BioShock, to cudowne dziecko poprzedniej generacji. "Najwyżej oceniany FPS w historii", "wspaniała fabuła", "genialny klimat", "świetne plazmidy" itd. Teraz zgadnijcie co? Połowę z tych rzeczy słyszałem też o Half-Life 2. Wcale mu to nie przeszkodziło w zostaniu jednym z najnudniejszych i najmniej ciekawych shooterów, w jakie grałem.
I tym optymistycznym akcentem, który już mnie wstawił na Czarną Listę połowy czytających to, rozpocznijmy moje wywody na temat Glorious BioShock Master Race. Na początek historia - nigdy nie byłem specjalnie pozytywnie nastawiony wobec tej serii. Głównie z tego samego powodu, z którego nie jestem wielkim fanem Fallout - realia. Jest coś w okresie czasu od końca II wojny światowej do około 1980 roku, co mi mówi "Nie.". Prawda, z New Vegas spędziłem przyjemne 40 godzin, mimo że musiałem wymienić dysk twardy żeby gra w ogóle zadziałała, ale wciąż mnie to odtrąca. Co mnie więc nakłoniło do kupna tej gry?
a) Moja była dziewczyna, która nie zamykała się o Infinite i jak bardzo się jej podoba. Z drugiej strony, powiedziała mi, że woli DmC ponad Revengeance i była fanką Roja, więc nie wiem czemu się spodziewałem, że to będzie dobry pomysł.
b) Wydanie paczki Ultimate Rapture Edition, co uznałem za dobrą okazję do rozpoczęcia tej przygody.
Chciałbym umieć taktować ten napis poważnie, niestety Beyond: Two Souls i jego powdrodny Fakelandistan Not-Rapture mnie tego skutecznie oduczyli.
Żeby być kompletnie szczerym, nie jest to okropna gra, a z realiami nauczyłem się żyć, ale ma kilka rozwiązań, które mnie nie raz do białej gorączki doprowadziły. Klimat jakoś przeżyłem, wciąż nie jestem fanem, ale dałem radę. No to po kolei.
Chciałbym móc się cieszyć tą "głęboką" fabułą, ale jest pewien problem. Mnóstwo dialogów i monologów ma miejsce podczas walk, więc nie mam czasu się nimi zajmować. Reszta ma tak małą czcionkę napisów, że nie mogę jej rozczytać. Na moim telewizorze 30 cali były one tak mikroskopijne, że musiałem wstawać i podchodzić do niego, żeby móc cokolwiek przeczytać. W ramach dodatkowego wyzwania, na ekranie nie ma zdania czy dwóch linijek tekstu, tylko cztery do pięciu, więc baw się dobrze. A jako że czas na granie miałem głównie wieczorami i musiałem przyciszyć dźwięk, żeby nie pobudzić domowników... A teraz uwaga, spoilery sprzed ponad pięciu lat.
To co ogarnąłem z fabuły to najbardziej przeciętna rzecz, jaką mogę sobie wyobrazić. Utopijne miasto się rozpadło, ludzie zaczęli się zabijać, "ludzkość dąży do samozagłady bla bla bla", ten zły uważa się za lepszego od innych, zabija żonę temu dobremu, po zabiciu tego złego ten dobry cię zdradza. Zdarzyło mi się już podziwiać takie rzeczy przy kilku innych okazjach. Wielki Plot Twist Stulecia? Muszę przyznać, jest dobrze zrealizowany. Scena, w której się o nim dowiadujemy jest bardzo fajnie wyreżyserowana i poprowadzona. Problem w tym, że na nim gra powinna była się skończyć. Kolejne dwie godziny są przyszywane na siłę. Nie potrzebuję walki z Tyrantem z Resident Evil jako ostatnim bossem, powinnieście to byli skończyć na tym, gra by nieźle przez to zyskałą. No ale cóż... Samo zakończenie gry nie wyjaśnia nic, ot happy end i napisy końcowe. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie, mimo że Rapture powinno było zostawić trwałą bliznę na całej ich psychice, zwłaszcza na małych dziewczynkach. Ale hej, głebia fabularna! Fabuła tak głeboka, że główny bohater ma w sobie tyle osobowości, co żołnierz, którym sterujemy w pierwszym Call of Duty. Twórcy postanowili iść z prądem wszechobecnej mody na protagonistów, którzy nic nie mówią i tylko słuchają monologów wszystkich naokoło, a nikt nawet nie zwraca uwagi na fakt, że mówi do kukły. Zgadnijcie co? Half-Life to nie pomogło, nie pomoże i wam. Przynajmniej tyle dobrego zrobił Infinite, dał normalnego protagonistę. Tyle że ograniczył przy tym bronie do dwóch na raz, więc wychodzimy na zero.
