzem nad moim i nie tylko moim opowiadankiem postanowiłem wkleić parodię mojego autorstwa. Parodia ta dotyczy gry bardzo kontrowersyjnej mianowicie "The Path". W moim tekście bohaterką jest 7 postać wycięta z gry o imieniu Regina. Jest to bardzo rezolutna dziewczyna nie bojąca się wilka. I tyle tytułem wstępu teraz zamieszczę tekst właściwy. Pragnąłbym zaznaczyć, że parodia była pisana pod wpływem chwili, natchnęła mnie do tego LadyJokerina! Bez niej tego tekstu by nie było. (A może to i lepiej). :laugh:

Dodam jeszcze tylko, że tekst napisałem w ciągu dwóch godzin, właściwie jest on już ukończony ale na razie umieszczę tylko część pierwszą.

The Patch - parodia

Dzień chylił się ku zachodowi kiedy Regina dziarsko wyruszyła do domu swojej babci Matyldy. Początkowo raźnie podskakiwała po asfaltowej drodze ale potem, no cóż PO nie wywiązało się ze swoich obietnic. Zamiast trzech kilometrów drogi do domu babci wybudowali tylko dwa. Kapturek jednak się tym nie zraził i dalej ruszył po gruntowej drodze. Regina zauważyła, że kiedy tylko zaczyna biec muzyka zmienia się na jakiś świdrujący głowę z częstotliwością młota pneumatycznego utwór. Zaprawdę było to dziwne uczucie, znikało od razu kiedy dziewczynka się zatrzymała. Reginie niezbyt to przeszkadzało, wszak potrafiła zasypiać przy Marduku, po pewnym czasie zaczęło się to jednak robić irytujące?

-No nic, chcieli zrobić psychologiczne zapadające w pamięć widowisko. Trzeba zgodzić się na pewno nie udogodnienia ? powiedział na głos Kapturek aby dodać sobie odwagi.

Mamusia przestrzegła Reginę aby ta nie schodziła ze ścieżki gdyż może to się skończyć? No właśnie nie powiedziała czym może się to skończyć. Kapturek jednak instynktownie wyczuwał, że nie może schodzić ze ścieżki. Jednak kwiatki parę metrów od dróżki tak kusiły. Po dłuższym zastanowieniu Regina zdecydowała, że parę minut straconych na zbieranie pięknych kwiatków to nic takiego. Kapturek będący Kapturkiem tylko z nazwy (brak kapturka) zaczął zbierać kwiatki całkiem przy drodze. Po chwili jednak nie było już żadnych interesujących roślinek przy dróżce tak więc Regina ruszyła głębiej w las. Zgodnie ze starym porzekadłem ?im głębiej w las tym mniej widać? Kapturek będący kapturkiem tylko z nazwy zaczął cierpieć na niedowidzenie. Regina bynajmniej nie należała do krótkowidzów jednak twórcy ?Ścieżki? tak to sobie wszystko wykombinowali, że dziewczynka nic nie widziała dalej jak paręnaście metrów.

-Trudno, jakoś trzeba przecież przestraszyć tego gracza, przecież nie posika się w gacie jak zobaczy z odległości dwustu metrów zbliżającego się Wilka, on musi nadejść niespodziewanie ? powiedziała na głos Regina kolejny raz aby znowu dodać sobie animuszu.

Kapturek nie zauważył nawet kiedy znalazł się nad jeziorem pełnym krwi! Tak, tak pełnym krwi, spytacie skąd wiem, że to krew? Ano stąd, że to? była krew i na tym koniec. Niestety dziewczyna nie była w stanie wejść w interakcję z rzeczonym jeziorem tak więc powędrowała dalej. Idąc dalej i zbierając kwiatki Regina dotarła do cmentarza, co więcej nie było to zwykłe cmentarzysko. Z jednego z grobów ulatywał czarny dym. Nie był to zwykły czarny dym, aby na próżno nie strzępić klawiatury powiem tylko, że dym był łudząco podobny do innego tajemniczego dymu z ?Losta?.

?Czyżby była to jakaś aluzja? ? Tym razem pomyślała dziewczynka bo zapomniała języka w gębie?. Po chwili jednak doszła do wniosku, że dym zawsze wygląda tak samo i poszła dalej w celu zaliczenia misji.

