Skocz do zawartości

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość Radyan

[Free] Free Sesja

Polecane posty

Po rozmowie z Virgardem pokazałem gestem ręki kompanom, że droga wolna i wszyscy rozłożyli swoje tobołki wewnątrz budynku. Winshu zajął się rozpalaniem ogniska w kominku, drewna tutaj nie brakowało. Byłem niesamowicie głodny, więc z zadowoleniem przyjąłem fakt, że półork zabrał się za przygotowanie jakiejś strawy. Zjadłem co nieco, przy okazji wpadł do nas na chwilę Virgard, który pochwycił kawałek mięsiwa i powrócił na posterunek. Postanowiłem wykorzystać najbliższe kilka godzin, aby się zdrzemnąć. Pamiętałem, że będę musiał jeszcze zmienić towarzysza i czuwać przez resztę nocy. Po kilku godzinach twardego snu, wstałem i zwlokłem się z łóżka. Przypiąłem do pasa swoj oręż i nałożyłem płaszcz. Noce robiły się teraz coraz bardziej zimne. Dobrze, że jeszcze nie pada śnieg, pomyślałem chcąc się jakoś pocieszyć.

- Wszystko w porządku? - spytałem przyjaciela, który doczekał się w końcu zmiany.

- W jak najlepszym, cisza i spokój. Wygląda na to, że setnie się wynudzisz - uśmiechnąłem się. - Nie zastrzel Verny ze swojego łuku, gdy będzie wychodziła. - rzucił na odchodnego.

- Spokojnie, nie mam zamiaru. - odpowiedziałem szybko, ale chyba mnie nie usłyszał. Bylo tu na tyle zimno, że pomyślałem o rozpaleniu jakiegoś małego ogniska na zewnątrz. Zdziwiłem się, że wcześniej zajął się tym Virgard, który musiał nieźle zmarznąć na tym chłodnym, wczesnozimowym wietrze. Po paru chwilach drwa już skwierczały trawione przez ogień. Dochowałem wszelkiej staranności, aby ogień był jak najmniejszy. Nie chciałem swoją ignorancją narazić nas na jakieś nieprzewidziane towarzystwo.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Obudziło mnie przenikliwe zimno. Z trudem otworzyłam jedno oko i zauważyłam, że ogienek na palenisku zgasł. Było ciemno, choć oko wykol. "To by wiele wyjaśniało" - pomyślałam. Wyskoczyłam spod koca, szybko wyplątałam się z ubrań Virgarda i po ciemku nałożyłam przygotowane wczoraj moje ciuchy. Zrobiło mi się trochę cieplej. Spod poduszki wyłuskałam sztylet i schowałam go w torbie. Miecz przypasałam do boku, włosy przeczesałam grzebieniem i już byłam gotowa do drogi. Przydałoby się jeszcze wykąpać, ale nigdy nie możemy mieć wszystkiego. Było jeszcze za ciemno i za zimno na tego typu ekstrawagancje. Przerzuciłam torbę przez ramię i ostrożnie wyjrzałam do sieni. Z głębi domu dobiegało głośne chrapanie. Spali. "To oszczędzi mi tłumaczeń i kłopotów" - pomyślałam. Wyszłam na zewnątrz i dojrzałam maleńki ogienek i siedzącego przy nim Kirgona. Podeszłam, szepnęłam mu znienacka nad uchem:

- Bądźcie przy południowej bramie wczesnym popołudniem.

Po czym zniknęłam w lesie. Niebo powoli zaczynało szarzeć, a tajemnicze cienie między drzewami zdawały się ciągle poruszać, ale wiedziałam, że nie czai się tam nic niepokojącego. Po paru godzinach dotarłam do gościńca. Ranek był już w pełni, a na drodze powoli zaczynał się ruch. Kupcy, wędrowni handlarze i rodziny z dziećmi podróżowali do i z miasta. Czasem przemykali żołnierze królewscy na koniach - znak niespokojnych czasów. "Sporą cegiełkę do tego zamieszania dołożył Virgard ze swoją kompanią" - uśmiechnęłam się pod nosem. Ludzie trochę ze strachem i zdziwieniem patrzyli na mnie i mój wierny miecz u boku, ale cóż zrobić. Przynajmniej nie napadnie mnie banda niewyżytych seksualnie dewiantów zachęconych pozorną bezbronnością. Przed południem ukazały się moim oczom mury miasta. Miałam wrażenie, jakbym już kiedyś wchodziła przez rosnącą przede mną bramę południową. Choć to niemożliwe, bo nigdy w Khelbergu nie byłam. Wspomnienia Virgarda czasem się przydają.

Strażnicy byli bardzo skrupulatni, uważnie zlustrowali miecz u mojego boku, potem chwilę przyjrzeli się nożowi. Gdybym miała w mieście coś do roboty, to na pewno zaraz po wykonaniu zlecenia chwyciliby mnie bez problemu. Na szczęście niespokojne czasy działały na moją korzyść, bo każdy ma prawo do obrony własnej, co nie? Dobrze, że nie przyglądali się ubraniom w torbie, bo ze zdziwieniem odkryliby, że są to po części męskie ciuchy.

- Przechodzić. Nie widzi, że jeszcze dużo ludzi czeka?

Po tym jakże miłym przywitaniu weszłam do miasta. Postanowiłam, że nie ma co się rozdrabniać i kombinować. Do odważnych świat należy, więc pójdę prosto do tego zakichanego kapitana i spróbuję coś załatwić. Najwyżej trafię do paki, choć z tego co pamiętałam Virgard potrafił uciec z samej siedziby strażników. Jeśli będzie trzeba zrobię to samo.

***

Było jeszcze trochę czasu, więc wstąpiłam do gospody i zjadłam szybki obiad. Niezbyt mi smakował, ale był pożywny, więc nie było na co narzekać. Potem odszukałam siedzibę kapitana. Przy drzwiach stało dwóch wartowników. Podeszłam bliżej. Jeden z nich się odezwał:

- Petentów już dzisiaj nie przyjmujemy.

- Mam niecierpiącą zwłoki sprawę do kapitana.

- Wszyscy tak mówią.

Zbliżyłam się do strażnika i spojrzałam mu prosto w oczy. Wiedziałam, że to spojrzenie wywołuje w facetach lekkie zmieszanie i roztargnienie. Facet wpatrywał się we mnie tępym wzrokiem. Czyżbym mu się podobała? Tym lepiej. Wciąż nie odwracając wzroku powiedziałam cicho:

- Wpuść mnie do środka, mam bardzo ważną informację dla kapitana. Później będzie za późno, a jeśli kapitan dowie się, co miałam mu dziś - na to ostatnie słowo położyłam duży nacisk - do powiedzenia, to znajdzie cię i urwie ci te twoje małe jaja. - taka mała przejażdżka ambicjonalna na pewno wywarła na nim wrażenie. Wyglądał na nieco przestraszonego i zmieszanego.

- Ale... dużo ludzi. Tłum...

- Nie obchodzi mnie to. Chcę się widzieć z kapitanem. Wołaj przełożonego, bo widzę że z takim tępakiem jak ty nigdy się nie dogadam.

Drugi strażnik tylko przyglądał się naszej wymianie zdań. Po moich ostatnich słowach ruszył się jednak i zniknął za drzwiami. Wrócił po chwili z człowiekiem z dystynkcjami sierżanta.

- Cóż to za ważną sprawę ma pani do kapitana?

- Wiem gdzie ukrywa się ork, który zrobił tutaj niezłe zamieszanie przed dwoma dniami.

- O, to doprawdy ważna informacja. Proszę za mną.

- W końcu ktoś inteligentny. Już myślałam, że pracują tu sami idioci - dopełniłam zniszczenia ego wartownika.

Sierżant spojrzał groźnym wzrokiem na bohatera moich ostatnich słów. Facet wyglądał naprawdę żałośnie - czerwony aż po czubki uszu.

Weszliśmy do środka.

- Proszę wybaczyć, ale mamy tutaj ostatnio dość spory ruch - sierżant wskazał tłumek stojący pod jednymi z drzwi - a nie wszyscy nasi ludzie są demonami intelektu. Pragnę zapewnić, że wyciągnę odpowiednie... konsekwencje wobec stójkowego Jordana.

- Nie trzeba, nie zrobił w ostateczności nic złego - chciałam wyjść na wspaniałomyślną. - Rzeczywiście tłumy. Chyba nie będę musiała czekać na końcu kolejki, aż kapitan wszystkich załatwi?

- Myślę, że nie. Proszę tylko o cierpliwość, bo szef jest ostatnio strasznie rozdrażniony i nieco poturbowany. Może wybuchnąć, bo raptus z niego.

Przedostaliśmy się przez tłumek i stanęliśmy przed drzwiami. Sierżant nie bawił się w ceregiele - pewnie nacisnął klamkę i zdecydowanym krokiem wszedł do biura kapitana. Ja podążyłam za nim.

***

Z pokoju na nasze powitanie przyfrunął ryk.

- WYNOCHA! ILE RAZY MAM POWTARZAĆ, MACIE CZEKAĆ NA KORYTARZU! CO TO JEST ZAMTUZ JAKIŚ? WŁAZICIE JAK DO SWOJEGO DOMU CZY... CZY... ARGH... - kapitan złapał się za bok i umilkł. Obok niego stał jakiś krasnolud, a po drugiej stronie biurka chyba mag, elfka, jakiś facet i żołnierz królewski. Wszyscy czworo patrzyli się na nas. Sierżant cierpliwie przeczekał wybuch złości swojego szefa i zaczął mówić spokojnym tonem:

- Ta pani mówi, że wie gdzie ukrywa się ork, który narobił nam przedwczoraj tyle kłopotów.

Oczy kapitana błysnęły zainteresowaniem. I lekką skruchą.

- Przepraszam za mój wybuch, ale ruch dzisiaj - powiódł ręką dookoła - poza tym jestem... ranny i chyba wstałem dziś lewą nogą. Proszę mówić.

Krasnolud i pozostali zaczęli się zbierać do wyjścia.

- Wiem, gdzie ukrywa się ork Kirgon, który poszczerbił kilku pańskich ludzi - Krasnolud zatrzymał się w pół krolu i nasłuchiwał. - Ale wolałabym opowiedzieć o tym na osobności - spojrzałam na sposobiących się do wyjścia.

