Skocz do zawartości

Polecane posty

A co sądzisz o fabule?
Wybacz stary, ale gdybym miał powiedzieć prawdę, musiałbym być bardzo okrutny. Za jakieś pół roku przeczytaj tą historyjkę ponownie i sam będziesz wiedział co jest nie tak. Tymczasem proponuję skupić się na nauce gramatyki oraz samym czytaniu książek, co powinno zaowocować poprawą twoich umiejętności pisarskich. Życzę wytrwałości.
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kolejny epizod z życia Jeremy'ego Stone'a właśnie ląduje w temacie ^^ Tym razem trochę zaryzykuję, ale nie ocenzurowałem przekleństw. Mam nadzieję, że trochę większe skupienie się na przeżyciach wewn. postaci dobrze wpłynie na odbiór całości. Teoretycznie mógłbym wpakować jako załącznik Word'a, ale po co zasysać jak można elegancko obejrzeć tekst na miejscu? Zeszło z siedem stron A4, czcionką 11 calibri - 3362 słowa :=)

W objęciach ciemności

Stone zerknął kolejny raz na zegarek. 23:45.

Nadal kierował się na główny przystanek autobusowy, ale im więcej myślał o dokonanej zemście tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że trzeba działać z wielką rozwagą. Szczególnie teraz gdy ciała jeszcze nie ostygły. Nie był idiotą. Nasłuchał się wystarczająco o pracy policji, nie mówiąc o godzinach seriali pokroju CSI. Zamierzał całkowicie zminimalizować ryzyko. Spełnił to na czym mu zależało, ale nie zamierzał płacić dożywotnim pobyciu w więzieniu albo krzesłem elektrycznym jeśli będzie miał mniej szczęścia. ?Wszystko dokładnie przemyślę?, pomyślał, ?tylko niech wydostanę się z tej nory?. Było to chyba pierwsza sensowna myśl od momentu rzezi. Nie chodziło o to, że Jeremy wyłączył się jak cholery psychol albo kleptoman. Doskonale pamięta całe zajście, każde wypowiedziane słowo, każdą wystrzeloną kulę i panującą wówczas pustkę w głowie. Nie odczuł wyrzutów sumienia, które powinny oblepić go niczym rozwścieczony ul szerszeni, ale z każdym kolejnym trupem czuł jeszcze jeden stalowy gwóźdź wbity w mózg.

Teraz uczucie zniknęło a Stone czuł się świetnie.

- Abso-kurwa-lutnie doskonale. ? powiedział pod nosem nie zwracając najmniejszej uwagi na zacinający deszcz. Zemścił się. Całkowicie i nie odwracalnie. Wystawił rachunek wszystkim, którzy na to zasługiwali. Dwadzieścia sześć duszyczek było tylko zwieńczeniem jego półrocznego wysiłku. ?A sądząc po tym, że zdecydowali się urządzić imprezę był wart zachodu? Niczego się nie dowiedzieli, kompletnie niczego. Zebrali się jak barany na rzeź?.

Z ciemności wyłonił się spory parking dla autobusów oraz główny terminal leżący na przeciwnym krańcu. Stone zatrzymał się próbując wyłapać jak najwięcej szczegółów i obmyślić co robić dalej. Po jego stronie większość lamp jarzeniowych była wyłączona. Jedynie dwa rzędy miejsc przy budynku, zajmowane przez trzy autobusy linii nocnych rozświetlały otaczającą ciemność. Ujrzał też, że pali się wewnątrz terminalu, ale nie dojrzał żadnego ruchu. Dostrzegł za to kamerę monitoringu. O dziwo jedną, która ? jak mu się wydawało ? była skierowana tak aby obserwować wejście oraz pierwszy rząd miejsc. Gdyby było ich więcej Stone pewnie udałby się dalej, ale teraz postanowił zaczekać na kierowcę.

