Skocz do zawartości

[Free] Free Sesja


Gość Radyan

Polecane posty

Słucham ich rozmów i z każdą chwilą mam coraz ochotę rozszarpać tego całego Kirgona. Pomijając nawet słowa wypowiedzi, już sam jego ton zdawał się zawierać dosyć drażniącego jadu. Wciąż tylko prawi o cudzej głupocie, kiedykolwiek coś zrobione inaczej niż wedle jego pomyślunku. Jeśli pragnie pełnienia roli przywódcy, droga wolna, ale niech się nie zdziwi, kiedy któregoś dnia w przyszłości spostrzeże ostrze wystające mu z brzucha.

Zrównałem się z Marcusem i zerknąłem w jego stronę, stojąc niemal plecami do orka. Widać było po człowieku zmęczenie, ale w jego głosie dało się wyczuć coś jeszcze?

- Jeśli przyjdzie konieczność zrobienia dywersji, dołączę do ciebie. ? mówię do człowieka ? Ruszajmy wreszcie, bo zaraz znajdzie nas jeszcze jakiś szpieg. ? dodaję z przekąsem w stronę orka.

Po tych słowach ruszam powoli do przodu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 1,2k
  • Created
  • Ostatnia odpowiedź

Widać głupcy lubią trzymać się razem, pomyślałem spoglądając na Sagata i Marcusa ochoczo maszerujących przed siebie. Wiedziałem, że pewnikiem sprowadzą na nas jakieś nieszczęście, ale nie miałem wielkiego wyboru.

- Idziemy za nimi. Ty pilnuj więźnia - zwróciłem się do półorka - my postaramy się zapewnić nam chociaż częściowe bezpieczeństwo i zagwarantować spokój na tyłach. - spojrzałem na Virgarda, sondując czy zgadza się na ten plan. Niech duchy przodków mają nas w opiece... - spojrzałem w stronę powoli jaśniejącego nieba, po czym wszedłem w leśną gęstwinę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zamykam księgę, którą czytałem.

- Ciebie też miło widzieć - mówię odruchowo patrząc na wyważone drzwi. - Proszę, wejdź.

Przyglądam się przez chwilę dziewczynie. Coś ją przeraziło. "On jest obłąkany"... ciekawe co takiego znowu się stało. Najwyraźniej dwa dni spokoju to za dużo jak na siedzibę Bractwa. Wreszcie podchodzę do niej i kładę dłoń na jej ramieniu. Teraz dopiero zauważam, że Nifare ledwo stoi na nogach.

- Powiedz mi, co się stało.

Historia była krótka i chaotyczna. Wreszcie uśmiechnąłem się lekko.

- Mistrz zapewne jest równie zainteresowany twoją... osobą jak i ja - mam nadzieję, że to ją trochę uspokoi. - Acz najwyraźniej chciałby wykorzystać cię w praktycznych celach, nie naukowych.

Nagle coś zaskoczyło w mojej głowie. Skłonny do układów demon. Misa. Magiczna krew. Gildia Magów coraz bardziej otwarcie stająca przeciw Bractwu. I sam Teheran, który o wielu rzeczach mi nie mówi. Poczułem jak po kręgosłupie przebiega mi zimny dreszcz. Nie ma co jednak bardziej denerwować dziewczyny.

- Masz z jednym racje. Czas na małe wakacje. Zaczynałem już się nudzić, a najwyraźniej tu nie dostanę pomocy na jaką liczyłem.

Jestem zawsze gotowy do drogi, więc zebranie swoich rzeczy zajęło mi kilka chwil. Nifare nalegała bym jej nie opuszczał, a jest w dość kiepskim stanie że i tak bym tego nie zrobił. Jej również przygotowanie się do opuszczenia naszego "schronienia" nie zajęło zbyt wiele czasu. Pierwsze problemy spotkały nas w pobliżu drzwi wyjściowych.

- Mistrz stanowczo nakazał, aby ta diablica nie opuszczała siedziby.

Kiepsko, ale...

- Mistrz nakazał też, aby spełniać moje życzenia, jeśli się nie mylę. No więc życzę sobie przejść się na mały spacer nad rzekę - tu obejmuję Nifare, po czym powoli przesuwam dłoń w dół aż na jej tyłek cały czas patrząc na strażnika i krzywo się uśmiechając. - Z moją nową... asystentką - kończę.

- Err... w takim razie życzę miłego... spaceru - strażnik zaśmiał się obleśnie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chociaż nadal nie usłyszałem od orka informacji w którym kierunku iść zignorowałem to i zacząłem przedzierać się przez las. Zerknąłem na Sagata.

- Ty akurat nie musisz tego robić - westchnąłem. - Narażać albo poświęcać swoje życie... to moja działka. Jednak, rób jak chcesz. - nie miałem zamiaru do niczego go zmuszać.

Tymczasem przedzierałem się dalej nie zważając uwagi na to, że wespół z roślinnością robię całkiem sporo hałasu ani to, że gdzieś niedaleko czai się oddział łuczników. Albo może się czaić. Obojętnie jaka śmierć mnie czeka. Byle nadeszła szybko. Niedbale rozglądałem się na boki. Bodźce dźwiękowe nie dochodziły, ale intuicja mi mówiła, że gdzieś z daleka jesteśmy obserwowani. Na razie, tylko nasza dwójka. Jesteśmy dosyć dobrze słyszalni... pomyślałem siląc się na marny dowcip.

- Czekaj... - wstrzymałem Sagata ręką. Nie miałem pewności co do naszego kierunku, ale przed nami wyrósł trakt.

Wyszedłem zza drzew i zrobiłem kilka kroków do przodu. Ledwie przystanąłem w ziemię, tuż przed stopą, wbiła się strzała. Szybko, nie zdążyłem nawet usłyszeć jak leci...

- Proszę, proszę... - usłyszałem głos dochodzący z zarośli po drugiej stronie. Ale i tak blisko.

... Zbliża się. Byłem gotowy. W lewą rękę chwyciłem swój miecz a w prawą magiczną laskę. Poparzenie powinno ich rozgrzać. Komitet powitalny liczył siedmiu ludzi. Nie wiedziałem jak wyglądają żołnierze Bractwa, ale mogłem podejrzewać, że - jeśli jesteśmy w pobliżu kopalni - to właśnie na nich trafiłem.

- Masz dokładnie trzy sekundy, plugawy magu - w jego głosie drgała wściekłość, czułem jak bardzo chce mnie dopaść - żeby wyjaśnić jaki do cholery masz tutaj interes a my, może - szczególnie nacisnął na to ostatnie słowo - nie zabijemy cię od razu... - na jego twarzy wypełzł paskudny uśmiech.

Zdobędę się na ten teatralny gest. Upuściłem laskę zwalniając tym samym prawą rękę. Wykorzystam resztę mocy...

- To ciekawie się składa, bo jeśli o ciebie chodzi to czas właśnie się skończył... Globus Ignis. - pchnąłem ręką uformowaną kulę ognia z wystarczającą prędkością, żeby trafić mojego niedoszłego rozmówcę. Jego ciało, zajmowane szybko przez ogień, odleciało do tyłu. Reszta zdołała uniknąć płomieni i nie czekała aż ktoś wyda rozkaz do ataku.

- Zabić śmiecia! - ryknęli i rzucili się wszyscy na raz. Odskoczyłem na bok czując jak ostrze miecza rozcina mi skórę na prawym ramieniu.

Ciężko oddychałem. Zostawiłem magiczną laskę i teraz mogłem walczyć tylko tym cholerstwem. I pewnie kilkoma zaklęciami dopóki nie sprawią, że padnę ze zmęczenia... Nie interesowało mnie teraz co robi Sagat ani reszta grupy. Chciałem zobaczyć czy ci ludzie zdołają mnie położyć czy jednak wezwą posiłki.

Dwie strzały przemknęły mi koło ucha. Łucznicy... to byłoby dziwne... zginąć od wroga, którego się nie widzi... pomyślałem parując kolejny cios napastnika. Z każdym kolejnym ciosem czułem narastające zmęczenie. Ciągle się cofałem unikając kontrowania. Nie atakowali jak najęci, ale współpracowali... a to dwóch rzucało się atakiem frontalnym a jeden z nich próbował zaatakować z boku... Rana dawała się we znaki i nieźle piekła, ale to nie był główny powód dla którego nie używałem zaklęć. Jeszcze nie.