Kolejnym przystankiem przy żmudnej ekspedycji zbierającej kwiatki Regina zauważyła plac zabaw! Marzenie każdej dorastającej nastolatki myślącej o seksie, narkotykach i grach w butelkę. Jakież zdziwienie okazała dziewczynka kiedy okazało się, że nie może wejść w interakcję z huśtawką! I to drugi raz pod rząd! Jakże tak można robić Kapturka i gracza zarazem w balona? Czyżby była to część misternego planu mającego na celu sprawienie aby gracz zadumał się nad sensem swojego bytowania i egzystencji. Co więcej nie tylko tej ziemskiej? Reginę rozbolała głowa od natłoku myśli obrazujących misterną sieć tkaną przez twórców produkcji. Nie zastanawiając się dłużej na sensem swojego istnienia i czy istnieje Wielki Potwór Spagetthi czy też Bóg ruszyła dalej na poszukiwania kolejnych lokacji. Następną z nich była wielka łąką. Co więcej łąka ta była pusta. Pusta łąką jest przecież czymś całkowicie nienaturalnym tak więc Regina spodziewała się najgorszego czyli ? Wilka! Zresztą zależy z jakiej strony na to by spojrzeć. Z jednej strony Wilk jest ucieleśnieniem tego złego i niedobrego natomiast patrząc na to z drugiej strony nadejdzie kres tej idiotycznie, debilnej błazenadzie. Tak Regina zaczęła po prostu pragnąć spotkania z Wilkiem. Zresztą ?Nie taki diabeł straszny jak go malują? tak więc zły nr 1 gry też nie może być taki niedobry jak go przedstawiają. Kapturek wbiegł na środek polany i zaczął machać rękoma.

-Ho, ho! Wilczurze! Tu jestem, łap mnie! Mam już dość, zróbmy to co trzeba i spadam do chatki! ? zakrzyczała znudzona dziewczyna.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dobra, czas tu jakieś opowiadania ocenić, bo wcześniej za to tak ociężale zabierałem... :) W tym poście piszę tylko o niektórych tekstach z poprzedniej strony (część omijałem z premedytacją, w tym recenzję Belutka - sorry, ale nadrobię przy Twoich opowiadaniach :P - a części po prostu nie zdążyłem), resztą tych, co mnie w jakiś sposób interesują, zajmę się w następnym tygodniu.

Ivghald - hieh, określenie, że swoje opowiadanie pisałeś "pod wpływem" (absurdu, surrealizmu itd.), jak najbardziej tu pasuje. ;] Niektóre elementy są tu całkiem zmyślnie powalone, choć nie rozumiem do końca, czemu część z nich miała służyć. Zastanawia mnie też, skąd u Jeffrey'a taki uraz do ludzi (i kto o to pyta... :P). Jeszcze do tego dodam, że skoro jesteś świadomy tego, że trochę byków tu porobiłeś (głównie literówek, ale błędy interpunkcyjne, stylistyczne i drobne ortograficzne też gdzieniegdzie się trafiły), to czemu to opowiadanie wysłałeś w takim stanie? Co prawda, zauważyłeś je pewnie dopiero po fakcie - ale i tak masz ode mnie minusa (trzeba sprawdzać taki tekst przed wysyłką ;]).

No, ale pisz dalej. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, bo mimo wszystko zapowiada się nie najgorzej. Inna rzecz, że do przeczytania tekstu zachęciło mnie przelotne spojrzenie na niego, i to na jeden z tych fragmentów, gdzie wspomniano o velociraptorach. ^_^ Ogółem, wystawiam 6+/10. Tylko nie spocznij mi tu na laurach. ;]

Tolkien - cóż, pamiętnik (bo nie wiem, czy taką formę da się nazwać opowiadaniem ;]) pod względem merytorycznym wypadł całkiem fajnie. Czytało mi się to przyzwoicie, a pomysł na historię jest bardzo ciekawy. To samo morał na końcu pamiętnika, IMO trafny (

ja tam zbytniego urazu do ludzi nie mam, ale... wiadomo

). Jedyne, co mnie drażniło, to różny poziom interpunkcji (czasem jest w porządku, a czasem sprawiałeś wrażenie nad wyraz głodnego ;]), niezły błąd przy pierwszym wpisie (akcja dzieje się w 2006 roku, co wynika z kolejnych wpisów - więc czemu w pierwszym jest rok 2000?), a także to, jak piszesz godziny (liczby godzin i minut oddziela się od siebie kropką lub dwukropkiem, ew. przy minutach robisz indeks górny - nie wiem jednak, czy na tym forum jest to możliwe, bo nie sprawdzałem). No i wyjaśnij mi jedną rzecz: w jaki sposób można bluzgać krwią? :P A ten drugi fragment z ostatniego wpisu wziąłbym osobiście osobno, żeby było bardziej wiadomo, gdzie się zaczyna zakończenie. No i jeszcze jedna rzecz, ale dam ją lepiej w spoiler:

czas teraźniejszy w pewnym miejscu we wstępie sugeruje, że Azazel

aktualnie jest jednym z diabłów. Wiem, co chciałeś osiągnąć w tekście jako całości, ale skoro główny bohater pod koniec się nawraca, to nie sądzisz, że taki wstęp ma raczej średni sens? ;] No, chyba że pisał to tak jakby "w trakcie", a późniejsze fragmenty już dopisywał - ale wtedy chyba należałoby to jakoś zaznaczyć IMO.

OK, teraz widzę, że mimo wszystko wiele rzeczy w tym opowiadaniu (no niech będzie...) mi się nie spodobało. ^_^' Nie zrozum mnie źle, ja pomysł uważam ogólnie za świetny, jego wykonanie też nie jest aż takie złe (poza tymi zgrzytami), ale forma pozostawia trochę do życzenia. Powiedzmy więc, że stawiam temu opowiadaniu 7/10. Mimo wszystko jednak trochę trzyma klasę.