Krasnolud jednak wydawał się niewzruszony. Stał przyglądając mi się lodowatym wzrokiem. Szczególnie bacznie przyglądał się mojej broni u pasa. W końcu chyba mu się to znudziło, bo podszedł do kapitana i zapytał:

- To prawda?

- Taaak - odpowiedział przeciągle nieco zmieszany kapitan.

- Jesteś pewna, że nazywał się Kirgon? - te słowa były skierowane do mnie.

- Tak, niewątpliwie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. W oczach krasnoluda czaiło się coś dziwnego. Coś, co odradzało mi spotkanie z nim w ciemnym zaułku.

- Jeorg, wyciągaj pióro, kartkę i pisz. - odczekał, aż kapitan straży wykona jego polecenie. - "Ja, Abbarin..."

- "Ja Abbarin, z królewskiej łaski dowódca straży przybocznej króla Brandta..." - powtarzał za krasnoludem kapitan pisząc skrzętnie - "... na mocy nadanych mi przez JKM uprawnień otaczam królewską ochroną orka Kirgona Bloodhanda..." Co? - kapitan przerwał pisanie i spojrzał z ogromną niechęcią w niebieskie oczy.

- Zamknij się i pisz dalej - uciął krasnolud i wrócił do dyktowania.

- "... oraz wszystkie osoby, które z nim podróżują i przebywają zgodnie z jego wolą. Każdy, kto czyniłby rzeczonemu orkowi i wspomnianym osobom jakiekolwiek wstręty w przybyciu do miasta Khelberg, przebywaniu w mieście lub swobodnym podróżowaniu w okolicach miasta, a także innych miast królestwa, za zdrajcę majestatu królewskiego uznanym zostanie i sądzon będzie wedle wiekowego prawa ustanowionego przez praprzodków JKM."

- "Podpisano: Abbarin z klanu Platynowego Młota, dowódca przybocznej straży królewskiej" - Abbarin złożył swój podpis i pieczęć. - "Jeorg, dowódca straży miasta Khelberg" - kapitan z wyraźną niechęcią podpisał się i z ociąganiem przystawił pieczęć miejską.

Krasnolud zwinął kartkę i spojrzał na mnie.

- Coś mi się wydaje, że chciałaś zdradzić mego przyjaciela, ale możesz się wykupić od odpowiedzialności dostarczając mu ten glejt. Jeorg, każ jej przygotować rączego rumaka. A ty - znów zwrócił się do mnie - pędź co koń wyskoczy i przyprowadź mi Kirgona. Teraz proszę o wybaczenie, obowiązki wzywają. - Skierował się do drzwi. Reszta towarzystwa wyglądała na nieco zdziwioną. Ja uśmiechałam się w głębi ducha, bo zdobycie listu żelaznego przyszło mi o wiele łatwiej niż się spodziewałam. To, że zostałam uznana za wroga poczciwego Kirgona mogę jakoś przełknąć. Jeorg położył mi rękę na ramieniu:

- Zaraz wyślę sierżanta, żeby przygotował dla ciebie wierzchowca. Nie wiem, co się tutaj dzieje, wydaje mi się, że to wszystko strasznie śmierdzi, ty wyglądasz podejrzanie, a ten cholerny ork znów stanie na terenie miasta, a ja nic mu nie będę mógł zrobić... Ech. Wyjdź za drzwi i czekaj aż cię zawoła sierżant. - skinął głową swojemu podwładnemu. Na wyznania mu się zebrało, cholera. Wyszłam z biura i stanęłam na końcu kolejki. Z nudów zaczęłam przyglądać się zbieraninie petentów. Wyglądali... dziwnie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Bycie na uboczu to prosta rzecz. Nie mówisz zbyt wiele i wszyscy dookoła z czasem zaczynają przestawać dostrzegać cię jako kogoś ważnego i wreszcie masz tyle swobody by działać po swojemu. To nawet prostsze niż udawanie golema. Czasem też można dowiedzieć się ciekawych rzeczy. Tak jak teraz?

Kiedy reszta ruszyła spać po różnych kątach tego domostwa, ja wybrałem sobie miejsce, gdzie można trwać w fałszywym śnie przez długi czas i przy okazji mieć baczenie na wszystko dookoła. Masywne krzesło ustawione tuż obok okna, podparte od spodu znalezionym blisko polanem pozwoliło mi na usadowienie się tak, jakbym spał. Czas mijał leniwie i pozwalał mi na przemyślenie kilku rzeczy. Ta moneta? skąd pochodziła? Czemu co rusz widzę różne sceny, które jednako dotyczą tylko jednej rzeczy? wojny? Wojny z czym, bo na pewno nie z ludźmi. Jeśli tamto miejsce, z którego ten przeklęty Lich mnie wysłał do tamtego zamku było moim grobowcem, to kim musiałem być i czego musiałem dokonać by na takie miejsce zasłużyć? Z jakich czasów musiałem pochodzić? Czego będę musiał się dopuścić by poznać choćby jedną?

Właśnie wtedy, kiedym sam chciał sobie odpowiedzieć na to pytanie, dostrzegłem coś osobliwego. Jeden z moich przymusowych towarzyszy? Virgard. Pamiętam, że wchodził do tamtego pokoju. Przemknął co prawda tylko, przeświadczony że wszyscy dookoła śpią, ale zrobił to. Wszedł tam i nie wychodził. Teraz natomiast wyszła z tamtego pomieszczenia jakaś kobieta. Wzrokiem pomknąłem przez małą chwilę za nią, kiedy opuszczała pokój, a potem wyjrzałem przez okno, by dostrzec że mija Kirgona, coś mu mówiąc.

Kilkanaście minut później, z mieszanymi uczuciami wstałem i ruszyłem w stronę jego pokoju, po czym zajrzałem do środka. Mieszanymi, bo czasem, te silniejsze przebłyski ludzkiej uczuciowości objawiające się złością, irytacją czy niezdrową ciekawością, tak jak teraz, były wyjątkowo uciążliwe w jasnej ocenie otaczającej mnie rzeczywistości, a zarazem dawały mi odczuć, że w środku jest we mnie coś więcej niż chciwie nadane życie.

Rozejrzałem się po pokoju i nie dostrzegłem nikogo. Nie było tu okien, o klapie w podłodze nie wspominając. Jedyne wyjście to miejsce, w którym właśnie stałem. Naprawdę osobliwe.

Ruszyłem ku wyjściu z tego miejsca by ostatecznie zobaczyć na zewnątrz Kirgona, który uparcie pilnował naszego bezpieczeństwa? lub też pilnował byśmy nie przysporzyli więcej kłopotów. Stałem w połowie dystansu między nim a budynkiem, a ten zdawał się mnie nie dostrzegać. Ignorował mnie, byłem zbyt cicho, czy może ostatnie wydarzenia zmęczyły go do tego stopnia, że tylko udaje silnego?

Zerknąłem na ostrze Guan dao. Jeśli bym zaatakował? Jeśli mnie ignorował, odparłby atak. Jeśli byłem zbyt cicho, lub jeśli był zmęczony, ewentualny atak zakończyłby jego życie zanim by się zdołał zorientować. Dziwne to uczucie, kiedy mała część ciebie pragnie czyjejś zagłady tak bez powodu?

- Powinieneś się przespać. ? odezwałem się w pewnej chwili swym zwyczajowym, spokojnym głosem ? Nadchodzący dzień może być cięższy niż to, co nas spotkało do tej pory. Wróć do reszty i wypocznij.

Czemu oferowałem mu pomoc? Przecież nic dobrego dla mnie nie zrobił. Może, tylko może, takim już jestem? Potrzeby innych przekładam nad swymi? Więc czemu chwilę temu myślałem o rozpłataniu go? Czy obie te intencje były tylko moimi, czy może jest w tym coś więcej? Człowiek, jakkolwiek żywy czy umarły nie może być aż tak dwojaki. Prawda?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Patrzyłem na całą scenę z rosnącym zdziwieniem. Jak...? Jeorg wyglądał bardzo nieszczęśliwie, Abbarin jakby tylko czekał, aż ktoś go sprowokuje do sięgnięcia po miecze. Najwyraźniej całe miasto miało dziś zły dzień.

- Wychodzimy, jeśli Teheran się nam wymknął to mamy kłopoty. Niech ktoś zawiadomi gildię magów, mogą być potrzebni.

- Dziewczyno - Abbarin podszedł do stojącej na korytarzu osoby, której powierzył list żelazny. - Nie wiem, jak go odnalazłaś i co cię z nim łączy. Jeśli dostarczysz ten glejt wybaczę ci. Jeśli nie, lub coś mu się stanie... Znajdę cię i wypatroszę. Nie jesteś zwykłą mieszczką, to widać na kilometr.

Postanowiłem chwilowo zachować dla siebie informację, że jest z nią coś nie tak. Otaczała ją silna aura jakiejś magii. Nie iluzje i nie nekromancja, z tymi miałem dość do czynienia by rozpoznać natychmiast. Coś innego i groźnego.

- Co ten ork właściwie ci zrobił, że tak go kochasz? - spytał Jeorg wyraźnie wkurzony rozwojem sytuacji.

Wyszliśmy z budynku, a Abbarin udzielił odpowiedzi:

- Swego czasu zabił więcej magów niż ja - wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę o jakich czasach mówi. - Samotnie przekradł się do twierdzy w Żelaznym Przesmyku gdy oblegali ją nieumarli i utrzymał ją przez dodatkowy dzień potrzebny na przybycie posiłków - tą historię też znał każdy z tysiąca pieśni. Niektóre nawet wspominały o bohaterskim Orku, który przejął dowództwo nad obrońcami. - Walczyliśmy ramię w ramię w Dolinie Drerii - największa bitwa tamtej wojny. Ludzie, Orkowie, nawet Nieumarli, walczyli przeciw czarnej fali śmierci. Byłem tam, choć dotarłem dopiero gdy była już wygrana. Widok był przerażający. - To on zabił Raraica - to imię znał każdy uczeń Akademii. Raraic i jego Mistrz zaplanowali zdradę, która doprowadziła niemal do upadku Kręgu. Raraic zginął z ręki Abbarina i jego kompanii. Skoro był w niej ten Kirgon, to nic dziwnego, że wydostanie się z budynku pełnego strażników i ucieczka z miasta była dla niego fraszką. - Jest cholernym bohaterem, o którym niewielu pamięta. Czy to ci wystarczy?

