Skocz do zawartości

zoldator

Forumowicze
  • Zawartość

    2517
  • Rejestracja

  • Ostatnio

  • Wygrane dni

    3

Wpisy blogu napisane przez zoldator

  1. zoldator
    Na podstawie moich dzisiejszych bojów o włączenie Fallout: New Vegas, zakończonych po jakiejś godzinie mniej więcej w ten sposób:

    I powrotem do Assassin's Creed IV.
    Przez te kilkanaście lat mojego grania miałem okazję wypróbować wiele platform. Swojego pierwszego PC dostałem w drugiej klasie podstawówki, PSP w piątej, PS3 gdzieś w drugiej gimnazjum, a PS2 w wakacje po ukończeniu liceum. W międzyczasie miałem okazję zagrać na Gameboy Color i Advance, X360 itd. A teraz wszyscy antykonsolowi hipsterzy będą mogli zacząć się ślinić w furii, bo wniosek z moich doświadczeń jest prosty - konsole są lepsze do grania. Dlaczego?
    Oto typowy proces towarzyszący uruchamianiu gry konsolowej:
    Kupienie gry -> włożenie płyty do napędu/ściągnięcie gry -> ewentualne wpisanie jakiegoś kodu na online pass czy cokolwiek -> granie.
    A oto proces uruchamiania gry na PC:
    Kupienie gry -> włożenie płyty do napędu -> wpisanie klucza Steam/Origin/GFWL/Uplay (lub kilku na raz, patrz Dark Souls, Dawn of War II itd.) -> instalacja gry -> możliwy błąd pod tytułem "z jakiegoś powodu musimy ściągnąć grę, bo to co masz na płycie nie działa" (Deus Ex: Human Revolution, a jako że miałem wtedy łącze akademika UM w Lublinie, to trwało to całe dwa dni...) -> po ściągnięciu kolejna próba uruchomienia gry -> "zainstaluj nowsze sterowniki" -> kolejna próba -> "gra nie działa nie wiedzieć czemu, szukaj fixa po całym internecie" (Fallout: New Vegas) -> kilka minut/godzin szukania -> "gra nie działa, bo twoja karta graficzna znajduje się na liście nie obsługiwanych nie wiedzieć czemu" (możliwe przy Brutal Legend)/"gra działa kiepsko, szukaj fixa" (Saints Row 2, Dark Souls) -> granie... lub nie.
    Jest to dość uogólniony schemat ale tak to z reguły wygląda. No ale przecież na PC grafika taka lepsza! Wow, hadeery, szejdery, antjalajzingi! Może i by mnie one obchodziły gdybym miał an tyle potężnego kompa. Z reguły je wyłączam dla tych kilku FPS'ów więcej. I jasne, że pod pewnymi względami PC wygrywa. Wyprzedaże, różne bundle, mody, sterowanie w niektórych grach (FPS'y, RTS'y). Mimo to w ogólnym rozrachunku wolę konsole. Granie na nich jest prostsze, nie muszę się przejmować żadnymi obsługiwanymi kartami, wchodzeniem do biosów, sterownikami, plikami .dll i całym innym [beeep] na PC. Tyle w tym temacie. Dziękuję, dobranoc, koniec imprezy.
    A dla tych wszystkich od "konsole som gópie!":

  2. zoldator
    Biorąc pod uwagę, że ostatnimi czasy zaczynam swoją przygodę z kilkoma seriami (m. in. Wolfenstein, BioShock, Shin Megami Tensei) pomyślałem, że może nie tyle dobrym, co nie do końca Armageddon-tragicznym pomysłem będzie podzielenie się moimi wrażeniami z tychże gier. Na pierwszy ogień pójdzie kolejna seria, którą Capcpom obrał sobie za cel zamordować po Mega Manie i Devil May Cry, czyli Resident Evil. Jako, że jest to bardzo rozległa seria, której wszystkich interesujących mnie części jeszcze nie posiadam, w tym momencie zajmę się tylko trzema pierwszymi grami, które miałem przyjemność (lub nie) ukończyć, czyli Revelations, 5 i 6. W kolejnym wpisie postaram się zająć RE3, 4 i Operation Racoon City (szerzej znanej jako "Operation Myślałeś Że RE6 Był Zły). A zatem do dzieła.

    Pierwszą częścią serii RE, którą miałem okazję ukończyć, był Revelations w wersji na PC. Nie jest to pierwsza gra, w którą miałem okazję zagrać, ale tą jako pierwszą w całości ukończyłem. Najlepiej tę grę podsumować pewnym cytatem, który zdarzyło mi się usłyszeć, mianowicie "Revelations jest tą grą, którą powinniśmy otrzymać zamiast RE6.". Nie mógłbym się zgodzić bardziej. Nie jest to gra idealna, ale do tej pory to mój drugi ulubiony przedstawiciel tego cyklu, zaraz po RE4. Mimo faktu, że ma kilka oczywistych problemów.

    Po pierwsze, ten cały skaner. Nie przeszkadza jakoś specjalnie, ale usunięcie go wyszłoby grze na lepsze. Zasadniczo przynajmniej połowa przedmiotów (zioła lecznicze, aminicja itp.) w pomieszczeniach jest ukryta, a ich znalezienie wymaga używania tego ustrojstwa. Gra przechodzi wtedy w tryb FPP i, podobnie jak w detective mode z serii Arkham, musimy chodzić po całym pomieszczeniu sprawdzając, czy przypadkiem pod tą skrzyneczką nie jest ukryta amunicja. Drugim, i ostatnim, zastosowaniem skanera jest zbieranie danych z wrogów, za które otrzymujemy pigułki lecznicze. Na tym kończy się jego funkcjonalność. Urządzenie jest cokolwiek upierdliwe w użyciu i zbędne.
    Innymi problemami Revelations są fabuła i postaci opracowane specjalnie dla tej gry (a przynajmniej ja ich w innych częściach nie spotkałem). Fabularnie gra jest bezpośrednim prequelem RE5, a jej głównymi bohaterami są Jill, Chris i What's-his-face 1, 2, 3 itd. Niech mnie nikt nie zrozumie źle, Chris i jego przygody z wiecznym friendzonem u Jill wcale jakieś specjalnie wyrafinowane nie są, ale to nic w porównaniu z całą resztą. Także mamy Pseudozabawnego Naukowca nr 1 i 2, którzy swoim poczuciem humoru dorównują SamotnemuKamulcowi2000. Agentkę Pokaz Mody, której strój "bojowy" jest praktyczny, niczym prototypowy niemiecki karabin z wygiętą lufą. Na serio, nie boisz się, że jakiś zombie albo inne coś, z czym spotykasz się na co dzień pracując w BSAA, ugryzie cię w to udo, którego twoje spodnie nie obejmują, i zarazi Wirusem X (pod X podstaw randomową literę)? No OK. Są jeszcze Cycki McGee, czyli dekolt doczepiony do jakiejś dziewczyny o imieniu Rachel i randomowy koleś z hiszpańskim akcentem, bo potrzebowali nowego Luisa Sery. Pradopodobnie była jeszcze jakaś równie idiotyczna postać, o której zapomniałem, ale punkt wyjścia jest taki, że Capcom na serio powinien zainwestować w kogoś, kto umie wykreować normalną osobę.
    Innym problemem jest fabuła. Ja wiem, że RE ma długą historię idiotycznych scenariuszy, z których kilka miałem okazję już poznać, ale nic do tej pory nie przebiło Revelations. Pamiętacie, jak USA zdecydowało wybudować randomowe miasto na środku oceanu, po czym jedna z najwyraźniej wielu organizacji terrorystycznych/firm farmaceutycznych w tym uniwersum postanowiła wypuścić do niego mutanty? Ja też nie. Wątek nigdy wcześniej, ani później nie poruszany i cokolwiek pisany na siłę. Czy w tym świecie na serio pierwsza lepsza banda ma dostęp do wirusa zmieniającego ludzi w krwiożercze monstra? No cóż, tym razem mamy Wirus t-Abyss, bo litery alfabetu się chyba skończyły. Anyway, wracając do fabuły, jest ona tak na siłę wciśnięta, byleby była. Zagmatwana, nieciekawa, pisana na kolanie. Znaczy, na serio, orbitalne działą laserowe zdolne rozsadzić całe wielkie aglomeracje miejskie? Imperator dzwonił, chce swój Orbital Strike z powrotem. Albo przyśle Pillar Menów.
    Ostatnią większą wadą Revelations jest system uników. Jest kompletnie niewygodny i ciężko go używać. To coś jak Stinger w DmC, niby jest i czasami nawet się udaje go wykonać, ale przez 99% gry nie jest nawet potrzebny. Jedyny moment, kiedy się przydaje, to ostatni boss. I nawet wtedy można spokojnie pokonać go bez wykorzystania uniku, także nie jest to specjalnie wielka wada.



    Cycki McGee w swoim naturalnym habitacie.

    Mając to wszystko na uwadze, Revelations wciąż jest bardzo dobrą grą. Głównie przez to, że około 75% gry toczy się na opuszczonym statku po środku niczego, po którym włóczą się tylko zombie. Lokacja jest bardzo klimatyczna i najbliższa RE4 ze wszystkiego, co do tej pory widziałem. Jest to też pierwszy, z tego co wiem, RE z możliwością jednoczesnego poruszania się i celowania. Opcja, która powinna była pojawić się już w RE4, a na pewno w RE5 (biorąc pod uwagę wydane w tym samym czasie Dead Space). Jednocześnie nie jest to tępo nastawiony na akcję Resident of War, jak RE6. Gra jest dobrze skonstruowana i zrealizowana, więc można z nią spędzić bardzo miłe 8-9 godzin. To po prostu dobrze zrobiony Resident Evil.

    Następny w kolejce jest Resident Evil 5,z którym mam pewien problem. Jest to generalnie dobra gra, takie DMC4 tej serii, która jednak ma kilka problemów i to one od niej odrzucają. Przede wszystkim powinienem podziękować Ylthin za nie zamykanie się o D.C. Douglasie dubbingującym Weskera, co w jakiś dziwny pokrętny sposób nakłoniło mnie do dania RE5 drugiej szansy. Pierwsza skończyła się moim rage quitem przed końcem pierwszej misji. Zachciało mi się na klawiaturze grać...
    Pierwszym problemem jest wbudowany co-op, konkretniej Sheva. Jeśli nie masz partnera/partnerki do gry, to lepiej przygotuj się na Escort Mission: The Video Game. Na szczęście w następnych częściach to naprawiono, ale w RE5 jesteśmy zmuszeni dbać o poziom zdrowia i amunicję Shevy. Co więcej, nie raz zdarzyło jej się dać zabić jakiemuś bossowi i wejść centralnie pod mój celownik. Jest ona zdecydowanie największą wadą gry. Osobiście wykorzystałem ją do noszenia rzeczy i leczenia mnie, dając jej przy tym najgorszą broń, której i tak nie używam. Jakoś dało radę.
    Innym problemem wynikającym z wprowadzenia co-opa jest brak pauzy po wejściu do ekwipunku czy czytaniu notatek. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak to utrudnia zabawę?
    Oprócz tego gra jest mocniej nastawiona na akcję niż RE4, ale dla mnie przynajmniej nie jest to wielki problem. Ta seria nigdy straszna nie była, więc równie dobrze może przestać udawać, dopóki nie przekroczy pewnej granicy, którą RE5 przekracza tak mniej więcej w przedostatnim rozdziale. Mianowicie, wprowadza wrogów z AK-47. Sterowanie kompletnie nie przystosowane do tego typu starć skutecznie sprawia, że są one upierdliwe i raczej niezbyt miłe. Pomijając fakt, że wprowadzenie wrogów z bronią palną do RE jest idiotycznym pomysłem samo w sobie.

    Tak jak mówiłem, RE5 ma swoje problemy. Jednak w gruncie rzeczy (zwłaszcza jeśli mamy kogoś do co-opa) jest całkiem niezłą grą, w którą można pograć. Przede wszystkim spodobały mi się zmiany w sterowaniu, które jest dużo wygodniejsze i bardziej responsywne niż w RE4. I co ważniejsze, mimo wszystko wciąż czuć, że to Resident Evil, w odróżnieniu od naszego następnego klienta...



    The pain!

    Ah, Resident Evil 6... Ta gra, która wyssała moją duszę mocniej niż cokolwiek od czasu DmC. Pozwólcie, że zanim zacznę się rozpisywać podsumuję RE6 kilkoma screenami:

    Czy ja muszę pisać więcej? Dodajmy do tego nie przemyślane elementy (możesz przeskakiwać przez osłony, ale tu jest to kartonowe pudło sięgające ci do kolan i blokujące drogę, idź znaleźć inną), rozwiązania (no to zgadnij, w którym momencie transformacji wróg staje się wrażliwy na ciosy?) czy skrypty (oto ta ciężarówka znikąd, która zdejmie ci pół HP), zrobienie z gry tępego TPSa, QTE godne gry Dejwida Kadże (odpalanie samochodu...) i durne decyzje. Jakie decyzje? Przykłady:
    1) Całe miasto zostało zbombardowane wirusem. W tej części są wyłącznie J'avo (nowi Ganados), tu są tylko zombie. Czemu nigdy nie wpadamy na dwóch na raz? Nie wiadomo. Czemu ten sam wirus zmienia jednych w mutanty, innych w zombie? Nie wiadomo.
    2) Więc zrobiliście z gry Gears of War, ale zostawiliście ilość amunicji z poprzednich części? Najbardziej się to odczuwa podczas kampanii Chrisa, która jest najmocniej nastawiona na akcję. W czasie kampanii Ady z kolei bywało tak, że w jednym miejscu miałem dziesiątki pełnych magazynków, by za moment liczyć każdy bełt. Podobnie jest z ziołami leczniczymi, których przez pierwsze trzy rozdziały kampanii Chrisa zdobyłem może dwa.
    Doliczmy do tego problemy co-opowe z RE5, które różnią się usunięciem "Escort Mission: The Video Game" na rzecz najbardziej nieintuicyjnego i niewygodnego menu, jakie widziałem. Na serio, spróbujcie wymienić rodzaj amunicji w trakcie walki, powodzenia.
    Jedynymi plusami RE6 są skala i czas trwania, przy czym to ostatnie to pół na pół. 20 godzin to sporo i jest to uczucie czterech gier w jednej, ale wyraźnie widać, że skończył się w pewnym momencie pomysły. Dlatego np. w każdej kampanii jest tak samo irytujący moment, pod tytułem masz nieśmiertelnego wroga i ganiaj po pomieszczeniu szukając trzech kluczy. Po czwartym razie masz lekko dość. Dodatkowo misje się niepotrzebnie dłużą i tempo gry jest nierówne, przez co całość mocno męczy.
    Cały ten system rolli i uników jest nawet niezły, ale nie pasuje do gry. W czymkolwiek innym pewnie by się sprawdził, bo to autentycznie fajna rzecz, ale nie w RE.
    Mógłbym tak wymieniać, ale punkt wyjścia jest taki, że jeśli nie jesteś zdesperowanym fanem serii, nawet nie próbuj. RE6 to katastrofa i nie ma tu nic do szukania. Po skończeniu gry jedyne co czułem, to wewnętrzna pustka. Nic więcej. Najgorsza gra z serii, w jaką grałem do tej pory i niepotrzebna próba Capcomu w podejściu do mitycznego "Call of Duty Audience".
    To tyle na razie. Teraz wybaczcie, idę się torturować w Operation Racoon CIty.
  3. zoldator
    BioShock, to cudowne dziecko poprzedniej generacji. "Najwyżej oceniany FPS w historii", "wspaniała fabuła", "genialny klimat", "świetne plazmidy" itd. Teraz zgadnijcie co? Połowę z tych rzeczy słyszałem też o Half-Life 2. Wcale mu to nie przeszkodziło w zostaniu jednym z najnudniejszych i najmniej ciekawych shooterów, w jakie grałem.

    I tym optymistycznym akcentem, który już mnie wstawił na Czarną Listę połowy czytających to, rozpocznijmy moje wywody na temat Glorious BioShock Master Race. Na początek historia - nigdy nie byłem specjalnie pozytywnie nastawiony wobec tej serii. Głównie z tego samego powodu, z którego nie jestem wielkim fanem Fallout - realia. Jest coś w okresie czasu od końca II wojny światowej do około 1980 roku, co mi mówi "Nie.". Prawda, z New Vegas spędziłem przyjemne 40 godzin, mimo że musiałem wymienić dysk twardy żeby gra w ogóle zadziałała, ale wciąż mnie to odtrąca. Co mnie więc nakłoniło do kupna tej gry?
    a) Moja była dziewczyna, która nie zamykała się o Infinite i jak bardzo się jej podoba. Z drugiej strony, powiedziała mi, że woli DmC ponad Revengeance i była fanką Roja, więc nie wiem czemu się spodziewałem, że to będzie dobry pomysł.
    b) Wydanie paczki Ultimate Rapture Edition, co uznałem za dobrą okazję do rozpoczęcia tej przygody.



    Chciałbym umieć taktować ten napis poważnie, niestety Beyond: Two Souls i jego powdrodny Fakelandistan Not-Rapture mnie tego skutecznie oduczyli.

    Żeby być kompletnie szczerym, nie jest to okropna gra, a z realiami nauczyłem się żyć, ale ma kilka rozwiązań, które mnie nie raz do białej gorączki doprowadziły. Klimat jakoś przeżyłem, wciąż nie jestem fanem, ale dałem radę. No to po kolei.
    Chciałbym móc się cieszyć tą "głęboką" fabułą, ale jest pewien problem. Mnóstwo dialogów i monologów ma miejsce podczas walk, więc nie mam czasu się nimi zajmować. Reszta ma tak małą czcionkę napisów, że nie mogę jej rozczytać. Na moim telewizorze 30 cali były one tak mikroskopijne, że musiałem wstawać i podchodzić do niego, żeby móc cokolwiek przeczytać. W ramach dodatkowego wyzwania, na ekranie nie ma zdania czy dwóch linijek tekstu, tylko cztery do pięciu, więc baw się dobrze. A jako że czas na granie miałem głównie wieczorami i musiałem przyciszyć dźwięk, żeby nie pobudzić domowników... A teraz uwaga, spoilery sprzed ponad pięciu lat.
    To co ogarnąłem z fabuły to najbardziej przeciętna rzecz, jaką mogę sobie wyobrazić. Utopijne miasto się rozpadło, ludzie zaczęli się zabijać, "ludzkość dąży do samozagłady bla bla bla", ten zły uważa się za lepszego od innych, zabija żonę temu dobremu, po zabiciu tego złego ten dobry cię zdradza. Zdarzyło mi się już podziwiać takie rzeczy przy kilku innych okazjach. Wielki Plot Twist Stulecia? Muszę przyznać, jest dobrze zrealizowany. Scena, w której się o nim dowiadujemy jest bardzo fajnie wyreżyserowana i poprowadzona. Problem w tym, że na nim gra powinna była się skończyć. Kolejne dwie godziny są przyszywane na siłę. Nie potrzebuję walki z Tyrantem z Resident Evil jako ostatnim bossem, powinnieście to byli skończyć na tym, gra by nieźle przez to zyskałą. No ale cóż... Samo zakończenie gry nie wyjaśnia nic, ot happy end i napisy końcowe. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie, mimo że Rapture powinno było zostawić trwałą bliznę na całej ich psychice, zwłaszcza na małych dziewczynkach. Ale hej, głebia fabularna! Fabuła tak głeboka, że główny bohater ma w sobie tyle osobowości, co żołnierz, którym sterujemy w pierwszym Call of Duty. Twórcy postanowili iść z prądem wszechobecnej mody na protagonistów, którzy nic nie mówią i tylko słuchają monologów wszystkich naokoło, a nikt nawet nie zwraca uwagi na fakt, że mówi do kukły. Zgadnijcie co? Half-Life to nie pomogło, nie pomoże i wam. Przynajmniej tyle dobrego zrobił Infinite, dał normalnego protagonistę. Tyle że ograniczył przy tym bronie do dwóch na raz, więc wychodzimy na zero.