Coś mi mówiło, że zbliżam się do kopalni... Wtedy to zrobię... o ile zadziała...

Nigdy wcześniej nie widziałem podobnej sytuacji, ale kiedyś usłyszałem jak jeden z magów przedstawiał pewną bardzo ciekawą teorię. Twierdził on, że gdy w chwili śmierci mag wykonuje zaklęcie to zebrana moc na jego wykonanie staje się szalenie niestabilna. Mówił nawet o jednym przypadku gdzie nastąpiła potężna eksplozja, ale aż do teraz nie pokładałem nadziei w tej "bajce"... Patetyczne. Chwytać się czegoś takiego... Na tą myśl głucho się zaśmiałem.

- Szaleniec... - mruknął jeden z oponentów wykonując silne cięcie z góry. Udało mi się je sparować, ale nie na tyle, żeby ostrze nie zostawiło kolejnej rany, tym razem na twarzy koło lewego oka. Chyba nadbiega kawaleria... Nie wiem czy mi się zdawało, ale słyszałem krzyki dochodzące zza moich pleców. Możliwe jednak, że nie oni mnie załatwią, ale starają się wyśmienicie...

Kolejne cięcie zablokowane, ale kopniak zaraz po tym już nie. Zamroczyło mnie i odsunęło na parę metrów do tyłu. Teraz powinno nastąpić mordercze uderzenie... Żaden jednak nie nastąpił. Otrząsnąłem się i spojrzałem po twarzach oponentów. Szyderczy uśmiech, pewność zwycięstwa, ale chyba też żal, że to nie oni dokończą robotę. Coś mnie skłoniło, żebym spojrzał za siebie... Dziesięciu, może więcej łuczników stało w równym rzędzie kilkadziesiąt metrów ode mnie w miejscu gdzie droga wychodziła na bardziej otwartą przestrzeń.

Czyli dotarłem prawie do kopalni... dobre... Mój oddech, jeśli to było jeszcze możliwe, stał się jeszcze cięższy. I bardziej płytszy.

Nie było sensu ich atakować. Dla pewności, kolejnym siedmiu ludzi z mieczami gotowymi do walki stało zaraz przed nimi. A więc to koniec...

Jednak coś pozwalało mi stwierdzić, że nie zadadzą mi natychmiastowej śmierci. Mogę to zrobić ja sam... przynajmniej tak mi się wydaje... dam reszcie tej bandy odpowiednią dywersję... po co sprawdzać tą bajkę?... Podstawowym źródłem mocy danego zaklęcia jest esencja magiczna płynąca w danym magu. Tak to zapamiętałem. Ale drugim, choć szalenie niebezpiecznym a prawie, że samobójczym źródłem, była siła życiowa... Byłem już nieźle zmęczony, straciłem trochę krwi, ale resztki siły pozostały.

- Pora to zakończyć... - rzekłem na tyle głośno, żeby mogli mnie usłyszeć. Upuściłem miecz, zbliżyłem do siebie obie dłonie, niczym żebrak proszący o skromny datek i resztkami woli zacząłem skupiać całą energię jaką można było wyssać z mojego ciała. Teraz wiedziałem dla czego był to proces niebezpieczny... tylko naprawdę ktoś potężny byłby w stanie zatrzymać proces nim witalność człowieka została by "zjedzona"...

Tymczasem ja zrobiłem własną bombę... nie wiedziałem jak silną, ale powinna sporo namieszać... która jeszcze potrzebowała zapłonu...

Ktoś wykrzyczał komendę... przez sekundę zwróciłem uwagę, że zebrana moc ma odcień krwistej czerwieni...

Nim moja świadomość uległa zatraceniu a nogi ugięły się pod ciężarem wyszeptałem jedno słowo:

- Ignis.

Wielka jasność przebijająca się przez mrok zamkniętych powiek...

Ciepło. Przez moment.

Radość, chyba... Uciekłem.

Ciemność.

... i nic więcej.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

Jedyne na co mogłam się w tej sytuacji zdobyć był kwaśny uśmiech rezygnacji. Jeśli to jest cena wolności, to jestem w stanie ją zapłacić. Oparłam się lekko na Ewenie próbując przezwyciężyć zawroty głowy. Świeże powietrze okazało się na tyle odświeżające, że odzyskałam część sił. Kiedy znaleźliśmy się poza siedzibą bractwa z dala od wścibskiego wzroku strażników bezceremonialnie zdjęłam z siebie rękę maga.

- Dziękuję ? mruknęłam pod nosem. Ruszyłam przed siebie uliczkami miasta wyprzedzając Eiwena.

- Em? tak? tylko dokąd my właściwie idziemy? ? jęknęłam oglądając się do tyłu i masując nadgarstki.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Idziemy za nimi. Ty pilnuj więźnia. my postaramy się zapewnić nam chociaż częściowe bezpieczeństwo i zagwarantować spokój na tyłach. - rzekł Kirgon i spojrzał na mnie. Kiwnięciem głowy przystałem na jego propozycję.

Szliśmy szybkim krokiem na końcu naszego korowodu, aż doszliśmy do drogi. Ukryliśmy się w krzakach, a Marcus zrobił coś dziwnego jak wszystkie demony. Po pierwsze udało mu się przejść między sporą grupą różnego rodzaju wojaków i jakoś przeżył. Po wtóre ten imbecyl na naszych oczach (i oczach regimentu wojaków) popełnił samobójstwo. Efektowne, trzeba przyznać, bo wybuch był ogromny. Podmuch przewrócił nas na plecy, a gdy podniosłem się, przez krzaki widziałem ogromne spustoszenie, jakie poczynił w oddziałach, które, zdaje się, maszerowały w stronę kopalni. Odwróciłem się do Kirgona i szybko powiedziałem z krzywym uśmiechem:

- On rzeczywiście był pierwszej wody kretynem. Teraz wiedzą, gdzie nas szukać. Powinniśmy jak najszybciej znaleźć się daleko stąd. Idź przodem.

Obserwując, jak moi towarzysze gęsiego ruszają w las zastanawiałem się, po co samobójcy odbierają sobie życie. W końcu jest ono diabelnie przyjemne, nawet mimo tego, że gonią cię trzy najsilniejsze organizacje w pobliskim mieście...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Stało się, co się miało stać, pomyślałem w duchu. Głupiec zrobił to, o co go posądzałem. Poszedł na pewną śmierć. Jednak nawet ja nie przewidziałem tego, co miało się wydarzyć. Spodziewałem się raczej kilku strażników, a spoglądając na to co się działo zza krzaka, moim oczom ukazały się regularne oddziały. Mag cudem przeżył pierwsze starcie, aby tuż przed śmiercią doprowadzić do wielkiej eksplozji.

- On rzeczywiście był pierwszej wody kretynem. Teraz wiedzą, gdzie nas szukać. Powinniśmy jak najszybciej znaleźć się daleko stąd. Idź przodem. - zauważył Virgard i zalecił nam pośpiech.

- Stój. - powstrzymałem go stanowczym głosem - Nie wiedzą. To nie są ludzie Bractwa. - zakomunikowałem tajemniczo kompanom.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Stój. Nie wiedzą. To nie są ludzie Bractwa. - powiedział Kirgon. Odparłem:

- Może i nie są, ale gdy już się pozbierają z piachu drogi, to prawdopodobnie postanowią przeszukać miejsce, z którego wyszedł nasz szalony kompan. Nawet, jeśli nie wiedzą dokładnie, które to miejsce, to i tak zaczną przeczesywać pobocza. Ja wolałbym jednak nieco się oddalić, bo lubię raczej kameralne spotkania, a nie bójki z jakimś wojskiem. Zachwyceni i szczęśliwi to oni raczej nie będą i mogą postanowić zrobić nam coś malowniczego.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Widzę że już lepiej się czujesz... em... ten... przepraszam za... tamto - mówię niespokojnie. - To był... e... głupi pomysł, ale jedyny na jaki... wpadłem.

Staram się przez chwilę zebrać myśli.

- Em? tak? tylko dokąd my właściwie idziemy? - odezwała się Nifare.

Dobre pytanie. Z jakiegoś powodu ta dziewczyna mi ufa. Przyszła do mnie gdy potrzebowała pomocy, a ja bezmyślnie...