Abbarin zamyślił się, a Jeorg wolał już nic nie mówić. Krasnolud wspomniał stare czasy, ten pierwszy dzień, choć wydawał się jednym z wielu. Rynek, na którym zbierał pieniądze, których potrzebował. Gdyby dostał złoto na misję stałby się oczywistym celem, magowie zbyt łatwo by się domyślili. Raraic i tak się domyślił. A potem szalony plan uratowania nekromanty i... wszystko się zaczęło...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Siedziałem sobie przy ognisku, gdy w moim kierunku zaczęła nadciągać jakaś postać. To był prawdopodobnie "Virgard" w swoim nowym wcieleniu. Byłem przygotowany na to, że wkrótce opuści kwatery i wyruszy do miasta. Powiedział, a raczej powiedziała, że mamy być przy południowej bramie, zanim słońce wejdzie w zenit. Postanowiłem upewnić się, że wszystko będzie w porządku i tajemnica mojego przyjaciela zostanie dochowana. Dlatego tak naprawdę moja "warta" miałą na celu pilnowanie kompanów, a nie ostrzeganie ich przed zagrożeniem, gdyż takowego się nie spodziewałem. Po kilkunastu minutach usłyszałem jakiś hałas na progu. Ktoś starał się po cichu wyjść z letniego legowiska drawali, ale zupełnie mu to nie wychodziło. Drewniane deski skrzypiały pod naciskiem żelaznych buciorów tak bardzo, że zdawałoby się iż nie utrzymają tego ciężaru. Nie dałem po sobie poznać, że usłyszałem te odgłosy i dalej spokojnie siedziałem przy ognisku. Wiedziałem, że to musiał być Sagat. Po raz kolejny zabrało mu się na skradanie w jego płytowej zbroi. Nic się nie nauczył, pomyśłałem rozbawiony. Postać zatrzymała się w połowie drogi między ogniskiem a budynkiem, chyba w przeświadczeniu, że udało jej się zachować dyskrecję. W końcu odezwał się wychodząc z "ukrycia":

- Powinieneś się przespać. Nadchodzący dzień może być cięższy niż to, co nas spotkało do tej pory. Wróć do reszty i wypocznij. - zaproponował objęcie warty.

W tym momencie wiedziałem, że musiał zobaczyć Vernę opuszczającą naszą siedzibę. Teraz pewnie chciał bez świadków za nią podążyć. Nie mogłem na to pozwolić, ale postanowiłem nie robić tego otwarcie.

- Dobrze, skoro nalegasz to bardzo chętnie. - ziewnąłem udając zmęczenie - Trochę snu nigdy za wiele. Dobrej nocy. - powiedziałem i udałem się do budynku. Będąc już wewnątrz stanąłem w ukryciu przy drzwiach i obserwowałem Sagata, który stał ciągle jeszcze przy ognisku. Jeśli opuściłby swój posterunek i podążył tropem Verny miałby niemiłą niespodziankę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kirgon poszedł do środka by odpocząć. ?Skoro ma chęć pełnienia roli przywódcy, to niech nie traci sił na wachtę? przemknęło mi w pewnej chwili przez myśl. Czasem, by zachować spokój, żywi potrzebują czegoś, co daje im choćby ułudę bezpieczeństwa. Człowiek na warcie, broń pod ręką, ochroniarze? wszystko to by przez chwilę mieć możliwość odpłynięcia myślami od rzeczywistości i odzyskania utraconych sił. Mnie sen nie jest potrzebny. Nie mogę odpłynąć, choć czasem niemal pragnę chwili wytchnienia. Zamiast więc trwać w miejscu i udawać, że śpię, mogę trwać przy ognisku i pilnować cudzego snu.

Przez resztę nocy, która nie trwała zbyt długo, stałem spokojnie z orężem w dłoni i spoglądając przed siebie, nasłuchiwałem jakiegokolwiek szmeru, który mógłby sugerować nadchodzenie czegokolwiek, co mogłoby wróżyć nam kłopoty. Raz czy dwa dorzuciłem do ogniska małą ilość drewna by to za szybko nie zgasło. Po mniej więcej dwóch godzinach mroki nocy zostały niemal w pełni rozgonione przez poranne światło.

Spojrzałem raz jeszcze pod światło w tamtą monetę, po czym ruszyłem do naszej siedziby by zobaczyć, jak się sprawy mają. Skoro już ranek, powinniśmy ruszać dalej. Pierwszym, którego postanowiłem sprawdzić, był nasz ?przywódca?. Gdy go obudzę, wrócę do Khelberg by odnaleźć Kuję.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wydawało mi się, że Sagat tylko udaje miłego i natychmiast podąży za tropem Verny. Na szczęście moje przeczucia się nie sprawdziły, bo w ciągu następnych kilkunastu minut nawet się nie ruszył od ogniska, dorzucając od czasu do czasu drwa do ognia. Widocznie nie był zainteresowany śledzeniem Virgarda, zresztą teraz i tak już by go nie dogonił, pomyślałem. Skoro nadażyła się taka okazja stwierdziłem, że już niczego mądrzejszego nie wymyślę i najlepiej zrobię jak odpocznę przez resztę nocy. Wróciłem z powrotem na swoją pryczę i nakryłem się grubym kocem. To był wyjątkowo długi dzień...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jasna cholera... Co też nam do głów strzeliło, żeby sobie tak spokojnie żyć po tym, co się wydarzyło?! Trzeba było się zorganizować i ruszyć z kontratakiem. Pewnie polegli byśmy, ale przynajmniej dzielnie i w walce... Teraz wymordują nas jak świnie na ucztę w przeddzień urodzin królewskiego gówniarza.

- Szybciej! - Krzyknąłem lekko poirytowany, po czym ponagliłem konia. Do miejskich bram nie jest daleko, zwierzęta powinny dać radę. Mam nadzieję, że Mistrz wie o wszystkim i rozpoczął już jakieś działanie, w przeciwnym razie możemy mieć spory kłopot.

Gdy byliśmy już bardzo blisko murów zatrzymałem się.

- Zawahałeś się, gdy wspominałeś o mieście ? powiedziałem moim tradycyjnym i beznamiętnym głosem. - Przewidujesz jakieś problemy w czasie kontroli? Problemy przy bramie to naprawdę ostatnia rzecz, której teraz nam potrzeba.

- To zależy jak bardzo będą nas obszukiwać, niezależnie od tego wolałbym uniknąć kłopotów tego typu - odrzekł mój towarzysz beznamiętnym tonem. Choć wprawny obserwator może dostrzec, że poruszane są sprawy, o których zdecydowanie nie chce on mówić.

Poprawiłem kaptur.

- Za mną.

Postanowiłem, że do miasta dostaniemy się małą bramą, którą jeszcze przed świtem myśliwi udają się do lasu. Znajduje się ona daleko od dróg i nie jest zbyt często uczęszczana, więc zazwyczaj na straży stoi jeden pachołek. Tym razem było podobnie ? w małym przejściu stał samotny wartownik, który, zapewne z nudów, grzebał w ziemi końcówką swojej halabardy.

- Stać! - Warknął przez zęby, gdy tylko nas ujrzał. - Nie mogę wpuścić was bez kontroli.

- Oczywiście ? odpowiedziałem na tyle uprzejmie, na ile potrafiłem. - Może jednak uda nam się pominąć ten etap w zamian za to... - Powiedziałem z tajemniczym uśmiechem zsiadając z konia, po czym wyciągnąłem z kieszeni medalion, podarowany mi przez Teherana.

- Mnie tam świecidełka niepotrzebne ? powiedział. - Ale za pró...

- Poczekaj ? przerwałem mu. - To nie jest zwykły medalion. Patrz uważnie - przystawiłem błyskotkę blisko twarzy strażnika, po czym wypowiedziałem zaklęcie... - Deus lux iluminati Aeris, Magna dei Kronade lux - ...opuściłem głowę i zacisnąłem mocno oczy.

- Hę ? jęknął strażnik. - I co w tym niezwykłego?

- Świeć do cholery! - Krzyknąłem potrząsając ręką, dalej zaciskając powieki.

Oślepiające światło błysnęło wprost w nieogolone lico strażnika, oślepiając go. Odrzuciłem medalion, który momentalnie utracił swój blask i wyprowadziłem silny cios pięścią w brzuch rozmówcy. Tak jak przewidziałem mężczyzna schylił się, łapiąc się w pasie. Wykorzystałem ten odruch, aby złapać go za głowę i dwoma silnymi uderzeniami kolanem, powalić żołnierza na ziemię. Wciągnąłem omdlałego strażnika do jego służbowej budki, a następnie podniosłem z ziemi medalion.

- Nie patrz tak ? warknąłem na towarzysza i wskazałem mu ręką wyraźnie wyróżniającą się, w miejskiej panoramie, siedzibę Bractwa. - Jedziemy.

Podróż przez dzielnicę, w której aktualnie przebywaliśmy, nie należała do rzeczy przyjemnych. Ludzi jest tu niewielu, nawet w godzinach największego ruchu i nie ma się czemu dziwić. Wszechobecny smród wykurzył stąd nawet szczury, a obdrapane i zniszczone mury przywoływały na myśl obraz wojny. Mimo wszystko ludzie mieszkali tu, świadczyły o tym zaciekawione twarze w oknach. Konie zdecydowanie nie są tu częstym widokiem, a porządnie ubrany mężczyzna to zapewne ciekawostka dziesięciolecia. Nie było jednak czasu na rozważania nad plebsem, musieliśmy jak najszybciej znaleźć się w naszym zamku, toteż przyspieszyliśmy odrobinę nasze konie. Parę minut zajęło nam wydostanie się z tej zrujnowanej dzielnicy miasta i w końcu mogliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza. Dalsza podróż przebiegła bez zakłóceń i już niedługo wjechaliśmy do stajni. Zeskoczyłem z konia i zdjąłem kaptur. Na zewnątrz się ściemniało, zresztą było mi trochę duszno.

- Pośpiesz się ? pogoniłem towarzysza. - Musimy iść do Mistrza.