Ruszył powoli przez parking analizując wszelkie możliwości. ?Co zostawiłem w tej przeklętej norze, oprócz dwudziestu sześciu trupów oczywiście? Łuski? w chuj łusek? ale puste magazynki zabrałem, zresztą zakopałem je teraz, dosyć płytko, przy jakimś drzewku? Właściwie to wszystko. Broń mam ciągle ze sobą z gotowymi dwoma magazynkami i dzięki temu nie dam wziąć się żywcem. Zakładając nawet, że już teraz odkryją ciała jestem w bezpiecznej odległości. Deszcz zmyje wszelkie ślady butów a o tropiących psach można zapomnieć. Tyle poszlak? Ale cóż, tyle moich domysłów. Nie odwaliłem zbrodni doskonałej a te jebane mendy zawsze coś znajdą, nie będą mieli nawet wielkich trudności skoro zostałem ostatnim żywym z całej klasy. Mogłem bawić się w pozorowanie samobójstwa, ale jeśli gliny mają się dowiedzieć czyja to sprawka zrobią to czak czy siak. Nawet jeśli nie wpadną na mój motyw od razu to szybko przykładowa zemsta mafii albo napad rabunkowy wykluczą. Zagadnieniem będzie pozostanie na wolności.? Przerwał na chwilę swoje rozmyślania aby upewnić się czy dochodząc do autobusu, a nawet wsiadając zostanie uchwycony przez kamerę. Szczęśliwie nie. ?Hah, i tak nie będą potrzebowali dowodu. Pierwszy idiota wpadnie na to, że jeśli nie ma samochodu to przybyłem na piechotę a jak tak to albo miałem wspólnika albo zapierdalam ile sił w nogach albo jeszcze udałem się tutaj. Pewnikiem sprawdzą wszystko. Po moim dzisiejszym wyczynie wiele osób będzie wołać o krew. Oj tak? nie tylko skretyniali rodzice tych kurwiszonów, ale policjanci? cholera, politycy zbudują wizerunek na tej rzezi. Szczęśliwie dla nich nie mam czego tutaj więcej szukać. Charstville w stanie Maine dostało bardzo krwistą pamiątkę?. Jeremy uśmiechnął się lodowato.

W tej chwili z budynku wyszedł murzyn mający na oko jakieś pięćdziesiąt kilo nadwagi. ?Oho, oto moja taryfa?? kolejny raz zaśmiał się w duszy. W kolejnych tygodniach liczba powodów do radości znacząco się zwiększyła.

* * *

Derrick z kumplem Berrym czekali już trzecią godzinę na tą zarozumiałą zdzirę w kompletnej ulewie. Byli lekko podpici, napaleni jak diabli i pragnący tylko tego, żeby ten chodzący inkubator o nawie Sandra Jones dostał porządną lekcję życia. Ustawili Forda Edge na jednej z bocznych, leśnych dróg, której widok wychodził prosto na skrzyżowanie. Stąd Derrick, któremu wzrok nie psuły nawet procenty w krwiobiegu, mógł wypatrzeć nadjeżdżającą ofiarę, która mieszkała na farmie niedaleko. Sama. Berry, choć od podstawówki miał opinię tępaka u kolegów z Nedrow w stanie Nowy Jork, wiedział, że to cholernie ułatwia sprawę. Na jego lekko podpitej twarzy wystąpił głupawy uśmieszek gdy rozmarzył się co zrobi z tą tępą szmatą, która wyzywała go od debili i oblała kawą w barze. Derrick także miał z nią na pieńku, ale głównie wybrał się jako wsparcie i transport. Chciał ujrzeć jej minę kiedy zgwałci ją ten przygłup?

Na nieszczęście byli obserwowani także przez kogoś. Pół godziny wcześniej taksówka dowiozła go do Syracuse Tulley Valley Road na południe od miasta a teraz spokojnie przyglądał się rozwojowi zdarzeń wśród bezpiecznej ciemności między drzewami. Jego zdjęcie jeszcze nie wisiało w północnym Maine, ale policja czyniła pierwsze kroki do poszukiwań. Jeremy Stone, dzisiejszym wyczynem, miał udowodnić sobie, że stał się egzekutorem Ponurego Żniwiarza. Do tej pory nie wierzył w żadne religijny gówno pokroju wizji albo przepowiedni przyszłości, ale nie mógł inaczej wytłumaczyć zajścia w miejskim McDonaldzie wcześniej tego dnia.