- Powinniśmy zniknąć z miasta. Możliwie szybko.

Zastanawiam się nad opcjami. Do Bractwa nie wrócimy, ona się nie zgodzi. Gildia Magów... nie, nie wymienię jednej bandy zakutych łbów na drugą. Straż miejska... tak jakby oni kiedykolwiek w czymkolwiek pomogli. Zresztą mają własne problemy po tym jak ktoś im urządził jatkę w siedzibie głównej. Nie mam tu znajomych. W ogóle mam niewielu znajomych. Smutna myśl.

- Z drugiej strony przyda ci się jeśli odzyskasz nieco sił.

Ponoć kapitan tutejszej straży to dobry człowiek.

- Póki co schronimy się w siedzibie straży. Nie sądzę by ktoś już teraz zauważył nasze zniknięcie, a w tym przypadku nieważne jak daleko uciekniemy, jeśli nie będziemy mieli porządnego planu dorwą nas natychmiast.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Może i tak. - odparłem szybko towarzyszowi - Jednak jeśli zaczniemy kręcić się wte i wewte to zapewniam cię, szybko nas odkryją. Na szczęście, dzięki mojej przemyślności zachowaliśmy na tyle bezpieczny dystans od maga, że ci spanikowani żołdacy nie powinni nam zagrozić. - spojrzałem wymownie na Sagata, który jeszcze kilka chwil wcześniej tak ochoczo maszerował ręka w ręke z nieboszczykiem Marcusem.

- Bardziej martwi mnie co innego. - zauważyłem wpatrując się na zaalarmowanych i biegających w różne strony żołnierzy. - Ci ludzie noszą barwy królewskie. Złoty jastrząb na zielonym tle. - wskazałem na widoczne na płaszczach i pancerzach symbole. - Co regularne oddziały króla robią tak blisko granicy?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Khelberg... Zmierzałem ku temu miastu, piechotą - bo nie miałem innego wyjścia. "Chusta" zawieszona była u mego boku, wędrowałem przez dzicz, więc nie obawiałem się wykrycia, a zdecydowanie nie chciałem akurat teraz mącić swego wzroku. Gdzieś w pobliżu dobiegły mnie odgłosy odgłosy walki, rozpoznając po warknięciach - prawdopodobnie z ogrem. Szybko skierowałem się w tamtą stronę jednocześnie biorąc swoją "maskę" do ręki. Nie myliłem się - moim oczom ukazał się ogr otoczony przez czterech młodych łowców, krążyli oni w okół niego ostrzeliwując go ze swych kusz. Metoda skuteczna do rozdrażnienia i skołowania bestii, lecz dopóki się on ruszał dopóty nikt nie był w stanie poważniej go zranić tym sposobem. Młodzieńcy zdawali sobie z tego sprawę, kiedy ogr już się miotał w szale to odrzucili kusze i dobywszy mieczy ruszyli do ataku. Dwójka ruszyła od frontu by zwrócić na siebie jego uwagę a pozostali dwaj przemknęli za jego tyły by stamtąd go zaatakować. Pierwsza para usiłowała podejść ku bestii na tyle blisko by zadać skuteczny cios jednocześnie unikając ciosu maczugi, co wydawało się karkołomnym zadaniem. Ci z tyłu nie mieli wcale prościej, próbując podciąć mu ścięgna - jeden właśnie zadziałał zbyt szybko i maczuga zahaczyła z pełnym impetem o jego podbródek błyskawicznie wykręcając mu kark ze skutkiem śmiertelnym. Taniec z bestią trwał w najlepsze - w końcu jednemu z łowców udało się zbliżyć do ogra i szybkimi ciosami miecza podciąć mu ścięgno kolanowe. Potwór zachwiał się, a pozostali z okrzykiem radości obskoczyli bestię - zły ruch - młyniec wykonany maczugą niemal wyrwał ramię ze stawu jednego z nich a pozostałych cios skutecznie ogłuszył i odrzucił w tył. Z trudem ogr podniósł się na nogi i ruszył przeciwko nim z żądzą mordu w oczach, lecz łowcy zdążyli już dojść do siebie i zaatakowali go z większą ostrożnością. Kiedy ogr zadał cios maczugą błyskawicznie się rozeszli - jeden w tył a pozostali spróbowali obejść go z dwóch stron. Mimo desperackich prób ochrony polegających na dzikim wymachiwaniu bronią ci dwaj zdołali go zajść i podciąć mu drugie ścięgno kolanowe - tak, że bestia już w ogóle nie mogła ustać na nogach. Tymczasem trzeci zdążył już naładować kuszę i z uśmiechem satysfakcji wymierzył nią prosto między ślepia unieruchomionego stwora - świst bełta zakończył życie niebezpiecznego ogra.

Nie byłem świadkiem całego starcia - w międzyczasie zakładałem też na twarz "chustę", żeby móc się spokojnie się skontaktować z tymi ludźmi, na szczęście nie widzieli mnie przed nałożeniem "maski". Lecz niestety przez to dziadostwo gorzej widać, trudno się mówi. Podszedłem do nich jednocześnie witając się.

- Czego tutaj szukasz? Wynoś się stąd lepiej - nie było to uprzejma odpowiedź.

- Zainteresowało mnie wasze starcie z tym ogrem, jesteście tutejszymi łowczymi dbającymi o bezpieczeństwo okolic?

Jeden skinął na pozostałą dwójkę by zajęli się ciałem swojego towarzysza oraz ogra, podszedł on do mnie i z groźbą w głosie rzucił:

- Słuchaj, no, przybyszu, to co tu się stało jest interesem Bractwa, zrozumiałeś?

- Nie mam pojęcia o żadnym Bractwie, jak wyjaśnicie mi te sprawy, to ja się chętnie już odejdę, nie mam nic lepszego do roboty.

- A więc nie wiesz czym jest Bractwo - powiedział powoli, lecz można było z jego twarzy wyczytać zdumienie. - W gruncie rzeczy wyglądasz na solidnego wojownika, wybierz się z nami do miasta, to się wszystkiego dowiesz, potrzebujemy nowych rekrutów.

Nie był to dobry pomysł, w mieście, a już szczególnie w siedzibie tego Bractwa łatwo będzie można mnie wykryć. Coś w mojej twarzy musiało mnie zdradzić, bo po chwili dodał:

- Ach, rozumiem, jesteś renegatem, tak? Obawiasz się wejść do miasta? W takim wypadku ja i Thomas pojedziemy zakomenderować cię u mistrza, w międzyczasie Torrin może odprowadzić cię do kopalni przynależnej do nas. Możemy się tam spotkać w przeciągu dwóch dni, co ty na to?

Trzeba przyznać, że ten człowiek wyratował mnie z tłumaczeń - zastanowiło mnie to, że podał mi imiona swoich towarzyszy, lecz moim nie raczył się wcale zainteresować, taka pewność siebie źle dla mnie wróży.

- Niech tak będzie, ale nie życzę sobie pracy w mieście, z pewnych powodów... wolałbym się tam nie pokazywać.

Tak więc wyruszyłem z młodzieńcem o imieniu Torrin w kierunku kopalni tego tajemniczego Bractwa...

- Jak się nazywasz? - Pytanie to przerwało ciszę w jakiej szliśmy obok siebie od pewnego czasu. Na szczęście zdążyłem już przemyśleć ten fakt, bo nie chciałem ujawniać się jako Gangash - dlatego nadałem sobie imię, tożsamość oraz cel.

- Vordrin, szkolony łowca nieumarłych - polujecie także na takowych?

- Być może - odrzekł wymijająco. - Wiesz, jesteś trochę dziwną osobą, nie dziwię się, że przywódca się tobą zainteresował, te twoje oczy...

- Co z nimi? - Odrzekłem zaniepokojony, czyżby ten cholerny mag spartaczył iluzję?

- Nie wiesz? Spójrz lepiej w lustro, twoje oczy są martwe, nie przekazują żadnych uczuć, czy emocji. Nawet najzimniejsi ludzie mają jakiś charakter w swoich oczach.

- To... przypadłość z dzieciństwa, efekt działań jakiegoś maga - wymyśliłem naprędce. Teraz mogłem zrozumieć, z tego, co mówił mi Almis odbicie uczuć, bądź emocji w moich oczach tylko zanadto by skomplikowało iluzję - muszę być ostrożny... Na szczęście Torrin gładko przełknął to tłumaczenie.