Jak już przy niepotrzebnym przedłużaniu gry jesteśmy, Tyrant nie jest jedyną rzeczą, której nie powinno tu być. Przynajmniej dwa razy w grze mamy misje na zasadzie "Idź znaleźć pięć X, trzy Y i osiem Z." i to są najgorsze jej momenty. Nudne, nieciekawe i polegają wyłącznie na backtrackingu i przedłużaniu gameplay'u. Innym problemem jest całkowicie zbędne i denerwujące escort mission przed ostatnim bossem. Nie dość, że eskortowana nas blokuje, to jeszcze wrogowie w 75% przypadków ignorują nas i obrażenia, jakie im zadajemy, koncentrując się na zabijaniu jej. Co więcej, nie jest tak, że eskortowana idzie za nami, to my idziemy za nią. A ona spokojnie, powolnym kroczkiem idzie do przodu, zatrzymuje się, podziwia krajobraz. Zignorujmy całę zagrożenie i pogapmy się na zwłoki! Na szczęście jej śmierć kończy się zmianą eskortowanej na inną, ale mimo wszystko jest to zbędne przedłużanie gry i nudny fragment.
W dalszej kolejności mamy inne idiotyczne rozwiązania. Po pierwsze, kamery włączające alarmy. Jeśli cię wykryją, co nie jest trudne biorąc pod uwagę fakt, że rzucane przez nie światło często wtapia się w tło i można je przegapić, włączają alarm, który przez minutę napuszcza na ciebie latające, ciągle respawnujące się turrety. Wyłączenie go wymaga znalezienia terminalu i zapłacenia określonej kwoty, ponieważ to ma sens. W pewnym momencie miałem po prostu dość. Tych kamer jest za dużo, a płacenie za wyłączenie alarmu to idiotyzm, który w połączeniu z większym idiotyzmem, pod tytułem limit ilości posiadanej gotówki i faktem, że nigdy nie mamy jej specjalnie dużo, skutecznie psuje zabawę. Pominę fakt, że kamery wychwytują wyłącznie nas, co mi w bardzo niemiły sposób przypomina obłąkanych z pierwszego Assassin's Creed. Istnieje bardzo dobry powód, a w zasadzie cała ich lista, dla którego dopiero ACII mnie przekonał do serii, a jedynka jest jedną z najgorszych części. Owszem, kamery można zniszczyć, ale jak już mówiłem, często wtapiają się w tło i są ukryte za rogiem, więc baw się dobrze,
Kolejnym problemem są plazmidy, o których to tyle się naczytałem w prasie. Jakież to one nie są wspaniałe, innowacyjne i... Ugh... Po pierwsze, BioShock nie jest pierwszym shooterem z mocami. Po drugie, wcale nie robi tego tak dobrze. Plazmidy są w większości bezużyteczne i korzystałem z nich tylko wtedy, kiedy zabrakło mi amunicji, o czym za chwilę. Nawet podpalenie, którego zastosowanie powinno być czysto ofensywne, nie zadaje bez mała żadnych obrażeń. Korzystałem z nich wyłącznie z konieczności, a nawet wtedy nie było to w żaden sposób satysfakcjonujące ani fajne. Żeby nie szukać daleko, seria The Darkness od tego samego wydawcy robi to dużo lepiej. Być może trzeba było tę część gry przekazać Digital Extremes, którzy w końcu i tak przy niej grzebali. Ich The Darkness II jest jednym z najlepszych FPS'ów ostatnich lat, a moce, z których można w nim korzystać, są dużo ciekawsze, użyteczniejsze, bardziej satysfakcjonujące i po prostu lepsze.