Znów miał portfel pełen gotówki zwinięty z konta jego starych ? ?Kolejny trop dla glin, ale co mi tam? za kilka godzin mnie tu nie będzie? ? i czekał spokojnie aż zamówi coś z tej przeklętej chemii. Zmienił fryz i ubranie więc jedynie jego postura mogła wywołać pewien niepokój. Przed nim zamawiało dwóch idiotów? choć bardziej byli skupieni na kłótni z kasjerką. Nie wsłuchiwał się specjalnie w szczegóły dopóki jednemu z nich nie wylała kawy na głowę a ten rzucając ?kurwami? na lewo i prawo wpadł na niego. Stone lekko się zachwiał, ale jednocześnie poczuł jakby dostał metalową rurką w potylicę? Widział. Nie rozumiał, ale widział. Ford zaparkowany w lesie, dwóch zirytowanych skurwieli czekająca aby się odegrać.

- Ty tępa szmato! Ty cholerna dziwko! ? Stone wrócił do ?teraz?, w samą porę aby zobaczyć jak upokorzony gość odwraca się w jego stronę. Jeremy stanął na równych nogach i wyszło, że wzrostem przewyższa gnoja o jakąś głowę. ? Uważaj, ku? - zatkało mu mowę. ? To znaczy? sorry człowieku. ? i wyszedł upokorzony przed wszystkimi klientami.

- Jeszcze się policzymy ? syknął drugi i również wyszedł. Stone podejrzewał, że tylko on i Sandra, bo przeczytał jej imię na plakietce pracownika, zdołali to usłyszeć. Niestety, nie podejrzewali, że to Jeremy zrobi z pozyskanych informacji największy użytek.

Po całym zajściu zamówił coś do jedzenia, jeśli tak można określić przerobione trzy razy resztki mięsa, i z absolutnym spokojem przyjął oraz zakodował w czeluściach umysłu fakt zdarzenia nadprzyrodzonego. Nie miał zamiaru deliberować czy ?wizja? ma jakikolwiek sens naukowy. Inni ludzie rozmyślali by nad znaczeniem wszystkiego, istnieniem Boga i tak dalej. Jeremy w tej sprawie zamierzał wykazać się pragmatyzmem. Dzisiaj wieczorem sprawdzi doświadczalnie czy te wizje są coś warte, a jeśli tak? Demoniczny uśmiech wypełzł mu na twarz. ?Tym lepiej dla mnie?

Nadjeżdżała.

Powoli ruszyli za nią nie wiedząc, że wśród ciemności okalających drogę lasów biegnie jeszcze mroczniejsza istota.

Stone dobiegł lekko zdyszany kilka minut po ich przybyciu na farmę. Zdawało mu się, że słyszy jakby urywany krzyk, ale w takiej ulewie mógł równie dobrze coś przeinaczyć. ?Chyba, że skurwiele nie tracą czasu?. Pobiegł w stronę drzwi nie wiedząc jak wiele ma racji.

Sandra szalała z wściekłości i łatwo nie dała się dwóm intruzom, którzy zaskoczyli ją zaraz przy wejściu. Odrobinę za późno zapaliła się jej czerwona lampka, że nadchodzi zagrożenie? Mimo bohaterskiej walki poległa liczebnie i siłowo dorabiając się kilku sporych siniaków. Przytrzymana, związana i rozbierana mogła tylko miotać ślepą furią w głowie. Teraz zdała sobie sprawę, że mieszkanie na odludziu nie było dobrym pomysłem.

Derrick i Berry byli w wyśmienitych humorach. Dziwka stawiała opór, ale ostatecznie i tak była zdania na ich los.