- O, cholera...

- Co za dziadostwo...

Patrzyliśmy razem na kopalnię zszokowani powstałym zamieszaniem. Wyglądało na to, że ktoś wysadził teren w okół kopalni jednocześnie wyrzynając wiele osób. Wszechobecny smród magii gładko wskazywał winowajcę - lecz jaką moc musiał posiadać ten czarodziej, żeby wywołać eksplozję tych rozmiarów? A to nie było wszystko, wszędzie tu krzątali się królewscy żołnierze. Torrin wycofał się z kryjówki klnąc cicho, lecz siarczyście.

- Chyba jednak schronienie w kopalni odpada, Vordrin. Obecność królewskich żołnierzy nie wróży nic dobrego. Ja wracam do miasta, lecz powiedz mi, gdzie się w takim razie spotkamy?

- Tam, gdzie utłukliście tego ogra - odrzekłem natychmiastowo i z całkowitą pewnością w głosie. Torrin nie mówiąc już nic więcej wycofał się chyłkiem i zaraz skierował w kierunku Khelbergu. Zostałem sam, a nie chciałem tu siedzieć bezczynnie. Pilnując, żeby żaden z żołnierzy mnie nie zauważył zacząłem się wycofywać śladami towarzysza. Jak tylko oddaliłem się na wystarczającą odległość by mnie nie zauważono zacząłem grzebać przy swojej "masce", mając nadzieję poprawić w ten sposób widoczność - pomogło, niestety tylko trochę. Po tym wyruszyłem w kierunku traktu, zastanawiając się nad tym, w jaki sposób zabić czas na najbliższe dwa dni - zanosiło się na to, że poza robotą dla Bractwa nie czeka mnie tu absolutnie nic ciekawego...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Co regularne oddziały króla robią tak blisko granicy? - Zapytał Kirgon.

Nie wiedziałem, ale w tym momencie nie wydawało mi się to specjalnie ważne. Wciąż miałem przed oczami szaloną szarżę Marcusa. Tylko Brahma jeden wie, co strzeliło magowi do głowy. Niepotrzebne i bezsensowne poświęcenie życia...

Pociągnąłem linę, którą oplotłem szyję mojego więźnia, ale tylko dla zasady, bowiem od dłuższego czasu nie próbował uciekać i chyba już pogodził się ze swym marnym losem. Skwitował to jakimś mamrotaniem.

- Ich cel to teraz nasze najmniejsze zmartwienie - rzekłem. - Lepiej wycofajmy się, jak mówił Virgard, albo czeka nas bitwa, w której nasze szanse są porównywalne do umiejętności chowania się w krzakach tego tutaj trefnisia. - Kopnąłem przyjacielsko naszego skrępowanego towarzysza.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przed wybuchem

Byłem zniesmaczony całą sytuacją. Niemniej spodziewałem się takiego obrotu spraw ? w najgorszym razie i tak wzięliby mnie za szpiega tego ?Bractwa?, czymkolwiek ono jest. Mimo wszystko miałem szczęście, że przeżyłem. Nie chciałem wzbudzać większych podejrzeń i tym samym pogorszyć swojej i tak już marnej sytuacji. Dlatego szedłem wraz z nimi do tej kopalni, o której wspomnieli. Obok mnie maszerował półork, z którym jednak nie zamieniłem ani słowa.

Potem działo się niewiele ? ale wystarczyło, żeby zrobić na mnie wrażenie. Mag, jak poznałem po szacie, wysadził się w powietrze, przy okazji zabijając sporą grupę ludzi. Nie zamierzałem komentować tego działania. Jeszcze posłuchałem rozmowy między grupą. Gdy jednak półork pociągnął linę, którą przywiązał mi do szyi, a potem mnie kopnął, miałem przemożną ochotę coś mu zrobić?

Zaraz potem starałem się powiedzieć:

- Zgadzam się. Lepiej się wycofajmy?

Jak bardzo nienawidziłem pełni księżyca, tak bardzo chciałem, żeby teraz się ukazała. Oszczędziłoby mi to kłopotów i upokorzenia?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Zgadzam się. Lepiej się wycofajmy? - zawołał nasz jeniec Kornak, a mnie naszła ochota, aby poderżnąć mu gardło. Szybko się jednak powstrzymałem, nie mogąc przecież zabić bezbronnego.

- Jesteś ostatnią osobą, której rady będą tu brane pod uwagę, więc zamilknij i postaraj się chociaż nie przeszkadzać. - syknąłem w jego stronę, po czym namyślałem się nad tym co wcześniej powiedzieli moi towarzysze. Półork Winshu trzeźwo ocenił sytuację i nie sposób było się z nim nie zgodzić. Zastanawiało mnie czemu w ogóle żył. W końcu darzymy ich pogardą i zabijamy bez skrupułów. Musiał zostać wychowany przez ludzi... - wyrwałem się z tych przemyśleń przypominając sobie o tym co działo się dookoła.

- Macie rację, kamraci. - skinąłem w kierunku Winshu, okazując mu trochę większy respekt niż zazwyczaj. Póki, co traktowałem go nie lepiej niż kawałek końskiego łajna. - Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym co się tu dzieję, ale teraz widzę, że to zbyt wielkie ryzyko. Wynośmy się stąd... - dodałem na końcu i zacząłem szukać odpowiedniej ścieżki, abyśmy mogli umknąć niezauważeni przed panoszącymi się wszędzie żołdakami.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Słowa jeńca rozbawiły mnie. Co on sobie myśli?

- Wynośmy się stąd - rzekł Kirgon i zaczął rozglądać się wokół. Ucieszyłem się, że jednak przystał na naszą radę. Było to chyba najrozsądniejsze wyjście. Zamieszanie po eksplozji Marcusa niedługo powinno minąć. Wolałem nie oglądać królewskich żołnierzy otaczających nas i wybierających jak ryby z saku. W końcu odezwał się:

- Chyba orientuję się, gdzie jesteśmy. Tam - wskazał na południe. - powinna być boczna droga do kopalni. Może trafimy na coś ciekawego. - po tych słowach ruszył ścieżką w głąb lasu na czele naszej kolumny. Ja ponownie zająłem ostatnie miejsce i baczyłem na bezpieczeństwo tyłów. Ścieżka była dość wyraźna, a co jakiś czas natykaliśmy się na wykarczowane polanki. Wszystko wskazywało na to, że z duktu korzystali drwale. Zastanowiłem się, czy gdzieś w pobliżu nie ma jakiejś ich siedziby. To byłoby dobre miejsce na kryjówkę, teraz późną jesienią na pewno domy stały puste. Ich mieszkańcy zimę zwykle spędzali w mieście, przepijając i przegrywając w kości zarobione przez cały rok ciężkiej harówki pieniądze. Czasem widziałem zrobione na korze pojedyncze i podwójne nacięcia. Były to chyba jakieś tajemne znaki "leśnych ludzi", jak czasem nazywałem drwali. Nagle Kirgon stanął i uniósł dłoń w górę. Nasi towarzysze również się zatrzymali. Ork przywołał mnie gestem i szepnął:

- Niedaleko stąd, tak jak już mówiłem, przebiega boczna droga do kopalni. Posłuchaj. - nadstawiłem uszu. Po jakimś czasie dobiegł do mnie dźwięk ludzkiego głosu. - Musimy się tam zakraść i zbadać, kto to. Powiedz tamtym łamagom, żeby zostali tutaj i ani ważyli się cokolwiek pisnąć.

Odwróciłem się do Wishnu i Sagata. Najpierw zakneblowałem więźnia, który nie opierał się zbytnio, po czym powiedziałem półgłosem:

- Poczekajcie na nas przez jakiś czas. Musimy coś sprawdzić. Ani się ważcie narobić hałasu, lub innych głupstw. I pilnujcie tego bratka, bo gotów napytać nam biedy. - wypowiadając ostatnie zdanie poklepałem naszego zakneblowanego przyjaciela po policzku. Nachyliłem się do jego ucha i szepnąłem:

- Zachowuj się spokojnie, a kto wie... Może kiedyś uwolnimy cię z więzów.

