Skocz do zawartości

Zarchiwizowany

Ten temat jest archiwizowany i nie można dodawać nowych odpowiedzi.

Gość Radyan

[Free] Free Sesja

Polecane posty

Tylko tego mi brakowało. Nie dość, że strapiona samotna dusza, to jeszcze obrońca praw mniejszości, pomyślałem z przekąsem. Zastanowiłem się chwilę nad tym i musiałem przyznać mu rację. W sytuacji w jakiej się znaleźliśmy nie należało zbytnio przebierać w towarzystwie, każdy miecz i para rąk zdolna go dzierżyć była na wagę złota.

- A więc, panie Virgard, czy jesteście gotowi trochę się umoczyć? - mężczyzna spojrzał na mnie spode łba jak na kogoś komu pomieszały się zmysły - Musimy jakoś umknąć pościgowi, a lepszego wyjścia niż to, nie widzę. - wskazałem ręką na żelazny właz prowadzący do kanałów. Podszedłem, by go otworzyć, ale nawet nie drgnął. Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. Z dala już słychać było okrzyki strażników. - Tędy! Nie mogli uciec zbyt daleko! Przeczesać teren, ulica po ulicy! - poznałem charakterystyczny głos kapitana Jeorga.

- Pomóż mi z tym cholerstwem, albo to będzie wyjątkowo krótka znajomość. - powiedziałem nerwowo do Virgarda.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ork niestety miał rację. Słyszałem głosy strażników i jeden mocniejszy, komenderujący nimi. Widocznie ktoś na nasze nieszczęście przejął dowodzenie, więc już nie będzie tak łatwo się nam wywinąć.

Złapałem kratę włazu z drugiej strony i wspólnymi siłami udało nam się ją odsunąć. W nos buchnął odór odchodów, uryny i demon jeden wie, czego jeszcze. Pies stał się trochę niespokojny, więc położyłem mu uspokajająco dłoń na karku. Bardzo mi ufał, więc nie zaprotestował, gdy wziąłem go pod pachę i ostrożnie zacząłem schodzić po drabince. Musiałem uważać, bo używałem tylko jednej ręki. Zwierzę trochę skomlało, ale w miarę spokojnie znosiło smród. Gdy z chlupnięciem stanąłem na dnie kanału dałem znak orkowi, żeby wchodził. Wyjąłem z torby hubkę, krzesiwo i kilka kawałków drewna, aby skrzesać jakiś ogień, gdy zasuniemy właz.

Brudnych ścieków nie było na szczęście zbyt wiele. Paskudna breja sięgała tylko do kolan. W duchu prosiłem, żeby tej nocy nie padało...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jakoś udało nam się otworzyć właz i Virgard wgramolił się pierwszy. Nie miałem nic przeciwko, żeby to on robił za "wykrywacz pułapek", bo nigdy nie wiadomo czy jacyś zbóje, albo gorsze tałatajstwo nie zaszyło się w tych kanałach, np. Szczuroludzie. Próbowałem zamknąć za sobą właz, ale był on dla mnie zbyt ciężki. Ledwo udało mi się go w miarę poprawnie nakryć na otworze.

- Nie da rady włożyć tego z powrotem! - krzyknąłem do człowieka - Wkrótce się domyślą, że tu jesteśmy. Wypadałoby ruszyć dalej, póki nie mamy ich jeszcze na karku. - powiedziałem będąc już na ziemi, a raczej brodząc po kolana w kanale.

- No cóż... - rozejrzałem się dookoła, przed nami rozciągał się tunel, wszędzie było dość ciemno, tylko gdzieniegdzie paliły sie pochodnie lub prześwitywał księżyc przez dziury w kratkach, które miały odprowadzać nadmiar wody z ulic. - Ty prowadzisz. - rzekłem uśmiechając się do swego nowego towarzysza.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

A niech to szlag!

W ostatniej sekundzie uchyliłem się przed morderczym ciosem strażnika. Ostrze przeleciało tuż nad kapturem i wbiło się głęboko w drewniany filar karczmy. Miecz zablokował się i wykorzystałem tą chwilę aby wykonać dwa szybkie uderzenie magiczną laską - w nogę i rękę. Poparzenie zadziałało natychmiast i obezwładniło strażnika.

- Eh, patetyczni głupcy. To już piąty... - westchnąłem cicho.

Cholera, oni się nie poddają?

Oddział, który przybył po orka na pewno był spory, ale walczyliśmy już od paru minut a ochota aby nam odpuścić wcale nie przychodziła tym baranim łbom. "Zielony przyjaciel" też całkiem nieźle sobie radził mimo tego, że improwizował. Jego broń zapewne była gdzie indziej. Szczęśliwym zrządzeniem losu było pewnie też to, że wysłali bandę narwańców, bez wysokiego doświadczenia bojowego nadrabiając to liczebnością. Pewnie sądzili, że szybko uwiną się z tą robotą i zdążą na obiad. Przeliczyli się.

Cholera, kolejny...

Odskoczyłem w prawo unikając nieporadnego ciosu jednocześnie uderzając z całej siły atakującego strażnika. Drewno, z której zrobiona była laska, odbiło się od hełmu z głuchym łoskotem. Wyglądało na to, że załatwiłem wszystkich. W każdym razie, w takim stopniu gdzie dalsza walka z ich strony będzie niemożliwa.

Orka próbował zaatakować jeszcze jeden w pełnym agresji desperackim ataku. Możliwe, że nie zdawał sobie sprawy, że został sam na polu walki, ale ogień zdążył już się rozprzestrzenić. Przebywanie w karczmie dłużej niż to konieczne może okazać się zgubne. A jeśli chodzi o strażników... niektórzy z nich nie stracili przytomności. Zdążą się wydostać.

Ostatni padł od uderzenia w tył głowy.

- To już wszyscy. Wynośmy się stąd - powiedziałem do orka. - Jakieś pomysły gdzie udać się dalej?

Zapytałem wychodząc na zewnątrz. Na świeżym powietrzu zebrała się już całkiem spora grupka gapiów, ale tylko kilku z nich rzuciło nam przelotne spojrzenia nie interesując się zbytnio tym, że właśnie ktoś wyszedł z płonącego budynku. Cóż, chyba nikt nie zamierzał nam gratulować przeżycia...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W nocy dziwny sen nawiedzał mnie. Takie przynajmniej miałem wrażenie, ponieważ po dość nagłym przebudzeniu nie pamiętałem z niego nic - a obudził mnie dym, gryzący i wdzierający się do mojego pokoju przez szpary w drzwiach. Słyszałem też odgłosy walki dochodzące z parteru. W pierwszej chwili otworzyłem drzwi, chcąc zobaczyć, co się dzieje na korytarzu, ale drogę przegrodziły mi płomienie... Niezbyt ucieszony zaistniałą sytuacją zebrałem szybko swoje rzeczy i wyjrzałem przez okno. Pierwsze piętro, równe podłoże: żaden problem. Już miałem wyskoczyć, gdy pomyślałem o innych klientach tawerny.

Nie mogę sobie tak po prostu wyskoczyć. Mogę przynajmniej dotrzeć do pokoju naprzeciw mojego - może tam ktoś jest.

Odwróciłem się. Oceniłem odległość. Wziąłem rozpęd, skoczyłem nad płomieniami i wyprowadziłem proste lecz potężne kopnięcie w drzwi do pomieszczenia. Tak jak przypuszczałem, otwierały się do środka, więc moje uderzenie wyłamało zamek. Siła rozpędu sprawiła że przeturlałem się jeszcze na środek pokoju... Który okazał się być pusty. Nie zwlekając więc dłużej, rozwarłem okiennice i rozejrzałem się. Na dole zebrało się już niemało gapiów, z budynku też jeszcze wychodzili pechowi klienci. Gwizdnąłem aby zwrócić na siebie uwagę i kiwnąłem ręką aby zrobiono mi miejsce. Po chwili zeskoczyłem na dół, gładko amortyzując upadek.

Odwróciłem się, w zamyśleniu spoglądając na płonący budynek. Czy zapalił się sam? Hm...

Rozejrzałem się za innymi opuszczającymi lokum; uwagę moją przykuł osobnik w szatach z... niebiesko-białym kapturem. Taaak, widziałem z góry jak opuszczał budynek, ten kaptur rzucał się w oczy. Podążyłem w jego stronę i położyłem dłoń na jego ramieniu, aby zwrócić uwagę ku mojej osobie.

- 'Oi! Skąd ten ogień?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Minęło już kilka dłuższych godzin od chwili, kiedy zdjąłem przyłbicę przed tymi ludźmi. Spodziewałem się wielu rzeczy. Złości, strachu, wrogości i tym podobnych. Jedyne, co z tego wszystkiego otrzymałem, to najzwyklejszy na świecie ?wielki szok?. Kuja uradowana ze zgody, ruszyła niezwłocznie do Gildii, a ja od tego czasu jestem na osobliwym przesłuchaniu. Magowie muszą przechodzić chyba jakiś specjalny trening psychiczny, czy też zwyczajnie, całe te ich nauki wypaczają umysł. Zresztą taki wniosek pasowałby do postępowania Raraica, kiedy ten jeszcze żył.

- A więc, czym się pożywiacie? ? Keldor zadawał już ente pytanie.

- Jestem martwy. Nie jem, bo nie potrzebuję tego.

Już chyba wolałbym wrogość i uprzedzenia? Ten człowiek męczy mnie bezgraniczną ilością pytań. Zaczynając od tego, jak to się dzieje, że się poruszam, brnąć przez sposób, w jakim postrzegam otaczający świat, a na moich nawykach żywieniowych kończąc.

- A powiedz mi jeszcze, jak?

- Dość. ? uciąłem ? Wystarczy pytań.

- Czy to przez to, że mówienie sprawia ci z czasem jakiś ból?

- ? - ten człowiek zwyczajnie mnie irytował ? Powiedz mi jedno. Czemu tak bardzo interesuje cię to wszystko?

- No bo widzisz. ? tutaj uśmiechnął się ? Jestem Animatorem i powiedzmy, że jesteś w mojej strefie zainteresowań.

- Kim? ? brzmiało to dla mnie tak, jakby jakiś nekromanta nadawał sobie nowy tytuł.