Nie odpowiedział, przyspieszył tylko nieznacznie i podążał za mną. Prowadziłem go długimi korytarzami, krętymi schodami, wielkimi holami. Ten, kto zaprojektował to miejsce musiał być prawdziwym artystą, albo zwykłym idiotą. Idąc wzdłuż zimnych ścian, dotarliśmy w końcu do gabinetu Teherana. Uniosłem rękę, zupełnie jakbym chciał zapukać, jednak prawie natychmiast opuściłem ją na klamkę. Wtargnąłem do środka, zupełnie ignorując siedzącą w fotelu kobietę w eleganckiej, choć dość prostej sukni.

- Mistrzu, mamy problem ? rzuciłem jakby od niechcenia.

- I to dość poważny ? odpowiedział starzec, opierając się o stół. - Twoje maniery dalej stoją na bardzo niskim poziomie.

Poirytowałem się.

- Do dupy z manierami. Może wyjaśnisz mi, dlaczego jakiś mag zrobił wielką burdę w drodze do kopalni i skąd wzięli się w niej królewskie wojska?

- Oczywiście ? uśmiechnął się gniewnie. - Jeśli najpierw ty wyjaśnisz, kim jest twój towarzysz. Miałeś przyprowadzić mi likantropa, a to jakiś...

- Vordrin, wojownik ? przerwałem mu znów. - Ale nie czas na uprzejmości.

- Spokojnie ? powiedział spokojnie Mistrz, wskazując mi spokojnie wolne krzesło. - Zaraz wszystko ci wyjaśnię, ale twój kolega... - Zrobił pauzę. - Kolega poczeka na zewnątrz.

Vordrin posłusznie opuścił pomieszczenie i zamknął za sobą drzwi, ja zaś usiadłem w wygodnym ozdobnym krześle, zakładając ręce na piersi.

- Więc? - Zapytałem zniecierpliwiony.

- To Beledicte ? powiedział starzec, wskazując dłonią na kobietę w fotelu. Trzeba było przyznać, że była niezwykle urodziwą istotą. Urodziwą i spostrzegawczą, zauważyła bowiem moje czerwone oczy, utkwione w jej kobiecych atrybutach. Pokiwała palcem wskazującym, uśmiechając się figlarnie. - Beledicte jest członkiem naszego wywiadu, aktualnie stacjonuje w królewskim zamku. To jedynie hologram - ?...piekielnie dobry hologram.? dodałem w myślach. - Przerwałeś nam akurat bardzo ważną rozmowę, powinieneś jednak być jej świadkiem.

- Więc jak już mówiłam ? powiedziała dziewczyna. - Król z nieznanego mi powodu jest na was wściekły, wysłał już nawet posłów do szefa straży i Gildii. Obawiam się, że może chcieć waszych głó...

Nie skończyła. Już nigdy nie skończy, gdyż na jej szyi pojawiła się długa i głęboka rana, z której popłynął potok krwi. Usłyszałem jeszcze tylko bulgotanie i jęki, po czym kobieta zniknęła z fotela.

- Szkoda ? powiedział Mistrz. - Była bardzo zdolna.

- I całkiem ładna ? dorzuciłem, po czym obaj uśmiechnęliśmy się szyderczo. - A wracając do likantropa, to zdobyłem jego krew ? powiedziałem, rzucając na biurko brudne bandaże.

- Nie mam teraz czasu na kundle ? odparł Teheran, chowając jednak podarunek do szuflady. - Muszę zająć się czymś dużo ważniejszym. Idź już i wyśpij się, ale wcześniej zawołaj mi tu resztę naszych, którzy chociaż odrobinę znają się na magii.

- Eiwen...?

- Nie. Tylko zaufaniu ludzie.

Skinąłem tylko głową i opuściłem gabinet.

- Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju ? powiedziałem obojętnie, po czym zaprowadziłem Vordrina do pokoju, sąsiadującego z moim. Będę miał go na niego oko. Gdy mój gość był już u siebie, ruszyłem powiadomić resztkę naszych magicznie uzdolnionych 'braci'. Na szczęście po drodze napatoczył mi się jeden ze strażników.

- Mistrz prosił, żebyś wezwał do niego naszą magiczną lożę ? powiedziałem krótko, po czym odwróciłem się na pięcie i wszedłem do swojej komnaty. Szybko się obmyłem i padłem na łoże, zasypiając jak niemowlę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Stałem kilka minut na korytarzu, oparty o ścianę, rozmyślając. Królewscy? Magowie? Biedny Jeorg, tyle ma na głowie, hehe. Nagle koło mnie przebiegł jakiś żołnierz, który bez pukania wbiegł do gabinetu. Po kilku kolejnych minutach do gabinetu weszła jakaś uzbrojona kobieta. Usłyszałem krzyk Jeorga, lecz to był jedyny dźwięk, jaki wydobył się z gabinetu. Potem znowu ta dziewczyna wyszła z gabinetu i wyglądało na to, że na coś czeka. Po chwili wszyscy wyszli. Kapitan kiepsko wyglądał, musiał nieźle oberwać. Przez moment rozmyślałem, czy on nie postradał rozumu. W takim stanie gdzieś iść. Ale nie, uwziął się. Mój wzrok spoczął na krasnoludzie, który podszedł do przybyszki i powiedział do niej kilka słów. Zaraz, ja chyba skądś go znałem...Ale nie, nie mogłem go sobie skojarzyć. Jeorg z gośćmi wyszli, a do nas podszedł jakiś blondas w stopniu porucznika.

- Jako, iż kapitan na razie wyszedł, dostałem dyspozycje, by się wami zająć, więc zapraszam po kolei.- wskazał ręką na gabinet. No, nareszcie coś się ruszy.

_ _ _ _ _

OoC: mam nadzieję, że "jeorgowym" coś takiego nie przeszkadza.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Z gabinetu wyszedł kapitan. "Co on wyprawia?!! W takim stanie powinien leżeć grzecznie w łóżku i czekać aż żebra się zrosną, a nie wybierać się na spacery! Gdzie on ma rozum? Zostawił w gabinecie?!". Odczekałem krótką chwilę i ruszyłem za nim, trzymając dystans. Oczywiście twierdzenie, że robię to tylko ze względu na dobro pacjenta byłoby oszukiwaniem samego siebie. Ale razem z nim, z gabinetu wyszedł ten ciemnowłosy człowiek. Półelfka zdaje się mu ufać, najprawdopodobniej będzie się kręciła w jego pobliżu. Wyszedłem za nimi na zewnątrz.

I tu rozpoczęły się nieprzyjemności. Każdy przechodzień, który spojrzał w moim kierunku zdawał mi się potencjalnym zabójcą. Każda kusza w zasięgu wzroku możliwym narzędziem zbrodni. "No pięknie. Paranoja. Znowu." Niestety tym razem obawy były uzasadnione. Co prawda nikt nie posłał w moim kierunku bełtu, ale byłem pewien, że któregoś dnia tak się stanie. Ruszyłem dalej, co chwilę rozglądając się niespokojnie.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Siedziba Bractwa zniknęła. Otworzyłem tylko szerzej oczy ze zdumienia i wyszedłem wraz z resztą. To musiał być imponujący pokaz magii, podczas mojego pobytu w Bractwie zdążyłem się przekonać, że budynek do najmniejszych nie należał. Maszerując kolejnymi uliczkami przysłuchiwałem się mimochodem wyjaśnieniom Abbarina.

- Ehh, te kilka dni zdecydowanie nie należy do najszczęśliwszych w Twoim życiu - odezwałem się kiedy krasnolud skończył - Nawet ork, który cię połamał wykaraska się z tego bez żadnych konsekwencji.

Dobrze, że na głowie miałem kaptur, bo Jeorg i bez widoku szerokiego uśmiechu widniejącego na mojej twarzy burknął pod nosem coś bardzo nieprzyjemnego, wydawało mi się, że rozróżniam słowa takie jak "pies", "twoja matka", "chędożył" i temu podobne bezguścia.

- Rozumiem jednak, że wraz z wyjęciem Bractwa spod prawa moja zabawa w szpiega także dobiegła końca?

- Tael, nie udawaj głupiego - burknął Jeorg - Jak chcesz to dalej możesz szpiegować tą dziurę, która pewnie została...

W tym momencie wyszliśmy zza zakrętu a kapitan urwał, stając jak wryty i wybałuszając oczy. Moja mina zapewne również nie była wiele mądrzejsza. W miejscu, gdzie wcześniej stała siedziba Bractwa teraz ziała ogromna, czarna dziura. Spodziewałem się, że po zniknięciu sporego pałacu zostanie ślad, ale głęboki na kilkanaście metrów i nie wiadomo jak szeroki dół po prostu mnie zatkał. Oberwało się również okolicznym domostwom, z których te mające nieszczęście być zbudowanymi najbliżej siedziby przedstawiały sobą żałosną ruinę. Wokół wyrwy gromadził się powoli spory tłum, który w ryzach starało się utrzymać kilku strażników. Rozejrzałem się czekając na reakcje towarzyszy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A więc to jest to Bractwo... Nie powiem, zamek zrobił na mnie wrażenie, chcieli pokazać kto tu rezyduje i, do jasnej cholery, udało im się to! Amhaiarkennar nie wydawał się zdumiony widokiem, przebywał tu wielokroć to i pewnie miejsce to stało się dlań tak samo zwyczajne jak widok domu z cegły. Towarzysz pogonił mnie niecierpliwie, jak zwykle nie odrzekłem mu, przyspieszając odrobinkę. Wkrótce dotarliśmy do pokoju, Amhaiarkennar opuścił rękę, zupełnie jakby chciał zapukać, lecz zamiast tego szarpnął drzwiami wchodząc bez ceregieli do pokoju. Ruszyłem za nim mimochodem zwracając uwagę na kobietę siedzącą w fotelu, podążyłem wzrokiem za moim towarzyszem i moim oczom ukazał się staruszek. Promieniował magią, co mi się bardzo nie spodobało, w jednej chwili zrozumiałem, że oto przed moimi oczami stoi ten "Mistrz".

- Mistrzu, mamy problem - rzucił Amhaiarkennar od niechcenia potwierdzając moje podejrzenia.

- I to dość poważny ? odpowiedział starzec, opierając się o stół. - Twoje maniery dalej stoją na bardzo niskim poziomie.