Szybko i bezszelestnie odwróciłem się na pięcie. Kirgon i ja zaczęliśmy ostrożnie i bardzo cicho przedzierać się przez zarośla z boku ścieżki. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze. W końcu mogliśmy już rozróżniać całe słowa, więc znaleźliśmy wygodne miejsce do obserwacji za zwalonym pniem i zamieniliśmy się w słuch. Mieliśmy także niezgorszy widok na fragment drogi.

Wyglądało na to, że żołnierze króla dotarli i tutaj. Nieopodal naszej kryjówki założyli posterunek, który zapewne miał służyć zatrzymywaniu i przesłuchiwaniu wszystkich podążających do kopalni bractwa. Dwaj wojacy urzędujący przy zwalonym pniu wyraźnie się nudzili. Pień służył do zamykania przejścia dalej. Rozmowa była banalna ? narzekanie na niski żołd i poranne pobudki. Po kilku chwilach usłyszeliśmy zbliżający się tętent. Drogą od miejsca, gdzie jak się domyśliłem boczny szlak krzyżował się z głównym gościńcem na którym wysadził się Marcus, ktoś nadjeżdżał. Zresztą nadjeżdżał to złe słowo. Pędził, co koń wyskoczy. Wrył wierzchowca, aż podniósł się tuman kurzu i ujrzeliśmy kolejnego człowieka w królewskich barwach.

- Katastrofa, masakra. ? rzucił zdyszanym głosem goniec, nawet nie zsiadając z konia. Wartownicy wyglądali na zmieszanych takim powitaniem. ? Na gościńcu, tam gdzie postawiliśmy główny posterunek jakiś cholerny mag zdetonował się i wywołał wielki wybuch. Ogromne straty! Poodrywane ręce i nogi zasypały całą okolicę. Mało kto przeżył. Mnie dowódca kazał zaraz wskakiwać na koń i pędzić. Macie nikogo nie przepuszczać. Pędzę do kopalni przysłać posiłki! ? po tych słowach zakłuł konia ostrogami i popędził dalej. Dwaj żołdacy nawet nie zdążyli odsunąć zupełnie tarasującego drogę drzewa, a już musieli je ponownie położyć w pozycji wyjściowej. Wyższy z nich sarknął:

- Ech, ci przeklęci magowie. Od razu przypomniał mi się ten, którzy przybył do naszych koszar i w imieniu króla kazał nam pędzić do Khelbergu i zająć się tymi zbirami z Bractwa. Nie rozumiem tego, przecież to bractwo to też, psia ich mać, magowie. Jedni z drugimi się te takie syny biją. Podobno ci z Bractwa zaleźli za skórę hrabiemu, ten się wkurzył i posłał po czarodzieja z Gildii, żeby szybko zawiadomił i wybłagał u Króla delegalizację tej bandy. I udało się im, niech ich kule biją. Szkoda, że przy okazji nie możemy się też rozprawić z resztą tego magicznego tałatajstwa ? splunął na ziemię. ? Pochodzę z Khelbergu, więc wiem, jakie męty siedzą w tym bractwie. Powiadam ci. Pewnego razu... ? perorował dalej. Spojrzałem na Kirgona i skinąłem głową. Przysunąłem się do niego i bardzo cicho powiedziałem:

- Wracamy, nic nowego już się chyba nie dowiemy. I tak wiemy już sporo. ? uśmiechnąłem się.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przeciągnąłem się i przetarłem zaspane oczy po czym zmusiłem się do ich otworzenia. Zaczynało już świtać. Ognisko paliło się jeszcze równym płomieniem, w ciągu tylu lat wędrówek nauczyłem się rozpalać je tak, żeby przy odpowiednim dołożeniu drewna nie gasło przez kilka godzin. Umyłem twarz w pobliskim strumieniu i przyniosłem wody w małym kociołku. Dopiero teraz przypomniało mi się, że w tym całym zamieszaniu zapomniałem uzupełnić w Khelberg zapasy. Przydałoby się choć trochę świeżego chleba, mięsa i warzyw. Spojrzałem z rezygnacją na pozostałe mi sucharki, paski straszliwie słonej, suszonej wieprzowiny, kilka nadgniłych marchewek i samotnego, jeszcze zjadliwego ziemniaka. Po chwili wszystkie te składniki, wrzucone do kociołka z odrobiną wody zmieniły się w niezbyt smaczny, ale przynajmniej ciepły gulaszopodobny posiłek. Zdążyłem się już przekonać, że warto poświęcić czas, aby zaopatrzyć żołądek w coś gorącego. Dokończyłem jedzenie, uprzątnąłem po sobie skromne obozowisko i spakowawszy wszystko z powrotem do tobołków poprowadziłem Darlana za uzdę w stronę traktu. Pozostawało mieć nadzieję, że gdzieś po drodze będę mógł uzupełnić zapasy.

Po kilku minutach jazdy dobiegł mnie tętent konia. Obejrzałem się i ujrzałem strażnika miejskiego z Khelberg, któremu wyraźnie gdzieś się spieszyło. Pomachałem ręką w jego kierunku. Zwolnił i zatrzymał się z mojej lewej strony.

- O co chodzi człowieku?!? Nie mam czasu na głu... - odezwał się ze złością, nagle jednak urwał zmieszany - ...to... to pan... Przepraszam najmocniej!

Zdziwiony, przyjrzałem mu się uważniej i uśmiechnąłem pod nosem. To był żółtodziób, który ostatnio wpuszczał mnie do Jeorga. Połowa jego twarzy była ukryta pod ogromnym, nieprzyjemnie wyglądającym siniakiem, nic więc dziwnego, że go nie poznałem.

- Spokojnie, bez nerwów. Co ci się stało, na boga? Wyglądasz jakby ogr kopnął cię w twarz - zaśmiałem się widząc, jak prawa połowa twarzy młodzieńca stała się nagle ogniście czerwona, podczas gdy druga dalej była fioletowo-zielona - Zatrzymałem cię, żeby spytać, czy gdzieś tu w okolicy znajdę gospodarstwo albo karczmę, w której będę mógł kupić trochę zapasów. Przy okazji chętnie usłyszę, co cię tak urządziło.

- P..p..przykro mi, po zapasy musi Pan udać się do Khelberg, w najbliższej okolicy nie ma żadnych gospodarstw i karczm.

- A kopalnia?

- Nikt nie gwarantuje, że dostanie Pan tam to, czego potrzebuje a i do Khelberg jest bliżej - młodzieniec trochę się rozluźnił a ja westchnąłem rozczarowany. Przez własną głupotę będę musiał jechać do miasta i szybko wrócić - A co do tego - tu strażnik pokazał na swoją twarz - Ork napadł na naszą siedzibę, pokiereszował kapitana a mi przyłożył tak, że zobaczy...

- Ork zaatakował Jeorga?!? W siedzibie Str...

- D..dokładniej to w jego biurze, Panie - przerwał mi, wyraźnie wystraszony moim nagłym krzykiem - Ogłuszył kapitana a potem jeszcze nam uciekł razem z innym bandytą - wyraz twarzy chłopaka mówił wszystko o burzy wyzwisk, jaka musiała wyjść z ust mojego przyjaciela - Mnie teraz wysłano, żebym poinformował najbliższe miasteczko o tej dwójce...

- Chyba jednak znajdę czas, żeby w Khelberg zajrzeć jeszcze na chwilę do kapitana - uśmiechnąłem się i poklepałem młodego po ramieniu - Dzięki za informacje.

Po tych słowach zawróciłem Darlana i pogalopowałem z powrotem do miasta.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kiedy wróciliśmy na miejsce, zastaliśmy tam nerwowych towarzyszy, którzy oczekiwali naszego powrotu oraz skrępowanego więźnia. Rozmowa ze strażnikami uświadomiła mi kilka rzeczy. Chłopak mówił prawdę i można go było już wypuścić.

- To już nie będzie konieczne. - powiedziałem do Kornaka usuwając knebel i rozcinając więzy na rękach. - A więc mości Kornaku, jednak mówiłeś prawdę. Wybacz, że ci nie zawierzyliśmy chłopcze, ale żyjemy w takich czasach, że niczego nie można być pewnym. - powiedziałem w przepraszającym tonie. Moi kompani nie wiedzieli dokładnie skąd taka zmiana, więc postanowiłem im wyjaśnić to i owo.