- Animator. To potoczne określenie mojej specjalizacji. Zresztą? - zaśmiał się serdecznie ? Dla mnie to brzmi lepiej, niż tytuł Inżynier Golemów. Zgodzisz się. Prawda?

- ? - zacząłem z wolna rozmyślać o jakimś sposobie na ucieczkę.

- Wybacz moje zachowanie, ale to dla mnie naprawdę wielka rzecz, móc sobie porozmawiać z kimś, kto w zasadzie nie żyje.

- Jeśli dobrze się orientuję, to golemy raczej nie mają wiele wspólnego z nieumarłymi? - sam się zacząłem zastanawiać, czemu kontynuowałem dyskusję z tym człowiekiem.

- Wręcz przeciwnie ? przerwał mi w pół zdania ? Zarówno golemy, jak i nieumarli mieli od początku mieli te same funkcje. Podstawową różnicą były metoda wykonania i zastosowany materiał, a i ta różnica czasem się zacierała. Dopiero z czasem zaczęło się ucierać, że golem to coś akceptowalnego, a nieumarły to wytwór zła. Taki wniosek jest pochodną naszej własnej percepcji, po części narzuconej przez wpojone nam zasady społeczne. Dopóki ludzie będę uważali, że nieumarli są z gruntu źli, dopóty tak też oni będą postrzegali.

- Ci, których bliscy zginęli w ostatniej wojnie zgodzą się z tobą w całej rozciągłości?

- Z tamtej wojny wyszliśmy obronną ręką tylko dlatego, że po obu stronach pola bitwy byli? jakby to ująć? ?życzliwi?.

- Rozumiem, wygrałeś. ? wolałem nie kontynuował tego wątku. Już lepiej przyznać mu rację i przytakiwać w wolnej chwili.

- A tak w ogóle, to czego Kuja szuka dla ciebie w bibliotece Gildii?

- Starego zaklęcia, które po części zapomniała. Jeśli będziesz chciał wiedzieć coś więcej, to jej się o to spytaj.

- Rozumiem. Nie moja sprawa. ? nagle dało się słyszeć ciche klikanie ? Oho. Wreszcie gotowe. ? na chwilę przebierał oczami, to w jedną, a to w drugą stronę - Chodź ze mną. Pokażę ci coś, co nawet ciebie zainteresuje.

Po krótkiej dyskusji na temat tego, gdzie mam jego polecenia i jego przemowie na temat praw i obowiązków pana domu ostatecznie obaj zeszliśmy do podziemi budynku. Miejsce to było wykutą na planie okręgu kryptą z kilkoma wnękami, na ścianach której widniały półki z narzędziami o mniej lub bardziej udziwnionych kształtach i kilka stalowych posągów. Na samym środku pomieszczenia widniał mały piedestał z kryształem wielkości ludzkiej pięści, mieniący się czernią i czerwienią. Z jakiegoś powodu nie mogłem odwrócić od niego wzroku.

- Piękne. Prawda? ? zapytał widząc, co się dzieje ? Hej, hej, hej. Nie radzę. To jeszcze nie koniec procesu. ? powiedział zatrzymując mnie w pół drogi? nawet nie wiedziałem, kiedy zacząłem iść w stronę kryształu.

- C-co to jest?

- Mój wynalazek? no może nie mój, ale daję głowę, że od kilku dobrych stuleci nikt nie brał się za tak poważną rzecz.

- Czyli? ? czemu on musi tyle mówić? Czy nie może zwyczajnie odpowiedzieć na zadane pytanie?

- Najprościej można nazwać to sercem. Nie wdając się w całe omawianie złożoności procesu, ten kryształ to coś jak siła życiowa golema.

- Takie skoncentrowane zaklęcie ożywiające. Tak?

- I tak i nie. Ten kryształ to niemal dosłownie serce? pokażę ci.

Zaklaskał dwa razy i spod ściany ruszyły w naszą stronę dwa posągi? golemy. Ruszały się sprawnie, acz lekko topornie.

- To są jedne z moich pierwszych tworów. Mam do nich sentyment, więc za nic nie chciałem się z nimi rozstać. Jak sam widzisz, ruszają się dosyć? sztucznie. Zresztą to rozumie się samo przez się.

- Do rzeczy?

- A tak, tak. Teraz uważaj i żadnych gwałtownych ruchów. ? podszedł do golemów i nacisnął na okręgi na ich piersiach.

W kilka chwil później z jednej z wnęk zaczęło iść w naszą stronę coś? bardzo szybkiego. Całe było czarne, z dziwnymi zielonymi symbolami, które w jakiś sposób uwydatniały kontury ciała.

- Oto co się dzieje, gdy w golemie umieścimy serce. Staje się szybszy, sprawniejszy, twardszy i co najważniejsze, jest niemal żywy.

- Niemal?

- Niestety niemal. Rusza się jak żywa istota, ale wciąż ograniczony jest narzuconym mu instrukcjom z run. Jeśli je usunąć, będzie niczym więcej, niż zwykłą ozdobą. ? wtedy wyjął zza koszuli klucz i wetknął go w klatkę piersiową golema, odsłaniając w chwilę potem otwór z kryształem ? Oto właśnie serce. Gdyby je teraz wyjąć, ciało naszego przyjaciela rozsypałoby się niczym skorodowany metal.

- A więc łączenie serca z ciałem golema jest ryzykowne. Po co więc tak postępować?

- Bo od tego jest tylko krok do prawdziwego życia. Do powstania czegoś takiego jak ty.

- Jesteś szalony. ? stwierdziłem z całą pewnością.

- Tak, jestem. ? powiedział, odsyłając golemy na miejsce. Zdawał się nawet nie przejąć moimi słowami ? Odkąd odkryłem recepturę tworzenia serc, zacząłęm pragnąć stworzenia w pełni samodzielnego, żyjącego golema. Wszystko zaczęło się od starej tablicy z kilkunastoma rytami w pradawnym języku i rysunkiem golema do złudzenia przypominającego kandelabr. Minęło prawie pięć lat, zanim rozszyfrowałem ten język.

- ? co powiedziałeś? ? to był dla mnie szok. Musiałem się upewnić.

- Zaczęło się od?

- Nie to. Jak wyglądał ten golem?

- Chodź. ? podeszliśmy do innej wnęki w ścianie. Keldor zapalił pochodnię? niepotrzebnie zresztą. Na taką odległość widziałem dobrze w ciemnościach wszystkie zarysy ? Sam zobacz.

To było niewiarygodne. Ten ryt przedstawiał to, z czym miałem wtedy do czynienia. Przejechałem dłonią po kamieniu. Ryty były już lekko wyżłobione, ale tablica nadal była w dobrym stanie. Nad wizerunkiem golema widniał okrąg z jakimś symbolem? coś jak trójkąt pomieszany z elipsą i łamaną linią.

- Omaranus? - wyszeptałem.

- Co to znaczy?

- To znaczy? nie wiem? - odsunąłem się od tablicy. Nagle nawiedziło mnie dziwne uczucie. Zobaczyłem jakiegoś człowieka? nie? tysiące ludzi? nie, nie tylko ludzi. Wszyscy byli pod bronią. Niebo? było niczym krew? coś po nim latało? tysiące? setki tysięcy skrzydlatych istot? Zrobiło się nieznośnie gorąco.

Zanim znowu się zorientowałem, zacząłem biec i w krótkim czasie znalazłem się przed budynkiem. Opadłem na kolana i zaparłem się o ziemię. Nie rozumiałem tego. Kim? czym ja jestem? Przez dłuższą chwilę byłem odrętwiały, ale ostatecznie wstałem. Była już ciemna noc? gdzieś w oddali widać było jasna łunę. Coś tam musiało płonąć. Może jakiś budynek. Spojrzałem za siebie. Teraz miałem ponownie wybór. Wrócić tam, do tego dziwnego człowieka, czy może ruszyć w miasto.

Wróciłem tylko na chwilę, by zabrać swoje rzeczy. Nie było tego dużo. Mój oręż i ten zwój, który Kuja poleciła mi zawsze nosić przy sobie.

Po zabraniu tych rzeczy, ruszyłem w stronę jaśniejącej łuny. Już wszystko było lepsze, niż spędzenie jeszcze jednej chwili z tym człowiekiem.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- To już wszyscy. Wynośmy się stąd. Jakieś pomysły gdzie udać się dalej?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bowiem mag wybiegł na zewnątrz.

- Wezmę tylko topór z pokoju! - krzyknąłem za nim, wbiegając po schodach. Krasnoludzkiej roboty oręż leżał tam, gdzie go zostawiłem. Ruszyłem z powrotem na dół, kiedy szyba za moimi plecami eksplodowała z hukiem, a do pokoju wtargnął strażnik z wyciągniętym mieczem.

- Mam cię, dziwolągu! - wrzasnął i zaatakował błyskawicznie.

Zaskoczony, sparowałem nieporadnie jego cios i uderzyłem na odlew, trafiając go styliskiem topora w twarz. Mężczyzna runął do tyłu z krzykiem, obficie krwawiąc i upuszczając miecz. Odruchowo kopnąłem jego broń, daleko poza jego zasięg, ale strażnik bynajmniej nie był już zainteresowany walką. Leżał na drewnianej podłodze, przykładał ręce do złamanego, jak się zdaje, nosa i pojękiwał cicho. Wybiegłem więc z pokoju.

- Obyś zdechł w męczarniach, potworze! - usłyszałem jeszcze za sobą jego słowa wypowiedziane słabym głosem.

W sali jadalnej musiałem lawirować między pokonanymi strażnikami oraz resztkami mebli, które zdążyły zająć się ogniem, a gęsty dym utrudniał oddychanie. Wypadłszy na zewnątrz, złapałem szybko haust świeżego powietrza, chwyciłem nieznajomego maga za ramię i ruszyłem pędem jakąś uliczką.

- Musimy uciekać - wydyszałem. - Nie wiem, dlaczego chcą mnie zabić, nie wiem też, dlaczego mi pomagasz, ale nad tym zastanowimy się później. Musimy jak najszybciej znaleźć schronienie!

Skręciliśmy w kolejną uliczkę, tratując zaskoczonych przechodniów.

- Znasz to miasto? - zapytałem, wybierając na oślep kierunek ucieczki.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Cholera.