    Jak już przy niepotrzebnym przedłużaniu gry jesteśmy, Tyrant nie jest jedyną rzeczą, której nie powinno tu być. Przynajmniej dwa razy w grze mamy misje na zasadzie "Idź znaleźć pięć X, trzy Y i osiem Z." i to są najgorsze jej momenty. Nudne, nieciekawe i polegają wyłącznie na backtrackingu i przedłużaniu gameplay'u. Innym problemem jest całkowicie zbędne i denerwujące escort mission przed ostatnim bossem. Nie dość, że eskortowana nas blokuje, to jeszcze wrogowie w 75% przypadków ignorują nas i obrażenia, jakie im zadajemy, koncentrując się na zabijaniu jej. Co więcej, nie jest tak, że eskortowana idzie za nami, to my idziemy za nią. A ona spokojnie, powolnym kroczkiem idzie do przodu, zatrzymuje się, podziwia krajobraz. Zignorujmy całę zagrożenie i pogapmy się na zwłoki! Na szczęście jej śmierć kończy się zmianą eskortowanej na inną, ale mimo wszystko jest to zbędne przedłużanie gry i nudny fragment.

    W dalszej kolejności mamy inne idiotyczne rozwiązania. Po pierwsze, kamery włączające alarmy. Jeśli cię wykryją, co nie jest trudne biorąc pod uwagę fakt, że rzucane przez nie światło często wtapia się w tło i można je przegapić, włączają alarm, który przez minutę napuszcza na ciebie latające, ciągle respawnujące się turrety. Wyłączenie go wymaga znalezienia terminalu i zapłacenia określonej kwoty, ponieważ to ma sens. W pewnym momencie miałem po prostu dość. Tych kamer jest za dużo, a płacenie za wyłączenie alarmu to idiotyzm, który w połączeniu z większym idiotyzmem, pod tytułem limit ilości posiadanej gotówki i faktem, że nigdy nie mamy jej specjalnie dużo, skutecznie psuje zabawę. Pominę fakt, że kamery wychwytują wyłącznie nas, co mi w bardzo niemiły sposób przypomina obłąkanych z pierwszego Assassin's Creed. Istnieje bardzo dobry powód, a w zasadzie cała ich lista, dla którego dopiero ACII mnie przekonał do serii, a jedynka jest jedną z najgorszych części. Owszem, kamery można zniszczyć, ale jak już mówiłem, często wtapiają się w tło i są ukryte za rogiem, więc baw się dobrze,
    Kolejnym problemem są plazmidy, o których to tyle się naczytałem w prasie. Jakież to one nie są wspaniałe, innowacyjne i... Ugh... Po pierwsze, BioShock nie jest pierwszym shooterem z mocami. Po drugie, wcale nie robi tego tak dobrze. Plazmidy są w większości bezużyteczne i korzystałem z nich tylko wtedy, kiedy zabrakło mi amunicji, o czym za chwilę. Nawet podpalenie, którego zastosowanie powinno być czysto ofensywne, nie zadaje bez mała żadnych obrażeń. Korzystałem z nich wyłącznie z konieczności, a nawet wtedy nie było to w żaden sposób satysfakcjonujące ani fajne. Żeby nie szukać daleko, seria The Darkness od tego samego wydawcy robi to dużo lepiej. Być może trzeba było tę część gry przekazać Digital Extremes, którzy w końcu i tak przy niej grzebali. Ich The Darkness II jest jednym z najlepszych FPS'ów ostatnich lat, a moce, z których można w nim korzystać, są dużo ciekawsze, użyteczniejsze, bardziej satysfakcjonujące i po prostu lepsze.
    Wspominałem o brakach amunicji, więc rozwinę ten wątek. To jest mój największy problem z tą grą, stoi w najdziwniejszym miejscu, jakie mogę sobie wyobrazić. Pomiędzy Serious Samem a Resident Evil. Z jednej strony mamy cokolwiek fajne bronie, z których się przyjemnie korzysta. Gra posiada weapon wheel, więc nie mamy żadnego ograniczenia w dostępie do nich. Jest też cały system upgrade'owania broni i trzy rodzaje amunicji o różnym zastosowaniu do każdej. I to jest świetne, bardzo mi się podoba. Szkoda, że gra rozdaje ilość amunicji rodem z survival horroru. Zabici wrogowie pozostawiają po 5-10 kul, kiedy w magazynku mamy miejsce na 40. Amunicja jest droga, a nasze zarobki niewielkie, więc z reguły i tak używasz tylko tego, co aktualnie masz. Przez całą grę zdarzyły mi się dwa miejsca, kiedy miałem jakąś rozsądną ilość amunicji, z czego jedno z nich to ostatni boss. Ten sam problem czyni Lords of Shadow jednym z najgorszych slasherów w historii, masz fajny system walki i podcinasz sobie skrzydła, poprzez zabranianie mi korzystania z niego. W BioShock nie jest aż tak źle, ale mimo wszystko cały fun ucieka, kiedy gra nie pozwala mi użyć swoich własnych broni.

    Z plusów, mamy tu całkiem dobrze zbalansowany poziom trudności, przez co nawet na normalu można zginąć, co jest raczej nieczęste w dzisiejszych czasach. Dobrze, że jest weapon wheel, szkoda że sama gra go nie wykorzystuje. Bronie są dobrze zaprojektowane i każda z nich jest użyteczna w innej sytuacji, a zmiana amunicji kompletnie zmienia zastosowanie. Prawda nie rozumiem, czemu amunicja penetrująca pancerz jest mniej użyteczna przeciw nieopancerzonym celom, niż standardowa, ale to akurat mankament dwóch z kilku broni. Podwodne scenerie są ładne, chociaż sama gra korzysta z Glorious Unreal Engine, więc tekstury doładowują się wszędzie, a framerate skacze jak chce. Minigierka z hakowaniem jest o dziwo nawet przyjemna i nie do końca konieczna, ze względu na występowanie automatycznych urządzeń hakujących.
    Cały czas mam wrażenie, że to mogła być dobra gra i są tu fajne rozwiązania, tylko twórcy musiali dorzucić więcej i wyszło to, co wyszło. A szkoda.
    Ode mnie Bioshock dostaje 3/6. Zmarnowany potencjał nie psuje do końca radości z gry, ale skutecznie ją zmniejsza. Jakim cudem ta gra to najwyżej oceniany shooter na PC, nie wiem. Na pewno zagram jeszcze w Bioshock 2, może dam nawet szansę Infinite, ale nie nastawiam się na wiele. Gdyby Irrational jeszcze istniało, proponowałbym zrobienie Tribes Vengeance 2, ale w związku z ich zamknięciem mam tylko nadzieję, że 2K przekaże serię do Digital Extremes, zaraz po tym jak da im zielone światło na The Darkness III.
  4. zoldator
    Tytuł: Dark Souls II
    Platformy: PC, PS3, X360
    Grane na: PC
    Gatunek: RPG
    Rok wydania: 2014

    Trochę się wstrzymywałem z napisaniem tego, głównie w celu stoczenia walki z własnymi myślami. Teraz, po przejściu Dark II na NG+ myślę, że mogę to powiedzieć - to najlepsza gra z serii Souls. *flame shield activated, deal with it*

    Jak niektórzy mogą wiedzieć lub nie, moja historia z serią Souls sięga Demon's, a PS4 kupiłem między innymi ze względu na Bloodborne. "Ale to nie jest Souls!" Tak, tak, a Black Ops to nie Call of Duty. Anyway, Dark II budzi sporo kontrowersji. Historia nie jest tak fajna, hitboxy, bossowie, zupa za słona itd. Spędziłem z tą grą więcej czasu niż z jakimkolwiek innym przedstawicielem serii i mogę z czystym sercem powiedzieć, kocham ją najbardziej. Ale od początku.
    Akcja Dark II toczy się... "kiedyś" po Dark I. Może kilkaset, może kilka tysięcy lat później, ciężko powiedzieć. Trafiamy do Drangleic, "które od Lodran różni się tym, że "dran" jest na początku", i gdzie nasz główny bohater/bohaterka przybywa w celu znalezienia lekarstwa na Klątwę. Nie, nie gania za nim nagi chłopczyk i czarnowłosa dziewczynka w białej koszuli nocnej. Chociaż w sumie pewnie jest jakiś typ przeciwnika, który to przypomina... Tak czy siak, szuka lekarstwa na nieśmiertelność, bo w tym świecie umieranie widać jest najlepszym, co cię może spotkać. Dokonujemy standardowego dla serii Souls wyboru klasy i wyglądu postaci, z czego to drugie nie ma w sumie żadnego znaczenia, bo większość czasu i tak spędzimy w na pół zgniłej formie Hollow. Klasy również są dość standardowe. Osobiście wybrałem swordsman, chociaż jeśli nie planujesz jakiegoś super PvP buildu, to możesz wciąć cokolwiek. Widziałem ludzi, którzy z clerica zrobili Gutsa w połowie gry, więc to akurat ma wpływ tylko na pierwsze kilka godzin.
    Po stworzeniu postaci, zostaniu wyśmianym przez trzy staruchy i ukończeniu tutoriala (którego nie musimy nawet zauważyć) trafiamy do Majuli, czyli głównego huba gry. Tutaj spotkamy handlarzy, kowali, zwiększymy level itd. I dopiero tu zaczyna się prawdziwa gra, mamy do wyboru cztery ścieżki, z których każda zakończona jest walką z boseem posiadającym great soul. Co jest dalej, niech każdy odkryje sam.
    Słyszałem mnóstwo tzw. shitu na fabułę Dark II, dochodzącego do poziomu "To jest fanfic!". Lubię ją, fabułę. Jasne, wybiorę Dark I w tej materii ponad II zawsze, ale nie jest zła. Brakuje jej Sif i Artoriasa oraz Solaire gubiącego składankę Van Halena należącą do Gwyna, ale to wciąż dobra historia. I też ma swoje momenty, jak na przykład The Rotten. Słyszałem kiedyś porównanie Dark II do Zeld, w których są lekkie nawiązania do innych części, ale nie tak wielkie jak w Dark II. Jest jeden problem, Dark II to sequel. I jako sequel musi nawiązywać do poprzedniczki, przy czym ma też sporo własnej historii i lore. Dość dużo, aby się utrzymać i na pewno nie być fanficiem.



    Vidya gamez are happening on the screen right now.

    Pierwszy szok naszedł mnie już na starcie. Dark I w kategorii portów jest w parze z Devil May Cry 3, Resident Evil 4 i Saints Row 2. Ta gra ledwo działała i na swój sposób stała się przez to legendą. Dark II na PC z kolei jest lepsze niż na konsole. Przynajmniej dopóki plotki o wersjach na PS4/Xbone się nie potwierdzą. 60 FPS, lepsza grafika, stabilność w działaniu. Szlag, ta gra działa na moim zasmarkanym laptopie, na którym Dark I miało z 10-15 klatek. Bez mała całe NG+ na nim skończyłem. Nie zależało to ode mnie i nadal go nienawidzę, ale to na marginesie. W kwestii portu nie ma podstaw do jakichkolwiek narzekań. Moje jedyne pytanie brzmi, czy nastała era dobrych japońskich portów? Najpierw Revengeance, teraz Dark II. Kto wie, może Tekken 7 na PC będzie pierwszym fighterem na tą platformę, który opłaca się kupić? Marzenia...
    Wizualnie gra prezentuje się bardzo ładnie. Wystarczy stanąć chwilę w Majuli i pogapić się na morze, dla czystej przyjemności. Dźwięk również jest w porządku, przy czym niewiele więcej mogę powiedzieć. Muzyka w tej serii nigdy do mnie nie trafiała, a jedyny kawałek, jaki zapadł mi w pamięć to theme Ornsteina i Smougha z Dark I, a i to średnio. Nie wiem, chyba po prostu nie ma tego ostrza. Albo Revengeance już totalnie mnie w tej kwestii zrujnowało. Ile bym dał, aby móc walczyć z Sif z "I'm my own master now" w tle...
    Chciałem też zauważyć, że gra osiąga mniej więcej stabilne 60 FPS przy maksymalnych ustawieniach graficznych na trzy- lub czteroletnim sprzęcie z GTX 275, więc ktoś nad optymalizacją trochę posiedział.



    Widoki są nie raz na serio ładne.

    Mechaniczmy są zasadniczo bardzo podobne do tych z Dark I, jednak jest i sporo nowych, czasem nawet zapożyczonych z Demon's. Mamy na przykład takie zmiany, jak:
    1) Po każdej śmierci nasz pasek zdrowia się zmniejsza, aż dochodzi do 50% wartości bazowej (75%, jeśli mamy odpowiedni pierścień). Powraca do 100% po użyciu Human Effigy (nowe Humanity).
    2) Możemy zostać zinvadowani w formie Hollow.
    3) Rolle mają dużo mniejszy invincibility frame i jest on zależny od statystyki adaptibility.
    4) Jest spory wybór itemów healujących, ale zaczynamy z jedną butelką estusa, których możemy mieć maksymalnie dwanaście.
    5) Bronie zużywają się dużo szybciej, ale dopóki całkowicie ich nie zniszczymy są naprawiane przy bonfierze.
    Różne lekkie zmiany w mechanizmach, które wprowadzają sporo nowości do rozgrywki, jednak nie zmieniją jej bazowych założeń.
    Bardzo spodobały mi się nowości w PvP. Oprócz standardowego invadowania mamy też różne covenanty, które dają inne opcje. Mamy zatem Bell Keeperów, którzy atakują każdego kto wejdzie do określonej lokacji, czy Rat Covenant, który ściąga intruzów do świata członka. Naprawdę przyjemne opcje, które dają sporo frajdy i różnorodności. Do cholery, jeden z bossów może przyzwać innych graczy w trakcie walki z nim. Wciąż problemem są lagi, ale to w dużej mierze akurat zależy od samych graczy, więc ciężko winić grę.
    Inną nowością wartą szerszej wzmianki jest to, że teraz na NG+ dodawane są nowe rzeczy. Wspomniany boss przyzywa innych graczy dopiero na NG+, spotkałem tam przynajmniej dwa zupełnie nowe rodzaje wrogów, dodatkowe spotkanie z bossem, więcej black phantomów w różnych miejscach, dodatkowe pancerze, czary i bronie. Jest to o tyle fajne, że dodaje powiew świeżości do ponownego przechodzenia gry.
    Lokacje w grze utrzymują standard serii i w wielu z nich mamy jakiś stage hazard. A to coś nas usiłuje otruć cały czas, a to jest na nas ciągle nakładana klątwa. From często "bawi się" z graczami, stosując różne rozwiązania zmuszające nas do ciągłego bycia na baczności. Kto próbował wskoczyć do studni w Majuli wie o czym mówię. Nie wspominając o tej jednej lokacji, gdzie wrogowie przypominają duchy innych graczy, jakie pojawiają nam się przez całą grę i nie można się na nich zlock-onować. Nie ma też co narzekać na różnorodność, są kryprty, zatopione miasta, opuszczone więzienia, lasy, twierdze ukryte w wulkanach itd. Drangleic z pewnością nie ustępuje Lordran pod względem kreacji świata. Ciekawostka, nie spotkałem się w Dark II z czymś takim, jak otwarta niechęć do pewnej lokacji. Mówię konkretnie o New Londo z Dark I, je... to miejsce. Jasne, mam swoje ulubione i najmniej lubiane miejsca (Iron Keep 4 lyfe! <3 ), ale do żadnego nie czuję nienawiści.
    Sławetny poziom trudności serii Souls wciąż jest obecny, a moje zdanie na jego temat się nie zmieniło. Myślisz, że ta gra jest trudna? Ninja Gaiden Sigma i Volgarr the Viking są tam, idź pograć, wróc, to wtedy pogadamy. Soulsy polegają przede wszystkim na cieprliwości, determinacji i zdrowym rozsądku. Każdego przeciwnika w grze można pokonać na każdym levelu, musisz być po prostu tak dobry. Więc git gud, scrub.
    Fajną rzeczą jest to, że po dwóch grach już czułem, że myślę inaczej. Instynkty zaczynają się dostosowywać do warunków, więc dajmy na to jakiś przedmiot widoczny w oddali mówi ci "Coś jest po drodze, potwór albo pułapka.", idziesz więc powoli, z podniesioną tarczą i czekasz, aż coś się stanie. I nieważne, czy się w ogóle stanie, zaczynasz się już dostosowywać do sytuacji, jaka cię otacza. Soulsy uczą odpowiedniego podejścia, jakie np. czuję grając w Volgarr the Viking. Znam już bez mała każdy piksel na pierwszych checkpoincie tej gry, a przy śmierci umiem się tylko śmiać. Bo wiem, że to uczciwa śmierć. Nie Lords of Shadow, Prototype czy Dante's Inferno "gracz jest 3-4 shot kill, a wrogowie mają tonę HP", tylko "gracz coś spieprzył, git gud". Po tej serii i Ninja Gaiden czuję, kiedy jakaś gra sztucznie zawyża poziom trudności. Po prostu wiesz, że coś tu jest nie tak. Z pewnością jedną z najpiękniejszych rzeczy w tych grach jest to, że wymagają, ale są przy tym uczciwe.



    "Wszystko, czego dotyka słońce jest naszym królestwem..."

    Najczęściej wymianymi wadami gry, z jakimi się spotkałem, to fabuła, bossowie i hitboxy. Fabułę już omówiłem, więc teraz bossowie. Tak, zgadzam się, że w tej grze jest za dużo Big Dude In Armor i brakuje tutaj Sif czy Artoriasa. Nawet Ancient Dragon nie jest Kalameetem. To mogło pójść lepiej. Wciąż można tu znaleźć interesujące walki, jak The Last Giant, Looking Glass Knight, Executioner's Chariot czy Demon of Song. Mimo wszystko, jest cała masa zwykłych dużych kolesi lub innych dziwactw, jak grupka nieumarłych z paskiem zdrowia, czy Sif 2.Rat. Chciałem też powiedzieć, że w odróżnieniu od niektórych doceniam powrtów Gargulców czy Ornteina, oraz towarzyszącej mu teorii, że w Dark I to nie był prawdziwy Ornstein. Ponieważ zgadnijcie co, to jest sequel do cholery.
    Jeśli chodzi zaś o hitoxy... W ciągu bez mała 80 godzin gry miałem tylko jeden problem z hitboxem, był to atak łapą Ancient Dragona. Już pokazuję o co chodzi, oto materiał (chamska autoreklama):

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Można zauważyć, że jego atak trafił mnie, mimo że stałem jakieś pięć metrów obok. I to jest jedyny moment, kiedy w tej grze spotkałem kiepski hitbox. Zabijcie mnie, nic więcej nie ma, więc z tym argumentem trudno mi się zgodzić.



    Zasada Soulsów nr. 15 - "Zasadniczo masz przej*bane, ale siedzimy w tym razem."