- Agresywna jesteś, cukiereczku. ? wysapał Berry do ucha dziewczyny przymierzając się do skosztowanie głównego dania. ? A teraz odpłacę ci z napiwkiem za tą kawę? - zabrał się do roboty zaczynając od przystawki.

Derrick bez słowa ruszył na zewnątrz. Za cholerę nie stałby na dworze w taką ulewę, ale chciał się upewnić czy nikt nie przybył. Może i lekko się spił, ale słynąc z dość mocnej głowy, miał na tyle poukładane, że pomyślał o zabezpieczeniu się przed potencjalnymi intruzami. Właściwie chodziło mu o dostrzeżenie zagrożenia, żeby spieprzyć jak najdalej się da. Nie uśmiechała mu się wizyta w zaostrzonym zakładzie karnym gdzie został by męską kurwą.

Zerknął na drogę i w jednej sekundzie nim wyrwał pierwszy cios przeklął to, że nie spił się bardziej. Była to ostatnia składna myśl jaka narodziła się w jego głowie. Resztę stanowiła panika. Ujrzał zagrożenie, ale za późno, żeby sensownie zareagować. Nieznajomy, wyglądający przerażająco w ociekającym wodą wojskowym płaszczu, pojawił się znikąd. Derrick w jednej chwili poczuł jak wiotczeją wszystkie mięśnie, umysł zamienia się w czarną dziurę, jądra wpychają się w układ pokarmowy a serce wali mu tak jakby chciało wyskoczyć przez klatkę piersiową jak pieprzony Obcy. Zdał sobie sprawę z całej grozy sytuacji, ale nie mógł na to poradzić. Potężne uderzenie metalową rurką trafiło go w skroń nad lewym okiem i posłało z powrotem pod drzwi domu. Pewnikiem miał wstrząs mózgu, krwawił, ale jakimś cudem zachował przytomność i teraz cały wysiłek skupił na wpadnięciu do środka. Za drzwi, które oddzielą go od szaleńca.

- Nic z tego ? przemówił psychol tonem, który przywodzi na myśl rozweselonego demona. I wtedy Derrick naprawdę zrozumiał, że jest trupem.

Berry, który właśnie miał obrabować skarbiec królewny, usłyszał urwany krzyk. Chwilę potem cichy trzask podobny do pękającej gałęzi? Przez moment, jakaś mądrzejsza część jego skretyniałego mózgu, świeciła nikłym światełkiem alarmowym nim Berry całkowicie skupił się na nauczeniu tej suki dobrych manier. ?Będę to robił tak długo aż zaczniesz krwawić? aż zaczniesz błagać o litość. No dobra, rycerz u bram?. Na jego twarzy wypełzł obrzydliwy uśmiech.

- Ostatnie słówko, królewno?

Spojrzał na jej twarz. I zrozumiał, że wpadł w gówno. Sandra z oczami wielkimi jak spodki, które najchętniej wystrzeliłby w kosmos spoglądała na coś lub kogoś za nim.

- Jezusie Nazareński ? pisnął przerażony.

- Pudło mój przyjacielu. ? usłyszał mrożący krew szept w uchu i nim zdążył zrobić cokolwiek innego, choćby wypuścić powietrze, ujrzał jak ręce nieznajomego oplatają się wokół jego szyi tak szybko jak kobra atakuje zdobycz. I zaciskają równie mocno. ?ma rękawiczki JEZU ma rękawiczki! JEZUS MARIA!?.

Intruz, ciągle dusząc, podniósł go z łatwością w górę i do Berry?ego dotarło, że jest o wiele za niski. I za lekki. Nie dotykał podłogi. Rozpaczliwie machał nogami i próbował łapać oddech, ale zamiast tego czuł zaciskający się uchwyt szaleńca. I bijącą aurę zachwytu. Tyle wyłapał nim psychol popchnął go w czekające odmęty ciemności. Taki był koniec tępaka z Nedrow.

Sandra dysząc ze strachu ujrzała jak nieznajomy upuszcza bezładne ciało niedoszłego oprawcy. Lekko podniósł głowę i spojrzał na nią. Odezwał się tym samym lodowatym tonem.