Albo to była jedna broń orka albo kosztowała naprawdę drogo skoro jeszcze o tym pomyślał za nim wybiegł z płonącej coraz większym ogniem karczmy. Czekając na "zielonego" przeszedłem parę kroków dalej starając się udawać zwykłego, postronnego maga, który akurat przechodził obok. Nikt z grupy, która chciała schwytać orka nie uciekła od naszych ciosów czyli jeszcze przez chwilę mogliśmy liczyć na chwilę spokoju zanim zwali się na nas pół ciężkozbrojnej piechoty. Tłum gapiów gęstniał patrząc na to widowisko kiedy z okna na piętrze wyskoczyła kolejna persona. Kątem oka zauważyłem to zdarzenie jednak mój wzrok wbił się w horyzont. Sprawiałem wrażenie jakbym na nic innego nie zwracał uwagi.

- 'Oi! Skąd ten ogień? - usłyszałem za sobą i poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.

Powoli zwróciłem ku niemu głowę starając się zapamiętać twarz oraz ubranie jakie miał na sobie chociaż widziałem go już wcześniej licząc na to, że ork już nadchodził. Człowiek z prostymi szatami, w dodatku wysoki. Na szczęście, nie pomyliłem się. W drzwiach karczmy pojawiła się nowa postać i ruszyła czym prędzej w moją stronę.

- Karczmarz zaprószył - odparłem z niewzruszonym wyrazem twarzy.

Nim rozmówca zdążył coś odpowiedzieć lub ja zdążyłem usłyszeć ork chwycił mnie za ramię i - wcześniej będąc przygotowany na ucieczkę - ruszyliśmy pędem przez kolejne uliczki nim mnich - jak mogłem podejrzewać z jego ubioru - pragnąłbym by mnie powstrzymać.

- Znasz to miasto? - usłyszałem pytanie od orka, kiedy wbiegliśmy w kolejną uliczkę. Przechodnie ustępowali z drogi, ale też ciekawie się przyglądali. Cholera, robimy za duże zamieszanie.

- Nie, dopiero co tutaj przybyłem. - odparłem po chwili gdy wpadliśmy w następny zaułek prowadzący nas coraz bliżej dzielnicy biedoty. - Dobrze, wydaje mi się, że możemy zwolnić. Wystarczająco oddaliśmy się od karczmy a pościgu na razie nie widać. Nawet jeśli to sądzę, że tak łatwo nie odpuszczą. Pewnie ktoś z tych strażników przeżyje, ale liczę na to, że nie zapamiętali mnie zbyt dokładnie. - powiedziałem kiedy już szybkim chociaż bardziej spokojnym chodem wyszliśmy na trochę szerszą uliczkę skąd było już widać niską zabudowę dzielnicy biedoty.

Wzrokiem szukałem jakiegoś domu, który wskazywał by, że chwilowo nie posiada stałych mieszkańców. Zabite dechami okna albo zabarykadowane drzwi... Rozejrzałem się dookoła bacząc aby nie trafić na patrol strażników. Po krótkiej chwili jednak odpowiadający naszym wymaganiom budynek rzucił mi się w oczy. Dwupiętrowy, brudny z zabitymi oknami. Nędza wyła z tego miejsca na odległość.

- Ten - wskazałem ruderę orkowi.

Do środka kiedy ruch na ulicy uczynił się mniejszy, dostaliśmy się przez tylne wejście do piwnicy, do których doprowadzone również były schody z parteru. Wnętrze odsłoniło przykry, ale spodziewany widok srogiego ubóstwa. Zabite dechami okna, przez które ledwo przemykały promienie słońca, wszechobecny bród oraz pustka. Kilka krzeseł, stół oraz podniszczona szafa, które ktoś zapomniał zabrać ze sobą kiedy odchodził. Albo, w innym wypadku, nie były mu potrzebne po śmierci. Droga na piętro była otwarta, ale po co było się trudzić sprawdzaniem kiedy zapewne nic nowego się nie ujrzy.

Ciesząc się z chwili spokoju usiadłem powoli na jednym z krzeseł bacząc na to, żeby stary mebel nie złamał się pod moim ciężarem. W przypadku orka sprawa była... cięższa. Zielony przyjaciel przewyższał mnie znacząco wzrostem jak i pewnie masą ciała. Ale nic. Odetchnąłem z ulgą.

- Na razie jesteśmy bezpieczni. Odpoczniemy przez parę godzin czekając na rozwój wypadków. Możliwe, że strażnicy - o ile dowiedzą się dokładnie co zaszło w karczmie - zaczną nas dociekliwej szukać a wtedy będziemy musieli udać się gdzie indziej. Możliwe, że do kanałów...

Przerwałem po czym dodałem jeszcze.

- Czemu ci pomagam? A czemu by nie? Gdyby ci ludzie chcieli by tylko cię pojmać nie interweniowałbym. Jednak zabijanie bez udowodnionej winy godzi w mój sposób postrzegania sprawiedliwości. A to czy ktoś z nich zginął w pożarze... - machnąłem ręką - Moje sumienie nie będzie cierpiało z tego powodu. I nie, nie oddam cię bezpośrednio do kapitana straży. Powiedzmy, że od teraz nie mam do nikogo z nich zaufania. Chyba zgodzisz się ze mną w tej kwestii? - zapytałem zachowując ciągle swój zwyczajowy ton.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Ty prowadzisz - rzekł do mnie ork po byle jakim przykryciu włazu.

- Świetnie. Całe życie łażę po kanałach, a te khelberskie znam lepiej od własnej kieszeni. - odparłem z uśmiechem. Patrzyłem na jedyną drogę - przed siebie. Nie było na niej widać nic, co wyglądałoby niebezpiecznie... No, może oprócz tego cienia przesuwającego się wzdłuż ściany kilkadziesiąt jardów od nas. To mógł być zwyczajny szczur, ale mogło też być jakieś złośliwe tałatajstwo.

Wyjąłem z torby pas i przeciągnąłem go wokół bioder. Przypasałem miecz. Teraz już nie musiałem się z nim zbytnio kryć. Jedyny plus tego incydentu na górze.

- Hm... Pomyślmy. Może pójdziemy tam? - wskazałem ręką jedyny kierunek w jakim mogliśmy się udać, jak najdalej od koszar straży. - Każde kanały mają gdzieś swoje ujście, może wartoby w nim ponurkować, żeby się wydostać z miasta?

Wylazłem z brązowej brei i stanąłem na suchym chodniku z lewej. Ruszyłem do przodu, ork szedł za mną. Cholera. Tutaj jest tak wąsko, że może walczyć tylko jedna osoba. Jeśli w kanałach ukrywają się jacyś bandyci, albo żyją inne podłe stwory może być ciężko.

Pies jakby nigdy nic podążał niemal po pysk zanurzony w plugastwie. Widocznie już się do niego przyzwyczaił.

- Niech to demon. Będziemy cuchnąć tak, że te cholery ze straży wyczują nas z daleka...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Virgard na szczęście znał tutejsze ścieki. Nie miałem teraz czasu zastanawiać się nad tym skąd. Ważne było, że mamy spore szanse na wydostanie się z obławy prowadzonej przez Straż. Miejsca było dość mało, tak, że walczyć mógł tylko jeden człowiek. Jest na to sposób, pomyślałem sięgając za plecy po łuk.

- Jeśli napotkamy jakichś zbirów to trzymaj ich na dystans ode mnie. Już się o to postaram by żadni strzelcy, czy mnoga liczba przeciwników nam nie zaszodziła. - powiedziałem ze złośliwym uśmiechem nakładając jednocześnie strzałę na cięciwę.

- Niech to demon. Będziemy cuchnąć tak, że te cholery ze straży wyczują nas z daleka...

- Wolisz przytulne i pachnące lochy na górze? - zacząłem ironizować - Zamiast ciągłego narzekania lepiej wyciągaj nogi, bo nie wiadomo czy tamci za nami będą również tak wyczuleni na tego typu zapachy. Cholera... - przerwałem widząc przed nami kilka postaci. Tunel zdawał się trochę rozszerzać i zrobiło się więcej miejsca. Suchy przesmyk blokowało ognisko. Nie byłoby to wielkim problemem, gdyby nie fakt, że wokół niego siedziało pięciu typów spod ciemnej gwiazdy. Złapałem Virgarda za ramię, żeby przypadkiem nie wszczął kolejnej rozróby.

- Możemy ich zabić, a wtedy strażnicy będą wiedzieli, że tędy przechodziliśmy. Możemy też ich obejść tak, że pogoń właduje się prosto na tych zbirów, wywiąże się walka i zyskamy więcej czasu. Niestety wiąże się to z nurkowaniem... - wskazałem z grymasem na kanał pełny brei, przepływający tuż obok chodnika, na którym ulokowali się bandyci.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"Tael... Przyda się nam ktoś taki, jak on. Silny, zwinny, odważny, oddany sprawie..." Myślałem, wchodząc powoli do budynku. Drzwi prowadziły do wielkiego holu, który doskonale oddawał to, jak bogatą organizacją jesteśmy. Marmurowe podłogi, przykryte ręcznie tkanymi dywanami z odległych krain, na ścianach gobeliny, również z odległych krain i złote zdobienia. Z wysokiego sklepienia zwisiał kryształowy żyrandol, wykonany przez krasnoludzkich mistrzów, na specjalne zamówienie. Blade światło, bijące z centralnego kryształu żyrandola do złudzenia przypominało to słoneczne i doskonale oświetlało całe pomieszczenie. Nienawidzę światła słonecznego... Najwięcej miejsca zajmowały wielkie schody, które prowadziły na balkony. Siedem wyjść. Dokładnie tyle ma ich hol główny. Są to drzwi frontowe i sześć korytarzy - po trzy na każdym piętrze. Z każdego z nich dochodziły krzyki i szczęk stali, ale nas obchodził tylko jeden. Centralny korytarz na piętrze, droga do gabinetu mistrza. Z pewnością właśnie tam przydamy się najbardziej. Mistrz w końcu nie jest już młody, a to napewno na jego śmierci zależy im najbardziej.