    W ostatecznym rozrachunku, Dark I wygrywa pod względem fabuły i różnorodności bossów, ale wszystko inne w Dark II jest po prostu lepsze. Z tą grą miałem najwięcej frajdy, przy niej spędziłem najwięcej czasu i do niej mam ochotę wracać. Z tydzień temu próbowałem odpalić Dark I i niech mnie nikt nie zrozumie źle, wciąż można grać. Problem polega na tym, że to jest powrót do DMC1 po 3 albo 4. Legendarna gra i wciąż wybrałbym ją ponad DmC zawsze, ale mimo wszystko jest toporna, ciężka i najnormalniej w świecie się zestarzała. Może kiedyś jeszcze do Dark I wrócę, ale póki co Dark II jest po prostu naturalnym rozwojem serii i ciekawszą grą. Przy okazji również najlepszą i najbogatszą w content.
    Wciąż czekam na ostatnie DLC, Crown of the Ivory King, a potem pewnie zacznę run na NG+2. Tak bardzo, jak jestem nahypowany na Bloodborne i uwielbiam wszelkie zmiany, jakie w tej grze widzę, nie lubię realiów. Przecierpiałem podobne w Van Helsingu, może i tu się uda. Stawiam jednak na to, że Dark II utrzyma mnie przy sobie dłużej. Może gdybym miał jakąkolwiek wiarę w Lords of the Fallen... A nie, przecież ta gra ma na sobie logo City Interactive.


    Ocena: 5/6

    Jedyny powód, dla którego ta gra nie będzie GOTY 2014, to Bayonetta 2. A teraz wybaczcie, ale KTOŚ, kogo nie będę wymieniał z imienia (Ylthin), kazał mi nagrać moje szenanigansy z Ancient Dragonem na NG+, albo mnie wrzuci do rzeki, czy coś. To ostatnio często pojawiająca się groźba w moim życiu, co jest w sumie dziwne, bo ja umiem pływać... Praise the sun! :3

  5. zoldator
    Nie to, że wierzę w przeznaczenie, ale jeśli istnieje to ten weekend był dla mnie jego objawieniem. I o dziwno nie okazało się ono skończoną suką. Ale od początku, jak niektórzy mogą wiedzieć lub nie, w mijający piątek miałem swoją dwudziestą pierwszą rocznicę uczestniczenia w tym smutnym cyrku, jaki mamy w zwyczaju nazywać "życiem". I, mówię to od razu, lepszych urodzin nie pamiętam. Co śmieszne, są najlepsze głównie ze względu na zbieg okoliczności. Tak więc po kolei.
    Na sam początek, shoutouts to shoutouts dla Księżniczki Ylciak, za przygarnięcie mnie i mojego smutnego tyłka na te kilka godzin w sobotę. Oprócz poznania lekkiej historii miasta, do którego jazda zajęła mi 6 godzin i to z prędkością 100+ km/h (autostrada, mogłem), przedyskutowaliśmy również kilka rzeczy. Jestem pewien, że:
    a) kawiarnia super polubiła naszą dyskusję na temat [beeep]istości Spardy z DMC1-4,
    b) bar sushi jest o wiele bogatszy w doświadczenia, po tym jak usiłowałem wyjaśnić działanie Standów King Crimson i Death 13, zaraz przed rebootowaniem Warhammera 40K,
    c) przystanek autobusowy w ogóle nie patrzył się dziwnie, kiedy omawialiśmy wszelkie idiotyzmy lore Mortal Kombat i to, czemu nie powinno się zamykać Smoka Chaosu, który chce zniszczyć świat, w jądrze planety.
    No cóż, przynajmniej groziła mi śmiercią tylko raz, co jest zatrważającym sukcesem. Zakładałem wykonanie wyroku na miejscu.
    Więc tak, zacząłem od środka, ale chciałem to zaznaczyć, więc teraz historia. Mimo, że moje właściwe urodziny to piątek, cały weekend traktuję jako jeden wielki fest. Między innymi dlatego, ze piątek spędziłem w aucie. Muszę przyznać, trasa poszła dużo lepiej, niż myślałem. Jakimś sposobem przejechałem przez Radom bez większych urazów psychofizycznych i nawet nie zgubiłem się za bardzo. Jedyne w sumie o czym warto wspomnieć to to, że współczuję każdemu, kto mieszka w Grójcu. Tak ciasnego, nie dającego się przejechać miasta nie widziałem chyba nigdy. Po Warszawie jeździło mi się lepiej, a to jest prawdziwe osiągnięcie. Takie zjawisko jak parking najwyraźniej występuje tam w mitach i podaniach ludowych, ponieważ samochody stoją na drodze, dosłownie wszędzie. Jakim cudem przez to przejechałem, nie wiem. Z ciekawości, to był mój pierwszy raz na autostradzie, cokolwiek mniej efektowne niż się spodziewałem. W sumie, nie wiem nawet czego się spodziewałem. Na dobrą sprawę to zwykła droga, możesz tylko szybciej jechać. No ale ciekawość była. Moje życie się, prawda, nie zmieniło, ale przynajmniej dojechało się szybciej.
    Po dojechaniu na miejsce z kolei ukazało mi się TO. Pierwszy znak minąłem z lekkim "Nah, niemożliwe, przywidziało mi się.", dopiero przy drugim okazało się, że jednak nie. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcie, ponieważ na chwilę umarłem i trafiłem do świata Brutal Legend.



    Wiesz, że trafiłeś w dobre miejsce, kiedy...

    Chciałem też wspomnieć o wręcz szokującej jakości hotelu. Za stosunkowo niewygórowaną cenę był naprawdę spory pokój, z darmowym WiFi, pięćdziesięcioma kanałami w TV, łazienką w pokoju i śniadaniem na zasadzie "jedz ile możesz". Nie spodziewałem się takiej jakości za te pieniądze. I na tym kończyłby się dzień pierwszy.
    Dzień drugi z kolei w połowie już opisałem. Drugą połowę z kolei stanowił event, pod tytułem koncert Sabatonu. Zanim przejdziemy do rzeczy, moja historia z zespołem. Tak, jestem jednym z tych od "40-1", zabijcie mnie za to jeśli chcecie. Tyle tylko, że w odróżnieniu od niektórych zdarzyło mi się słuchać innych piosenek niż wspomniane "40-1", "Uprising", Aces in Exile", "Inmate 4859" (jakim cudem tej piosenki nie ma wszędzie w wiadomościach, nie wiem) i "Primo Victoria" (często spotykam się z "fanami" zespołu, którzy akurat to znają, nie wiem czemu, widać każdy zespół ma swoje "Nothing Else Matters"). Przy okazji mam też całą ich dyskografię na półce i byłem w sumie na trzech koncertach, ale co ja tam wiem? Pewnie i tak zaraz jakiś tró fan mi powie, że jestem podludziem, bo Civil War nie lubię. Wokalista mnie drażni, sory, taki mamy klimat, whatevs. Wracając, Sabaton ma w moim sercu specjalne miejsce. Tak jak slashery pokroju DMC3 i Revengeance przypominają mi, czemu gram, tak Sabaton ukształtował cały mój gust muzyczny i zrobił z Małego Zolda Juniora, słuchającego rapu w gimnazjum, Dużego Zolda Seniora z pieszczochą na ramieniu. Nie zmieniło się to przez ostatnie pięć lat i w najbliższym czasie pewnie też się nie zmieni. Z tego też względu z przyjemnością wyruszyłem na trzecie spotkanie na żywo, pierwsze plenerowe i, jak się później okazało, najlepsze z nich wszystkich. A, i Riverside tam był. Przy czym nie chciało mi się iść na ich koncert, przesłuchałem kilka piosenek wcześniej i nie mógłbym być bardziej "Meh.". To samo, co powiedziałem Ylciakowi - "Jeśli to co robisz ma w nazwie "progresywne", to prawdopodobnie nie jest to nic dobrego." Tak więc ich po prostu pomijam.
    To, że chłopaki mają w zwyczaju zaczynać koncert od "Dzień dobry/Dobry wieczór *nazwa miasta*! We are Sabaton and this is Ghost Division!" poprzedzonym odtworzeniem "Final Countdown" wie każde, kto trochę głębiej wejdzie w zespół. I powiem to teraz, "Ghost Division" jest lepszą piosenką niż "40-1". To najlepszy utwór z "The Art of War" i jeden z ich najlepszych w ogóle. A kiedy znajduje się w pierwszej trójce, obok "Carolus Rex" i "To Hell and Back" to wiesz, że to jest to. gdyby koncert na tym się skończył nie narzekałbym, mówię nieironicznie. Oprócz tego oczywiście prędzej czy później musiało się pojawić "40-1" i "Uprising", ale i również "A Lifetime at War" w wersji szwedzkiej, "The Art of War", "Attero Dominatus" i trzy inne piosenki, o których chciałbym powiedzieć więcej. Oczywiście zagrali więcej, ale te na ten moment kojarzę.
    Po pierwsze, "Swedish Pagans" na prośbę publiczności, poprzedzone dialogiem brzmiącym tak:
    - Are you asking us to play "Swedish Pagans" now? What, do you think that a show like this is some kind of democracy?
    - Yes!
    - K*rwa...
    Po drugie, "Resist and Bite", przy którym wokalista, Joakim Broden, sięgnął po gitarę ze słowami "What, did you think that we were going to play "Resist and Bite" now? No, what would make you think that? We're going to play Deep Purple!", po czym nastąpiło kilka minut coverowania wszystkiego zakończone wspomnianą piosenką. W międzyczasie było również "Oh, I see you know your Metallica! Then what the f*ck are you doing on a Sabaton show?".
    Po trzecie, "Night Witches" z najnowszego albumu, poprzedzone genialnym intrem z wykorzystaniem syren alarmowych i chóru. Niesamowicie podbudowali atmosferę do tej piosenki i dało genialny efekt. Niestety, obecnie jest dostępne tylko jedno, średniej jakości nagranie:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Sam koncert z kolei zakończył się na "Metal Crue". Szczerze powiedziawszy byłem lekko rozczarowany, że nie na "Metal Medley", czyli połączeniu "Metal Machine" z "Metal Crue", ale to już wybrzydzanie. Ogólnie zagrali sporo utworów z różnych albumów, więc nie było Heroes + "40-1" i "Uprising", za co duży plus.
    Między utworami oczywiście musiało pojawić się kultowe już zerowanie browara na scenie, tym razem padło na "Łomszę Niepaszteryszowaną". Przy czym tego dnia zerowane były akurat dwie butelki, jedna w rytm coveru theme song z Mario. Oprócz tego nie mogło zabraknąć oczywiście standardowych wstawek, kiedy Joakim mówi po polsku i jego interpretacje Ahmeda Martwego Terrorysty. Tym razem jednak otrzymaliśmy bonus w postaci strip show i ostrzeżenie, że nie chcemy widzieć "family packa" i nagiego Szweda.
    Muszę również wspomnieć o organizacji, która była zadziwiająco nieokropna. Teren był dość duży, żeby nikt na siebie nie wpadał i osoby takie jak ja mogły sobie stanąć lekko z tyłu i po prostu posłuchać muzyki. Fakt, że tym razem całość nie miała miejsca w klubie pozwolił uniknąć problemu pod tytułem "Zainwestujcie w taki magiczny wynalazek zwany klimatyzacją!" i nawet wyszedłem z koncertu bez wypocenia 10 kilogramów. Nie to, że by się nie przydało.,,
    Niestety pojawiły się problemy techniczne. Nie raz miksowanie dźwięku lekko nawaliło, czasami ekrany się zawieszały i oczywiście Energa (czymkolwiek ta firma nie jest) musiała umieszczać na nich swoje logo co minutę. Fajnie, że sponsorujecie event, ale nie zmuszajcie mnie do znienawidzenia was. Walnijcie sobie logo na górze sceny i tyle, każdy zauważy.
    Mimo wszystko jednak całość była niezwykle udana i nieźle zorganizowana. Żałuję tylko, że nie było nigdzie budki z merchem, ta koszulka z "Lion from the North" wciąż za mną chodzi...
    Tak wyglądała sobota, czyli "dzień główny". Muszę jeszcze powiedzieć, Grudziądz jako miasto... Miasto jak miasto. W oczy rzuca się to, że bez mała wszystkie budynki to kamienice, przy czym 75% z nich nie widziało tynku tak od połowy zeszłego wieku. Ale poza tym to zwykłe miejsce, jakich mnóstwo. Albo po prostu ja nie umiem zwiedzać, bo nie umiem. Pojechałem tak w dwóch celach i obydwa zrealizowałem, tylko to się dla mnie liczy.
    Niedziela z kolei przebiegła podobnie do piątku. Droga powrotna zajęła mniej czasu ze względu na mniejszy ruch, znajomość trasy itp. Natomiast po powrocie do domu zrobiłem jedną, ostatnią rzecz w celu ukoronowania tego weekendu. Jedyne w moim mieście kino zdecydowało się w końcu wyemitować Guardians of the Galaxy, na jeden weekend 29-31 sierpnia. O dziwo nawet była opcja wyboru dubbingu i napisów. Jako, że nie miałem ochoty podziwiać kiepskiego aktorstwa, wybrałem to drugie. Nie będę się rozpisywał, bo żaden ze mnie recenzent filmów, ale ujmę to tak:
    a) Wciąż się biję z myślami, ale na ten moment to chyba najlepszy film, jaki Marvel zrobił kiedykolwiek.
    b) Guardians of the Galaxy to film, jakim Star Wars i Star Trek powinny być.
    c) Gatunek "dupki w kosmosie" oficjalnie stał się prawdziwy.
    d) "I am Groot." - Vin Diesel, 2014
    e) "I find you an imbecile." - Batista, 2014
    To najlepszy film, jaki widziałem od czasu Pacific Rim. Uwielbiam Godzillę, ale Guardians znajdują genialny balans między akcją i humorem oraz pokazują tę grupę w zupełnie innym świetle, niż się spodziewałem. To po prostu pięć totalnych idiotów robiących rzeczy w kosmosie. Najlepszym podsumowaniem filmu jest ostatnia walka, gdzie (bez spoilerów) jedna z postaci stosuje najbardziej scumbag tactic, jaki widziałem od dawna. Lepiej mogło być tylko wtedy, gdyby główny zły poszedł w coś w stylu "Ja nie wierzę, że ten koleś pokonuje mnie w ten sposób!". Sam fakt, że bohaterami filmu są fan popu lat 70, Nie-She-Hulk, Batista, Vin Diesel Drzewo i gadający szop z bazooką powinny powiedzieć dość dużo. Bawiłem się tu lepiej niż przy Avengers, którymkolwiek Iron Manie czy jakimkolwiek innym filmie Marvela. Jedyne, co mi przy chodzi do głowy, przy czym uśmiałem się tak mocno, to Punisher: Warzone, ale to bardziej kiczowatość filmu, niż autentyczna jakość humoru. A dialogi w Guardians to złoto. W skrócie, jeśli masz gdzieś kino, które jeszcze ma ten film w repertuarze, to idź go zobaczyć. Nie ma powodu, dla którego nie miałbyś tego zrobić. Nie umiem znaleźć w nim nic słabego. Również, Merle Dixon w nim gra.
    Chyba rozpisałem się dość mocno na ten temat. Czemu piszę o własnych urodzinach? A bo ja wiem, Jest to, że to mój blog i nikt mi nie zabroni. Dość dobry powód, nie? Anyway, nie pozostaje mi nic, jak pożegnać się tak, jak Sabaton pożegnał nas. A zatem, "Metal Crue!"

    Youtube Video -> Oryginalne wideo PS. Udało mi się zgarnąć coś jeszcze w ten weekend, co jest właśnie tym "zbiegiem okoliczności". Wciąż pracuję nad pozą, ale niech mnie, jeśli to nie jest śliczność. :3 Szkoda tylko, że cała instrukcja jest po japońsku.