Nie zachichotałem, nawet się nie uśmiechnąłem, mój wyraz twarzy pozostał kamienny, nie byłem głupcem, ani broń boże samobójcą.

- Do [beeep] z manierami. Może wyjaśnisz mi, dlaczego jakiś mag zrobił wielką burdę w drodze do kopalni i skąd wzięły się w niej królewskie wojska? - Odrzekł mój towarzysz, mimochodem zastanowiłem się nad jego rangą w Bractwie, jeśli pozwala sobie na takie słowa. Niewiele mnie to jednak interesowało.

- Oczywiście ? odrzekł rozmówca. - Jeśli najpierw ty wyjaśnisz, kim jest twój towarzysz. Miałeś przyprowadzić mi likantropa, a to jakiś...

- Vordrin, wojownik ? przerwał mu Amhaiarkennar. - Ale nie czas na uprzejmości.

Nie uznałem za rozsądne odzywać się w tej sytuacji i z zadowoleniem powitałem słowa towarzysza, póki co, staruszek nie poświęcał mi więcej uwagi, niż małemu robakowi, a gdybym się odezwał mógłby nagle mnie naprawdę zauważyć. A tego właśnie nie chciałem.

- Spokojnie ? powiedział spokojnie Mistrz, wskazując mu wolne krzesło. - Zaraz wszystko ci wyjaśnię, ale twój kolega... - Zrobił pauzę. - Kolega poczeka na zewnątrz.

Wyszedłem, bo nie było tu nic do dodania, ba, nawet nie raczyłem podsłuchiwać czym, czego byłem pewien, mocno zawiodłem tego staruszka. Byłem ciekawski, ale wiedziałem, kiedy kończy się ciekawość, a zaczynają problemy, i to poważne. Czekałem leniwie do momentu w którym Amhaiarkennar raczy wreszcie wyjść nie zwracając na głosy z pokoju większej uwagi. Wyszedł w końcu, nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, że mogły tam w pokoju dziać się jakieś ważne rzeczy, może i nic ważnego się tam nie zdarzyło... Wyszedłszy od razu zaprowadził mnie do sali, gdzie miałem położyć się spać, sam zajął pomieszczenie obok. Nie chciałem spać, było dużo do przemyślenia, ale nie wątpiłem też, że jestem obserwowany. Po krótkiej walce ze sobą postanowiłem po raz kolejny zasnąć, lub jak ja to nazywałem: zapaść w letarg. Ten rodzaj snu nieumarłego był czymś wyjątkowym, być może nawet tylko ja posiadłem taką zdolność - dzięki temu mogłem zwyczajnie "zgasić" swoją świadomość i trwać w takim stanie, który przerwie dopiero pierwszy sygnał do pobudki. Tak więc zapadłem w letarg do momentu w którym nie "poproszą" mnie do siebie, a nie było to coś, na co mogłem czekać z brakiem niepokoju...

***

Bezczelne uderzanie w drzwi całkowicie oderwało mnie od mojego letargu.

- Czego?! - Warknąłem niechętnie na chwilę zapomniawszy gdzie tak naprawdę się znajduję. Szybki rzut okiem po pokoju szybko odświeżył mi pamięć.

- Wejść - dodałem już pokorniejszym tonem, a do pokoju wszedł jakiś nieznany mi osobnik - prawdopodobnie sługa.

- Witam panie, słońce już na niebie, donieść śniadanie? - Wyrzucił z siebie jednym tchem niczym przyuczony manekin. Skinąłem machinalnie głową zastanawiając się jak ja niby mam to zjeść. Służący wyszedł, a ja wziąłem ze stolika misę z wodą by choć trochę zwilżyć moją maskę. Pewnie to kwestia przywyknięcia, ale nie czułem już takiego dyskomfortu w związku z ograniczonym wzrokiem, prawdę mówiąc - przestałem na to zwracać uwagę. Przemywszy co trzeba stwierdziłem, że z odbicia wpatruje się we mnie czyjaś goła czaszka, nietrudno było zgadnąć czyja.

- Nawet tu Almisie, co? Łudzisz się nadzieją, że to coś da, daj mi wreszcie spokój. - Rzekłem nieuprzejmie korzystając z profitów samotności. Drań nie raczył nawet odpowiedzieć, a po chwili znowu wpatrywał się we mnie łysy "Vordrin" z pustymi oczami, taaaa.

- Gdzie mam to postawić, panie? - Prawie, że podskoczyłem słysząc głos od progu drzwi. Służący są niezłym materiałem na skrytobójców, jedną z cech jaką trzeba mieć by zdobyć tę pracę jest chyba całkowite nie zwracanie na siebie uwagi.

- Tu, na stole - odrzekłem siląc się spokój. Po chwili sługa wyszedł zostawiając mnie samego. Bez ceregieli pozbyłem się jedzenia skrupulatnie oczyszczając stolik i znudzony czekałem, aż ktoś po mnie wreszcie przyjdzie.

- Zbieraj się - usłyszałem nagle znajomy głos. To Amhaiarkennar wszedł bezceremonialnie do mojej komnaty. - Mamy coś do załatwienia w mieście.

- Tak od razu? - Mruknąłem - w tym waszym Bractwie nie cierpicie chyba zbytnio na nudę. - Dorzuciłem podnosząc się, ciekawiło mnie co powie na moją natychmiastową gotowość, ale on tylko warknął coś pod nosem na słowa o nudzie i położył na stole trzy rysunki. Przedstawiały one dwóch mężczyzn i jakąś dziewczynkę, albo po prostu ona tak młodo wyglądała. Nie znałem żadnej z tych osób.

- Musimy ich znaleźć i... - Rzekł, znacząco przesuwając ręką po mieczu z paskudnym uśmiechem na twarzy. Nie trzeba było więcej bym zrozumiał.

- Chodźmy więc, im szybciej to załatwimy tym lepiej. - Powiedziałem wzruszając ramionami, a w głębi leniwie się zastanawiałem, czy czasem nie ostrzec tych ludzi. Uśmiechnąłem się lekko. Dalej skierowaliśmy się do stajni. Po drodze mijaliśmy członków tego Bractwa, orkowie, krasnale, ludzie, przysiągłbym, że mi gdzieś mignął jaszczuroczłek. Ta różnorodność zdumiała mnie, Bractwo było albo bardzo tolerancyjne, albo bardzo zdesperowane. Szczególnie ta druga opcja napawała mnie niepokojem. Na miejscu wybrałem sobie jakiegoś wytresowanego siwka, już na pierwszy rzut oka widać, że umieją dbać o konie, bardzo rozsądnie. Nie rozmawiając skierowaliśmy się poza zamczysko, nie wiedziałem gdzie mnie towarzysz prowadzi, lecz posuwałem się za nim bez komentarza. W pewnej odległości od siedziby Bractwa dobiegł nas błysk, a chwilę potem huk. Jak jeden mąż się odwróciliśmy by zobaczyć co się stało. Straciłem mowę, tam, gdzie był zamek ziała wielka dziura, jeśli kiedykolwiek było tu Bractwo, to już go nie ma, a my zostaliśmy na lodzie, w obcym, pełnym magów (jak słyszałem ze strzępek rozmów o wojnie z Gildią), mieście. Zakląłem szpetnie.

- Doskonale, i teraz zostaliśmy sami, cóż mi powiesz łowco, hm?! - Zaatakowałem towarzysza, choć miałem nieprzyjemne wrażenie, że on nie ma nic z tym wspólnego i jest tak samo zaskoczony jak ja. To, niestety, wróżyło jeszcze gorzej...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Jak chcesz to dalej możesz szpiegować tą dziurę, która pewnie została...

"No pięknie. Zaraz mi uciekną." Przyśpieszyłem kroku, szybko minąłem zakręt i o mało nie wpadłem na pół-elfa altruistę. Już miałem się wycofać. Nie wycofałem się. Stojąc jak słup soli bezmyślnie gapiłem się przed siebie. "To była... To musiała być...". Serce i tak już bijące jak tuż przed zawałem, nabrało iście szaleńczego tępa. "...Magia". Od dawna nie mogłem się zdobyć na jakiekolwiek zaufanie do czarów. Od śmierci rodziców czułem wobec nich niepokój. Widok gigantycznej dziury w ziemi i zawalonych okolicznych budynków na pewno tego nie zmienił.

Rzeczywistości przywrócił mnie dopiero czyjś krzyk. Rozpaczliwy. Chociaż nie. Bardziej pasuje tu słowo "agonalny". Przedzierając się przez tłum gapiów, ruszyłem w kierunku, z którego dobiegał. "Przeklęte hieny. Pomóc nie pomogą, ale powybałuszać oczy jak ktoś umiera: czemu nie!".

Paru mieszczan kończyło usuwać gruz z zawalonego budynku. Odsłaniając zwłoki. I jedne prawie zwłoki. Mężczyzna, na oko trzydzieści lat. Dobrze zbudowany i jakąś godzinę temu był pewnie okazem zdrowia. Zdaje się, że jakiś ostro zakończony odłamek stropu ranił go w udo. Nic specjalnie poważnego. Do momentu jak nie zostawi się tego na dłuższy czas bez opieki. Teraz ten człowiek stał na granicy wykrwawienia się. Szybko podbiegłem do niego i sięgnąłem do torby. Wprawnym ruchem nawlokłem nić na igłę. "Rana pewnie jest zakażona, ale w pierwszej kolejności trzeba zatrzymać krwotok". Dopiero wtedy zauważyłem, że przestał krzyczeć. Pokręciłem z rezygnacją głową. "O jeden krok za blisko granicy.". Dwoma palcami zamknąłem mu oczy i powoli ruszyłem ruszyłem przez tłum.

Dotykając blizny, stanąłem jakieś dziesięć metrów od grupy. Tym razem nawet nie próbowałem się ukrywać. "Co teraz, panowie?"

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na widok dziury w ziemi poczułem się jak dziecko otrzymujące nową zabawkę. Niemal pobiegłem w jej kierunku, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu wahadełka i szepcząc formułkę aktywującą mój alternatywny sposób postrzegania świata. Obszedłem całość dookoła. Mniej więcej w tym momencie pojawili się magowie z Gildii.

- To musi być jakieś zaklęcie niwidzial... niewykrywalności - poprawił się, gdy spróbował dotknąć "niewidzialnej" ściany.

Prychnąłem tylko. Amatorzy.