Na nasze szczęście hol był pusty. Ruszyłem biegiem po schodach, a następnie wolnym krokiem wszedłem do korytarza. Ten był dużo ciemniejszy od holu, co bardzo mi odpowiadało. Co chwilę dało słyszeć się eksplozje i czuć wstrząsy. Gdy byliśmy już przed samymi drzwiami, usłyszałem nagle straszny huk i zobaczyłem oślepiający blask. Po chwili poczułem że opadam i że obezwładnia mnie silny ból w prawym ramieniu. Mojemu jękowi towarzyszył wrzask jakiegoś starca:

- To jeszcze nie koniec, Ty skur******!

Wstałem z wysiłkiem z podłogi i chwyciłem za bolące ramię. Wystawał z niego kawał drewna, który wyrwałem, krzywiąc się przy tym.

- Szlag...

Wciąż lekko oślepiony spojrzałem na mistrza. Uśmiechnął się do mnie, a po chwili przykucnął, był wycieńczony. Wszystko dookoła było zwęglone, poza małym terenem w kształcie klina, który znajdował się za mistrzem. Na podłodze, wśród szczątków mebli, leżała jakaś dziewczyna, chowająca swoją twarz w za rękami.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Amhaiarkennar ruszył naprzód nic nie mówiąc. Nie pozostało mi nic innego jak iść za nim. Przebiegliśmy szybko przez okazały hol a następnie ruszyliśmy w górę wielkich schodów.

- Gdzie biegniemy? - spytałem, jednak nie doczekałem się żadnej odpowiedzi. Schody prowadziły na balkony, gdzie dostrzegłem kilka wyjść. Z każdego dochodziły odgłosy zaciętej walki, chyba tylko przypadkiem na nikogo się nie natknęliśmy. Nie zważając na nic mój towarzysz poprowadził mnie przez centralny korytarz. Dookoła co chwila słychać było dziwne eksplozje. Po paru chwilach znaleźliśmy się przed drewnianymi drzwiami.

- Co to... - nie zdążyłem dokończyć, rozległ się huk i oślepiający błysk poraził moje oczy. Czułem tylko jak uderzenie o posadzkę wypycha mi powietrze z płuc. Przed oczami migały mi kolorowe plamy a w uszach dzwoniło kiedy próbowałem złapać zbawienny haust powietrza. W końcu mi się udało, wstałem jakoś na nogi i spróbowałem rozejrzeć się dookoła, wzrok powoli mi wracał. Amhaiarkennar wszedł już do komnaty przed nami, niebezpieczeństwa więc chyba nie było. Ostrożnie ruszyłem do środka, moim zdziwionym oczom ukazał sie jakiś starzec siedzący na podłodze, za nim natomiast stał mój towarzysz przyglądając się skulonej na podłodze dziewczynie.

- Co tu się stało? - spytałem zdezorientowany pzechodząc obok starca i klękając przy dziewczynie - Nic ci nie jest? Kim jesteś? I co tu do cholery się wydarzyło? - Rozejrzałem się po zdewastowanym pomieszczeniu, przesuwając pytający wzrok kolejno ze starca na Amhaiarkennara.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pobiegli?... Uciekli?... Na wszelki wypadek zapamiętałem jak najlepiej tego w niebieskim kapturze. W zasadzie zapamiętałem tylko niebieski kaptur, ale w tamtej chwili skupiłem się bardziej na płonącym budynku. Ilu się wydostało? Chyba wszyscy... Zresztą, ci co puścili budynek, nie zostawiliby nikogo na pastwę ognia, prawda?

Prawda?

...

Odwróciłem się - głośny trzask oznajmił wszystkim że właśnie zawalił się dach budynku. Miałem mało czasu, więc wziąłem głęboki wdech i wbiegłem do płonącej karczmy. Dym gryzł w oczy, ale byłem pewien że powietrza w płucach mych starczy na dobry czas. Zmuszając się do otwierania oczu, rozglądałem się, rozumując że teraz mogli zostać tylko śpiący i nieprzytomni.

Co tu się stało? Zobaczyłem wielu - zbyt wielu - ludzi na podłodze, część już pochłaniały płomienie, a oni... Chwila, czy to są żołnierze? Strażnicy? Wziąłem dwóch, najbliższych na ramiona i wybiegłem. Nie zdążyłem jednak wrócić po resztę - zawalił się sufit parteru, grzebiąc wszystkich w środku pod zwałami gruzu. Zauważyłem też, że przez tłum gapiów zaczął się przedzierać kolejny oddział straży...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Huk ustał, jednak długo jeszcze dźwięczał w mojej głowie. Zewsząd czuć było wszechobecny smród spalenizny. Powoli podniosłam zmęczone powieki. Widok przesłaniały mi chude, sine kostki wystające z drogich, misternie zdobionych butów, których nie zakrywała już długa szata, a strzęp upalonej szmaty. O bogowie. My żyjemy! Rozejrzałam się niepewnie. Cała komnata była doszczętnie zwęglona, poza wąskim paskiem za plecami starca w którego obrębie miałam szczęście się znaleźć. Nie miałam wątpliwości, mag nie musiał mnie ochronić. Jednak zrobił to. Usłyszałam wściekły krzyk drugiego z czarodziejów, lecz kiedy spojrzałam w tamtym kierunku już go nie było. Może to i lepiej. Po chwili do komnaty wpadło dwóch mężczyzn. Ramię pierwszego z nich zwisało bezwładnie przy boku obficie zlane krwią skapującą z drętwych, ciemnych palców na podłogę, przybysz jednak zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi. Mogłam to naprawić, ale postanowiłam się na razie powstrzymać. Nie znałam ich zamiarów, a tak jawna prezentacja właściwości mojej krwi mogła sprawić, że resztę życia spędzę w lochach pałacyku jako żywy reproduktor życiodajnej cieczy. Zwrócił swe mroczne, zakapturzone oblicze ku mistrzowi. Pomimo chłodu demonicznych oczu jego spojrzenie zdawało się być bardzo zatroskane. Mag uśmiechnął się kojąco, jednak szybko przykucnął i wziął kilka głębokich oddechów. Był niemal całkowicie wyczerpany, a wiedział, że przed nim cały przeklęty dzień, który miał się niedługo rozpocząć. Westchnęłam bezradnie i usiadłam na podłodze. Drugi z nowoprzybyłych wyglądał na nieco zdezorientowanego. Jako jedyny z nich miał naturalne, ciepłe oczy.

- Co tu się stało? ? spytał klękając przy mnie. - Nic ci nie jest? Kim jesteś? I co tu do cholery się wydarzyło?

Zrezygnowana wzruszyłam obojętnie ramionami. Miałam wszystkiego serdecznie dosyć, jednak fakt, że ktoś bezinteresownie wyciągnął do mnie rękę był bardzo pocieszający.

- Ze mną w porządku, ale tylko dzięki niemu ? spojrzałam znacząco na mistrza. ? Dziękuję panu ? starzec uśmiechnął się blado i machnął skromnie ręką bagatelizując swą zasługę. ? Znalazłam się tu całkiem przypadkowo. W złym miejscu o złym czasie, chciałoby się rzec.

Mag westchnął ciężko i wstał.

- Amhaiarkennar? dobrze się czujesz? ? spytał z pewną z troską.

Zapytany skinął lekko głową i mruknął twierdząco pod nosem. Nie był specjalnie rozmowny. Twarz mistrza stała się bardziej surowa i stanowcza.

- Jeden czarodziej. Jeden cholerny czarodziej zrobił tu taki burdel i zwyczajnie uciekł! Niewybaczalne? niewybaczalne?- mamrotał gniewnie pod nosem. - Rozumiem, że to twój nowy nabytek? ? zwrócił się do szaroskórego mężczyzny. ? Wygląda kapkę mizernie ? stwierdził patrząc nań taksująco. ? Cóż, zobaczymy. Trzeba rozeznać się w sytuacji, pomóc reszcie i oszacować straty. Za mną! ? Ruszył przed siebie nie oglądając się za nami. Kiedy stanęliśmy na szczycie schodów mistrz zatrzymał się. Na dole, w głównym holu zebrali się już wszyscy ocaleli. Dookoła, na drogim, ręcznie tkanym dywanie porozkładane były pokrwawione ciała rannych. Część z nich była w naprawdę ciężkim stanie, towarzysze starali się opatrywać ich rany najlepiej jak potrafili. Jęki rozbrzmiewały echem po całej sali, dało się zauważyć kilku medyków biegających jak w ukropie.

- Eee? Chciałam tylko powiedzieć, że przepraszam za wszystko, przykro mi, że sprawiłam kłopot. Myślę, że powinnam już pójść. Tak, zdecydowanie powinnam już pójść. Miło było panów poznać ? ruszyłam zdecydowanym krokiem w kierunku drzwi wyjściowych. Ten koszmar dla mnie na szczęście już się kończy. Wrócę do gospody, spakuję swoje rzeczy i?

- Słucham?? Czy ja dobrze usłyszałem? Ty chcesz sobie? pójść? ? długie, silne palce zacisnęły się boleśnie na moich ramionach. ? A dokąd ty się wybierasz, a? Myślisz, że po tym co tu zobaczyłaś możesz sobie jakby nigdy nic wrócić do domu? ? Przełknęłam ślinę. Trochę za głośno.

- Ja? ja już chyba nie mam domu ? stwierdziłam smutno.

- Tym lepiej. Zapamiętaj sobie jedno. Od dziś to jest twój dom. Możesz być całkiem przydatna. Ale możesz także się nie sprawdzić. Wiedz, że bardzo nie chcesz się nie sprawdzić.

Uścisk zelżał. Z wrażenia mało nie opadłam na kolana. Dom? Tutaj? To jakiś ponury żart. Spojrzałam staruszkowi w oczy. Nie śmiał się. Po plecach przeszedł mi lodowaty dreszcz.

- Tylko mi tu nie płacz. No nie płacz mi tu! Weź się w garść! ? poklepał mnie przyjacielsko po plecach i uśmiechnął się z lekkim wysiłkiem, po czym wcisnął mi w rękę chusteczkę. Jego wzrok na krótką chwilę stał się nieco cieplejszy, jednak zaraz odwrócił się do zebranych z pewnym rozbawieniem obserwujących całą scenę. Natychmiast spoważnieli. Na twarzy przywódcy malowało się niezadowolenie. Pomimo nadpalonej szaty prezentował się bardzo majestatycznie. Pod jego zimnym wzrokiem nawet poszkodowani jęczeli jakby ciszej. Głośno wysmarkałam się w podaną chusteczkę. Kim w ogóle są ci ludzie? W środku czyjej wojny właśnie się znalazłam? Spojrzałam na mężczyznę z zakrwawionym ramieniem. Rana wyglądała coraz gorzej. Z resztą, i tak nie mam już nic do stracenia? rozejrzałam się po zebranych. Nie wyglądali na specjalnie wrażliwych. Sięgnęłam ręką do tyłu i mocno rozcięłam ją o ostrze miecza, rozdarłam rękaw i zaczęłam delikatnie wodzić palcami po ranie.