  6. zoldator
    Założyłem tego bloga, nie wiedzieć po co, nie wiedzieć czemu. Uznajmy to za eksperyment społeczny. A więc przejdźmy do pierwszego wpisu.
    Fanem serii DMC jestem od czasów DMC3. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Dante na kanale Hyper w ramach programu Fresh Air zakochałem się w tej grze, właśnie z powodu głównego bohatera. Facet miał wszystko, czego potrzeba postaci. Humor, styl, wygląd. Jakiś czas potem miałem okazję przejść DMC3 Special Edition na PC, a jeszcze później DMC4 na PS3 (przegrałem w to jakieś 70 godzin przechodząc grę na wszystkich poziomach trudności oprócz Hell or Hell) oraz zagrać (ale neistety nie przejść z powodu awarii konsoli) w DMC na PS2. Z takim doświadczeniem myślę, że mogę się nazwać fanem serii. Moją ulubioną częścią (i jednym z ulubionych slasherów w ogóle) wciąż pozostaje DMC3, dlatego dość często będę te dwie gry porównywał. A zatem przejdźmy do tej abominacji z pespektywy fana serii i średniej gry z pespektywy fana slasherów, jaką jest DmC: Devil May Cry (Devil may Cry: Devil May Cry).
    "Historia hejtu"
    Mówiąc wprost, kiedy zobaczyłem pierwszy trailer DmC znienawidziłem wygląd głównego bohatera. Możecie teraz wszyscy założyć, że będę pisał "DmC jest gupie bo wsłosy Dontego" i wyjść, każdy kto ma zamiar mi gadać o tych nieszczęsnych włosach może w tej chwili pójść robić cokolwiek ma ochotę i zaoszczędzić i mnie i sobie problemów. Kto ma ochotę dowiedzieć na prawdę czemu DmC jest kiepską grą może czytać dalej. Samo DmC odrzuciło mnie od siebie przy okazji dema. W zasadzie wszelkie moje obawy co do tej gry się spełniły. Wymienię wszystkie po kolei później, moje wrażenia z pełnej gry nie różnią się w zasadzie w ogóle od tych z dema. W okolicach premiery gry dość atywnie wypowiadałem się w komentarzach pod newsami otrzymując różne odpowiedzi, często było to "Nie grałeś w pełną grę to nie wiesz co mówisz, jesteś głupi, włosy Dontego." Po przeczytaniu zapowiedzi autostwa Berlina, w której jawnie obrażał fanów serii DMC i recenzji CormaCa, którą skreśliłem z listy "Teksty warte uwage" po przeczytaniu fragmentu "Nie ma żadnej różnicy między starym i nowym Dante" pod jednym z newsów otrzymałem komentarz od samego Smugglera. W gruncie rzeczy brzmiał on "jak jesteś taki mądry to sam napisz recenzję", ujęte w ładniejsze słowa. Nie zrobiłem tego z jednej prostej przyczyny, po co mam kupować grę za ponad 100 czy 200 złotych (nie wiedziałem czy kupić ją na PC czy PS3) skoro wiem, że i tak jej nie lubię? Z ratunkiem przyszło Wiosnobranie w sklepie Muve.pl, gdzie pojawiło się DmC za 60 złotych. Nawet za tę cenę nie miałem zamiaru tej gry kupować ale po rozmowie ze znajomym postanowiłem jednak to zrobić. I oto jestem tu, po przejściu gry na poziomie trudności Nefilim (trudny) i dwóch poziomów na Son of Sparda (bardzo trudny), pisząc tę swoją recenzję. Żeby było wszystko jasne, nie mam zamiaru z nikim konkurować o napisanie lepszej recenzji, daleki jestem od tego. Chciałem się jednak podzielić swoimi wrażeniami z tej gry i to też robię. W sumie to moja pierwsza prawdziwa recenzja w życiu, więc trudno mi z kimkolwiek konkurować.
    "F*CK YOUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU!"
    Nawet nie wiem od czego zacząć. Może po kolei wypunktuję swoje problemy z tą grą.
    1) Brak lock on'a - w grze nie ma jakiegokolwiek sposobu namierzenia konkretnego przeciwnika. Chcesz wyłonić tego najgroźniejszego z tłumu? How about no? Chciałbyś złapać tego przeciwnika latającego zamiast tego stojącego na ziemi tuż pod nim? Nope. A może chciałbyś złapać przeciwnika a nie skalną półkę nad nim? Próbuj dalej. Denerwowało mnie to wielokrotnie i nie jestem w stanie zrozumieć czemu wprowadzenie prostego namierzenia jest takie trudne. W ramach rekompensaty otrzymaliśmy za to dwa przyciski (lewy i prawy bumper) robiące dokładnie ten sam, nie różniący się niczym unik. Worth it!
    2) "Kolorowi" przeciwnicy - jeden z najbardziej poronionych pomysłów jakie w życiu widziałem, idealny combo breaker. Wciskając lewy lub prawy trigger włączamy odpowiednio niebiańską lub piekielną broń. W grze występują przeciwnicy, którzy są wrażliwi tylko na jedną z tych broni (niebiescy i czerwoni, dopasować kolorystycznie). Problem polega na tym, że bez lock on'a nie da się ich wyselekcjonować. Jeszcze większy problem jest taki, że wrogowie nie tylko nie otrzymują obrażeń od innych broni, blokują ciosy i wytrącają postać z równowagi. Skutkuje to tym, że przez przypadek trafimy złego wroga i całe combo idzie do piachu. Kolejny problem to to, że bronie niebiańskie i anielskie róźnią się od siebie działaniem. Anielskie to szybkie bronie zadające mało obrażeń ale atakujące kilku przeciwników jednocześnie. Piekelne bronie są wolne, trafiają pojedynczych wrogów i zadają dużo obrażeń. Nie raz walczyłem z jednym przeciwnikiem długo tylko dlatego, że musiałem go atakować wyłącznie niebiańską bronią, której powinienem używać w zupełnie innym celu.
    3) Devil Trigger - ktokolwiek wymyślił, żeby to coś wyrzucało przeciwników w powietrze powinien zostać umówiony na randkę z Lilith, i to bynajmniej nie tą z Darksiders. Pamiętacie jak w DMC3 po włączeniu DT postać zmieniała się w demona roznoszącgo przeciwników na strzępy? W DmC Donte zmienia kolor włosów na biały i płaszcz na czerwony. Cała wielka przemiana. Tak proszę państwa wygląda najgorszy Devil Trigger w historii serii.
    4) Soundtrack - utwory do gry są autorstwa dwóch zupełnie róźnych zespołów. Osobiście czasami nazywam się metalem (ale nie jestem tró, bo słucham Sabatonu) i nie jestem fanem seksualnego molestowania kserokopiarki, co w pewnych kręgach nazywane jest muzyką. A soundtrack jest jedną z tych rzeczy, które plasują serię DMC na liście moich ulubionych gier (DMC3 OST - Beowulf Theme, polecam). Co zatem jest z nim nie tak w DmC? To, że pół soundtracku to autentycznie fajne kawałki. Są to te pojawiające się podczas zwykłych walk. Natomiast boss theme'y... wub wub wub. To kwetsia mocno subiektywna, wiem. Ale jedyny moment kiedy tego typu muzyka mi pasowała to poziom w klubie Lilith. Poza tym była ona nawet nie na miejscu. Ani nie krzyczała do mnie "Sh*t just got real son!" jak soundtrack Revengeance, ani to przyjemne do słuchania nie było.
    5) Bossowie - z nimi jest kilka problemów. Pierwszy, w całej grze jest ich 6. Dla porównania z pamięci jestem w stanie wymienić 10 bossów z DMC3. I żadna walka nie jest ani trudna ani zapadająca w pamięć. Żaden z tych bossów nie jest Cerberusem czy Senatorem Armstrongiem. Żeby było zabawniej walki są wręcz załośnie proste. W czasie całej gry od bossa zginąłem dwa razy. Najłatwiej przedstawić to na przykładzie (powinienem tu napisać spoiler, ale ktokolwiek kto zna w najmniejszym stopniu serię DMC i tak przewidywał tę walkę) porównania walki z Vergilem w DMC3 i DmC. Nie dość, że DmC wykorzystuje większość ataków z DMC3 (lekko przerobionych) to jeszcze są one wolniejsze i łatwiejsze do uniknięcia. Do tego sam Vergil jest mniej agresywny, a kiedy włączał Devil Trigger w DMC3 robiłem pod siebie. Tutaj zastanawiałem się czy on już go włączył czy go przespałem. I to przechodzi na kolejną wadę tej gry.
    6) Poziom trudności - gra jest śmiesznie prosta. Na trudnym bez mała nie da się zginąć, przeciwnicy są albo wolni, albo przewidywalni, albo obydwa. Jedyny wróg jaki stanowił dla mnie jakieś zagrożenie to Tyran. Poza nim nic nie stanowiło większego problemu.
    7) Tajne misje - te same tajne misje znane z poprzednich części. I niestety dotyka ich ten sam problem, który wymieniałem wyżej. Są proste. W DMC3 czy 4 musiałem się napracować w bez mała każdej z nich. Tutaj najdłużej zeszło mi 5 podejść. Wykonałem ich kilka, nie wszystkie. Nawet misja ze złotych drzwi (teoretycznie najtrudniejszy rodzaj) nie stanowiła problemu.
    8 ) Zbędne sekcje - przykładem jest moment, w którym musimy osłaniać Kat przed antyterrorystami. Nie robimy wtedy nic przez połowę poziomu oprócz łażenia za nią i przyciągania ścian. Po co to? Nie mam pojęcia. Podobnym momentem jest osłanianie samochodu Vergila (nawet nie chcę zaczynać na temat idiotyzmu konceptu Vergila ginącego w wypadku samochodowym i tego wielkiego V na masce i komputerze pokładowym, VERGILMOBIL!). Ani to fajne, ani emocjonujące, Te fragmenty można było spokojnie wyciąć.
    9) System oceniania - gra buduje rangi jak szalona. O ile w DMC jakimkolwiek musiałem się postarać, żeby zdobyć SSS, tak tutaj wystarczy odpowiednio mocno pieprznąć przeciwnika Arbitrem i już słyszymy "SAVAGE!". System oceniania kładzie zbyt dużą uwagę na zadane obrażenia i zbyt mała na różnorodność. Co drugą walkę kończyłem z rangą S lub wyżej.
    10) Długość gry - w każdej recenzji Metal Gear Rising: Revengeance czytam jaka ta gra jest krótka. To dziwne, że nikt nie wspomina o tym, że DmC nie jest dłuższe. Po przejściu gry z pominięciem cutscenek miałem na Steamie 6 godzin. Dołóżmy do tego tą godzinę czy dwie na cutscenki, da nam to 7-8 godzin. Po przejściu Revengeance miałem na profilu naliczone nieco ponad 7 godzin. Osobiście uznaję, że każdy kupujący tego typu grę i przechodzący ją tylko raz jest mniej więcej na poziomie ludzi kupujących Batllefield'a 3 dla singla i Skyrim dla fabuły. Mimo to warto wspomnieć o czymś takim. I niebyłoby to wadą, gdyby to było tak napakowane po brzeg akcją kilka godzin jak te spędzone z Revengeance. Niestety gra nawet nie jest blisko tego co przeżyłem z Revengeance czy DMC3.
    11) Nowy główny bohater - włosy są najmniejszym z jego problemów. Ten gnojek jest w najlepszym razie obrazą dla Dantego. Całkowicie nie zabawny, bez wyczucia stylu, za dużo mówi i tylko drażni swoimi pseudozabawnymi tekstami (i mówię tu nie tylko o sławetnej scenie z Sukkubem). W każdym calu krok wstecz w stosunku do tego co widziałem w DMC. I zgadnijcie co? Pod koniec ma białe włosy! I nic mu to nie daje... Swoją drogą twórcom polecam zagrać w serię Darksiders i poptrzeć jak powinien wyglądać Nefilim. Wyjdzie im to na zdrowie.
    12) Humor - a raczej próby bycia zabwnym. Gra owszem ma kilka fajnych scen ("Diabeł ma talent!") ale generalnie to jeden wielki festyn niskobudżetowych żartów o tle erotycznym (pistolet wisi na staniku, ha, ha, ha), obraźliwym dla fanów DMC (peruka) lub z tępymi przekleństwami (scena przed klubem). Nie zrozumcie mnie źle, lubię przekleństwa. Tylko ta gra to ani nie Wiedźmin, ani Bulletstorm. I wcale nie chce mi się tu śmiać.
    13) Nastawienie twórców - czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ja wiem, że żadna firma nie jest specjalnie przyjaźnie nastawiona do gracza, ale jawne pokazywanie środkowego palca swojemu targetowi (ekonomista ze mnie żaden, ale chyba bardziej należałoby zachęcać do kupna swojej gry niż odrzucać fanów poprzednich części) w wypowiedziach, w samej grze (scena z peruką) czy DLC (skin Dante z DMC3 - 4 euro) nie nakręci dobrej sprzedaży. I nie nakręciło. A teraz wszyscy zdziwieni czemu gra ma tak genialne oceny i wyniki sprzedaży czekające na dobicie? BO FANI I WŁOSY! Jeśli ktoś kiedykolwiek postawi to niechciane dziecko obok Okami czy Brutal Legend w dziale gier niedocenionych stracę wszelką nadzieję w ludzkość...
    "SAVAGE!"
    Skoro rozpisałem się już o wszelkich wadach tej gry warto by było wspomnieć o zaletach. Nie to, że jest ich dużo czy coś....
    1) Połowa soundtracku - wspomniana już połowa utworów, która pasuje do tego co się dzieje i w jakikolwiek sposób jest do słuchania.
    2) Wielokrotne przechodzenie - nie powinienem tego nawet uznawać jako zalety, to w serii DMC standard. Nawet za wadę można uznać brak trybu znanego z wersji PC DMC4 o nazwie Legendary Dark Knight. Co ciekawe na Son of Sparda nawet zaczynam mieć jakieś problemy z wrogami. Szkoda, że to dopiero czwarty poziom trudności w grze. Oprócz niego są znane fanom Dante Must Die, Heaven or Hell i Hell or Hell. Standard. Poza tym na poziomach są miejsca z sekretami, do których nie można dotrzeć bez mocy, którą zdobywa się na dalszym etapie gry. Zachęca to do ponownego przejścia poziomu.
    3) Komentarz przy rangach S i wyżej - a mianowicie "SAVAGE!", "SADISTIC!" i "SENSATIONAL!". To rozwiązanie autentycznie pokochałem, bardzo miło słucha się tego demonicznego głosu komentującego nasz seks. Znaczy się walkę (Two Best Friends anyone?). Niestety to wyłącznie bajer estetyczny, system oceniania wciąż pozostaje najnormalniej w świecie zepsuty.
    4) Bronie - Aquila to prawdziwe dzieło sztuki i chętnie zobaczyłbym coś podobnego w innych grach. Oprócz niej pozostałe bronie to standard (Eryx na przykłąd to kolejna wersja znanego z porpzednich części Infernusa/Beolwulfa/Gilgamesha) ale w żadnym stopniu nie są źle zrobione. Walka jest przyjemna i gdyby może nie brak lock on'a, kolorowi przeciwnicy i ogólna prostota to byłby z tego bardzo fajny slasher. Gdyby.
    5) Design otoczenia - zmieniające się na naszych oczach poziomy, pojawiające się na ścianach napisy i czytający je głos. To wszystko robi wrażenie. Wyłącznie bajer wizualny i pretekst do wprowadzenia sekcji platformowych ale wypada docenić. Przynajmniej to się Ninja Theory udało.
    Stylish Rank - D
    Ogólne wrażenia z gry trudno nazwać pozytywnymi. Gdyby nie tytuł i kilka nazw nie powiązałbym tej gry z DMC w najmniejszym stopniu. Wiem, że to reboot (całkowicie zbędny swoją drogą) ale mimo wszystko wypadałoby zostawić cokolwiek z poprzednich części i nie drażnić fanów na każdym kroku (patrz - Tomb Raider). I chociaż wiem, że mimo wszystkiego co wypisałem nadal ktoś powie "no bo włosy". Nie mogę z tym zrobić nic oprócz zacytowania pewnego znanego osobnika w masce: "You have my premission to die." Żeby być fair dam grze dwie oceny, jedną jako spadkobiercy serii DMC, jedną jako osobną grę.
    Jako DMC gra otrzymuje ocenę 1/6 (korzystam z systemu "szkolnego", tak mi wygodniej). Wszystko co kochałem w DMC zostało zabite. Główny bohater to teraz zwykły gnojek, mroczny gotycki klimat zmieniony na jakąś pokręconą wędrówkę po innych wymiarach, poziom trudności zmniejszony do bez mała zera, pojazdy NT i Capcomu po fanach serii. To wszystko nie pozwala mi dać grze wyższej oceny. Musiałem ją kupić żeby samemu się przekonać i tylko to oraz fakt, że kupiłem ją na wyprzedaży pozwala mi mieć czyste sumienie. Jeśli jesteś fanem serii to mam dla ciebie radę - zrób sobie przysługę i kup sobie zamiast tego Revengeance, Ninja Gaiden lub Bayonettę. Nawet Devil May Cry HD Collection. Na każdym z tych zakupów wyjdziesz lepiej.
    Jako osobna gra DmC otrzymuje ocenę 3/6. Nie ma tu nic rewolucyjnego, co usprawiedliwiałoby hype jaki prasa usiłuje wybudować wokół tej gry. Niektóre solidne elementy są niszczone przez głupie decyzje typu kolorowi przeciwnicy czy brak lock on'a. Walka ma potencjał ale wciąż wymaga pracy. Mimo pewnych zalet są dużo lepsze slashery na rynku, chociażby X-Men Origins: Wolverine, Darksiders czy God of War. I te gry polecam dużo bardziej niż DmC.
    Takie oto są moje wrażenia z tejże gry. Nie pozostało mi nic tylko mieć nadzieję, że po kiepskiej sprzedaży Capcom zrobi DMC5. Znając życie uznają jednak, że seria się wypaliła i trzeba ją zabić....
    Na sam koniec jeśli ktoś ma ochotę to tu jest moje przygoda z DmC na Son of Sparda -
  7. zoldator
    Pisane pod wpływem szeroko pojętej frustracji...

    "Czy słyszeliście o Strike Suit Zero?" usłyszałem podczas Super Best Friendcastu kilka miesięcy temu. Tego samego dnia, włączając Steam, widzę wielki napis "Seria Strike Suit -75%", mówię sobie "OK, zobaczmy co to." Trailery i gameplay'e wyglądają obiecująco, takie H.A.W.X. w kosmosie z opcją zmiany w mecha. I tu mnie kupili. Szybki rzut okiem na średnią ocen, nawet nieźle, 6-7/10, "A, niech będzie." pomyślałem. Strike Suit Zero, Infinite i Heroes of the Fleet dodane do koszyka, zapłacone i ściągamy.
    Pierwsza misja, tutorial. Nie mogę się zmienić w mecha jeszcze? OK, w sumie taka umiejętność może nie być dostępna od początku, rozumiem. Ciekawe, kiedy ją zdobędę? Oh, w piątej czy szóstej misji... Z trzynastu... No, OK, ale jest, nie? Ale, to tylko taki rage mode z mocnym ograniczeniem czasowym... Dosłownie kilka sekund. Fakt, zmieniasz się wtedy w Latającą Apokalipsę, ale dosłownie na mrugnięcie okiem. Więc tak działa główny "ficzer" gry, bez którego jest ona zwykłą arcadową grą o lataniu statkiem i strzelaniem do rzeczy? No cóż, oto pierwszy znak na drodze do konkluzji "Podejmowałem lepsze decyzje w życiu...".
    Ale, wstrzymajmy się z osądem do końca gry, może się jeszcze coś stanie?
    Przedostatnia misja:
    Escort mission... Jedno z najgorszych ścierw w historii. Mam chronić statki przed falami wrogów... "Uważajcie na torpedy!", krzyczy dowódca, podczas gry na ekranie (Według gry.) jest ponad 200 wrogich statków i drugie tyle przyjaznych, walczących ze sobą w pełnej krasie chaosu. I ja mam wśród tych 400 statków znaleźć osiem torped wystrzelonych z dwóch źródeł, samemu przy okazji nie dając się zabić? Zabawne, gro...
    Przy okazji muszę też chronić inny statek, atakowany jednocześnie przez cztery wrogie krążowniki, z czego dwa strzelają torpedami, a dwa mają po trzy gigantyczne działa laserowe, zadające eskortowanemu niebotyczne obrażenia? OK, jakie mam opcje? Nie mogę zniszczyć śluz torpedowych, mogę tylko zestrzelić wystrzelone już torpedy. Zakładając, że je znajdę, bo gra ich w żaden sposób nie podświetla w tej misji... Nie mogę też zniszczyć żadnego z tych statków, skuteczność moich pocisków można porównać do dziecka, usiłującego pokonać w walce na gołe pięści Undertakera. OK, spróbuję wyeliminować te działa laserowe. Na każdym ze statków jest kilkadziesiąt różnego rodzaju turretów, znalezienie tych działa zajmuje nie mało czasu. Oczywiście nie są podświetlone, a turrety w tym samym czasie strzelają do mnie, zbijając moje tarcze w ciągu sekund. Najlepsza taktyka? Pozwolić im wystrzelić i śledzić promień lasera... Ale wtedy eskortowany obrywa! "No cóż, szkoda.", mówi gra. Pamiętajmy, że w tym samym czasie cały czas mam przechwytywać torpedy.
    Czy wspomniałem już, że w ciągu całej (Trwającej plus minus pół godziny, nie licząc powtórzeń.) misji są dwa lub trzy checkpointy? Nie? To teraz wspominam.
    Ostatnia misja:
    OK, prawie koniec! Co teraz? Oh, mam limit czasu... Żadnych wrogów... mam latać wąskimi korytarzami, unikając przeszkód ze sterowaniem kompletnie do tego nie przystosowanym, gdzie każde otarcie o ścianę zbija tarcze do zera i zadaje obrażenia? Mam słuchać monologu jednej z postaci, na temat nie istniejącej bez mała fabuły tej gry, która nikogo nie obchodzi, przy czym w ciągu całej misji nie ma żadnego checkpointa, więc jeśli nie wyrobię się w czasie i nie wykażę nadludzką precyzją w manewrowaniu mam powtarzać całość od nowa? Wiesz, gro, jest taka cienka granica, pomiędzy byciem trudną grą, a denerwującą grą. Oto trudne gry: Dark Souls, Ninja Gaiden. Oto denerwujące gry: Prototype, ostatni boss z DLC do Trine 2, Lords of Shadow, przedostatnia misja Serious Sam 3, TY.
    Pierwsza misja Heroes of the Fleet:
    Początek prosty, zabić cokolwiek i czekać, aż eskortowani poumierają. Tym razem akurat, muszą.
    Druga faza. Zniszcz trzy ogromne statki, w limicie czasowym, z czego każdy ma na sobie turrety, więc tarcze padają w sekundę. OK, dwa zniszczone, został trzeci. Ponad 10 tys kilometrów, czy czegokolwiek, zanim dotrze do celu. Jakoś idzie, życie mu spada. Ledwo się trzymam, bo nie mam czasu na zabawę z turretami, więc koncentruje się na zadawaniu obrażeń. Został mu dosłownie piksel życia, 3000 do celu. Nagle, cut-scenka, "Wróg dotarł do celu, nie dałeś rady wykonać zadań misji. Proszę spróbować ponownie.".
    Nie gro, oto co zrobię. Wyłączę cię, napiszę jak bardzo denerwująca jesteś, nikomu w życiu cię nie polecę, włączę cię ponownie, dam najniższy poziom trudności i przejdę tylko po to, żeby mieć czyste sumienie. Bo ty nie jesteś trudna, jesteś denerwująca. Tyle w tej materii, dziękuję, dobranoc.
  8. zoldator
    Gry to sztuka. Jest na to wiele dowodów, z Okami, Shadow of the Colossus czy ICO na czele. W przypadku indie games słowo "sztuka" pada często i równie często ogranicza się do pikselowatej grafiki, która daje epoce SNESa tytuł "Chodzącego Graficznego Piękna". Jeśli ktoś chce znać moje zdanie, to nie jest sztuka. Ja to nazywam niski budżet/lenistwo. I wtedy napatacza się taki Dust...