Ostrożnie na wpół zszedłem, na wpół zjechałem do dziury.

- Hej nie złaź tam! Zepsujesz nam pomiary! - zignorowałem okrzyki gildiowych.

Wciągnąłem głęboko powietrze starając się wyłapać wszystkie zapachy, potem uklęknąłem i ustawiłem dłoń kilka centymetrów nad ziemią. Uśmiechnąłem się. Piękny pokaz magii. Rozwinąłem wahadełko i zacząłem chodzić dookoła uważnie je obserwując.

- Znaczniki tu... tu... tu... tu... i tu - powiedziałem wreszcie ni to do siebie, ni to do magów. - Pentagram. Proste i genialne. W centrum ognisko Artha.

Przez chwilę przyglądałem się otoczeniu. Zniszczenia były regularnie okrągłe.

- Do tego klosz, żeby budynek wytrzymał procedurę. Duży klosz, jestem naprawdę pod wrażeniem.

- Co ty sugerujesz?

- Teleportacja wiązana. Otoczyli budynek płaszczyzną magiczną i teleportowali wszystko wewnątrz. Sądząc po ilości mocy wciąż wiszącej w powietrzu wykonali przynajmniej dwa skoki, w tym jeden przez niższe wymiary. - Zapach siarki był słaby, ale wyczuwalny. - Teraz są niemal nie do odnalezienia. Sprytne.

- Coś takiego jest niemożliwe - stwierdził młodszy z magów.

- Nie tylko możliwe, ale też dość proste, jeśli ma się przynajmniej sześciu zdolnych magów. Ba, potrafiłbym to zrobić samemu... - w tym momencie przypomniałem sobie, jak skończyła się ostatnia próba i zamilkłem.

- To jest... teoretycznie... Nie, nie wierzę!

- Możesz wierzyć w co chcesz. Przy okazji, czy w zamian za ekspertyzę Gildia mogłaby dać mi dwa medaliony Zamkniętego Oka? I zielony kamień światła?

- Przed kim chcesz się ukryć?

- Przed Bractwem. Oni nadal gdzieś tam są i Teheran będzie naprawdę wściekły gdy zorientuje się, że zwinąłem mu sprzed nosa cenne źródło magii.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Poruszenie wyrwało mnie z rozmyślań. Najwyraźniej kapitan wraz z grupką osób opuszczał siedzibę straży. Trochę mnie to zirytowało ale z drugiej strony ? odniosłem wrażenie że powód musiał być poważny. Stuknąłem drągiem o podłogę, po czym wyruszyłem za Jeorgiem ? sam już nie wiedziałem czy to dla tego tajemniczego zadania, czy dlatego że byłem ciekaw... ich.

Może o to właśnie chodzi. ? przemknęło mi przez głowę po drodze ? wciąż MOJA pielgrzymka, MOJA wędrówka. Tylko jeśli nie tak ? to jak?

Widok był faktycznie niezwykły ? wielka dziura w miejscu gdzie wcześniej pono stał wielki budynek. Pałac zapewne. Wedle urywków rozmów jakie do mnie doszły, pałac był w posiadaniu ?Bractwa? i to działanie może być przez nich zamierzone.

Zamierzone? Oto bardzo, bardzo dobry powód aby trzymać się z dala od ich spraw.

Kiedy tak stałem i rozważałem czy nie kryje się w tym jakaś pułapka, ciemnowłosy bez wahania i skrupułów zjechał do środka, drażniąc paru osobników w sukniach czy szatach. Pozbierałem zatem rozbiegane myśli i ostrożnie odgarniając gapiów niczym trawę, podszedłem do samej krawędzi i popatrzyłem do wnętrza.

Oczywiście nic bystrego nie wymyśliłem, za to przyszła mi do głowy historia o Smoku Ośmiu Oddechów i Zarvaku Demonie. ?Tam gdzie byłem, nie potrzeba oczu? - powiedział podobno ślepy Smok po powrocie ze swojej tyleż dziwnej co tajemniczej podróży... Może oni też już nie potrzebują swoich oczu. A miasto zyskało ciekawostkę dla pielgrzymów ? czy zdecydują się ją zasypać?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Od dłuższego czasu nic nie jadłam, ale poczułam jakby coś ciężkiego przewróciło mi się w żołądku. Stałam ze wszystkimi na brzegu wielkiej dziury w milczeniu rozważając konsekwencje tego nieoczekiwany pokazu. Czy nasza sytuacja diametralnie się zmieniła? Wydaje mi się, że nie. Nie możemy czuć się bezpiecznie, ale nie jesteśmy bardziej zagrożeni niż kiedy bractwo działało tu legalnie. Teraz przynajmniej mają inne sprawy na głowie i pewnie nie będą mieć czasu żeby przejmować moim zniknięciem. Mam nadzieję. Szkoda tylko, że otucha jaką dał nam ten narwany krasnolud obwieszczając koniec naszych kłopotów tak szybko i brutalnie się ulotniła. Usiadłam na brzegu dołu patrząc w pustkę przed siebie. Nieoczekiwanie Eiwen ruszył do dziury, z niemal dziecięcą fascynacją przebijającą przez przywdzianą maskę powagi i profesjonalizmu. Uśmiechnęłam się lekko. Nie znam go długo, ale widziałam już ten błysk w oku, kiedy zajmował się magicznymi dziwactwami. Słodkie, na swój sposób. Nie pozostało mi nic innego jak tylko poczekać, aż skończy się bawić w tym ogromnym wykrocie. Korzystając z chwili wolnego czasu zaczęłam przyglądać się ludziom po przeciwnej stronie. Wśród tłumu mieszczańskich gapiów jaskrawo odcinała się zakapturzona postać z dwuręcznym mieczem przytroczonym do pleców, badająca wzrokiem miejsce gdzie do tej pory stał pałac. Przeszył mnie paraliżujący dreszcz. Ta sylwetka była przerażająco znajoma. Wrażenie pogłębiło się, kiedy osobnik wyciągnął kuszę. Wcelował.

- Eiwen, uważaj! ? wrzasnęłam najgłośniej jak potrafiłam modląc się, aby nie było za późno.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wszedłem do środka i rozejrzałem się. Obaj ?towarzysze? spali w najlepsze. Mnie obchodził ten, który właśnie śnił, okryty masywnym kawałkiem materiału, który musi być jakąś wersją koca na mocniejsze zimy.

Spojrzałem na orka i zamyśliłem się? Kiedyś byłem żywą istotą? Jak to było czuć ciepło? Czy zmęczenie jest naprawdę tak przykrym uczuciem? Jak błogim potrafi być sen? Nawet trwając w zawieszeniu przez te przeklęte pół roku, nie zaznałem nawet krztyny wytchnienia. Moja świadomość uparcie trzymała się rzeczywistości, nie dając nawet chwili błogiego zapomnienia.

Momentalnie jednak wróciłem do rzeczywistości. Czemu tak trywialne rzeczy nagle zaczynają zaprzątać mój umysł? tego nie pojmę. Mam swoją misję. Swój cel. Pierwszą jednak rzeczą jest odnalezienie jej w Khelberg. Moja jedyna sojuszniczka może być zagrożona. Ten mag omal mnie nie opętał. Bogowie tylko wiedzą, co mogło ją spotkać?

Stając nieopodal orka, odzywam się zwyczajnym, acz lekko głośniejszym tonem, na tyle głośnym, żebym mam nadzieję, nie musiał drugi raz powtarzać.

- Kirgon. Nastał ranek. Czas ruszać w drogę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Nagle do Kwater weszło dwóch strażników, którzy podpierali trzeciego, widocznie rannego. Podszedłem do nich, a za mną zastępca kapitana.

- Sir, zgodnie z rozkazem nasz patrol poszedł wzmocnić posterunek przy Bramie Myśliwskiej. Po przybyciu zauważyliśmy, że wartownik zniknął, więc zaczęliśmy go szukać. Znaleźliśmy go w stróżowce. Powinien go pan wysłuchać, sir.- mówiąc to wraz z kolegą usadził rannego na krześle. Miał złamany nos i rozerwany łuk brwiowy. Podniósł głowę i powiedział:

- Nie wiem, jak to się stało. Jakichś dwóch dziwnych typków podjechało pod bramę, chciałem ich skontrolować?W pewnym momencie wyciągnął coś, jakieś świecidełko, nie wiem. Myślałem, że chce mnie przekupić. Miałem już go przegnać, gdy nagle oślepiło mnie. Po chwili poczułem ból?I to było wszystko.

Porucznik z uwagą go wysłuchał, po czym zadał jedno pytanie

- Poznasz ich?

- Nie, nie dam rady. Jedyne, co kojarzę, że ten, co mnie załatwił miał miecz i kuszę.

- Dobra, zabierzcie go do jakiegoś felczera.- odwrócił się do stojącego obok mnie strażnika- Patrole mają szukać dwóch ludzi, jeden ma miecz i kuszę, mają zachować ostrożność. Gdyby tylko trochę więcej zapamiętał...- W tym momencie uznałem, że czas się wtrącić. I załatwić dla siebie jakieś zajęcie.

- Poruczniku, a kapitan? Już raz dzisiaj dostał, jest ranny, a na dodatek poza Siedzibą Straży. Że o tym, że jest prawie sam nie wspominając. Trzeba go ostrzec.

- A ty skąd? Zaraz, Fandrelan? Ah, Frinn? Co, chcesz znaleźć robotę i rozerwać się przed powrotem? Dobra, weź trzech ludzi i jedźcie do niego. Jest przy zamku Bractwa. Zaprowadzą cię.

Z radością pobiegłem do stajni, zabierając po drodze trzech kolegów po fachu, dosiedliśmy koni i pojechaliśmy w kierunku tego Bractwa. Za nami pognał Demon.

Przedzierałem się przez tłum razem z towarzyszami. Koni pilnował trzeci. Wreszcie dotarliśmy do kapitana, przy którym był nadal ten krasnolud. To, co zobaczyłem, wprawiło mnie w zdumienie. Wielki dół, krater, z którego unosił się dym. Ujrzałem jednego z ludzi, który był w gabinecie Jeorga na jego dnie. Ochłonąłem i już miałem zdać raport, gdy usłyszałem wrzask.

- Eiwen, uważaj!