- Zaufaj mi, to pomoże ? rzekłam uspokajająco. Ludzie nigdy nie reagowali spokojnie na pomoc wyglądającą w ten sposób. Zapadło pełne napięcia milczenie. Mistrz odchrząknął.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziewczyna podeszła do mnie, rozcięła sobie rękę i zaczęła wodzić palcami po mojej ranie. Odruchowo złapałem ją za nadgarstek, ale rzekła coś do mnie uspokajająco. Zacząłem się jej przyglądać. To jeszcze dzieciak... Zazwyczaj przyjmujemy dzieci, by od małego wyszkolić ja na świetnych zabójców, jak zresztą było ze mną. Ale teraz... Teraz takie coś jest bardzo nierozsądne. Kto ją wyszkoli? Kto się nią zajmie? Jest wojna. Nie mamy czasu na niańczenie niedorostków. Z zamyślenia wyrwało mnie powracające do ręki czucie. Spojrzałem na mój bark, który był już w połowie wyleczony. Właściwości jej krwi są doprawdy imponujące... Już nigdy nie zakwestionuje decyzji mistrza. Ten odchrząknął znacząco i rozpoczął przemówę:

- Panowie... Gildia rzuciła nam dziś wyzwanie, które musimy podjąć! - Wsparł się na barierce i westchnął ciężko. - Opatrzcie rannych i posprzątajcie tutaj. Nowym towarzyszom wydajcie ekwipunek i przydzielcie im kwatery. Nie zapomnijcie także o zaliczce dla zachęty do dalszej współpracy. Dalszych informacji udziele wam po konsultacji z członkami rady, których to oczekuje w sali konferencyjnej - tymi słowami skończył swoją przemówę i skierował się w stronę wcześniej wspomnianej sali, mijając nas bez słowa.

Poczułem nagle, że palce dziewczyny zniknęły z mojego ciała, a po ranie nie było śladu.

- Dzięki - powiedziałem sucho. - Chodźcie za mną. Zaprowadze was do pokoi gościnnych, jutro dostaniecie własne pokoje, ekwipunek, pieniądze...

W ciszy zaprowadziłem dwójkę nowych do części pałacyku przeznaczonej dla gości.

- Wybierzage sobie pokoje, chyba wszystkie są wolne. Obudzę was rano i wprowadze do Bractwa - to mówiąc poszedłem do swojego pokoju, ruszając ramieniem i masując miejsce, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się rana. Wszędzie była zasuszona krew. Na podłodze doskonale widać było ślady po trasie, którą ciągniete były trupy.

Gdy dotarłem w końcu do mojej komnaty, rozpaliłem w piecu, na którym wstawiłem w kotle wodę na kąpiel. Do ognia wrzuciłem zniszczone ubrania, a reszta skończyła w koszu na brudy. Po długim i relaksującym odpoczynku w wannie ubrałem się w strój, podobny do poprzedniego. Odróżniał go jedynie kolor. Ten był szary. Chociaż byłem potwornie zmęczony, wyszedłem przez okno i wdrapałem się na dach. Okolica była pusta, zupełnie pusta. Nie wiem co mnie podkusiło, ale udałem się w stronę sali konferencyjnej i wszedłem po gzymsie w pobliże otwartego okna.

- ...beznadziejna - usłyszałem głos mistrza. - Jesteśmy pozbawieni zaplecza magicznego, ponieśliśmy dziś spore straty. Obawiam się panowie, że czekają nas bardzo ciężkie cza... - Usłyszałem nagle szybkie kroki, więc wróciłem na dach. Usłyszałem trzasnięcie zamykanego okna. Wróciłem do swojego pokoju, rozebrałem i rzuciłem na łóżko. Moje powieki opadły ciężko i zmógł mnie kojący sen.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Co za dzień - powiedziałem wchodząc do przydzielonej mi komnaty. Była dość przestronna, na ścianach wisiały arrasy i obrazy. Widocznie poprzedni mieszkaniec nie narzekał na brak złota. Z lewej strony stał duży, żelazny piec, wykorzystałem więc okazję i rozpaliwszy w nim nastawiłem porządny kocioł wody. Komnata wyposażona była tak, żeby prawie wszystko można było zrobić samodzielnie, widocznie obywają się bez służby. W czasie gdy woda powoli robiła się gorąca zdjąłem z siebie ubrania i włożyłem je do skrzyni. Napełniłem stojącą w rogu dość dużą wannę i z błogą rozkoszą wsunąłem się do wody. Ciepło natychmiast rozeszło się po obolałym ciele. "Jeorg chyba nie zdawał sobie sprawy jak szybko potoczą się wypadki. Sprawy pewnie znacząco się skomplikują po tym ataku na Bractwo...". Rozmyślałem nad sprawą dobrych kilkanaście minut, po czym wyszedłem z wanny.

- Fiu fiu, nowoczesny ten zamek - mruknąłem gdy dostrzegłem rurę łączącą odpływ z kanalizacją - Jeśli Bractwu czegokolwiek brakuje, to na pewno nie są to pieniądze.

Ze skrzyni wyjąłem leżące tam lekkie, płócienne spodnie i tunikę po czym skierowałem swoje kroki do mojej torby, poszperałem chwilę i wyjąłem fletnię. Muszę się jakoś odprężyć a na rysowanie jestem zbyt zmęczony. Przystawiłem krzesło do okna i wpatrzyłem się w gwiazdy. Delikatne dźwięki rozległy się w komnacie, starałem się nie grać zbyt głośno. Po chwili przestałem mysleć o czymkolwiek poza grą. Dobrych kilkanaście minut później odłożyłem instrument na stolik obok obszernego łoża i rozebrawszy się wśliznąłem się pod pierzyny. Szybko zapadłem w głęboki sen.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szaroskóry mężczyzna poprowadził nas do gościnnych komnat, bogatych i schludnych jak całe wnętrze pałacyku. Kiedy drzwi zamknęły się za mną odetchnęłam z ulgą. Ta noc była zdecydowanie za długa. Mistrz widocznie zatroszczył się o moje rzeczy i wysłał kogoś po nie, bo niedługo później do drzwi zapukała nieśmiało dziewczyna trzymająca w rękach wszystkie pakunki. Jej mała, delikatna rączka z trudem uderzała w ciężkie, dębowe drzwi na tyle mocno, aby można to było usłyszeć.

- Proszę, wejdź ? odparłam natychmiast gdy pukanie wyrwało mnie z rozmyślań o wszystkich tragicznych wydarzeniach dnia dzisiejszego.

Moim oczom ukazała się chuda, wysoka postać o krótkich, czarnych, sięgających uszu włosach i wystraszonych, błękitnych oczkach. Na pierwszy rzut oka wydawała się sporo niższa niż w rzeczywistości, jednak było to złudzenie spowodowane jej przygarbioną, skromną postawą. Patrząc na mnie sprawiała wrażenie zdziwionej. Trudno się dziwić, mieszkańcy tego zamku zwykle nie są niepozornymi dziewczynkami.

- Przepraszam, czy to pani rzeczy? ? spytała nie unosząc wzroku z podłogi.

- Moje, dziękuję ci ? rzekłam wstając z łóżka i podchodząc do dziewczyny. ? Daj, to dosyć ciężkie. Ty niosłaś je przez całą drogę? ? odpowiedziało mi skromne skinięcie. ? Musiałaś się z tym strasznie namęczyć ? skwitowałam ciągnąc pakunki w kierunku szafki.

- Nie, w porządku, jestem przyzwyczajona. Pan Teheran jest bardzo łaskawy zatrudniając mnie tutaj. Zajmuję się głównie przyrządzaniem posiłków, jednak czasem wysyła mnie po różne sprawunki. Ale to dobry pan.

- Mówisz o tutejszym mistrzu?

- Pani tu mieszka i nie wie jak nazywa się mistrz? ? odpowiedz była nieco zaskakująca. Właśnie uświadomiłam sobie, że nie tylko o całej sytuacji nie wiem nic. Nie mam bladego pojęcia także kim są ci ludzie, czym się zajmują i dlaczego nastąpił zamach.

- Nie miałam okazji zapytać. Poznaliśmy się w dosyć specyficznych okolicznościach. I przestań z tą ?panią?. Jesteśmy chyba w podobnym wieku ? dodałam z uśmiechem. ?Jestem Nifare. A ciebie jak zwą?

- Arari ? uśmiechnęła się lekko.

- Masz ochotę usiąść i wypić ze mną herbaty? Po tym wszystkim co tu dziś się stało chyba i tak nie dam rady zasnąć.

- Nie, nie mogę. Muszę wracać do pracy, a przez to zamieszanie mam jej dwa razy więcej. Gdybyś jednak czegoś potrzebowała, daj znać ? uśmiechnęła się.

- Jedna sprawa. Czy mogłabyś powiedzieć mi w którym z pokoi mieszka mężczyzna zwany Amhaiarkennarem?

***

Pół godziny później szłam już korytarzem prowadzącym do pożądanej komnaty. Mistrz miał teraz na głowie zbyt wiele zajęć, aby niepokoić go swoją wizytą. Niepokojenie poirytowanych, przerażających staruszków nie jest z natury mądrym posunięciem. Ale ktoś w końcu musi powiedzieć mi w środku jakiego bagna się właśnie znalazłam. Moja cierpliwość ma wyraźne granice i w tym miejscu właśnie się kończy. Kiedy już miałam zamiar cichutko podejść i przyłożyć ucho do drzwi aby zbadać sytuację, niespodziewanie zahaczyłam stopą o luksusowy, kunsztowny chodnik. Z całym impetem runęłam na podłogę, mocno rozbijając sobie przy tym czoło. Krew na podłodze powiedziała mi, że muszę teraz wyglądać wyjątkowo mało estetycznie. Najzgrabniej jak potrafiłam podniosłam się z podłogi. Przez lata zdążyłam przywyknąć do tego typu atrakcji. Z determinacją zapukałam do drzwi i nie czekając na odpowiedź weszłam do środka.