Dziadparyski - w moim odczuciu raczej nic specjalnego. Parę błędów interpunkcyjnych i nie tylko, w dodatku samo opowiadanie ma bardziej formę sprawozdania niż faktycznego opowiadania. Brakuje niemal dialogów. Da się to czytać bez bólu, ale nie powiem, żeby dało się z tego odczuć sporą przyjemność. Brakuje też czegoś z lekka oryginalniejszego, może jakiejś głębi (tu może jednak wymagam nieco za dużo). Ot, zwyczajna próba pisarska, nic więcej. Słowem, opowiadanie to oceniam na 6/10.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No i wyjaśnij mi jedną rzecz: w jaki sposób można bluzgać krwią?

bluznąć, bluzgnąć ? bluzgać

1. ?o płynie: wylać się skądś gwałtownie, obfitym strumieniem?

2. ?spowodować rozpryśnięcie się czegoś?

3. ?wyrzucić z siebie gwałtownie jakiś płyn?

4. ?wykrzyczeć przekleństwa, wyzwiska?

Bluznąć w słowniku

Uwagi dają do myślenia, dzięki za ocenę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zirytowany Świstak wrzuca kolejną prawdopodobnie ostatnią część parodii "Ścieżki". Niedobry humor można zrzucić na karb braku jakichkolwiek komentarzy tudzież zainteresowania innych. No ale nic nie będę się nad tym długo rozwodzić umieszczam drugą część której i tak pewnie nikt nie przeczyta. :)

"The Path" II

Niestety a może i stety krzyk pozostał bez odzewu?

?Nosz kurde, pewnie nie zwiedziłam jeszcze wszystkich lokacji. ? pomyślała sfrustrowana Regina.? Zrezygnowana dziewczyna ruszyła już całkowicie wyprana z emocji i bez entuzjazmu w dalszą drogę. Idąc tak sobie ze zwieszoną głową Kapturek natrafił na mroczną kryptę która aż emanowała złem. Zupełnie wyzuta z emocji dziewczyna spokojnie weszła do niej. Jej oczy zaczęły powoli przyzwyczajać się do ciemności jakie tam panowały. Nie chwila, one nie zaczęły się przyzwyczajać. Minęła minuta, dwie, trzy?

Error: Please bla,bla,bla.

-Co to (przepiękna wiązanka przekleństw ubogacająca nasz język polski nie mająca jednak prawa znaleźć się w opowiadaniu). Czemuście tego [beeep] nie dopracowali? ? Darła się na całe gardło Regina.

Na szczęście po dłuższej chwili zarówno Kapturek jak i program doprowadziły się do stanu używalności. Maksymalnie zdenerwowana dziewczyna zaczęła biec przed siebie w poszukiwaniu kolejnej lokacji. Reginie nie przeszkadzała świdrująca czaszkę muzyka która potrafiła doprowadzić do migreny nawet konia, wszak słuchanie Marduka do poduszki to nie przelewki. Dziewczyna biegła i biegła aż obraz stał się rozmyty a następnie czarny, Regina nie przestała biec nawet wtedy kiedy przestała widzieć samą siebie...

Po parominutowym biegu i przedzieraniu się przez chaszcze Regina trafiła do obozu. Namiot, ognisko, świniak na rożnie i dwie czaszki wbite we włócznie. Taak typowe, przytulne obozowisko. Dziewczyna odzyskała humor widząc Wilka siedzącego na posłaniu i brzdąkającego coś na gitarze basowej. Przybrał on pozę wysokiego metalowego gitarzysty który samym swym spojrzeniem kruszył ściany, patroszył koty i deflorował dziewice. Regina zupełnie nie zrażona tym wszystkim podeszła do mężczyzny. Stanęła sobie spokojnie jakiś metr od niego czekając na interakcję. W końcu nadeszło upragnione działanie. Wilk zaczął spokojnie konwersować z dziewczyną. Regina doskonale wiedziała czym to się skończy (przejrzałą scenariusz bez zgody twórców) tak więc bez namysłu wypaliła, że chce to mieć już za sobą. Wilk zdziwiony wytrzeszczył oczy jak gdyby nie rozumiejąc tego co się konkretnie stało?

-Tak, wiem lubisz brać laski z zaskoczenia. Dodaje ci to odwagi i animuszu ale nie ze mną te numery a teraz rób co masz robić i spadam do chatki ? powiedziała dziarsko dziewoja stawiając w dość groźnej pozie.

-Ale, ale.. skąd wiedziałaś? ? jąkając się spytał zdziwiony Wilk.

-Posłuchaj albo zabierzesz się do działania, albo spadam i bez tego. Nudno mi się robi w tym lesie, kwiatków nie ma a do krypty wejść nie mogę.

Wilk wstał i potknął się o swoją gitarę, nie wiedzieć czemu oczy mu się zaszkliły i zaczął uciekać.