Odwróciłem się w stronę dołu i kątem oka zauważyłem zakapturzoną postać, która z czegoś mierzyła. To był instynkt. Odwróciłem się do strażników:

- Chrońcie Jeorga!- Sam zaś gwizdnąłem na psa, który ruszył przez tłum wokół krateru, pędząc w kierunku zakapturzonego. Nie widziałem jednak tego, bo już ześlizgiwałem się po zboczu wyciągając miecz i zdejmując tarczę z pleców. Mam nadzieję, że zdążę zasłonić tego gościa.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Słysząc znajomy głos zacząłem niespiesznie podnosić się z posłania. Rozprostowałem znieruchomiałe po odpoczynku kości, a także pozwoliłem sobie na przeciągłe ziewnięcie. Uśmiechnąłem się do siebie. Nie pamiętałem już kiedy ostatnio tak długo i beztrosko spałem. Świeże siły będą mi potrzebne już wkrótce, pomyślałem.

- Zbudź półorka - zaordynowałem spokojnie Sagatowi - Uważaj tylko, bo może nie być zbyt szczęśliwy z powodu tej pobudki.

Sam zabrałem się za przyrządzenie jakiejś strawy. Kilka ziemniaków i pomidorów, a do tego pozostałość z wczorajszej wieczerzy. Nie za dużo, ale na poranek w sam raz wystarczy. Podgrzałem to wszystko w ognisku i zjadłem szybko z wielkim apetytem. Czekając na pozostałych zabrałem się za pakowanie swoich rzeczy. Uwinąłem się całkiem szybko, bo po paru minutach wszystko było już przygotowane. Wyszedłem na zewnątrz, gdzie powitało mnie już będące od jakiegoś czasu ponad drzewami słońce. Pogoda nastrajała optymistycznie. Nacieszyłem oko tym pięknym widokiem, ale wnet z zadumy wyrwał mnie chłodny powiew zimowego wiatru. Wróciłem z powrotem do chałupy i spytałem pozostałych:

- Gotowi do drogi? - miałem nadzieję, że już uporali się ze swoimi tobołkami i będziemy mogli czym prędzej ruszać do miasta.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przez krótką chwilę patrzyłem na orka i coś w środku niemal kazało mi by zrobić użytek z trzymanej w ręku broni. Cofnąłem się jednak o krok i poszedłem obudzić tego drugiego? Winshu. Chwilę to trwało, bo półork spał jak kamień. Po pięciu minutach obudził się wreszcie.

- Czas ruszać. ? powiedziałem mu, wychodząc z pomieszczenia.

- Gotowi do drogi? ? z miejsca przywitał mnie głos Kirgona.

Zwróciłem głowę w stronę pół zaspanego, zerkając czy aby na pewno nie wrócił do snu. Wstawał równo. Dobrze.

- Trzeba mu jeszcze chwili.

Kilka dłuższych minut potem ruszyliśmy w drogę. Ork prowadził cały czas przez zarośla i bezdroża. Niektóre gęstwiny były ostrzejsze i gdyby nie to, że ta zbroja była pełna, a ja nie czuję fizycznego bólu, to pewnie miejscami byłoby ciężko? dla mnie.

Droga nam trochę zajęła, ale szliśmy sprawnie i metodycznie posuwaliśmy się do przodu. Nie liczyłem chwil, które upłynęły od chwili wyruszenia, ale sądząc po słońcu, byliśmy już w okolicach południa? może jeszcze godzina, lub dwie. Ostatecznie stanęliśmy w okolicach gościńca, przed jedną z bram do miasta. Kirgon polecił nam tymczasowo przyczaić się w krzakach. Na szczęście nie musieliśmy czekać zbyt długo, kiedy dało się dostrzec postać pędzącą do nas na koniu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Eiwen, uważaj!

Okrzyk. Skupienie. Świat spowalnia. Lewa strona krateru? Prawa strona? Kaptur, kusza. Nie zdążę dobiec... Nie obchodzą mnie jego powody, po prostu nie dam mu nikogo zabić.

Chwyciłem drąg przy jednym końcu, wziąłem szeroki zamach, po czym cisnąłem go w stronę osobnika z kuszą. Prawie dwumetrowy kij z metalowym okuciami poleciał w jego stronę wirując w powietrzu. Sekundę później trafił w jego broń, i to dość mocno - bełt, wystrzelony chyba już przypadkiem, poleciał mocno w dół i wbił się w ziemię, a ja już biegłem w stronę zakapturzonego brzegiem krateru, obserwując go uważnie ponad tłumem.

Celowałem w niego, a nie w jego broń, ale chyba lepszy taki wynik niż żaden. Zresztą słyszę że nie ja jeden jestem na jego karku.

---

OoC: dla wolniejszych: nie, Reng Wo nie posiada mocy spowalniania czasu. To adrenalina i skupienie :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szedłem w kierunku lasu ? a konkretniej miejsca, gdzie miałem nadzieję spotkać ponownie tamtego ogra. Nie minęło za wiele czasu, a już dotarłem do celu. To mniej więcej w tej okolicy straciłem wówczas przytomność w walce. Ale ogra nigdzie nie było. Poszedłem dalej. W pewnym momencie wędrówki zauważyłem chatkę, która wydawała mi się znajoma. Nie przejąłem się nią ? przynajmniej przez chwilę. Zewsząd bowiem usłyszałem coś jakby łkanie.

??Amanda??.

Wszedłem nagle do środka. Nie pomyliłem się ? zastałem siedzącą na łóżku Amandę. Wyglądała, jakby się rozpłakała. Chwilę po tym, jak wszedłem, spojrzała na mnie.

- Co ty tutaj robisz? ? zapytała ostrym, lecz łamiącym się głosem.

- Amanda? Co tu się stało? ? zadałem pytanie, rozglądając się po pomieszczeniu. Były wyraźne ślady po zniszczeniach?

- Nic? nic takiego? ? odpowiedziała, ale zaraz potem się zakrztusiła. Po chwili próbowała złapać oddech. Szybko podszedłem do niej.

- Spokojnie, nic ci nie zrobię ? próbowałem ją uspokoić. ? Uratowałaś mi życie i za to ci dziękuję, bez względu na moje zachowanie. A teraz uspokój się i powiedz mi, kto ci to?

- Zostaw mnie!!!

Odepchnęła mnie od siebie, po czym bardziej zaniosła się płaczem. Współczułem jej, ale już teraz? nie bez reszty.

- Odejdź? stąd? potworze? ? załkała.

Właśnie coś we mnie pękło.

- Więc to tak? Próbuję ci pomóc, odwdzięczyć się za tamto, a ty mnie odpychasz? Bo jestem inny niż wy wszyscy? Bo jestem ?potworem?? Co? A niech ci będzie! Zostań tu, a ja idę sobie! Mam tu coś do zrobienia, ważniejszego dla mnie niż jakieś pierdoły! Myślałem, że potrafisz zaakceptować innych takimi, jacy są, ale nie. Ty wcale się nie różnisz od tej bandy skur*****ów, przez którą muszę żyć sam ze sobą. Widzę, że srogo się pomyliłem! Żegnaj.

Odwróciłem się, po czym już chciałem opuścić chatę. Przekraczałem próg drzwi?

- Zaczekaj!

Znów się odwróciłem. Popatrzyłem na kobietę.

- Czego chcesz?

- Chcę? chcę ci? powiedzieć? kto to był?

- No kto?

- Jego twarz była? była? poznaczona bliz? bliznami? i koloru innego niż? ludzki? szarego?

- Coś jak mroczny elf?

- Tak? ale nie do końca? A jego oczy? mieniące się na czerwono? przypominały demonie?

- I on ci to zrobił?

- Tak?

Po dłuższym namyśle odpowiedziałem:

- Wiesz co? Gdybyś powiedziała mi to, zanim nazwałaś mnie potworem, to ruszyłbym za nim i rozszarpał go na strzępy. Ale że jesteś taka jak inni, to nie mam czym się przejmować. Po co mi to mówisz?

- Ponieważ powiedział? że cię szuka.

- Dlaczego?

- Ponoć jesteś? wilk-k? wilkołakiem.

?Dlatego nazwała mnie potworem? A ja się uniosłem, jakbym wiedział, że ona o tym wie??.

- Dokąd poszedł? ? zapytałem.

- Skąd mam to wiedzieć?

Mało brakowało, a Amanda rozpłakałaby się znowu.

- Dobrze ? odpowiedziałem. ? To ja po swojej sprawie pójdę go poszukać. A ty wracaj do miasta, bo tu jest zbyt niebezpiecznie.

Kobieta już mi nie odpowiedziała. Wyszedłem.

* * *

Kierunkiem, do którego się udałem, była kopalnia. Znajdowała się stosunkowo niedaleko od tej chatki, dlatego wędrówka nie zajęła mi wiele czasu. Przerwałem marsz w chwili, gdy zauważyłem coś, co mnie zainteresowało?

?i wkurzyło jak jasna cholera.

To był ogr. A raczej jego zwłoki. Obejrzałem z bliska rany na jego ciele. Naderwane ścięgna w kolanach, rana między oczami? Po czymś takim nie mógł żyć. W tym momencie wezbrała się we mnie taka wściekłość, że wolałbym, aby nikt mi się nie napatoczył, bo zabiję?

Pokazałem się jako okropny myśliwy, a teraz jeszcze nie mogłem dopełnić zemsty? Czego to dowodzi? Nie wiem, jak można żyć w takim upokorzeniu?

Stałem tak przy zwłokach ogra trochę czasu, a potem ruszyłem nieco załamany w swoją stronę. Którędy ? było mi to obojętne. Nie oddaliłem się jednak zanadto od zwłok, gdyż zatrzymała mnie dwójka ludzi. Żołnierzy, zdaje się.

- O co wam chodzi? ? zapytałem od niechcenia.

- Zaraz się dowiesz ? zakpił jeden z nich. ? Pójdziesz z nami. Do miasta.