- Ponoć hrabia wziął się za Bractwo. Nawet jeśli ten tu jest ich szpiegiem, to mają o wiele większe zmartwienia niż uganianie się za nami. Zresztą i tak jeszcze nie zaleźliśmy im za skórę. Prędzej martwiłbym się na naszych poprzednich mocodawców, w końcu nie jesteśmy im już do niczego potrzebni.

Droga pozostawała wolna. Udało nam się ominąć główne skupiska żołnierzy i bezpiecznie dostać wgłąb lasu. Wciąż jednak nie było wiadomo co mamy robić dalej. Nasza sytuacja coraz bardziej się komplikowała.

- Jeśli chcesz nas opuścić, to proszę bardzo. - zwróciłem się do uwolnionego już młodzieńca. - Tymczasem my musimy się zastanowić, co robić dalej. Wracamy do Khelbergu, czy raczej chowamy się po lasach i wiedziemy życie banitów? Wybór nie jest zbyt atrakcyjny...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czas powoli mijał, a ja rozmyślałem. Mag zakończył swe życie w akcie szaleńczego ataku. Zaraz potem okazuje się, że oddziały, których raczej nie powinno tutaj być, biegały niczym mrówki po stratowanym mrowisku. Ostatecznie zostaliśmy postawieni przed trudnym wyborem.

- Ale konieczny do podjęcia. ? odezwałem się bez pośpiechu ? Krycie się w lesie może i jest na swój sposób bezpieczniejsze, ale jeśli pojawi się tutaj więcej straży, mogą znaleźć nas bardzo szybko. ? zwróciłem na chwilę wzrok na małą , ciasno zawiniętą sakiewkę z papierami, które dała mi wtedy Kuja ? W Khelbergu może czekać na nas, nawet nie jeśli kilka nowych odpowiedzi, to na pewno dłuższa chwila spokoju.

Głównie ich to dotyczy. Ja mam kilka rzeczy do załatwienia. Te papiery dają mi małą przewagę i jeśli nic się nagle nie zmieniło, nie jestem poszukiwany w mieście. Będę miał szansę dowiedzenia się kilku rzeczy od tamtych magów. Jeśli szczęście dopomoże, dowiem się kilku rzeczy, które nie tylko mnie się przydadzą.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nie odpowiedziałem. Poczekałem jeszcze chwilę, po czym wstałem z fotela i ruszyłem w stronę drzwi.

- Robisz świetną kiełbasę... - powiedziałem zimno, po czym wziąłem do ust ostatni kęs.

- K... k.. kim jesteś? - zapytała z wyczuwalnym w głosie strachem. Jej ciało zaczęło drżeć, a cała sytuacja zaczynała coraz bardziej mi się podobać. Nie odpowiadałem, podszedłem do niej, chwyciłem ją za szyję i przycisnąłem jej głowę do framugi. Blade światło księżyca padło na moją twarz, wyjątkowo niezasłoniętą maską i kapturem. Spojrzałem jej w oczy, ona jednak odwróciła wzrok.

- Bądź grzeczna a nic ci nie zrobię... - mój głos był naprawdę przerażający. Nie sądziłem, że mogę być aż tak straszny. Zbliżyłem swoją twarz do niej, tak, ze nasze nosy prawie się stykały. - Szukam wilkołaka, który żyje w tych lasach.

- Nic nie wiem o...

- Kłamiesz! - Wykrzyczałem jej w twarz, po czym wrzuciłem ją do chatki. - Mów, albo przestanę być miły! Czyje to opatrunki?!

- Korna... Ale nie, on nie... - Zaczęła płakać, po czym wstała, podeszła do mnie i niespodziewanie zdzieliła mnie latarnią w głowę.

Złapałem się za głowę i zakląłem obelżywie niczym pijany krasnolud w podrzędnej karczmie. Nie czekając na nic ruszyłem za nią w pościg. Szybko ją dogoniłem, złapałem za włosy i szarpnąłem w tył. Zawyła z bólu. Chwyciłem ją od tyłu za szyję.

- Gdzie on jest? - zapytałem szeptem. - Mów!

- Mówił, że ma rachunki do wyrównania, nic więcej nie wiem! - Krzyczała przez łzy. Poczułem się jak potwór, ale teraz nie mogłem już przerwać gry.

- Jak do ciebie trafił?

- Znalazłam go w lesie, tam ? wskazała ręką kierunek kopalni. - Wyglądał jakby dostał wielką...

- Pałą? - wszedłem jej w słowo?

- Tak.

Puściłem ją i udałem się z powrotem do chatki, skąd zabrałem stare opatrunki. Przy odrobinie szczęścia ta ilość krwi wystarczy Mistrzowi do odtworzenia jego wizerunku. Naciągnąłem na głowę maskę i kaptur, a wychodząc minąłem zapłakaną dziewczynę. Była całkiem ładna... Ale nie czas teraz na amory. Dosiadłem konia i ruszyłem spokojnym tempem w stronę kopalni, gdzieś tam miał znajdować się ten ogr, którego młodzi mieli utłuc. Jeśli dobrze zrozumiałem to mój prawdopodobny cel udał się właśnie tam. Już po półgodzinnej podróży zacząłem odczuwać skutki zmęczenia, w końcu byłem w siodle prawie cały dzień. Na szczęście niedaleko znajdował się strumyk, gdzie napoiłem konia, sam się napiłem i nieco odświeżyłem. Postanowiłem zdrzemnąć się pod drzewem godzinkę, może dwie.

- Nienawidzę słońca... - mruknąłem budząc się. Czułem, jak promienie słoneczne bezczelnie tańczą po mojej twarzy. Podszedłem do strumyka i zacząłem obmywać ją wodą z głupią nadzieją, że promienie słoneczne spłyną z niej razem z wodą. Nie spłynęły. Założyłem maskę i kaptur, i ruszyłem w dalszą drogę. Na szczęście nie musiałem czekać zbyt długo, już po chwili ujrzałem wielkie cielsko ogra z urwaną głową, a obok niego dziwną postać. Niby był to zwyczajny mężczyzna, ale wyglądał dość nienaturalnie. Czyżby to mój wilkołak? A może nowi rekruci Bractwa? Trzeba to sprawdzić:

- No, no... Kto by pomyślał, że nasi rekruci poradzą sobie z ogrem - powiedziałem z wyczuwalną drwiną w głosie.

- Słucham? Nie wiem o czym ty mówisz, z zabiciem ogra nie miałem nic wspólnego. Czyżbyś ty też był z tego Bractwa? - odpowiedział kierując na mnie swoje oczy, które okazały się być zupełnie puste.

- Może... - rzuciłem obojętnie. - Więc jeśli nie jesteś jednym z rekrutów, to musisz być tym, którego szukam, Kornak.

- Kor... Że co?! Nigdy nie słyszałem tego imienia! Zaczepiasz niewłaściwą osobę, jestem Vordrin. - odrzekł a w jego głosie rzeczywiście słychać było zdumienie.

- Więc - zrobiłem krótką pauzę na szyderczy uśmiech, którego rozmówca nie mógł zauważyć - Vodrinie, dlaczego siedzisz tutaj przy tych zwłokach ogra, którego to nie ty zabiłeś?

- Dlaczego? Powiem ci dlaczego: łowcy, którzy go zabili zaoferowali mi pracę dla niejakiego Bractwa. A jako, że nie mam zamiaru pokazywać się w mieście zdecydowali się oni powiedzieć o mnie pewnemu Mistrzowi, a mi kazali czekać przy ścierwie tej bestii. Czy to cię zadowala? - w jego głosie słychać już zniechęcenie, ciężko określić, czy rozmową, czy też raczej rozmówcą.

Zaśmiałem się głośno. - Chcesz mi powiedzieć, że nasi rekruci zaoferowali Ci pracę? - zapytałem niepodobnym do mnie, nieco radosnym głosem. - W takim razie pokaż na co cię stać ? rzuciłem zimno i wydobyłem z pochwy miecz.