Wspominałem o brakach amunicji, więc rozwinę ten wątek. To jest mój największy problem z tą grą, stoi w najdziwniejszym miejscu, jakie mogę sobie wyobrazić. Pomiędzy Serious Samem a Resident Evil. Z jednej strony mamy cokolwiek fajne bronie, z których się przyjemnie korzysta. Gra posiada weapon wheel, więc nie mamy żadnego ograniczenia w dostępie do nich. Jest też cały system upgrade'owania broni i trzy rodzaje amunicji o różnym zastosowaniu do każdej. I to jest świetne, bardzo mi się podoba. Szkoda, że gra rozdaje ilość amunicji rodem z survival horroru. Zabici wrogowie pozostawiają po 5-10 kul, kiedy w magazynku mamy miejsce na 40. Amunicja jest droga, a nasze zarobki niewielkie, więc z reguły i tak używasz tylko tego, co aktualnie masz. Przez całą grę zdarzyły mi się dwa miejsca, kiedy miałem jakąś rozsądną ilość amunicji, z czego jedno z nich to ostatni boss. Ten sam problem czyni Lords of Shadow jednym z najgorszych slasherów w historii, masz fajny system walki i podcinasz sobie skrzydła, poprzez zabranianie mi korzystania z niego. W BioShock nie jest aż tak źle, ale mimo wszystko cały fun ucieka, kiedy gra nie pozwala mi użyć swoich własnych broni.
Z plusów, mamy tu całkiem dobrze zbalansowany poziom trudności, przez co nawet na normalu można zginąć, co jest raczej nieczęste w dzisiejszych czasach. Dobrze, że jest weapon wheel, szkoda że sama gra go nie wykorzystuje. Bronie są dobrze zaprojektowane i każda z nich jest użyteczna w innej sytuacji, a zmiana amunicji kompletnie zmienia zastosowanie. Prawda nie rozumiem, czemu amunicja penetrująca pancerz jest mniej użyteczna przeciw nieopancerzonym celom, niż standardowa, ale to akurat mankament dwóch z kilku broni. Podwodne scenerie są ładne, chociaż sama gra korzysta z Glorious Unreal Engine, więc tekstury doładowują się wszędzie, a framerate skacze jak chce. Minigierka z hakowaniem jest o dziwo nawet przyjemna i nie do końca konieczna, ze względu na występowanie automatycznych urządzeń hakujących.
Cały czas mam wrażenie, że to mogła być dobra gra i są tu fajne rozwiązania, tylko twórcy musiali dorzucić więcej i wyszło to, co wyszło. A szkoda.
Ode mnie Bioshock dostaje 3/6. Zmarnowany potencjał nie psuje do końca radości z gry, ale skutecznie ją zmniejsza. Jakim cudem ta gra to najwyżej oceniany shooter na PC, nie wiem. Na pewno zagram jeszcze w Bioshock 2, może dam nawet szansę Infinite, ale nie nastawiam się na wiele. Gdyby Irrational jeszcze istniało, proponowałbym zrobienie Tribes Vengeance 2, ale w związku z ich zamknięciem mam tylko nadzieję, że 2K przekaże serię do Digital Extremes, zaraz po tym jak da im zielone światło na The Darkness III.
22 komentarzy
Rekomendowane komentarze