- Wybacz, ale ja naprawdę muszę to wiedzieć. Dłużej tego nie zniosę. Wyjaśnij mi, o co w tym wszystkim chodzi? Kim wy w ogóle jesteście? Co to za pałac? Dlaczego ktoś was zaatakował?! ? wykrzyczałam z irytacją zaciskając dłonie i powieki spod których pociekły gorzkie łzy.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wóz kołysał się na nierównościach drogi.

- Panie... - zaczął niepewnie wieśniak.

- Tak? - odparłem nie otwierając oczu.

- Widać już bramy...

- Dziękuję ci więc dobry człowieku za podwózkę, liczę, że dotrzesz do swej wioski nim zapadną całkowite ciemności.

- To był zaszczyt móc wspomóc tak zaszczytnego...

- Daruj sobie - przerwałem może nieco zbyt ostro. - Wracaj do domu, żona i dzieci czekają.

Jak na osobę, która stara się unikać kłopotów, wpadałem w nie stanowczo zbyt często. Z drugiej strony to był bodaj pierwszy w mojej karierze korespondencyjny pojedynek magiczny. Na szczęście irytująca wysypka już prawie zeszła. Na nieszczęście lewa ręka wciąż była częściowo sparaliżowana i zwisała bezużytecznie. Będę musiał coś z tym zrobić w nocy. Tomasz żegnał się wylewnie jednocześnie zmuszając muła to zawrócenia na niezbyt szerokiej drodze. Chwilę później zniknął za zakrętem, a ja ruszyłem dziarsko w kierunku strażników. Podobno sytuacja w tych stronach była ostatnio napięta, ale pisma poświadczające mój status powinny otworzyć przede mną bramy. Z drugiej strony użycie ich wywołałoby nadmiar plotek, których wolałbym uniknąć. Spojrzałem na bramę Khelberg z dziwną mieszanką uczuć. Byłem tu zaledwie siedem miesięcy temu. Miałem to czego szukam w zasięgu ręki. Wystarczyło iść i poprosić, ewentualnie zaoferować własne usługi w zamian za godzinkę w bibliotece. Gdybym wiedział... Zamiast tego udałem się w zamorską podróż, która zakończyła się całkowitym fiaskiem. Lepiej o tym nie myśleć, zbyt wiele nerwów mnie to kosztowało. Ważne, że teraz jestem niemal u celu.

- Stój, kto idzie?!

No tak, jeszcze tylko jedna przeszkoda do pokonania.

- Eiwen, podróżnik i znawca sztuk tajemnych - niemal wyrwało mi się "mistrz", a wtedy nie uniknąłbym już przedkładania papierów. Magowie nie lubili gdy ktoś podawał się za potężniejszego niż był w rzeczywistości. Strażnik ocenił mnie spojrzeniem, z któego ziało znudzenie i bezmyślność. I chęć znalezienia sobie chwilowej rozrywki, najlepiej kosztem bliźniego.

- Nie otwieramy bram po zachodzie słońca - powiedział w końcu. Mogłem się tego spodziewać.

- Każecie więc strudzonemu podróżnikowi spać pod bramą? - irytujące było to, że gdyby nie to całe zamieszanie w Koźlich Rogach byłbym tu wczesnym świtem. Albo jeszcze wczoraj.

- Won śmierdzielu i wróć rano - chciał mnie sprowokować. Już miałem odpowiedzieć gdy nagle poczułem coś. Magia, silna magia. Spojrzałem w tamtym kierunku.

- Coś wam się pali - rzuciłem obojętnie. Po chwili rozległ się dźwięk dzwonów. Strażnik stał spokojnie. No tak, gaszeniem pożarów powinni zająć się miejscowi czarodzieje z Gildii.

- No dobrze, mógłbym tu stać aż do wiosny, ale raczej nie mam tyle czasu. Umówimy się chłopcze w ten sposób, że nie zgłoszę kapitanowi twojej postawy względem lepszych od siebie, a w zamian ty nie powiesz nikomu o tym co zaraz zobaczysz.

Słowa "lepszy od siebie" zdenerwowały go ale też zaskoczyły. Wyraźnie nie mógł się zdecydować czy zdzielić mnie po głowie trzonkiem halabardy czy lepiej poczekać na mój następny ruch. Spokojnie rozsznurowałem i odchyliłem koszulę na tyle, aby pokazać tatuaż na piersi, nad sercem. Strażnik spojrzał najpierw na symbol Akademii, potem na moją laskę, potem na moją twarz, a potem natychmiast spuścił głowę.

- Wybacz, Panie - zdołał wydukać i jął otwierać mi niewielką furtkę. Wciąż czułem silny ucisk gdzieś za czołem. Ktoś tam rzucał naprawdę silne czary...

Pozostała mi tylko jedna decyzja. Mógłbym iść do Gildii i korzystając ze swych przywilejów zdobyć wygodny pokój na noc. To oznaczałoby jednak masę pytań, na które nie mam zamiaru odpowiadać. Mógłbym znaleźć miejsce w jakiejś karczmie, mam akurat dość srebra, by spędzić noc w przyzwoitych warunkach. Powiedzmy sobie jednak szczerze, będąc tak blisko celu i tak nie będę mógł spać. Obrałem więc kierunek do siedziby Bractwa.

***

Nim dotarłem do celu oczywistym stało się co to za magia, którą czułem. Bractwo zostało zaatakowane. W praworządnym i w sumie spokojnym mieście taki otwarty atak na silną organizację był oznaką ogromnej pewności siebie, albo ogromnej głupoty. Chyba że przez te miesiące sporo się tu zmieniło.

- Czego tu? - spytał uprzejmie jeden ze strażników przy drzwiach. Nie sposób było nie zauważyć, że schody pokrywa świeżo wyschła krew. Co tu się u diabła działo?

- Muszę pilnie zobaczyć się z Teheranem, Mistrzem Bractwa.

- Jak i wielu innych.

Powoli mnie to irytowało. Jeszcze raz sięgnąłem do koszuli i pokazałem znak na piersi.

- Mag - powiedział ten, który od początku ze mną rozmawiał, po czym wszyscy dobyli mieczy. Och, świetnie.

- Idziesz z nami śmierdzący czarodzieju. Będziesz sie tłumaczył Mistrzowi - nie umknęła mi ironia całej sytuacji. I co ci wszyscy ludzie mają do mojego zapachu? Może i nie byłem najświeższy po podróży, ale...

***

- Uznałem, że nie ma sensu tłumaczyć tym miłym panom, że dopiero co przybyłem, że jestem absolwentem Akademii i Magiem Kręgu i co za tym idzie lokalna polityka mnie nie interesuje. I tak chciałem z wami pomówić, Mistrzu.

Siedzieliśmy przy winie. Dwóch wojowników o wyjątkowo szemranym wyglądzie wywiercało mi wzrokiem dziurę w plecach. Lokalna Gildia zaatakowała Bractwo. Idioci...

- Gdybyś zechciał pomóc nam w załatwieniu tego... nieporozumienia, Eiwenie, bylibyśmy ci bardzo wdzięczni - powiedział powoli starzec.

- Nie interesuje mnie polityka lokalna - odparłem z naciskiem. - Mam tu do załatwienia własne sprawy, możesz mi w tym pomóc Mistrzu. Za pomoc jestem gotów zapłacić. Jestem znawcą rytuałów, potrafię tworzyć artefakty jak i nasączać przedmioty magią. Jeśli wolisz gotówkę to również jestem w stanie zebrać godziwą sumę, choć oczywiście zajmie to nieco czasu.

- Powiedz najpierw o co ci chodzi...

- Księga Ishmaela - rzuciłem krótko.

Przyjrzał mi się uważnie.

- Nie chcę jej kupować, wystarczy pozwolenie na odpisanie dwóch zaklęć, choć gdybyś był gotów odsprzedać mi swój egzemplarz potrafiłbym okazać swą wdzięczność.

- Które konkretnie zaklęcia? - wiedział, a mimo to spytał. Tylko dwa zaklęcia w tej księdze były warte trudów jakie przeszedłem aby je zdobyć. Dwa z trzech najpotężniejszych istniejących jasnowidzeń.

- Haraksomanar i Sen o Świetlistej Drodze - odpowiedziałem.

- Chłopcze... praktykuję magię od niemal pięćdziesięciu lat, a mimo to nie odważyłem się użyć tych zaklęć, choć bogowie mi świadkami, parokrotnie pomogłyby Bractwu. Jesteś zbyt pewny siebie. Nawet przy twojej wiedzy to może być zbyt niebezpieczne, Eiwenusie Silnamonie. Zdziwiony, że domyśliłem się twego nazwiska? - muszę przyznać, nie chciałem być rozpoznany... - Na twoje nieszczęście historie szybko się rozchodzą, a ja pilnie słucham tych, które mówią o ludziach twego pokroju. I wiedz, że chciałbym ci pomóc ale... chodź ze mną do mojej komnaty.

Parę minut później byliśmy na miejscu. Pokój był kompletnie zdewastowany. Spojrzałem na leżące na ziemi resztki półek i... niemal doszczętnie spalone książki. Nie.

- NIE!... nie znowu...

Przed oczami stanęła mi biblioteka Szacha Aszara. Płonąca, rozświetlająca pustynną noc. Okrzyki bandytów. Ja wbiegający do środka, gdy inni uciekają. Księga Ishmaela obracająca się w popiół w moich dłoniach. Nie znowu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Na razie jesteśmy bezpieczni. Odpoczniemy przez parę godzin czekając na rozwój wypadków. Możliwe, że strażnicy - o ile dowiedzą się dokładnie co zaszło w karczmie - zaczną nas dociekliwej szukać a wtedy będziemy musieli udać się gdzie indziej. Możliwe, że do kanałów... - Rzekł mag siedząc na trzeszczącym niebezpiecznie krześle.

Rozejrzałem się po opuszczonym domu. Kurz, brud, poprzewracane resztki mebli i śmieci, a wszystko to okraszone światłem przebijającym się przez szpary w oknach zabitych deskami. Przynajmniej nie przez chwilę będziemy tu bezpieczni.