    "Ashes to ashes..."
    "Okami wśród indie games", tym jest Dust. Małą gra studia Humble Hearts autorstwa Deana Dodrilla we współpracy z Microsoft Studios (Jedna z niewielu dobrych rzeczy, jakie od nich wyszły.), wydana w 2012 roku na Xbox Live, a w 2013 na Steam, tym samym stając się jedną z najlepszych gier na PC (I w ogóle.) wydanych w 2013 roku.
    Mamy tu slasher 2D z elementami platformowymi oraz RPG. Historia skupia się na postaci tytułowego Dusta, jego magicznego miecza Ahrah i towarzyszki Fidget. A historia i postacie właśnie są jedną z wielu zalet gry. Jeśli ktoś myśli, że kolorowa gierka o furry będzie dziecinną opowiastką, to może chcieć zweryfikować swoje poglądy. Kingdom Hearts kiedyś to udowodniło, Dust po prostu potwierdza tezę.
    Fabuła to dojrzała i dobrze napisana opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, poruszająca tematy chociażby rasizmu. Nie braknie momentów, w których można się pośmiać, tak samo jak scen, przy których dosłownie można płakać. Jedna, prosta scena z Dustem i Fidget rozpaczającymi nad niemożliwością uratowania kogoś wywołała u mnie więcej feelsów, niż The Walking Dead i trzy gry Kadże razem wzięte. Ten dialog:
    - But, we did everything right! Everything we were supposed to do!
    - And sometimes that's just not enough Fidget...
    Do diabła, jedyny inny tego typu przypadek w grze, jaki jestem sobie w stanie przypomnieć, miał miejsce przy okazji sceny śmierci córki Joela w The Last of Us. Miałem ochotę po prostu usiąść i dać całej "ciekłej dumie" opuścić moje oczy.
    To świetnie napisana historia, która trzyma przy grze, a pomagają jej w tym genialne postaci. Z reguły, kiedy jakaś gra/film/serial ma "tego małego zabawnego, co nic nie robi i łazi za głównym bohaterem" po góra godzinie mam ochotę wyrzucić go przez okno, polać benzyną, spalić, prochy wsadzić do tytanowego pojemnika, który następnie umieściłbym na dnie Rowu Mariańskiego lub Księżycu, tak dla pewności. Ale nie w Dust. Fidget, bo to o niej mowa, jest nie tylko naprawdę zabawna ("Czy ty przed chwilą wsadziłeś owcę do swojego ekwipunku?"), ale i bardzo przyjemna i zadziwiająco nie-denerwująca. W sumie, nie jestem w stanie przypomnieć sobie jakiejkolwiek postaci w grze, do której czułbym specjalną antypatię, a to się nawet nie udało Gurren Lagann (Rossiu, zgiń...).
    Efekt jest wspomagany przez jeden z najlepszych voice castów, jakie w życiu słyszałem. Głos każdej postaci jest świetnie dopasowany i jeszcze lepiej zagrany. Dust, mówiący na jednym z trailerów "I remember everything, and it changes nothing!", jest tego najlepszym przykładem. Moc w jego głosie, ten gniew... Kiedy dochodzimy do tego momentu w grze, to niezapomniane przeżycie.

    "Dust to dust..."
    Walka w grze nie jest skomplikowana, ale za to satysfakcjonująca. Mamy kilka podstawowych combo, magiczne moce Fidget czyt. różnego rodzaju ataki dystansowe i uniki. W grze nie ma bloku jako takiego, zamiast niego jego mocno revengeancowate parowanie. Kiedy wróg nas atakuje, wciśnięcie przycisku ataku powoduje kontrę ogłuszającą przeciwnika i bardzo silny kontratak, Nigdy nie znalazłem się w pozycji bycia znudzonym walką, co biorąc pod uwagę 25 godzin z grą składającą się głównie własnie z walk i w niewielkiej części z elementów platformowych, jest osiągnięciem. Mogło to być spowodowane niesamowitym wrażeniem potęgi Dusta. Przy każdym level up następuje wybuch energii, wywołujący błysk światła na cały ekran i ogłuszający najbliższych wrogów. Statystyki postaci można zwiększać aż do 60 poziomu i nie jest to zwiększenie o punkt czy dwa na poziom. Mówimy to o podwyższeniu o połowę, czy nawet dwukrotnym paska życia, ataku, obrony lub mocy Figet. Efekt jest dodatkowo wzmacniany przez przedmioty, które zdobywamy lub samodzielnie wytwarzamy ze schematów i surowców, pozyskiwanych z kolei z wrogów. Żebyście mieli obraz, grę zacząłem z 80 punktami zdrowia, skończyłem ją na 60 poziomie z bez mała 6000 punktów. Poczucie mocy w tej grze jest niesamowite. Nawet użycie prostego ataku Fidget powoduje słupy ognia, błyskawice, czy cholera wie co jeszcze latające po całym ekranie. Dodajmy do tego efekty otoczenia, jak np. burze, nie raz dziesiątki wrogów na ekranie i przepiękne animacje ataków Dusta i macie czystą orgię destrukcji. Nie raz miałem kłopoty z określeniem, co się właściwie dzieje na ekranie i nawet mi to nie przeszkadzało, podziwiałem widok.
    Poziom trudności jest bardzo dobrze wyważony, co się rzadko zdarza w dzisiejszych czasach. Trudny jest trudny, ale nie "sztucznie podwyższony timer na bossie" trudny. Gra oferuję też niesamowitą ilość sekretów (Wujcio Zold radzi - kucajcie.), skarbów do znalezienia, aren wyzwań, easter eggów i questów pobocznych. Przejście całości i zdobycie wszystkich achievementów zajęło mi wspomniane 25 godzin, sam główny wątek około 17 (Według Steam, według gry 13, pewnie przez powtórzenia.).



    Żeby nie było, że nie ostrzegałem...

    "...and it was in this our most desperate hour that the greatest of Elysian tales began."
    Na szczycie tego wszystkiego jest jeden z najlepszych stylów graficznych, jakie pamiętam. Świetne narysowane postaci połączone z piękną, choć momentami budżetową animacją, cieszą oko przez cały czas. Różnorodne lokacje wioski, lasy, jaskinie, lodowe krainy i wnętrza wulkanów, a sam widok Archer's Pass jest po prostu przepiękny. Tak samo z resztą design postaci, a soundtrack w niczym nie odstępuje voice actingowi. Wystarczy posłuchać.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Chciałbym móc się do czegoś przyczepić w tej grze. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to momentami przegięte etapy platformowe. Wymagają sporej precyzji, a spadek na kolce lub oberwanie soplem lodu nie służy paskowi zdrowia i to bardzo. Mając to na uwadze, Dust to wciąż genialna gra, którą jestem w stanie polecić każdemu. To jest przygoda. Ode mnie gra dostaje czyste 6/6, bo na to właśnie zasługuje. I tyle w tej materii.
    A na sam koniec, launch trailer:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Tak, w tej grze można robić powietrzne suplexy na bombowcach.
    PS. Podziękujesz mi później, Ylthin. :3
  9. zoldator
    Wyprzedaż na Steam z okazji Halloween. Tyle gier do kupienia! A co ja zrobiłem z budżetem 20 złotych? Kupiłem sobie bilet na prawdziwą przygodę życia i z pewnością jakiś rodzaj horroru. DLC do mojej ulubionej gry tego roku... Vergil's Downfall... Miejmy to już za sobą... I zanim zacznę chcę wyjaśnić jedną rzecz. Jeśli jesteś fanem DmC to możesz chcieć rozważyć opcje wyjścia z tej strony, ponieważ planuję tu pójść w pełnego Dr. Coxa. Zostaliście ostrzeżeni.



    This is gonna be an adventure alright...

    Akcja tego jakże wspaniałego dodatku toczy się po wydarzeniach z podstawowej wersji gry. Vergil po upadku swojego diabolicznego planu przejęcia władzy and światem trafia do Limbo, gdzie znajduje swoją matkę i szuka swojego revengeance na Donte. Fabuła stoi oczywiście na poziomie ustawionym przez podstawkę, czyli gdzieś pomiędzy "Zabijcie mnie proszę..." a "Zabijcie mnie błagam...". Do tego dochodzą świetne animowane cut-scenki, na widok których w ogóle nie miałem odruchów wymiotnych. Na serio, Batman TAS z początku lat 90 miał dużo bardziej złożoną i szczegółową animację. Nie wiem kto pomyślał, że to będzie fajnie wyglądało, ale wiadomość z ostatniej chwili - nie wygląda. Ale przynajmniej ich jakość już mówi, że wyruszasz na przygodę. Smutną, mroczną i okropną przygodę.



    A ja narzekałem na animację w DLC do Asura's Wrath...

    Całe DLC to 6 misji, czyli jakieś 2 godziny tops. I po raz kolejny przez cały czas towarzyszyło mi to uczucie, że twórcy przed stworzeniem tej gry wygrali żywe [beeep] z DMC3, po czym postanowili skopiować pomysły z tej gry i wszystko zrobić gorzej. Niby jest nowa grywalna postać, ale jeśli ktoś liczył na Vergila z DMC3 albo Blade Wolfa czy Jestream Sama z Revengeance to pozwólcie, że zniszczę wasze nadzieje już teraz. Granie Vergilem nie różni się niczym od grania Donte. Mamy po prostu mniej broni i inne animacje. Ale uczucie z gry jest dokładnie to samo. A nie, wybaczcie. Zapomniałem. Vergil ma jeden nowy cios, skopiowany z DMC3. Mianowicie przyzwanie wokół siebie Summoned Swords. A pamiętacie Devil Trigger Donte z podstawki? Ten najgorszy z całej serii, jesli nie najgorszy rage jaki widziałem w slasherach kiedykolwiek? Zgadnijcie jak wygląda DT Vergila. No proszę. Nikt nie wie? Pozwólcie mi więc podzielić się z wami tą wątpliwie radosną nowiną. DT Vergila to Doppelganger Style z DMC3. Wszystko.
    DLC wprowadza też dwa nowe rodzaje wrogów, z czego jeden pojawia się całe dwa razy. I o dziwo jeden z nich nawet bywa trudny. Zaskakujące prawda? Oprócz tego w tych sześciu misjach jest cały jeden boss. Który jest łatwiejsza do pokonania kopią Vergila z podstawki, będącego łatwiejszą do pokonania kopią Vergila z DMC3. A clone of a clone. Na serio, byłem lekko rozczarowany tylko jednym bossem w DLC Blade Wolf do Revengeance, ale to przynajmniej był nowy boss.
    Ale zauważyłem też coś pozytywnego o dziwo. Zrezygnowano z kolorowych przeciwników i niech będzie chwała wszelkim bogom tego świata za to. Przynajmniej jedna rzecz została zrobiona dobrze. Ale lock ona nadal nie ma...



    A oto jedyny boss w DLC. Piękny i oryginalny design.

    Od strony technicznej jest o dziwo również jeszcze gorzej niż było. Lokacje to recycling z podstawki i back tracking. Mniej więcej w 75% DLC Vergil dostaje jakiegoś trybu Super Sayiana i wygląda jeszcze gorzej niż wyglądał do tej pory. A muzyka sprawiła, że zatęskniłem za Combichrist z podstawki. Cały soundtrack brzmi, jakby twórcy chcieli zrobić coś w stylu tego z God of War, ale kilkanaście rzeczy nie wyszło po drodze. Jak większość tej gry i DLC.



    AAAAAAAAAAAAH! Super Saiyan Asura's Wrath this bitch!

    Wiecie co, jestem taki szczęśliwy, że ten koszmar jest już za mną. Po przejściu podstawki musiałem ukończyć Revenegance pięć razy i zacząć Ninja Gaiden Sigma żeby dojść do siebie. Teraz muszę poczekać trochę na Castlevania: Lords of Shadow HD Collection i może kupię Ninja Gaiden Sigma 2, bo tego mi właśnie trzeba po tej traumie. Upadek to bardzo dobra nazwa dla całości jaką jest DmC: Devil May Cry. Zróbcie sobie ludzie przysługę i poczekajcie na Revenegance na PC, proszę. Nie musicie cierpieć tak jak ja. Nie róbcie sobie tego.
  10. zoldator
    Tytuł: Strider
    Platformy: PC, PS3, PS4, X360, Xbone
    Grane na: PS4
    Gatunek: Metroidvania
    Rok wydania: 2014

    Ano, nie do końca... Strider jest dla mnie szokiem. Gdyby dwa lata temu ktoś mi powiedział, że Double Helix zrobi najlepszą grę na Xbone (pomijając, że konkurencja jest niewielka) i najlepszą, być może nawet kiedykolwiek, grę dla Capcpomu od nie-japońskiego studia, wyśmiałbym tę osobę. Uwielbiam być wyprowadzanym z takich błędów.



    Czemu, w imieniu wszystkich bogów, nie wydaliście wersji pudełkowej gry z TAKIM projektem okładki? Do jasnej cholery, Capcpom...

    Kiedy usłyszałem, że powroty serii Killer Instinct i Strider są tworzone przez DH byłem "sceptyczny", czyt. "Weźcie już zostawcie te serie w spokoju i dajcie im odejść z godnością.". Firma, której historia obejmuje takie tytuły jak Silent Hill Homecoming (Downcoming), Green Lantern: Rise of the Manhunters, czy Battleship nie miała prawa zrobić dobrej gry. A potem "row row fight the powah" się stało i KABLAMZ, zrobili dwie świetne gry. Ktoś został tam zatrudniony, ktoś wyleciał, nie mam pojęcia. Double Helix got gut and didn't die tryin'.
    Taktyka Capcpomu pod tytułem "Nie wiemy co z tym zrobić, więc dajmy to komuś!" do tej pory zaowocowała takimi hitami jak Resident Evil: Operation Raccoon City, DmC: Devil May Cry czy Remember Me aka I Fogot About This Game (suchary na temat tego tytułu piszą się same). No i Stiderem. Jakkolwiek smutne to nie jest (ja nie żartuję, smutno mi z tego powodu), Strider to najbardziej japońska rzecz, jaką Capcpom stworzył ostatnimi czasy. Słowo wstępu dla tych, którzy nie za bardzo wiedzą o co chodzi. W kwestii gier wideo i ninja jest trzech sk*rwieli, z którymi się liczysz, Raiden z Metal Gear, Ryu Hayabusa z Ninja Gaiden i Strider Hiryu z serii Strider. Serii, która pamięta czasy NESa, przeżyła nie lada wyboje (Capcpom stworzył dwie z chyba sześciu gier Strider) i umarła po Strider 2 na PSX, żeby na chwilkę ożyć w formie Hiryu jako fightera w Ultimate Marvel vs Capcom 3, a teraz powrócić w reboocie.
    Jak nad tym teraz myślę, były tylko dwie drogi do przywrócenia tej serii:
    a) zrobienie z niej Devil May Cry lub Ninja Gaiden, ale skoro Capcpom już zamordował Devil May Cry, to to raczej odpada,
    b) zrobić z tego małą indie (skoro teraz co drugi "indie" game i tak jest sponsorowany przez wielkiego wydawcę, to nie mam zamiaru już nawet próbować udawać, że indie są niezależne) 2D metroidvanię.
    I to drugie właśnie zrobili, przy okazji robiąc lepszą Castlevanie niż ostanie trzy Castlevanie. Co też jest smutne. Uhh, którykolwiek debil umieścił fall damage w MirroRs of Fate... Hej, Konami, skoro już daliście radę odratować Rising poprzez poproszenie Platinum, może teraz uratujecie Castlevanię, póki jest jeszcze co ratować, prosząc Double Helix? Względnie kolesi od Dust. Taki darmowy tip.



    Taką pozę przyjmuje Hiryu stojąc na krawędzi np. dachu. Lub rozmawiając z kimkolwiek. Lub jadąc na cybernetycznej panterze. Kocham kolesia.

    Strider to metroidvania, czyli platformer 2D połączony ze slasherem i eksploracją lokacji. I to cholernie dobra matroidvania. Gra wykorzystuje znany z serii system wspinania się po ścianach pochyłych, pionowych, a nawet suficie, przez co opcje eksploracji są naprawdę bogate. Z tego co mi wiadomo, to przy tej grze pracowali ludzie z oryginalnej drużyny tworzącej Stridery i widać, że pomagali. Poziomy są tak zaprojektowane, że wykorzystują wszystkie umiejętności Hiryu, przez co eksploracja jest autentycznie ciekawa i masz ochotę to robić. Sekrety często pochowane są pod sufitem itp., a fakt, że na samym początku gry znajdujemy drzwi i bramy, których nie możemy otworzyć bez mocy, którą często zdobywamy na sam koniec, zachęca do zwiedzania i powrotów to wcześniej odwiedzonych miejsc. Niestety gra nie posiada opcji NG+, co jest odrobinkę dziwne, ale możemy pokonać ostatniego bossa, kontynuować eksplorację, po czym walczyć z nim jeszcze raz.
    Samych mocy z kolei jest mnóstwo. Zaczynamy z prostym skokiem, zwykłym atakiem i uppercutem, a kończymy z takimi cudami jak double jump, air dash, charge strike, kunai, czterema rodzajami mieczy i trzema Optnion. Mamy też coś w rodzaju rage mode ładowanego atakami.
    Sekrety z kolei obejmują takie rzeczy jak upgrade'y zdrowia i energii wykorzystywanej do Option, concept arty, dokumenty o historii świata czy wrogach. Tych ostatnich z kolei również jest kilka rodzajów w różnych wariantach. Standardowi żołnierze wyposażeni w różne rodzaje broni palnej i tarcze, gorylopodobne czołgi czy drony, jest w czym wybierać.



    Nie ma złego boss fightu kopiującego Agni i Rudrę. Nie ma.

    Fabuła w grze... jest. Hiryu przybywa do Kazakh City, gdzie nikt nie mówi z rasistowskim, rosyjskim akcentem, po czym zabija całą armię i odchodzi w stronę zachodzącego słońca. Na serio, nie ma tu nic więcej do powiedzenia. Cała historia ma tylko jeden cel, być tłem dla tego, co robisz.
    Całość trwa plus minus 5 godzin (po takim czasie miałem ok. 50% ukończenia gry) i to jest optymalna długość dla tego rodzaju tytułu. Strider kończy się, zanim możesz się znudzić, jednocześnie dobrze wypełnia ten czas. Owszem, niektórzy bossowie się powtarzają, ale jest ich tylu i są tak różnorodności, że nie masz nic przeciwko kolejnej walce z Wiatrami (Zniszczenia), kiedy wiesz, że za plus minus 20 minut, bo tyle trwają przerwy między kolejnymi bossami, trafisz na coś nowego. A tych "nowych" trochę jest i ich designy To dosłownie "Vidya gamez are happening on the screen as we play this!". To i SplatterHouse to dwie gry, z jakimi miałem w ostatnim czasie do czynienia, które po prostu są grami. Wielki, mechaniczny smok, czy niewiele mniejszy goryl to dwa z wielu designów w tej grze. Szczytem wszystkiego jest ostatni boss, który wygląda dosłownie jak coś, czego spodziewałbym się na PSX czy PS2, a nie w dzisiejszych czasach szaro-brązowych historii z samymi odcieniami szarości i moralnymi wyborami bla bla bla cokolwiek. Strider to gra, ma być zabawą i tym właśnie jest.
    Warto też zaznaczyć, że nie jest to gra łatwa. Na normalu można zginąć bardzo często, a niektórzy bossowie wymagali ode mnie wielu podejść. DH udało się zrobić coś, co w dzisiejszych czasach umie zrobić garstka developerów, stworzyć normalny poziom trudności.