-Hej, Wilku! Stój, poczekaj!! Ja naprawdę nie będę robić problemów, miejmy to za sobą! Ja chcę wyjść z tego poronionego i chorego pomysłu moich twórców! Błagaam cię Wilkuu wracaj. ? Krzyczała dziewczyna na skraju płaczu.

Regina dzielnie biegła za Wilkiem sukcesywnie zmniejszając odległość jaka ich dzieliła.

-Zapchlony kundel z ciebie a nie żaden Wilk! ? Wykrzyczał zdenerwowany Kapturek.

Wilk usłyszawszy tą obelgę zawył i pobiegł ze zdwojoną prędkością zostawiając dziewczynkę samą w środku lasu. Regina już nie hamowała swoich łez które popłynęły po jej policzkach. Kapturek ruszył dalej w poszukiwaniu ścieżki bądź też kolejnego Wilka który nie okaże się taką łamagą?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam! Zapraszam do czytania mojego opowiadania. Proszę również o komentarze. I jeszcze coś - jeśli możecie to powiedzcie, czy mam umieścić następną cześć opowiadania tzn. pierwszy rozdział. Miłego czytania.

Prolog

- Chcecie zabić wodza Taurenów, a wzięliście tak mało zapasów? Co wy myśleliście, że przyjdziemy zabawimy się i wracamy do domu?! ? krzyczał Kelas, dowódca ludzkiej armii.

-Panie, zapasów starczy na tydzień, a na łąkach Mulgore będziemy już dziś wieczorem! ? oświadczył Janeken, prawa ręka Kelasa.

Kelas nie zareagował. Ludzie byli Kelasowi co prawda wierni i posłuszni, ale nikt z nich nie przejawiał do swojego dowódcy żadnej sympatii. Nic dziwnego. Kelas był tak zdesperowanym człowiekiem, że aby wygrać wojnę, zabrał ze sobą pięćdziesiąt kobiet, aby pomagały opatrywać rany. Kelas, chciał zdobyć stolicę Taurenów, Thunder Bluff.

-Panie, uważam, że atak na miasto Hordy teraz, gdy mamy tak mało zapasów, jest czystym szaleństwem. Ich miasto położone jest na klifach, jak mamy tam wejść?- rozpoczął rozmowę ze swoim przywódcą Janeken.

-A jak oni tam wchodzą? Wdrapują się do cholery?!-wrzeszczał Kelas.

-Nie, mają tam specjalne windy, które wciągają sznurami do góry, ale jak zobaczą naszą armie, raczej nie będą nas tam wciągali?

- Nie bądź bezczelny! Dzięki komu jesteś teraz, kim jesteś?

-Przepraszam panie, ale uważam, że powrót do Stormwind, przygotowanie dużo większej liczby zapasów i atak na Podziemne miasto nieumarłych, byłoby lepszym pomysłem.- stwierdził z przekonaniem Janeken.

-Może i masz rację, wrócimy i zaatakujemy tych umarlaków. Ta upadła elfka Sylvanas już zbyt długo króluje w Lordaeronie.- odparł Kelas.

Zatrzymał armię i nakazał odwrót.

Gdy byli już dosłownie godzinę drogi od Goblińskiego miasta Ratchet, usłyszeli krzyki z tyłu. Jedna z kobiet nagle zaczęła rodzić. Kelas, zaczął bardzo mocna klnąć, a armia głośno się śmiać. Nagle jednak wszyscy przestali klnąć i śmiać się. Zobaczyli drugą armię. Armię Orków i Taurenów zmierzających w ich stronę.

-Przygotować się! Niewiadomo czego te dziwolągi chcą od nas!- wrzeszczał do żołnierzy Kelas.

-Radzę wam wynosić się z naszych ziem, wiemy, że macie mało żywności, obserwujemy was odkąd przyjechaliście do Kalimdoru. Radzę wam tu nie wracać, jeśli chcecie jeszcze pożyć. ? powiedział Naazan, przywódca orkowej armii.

-Skąd wiedzieliście o?- Kelas nie dokończył. Nagle rozlęgł się płacz dziecka.

-Przyjechaliście zniszczyć Thunder Bluff z noworodkiem? Hahahaha. Więcej się po tobie spodziewałem człowieku.- Naazan zaczął się głośno śmiać

-Zobaczymy kto się będzie śmiał ostatni. My ludzie, nie przegramy z jakimiś dziwolągami! Oddział! Atak!- krzyknął Kelas.