- Nie znasz mnie. Jeśli chcesz mi pomóc zakop ciała. Głęboko. ? i wyszedł. Tak po prostu. Ani teraz ani nigdy potem nie przyszło jej do głowy, że klient z McDonalda kupujący po tych dwóch idiotach i nieznajomy w wojskowym płaszczu to jedna i ta sama osoba. Ale zrobiła to co powiedział. Nigdy jednakże nie wrócił sprawdzić.

Jeremy powoli ruszył w dół ulicy na tą samą stację benzynową. Zbliżała się północ i nie liczył na złapanie taryfy, ale zbytnio się nie przejął. Był cholernie szczęśliwy. Euforia wypełniała każdą komórkę organizmu, ale jeszcze nie zaślepiała procesu myślenia. Stone cieszył się z wykonanej pracy. Sposób w jaki rozprawił się z dwoma skurwielami uznał za całkowicie satysfakcjonujący. ?Musieli być całkowicie zesrani ze strachu? Odczuwali bojaźń przed sługą anioła otchłani. Może?. Stone tylko przez moment zastanowił się czy jest w stanie dalej wykonywać robotę.

- Jak diabli ? mruknął tonąc w nieprzeniknionym mroku.

* * *

Kolejny raz zwrócił uwagę, że patrzy się na niego specjalnym wzrokiem. Zdawała się próbować odgadnąć prawdziwe intencje Stone?a. Przewiercała go na wylot.

- O co chodzi? ? zapytał spokojnie dopijając kawę w ogrzewanym Fordzie Freelanderze drugiej generacji. Na zewnątrz znów panował mrok i zacinał deszcz.

- Nie? nic ? odpowiedziała niepewnym tonem. Zauważył, że Jessica nadal nie może opanować drgania prawej ręki.

- Eh ? westchnął Jeremy. ? Nadal jestem gotów to zrobić, a jeśli nagle wpadło ci do głowy, że zamierzam skorzystać z okazji to grubo się mylisz. Ja poluję na takich ludzi? Ty chyba także? ? spojrzał na nią wyczekująco.

- Nie? to znaczy tak. ? opanowała drżenie głosu. Teraz brzmiała stanowczo, tak samo gdy rozmawiała z nim pierwszy raz. ? Wiem, że nie jesteś taki i wiem, że chcesz mi pomóc. Ja pragnę pomóc tobie. Nic się nie zmieniło. Teraz jestem z tobą do końca.

- O tym zdecyduje wyższy? ktoś wyżej ode mnie. Jestem tylko posłańcem. Takim samym jak ty. ? uśmiechnął się do Jessici. Szczerze. ?Jest jedną z niewielu pokrewnych mi dusz chodzących na tym pieprzonym padole?.

Spotkał ją w niewielkim mieście Vermilion ? jak jedna z piosenek Slipknota ? i tylko dzięki ?interwencji z góry? nie pominął jej. Znów dostał znak, jak z tymi dwoma skurwielami za pierwszym razem, ale tym razem miał pomóc. I zyskać sojusznika. Siedziała wpatrując się pustym wzrokiem na rodziny bawiące się w parku. Nie trzeba było psychologa, żeby stwierdzić, że straciła kogoś bliskiego. Jeremy cicho usiadł koło niej i czekając aż przemówi wpatrywał się w idylliczny obrazek, który wzbudził w nim najgorsze demony. ?Nie miałem, kurwa, kochającej rodzinki??

Głośno westchnęła.

- Wybacz, ale chyba się nie znamy? - powiedziała cicho nawet nie zwracając się w jego stronę.

- Owszem. Jestem Jeremy i mogę pomóc. ? odparł tym samym, spokojnym tonem.

- W czym? Jesteś z towarzystwa ubezpieczeniowego, skarbówki, policji, federalnych czy co? ? mówiła szybko a w jej słowach pobrzmiewał gniew.