W tym momencie miałem przemożną ochotę zaprotestować.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Amhaiarkennar, zignorowawszy mnie, odwrócił się w kierunku dziury i poszedł tam szybkim krokiem. Zły, chciałem już machnąć na niego ręką, ale nie miałem ochoty nigdzie się samemu wybierać - podążyłem więc za nim. Wyprzedził mnie mocno, takoż nie wiem co tam robił, o ile w ogóle coś robił. Powoli pojawiało się zbiegowisko - i nie było się czemu dziwić, pozostałość po zniknięciu Bractwa robiła spore wrażenie. Co poniektóre budynki na tym mocno ucierpiały, prezentując teraz pozostałe po sobie ruiny jakie powstały w wyniku nagłego oderwania się sporych fragmentów - zupełnie jakby była to pozostałość po zabawach olbrzymich dzieci... Zebrało się już sporo ludzi, w tym i magów chcących sprawdzać dziurę. Wzrokiem próbowałem wypatrzyć mojego towarzysza, chwilę potem dostrzegłem jego sylwetkę i zacząłem zmierzać ku niemu delikatnie rozpychając ludzi, chciałem go zapytać o...

- Eiwen, uważaj! - Dobiegł mnie w tej chwili wrzask. Wypadki potoczyły się błyskawicznie: ujrzałem kuszę w ręku Amhaiarkennara, tłum spanikowany zaczął się rozsuwać, kij nadleciał z wielką szybkością uderzając w jego broń, a on sam widząc, że nie ma tu nic więcej do zrobienia zaczął pryskać.

- Nie znasz mnie! - Syknął mi jeszcze do ucha znikając pośród zdezorientowanej tłuszczy, a w kierunku jego dawnej pozycji biegł egzotycznie wyglądający osobnik, prawdopodobnie właściciel tej laski.

Byłem zły, może nawet wściekły, ale jednocześnie zdumiony głupotą Amhaiarkennara, strzelać do ludzi w środku tłumu jest czymś więcej niż samobójstwem - jest całkowitym szaleństwem albo równie całkowitym brakiem szacunku do własnego życia. Poza tym, niby dlaczego sądzi on, że nic nie powiem strażnikom? To najlepsza szansa na przetrwanie tej całej awantury. Nie było jednak czasu się nad tym zastanawiać, zignorowawszy uciekiniera odwróciłem się na pięcie i skierowałem jak najdalej od miejsca zajścia brutalnie torując sobie drogę. Miałem nadzieję, że uda mi się odejść zanim to zamieszanie się skończy, niestety niewielka była szansa, żeby mnie nikt nie zauważył razem z nim. A nie miałem ochoty zostać wkręcony w tę awanturę - tym bardziej, że szanse na zostanie wykrytym mogą drastycznie wzrosnąć. Po cichu liczyłem na skuteczność Almisowej iluzji. Pośród magów kręcących się wokół dziury miałem nieprzyjemność dostrzec postać, na którą wedle Amhaiarkennara mieliśmy polować - a z magami wolałem nie mieć do czynienia.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zbudził mnie dźwięk otwieranych drzwi. Powoli sięgnąłem ręką w stronę noża. Nie było to jednak konieczne, ponieważ już po chwili w drzwiach stanęła jedna ze służących.

- Czego ? warknąłem.

Mojego humoru nie można było nazwać dobrym po wydarzeniach z wczorajszego dnia.

- Mistrz rozkazał, żeby pilnie udał się pan do jego gabinetu ? odpowiedziała wyraźnie przestraszona.

- Czego on chce z samego rana?!

Nie odpowiedziała, spojrzała na mnie tylko smutnym wzrokiem.

- Możesz odejść ? rzuciłem.

Gdy tylko kobieta opuściła mój pokój, wygrzebałem się z łóżka, umyłem, ubrałem i zabrałem pełen ekwipunek bojowy. Nie ruszam się bez niego poza drzwi swojej komnaty.

*

Puk puk.

- Wejść ? odpowiedział mi głos Teherana. Pomimo wielu lat na karku, brzmiał groźnie i dostojnie.

- Chciałeś mnie widzieć, Mistrzu?

- Tak ? odpowiedział z poważną miną. - Masz znaleźć i zlikwidować tą dwójkę.

Po tych słowach starzec przesunął w moją stronę dwa szkice. Pierwszy z nich przedstawiał jakiegoś gnojka, który z twarzy przypominał elfa. Ciekawszy był drugi szkic.

- Eiwen... - Powiedziałem z uśmiechem.

- Tak. Znajdź go i zlikwiduj. Im boleśniej tym lepiej.

- A ten mały?

- Miał się do nas przyłączyć, ale postanowił ukraść trochę złota i uciec ? Teheran milczał przez chwilę. - Ale mniejsza z tym. Tą masz odnaleźć i przyprowadzić do mnie żywą, nie koniecznie w jednym kawałku.

Trzeci szkic przedstawiał tą dziewczynę, która wtedy w nocy wpadła do mojej sypialni.

- Jeszcze niedawno byli gośćmi honorowymi ? powiedziałem z lekkim zdziwieniem.

- Ale dziś są naszymi przeciwnikami. Uciekli, a ona ma coś, co należy do mnie. Weź swojego nowego kompana i natychmiast ruszaj w drogę. Nie ma czasu do stracenia.

- Z przyjemnością ? odpowiedziałem i wyszedłszy z gabinetu zamknąłem za sobą drzwi.

Czwarty cel do upolowania. Z całą pewnością nie mogę narzekać na nudę.

*

- Zbieraj się ? powiedziałem do Vordrina, gdy bezceremonialnie wszedłem do jego komnaty. - Mamy coś do załatwienia na mieście.

- Tak od razu? - Mruknął - w tym waszym Bractwie nie cierpicie chyba zbytnio na nudę.

- Jakbyś czytał w moich myślach ? powiedziałem pod nosem z uśmiechem i położyłem na stoliku rysunki od mistrza.

- Musimy ich znaleźć i... - Przeciągnąłem znacząco ręką po mieczu z okrutnym uśmiechem. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że nie naciągnąłem maski na twarz. Szybko naprawiłem mój błąd.

- Chodźmy więc, im szybciej to załatwimy tym lepiej. - Powiedział wzruszając ramionami.

*

W stajni szybko wskoczyliśmy na konie i ruszyliśmy na zewnątrz. Gdzie mogli się udać? Eiwen to przecież mag, więc może do gildii? Muszę znaleźć kogoś, kto obserwuje tą bandę dziadków w sukieneczkach. Moje rozważania przerwał błysk i huk, które dobiegły nas zza pleców. Natychmiast się odwróciłem. To, czego nie zobaczyłem, odebrało mi mowę. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał nasz pałac był wieli lej. Mój towarzysz przeklął szpetnie.

- Doskonale, i teraz zostaliśmy sami, cóż mi powiesz łowco, hm?! - Zaatakował mnie Vordrin. Zignorowałem go i podjechałem bliżej dziury. Natychmiast zeskoczyłem z konia i podszedłem na skraj krateru. Był idealnie okrągły. Cholerni zdrajcy... To dlatego kazał zawołać do siebie magiczną lożę... Stałem na skraju jakiś czas, wokół dziury zdążyło zebrać się sporo gapiów, w tym magów. Nagle stało się coś, czego się nie spodziewałem. Ktoś wskoczył do dziury. Ja go znam! Szybko załadowałem kuszę i przymierzyłem się do strzału...

- Eiwen, uważaj! - Usłyszałem wrzask z przeciwległej strony leju. Spojrzałem w tamtą stronę.

- Nifare ? mruknąłem pod nosem. Nie tracąc więcej czasu strzeliłem. Pudło. W stronę Eiwena rzucił się jakiś rycerzyk, a w moją stronę leciał jakiś wirujący kij. Szkoda, że miotacz, zapewne dobrze zbudowany, ma tak mały mózg. Gdyby rzucił to inaczej, mógłby mnie trafić. Natychmiast zerwałem się na nogi i ruszyłem w stronę konia. Czas uciekać.

- Nie znasz mnie! - Syknąłem do ucha Vordrinowi. Teraz towarzysz byłby dla mnie tylko ciężarem.

Wskoczyłem na konia i pognałem go w stronę plebejskiej dzielnicy. Biedacy lubią Bractwo, więc mam szansę ukryć się tam i wymyślić jakiś plan. Ucieknę z miasta? Zapoluję na Eiwena? Może powinienem odnaleźć tych cholernych zdrajców? Nie mam pojęcia, co mogę zrobić, muszę zdać się na los.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiedziałem, że i tak nie zdążę. Do przebiegnięcia 20 metrów, a on już pewnie naciska spust. Uderzyłem w maga barkiem i przewróciłem go na ziemię. Obróciłem się lewym bokiem w kierunku, gdzie stał strzelec. Nigdzie go nie było widać. Cwaniak zwiał, korzystając z tego, że ludzie także zaczęli uciekać do domów. Spojrzałem na maga, który wstał z ziemi i otrzepywał właśnie szatę. Na szczęście nic mu nie było. Zignorowałem go i powoli wspiąłem się po nasypie. A tam już czekał wnerwiony kapitan. Po wysłuchaniu steku przekleństw pod adresem zamachowca pozwoliłem sobie na raport.

- Kapitanie, dwóch uzbrojonych ludzi ogłuszyło strażnika przy Bramie Myśliwskiej i przekradło się do miasta. I podejrzewam, że jednym z nich był ten kusznik. Niestety, zwiał.

- Rozumiem, dziękuję. Powiedz mi jedno?Czy u was w tym cholernym Fandrelanie na serio nic się nie dzieje?

- Nie, sir.

- Dobrze, poczekaj tu. Abbarin, musimy pogadać.- Odeszli na bok, zostawiając mnie kompletnie zdziwionego. Ten Abbarin? ?Karzeł?? Fiu, fiu? Tymczasem po nasypie wszedł ten czarodziej, Eiwen.

- Przepraszam, że cię tak walnąłem, ale sytuacja nie dawała mi wyjścia.

- Nie martw się o to. Dzięki.

Obaj kapitanowie wrócili do nas z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Odezwał się krasnolud:

- Pozwólcie, że was sobie przedstawię. Eiwen, to Albert Frinn, Strażnik Miejski z Fandrelanu, przejazdem bawiący tutaj. Albert, to jest Ewen Silnamon, czarodziej, który krótko mówiąc podpadł Bractwu.-

- Z tego powodu poprosił nas o pomoc. A że wydarzenia sprawiają, że brakuje mi ludzi, będziesz go ochraniał. Oczywiście dam ci do pomocy kilku moich chłopców. A teraz, wracamy do Kwatery.- wpadł mu w słowo Jeorg.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...