    Fun fact, to urządzenie na szyi Striderów ma za cel zbierać ich duchową energię. Hiryu jest tak silny, że ta energia "wypływa" z niego i formuje coś w rodzaju szalika. Jest tym dłuższy, im więcej upgrade'ów zbieramy.

    Graficznie tytuł prezentuje się dość nierówno. Designy są świetne, animacje płynne, a gra jest niesamowicie kolorowa. Połowa rzeczy tutaj to po prostu rendery concept artów, czyli coś, za co tak kocham Darksiders II. Sam Strider, inne postaci, lokacje, wszystko jest zaprojektowane z fantazją. Przy czym na zbliżeniach widać piksele, postaci nie poruszają ustami w trakcie cut-scenek i nie raz można trafić na jakąś teksturę, która najnormalniej w świecie jest brzydka. Słyszałem też, że port na PC nie jest genialny, ale nie mogę tego potwierdzić... Lub częściowo mogę. Kilka miesięcy temu kupiłem grę na Steam i nie mogę w nią grać, ponieważ mój GTX 275 nie obsługuje DirectX 11. Nie ma tu nic, co uzasadnia taki wymóg. Dlatego kupiłem wersję na PS4. Grałem też w demo na PS3 i nie widziałem specjalnych różnic w płynności czy wielkich zmian w grafice, ale to tylko jakieś 20 minut gry.
    Dużo lepiej sprawa wygląda z OST, które jest klimatyczne i bardzo miłe w słuchaniu. Oto próbka, utwór odtwarzany podczas walk z pomniejszymi bossami i bardziej "energicznych" momentów w grze. Podobno remiks OST ze Stridera w wersji na NESa.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo W tym miejscu warto też wspomnieć o innym miłym elemencie w grze, nawiązaniach do poprzednich Striderów. Wracają np. Solo, siostry czy piły na kółkach jeżdżące po ścianach. Jest ten kawałek z OST, czy np. "No. It is you who will always be a servant of your master." Fani powinni się z tego ucieszyć.
    Nie żałuję swojego wyboru tego tytułu jako mojej pierwszej gry na PS4. Z pewnością wrócę jeszcze do Kazakh, zwiedzę dogłębniej, znajdę więcej sekretów. Jak tylko skończę Transistor i Legend of Korra. W końcu, do premiery Beast Souls/Bloodborne nie mam za wiele do roboty. Chyba że jakimś cudem załapię się na The Evil Within.


    Ocena - 4/6

    Strider to dobra gra. W żaden sposób nie wywraca świata do góry nogami, ale też nie chce tego robić. To satysfakcjonująca przygoda na kilka godzin i najlepsze, co Capcpom zdołał wydać od czasu RE: Revelations (nie liczę Ultra Street Fighter IV, bo to w sumie update a nie pełnoprawna gra). Teraz wybaczcie mi, ale wydałem dzisiaj ostatnie oszczędności na Śmierć Rodziny, a potem pewnie Ylciak znowu będzie chciała mnie rzucić autobusem czy coś... Also, nie ma to jak zacząć NG+2 w Dark II w dniu wydania ostatniego DLC...
  11. zoldator
    Nadeszła ta część tygodnia. Po raz kolejny pora wystawić się na pożarcie, ponieważ najwyraźniej jestem idiotą. A dziś będą mogli mnie pożreć fani "twórczości" Dejwida Kadże, czyli ludzie, którzy z całkowicie nieznanych mi powodów, lubią Fahrenheit i Heavy Rain oraz czekają na Beyond. I tak już zostałem nazwany trollem za wyrażanie co najmniej uzasadnionej opinii, więc whatevs.

    Wiecie co, jestem w stanie zrozumieć czemu ludzie lubią DmC: Devil May Cry. Mimo całej swojej nienawiści do tej gry mogę nawet zrozumieć czemu komuś może się spodobać. Nie lubię Half-Life 2, Diablo 2, World of Warcraft i Doty 2. Jednak wiem czemu ludzie grają w te gry. Za to żadna najmniejsza część mnie nie jest w stanie zrozumieć czemu Fahrenheit i Heavy Rain uchodzą za dobre gry. Próbowałem to zrobić oglądając let's playe z obydwu, samemu przechodząc Heavy Rain i patrząc jak to robi ktoś inny. Nie jestem w stanie. Tak samo jak nie rozumiem czemu pan Dejwid Kadże (niektórym znany jako David Cage) jest wciąż dopuszczony do robienia gier. Czemu Sony reklamuje jego gry jako największe exclusive'y? Czemu?
    Nawet nie chodzi o to, że jego gry to QTE: The Video Game. Taki typ gry, nie przeszkadza mi to. Ale jeśli decydujesz się na zrobienie gry z bez mała żadnymi mechanizmami gameplay'owymi ZRÓB TO DOBRZE. Asura's Wrath zrobiło to dobrze, walki były epickie, świetnie symulowało anime. Gameplay'u tam bez mała nie było ale przynajmniej spełniało swoją rolę anime do obejrzenia. Dlatego było przyjemną grą. Natomiast jeśli chcesz stworzyć interaktywny dramat powinieneś raczej zainwestować w postaci i scenariusz. Czyli to czego w żadnej grze Kadże nie ma. Nie wierzę ile dziur fabularnych jest w tych grach. DmC: Devil May Cry miało ich mnóstwo. Ale tam przynajmniej fabuła była drugoplanowa. Tutaj jest wyłącznie fabuła i wciąż nie jest ona dobra. Chcecie przykładów? Ok.
    SPOILER ALERT
    Czemu Lucas dostaje dzikie matrixowe kung fu telekinetyczne supermoce Goku? Czemu po tym jak rozwalił cały oddział policji swoimi supermocami komendant nadal nie uwierzył, że on je ma? Czemu ten dziwny koleś w kapturze mając takie same supermoce nie zabił Lucasa zanim on sam je zdobył i zamiast tego próbował go wrobić w samobójstwo? Koleś mógł go rozerwać na strzępy patrząc na niego. Czemu wszystkie rzeczy w pokoju Lucasa atakowały go oddzielnie? podziałałoby jakby zrobiły to jednocześnie. Czemu planeta zamarzła? Jakim cudem Carla zaszła w ciążę z Lucasem na następny dzień po seksie i wiedziała to już? Czemu w ogóle się z nim przespała? Czemu kosmici, Majowie, zmartwychwstania i kung fu walki ze śmigłowcami?
    Jakim cudem Jason zginął w tamtym wypadku?* Skąd figurki origami w rękach Ethana?** Czemu nikt nie zauważył, że nieczynna elektrownia zużywa gigawaty prądu? Czemu w ogóle Ethan ma wizje, w których zabija dzieci?**
    *Samochód jechał z 20 km/h, a Ethan zasłonił jeszcze Jasona swoim ciałem. Co? Jak upadli na ziemię to trzymał go za mocno i udusił przez przypadek?
    **Fan fact, w początkowych założeniach podczas wypadku wytworzyła się psychiczna więź między Ethanem a zabójcą. Później pomysł usunięto ale zapomniano usunąć wizje i figurki origami. Ponieważ failure of a game designer.
    SPOILER ALERT OVER
    Więc tak, scenariusze obydwu gier leżą jak klony Ripley w Alienie 4 (też francuskiego reżysera swoją drogą) i czekają na spalenie miotaczem płomieni. Bo to dokładnie powinni byli z nimi zrobić. Im dłużej oglądałem Fahrenheit tym bardziej dochodziłem do wniosku, że Kadże naoglądał się Matrixa i nasłuchał o końcu świata w 2012, poszedł do wytwórni filmowej i powiedział "Hej, chcę zrobić Matrix 4 tylko z Majami i Paranormal Activity." a oni byli na tyle trzeźwi, żeby powiedzieć "Czy ty się człowieku słyszysz? Wyjdź i zamknij za sobą okno." na co on odpowiedział "Zrobię swój własny Matrix. Z blackjackiem i prostytutkami."
    I nie tylko scenariusz niszczy te gry. Robią to też postaci. Nie mógłbym dbać mniej o tak bezpłciowe kupy pikseli jak Jason czy indie dziecko. Widząc finał prologu The Last of Us chciało mi się płakać. To było wzruszające. Widząc Heavy Rain i Fahrenheit miałem ochotę śmiać się i poderżnąć swoje gardło w tym samym momencie. A "wątek romantyczny" w Fahrenheit? Nie każcie mi nawet zaczynać. Proszę. Jeszcze raz, jeśli decydujesz się zrobić interaktywny dramat to zainwestuj w scenariusz i postaci. Gameplay'u i tak nie masz więc zrób to. You had one job Dejwid Kadże. I tą pracą nie było bycie failure of a game director. Deadly Premonition ma więcej sensu niż te dwie gry. I przynajmniej nie wciskało "dramatyzmu" na siłę i wątku miłosnego o subtelności godnej Mortal Kombat.
    Ja na prawdę nie rozumiem czemu ktoś w ogóle może twierdzić, że te gry mają dobrą fabułę. Nie wiem czemu Sony używa Kadże jako karty atutowej. Nie umiem tego zrobić. Bo jeśli najbardziej godnym zapamiętania momentem w twojej grze jest gonienie po galerii handlowej za balonem i darcie się "JASON!" to robisz to źle.
    A jeśli ktoś chce oto moim zdaniem "najlepsza" część Fahrenheit -
  12. zoldator
    Wiecie co? Jeśli istnieje jakieś życie pozagrobowe to chcę żeby moje wyglądało tak jak w Brutal Legend. Chcę, żeby zaraz po mojej śmierci pojawiła się wielka płonąca stalowa bestia i żebym obudził się w krainie wielkich pomników gitar, klifów złożonych z głośników i wzmacniaczy oraz gdzie granie na basie leczy wszelkie rany i choroby. Tego właśnie chcę.

    Welcome to the age of metal!
    Brutal Legend jest grą studia Double Fine wydaną w 2009 roku na PS3 i Xboxa 360. Tak się też składa, że jest jedną z moich ulubionych gier tej generacji konsol, jeśli nie w ogóle. Na samym PS3 ukończyłem ją ze trzy razy. A teraz w ramach akcji Humble Indie Bundle miałem okazję ukończyć ją po raz czwarty, tym razem wydaną w tym roku wersję na PC. I nie żałuję żadnej ze spędzonych z tą grą kolejnych 13 godzin.
    Fabuła koncentruje się wokół postaci Eddiego Riggsa. Jest on roadiem, czyli kolesiem odpowiedzialnym za budowanie scen, naprawy sprzętu i tego typu rzeczy. Na samym początku gry ginie na scenie, po czym zostaje przeniesiony do innego świata, gdzie pomaga ludziom wyzwolić się spod władzy demonów. Po uprzednim zniszczeniu świątyni i przejażdżce robotem napędzanym modlitwami do szatana. Nie chcę za głęboko wchodzić w fabułę, ponieważ jest ona jedną z największych zalet gry. Jasne, że nie jest to żaden Wiedźmin ale cała historia świata (polecam odnaleźć wszystkie 13 fragmentów mitologii w świecie gry, warto) tworzy genialny klimat, który trzyma przy grze. Jeśli ktoś oczywiście lubi metal. Oprócz genialnej historii i świata w grze jest mnóstwo wcale nie gorszego humoru. Zarówno główny bohater jak i inne postaci często rzucają jakimś humorystycznym tekstem. I jest to bardzo przyjemny humor.

    "We have enough stuff here to put out possibly the best rock show ever."
    Gameplay w grze to połączenie wielu gatunków. "Normalnie" gra jest slasherem. Naszą jedyna bronią jest topór, a ilość combosów nie powala. Możemy dokupić za to różne ulepszenia do broni, typu błyskawice raniące kilku wrogów, life steal zwracający nam część zadanych ran jako HP itp.
    Funkcję broni dystansowej pełni gitara Eddiego. Jej główną funkcją jest rażenie wrogów piorunami i odpychanie ich falą uderzeniową. Poza tym możemy do niej zdobyć solówki (w misjach, porozrzucane po świecie gry itp.). Kiedy chcemy jednej użyć wchodzimy w tryb minigry muzycznej typu Guitar Hero z wykorzystaniem przycisków X, A i Y na padzie od Xboxa. Musimy je po prostu wcisnąć w odpowiednim momencie. Efekty solówek są różne, wzmocnienie ataków towarzyszy, zabicie kilku najbliższych wrogów, przyzwanie zwierząt do pomocy itp.
    Kolejnym elementem gry są wyścigi. I nie tylko. W grze mamy jeden pojazd, który Eddie sam składa. Możemy go później ulepszyć i wyposażyć w kilka niezbędnych rzeczy. Takich jak na przykład wielka demoniczna szczęka do taranowania wrogów, wyrzutnia rakiet bądź błyskawic, miny itd. Auta używamy głównie do poruszania się po świecie, czasami w misjach pobocznych i głównych.
    Ostatnim gatunkiem w grze jest RTS. Wiele misji w grze oraz cały multiplayer opiera się na bitwach. Naszą bazą jest scena, walutą fani, a kopalniami budki z gadżetami naszego zespołu. W głównej grze gramy tylko jedną frakcją, ale w multi jest też kilka innych. I każda ma inne jednostki. Dodatkowo z każdą jednostką możemy wejść w interakcję i użyć specjalnego ataku. Możemy im też wydawać proste polecenia typu za mną, idź tam, zabij to. Bitwa kończy się gdy zniszczymy scenę wroga lub stracimy własną.

    "I'll be back covered in Metal Gods love."
    Oprócz zadań fabularnych w grze mamy całkowicie otwarty i genialnie skonstruowany świat. Obok lasu, w którym drzewa zamiast gałęzi mają rury wydechowe mamy wspomniany już wielki pomnik gitary czy gniazdo metalowych pająków, które zamiast pajęczyny tworzą struny do gitar. Oczywiście nie są jedynymi zwierzętami w grze. W zasadzie jedyne "normalne" zwierze jakie spotkałem to mewy. Oprócz nich mamy dziki, które zamiast nóg mają koła motocyklowe. Lub strzelające laserami pantery. Są też raptorowe jelenie i jeżozwierze ze stalowymi kolcami. W całym świecie są też poukrywane różnego rodzaju relikty. Każdy aktywuje się za pomocą określonej czynności z użyciem gitary. Niektóre dają dostęp do nowych piosenek, inne ulepszeń postaci czy sklepu, gdzie możemy kupić nowy sprzęt. Jest też cała tona misji pobocznych. Mamy więc wyścigi, polowanie na określony gatunek zwierzęcia, obsługę wieżyczki itd. Nagrodą za misje jest z reguły fire tribute, czyli waluta, za którą kupujemy rzeczy we wspomnianym sklepie.

    "- And you are...?
    - Oh, I'm nobody. Just the Guardian of Metal."
    Oczywiście nie można nie wspomnieć o soundtracku w Brutal Legend. Black Sabbath, In Flames, Dark Tranquility, Motorhead, Children of Bodom, Judas Priest to tylko kilka zespołów, których utwory zostały użyte w tej grze. A tych utworów jest w niej ponad 100. Oprócz nich mamy też soundtrack skomponowany na potrzeby gry, bardzo dobry i klimatyczny. Przy czym większość czasu i tak słucha się licencjonowanych utworów.
    Genialny jest również voice acting. I nie tylko on. Twórcy nie tylko poprosili o użyczenie głosu takich sław jak Jack Black czy Ozzy Osbourne, użyli również wizerunku. Dlatego też sprzedawca w sklepie, Guardian of Metal, nie tylko mówi głosem Księcia Ciemności, również wygląda jak on. Znanych nazwisk w grze nie brakuje, wiec jeśli ktoś słucha takiej muzyki z pewnością to doceni. Im dłużej gram w tę grę tym bardziej mam wrażenie, że połowa budżetu poszła w VO i soundtrack.
    Ze strony technicznej konwersja na PC jest w porządku. Zdarzają się doczytywania tekstur, ale je akurat pamiętam z wersji na PS3. I tak wydaje mi się, że jest ich mniej. jedyną zauważalną wadą jest to, że czasami znikały mi części interfejsu, co nie miało miejsca na konsoli. Nic strasznie niszczącego rozgrywkę, interfejsu w grze i tak bez mała nie ma. Ale mimo wszystko problem jest. W przypadku wersji PC twórcy dodali też kilka nowych bajerów, np. nowe bronie do auta, skiny dla topora, gitary czy Eddiego oraz loga do umieszczenia na kurtce. Bajery w większości wizualne, ale nieobecne na konsoli. W oczy rzuca się też specyficzny, przerysowany i bez mała kreskówkowy styl graficzny gry. Jest bardzo przyjemny dla oka i w żadnym stopniu nie przeszkadza.