- Nie. Jestem pomocnikiem, który rozwiązuje problemy na własny sposób. ? rzekł Jeremy zagadkowym tonem.

- O, a w jaki to niby? ? wypaliła sarkastycznie.

- To zależy od problemu. ? powiedział Stone tonem rozweselonego demona.

Ujrzał przebłysk strachu na jej twarzy, ale nie odeszła. Coś podpowiedziało, że lepiej zaczekać.

- Dowiem się na czym polega? ? zapytał Stone z zagadkowym uśmieszkiem na twarzy.

- Dobrze? - Jessica głośno westchnęła. ? Jesteś pewnie przejazdem?

- Można tak to ująć. ? wtrącił się szybko.

- Więc pewnie nie wiesz, że pewna grupa gnojków organizuje wyścigi uliczne. Właściwie nie do końca, bo ścigają się poza granicami miasta, głównie po wiejskich drogach? ale do rzeczy. ? ton nabrał hardości. ? Zabili mi rodzinę. Mąż i syn wracali z Berlin Heights kiedy jeden z tych matkojebców wypadł na czołowe zderzenie z zakrętu. Nie zdążyli zareagować. Trzy trupy na miejscu, żadnych świadków? tak mi powiedzieli, ale wiem? jednym z nich był synem radnego Vermilionu. Może i nie mieli dowodów, ale całej sprawie ukręcili łeb, jestem tego pewna. ? w miarę jak mówiła Jeremy czuł bijącą nienawiść i furię. Bez trudu odgadł czego chce.

- Zemsta ? szepnął i zachichotał cicho. ? Doskonale? - budził się w nim demon.

- Pomożesz mi? ? zapytała zszokowanym tonem.

- Cała przyjemność po mojej stronie? - odparł rozweselony. ? Co prawda będzie więcej roboty z dorwaniem radnego, ale?

- Nie ? przerwała zdecydowanie. ? Sprawimy, że nigdy więcej żaden z tych skurwysynów nie pojawi się na trasie. ? Stone?owi spodobał się jej ton. ?Taki rządny krwi??

Dwudziestopięcioletnia Jessica, jak na dosyć nie wyróżniającą się dziewczynę, była cholernie inteligentną osobą i dawała sobie radę z większością rzeczy postrzeganych jako robota dla facetów. Własnoręcznie, tylko z drobnym udziałem Stone?a, wykonała dwie kolczatki przy użyciu m.in. gwoździ z elementem elektroniki. Dzięki temu mogły wysunąć się w dogodnym momencie.

Jeremy dowiedział się, że jej mąż pracował w lokalnej policji. ?Musiał być cholernie lubiany skoro koledzy pozwalali mu trzymać MP5 normalnie przeznaczoną dla SWATowców? tym lepiej dla nas. O, nawet tłumik ma? Niesamowite, robota nie może być prostsza?.

- Nie krył specjalnie tego, że posiada broń w piwnicy. Zostawiał kluczyk w widocznym miejscu, oczywiście takim, żeby mały nie mógł dosięgnąć i tyle. Mieliśmy do siebie zaufanie. Chodziłam nawet na lekcje strzelania, wiesz?

- Przyda się. ? odpowiedział Stone wpatrując się jak zahipnotyzowany w broń. Miał tu jeszcze jakiś model Remingotna, SPAS-12, kilka pistoletów? całkiem porządny arsenał. ? Kiedy chcesz zacząć?

- Jutro w nocy. Ścigają się o tych samych porach i wierzę, że tym razem pojadą utartą trasą. Jestem całkowicie gotowa. Na konsekwencje również. ? dojrzewała w niej bestia.

Czekali teraz w samochodzie ustawionym kilkadziesiąt metrów od zakrętu gdzie przysypali piaskiem kolczatki. Słusznie podejrzewali, że do ostatnich sekund kierowcy nie zorientują się w zagrożeniu. Stone trzymał MP5 z tłumikiem a Jessica jego USP. Byli gotowi na bezwzględne dobicie.

- Jak samopoczucie?