Oddział dziesięciu tysięcy ludzi ruszył do ataku, przeciwko dwudziesto tysięcznej armii Orków i Taurenów. Naazan i Kelas stanęli do pojedynku, który mógł okazać się kluczowy dla odwiecznego konfliktu, między Aliantami a Hordą. Ludzie padali jak muchy. Jedna rasa przeciwko dwóm rasom ? to nie mogło się dobrze skończyć. Po blisko godzinnej walce armia Kelasa została rozbita. Nielicznym udało się uciec, w tym Janekenowi. Kelas został wyzwany przez Naazana do pojedynku. Jeśli Kelas wygra, będzie mógł pójść wolno do domu z resztą swoich ludzi. Jeśli przegra, to jego ludzie, których udało się pojmać zginą wraz z nim. Kelas nie miał wyboru, przyjął ofert zielonoskórego. Naazan, był potężnie zbudowany Orkiem, był znany ze swojej mądrości, którą doskonale łączył z siłą. Kalas natomiast był zwykłym ludzkim wojownikiem, któremu odbiło odkąd został głównodowodzącym armii. Naazan wyjął swój Wieczny Miecz, który towarzyszył mu już przeszło pięć lat. Kalas, który cały czas trzymał broń w ręce przyjął postawę bojową.

-Walczę o swoje życie, a ty o co walczysz?- zapytał Kalas

-O to, żebyście wy Alianci przestali nękać nasze zjednoczone państwo!- odpowiedział mu Naazan

Kalas ruszył do ataku, ale Naazan zrobił unik i wbił szybko Kalasowi miecz w splot. Naazan nie mógł uwierzyć, że walka poszła mu tak łatwo.

-Szefie, mamy tu dzieciaka, jego chyba nie będziemy zabijać!- stwierdził jeden z żołnierzy.

-Nie, dajcie go tutaj. Hmm? Co by z nim zrobić?- zastanawiał się orkowy przywódca.

-Ja wiem. Wezmę go na nasze łąki Mulgore i zaopiekujemy się nim. To jest stworzenie natury, które nie jest dla nas zagrożeniem, a może okazać się prawdziwym sojusznikiem ? powiedział Matien, taureński druid.

-Tak druidzie, masz rację. Dam ci kilku ludzi jako eskortę. W ile tam dojedziecie?- spytał Naazan.

-Raczej dolecimy. ? stwierdził z uśmiechem Matien, po czym zamienił się w ptaka przypominającego sowę, wziął dziecko delikatnie w szpony. Po czym po prostu odleciał.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kelas był tak zdesperowanym człowiekiem, że aby wygrać wojnę, zabrał ze sobą pięćdziesiąt kobiet

Toż to faktycznie desperat. Jakoś bardzo niefortunnie to brzmi. Być może chciałeś osiągnąć efekt w stylu "nawet zabrał ze sobą kobiety!" a wyszło "odbiło mu, bo myśli, że wygra, mając 50 kobiet w armii".

uważam, że powrót do Stormwind, przygotowanie dużo większej liczby zapasów i atak na Podziemne miasto nieumarłych, byłoby lepszym pomysłem.- stwierdził z przekonaniem Janeken.

-Może i masz rację, wrócimy i zaatakujemy tych umarlaków. Ta upadła elfka Sylvanas już zbyt długo króluje w Lordaeronie.- odparł Kelas.

Zatrzymał armię i nakazał odwrót.

Doskonały przywódca, nie pogadasz! Przytoczył tu całą armię, cholera wie skąd, był " tak zdesperowanym człowiekiem" żeby wygrać tę wojnę, ale o! Co tam, masz kolego rację. Ej chłopaki! Turrrrrrrrn on! Ot tak po prostu. Żadnych przemyśleń, obozowania, rozprawiania. Zresztą dlaczego wpadli na pomysł zaatakowania umarlaków idąc na Taurenów? Co oni nie wiedzieli, że tam są windy? Zima znów zaskoczyła drogowców?

Jedna z kobiet nagle zaczęła rodzić. Kelas, zaczął bardzo mocna klnąć, a armia głośno się śmiać.

Armia ma faktycznie powód do śmiechu, ale raczej nie z powodu porodu. Kelas zabrał ciężarną w cholerną, długą i wyczerpującą podróż? I żeby jeszcze pracowała? Nie zostawił jej w jakimś mieście alianckim, by tam urodziła? Naraził na takie niebezpieczeństwa? Geniusz! I desperat, no tak.

Zobaczyli drugą armię. Armię Orków i Taurenów zmierzających w ich stronę.

-Przygotować się! Niewiadomo czego te dziwolągi chcą od nas!- wrzeszczał do żołnierzy Kelas.

-Radzę wam wynosić się z naszych ziem, wiemy, że macie mało żywności, obserwujemy was odkąd przyjechaliście do Kalimdoru. Radzę wam tu nie wracać, jeśli chcecie jeszcze pożyć. ? powiedział Naazan, przywódca orkowej armii.

Ta armia to banda slepców? Zauważyli wroga dopiero, gdy ten zdążył dojść tak blisko, że Naazan po prostu zaczął sobie gadać? Pewnie chodziło ci o to, że zobaczyli ich z daleka, że wysłali posłańców itp, ale to trzeba napisać! A z tu masz taki przeszkok, że albo teleportacja, albo banda ślepców.

Kalas ruszył do ataku, ale Naazan zrobił unik i wbił szybko Kalasowi miecz w splot. Naazan nie mógł uwierzyć, że walka poszła mu tak łatwo.

-Szefie, mamy tu dzieciaka, jego chyba nie będziemy zabijać!- stwierdził jeden z żołnierzy.