    Jak podsumować Brutal Legend? Ujmę to tak. Jeśli lubisz metal to to jest twój ulubiony gatunek muzyczny zmieniony w grę komputerową. I to nie ważne czy lubisz power metal, death metal czy ultra brutal black satan cokolwiek metal. Osobiście jestem bardziej fanem metalcore'u a i tak pokochałem grę i cały soundtrack. Jeśli z kolei nie lubisz metalu to możesz dać grze szansę choćby ze względu na unikatowy gameplay czy humor. Na serio, ta gra jeszcze przez kilka najbliższych dni będzie kosztowała 4 złote w ramach akcji Humble Bundle. Nie kupisz jej? Na serio?
    Moja ocena dla Brutal Legend to 6/6 (/6). Po skończeniu tej gry 4 razy wcale nie mam dość. To jeden z tych tytułów, o którym będę opowiadał dzieciom i samemu wspominał go latami. Mam tylko nadzieję, że w końcu ktoś kiedyś wpadnie na szalony i skazany na finansową porażkę pomysł na kontynuację.
    Zanim ktoś zapyta czemu znowu jest system szkolny, słuchając podcastu Two Best Friends usłyszałem ich wypowiedź na temat recenzji i mieli rację. Konkretnie to mieli rację co do tego, że skala 1-10 jest bezużyteczna, bo i tak nie używasz połowy z niej. Myślę, że 2-6 powinno się lepiej sprawdzić.
  13. zoldator
    *zdjęcie psa* Dwa wpisy jednego dnia! Wow! Tak ostro!
    Więc znajoma powiedziała mi, żebym zaczął rysować...
    Moja reakcja wyglądała mniej więcej "To jest najgorszy możliwy pomysł, zróbmy to!" Więc zamiast grać w Max Payne 3 cały wieczór robię to. W połowie się zorientowałem, że nie mam kredek. I nie mogę podłączyć skanera. PROFESZJONALIZM!
    Nie wiem po co to wrzucam ale to w końcu mój blog chyba. A mina tego kuca oddaje idealnie moje uczucia co do tego... Thorze Wszechpotężny ja nie pamiętam kiedy ja ołówek w rekach miałem. Pierwsza rzecz, jaką narysowałem od gimnazjum wczesnego... No cóż, po ostatnim wpisie o Batmanie i tak mnie dość dużo ludzi nienawidzi więc whatevs.
    Ciekawostka - to śmieszne uczucie patrzeć na ten "rysunek" słuchając tego:


  14. zoldator
    Zacznijmy od tego, że czytając recenzję Andziora, będąc szczerym, zrobiło mi się smutno. Dlaczego dokładnie postaram się powiedzieć w dalszej części tej "recenzji", ale to ona jest dla mnie głównym motywatorem do napisania jej. Na samą grę czekałem od czasu pierwszego trailera. Samego Deadpool'a znam z animacji Hulk vs Wolverine, później miałem przyjemność spotkać go w Ultimate Marvel vs Capcom 3 i przeczytać komiks Deadpool Kills Marvel Universe. Oprócz tego widziałem również jego dość krótki występ w Spider-Man: Shattered Dimmensions oraz X-Men Origins: Wolverine (o ile Barakapool'a można w ogóle liczyć...). Kiedy tylko zobaczyłem go pierwszy raz zakochałem się z miejsca. W zasadzie nieśmiertelny najemnik słyszący głosy w głowie i zdający sobie doskonale sprawę z tego, że jest postacią w grze/komiksie ("Healthbar to the face!"). Dodajmy do tego niesamowity talent voice actingowy Nolana Northa (dubbingującego Deadpool'a w większości wypadków) i tona śmiechu gwarantowana. Nie uznaję się za wielkiego znawcę komiksów, ale swoje na temat tej postaci wiem. Przejdźmy więc do rzeczy.
    "Hey Player! Just go with it! We're about to change your f*cking life."
    Za grę odpowiada High Moon Studios odpowiedzialne za Tranformers: Wojna o Cybertron i Upadek Cybertronu, co jest bardzo dobrą rekomendacją. Jedyny minus to Activision, ale niestety to właśnie oni wydają większość gier Marvela od dawna (są wyjątki, jak The Punisher od THQ). Można więc założyć, że gra miała marny budżet jako że brak Call of Duty w tytule. Sama gra jest slasherem z elementami TPS'a i parodii skradanki. Czemu parodii? W określonych miejscach możemy zajść przeciwników od tyłu i wybrać jedną z dwóch opcji. Pierwsza to stealth kill. Cichy, więc możemy skradać się dalej. Druga to finisher, np. łapiemy kogoś i magazynek z SMG w okolice nerki. Niezbyt dyskretne i przyciąga uwagę reszty. Kiedy to piszę jestem na przedostatnim poziomie w grze i do tej pory tylko raz musiałem się skradać. Oprócz tego był to tylko taki bajer. Ciekawą rzeczą jest też to, że to co Deadpool robi ciężko nazwać skradaniem. On po prostu chodzi na palcach i co chwilę odwraca się do gracza z palcem przy ustach.
    Jako slasher gra wykorzystuje prosty system. Szybki atak, mocny atak, kontra/teleport, żadnej rewolucji. Pod kółkiem na PS3 mamy teleport pełniący rolę uniku (nie ma opcji blokowania ciosów). Możemy się teleportować kilka razy, w zależności od wykupionego upgrade'u. Z kolei kiedy ktoś nas zaatakuje pod tym samym przyciskiem mamy kontrę, która pozwala uniknąć ciosu i przy okazji zadać trochę obrażeń wrogom. Działa na większość ataków wręcz, oprócz większych przeciwników. Niestety czasami są sytuacji, w których trzeba się teleportować, ale zamiast tego wykonujemy kontrę na atakującym nas przeciwniku i to się z reguły źle kończy. Mamy też kilka broni - miecze, młoty i sai. Jak łatwo się domyślić są to odpowiednio broń średnia, wolna i szybka. Do każdej combosy i ataki specjalne ładowane poprzez zadawanie obrażeń. System walki jest prosty, ale spełnia swoją rolę i będąc szczerym nie czułem się znudzony walką przez chwilę.
    W kwestii TPS'a gra jest równie klasyczna. Mamy do wyboru pistolety, SMG, shotguny i pulse rifle. Jedyna broń, która może wymagać wyjaśnień to pulse rifle, celna i zadaje ogromne obrażenia ale dość wolna. Amunicję zdobywa się zbierając ikony na mapie lub z zabitych wrogów, z reguły nie brakowało mi jej w żadnej sytuacji w grze. Z jednym wyjątkiem, ale o tym później. Oprócz tego granaty wbuchające, ogłuszające, miny zbliżeniowe i uwaga... pułapki na niedźwiedzie. W grze nie ma niedźwiedzi... W każdym razie w tej materii gra po raz kolejny rewolucji nie wprowadza. Jedyne o czym warto wspomnieć to lock on. Otóż tutorial o nim pojawia się niesamowicie późno, po kilku poziomach. Nie jestem w stanie tego zrozumieć, ponieważ wrogowie są niesamowicie mobilni, a strzelanie na padzie w żadnej grze nie jest zbyt wygodne. Jeśli ktoś ma problemy, a tutoriala o lock on'ie jeszcze nie miał, to używa się go poprzez nakierowanie celownika w okolice wroga i przyciśnięcie R1 na PS3, przy czym nie wolno wtedy ruszać prawą gałką. No cóż, przynajmniej ta gra ma lock on'a. W odróżnieniu od pewnej innej...
    Do każdej broni są upgrade'y zdobywane drogą kupna za punkty zdobyte w czasie gry. System upgrade'u jest prosty. Zwiększamy życie, obrażenia, ilość amunicji, itp. Klasyka. Ale jest coś jeszcze. Ponieważ w CDA każda gra o superbohaterze (którym Deadpool NIE JEST) musi być porównywana do Batman: Arkham Asylum/City pozwolę sobie na wykorzystanie teraz tej techniki jako przykładu, chociaż to akurat dotyczy też innych gier. Upgrade'y coś dają. W Arkham City, w które grałem jakiś miesiąc temu (swoją drogą średnia i overhypowana gra jak dla mnie), upgrade'y straciły sens jak tylko skończyłem kupować te zwiększające pasek życia oraz odporność na termowizję. Dalej kupowałem cokolwiek, ponieważ nie dawały mi one w zasadzie nic. Nieważne jaki combos kupiłem, i tak cała walka wyglądała mniej więcej tak: atak-atak-atak-kontra-atak-atak-atak. Czasami ogłuszenie jeśli wróg tego wymagał. W Deadpool'u upgrade'y coś dają. Kiedy kupiłem SMG ta broń była dobra. Kiedy skończyłem ją ulepszać miałem w rękach wunderwaffe. Podobnie wszelkie ulepszenia z działu "player upgrade", kiedy kupisz szybsze zapełnianie paska specjalnego ataku widać różnicę. Kupowanie ulepszeń jest satysfakcjonujące i ma sens.
    "This is what awesome looks like."
    Jak już wspominałem postać Deadpool'a jest dość ciekawa. I jest zdecydowanie największą zaletą gry. Nie skłamię, jeśli powiem że to moja ulubiona postać Marvela. Dobrze więc widzieć, że High Moon nie zrobiło z nim czegoś w stylu tego co widziałem w filmie X-Men Origins: Wolverine (proszę, niech zapomnę...). Pozwólcie, że opiszę go na podstawie pierwszej sekwencji w grze w jego własnym mieszkaniu. Zaczynamy od wysłuchiwania wiadomości na sekretarce, wśród których znajduje się nagranie prezesa High Moon, w którym wyraża wyraźną dezaprobatę dla pomysłu Deadpool'a na grę o nim. Po usłyszeniu tego konsultuje on sytuację ze swoimi głosami w głowie i... wysadza siedzibę High Moon. Zaraz potem otrzymujemy kolejny telefon z wiadomością, że gra jednak powstaje. Z innych ciekawostek mamy też opcję wykonania telefonu do Nolana North'a i porozmawiania o vocie actingu ("F*ck you Nolan!"). Takich sytuacji jest w grze mnóstwo, czwarta ściana w zasadzie nie istnieje. Platynowe trofeum w grze nazywa się "Ok, teraz możesz sprzedać grę". Jeśli ktoś lubi taki humor to to jest gra dla niego. Osobiście nie uśmiałem się tak przy grze od tak dawna, że nawet nie pamiętam czy kiedykolwiek tyle się śmiałem grając. Mamy też różne nawiązania, m. in. do innych postaci Marvela, Teenage Mutant Ninja Turtles czy Transformers. Jedna z sekwencji w grze polega na strzelaniu z działka na skaczącym co chwilę bucie Sentinela. Dziewczyna Deadpool'a to Śmierć. Dosłownie, Ponury Żniwiarz. Mógłbym wymieniać w nieskończoność. High Moon jak dla mnie powinno dostać awans, najlepiej w postaci lepszego wydawcy, za oddanie wszystkiego czym jest Deadpool. To co czyni go tak popularnym i lubianym jest tutaj, wszystko. W grze mamy też oczywiście inne postaci, jak Wolverine (bitch slap...), Cable czy Rogue (ta sekwencja z Rogue... kiedy ją zobaczycie będziecie wiedzieli o co chodzi). Pełnią one jednak rolę postaci drugoplanowych, a ich obecność w grze jest... niewyjaśniona. Deadpool, jako że to gra o nim i patrzymy na nią z jego perspektywy, za każdym razem kiedy ktoś próbuje mu wytłumaczyć fabułę gry robi jedną z dwóch rzeczy:
    a) zasypia,
    b) gapi się jej na cycki (jeśli tłumaczy ją kobieta).
    Zabieg może się nie podobać, fabuły przez to w zasadzie nie ma. Ale kiedy nad tym pomyślisz to to właśnie zrobiłby Deadpool, więc tak zwane deal with it. Tylko jeden z jego głosów w głowie wspomina o tym, że może powinni byli przeczytać ten scenariusz. Humor i postać Deadpool'a to zdecydowanie największe zalety gry.
    "Well, there goes our budget."
    Od strony technicznej jest solidnie, ale po raz kolejny bez rewolucji. Po prostu dobrze. Graficznie gra nie powala, ale nie odrzuca. Jedyne o czym warto wiedzieć, to że gra działa na Unreal Engine. Oznacza to tyle, że doczytywania tekstur są wszędzie. Ale to już wina engine'u, bo każda gra na UE tak ma. Animacje chodu Deadpool'a również wyglądają momentami dziwnie, jakby się ślizgał po ziemi.
    Dźwiękowo jest nieco mniej ciekawie. Muzyka nie przeszkadza ale i nie powala. Nie zapada w pamięć, po prostu jest. Dźwięki broni itp. również w żaden sposób nie powalają. Za to voice acting... Nolan North jako Deadpool. Tyle. Znany wam być może jako Nathan Drake z Uncharted lub Desmond Miles z Assassin's Creed pan jest dla tej postaci tym, czym Kevin Conroy dla Batmana. Inni mogą go dubbingować i mogą być dobrzy, ale zawsze będą porównywani do niego. Oprócz tego inne postaci są dubbingowane dobrze, ale pojawiają się na tyle mało, że nie mają dużego pola do popisu. Chwalić Wielkiego Latającego Potwora Spaghetti za to, że LEM (polski wydawca gier Activision) nie wpadł na "geniaaaaaaaaaalny" pomysł polskiego dubbingu do tej gry. Ciągle mam koszmary po Wojnie o Cybertron i Ultimate Spider-Man...
    Jeśli chodzi o poziom trudności to osobiście gram w grę na hardzie i ginę często, przy czym tylko w jednym miejscu poziom trudności wydał mi się nie zbalansowany. Przed samym spotkaniem z Cablem jest walka z dość dużą ilością przeciwników. Męczyłem się z nią mniej więcej 40-50 minut przeklinając mniej więcej tyle co przy walce z Tower Knight'em w Demon's Souls. Mam tylko dziwne wrażenie, że gdyby tutorial z lock on'em był wcześniej poszłoby łatwiej....
    "I'm making art here!"
    Zauważyliście, że często powtarzam "bez rewolucji"? Bądźmy szczerzy, gdyby nie Deadpool to byłby kolejny szary slasher na półce obok takich tytułów jak DmC czy Dante's Inferno. Znany z każdej innej gry mechanizmy wykonane solidnie, ale bez żadnych fajerwerków i nie mające startu do takich tytułów jak Revengeance czy God of War. Ale ilość humoru wynagradza wszystko. Jeśli ktoś lubi tego typu humor to polecam tę grę, nie pożałujecie. Jak sprawdzić czy to humor dla was? Obejrzyjcie launch trailer gry. To najlepsze istniejące podsumowanie tego co się w niej dzieje. Będąc na przedostatnim poziomie po około 6-7 godzinach przewidują, że gra starcza na jakieś 8 godzin, więc dość solidny czas jak na tego typu grę. I jest to 8 godzin bardzo dobrze spędzone. Oprócz tego można się też bawić w wyzwania, np. walki z falami wrogów. Są też dodatkowe skiny dla postaci.
    Cały czas Deadpool strasznie mi się kojarzy z Lollipop Chainsaw. Obydwie gry to slashery z niezliczonymi ograniczeniami technicznymi, ale nadrabiające to niesamowitym humorem i dystansem.
    Moja ocena dla Deadpool to 8/10. Gra jest wszystkim czym chciałem żeby była, solidnym slasherem ze świetnym głównym bohaterem. Bawię się przy niej świetnie i jestem w stanie ją z czystym sumieniem polecić każdemu fanowi Deadpool'a. Nie zawiedziecie się.
    Na sam koniec małe odwołanie, może trochę dziecinne ale nie mogę się powstrzymać. Czytając recenzję na stronie cały czas miałem wrażenie, że dla autora jeśli gra na podstawie komiksu to nie jest Batman: Arkham Asylum/City/Origins to to zUo wcielone (bardzo podobne wrażenie mam często czytając o grach superbohaterami w CDA swoją drogą). Oto moje stanowisko w tej sprawie.
    1) Deadpool jest wszystkim tym czym Batman nie jest.
    2) Gra nigdy nie była, nie chciała być i nie będzie konkurencją dla Batmana.
    3) Batman to gra akcji/skradanka. Deadpool to slasher/TPS/parodia skradanki. Tak długo jak Batman nie weźmie broni palnej do ręki nie widzę powiązań między tymi grami. Ale wtedy z kolei będzie to prawdopodobnie najgorsza gra o Batmanie w historii. A nie, czekajcie. Obydwie gry mają widok TPP...
    Generalnie trudno mi znaleźć jakieś podstawy dla porównywania tej gry do Batmana, a tym bardziej oczekiwań autora wobec tej gry będącej Batmanem. Być może to dlatego, że postać Deadpool'a jest odpowiedzią na Deathstroke'a od DC, który z kolei będzie przecież grywalny w Arkham Origins. Albo dlatego, że Deadpool to gra o superbohaterze. A nie, Deadpool nie jest superbohaterem (mówi to nawet na trailerze). Czasami zastanawiam się, czemu The Darkness i Injustice nie miały dopisku "no bo Arkham...". Różnice gatunku widać nie mają już znaczenia.
    A już na nakońcowszy z końców, jeśli kogoś to interesuje to w tej chwili robię let's play z tej gry. Jeśli ktoś ma ochotę -
    Jeśli nie, ok.
  15. zoldator
    Jakby się ktoś zastanawiał, to to jest pełny materiał, fragmentem którego jest moje Rules of Nature. Planuję zrobić coś podobnego z Dark i Dark II (Kiedy kurier łaskawie raczy mi dostarczyć to drugie...). Wyszło całkiem sporo, ale co mi tam. Dat Tower Knight though.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Również, zaczynam dzisiaj nową serię LP z jednej z najlepszych gier, jakie kiedykolwiek stworzono, której druga część jest moim głównym powodem zakupu Wii U.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Całość powinna zając plus minus 20 odcinków, gra na normalu w trybie New Game+. Na pewno nie jestem najlepszym graczem Bayo na tej planecie, ale i też z pewnością nie najgorszym. I TO intro. Nie mogę się doczekać moich chorych walk z Sagem mając w tle Fortitudo i wielkiego smoka Bayo rozsadzających miasto :3 . Enjoy.
  16. zoldator
    Ooooooo, to ta pora roku ludzie! To ten moment, kiedy telewizja znowu mówi o tym, że prawdopodobnie 90% ludzi na tym forum to psychopaci i seryjni mordercy! Pora, żebym się dowiedział o tym, że na moim koncie Steam jest 222 (1/3 z 666 D: ) dzieci samego Lucyfera na spółę z Samaelem i Belzebubem. Czy czujecie ten hype?!
    Ok, teraz na serio. Każdy o tym gada, więc postaram się to streścić w najlepszy możliwy sposób. TVP zrobiło materiał o nowej ustawie (jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem tego nie wiedział BADZINKS, link -
    ), na mocy której gry dla dorosłych będą sprzedawane za okazaniem dowodu osobistego. Problem polega na tym, że o samej ustawie wspomniano na początku i gdzieś po środku. Może przez 30 sekund w sumie. Pozostałe 2 minuty 30 sekund poświęcono na standardowe wywody nad tym, że ludzie grający w gry mają 99,9% szans na zostanie kimś mniej więcej takim:
    Spróbuję to powiedzieć w najkrótszy sposób z możliwych. To się dzieje znowu i nie przestanie. Umówmy się, że telewizja będzie robić takie materiały i pytać o zdanie nauczycieli informatyki z gimnazjum. To jest rzecz, nie zmienimy tego. Nie jestem pewien, ale chyba się przyzwyczaiłem już. Nawet mnie to nie rusza za specjalnie. Czasami wywołuje tylko mniej więcej taka reakcję:

    Za co rusza mnie (przynajmniej rusza mnie bardziej niż w ogóle) to sama ta ustawa. I nie dlatego, że nie będę mógł kupić GTAV bez mamy. Mam już 20 lat i swój dowód osobisty (o który mnie nikt nigdy nie pyta, plusy i minusy posiadania brody). Oto jak sobie wyobrażam sytuację jeśli to przejdzie:
    1) sprzedawcy będą tego przestrzegać przez może pół roku (bo wiecie, alkoholu i papierosów też nie można kupić bez dowodu... oprócz tych gimnazjalistów i dzieci z podstawówki palących za blokiem) bojąc się kontroli, po czym najprawdopodobniej będą to mieli gdzieś,
    2) nawet jeśli jeden sprzedawca będzie tego przestrzegał, inny już nie,
    3) wszyscy wiemy, że rodzice nie kupują dzieciom gier z oznaczeniem 18+ (w samej podstawówce rodzice kupili mi Ojca Chrzestnego, Dawn of War i wszystkie dodatki, Prince of Persia: Warrior Within),
    4) jeśli nie da rady kupić gry to zgadnijcie gdzie te dzieciaki najpewniej pójdą? The Pirate Bay wita! Żyjemy w czasach, gdzie na koniec podstawówki/początek gimnazjum dzieciak wie aż za dobrze skąd ściągać gry.
    Jeśli to się rozwinie w jakikolwiek inny sposób to będę pod ogromnym wrażeniem. Nie wiem też jak ta sytuacja ma wyglądać w przypadku sklepów internetowych i dystrybucji cyfrowej na platformach polskich i zagranicznych. Welp, chyba po prostu będę musiał poczekać i zobaczyć jak się sytuacja rozwinie szkoląc się na masowego mordercę w moim nowiutkim Bordelands 2 GOTY. Gaige :3 .
  17. zoldator
    Czuję wewnętrzną potrzebę podzielenia się moją smutną historią.
    Otóż dzisiejszy dzień rozpocząłem od zajęć z masażu i akurat, tak jakoś wyszło, że dziś byłem w parze z innym chłopakiem, zamiast dziewczyną. I dzisiaj też ćwiczyliśmy masaż pośladków... Ale OK, umyłem ręce trzy razy, robiąc to myślałem o czym innym, jakoś przeżyłem wszelkie komentarze o tym, jak bardzo nam obydwu się to podobało, takie studia, taka praca, przeżyję.
    Następny w kolejce był angielski, z moja ulubioną Panią Chcę-Być-Jak-Cersei-Lannister-Ale-Nie-Mam-Urody. Nie obyło się oczywiście bez wszelakich nawiązań seksualnych i tłumaczenia zdań o martwych alfonsach pomagających swoim pracownicom wspiąć się na szczyt kariery. Nie, nie żartuję, to autentycznie całe zajęcia z angielskiego na mojej uczelni. Ale OK, przeżyłem, nie zamordowałem jej, wszyscy są szczęśliwi.
    Po powrocie do pokoju postanowiłem spróbować swoich sił z Armstrongiem No Damage. Zacząłem poziom, przeszedłem przez żołnierzy dość szybko. To była najłatwiejsza część, tylko jedna walka była oceniana i nie było problemu ze zdobyciem S. Kilka minut i po bólu.
    Następnie, EXCELSUS. Z tym było trochę więcej problemu, po trzech No Damage A Rank, i próbowaniu kilku taktyk, w końcu udało mi się zdobyć S poprzez Zandatsu na Gekko i jakimś cudem nie oberwać od lasera. Coś w końcu się udało.
    A teraz, najlepsza część, Armstrong. No Damage na Hard był dostatecznym problemem, fazy przed główną walką do prostych nie należą. Po XX podejściach, w końcu się jednak udało. To uczucie, kiedy pojawia się atak, od którego musisz oberwać, ale nie nalicza ci obrażeń i idziesz dalej? Ano, mniej więcej takie:

    Najgorsze było za mną, zrobiłem to. Teraz, nawet jeśli oberwę, mogę bez problemu wczytać checkpoint, kwestia cierpliwości. Próba za próbą, unikając gejzerów, ścian ognia, fal uderzeniowych, zwykłych ciosów, fragmentów Metal Geara, aż w końcu, jest. Beż żadnych obrażeń, dotarłem do końca walki, teraz jedynie prosta sekwencja Blade Mode/QTE i po bólu. Mogłem sobie powiedzieć "Zrobiłeś to. Przebiłeś niebiosa, już po wszystkim. Osiągnąłeś swoje Magnum Opus w tej grze.". Czułem satysfakcję i spełnienie, bo oto zrobiłem już wszystko, co było do zrobienia. Jasne, zostało kilka VR, bossowie z DLC, ale on był najgorszy ze wszystkiego. I ja go pokonałem. I wtedy...
    A Rank. No Damage, A. Cała radość uleciała ze mnie, całe poczucie spełnienia i zwycięstwa. A Rank. I teraz muszę zaczynać wszystko od początku. Jasne, zrobię to. Nie dziś, ale to zrobię. Ale, czemu? Żadnych obrażeń, przeciąłem wszystkie fragmenty, którymi we mnie rzucał. I A Rank. Wybaczcie, ale idę teraz się wypłakać, bo oto mój związek przeżywa kryzys. I to ogromny. To chyba moja kara, za ponowne ukończenie Vergil's Downfall... Niech mnie ktoś przytuli...
  18. zoldator
    Więęęęęęęęęęęc jako, że po The Incredible Adventures of Van Helsing (muszę tylko kupić jeszcze Arcane Mechanic) mój pogląd na hack'n'slashe uległ obrotowi o 180 stopni niektórzy mogą wiedzieć, że wziąłem się za Torchlight, które ukończyłem na kilak dni przed wyjazdem do Krakowa. A kilka dni po przyjeździe kupiłem Torchlight II. I tu zaczęły się jaja.
    Nie zrozumcie mnie źle, Torchlight II naprawia wiele moich problemów z pierwszą częścią. Lepsza minimapa, lepsze zarządzanie ekwipunkiem itp. Gdyby to była zła gra moja berserkerka nie byłaby teraz w trzecim akcie na 4X levelu. Ale gra ma jedną wielką wadę, poziom trudności.

    A tak wyglądałem momentami grając w tę grę...
    Przez pierwszego Torchlighta przeszedłem jak przez burzę, zginałem może trzy razy. Czytając opis poziomu weteran w Torchlight II ("dla ludzi znających Torchlight" itp. itd.) uznałem, że może da mi jakieś wyzwanie. I Thorze Gromowładny, dał. Tyle że jest pewna granica pomiędzy poziomem trudności Senator Armstrong z Revenegance, a łucznicy z Anor Londo w Dark Souls. I Torchlight II idzie w to drugie. Nie jestem w stanie pojąć czemu zastosowano pewne rozwiązania. Mikstury schodzą jak szalone i często brakuje mi na nie pieniędzy, ale nie mogę grindować bo przeciwnicy się nie respawnują. Więc jestem zmuszony biegać z dwoma średnio efektywnymi w najlepszym razie czarami leczącymi. Dodatkowo potiony na weteranie wypadają wyłącznie z bossów, też nie zawsze. A boss niższy ode mnie o cztery levele ma mnie na 3-4 ciosy. Yups...
    Inna rzecz, czemu na weteranie usunięto opcję respawnu w miejscu śmierci, zostawiając tylko na początku mapy? Przeciwnicy się nie respawnują, nie ma kogo bić. Więc po każdej śmierci trzeba biegać jak idiota od wejścia do miejsca zgonu, często tylko po to żeby zginąć ponownie. Nie wiem co kierowało Runic przy podjęciu tej decyzji.
    Oczywiście poziomu trudności nie można zmienić w trakcie gry. Trzeba wykorzystać "bug" z założeniem sesji LAN. Dzisiaj właśnie po bez mała 20 godzinach płaczu krwią włączyłem sobie grę na normalu. I wspomniany boss mający mnie na 3-4 hity nagle potrzebuje ich 20... Tak bardzo jak lubię Torchlight mogliby na prawdę lekko dopracować balans poziomu trudności. Poza tym fajna gra, polecam. Jeszcze tylko Dugneon Siege III muszę obczaić.
  19. zoldator
    Więęęęęęęc... Kiedy cały świat jarał się The Last of Us ja czekałem (i wciąż czekam) na GOTY tej gry grając w Deadpool. Teraz kiedy wszyscy grają w GTAV ja czekam na wersję PC tej gry grając w Killer is Dead. I w ogóle nie czuję się z tym jak hipster.

    Zabójca nie żyje... Chyba... Nie wiem...
    Pamiętacie kiedy pisałem recenzję Deadly Premonition i wylewałem z siebie rzeki słów o tym jak dziwna jest ta gra? Teraz wyobraźcie sobie dziecko Deadly Premonition, No More Heroes i killer7. Tym właśnie jest nowa gra Sudy 51, człowieka odpowiedzialnego za wspomniane killer7 czy zeszłoroczne (mocno niedocenione swoją drogą) Lollipop Chainsaw. I gdyby nie Deadly Premonition spokojnie mógłbym ją uznać za najdziwniejszą grę mroku 2013. Nawet nie wiem od czego mam zacząć opisywanie tej gry.
    Akcja toczy się w nieokreślonej przyszłości, a wcielamy się w rolę Mondo Zappy. Jest on egzekutorem, który wraz z kilkoma współpracownikami (pół robotem, mistrzynią broni palnej z ośmioma parami rąk i małą dziewczynką z ADHD) zajmuje się zabijaniem demonów (lub potworów, albo kosmitów, nikt tego nigdy nie wyjaśnia) zwanych Wire'ami na zlecenie w ramach jakieś rządowej organizacji. Fabuła gry nie jest wcale normalniejsza od całej reszty. To działa tak samo jak Deadly Premonition, albo pokochasz tą grę za jednorożce, chodzenie po księżycu w garniturze i walkę z Kserksesem z 300, albo ją za to znienawidzisz. Widać kręcą mnie takie klimaty. Nie wiem czy to dobrze...

    Albowiem moje jest wiertło, które przebije niebiosa!*
    W kwestii gameplay'a Killer is Dead jest slasherem. Naszą główną bronią jest "nasza ukochana katana". Oprócz niej Mondo posiada mechaniczne ramię, którego główną funkcją jest działo (i strzela krwią), ale możemy też odblokować inne, np. wielkie wiertło (GIGAAAAAAAA DURYLU BREAKAAAAAAAAAA). Muszę przyznać, że po Lollipop Chainsaw spodziewałem się, że system walki będzie dużo gorszy niż jest. KiD ani nie jest tak ociężały, ani tak ograniczony jak Lollipop Chainsaw. Walka jest płynna i co najważniejsze, satysfakcjonująca. Jeśli uda nam się wykonać unik w ostatniej chwili możemy wykonać kontrę, która wygląda jak blade mode w Revengeance, tylko wykonany w przejściu między wymiarowym. Kolory na ekranie się zmieniają, czas zwalnia, a Mondo wykonuje więcej uderzeń na sekundę niż oko jest w stanie zarejestrować. Natomiast po wykupieniu odpowiedniego upgrade'u jego katana zyskuje dodatkową szybkość i nowe ciosy. Patrzenie jak Mondo tańczy wśród wrogów z maksymalnie naładowaną kataną to czysta przyjemność. Tak samo patrzenie jak nasi wrogowie umierają w fioletowych eksplozjach. Jestem w szczerym szoku jak dobrze się walczy w tej grze. Owszem, nie jest to żadne Revengeance, ale jak nad tym pomyśleć Killer is Dead nigdy nie chciało nim być. Najważniejsze jest to, że walka sprawia przyjemność.

    Co to w ogóle znaczy "killer is dead"?
    Cała gra podzielona jest na 12 poziomów o długości od 20-60 minut (nie licząc dwóch pierwszych). Większość rozgrywa się w różnorodnych lokacjach, jak na przykład domek z ciastek, demoniczna lokomotywa czy posiadłość na księżycu. I każdy kończy się walką z bossem. Nie każcie mi nawet zaczynać o bossach. Kserkses z 300 to mało? Ok, mamy tu tez wampiry, gigantyczne eksperymenty laboratoryjne, mistrzów sztuk walki, demonicznych kompozytorów i inne rzeczy, o których istnieniu normalny człowiek nawet nie wie. Mówiłem już, że przy tej grze Suda zdjął z siebie wszystkie limity? Jeśli ktoś mi jeszcze nie wierzy to oto mały przykład. Każdą misję zaczynamy z trzema Mika Ticketami (więcej możemy kupić w sklepie). Kiedy Mondo ginie z nieba spada dziewczynka, która zaczyna go reanimować. Yup, Killer is Dead ludzie. Mamy tu też dość sporo specyficznego humoru, z przełamywaniem czwartej ściany.
    Oczywiście gra ma też wady. Największą jest brak lock on'a. Nie jest on aż tak strasznie potrzebny, ale kamera czasami wariuje i nie raz miałem problem z orientacją w terenie. Jest też ten cały gigolo mode, w którym trzeba podrywać dziewczyny. Przyznam szczerze, że jest on po prostu nudny i trudny do ogarnięcia. Osobiście podszedłem do dwóch misji w tym trybie i dałem sobie dalej spokój. Niby można za nie otrzymać nowe bronie, ale nie ma w tym trybie nic porywającego.
    Ze strony technicznej jest całkiem w porządku. Gra działa na Unreal Engine ale sławetne doczytywania tekstur są maskowane przez specyficzny styl graficzny. Nawet nie wiem jak go opisać. Zasadniczo wygląda to jakby podkręcono kontrast ponad skalę i połowę kolorów zastąpiono czerwonym i czarnym. Lepiej na prawdę nie umiem tego opisać, nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Nie zrozumcie mnie źle, wygląda bardzo fajnie, nie kuje w oczy i gra działa płynnie. Ale wygląda, no cóż... dziwnie.
    Za soundtrack z kolei odpowiada Akira Yamaoka, czyli twórca soundtracku do wszystkich dobrych Silent Hilli i Downcoming oraz kilku ostatnich gier Sudy. Jest bardzo przyjemny i pasuje do pokręconego klimatu gry, żadnych zarzutów tutaj.

    A kogo to obchodzi? Brzmi fajnie.
    Podsumowując, Killer is Dead jest grą nienormalną. Suda poszedł w pełny berserk i to co z niego wyszło może się albo spodobać, albo nie. Fabuła jest dziwna, wrogowie i bossowie są dziwni, dialogi są dziwne, wiele rzeczy nie jest wyjaśnionych. Jeśli ktoś grał kiedyś w killer7 to powinien się poczuć jak w domu. Ode mnie Killer is Dead dostaje 4/6. Gra ma swoje wady, ale w gruncie rzeczy bawiłem się przy niej bardzo dobrze i nie żałuję spędzonych z nią 9 godzin. Trudno mi ją komuś polecić, jako że to bardzo specyficzny tytuł. Ale jeśli ktoś jest zainteresowany to mogę powiedzieć, że warto spróbować.
    A i powodzenia w ewentualnym zdobyciu tej gry. Cenega i Deep Silver uznali, że po Saints Row IV nie ma sensu wydawać tej gry w Polsce. Moja kopia jest z Niemiec. Dzięki chłopaki!
    Mój let's play z Killer is Dead jeśli ktoś chce -
    *No pochwalić się, kto wie skąd ten tekst?
  20. zoldator
    The Sam Funtime is upon us!

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Nie ma to, jak wziąć jednego z moich ulubionych bossów w grze, podwyższyć jego poziom trudność trzykrotnie i pozwolić mi z nim walczyć jako mój inny ulubiony boss. Chwalmy Thora za Platinum Games.
    Są zasadniczo dwie drogi na pokonanie Blade Wolfa:
    1) Tauntować i atakować naładowanym atakiem, ponieważ my taunting ain't so pointless, apparently. Najłatwiej jest wykonywać combo "szybki, szybki, naładowany", zadaje najwięcej obrażeń, ale Blade Wolf musi być blisko. Problem polega na tym, że nie można wtedy blokować, tylko unikać.
    2) Próbować kontrować. W przypadku Sama jest to trudniejsze, niż u Raidena. Jego okno bloku jest krótsze, a co za tym idzie również jego okno kontry. Wymaga to odrobiny praktyki, ale w sumie wolę tę drogę.
    Jeden haczyk, radzę zawsze unikać rzutów nożami. Czasami przebijają blok.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Ta, nie mam zamiaru ukrywać, taktyka znana, ale nie poradzę, że najlepsza.

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Sprawa dość prosta:
    1) Taunt, ponieważ wielkie roboty mają totalny butthurt o taunty.
    2) Podejść blisko.
    3) Użyć naładowanego ataku.
    4) Blade Mode.
    5) Powtarzać do skutku.
    Cały RAY. A teraz wybaczcie, idę męczyć się z Armstrongiem. Znowu...
  21. zoldator
    Co się myśli, kiedy pada nazwa From Software? Demon's i Dark Souls. Niektórzy, być może, pomyślą o Ninja Blade lub Steel Batalion: Heavy Armor. Ale mało komu przyjdzie do głowy pewna gra sprzed dwóch generacji. Mowa o wydanym wyłącznie w Japonii i wyłącznie na pierwszego Xboxa (Tak, to nie ma sensu.), najbardziej amerykańskim i patriotycznym produkcie prawdopodobnie w historii, Metal Wolf Chaos.



    Tak, to jest okładka.

    Freedom: The Video Game
    Ok, postaram się pisać serio. Fabuła tej gry... Uhh... Jak by to ująć... Wiceprezydent USA, Richard Hawk, dokonuje przewrotu i przejmuje władzę w całym kraju, i jakimś cudem nad całym ONZ. I jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, jedynymi ludźmi stojącymi na jego drodze ku całkowitej dominacji są prezydent USA, Michael Wilson i jego sekretarka. Jak mają zamiar tego dokonać? Widzicie tę okładkę? Tak, Michael jest pilotem tego kilkunastometrowego robota o imieniu Metal Wolf. Przysięgam, ktokolwiek wpadł na koncept tej gry powinien dostać Nobla. To jest bezcenny materiał.
    Na naszej drodze staną gigantyczne mechaniczne pająki, gadające działo wielkości wyspy, armia USA, gigantyczny czołg i sam Richard w jego własnym robocie. Po zagraniu w tę grę, wasza krew będzie dosłownie biało-niebiesko-czerwona.
    "The fight will continue, as long as the America in my heart is still alive!"
    Sama w sobie gra jest TPSem, który cięzko mi ocenić pod względem gameplay'owym, bo w nią nie grałem. Mówiłem już, że jest to wydany jedynie w Japonii exclusive na pierwszego Xboxa? Mógłbym napisać osobną książkę o powodach, dla których to jest poroniony pomysł, ale ograniczę się do dwóch.
    1) Czy Xbox na serio jest aż tak popularny w Japonii?
    2) Czy to jest gra, która powinna być wydana wyłącznie w Japonii? Ta okładka aż krzyczy "WYDAJCIE MNIE NA ZACHODZIE!".
    I nie tylko okładka. Pozwólcie mi podać tu kilka cytatów z gry:
    "Suck on my missle punch!"
    "I will save you. And the reason is... I am the president of the United States of America!"
    "Mr. President, believe in your own justice!"
    Pominę ładowania z mapą USA na całym ekranie. I zbieranie President Points. Ta gra zawstydza Senatora Armstronga.
    Żeby być szczerym, sama gra wygląda średnio. Walka wydaje się być dość toporna, chociaż, jak już wspominałem, ciężko mi to ocenić. Niemniej budżet raczej wysoki nie był. Ale są inne powody, dla których Metal Wolf Chaos zapisał się w historii. Tę grę można z powodzeniem postawić obok Deadly Premonition, leży pod każdym względem, a i tak się ją kocha za jej własny idiotyzm.
    Poczekajcie, aż usłyszycie voice acting, który sam w sobie stanowi perłę całej branży. Po prostu posłuchajcie tych dialogów, to niezapomniane chwile:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo Przemilczę kwestię tego, ile praw fizyki złamał Richard, stojąc w ten sposób na śmigłowcu.
    Nie mam 200+ dolarów na import tej gry z Japonii, ani Xboxa, ale jeśli ktokolwiek założy Kickstarter dla wersji HD tej gry na PS3, będę pierwszy w kolejce. Choćbym nie miał nic jeść przez miesiąc, świat potrzebuje takich cudów, jak Metal Wolf Chaos. A na koniec, oto jak się dowiedziałem o tej grze:

    Youtube Video -> Oryginalne wideo
  22. zoldator
    Jeśli ktoś by mnie spytał o moje ulubione anime to bym powiedział na równi Tengen Toppa Gurren Lagann i Helsing Ultimate. Mogę nie być wielkim otaku czy coś ale uwielbiam te dwa. Więc teraz wyobraźcie sobie moją reakcję kiedy usłyszałem, że twórcy Gurren Lagann pracują nad nowym anime. Wyglądało to mniej więcej tak -
    Plus kilka eksplozji w tle.

    Więc jakie są moje uczucia po dwóch odcinkach? Kiedy anime zaczyna się od dzikiej walki godnej najlepszych momentów Gurren Lagann wiesz, że wyruszyłeś na przygodę. To jedno z tych anime "nic nie ma sensu, wszystko jest świetne". Świat nie ma sensu. Mundurki szkolne dające supermoce, miecz będący połową wielkich nożyc, walki w formie meczy boksu czy tenisa. Nawet mają tu swoją wersję Pinkie Pie. Yup, to jest Kill la Kill. A potem zaczyna się walka. I w głowie nie masz nic oprócz totalnego hype'u i epickości starć. Za to kocham Gurren Lagann, za to zaczynam kochać Kill la Kill. Po dwóch odcinkach za wcześnie na jakieś wnioski ale póki co to wygląda na prawdę świetnie, więc jeśli ktoś polubił Gurren Lagann powinien odnaleźć się i tutaj. Twórcy zrobili to co umieją najlepiej. Odrzucili zdrowy rozsądek aby uczynić to co niemożliwe możliwym. I teraz przynajmniej mam co oglądać, skoro Attack on Titan już nie ma.

    Trailer -
×
×
  • Utwórz nowe...