Mag mówił dalej:

- Czemu ci pomagam? A czemu by nie? Gdyby ci ludzie chcieli by tylko cię pojmać nie interweniowałbym. Jednak zabijanie bez udowodnionej winy godzi w mój sposób postrzegania sprawiedliwości. A to czy ktoś z nich zginął w pożarze... - machnął ręką - Moje sumienie nie będzie cierpiało z tego powodu. I nie, nie oddam cię bezpośrednio do kapitana straży. Powiedzmy, że od teraz nie mam do nikogo z nich zaufania. Chyba zgodzisz się ze mną w tej kwestii?

- Oczywiście - odrzekłem. - Masz na to tylko moje słowo, ale przysięgam, że nie dopuściłem się żadnej zbrodni, za którą ktokolwiek chciałby mnie zabić. A tym bardziej straż! Zdaje się, że jedyna moja wina to bycie mieszańcem... Albo zaszło jakieś ogromne nieporozumienie i trzeba je wyjaśnić. No i... dziękuję.

Oparłem topór w kącie pokoju, a sam usiadłem pod ścianą naprzeciw mojego towarzysza.

- Z drugiej strony - kontynuowałem - mógłbym po prostu opuścić miasto, bowiem nie mam tutaj żadnego konkretnego interesu. Wstąpiłem jeno na popas. Gdyby tak dało się wykorzystać kanały i wyjść poza mury... Wszak straż nie będzie ścigać mnie po całym świecie, prawda?

Spojrzałem magowi prosto w oczy.

- Co o tym sądzisz?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Co tym sądzisz? - zapytał mnie zielony przyjaciel.

Co ja o tym sądzę? powtórzyłem w myślach. W sumie, to nie był taki głupy pomysł. Poszukiwania powinni niedługo się zacząć a sądząc po tym jaka bijatyka wywiązała się w karczmie wyślą po nas całkiem spory oddział straży, który przy pierwszej okazji, prędzej nas zabije jeśli ktoś nie przeżyje z tego pożaru, niż będzie się trudzić z pojmaniem dwóch zbiegów i chociaż wysłuchać ich wersji wydarzeń.

- Myślę, że to dobry pomysł. Miasto jest sporych rozmiarów i jeśli zaczną niedługo poszukiwania to mamy kilka godzin nim ktoś tutaj zawita, ale wtedy będzie już noc a my daleko stąd. Wejście do piwnicy jest zamknięte od środka więc usłyszymy jeśli ktoś będzie chciał się dostać do nas od tamtej strony. Poczekamy na nadejście zmroku, wymkniemy się ewentualnym patrolom i zejdziemy do kanałów. Jedno z zejść widziałem nawet niedaleko od nas...

Ukłucie w sercu.

Ugh...!

Uczucie bólu zniknęło tak szybko jak się pojawiło jednak na mojej twarzy, przez chwilę pojawił się grymas bólu połączonego ze strachem oraz lękiem.

- Zastanawiam się tylko - odetchnąłem - czy kanały prowadzą poza mury miasta, ale możliwe, że masz rację. W każdym razie, nie będziemy wiedzieć jeśli nie spróbujemy. - pomyślałem i dodałem. - Żeby jednak się nie nudzić proponuję rozmowę albo... coś w rodzaju treningu. Ale najpierw nie zapominajmy o manierach... Jestem Marcus Drake, mag bitewny. Od większości magów różnimy się tym, że nie kładziemy nacisku tylko na rozwój naszych zdolności magicznych, ale też walki bronią białą. - przeniosłem wzrok na topór orka. - Znasz może jakieś techniki fechtunku dla zwykłego miecza? Albo czy pokazałbyś mi kilka technik walki toporem? Mamy jeszcze trochę czasu - rzekłem od niechcenia.

Zamyśliłem się.

Jasna cholera. Niedobrze, bardzo niedobrze, tragicznie... jeśli, psia mać, moje przeczucia okażą się słuszne już niedługo wszyscy będziemy w bardzo nieciekawej sytuacji i staniemy wobec problemu, który... nawet nie wiem czy jest jakaś siła, która to powstrzyma? Bądź przeklęty Uriel... A więc w końcu kryształ cię zaakceptował... czy aby na pewno? Może wciąż chciał dopaść mnie... cholera, tyle niewiadomych, ale... tym będę martwił się później. Jeszcze się nie wydostał, to dobrze. Wybuch takiej esencji magicznej nie uszedł by mi mojej uwadze.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szybko szliśmy wąską półką obok rzeki fekaliów. Ork coś tam marudził za moimi plecami, ale nie zwracałem na to uwagi, bo byłem zbyt zajęty przepatrywaniem drogi. Nagle Pies wyskoczył z brei tuż przed moimi nogami i zaskomlał ostrzegawczo. Przed nami tunel rozszerzał się, a w miejscu, przez które musieliśmy przejść przy ognisku wygrzewało się kilku opryszków.

Spokojnie wysłuchałem słów Kirgona. Odparłem:

- Myślę, że to najlepsze wyjście. Boję się trochę o Psa, bo może nam przydać się w dalszej drodze, ale trzeba zaryzykować.

Pochyliłem się do zwierzaka i wziąłem do ręki sznurek przywiązany do obroży.

- Popłynę pierwszy z psem na smyczy. Postaram się to zrobić tak, aby nie było widać sznurka i wydawało się, że zwierzę płynie samo. To może wywoła konsternację wśród bandytów, ale nie sądzę, żeby próbowali go złapać.

Zanurzyłem się w brei. Sięgała w tym miejscu aż do mojej piersi. Nurt płynął w tym samym kierunku, w którym zmierzaliśmy, co dobrze rokowało. Ciecz sama pchała mnie do przodu, więc nabrałem głęboki haust powietrza i zanurzyłem głowę w chłodnej otchłani. Trochę niewygodnie płynęło mi się przy użyciu tylko jednej ręki, ale dało się przeżyć. W myślach liczyłem upływający czas. Doliczyłem jedynie do czterdziestu, ale chwila ta ciągnęła się niczym wieczność. W końcu spróbowałem dotknąć nogami dna. Stanąłem na nim i powoli otworzyłem oczy. Byłem w takim samym tunelu, jak poprzednio. Odwróciłem głowę - rozszerzenie majaczyło kawałem za mną. Skierowałem się w bok, wskoczyłem na półkę, pies szedł przy mej nodze. Od strony obozowiska dochodziły krzyki:

- Widzieliście? Tam płynął pies!

- Ha ha ha... Może aligator, co? Ty już chyba masz dosyć picia, stary.

- Naprawdę, chłopaki...

- Już, już. Daruj sobie. Lepiej nalej jeszcze gorzałki, bo ten smród trzewia mie obraca.

Przestałem słuchać tej sprzeczki. Spojrzałem na wprost, gdzie majaczyła sylwetka Kirgona. Dałem mu ręką znak, żeby płynął.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szedłem otępiały korytarzem. Drugi raz. Drugi raz byłem tak blisko zdobycia zaklęcia, które odpowie mi choć na kilka pytań. Drugi raz moje marzenia ogień zamienił w popiół. Czy istnieją na świecie jeszcze jakieś egzemplarze Księgi Ishmaela?

- Nie martw się tak bardzo Eiwenie - powiedział starzec. - Myślę, że mogę ci nadal pomóc.

Spojrzałem na niego półprzytomnie.

- O czym ty mówisz?

- Wiem, że istnieje jeszcze jeden egzemplarz.

Widząc moją minę dodał szybko:

- Ale nie powiem ci teraz gdzie jest. Musisz odpocząć. Sprawa jest skomplikowana i jeden wieczór zwłoki nie sprawi dużej różnicy.

Więc zapowiadało się na kolejną wyprawę. Mam wrażenie, że i tym razem nie osiągnę celu. W tym momencie nie wierzyłem w nic.

- Spotkamy się jutro, przedstawię ci kilka osób i wyjaśnię dokładnie sytuację. Dziś powinieneś położyć się i porządnie wyspać.

- Muszę jeszcze naprawić sobie lewą rękę - odparłem głucho.

- Nie przejmuj się tym, rano zajmą się nią medycy.

Więc mam się niczym nie przejmować, odpoczywać i czekać do rana. Świetnie.

Służący zaprowadził mnie do części budynku gdzie znajdowały się pokoje dla gości. Po drodze do przydzielonego mi lokum zauważyłem wyjście na nieduży balkon wychodzący na wewnętrzne podwórze. Było otwarte, w pobliżu kręcił się jakiś typ, zapewne strażnik. Gdy dotarliśmy pod drzwi mojego pokoju oddelegowałem mojego przewodnika i stwierdziłem, że warto zaczerpnąć świeżego powietrza. Wróciłem się na balkon i za cichym przyzwoleniem strażnika wyszedłem. Oparłem się o balustradę i spojrzałem w gwiazdy. Myślałem. Z jakiegoś powodu wszystkie moje dotychczasowe próby magicznego zlokalizowania Minewry zakończyły się fiaskiem. Gdyby po prostu nie żyła odnalazłbym jej ciało. Nie, tu działały jakieś potężne zaklęcia, które przesłaniały magiczne spojrzenie. Dlatego potrzebowałem jeszcze silniejszych, by je przełamać. Haraksomanar sam w sobie był potężny, ale był też główną częścią czaru zwanego Zwierciadłem Ishmaela. Ponoć ten ostatni udało się rzucić tylko dwa razy w historii. Wiele innych prób zakończyło się tragicznie. Niemniej, jestem gotów zaryzykować. Muszę mieć choć kilka odpowiedzi.