-Nie, dajcie go tutaj. Hmm? Co by z nim zrobić?- zastanawiał się orkowy przywódca.

Chodzisz skrótami! Zabił kelasa i z tak nadzianym na mieczyk gadał sobie z innymi?

W ogóle ten orkowy przywódca jakiś taki... wykształcony się wydaje. Nie mam nic przeciwko, ale udało ci się schować jego naturę w dialogach, że ho ho!

Może to czepialstwo z mojej strony, ale jednak takie rzeczy (mnie) rażą po oczach. Gdybyś to rozbudował, byłoby okej, a to wygląda, jakbyś na szybko chciał sklecić jakiś wstęp.

Przyszli, popatrzyli, zawrócili, potknęli się o armię Naazana i zginęli :P. Tekst płytki. Armia+świat WoWa często = epickość. A tobie, mym zdaniem, nie duało się teog osiągnąć. Nie pobudziłeś mojej wyobraźni :P. Ale to prolog, pokaż ten swój rozdział pierwszy...

***

Co do "the patch" - nie wiem czemu, ale takie sobie. Znaczy - poprawne, ale ani razu się nie uśmiechnąłem. Przeczytałem i tyle. I naprawdę nei wiem, skąd to się bierze, ale prawdopodobnie dlatego, że sam napisałeś, że to parodia, więc człowiek się SPODZIEWA żartów, nawiązań itp, domyśla się, że wszystko, co nastąpi, będzie prześmiewcze i "zaskakujące". No i tak jakoś przeleciało. Ale z drugiej strony czytałem kilka książek ze świata dysku i mimo iż wiadomo, co tam jest, człowiek i tak będzie się śmiał. Więc w czym problem? Być może w tym, że tam humor okraszony jest poważną fabułą. Albo odwrotnie? W każdym razie ty starasz się walić dowcipem w każdej linijce, a to chyba bardziej męczy, przyzwyczaja do treści przez co w ogóle nie bawi.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po prologu czas na dalszą część. Miłego czytania.

Rozdział 1

Późnym wieczorem byli już w Thunder Bluff. Zbliżała się północ, a inni druidzi już spali. Matien wiedział, że nie można czekać z taką sprawą. Z drugiej strony bał się reakcji druidów. W końcu zaczął budzić wszystkich po kolei.

?Co to za nadzwyczajna rada, jaką zebrałeś młody towarzyszu? Nie mogła poczekać do jutra?? ? powiedział Archul, najpotężniejszy ze wszystkich druidów Hordzie.

?Właśnie, już spałam, nagle ty przyleciałeś. Czy to ma związek z tymi ludźmi, którzy zmierzali aby nas zaatakować??- rzekła Ana, młoda, ale zdolna druidka, a jak na swój młody wiek, była wysoko postawiona w hierarchi druidów.

?Nie martw się o to. Rozbiliśmy ich przed Ratchet. Ale mimo wszystko ma to związek ze sprawą dla jakiej was obudziłem.? ? stwierdził stanowczym, jak na siebie, głosem Matien.

?Mów szybko. Nie ma czasu do??- niedokończył nawet Archul, odebrało mu głos, gdy zobaczył małego człowieka w rękach Matiena.

?To jest ten problem. Jedna z obecnych tam kobiet, podczas walki urodziła te małe dziecko. A nie jesteśmy barbarzyńcami, żeby takie małe dziecko zabić. Przyprowadziłem je tutaj, bo sam nie wiedziałem, co mam z tym zrobić.?

Zapadła cisza. Druidzi wpatrywali się w małe dziecko.

?Połóż go spać. Tu pod namiotem jest trochę siana, jakoś się wyśpi. Nie musi słuchać tego, o czym będziemy rozmawiali.?- powiedziała z przejęciem Ana, która jest twarda na zewnątrz, ale jak każdy druid, ma słabe serce do wszystkich stworzeń natury.

?Możemy go oddać ludziom. Ktoś z nas poleci z małym do Moonglade, gdzie odda go w ręce Nocnych Elfów. Oni jakoś sobie z tym poradzą.? ? powiedział Mil, który jak dotąd nic się nie odzywał.

?Tylko, że jest problem. Wszystkich, którym nie udało się nam złapać zabiliśmy. Tak nakazał Naazan. Nocne Elfy są w sojuszu z Ludźmi, więc powiemy im, że po prostu tam został? I nie wiadomo skąd się wziął?? ? uniósł się Matien, który trochę się już przywiązał do maleństwa.

?Spokojnie młody druidzie. Jestem pewien, że znajdziemy rozwiązanie. Naazan mógł puścić wolno złapanych, ewentualnie mógł zabrać im oręż. Musimy poznać zdanie Cairne?a, naszego przywódcy. Może zwerbujemy go do nas? Będzie się uczył niczym młody Tauren.? ? orzekł Archul. Nikt nie śmiał się mu przeciwstawić, każdy respektował jego zdanie.

?To dobry pomysł, ja się z nim zgadzam a wy przyjaciele?? ? powiedzała Ana.