Zacząłem powoli zbliżać się do przeciwnika, ale z każdym krokiem przyspieszałem, by w końcu zaatakować go silnym ciosem z prawej strony. Sparował. Nie traciłem czasu, lekko od niego odskoczyłem i wyprowadziłem pchnięcie, które jednak zdołał odbić i odpowiedzieć na nim swoim pchnięciem. Instynktownie odchyliłem się do tyłu i straciłem równowagę. Żeby nie nadziać się na jego miecz musiałem odskoczyć w tył. niestety Vordin zdążył w tym czasie dojść do mnie i wybić mi miecz z ręki. Natychmiast odskoczyłem a bezpieczną odległość i wycelowałem w mojego przeciwnika kuszę.

- To w końcu jak, chcesz mnie sprawdzić czy może jednak zabić? Powiedz to wprost to nie będę musiał się wstrzymywać ? powiedział z pewnością w głosie i zaczął zbliżać się do mnie w pozycji bojowej. Opuściłem kuszę.

- Może jednak gnojki miały rację i coś tam umiesz - powiedziałem jak zwykle bez uczuć, jednak z wyczuwalną nutką irytacji. Dałem się rozbroić jak dziecko! Gdyby to była prawdziwa walka, to pewnie byłbym już martwy.

- Bardzo się cieszę, więc co teraz, chcesz mnie zabrać do miasta? Marny trud... - Powiedział powoli i schował miecz.

- Nie - odpowiadam podnosząc swoją broń. - Jeśli faktycznie chcesz zostać członkiem bractwa, to chodź ze mną. Musimy upolować pewnego wilka.

- Wilka? - Zapytał rozbawiony - rozumiem, tak więc prowadź, wszystko byleby skończyć z tą cholerną nudą...

Już po chwili ruszyliśmy w stronę kopalni. Nie podoba mi się ten łysek, nie wzbudza mojego zaufania... Niestety teraz każdy miecz jest dla nas na wagę złota, a tym facet umie wywijać. Mistrz oceni, czy warto zaangażować go do naszej organizacji.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Spodobało mi się zachowanie Kirgona. Ten Kornak, czy jak mu tam nie jest nam w stanie zagrozić, tym bardziej że nawet nie wiemy czy Bractwo o nas wie. Jeśli natomiast był człowiekiem Straży albo Magów, to nie wygląda na mogącego nam zaszkodzić. W końcu nie wie, dokąd dokładnie podążamy, więc mógłby donieść najwyżej o kierunku w którym poszliśmy. Magowie i strażnicy poza tym mają inne zmartwienie - wytępienie Bractwa i nie sądzę, by zawracali sobie głowę paroma zbiegami. Jesteśmy płotkami. Jeśli Kornak pójdzie z nami, to będę go miał na oku i jeśli będzie trzeba, zabiję. Szkoda byłoby chłopaka, bo po dogłębniejszym przyjrzeniu nie wygląda groźnie, ale pozory mylą. Chyba jednak mu wierzę, że nie ma złych zamiarów. Znam się trochę na ludziach. Poza tym... Rozmyślania przerwał mi Kirgon:

- Tymczasem my musimy się zastanowić, co robić dalej. Wracamy do Khelbergu, czy raczej chowamy się po lasach i wiedziemy życie banitów? Wybór nie jest zbyt atrakcyjny...

Potem odezwał się Sagat:

- Ale konieczny do podjęcia. Krycie się w lesie może i jest na swój sposób bezpieczniejsze, ale jeśli pojawi się tutaj więcej straży, mogą znaleźć nas bardzo szybko. W Khelbergu może czekać na nas, nawet nie jeśli kilka nowych odpowiedzi, to na pewno dłuższa chwila spokoju.

Odparłem:

- Mylisz się, Sagacie. W lesie możemy znaleźć spokojną kryjówkę, której tak łatwo nasi wrogowie nie odkryją. Jeżeli będą nas szukać, bo mają chyba większe zmartwienia na głowie. Poza tym myślę, że dostanie się do miasta dziś byłoby szalenie trudne i niebezpieczne. To trochę jak skakanie w paszczę lwa, bo w bramach na pewno są strażnicy. Ponowne przełażenie przez miejskie kanały raczej odpada. Widziałem po drodze ścierniska. Gdzieś w pobliżu powinniśmy znaleźć chaty w których latem mieszkają drwale. Myślę, że taka chata byłaby dobrym miejscem na ukrycie się i przeczekanie do jutra. Poza tym wszystkim nam potrzebna jest chyba chwila odpoczynku.

Gdy wypowiedziałem ostatnie słowo przyszedł mi do głowy pewien pomysł, na który szeroko się uśmiechnąłem. Chyba mam sposób, by niepostrzeżenie dostać się do miasta.... Na razie jednak nie chciałem go wyjawiać i zamieniłem się w słuch. Może za jakiś czas powiem o tym Kirgonowi. Ciekawe, jak zareaguje.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Stojąc w zapadających ciemnościach nocy przywarty plecami do murów zamkniętego miasta bez problemu uspokoiłem swój oddech i swoje myśli.

?Strach jest niczym innym jak brakiem wiedzy. Dlatego też aby ostatecznie pokonać strach muszę stawić czoła nocy i lasowi i przekonać się - czy to co mówiono mi wcześniej było prawdą, czy faktycznie jestem więźniem miasta.?

Po raz pierwszy od bardzo dawna poleciłem się opiece wielkich mistrzów ? Liścia, Snu, Skały i Wiatru, po czym zacząłem się skradać, imitując ruchy dzikiego kota na polowaniu według dawno wpojonych wskazówek. Dotarłem tak do pierwszego drzewa ? przywarłem doń i już miałem przejść ku następnemu gdy usłyszałem głos w ciemnościach po drugiej stronie pnia, być może zaledwie kilka kroków ode mnie. Serce mi zamarło, a ja bezwiednie mocniej ścisnąłem pień. Gdybym podszedł nieco bardziej z któregoś boku, zostałbym niewątpliwie odkryty; nie słyszałem wcześniej ani jednego odgłosu, a przecież gdy się skradałem to w tamtym miejscu ? byłem pewien! - nikogo nie było.

-

Dalej nic. Bramy już zamknięte, dzisiaj nikt miasta nie opuści, chyba że wyrzucą go przez mur na złamanie karku.

-

.Mówiłem. Ostatnio ruszało się po lesie kilka grup, ale w żadnej z nich nie było tego człowieka Pewnie nawet nie ma go w mieście, zresztą tak mówiły nasze źródła.

Głosy przesunęły się nieco w bok ? nadal bez najmniejszego szelestu, a ja, niczym ślimak, ruszyłem się minimalnie w drugą stronę, prosząc ich w myślach aby sobie odeszli.

-

Najpierw

Limoren

narobił hałasu, zabiera połowę łowczych a potem przez trzy dni nie może złapać i usunąć kogoś podobno tak łatwo dostrzegalnego. Sądzisz że ujdzie mu to...?

-

Niespecjalnie. Sam wiesz, jak bardzo wódz chce mu zaszkodzić od czasu tamtej historii z jego... Wiesz. Pewnie jeszcze parę dni i...

Wreszcie się oddalili. Odczekałem dłuższą chwilę, medytując w mroku. Wiedziałem jak bardzo w tym kraju nie lubią wędrowców późną nocą, szczególnie gdy bramy są zamknięte. Nocowanie w lesie jednak bardzo łatwo mogło się skończyć śmiercią gdyby tamci wrócili.

Jakiś czas potem wybrałem drzewo o koronie gęstej i rozłożystej, przynajmniej o tyle o ile można było dojrzeć w nocy, po czym wspiąłem się jak najwyżej, ale tak aby gałęzie utrzymały mój ciężar. Wspinaczka nie była jednak wcale łatwa ? po drodze wystraszyłem co najmniej kilka wyrwanych ze snu ptaków, a gdy dotarłem na miejsce, czułem że byłem zadrapany w kilku miejscach. To był jednak szczegół ? ja przy pomocy pasa od sakwy i drąga przymocowałem się w koronie w pozycji półleżącej i tak spędziłem noc.

Obudziłem się o świcie, odrętwiały i podrapany. Opanowałem odruch nakazujący mi się zerwać, wpierw przeczesując wzrokiem teren pode mną.

Nadal byłem sam.

Odwiązałem się od drzewa, po czym zeskoczyłem po gałęziach na ziemię. Czekałem na otwarcie bram.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moją myślą, także po tym, jak zostałem uwolniony, było to, aby całą tę grupę rozszarpać na miejscu. Kiedy jednak wysłuchałem mowy jednego z nich, natychmiast spokorniałem. Na razie słuchałem, co mieli do powiedzenia?