***

Nie wiem, jak długo stałem pogrążony w myślach. W końcu zmęczenie dało o sobie znać i powoli ruszyłem w kierunku przydzielonego mi pokoju. Nagle usłyszałem jakieś krzyki dochodzące z pobliskiego korytarza. Jeśli dobrze pamiętam słowa służącego znajdują się tam pokoje członków bractwa, którzy na stałe mieszkają w jego siedzibie. Przez chwilę zmroziła mnie myśl, że to może być kolejny atak. Odruch ucieczki został przezwyciężony przez przez niepokój. Laskę zostawiłem, więc jestem bezbronny, ale mam nadal swój medalion, w razie czego mogę osłonić się jego magią i zwiać, a warto byłoby zbadać sytuację. Powoli ruszyłem w kierunku podejrzanego hałasu i dostrzegłem na wpół otwarte drzwi. Usłyszałem też coś jeszcze - krzyki zamieniły się w płacz. To zatrzymało mnie kilka kroków od wejścia. Może nie powinienem się wtrącać?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Popłynę pierwszy z psem na smyczy. Postaram się to zrobić tak, aby nie było widać sznurka i wydawało się, że zwierzę płynie samo. To może wywoła konsternację wśród bandytów, ale nie sądzę, żeby próbowali go złapać. - rzekł Virgard, po czym zanurzył się wraz z psem w kanale. Ludzie siedzący przy ognisku byli zbyt zajęci sobą, żeby zauważyć lub usłyszeć psa, który płynął po powierzchni. Mój towarzysz wygrzebał się już na brzeg z drugiej strony, więc przyszła kolej na mnie. Nie traciłem czasu i od razu wszedłem do "strumyka" i zanurkowałem uprzednio nabrawszy powietrza. Starałem się płynąć jak najbliżej dna, tak by nie zostać wykrytym. Dzięki temu mogłem w miarę szybko przepłynąć i wynurzyć się z tego paskudztwa.

- Dobra. Czas już na nas. Miejmy nadzieję, że nie spotkamy w przyszłości kolejnych znajomków, bo nie mam zamiaru na kolejną taką kąpiel. Prowadź, przyjacielu... - w tym momencie usłyszeliśmy liczne głosy w korytarzu za nami. Kilku bandytów nie będzie stanowiło problemu dla Straży, więc ta walka nie da nam zbyt dużo czasu.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Szedłem ciemnym, starożytnym korytarzem. Ściany wokół mnie miały conajmniej kilka tysięcy lat. Pochodnia zaczynała dogasać, z torby wyciągnąłem więc nową. Światło ponownie stało się mocniejsze. Przed sobą ujrzałem ciemny otwór, który kiedyś zapewne był wspaniałymi drzwiami. Według informacji znalezionych w Bibliotece Korgańskiej gdzieś tutaj znajduje się Komnata Tysiąca Rzeźb, wspaniała kolekcja posągów przedstawiających bogów, królów i setki innych, zapomnianych przez czas i ludzi dzieł sztuki. Podziemny Skalny Pałac, Grunnnhirhelm, stolica upadłego krasnoludzkiego imperium. Byłem chyba pierwszym człowiekiem od wieków, któremu dane jest ujrzeć to na wpół mityczne miejsce. Zamyślony wszedłem przez drzwi do imponującej rozmiarami sali. Spojrzałem w górę, jednak sufitu nie dało się dojrzeć. Sala była kompletnie pusta, ruszyłem więc naprzód. Kilka metrów z przodu musiałem przystanąć, pośrodku pomieszczenia ziała czarna pustka, coś wyrwało w podłodze wielką, kilkudziesięciometrową dziurę. Przykucnąłem blisko krawędzi starając się dojrzeć co znajduje się w dole. Poczułem jedynie jak kamienie pod moimi stopami ustępują a ja spadam bezwładnie w dół...

***

Usiadłem gwałtownie na łóżku zlany potem. "Znów ten przeklęty sen, chyba nigdy się od niego nie uwolnię". Wydarzenia w Grunnhirhelmie prześladowały mnie od kilkudziesięciu lat, piekło które wtedy przeżyłem wracało do mnie co jakiś czas jako senne koszmary. "Zawsze kończy się identycznie, budzę się kiedy zaczynam spadać. Całe szczęście, to co zdarzyło się dalej...". Nie chciałem sobie tego przypominać. Po długości świecy zorientowałem się, że nie dane mi było spać długo. Zrezygnowany ubrałem się i wyszedłem na korytarz. Po tych koszmarach minie kilka godzin zanim znów będę w stanie zasnąć. Ruszyłem przed siebie, nie zaszkodzi chyba trochę się rozejrzeć po tym miejscu.

- Stój! Kim jesteś!? - zatrzymał mnie ostry głos za plecami. Obejrzałem się, jeden ze strażników szedł w moim kierunku z obnażonym do połowy mieczem.

- Spokojnie, nie jestem intruzem - odezwałem się uspokajająco unosząc ręce - Przybyłem tu dziś z Amhaiarkennarem, mam dołączyć niedługo do Bractwa. Nie mogę spać przez te dzisiejsze wydarzenia, więc wyszedłem się przejść. Spójrz, nie jestem nawet uzbrojony.

Strażnik popatrzył na mnie podejrzliwie, obszukał mnie uważnie, dopiero po tym rozluźnił się i schował miecz.

- Dzisiejsze wydarzenia uczyniły wszystkich nerwowymi - odezwał się z westchnieniem - Możesz iść.

Skinąłem głową na pożegnanie i ruszyłem dalej. Wszystkie korytarze wyglądały podobnie, całe szczęście że miałem doświadczenie w poruszaniu się po nowych miejscach i potrafiłem dobrze zapamiętać drogę. Postanowiłem wracać, kiedy w pobliskim korytarzu ujrzałem postać stojącą niepewnie przy uchylonych drzwiach. Z komnaty za nimi dobiegały stłumione krzyki i chyba płacz. Głos wydawał się dziwnie znajomy... "Kolejna napaść? Nie, to niemożliwe po tak krótkim czasie, nie wyciągajmy pochopnych wniosków". Podszedłem powoli do stojącej przy drzwiach postaci, z bliska okazało się, że to młody mężczyzna.

- Co tu się dzieje? - spytałem, starając się na wszelki wypadek zachować pełną ostrożność.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

- Dobij mnie.

- Ja nie...

Zbudził mnie nagły huk dochodzący z korytarza. Całe szczęście. Mógłby mi dać spokój ten cholerny smok. Nie miałem jednak czasu o tym myśleć, bo nagle ktoś zastukał do drzwi i wszedł do pomieszczenia, nie czekając na moją odpowiedź. To ta dziewczyna, którą spotkałem dziś, a może już wczoraj, w gabinecie mistrza. Jej twarz była nieco zakrwawiona a ona sama żądała ode mnie odpowiedzi. Płakała.

- Usiądź i uspokoj się - powędziałem wskazując na łóżko. Sam wstałem i napełniłem małą miskę wodą, wziąłem mały ręczniczek, i usiadłem obok dziewczyny. Delikatnym ruchem odchyliłem włosy z jej twarzy i zacząłem ścierać krew.

- Kim jesteśmy? Czy to naprawdę tekie ważne? - powiedziałem, kończąc obmywać jej twarz. Zdziwiło mnie to, że nie zauważyłem tam żadnej rany.

- Jesteśmy trochę jak paladyni - zacząłem wywód, odstawiając miskę i powoli ubierając się spowrotem w szare ubrania. - Zabijamy dla dobra ludzi i nie ludzi też. Nie pomyśl sobie, że jesteśmy mordercami, co to, to nie. Jesteśmy łowcami, myśliwymi. Polujemy na różne potwory, takie jak smoki, czy różnego rodzaju demony, które nękają ludzkość. Fakt, bierzemy za to pieniądze, ale chyba się nam należą, prawda? W końcu ryzykujemy życiem. - Kłamałem jej w twarz. Przecież nie mogę jej powiedzieć, że w istocie rzeczy nie obchodzą nas ludzie, tylko majątek i władza... - A ten pałac. Nie znam dokładnie jego historii, ale wiem, że od pokoleń należy do rodu mistrza Teherana. Niektórzy mówią, że oni go wznieśli, inni twierdzą, że dostali go w nagrodę od króla, za wybitne zasługi - kolejne kłamstwa... Propagandowa papka, którą należy karmić młode umysły. Zresztą nie tylko młode, niewielu z nas wie, że tak naprawdę zamek należał do jakiegoś szlachcica, który dużo miał do powiedzenia w Khelberg i sprowadził sporo problemów na ród Teherana, który z wielkiej wdzięczności jego i jego rodzinę zamordował i przejął jego posiadłość. - To oni i ich działalność stanowili początek Bractwa. Byli wyśmienitymi wojownikami i oczyszczali te okolice z wszelkiego rodzaju potworów. Ciekawe jest to, że pomimo ogromnego potencjału magicznego, nikt w ich rodzie nie zajmował się czarami. Pierwszy był Teheran, który po śmierci rodziny postanowił zgłębiać sztuki tajemne, żeby więcej nie dopuścić do takiej tragedii - zrobiłem w tym miejscu krótką pauzę, w czasie której zacząłem kompletować ekwipunek. I tak pewnie nie będę miał już czasu na sen, a pewnie mistrz wyśle mnie gdzieś z rana. Lepiej być gotowym. Założyłem na głowę kaptur i kontynuowałem opowieść. - I tu dochodzimy do sprawy ataku. Lokalna Gildia Magów była bardzo niepocieszona z powodu tego, że ród mistrza rozpoczął tu swoją działalność. Zwłoki potworów potrzebne im były do różnych rytuałów, a wiadomo, takich rzeczy tanio się nie sprzedaje. Poza tym, ludzie rzadziej korzystali z usług magów, bo Ci brali dużo drożej za rozwiązywanie różnych problemów. I tak któregoś dnia, gdy mistrz pojechał do Omris w delegację, jego cała rodzina wyruszyła na jakąś misję, która to okazała się zasadzką Gildii. Polegli wszyscy. Tak myśleli magowie, bo nie wiedzieli o wyprawie Teherana. Gdy ten wrócił do domu, dowiedział się od służby co się tu wydarzyło i postanowił ich pomścić, w tym celu udał się w sobie tylko znane miejsce, by tam studiować magię. Po latach wrócił z grupą wojowników i magów i tak powstało Bractwo. Mistrz mówi, że zajmuje się magią od pięćdziesięciu lat, co oczywiście jest nieprawdą, bo sama jego wyprawa trwała przynajmniej sześćdziesiąt, a ja też nie mieszkam tu od dziś - przeciągnąłem się i zacząłem mówić dalej, ale tym razem moim zwykłym, zimnym tonem. - Zaspokoiłem już ciekawość twoją i twoich znajomych? - Skinąłem głową w stronę otwartych drzwi, gdzie wyraźnie widziałem przynajmniej jedną sylwetkę. Więc może teraz ty mi powiesz kim jesteś i skąd się tu wzięłaś?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach



  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Utwórz nowe...