?Poczekajmy do jutra. Spytamy się przywódcy o zdanie. Lepiej też powiadomić Thralla. Wydaję mi się, że powinien o tym wiedzieć.?- stwierdził Mil.

?To już wiesz, Matien, jakie jest twoje zadanie na jutrzejszy dzień. Wyruszysz jutro z samego rana. Podróż trwa około dwóch dni, zatrzymasz się w obozie Crossroads. A teraz idź już spać.? ? orzekł Archul.

?Tak jest. Wyruszę z samego rana.? ? po czym poszedł położyć się, do swojego namiotu.

?Ja się zaopiekuję dzieckiem, jestem w końcu kobietą.?- stwierdziła Ana, po czym sama pogrążyła się we śnie.

Matien bał się, że będzie musiał oddać dziecko z powrotem w ręce ludzi, a trochę się już do niego przywiązał.

Wstał o wschodzie słońca, za wiele się nie wyspał, przed nim jednak był szmat drogi. Wstawało bez chmurne słońce, zanosiło się na ładną pogodę. Thunder Bluff powoli wstawało do życia. Matien ledwo zjadł śniadanie i od razu wyruszył w drogę. Tymczasem Archul poszedł do Cairne?a Bloodhoofa, wielkiego przywódcy Taurenów. Najpotężniejszy z druidów od razu przeszedł do sedna sprawy.

?Cairne, przyjacielu. Nasza armia rozbiła wrogów przed Goblińskim miastem Ratchet. Po zabiciu wrogów znaleźliśmy tam małe dziecko. Ludzkie dziecko. Rada druidów postanowiła, że będzie on uczył się razem z innymi młodymi Taurenami. Nie ma co go trzymać w odosobnieniu, a nie chcemy go oddać. Czuję w maleństwie potencjał na druida. Ludzie nigdy nie byli druidami, tylko Nocne Elfy i nas Taurenów Matka Natura obdarzyła tym darem. Ale czuję w nim starą druidzką moc. Nie masz nic przeciwko, aby trzymał się z innymi młodymi Taurenami? Oddamy go pod ręce młodego druida Matiena, który poleciał do Orgrimmaru, aby powiedzieć o tym Thrallowi. Będzie się chował w osadzie twojego syna.? ? powiedział Archul, oczekując na odpowiedź Wodza.

?Przyjacielu. Wiesz, że ci ufam i szanuję. Widzę, że również mnie szanujesz mówiąc mi to. Oczywiście. Może to człowiek, ale nadal stworzenie Matki Natury. Będzie miał równe prawa co Taureńskie dzieci. Już dziś pośle do mojego syna. Jutro tu przybędzie i wszystko mu wytłumaczymy. A teraz ? jak za starych dobrych czasów, powspominajmy nasze dzieciństwo Archul?- odpowiedział mu Cairne.

***

Matien pierwszy raz był w Orgrimmarze, stolicy zielonoskórych Orków. Był pod wrażeniem ogromnego miasta. Czuł się zagubiony wśród tylu ludzi, były tutaj wszystkie rasy, który wchodziły w skład Hordy, Trolle, Taureni, Nieumarli i Krwawe Elfy. Zapytał strażnika o drogę do Thralla, po czym udał się w wskazanym kierunku.

?Co cię sprowadza druidzie?? ? zapytał strażnik, który strzegł wejścia do ogromnego budynku, w którym mieszkał Thrall.

?Przybyłem, aby porozmawiać z waszym wodzem wojowniku. Mam wiadomość od najwyższego druida w całej Hordzie, Archula. To bardzo ważna wiadomość.? ? powiedział spokojnym tonem Matien.

?Dobrze. Jesteś druidem, ufam ci.?

Młody druid wszedł do środka. Przeszedł jedną sale, po czym przeszedł drugą sale. A na trzeciej w końcu siedział Thrall. Thrall, którego Matien znał tylko z opowieści.

?Witaj wielki Wodzu, który zjednoczyłeś Hordę! Przybywam z polecenia Archula, najpotężniejszego z druidów.? ? rozpoczął dialog z Orkowym przywódcą druid.

?Witaj druidzie. Horda wiele zawdzięcza wam Taurenom. Mam nadzieję, że to dobra nowina. Moi ludzi donieśli mi o ludzkim dziecku, które wziął pewien druid. I o tym, że wygraliśmy bitwę. Teraz nasza kolej. Zaatakujemy jedną z Alianckich siedzib.? ? powiedział Thrall.

?Oczywiście Wodzu. Jeśli trzeba będzie pomóc, chętnie się tam wybiorę. Chciałem jednak pomówić o tym dzieciaku. Mamy pomysł, żeby szkolić go jak normalnego Taurena. Wyślemy go, do któregoś z naszych obozowisk na Mulgore.?

?A nie można go po prostu oddać ludziom??