Przez chwilę się zastanawiałem, co zrobić w obecnej sytuacji. Gdy zaś ten, co właśnie powiedział o kryjówce, skończył mówić, ja się odezwałem:

- Pójdę z wami. Ostatnie wydarzenia dobitnie mi pokazały, że potrzebuję trochę odpocząć, a chata jest ku temu najlepszym możliwym miejscem. Jutro jednak odłączę się od was - swoją samotność cenię sobie ponad wszystko inne.

?Przecież nie powiem o tamtym??, pomyślałem. Po chwili dodałem:

- Jeszcze jedno: przeprosiny przyjęte. Nawet nie wiecie, ile się nauczyłem w swoim życiu, więc rozumiem, co macie na myśli. Nie chcę jednak przeżywać tego po raz drugi.

Po części ukrywałem, że jednak nadal żywię do nich pewną urazę za to, jak mnie potraktowali. Ale planowałem iść wraz z nimi, ponieważ lepszego miejsca na odpoczynek w obecnej chwili nie mogłem sobie wyobrazić. A wolałbym lepiej nie wracać do Amandy?

Właśnie? Ciekawe, co teraz się u niej dzieje.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ruszyliśmy dalej. Zdziwiłem się bardzo, gdy porywczy chłopak oświadczył, że póki co, zostaje z nami. Wydawało mi się, że zauważyłem jakąś niepewność w jego oczach... Czyżby strach? Przypuszczałem, że wolał póki co trzymać się większej grupy niż samemu błąkać się po lasach. Zwiększyliśmy tempo. Teraz już nie mieliśmy na karku krnąbrnego jeńca, na którego trzeba było cały czas zwracać uwagę. Na prowadzeniu zmienialiśmy się z Virgardem, tak aby ten kto prowadzi był zawsze skoncentrowany. Po kilku godzinach przedzierania się przez las, wreszcie zrobiło się trochę luźniej. Doszliśmy sosnowego zagajnika, gdzie drzewa stały od siebie w nieco większej odległości, dając nam więcej miejsca. Niedługo później trafiliśmy na polanę, w centrum której znajdowały się dwa drewniane budynki. Jeden większy, o kztałcie prostokąta oraz drugi, znacznie mniejszy, przypominający kwadrat.

- To pewnie tartak i wiosenne legowiska drwali. - wskazałem na dobrze widoczne obiekty. - Udali się już na swój zimowy letarg... Zapewne odbijają sobie długie miesiące ciężkiej pracy w miejskich kantynach. Właśnie dlatego nikt nie powinien nas tu niepokoić. - spojrzałem już mocno zmęczony na towarzyszy. Nie spałem już od ponad doby, a powieki robiły się coraz cięższe.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dotknąłem blizny i rozejrzałem się. Las i droga. Czyli to samo, co godzinę temu. I dwie godziny temu. Myślałem, że jak wyjdę z tamtej wsi rano, to przed nocą będę w mieście. Jak zwykle, pomyliłem się. Co gorsza księżyc był ukryty za chmurami, więc wszystko, co znajdywało się dalej, jak staję ode mnie, było ukryte za zasłoną mroku."Jestem zmęczony. I głodny. Najwyższy czas odpocząć." Do lasu wolałem nie wchodzić, zresztą i tak nie znalazłbym tam wiele do jedzenia. Z drugiej strony nocowanie na drodze nie było najlepszym pomysł. "No cóż, wygląda na to, że nie mam wyjścia." Zagłębiłem się w las w poszukiwaniu jakiejś polany, jednocześnie zbierając trochę chrustu do rozpalenia ognia. Dzięki ognisku nie powinienem zamarznąć, odstraszy ono też ewentualne zwierzęta.

Dotknąłem blizny. Około północy siedziałem już pod drzewem na skraju polany, obok mnie paliło się ognisko. Przyjemnie ciepłe. "Gdybym jeszcze mógł coś nad nim upiec..." Głód zaatakował ze wzmożoną siłą. Schyliłem się, przyciskając ręce do brzucha. Ogień zasyczał. Zdało mi się, że coś przemieszcza się wokół polany, że słyszę czyjeś głosy. Momentalnie zapominając o głodzie rozejrzałem się, wytężając wszystkie zmysły. Nic. "Musiało mi się przywidzieć. Jestem zmęczony. Czas spać" Nie musiałem długo czekać na spełnienie tego życzenia.

Obudziłem się tuz przed świtem. Możliwie szybko wyszedłem z lasu. Okazało się, że droga była całkiem niedaleko, może pół stai od polany, na której przenocowałem. Nie był to zresztą koniec niespodzianek. Dzięki światłu byłem w stanie dostrzec mury miejskie, może z pół godziny marszu ode mnie. "Szczęście w końcu się do mnie uśmiechnęło." Szybko ruszyłem w dalszą drogę.

Kiedy dotarłem pod bramę miejską, właśnie mieli ją otworzyć. Tak przynajmniej wywnioskowałem, słysząc głosy krzątających się za nią ludzi. Dotknąłem blizny i zacząłem zastanawiać się, co robić dalej...

-...Co z wami? Niemiście?

Strażnik wyrwał mnie z zamyślenie. Spojrzałem na niego. Z pewnością nie spodziewał się, że pokiwam głową.

-Eee... Przepraszam... to jest... Proszę pokazać co macie w torbie i możecie iść.

Nie miałem za dużego wyboru, zresztą i tak nie miałem tam nic wartościowego. Ot trochę igieł, nici, bandaży...

Drugi strażnik zajrzawszy do środka zapytał.

-Felczer?

Pokiwałem głową. Zamyślił się, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwał się jego towarzysz.

-Możecie iść. Witamy w Khelberg.

Oddaliłem się tak szybko, jak to tylko było możliwe bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. Położyłem dłoń na bliźnie, starając się uspokoić. "Zostanę w tym mieście tylko tak długo, jak to będzie niezbędne. Niech by to zaraza wzięła... Jeżeli ten strażnik mnie rozpoznał, już jestem trupem."

Strażnik w bramie był siepaczem Garona Trzy Rogi. Siepaczem Rogatego.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pokiwałam ze zrozumieniem głową uśmiechając się smutno. Nawet z dobrym planem możemy mieć nikłe szanse na przeżycie. Kiedy sobie to uświadomiłam zrobiło mi się strasznie głupio. Tylko przeze mnie Eiwen jest teraz tak narażony.

- Przykro mi, że cię w to wciągnęłam ? odezwałam się po namyśle. ? Gdyby nie ja miałbyś znacznie mniej problemów na głowie. Wybacz.

Ruszyliśmy w drogę mijając obojętnie szarą ciżbę ludzi spieszących to w jedną, to w drugą stronę ulicami Khelberg. Mimo tłoku, szturchania i smrodu właściwemu miastu, wciąż czułam się tu znacznie lepiej niż w zamku. Po dłuższej wędrówce trafiliśmy przed niepozorny budynek Straży Miejskiej. Pamiętałam go z moich wcześniejszych przechadzek, zaraz po przybyciu do miasta. Wtedy nawet przez chwilę nie przypuszczałam, że kiedyś go odwiedzę. Przed drzwiami stało dwóch wyraźnie zmęczonych i naburmuszonych strażników.

- Cześć. Przepraszam, że zakłócam służbę, ale tak się składa, że wisi nad nami nie cierpiący zwłoki problem. Możemy zobaczyć się z kapitanem? ? wyrzuciłam jednym tchem, patrząc na zniesmaczone miny naszej ostatniej deski ratunku. Strażnicy wymienili porozumiewawcze spojrzenie, a obie twarze wykrzywił uśmiech rozbawienia.

- Tobie naprawdę wydaje się, że kapitan nie ma nic lepszego do roboty niż użeranie się z dzieciakami, zwłaszcza teraz? ? mruknął od niechcenia jeden z nich. Jednak kiedy jego wzrok spoczął gdzieś nad moją głową przestał się uśmiechać. Odwróciłam się do Eiwena i wzruszyłam ramionami. Widocznie to również będzie musiał załatwić sam. Ratując mnie z zamku on chyba nie zdawał sobie sprawy z tego ile problemów mu to przysporzy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...