?Panie ja? przywiązałem się do tego dziecka. Nie chce go oddawać. Jestem nawet gotów go szkolić.?- powiedział przejętym głosem druid

?Ja zostałem wychowany przez ludzi. I byłem tam źle traktowany. Oczywiście, nie wypada mi się nie zgodzić, ale i tego nie zamierzam. Mam tylko jedną prośbę. Niech ten dzieciak, będzie traktowany na równi z młodymi Taurenami. Od teraz jest normalną częścią Hordy.?

?Oczywiście. Osobiście tego dopilnuje.?

?Przepraszam druidzie, ale muszę przygotować plan ataku na Ironforge. Rozgość się w Orgrimmarze. Aha i jeszcze coś. Powiedz o moim planie ataku na Ironforge, Cairne?owi. Dziękuje za tą wieść. Żegnaj.?

?Wszystko powiem, bądź spokojny Wodzu. Żegnaj. Będziemy was w miarę informować o wszystkim. Żegnaj Wodzu.? ? zakończył rozmowę Matien.

Młody druid wziął się za zwiedzanie Orgrimmaru. Wszedł na potężną wieżę, i zobaczył wywernę. Nie stać go było na powrót do domu takim drogim środkiem transportu.

?Stój! Thrall nakazał mi dać tobie ten dokument. Wywerna zabierze cię wprost do Thunder Bluff. Żegnaj!? ? rzekł jeden z żołnierzy, po czym odbiegł nie czekając na reakcję Matiena.

?Mogę sobie pozwiedzać, a potem polecę do domu! Ale mi się szczęście przytrafiło.? ? pomyślał Matien.

Spotkał po drodze kilku bohaterów, którzy aż świecili od niesamowitych przedmiotów, które nosili na sobie. Był głodny w końcu odkąd przyleciał do Orgrimmaru, nic nie jadł, tylko pospieszył do Thralla.

Poszedł do gospody, zamówił jedzenie. Jego wzrok przykuł pewien Krwawy Elf, który przepięknie grał na swojej wiolonczeli.

?Witaj, jestem Matien, bardzo dobrze grasz. Jak cię zwą??- przedstawił się druid.

?Cześć, nazywają mnie Parys. Dziękuje za pochwałę.?- odpowiedział Elf o niebieskich oczach i długich blond włosach. Był odziany w potężną zbroję. I miał postawę wojownika.

?Jesteś wojownikiem? W jakim celu tu przyjechałeś??

?Przyjechałem tu, bo chce uczestniczyć w ataku na Aliancką stolicę. Jeszcze nie wiem na jaką będziemy atakować, ale zawsze chciałem skopać im tyłki. A ty? Chyba nie przyleciałeś tutaj w celach towarzyskich??

?Byłem u Wodza Thralla. Ale przykro mi, to tajna misja. Mogę ci zdradzić jeden pewien sekret. Tylko ty o tym będziesz wiedział. Atak odbędzie się na Ironforge. Stolicę Krasnoludów?

?To dobrze. Dziękuje, dochowam twojej tajemnicy nowy przyjacielu. A ty? Może pójdziesz wspomóc nas, w walce z krasnoludami??

Szef gospody, Staf zawołał druida po jedzenie i picie.

?Smacznego.?

?Dziękuje. Nie, niestety raczej wam nie będę w stanie pomóc. Z pewnością jacyś druidzi tam będą, ale nie jestem w stanie powiedzieć ci którzy konkretnie.?- powiedział Matien, po czym zaczął się zajadać swoją kolacją.

?Trudno. Jutro już wyruszamy, muszę się wyspać, druidzie. Mam nadzieję, że nasze drogi jeszcze się skrzyżują. Żegnaj?- stanowczym głosem stwierdził Elf.

?Do zobaczenia.? ? skończył krótko rozmowę Tauren.

Matien zjadł wszystko co było na talerzu i popił herbatą.

Ruszył w kierunku wieży Wywern. Gdy szedł widział, że wszyscy przygotowywali się do wymarszu na Ironforge. Druid chciał zobaczyć oblężenie, ale nie pozwalała mu na to jego misja, związana z dzieckiem. Na szczycie wieży zobaczył Naazana.

?Witaj druidzie! Co stało się z tym ludzkim dzieciakiem?? ? spytał Naazan

?Witaj. Został przyjęty jako część Hordy. Będzie chował się z innymi młodymi Taurenami. Kto wie? Może będzie z niego wojownik?? ? rzekł Matien

?Hah. Teraz atakujemy Ironforge. Za około dziewięć dni, będziemy pod murami krasnoludów.?

?Czemu tak długo??

?Chłopcze, trzeba cały ocean przepłynąć! Thrall zostaje w Orgrimmarze, tak zdecydowała rada. Ja będę głównodowodzącym tej armii. Może popłyniesz z nami??

?Nie. Podjąłem się opieki tego dziecka. Ale dziękuje za propozycje. Musze już lecieć. Żegnaj.?

?Do zobaczenia druidze? do zobaczenia.? ? zakończył Naazan.

Druid poprosił Paka, który przygotowywał wywerny do lotu, żeby te zawiozły go do Thunder Bluff. Podał mu papier od strażnika.

?Nie ma sprawy! Pakuj się, a ja pokażę ci, co i jak.?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...