- Nie mogę się doczekać ? odparła zimnym tonem. ?Hah, wspaniale?, pomyślał Jeremy.

- Gotowa? Chyba nadjeżdżają? - ujrzeli jak reflektory samochodu coraz bliżej oświetlają barierę przy niezbyt ostrym zakręcie. Spadek za nim wynosił góra trzydzieści metrów, ale miał czterdzieści pięć stopni i był najeżony drzewami. ?Idealna pułapka?.

Za wzniesienia wyłonił się pierwszy samochód. W zakręt wszedł ostrym poślizgiem. Już zaczął wyrównywać i dodawać gazu? Wtedy Jessica ?aktywowała? kolczatki.

Efekt był natychmiastowy.

Dwa tylne koła szlag trafił. Natychmiast rajdowiec stracił kontrolę i z wyprowadzenia wpadł w drugi poślizg, który wpakował go lewym bokiem prosto na masywny dąb. Zaraz za nim wypadł następny, który miał o wiele mniej szczęścia. Gwoździe przebiły wszystkie opony poza prawą przednią również w momencie wyprowadzania. Kierowca próbował gwałtownie zahamować i maksymalnie przekręcił w prawo. Stone ujrzał scenę często oglądaną w filmach akcji. Tył samochodu poderwał się do góry co zapoczątkowało dachowanie. Ostatni wpadł na barierkę już z przebitymi oponami? Jeremy nie widział czy próbował hamować, ale nawet jeśli to nie spełniło swojego zadania. Rozpędzony pojazd przebił się i roztrzaskał na kawałki w poniższych drzewach. Stone?owi zdawało się jakby usłyszał przytępiony huk. ?Skurwiela musiało rozerwać na strzępy? pomyślał ucieszony.

- Sprawdzamy? ? zapytała wypranym z emocji głosem.

- Oczywiście.

Wśród strug deszczu podeszli do najbliższego samochodu, który dachował. Od strony pasażera drzwi nagle się uchyliły. Jakiś młody chłopak, ciężko było dojrzeć w mroku i deszczu, chwiejnie stanął na nogach.

Jack, jak w podobnych chwilach podczas Iraku mawiał jego ojciec, ?nie miał kurwa żadnego pojęcia co się dzieje?. W jednej chwili zagrzewał Tony?ego, żeby dogonił wreszcie tego sukinsyna i nie pieprzył się z silnikiem a w drugiej? Czując jak płuca cofają się do kręgosłupa zarejestrował jak samochód przed nim wbija się z impetem w drzewo. Potem urwał mu się film co było niespotykane, bo 19-latek miał opinię niepobitego w piciu u rówieśników. Gdyby na spokojnie przeanalizował sytuację zdałby sobie sprawę jakie miał szczęście wykpiwszy się, nawet z zapiętymi pasami, urazem głowy. Kiedy zaczęli dachować wyrżnął w deskę rozdzielczą rozcinając prawy łuk brwiowy.

Ocknął się.

- Boże? - jęknął czują jak boli go każda część działa. W głowie mu huczało. Minęło kilka sekund nim zorientował się w sytuacji. Był do góry nogami bezpiecznie zapięty w fotelu. ? Tony? ej, Tony? - ujrzał w mroku swojego kolegę. Nienaturalnie połamany, z poharataną twarzą zdawał się wtulać w kąt samochodu. ? Jezus Maria? nie, nie, nie? - Jack zaczął panikować.

Był poobijany i przerażony. Nie zważając na to, że krwawi skupił się całkowicie na odpięciu pasów. Udało się za drugą próbą, ale nie był przygotowany na upadek. Impet uderzenia poszedł na lewy bark. Poczuł jakby coś strzeliło i tępy ból rozerwał mu czaszkę. ?Muszę się wydostać, Jezu, muszę się wydostać??. Zbierając resztkę sił popchnął drzwi. Szczęśliwie zamek szlag trafił podczas kraksy i Jack powoli wypełznął na zewnątrz. Heroicznie, próbując zwalczyć ból, stanął na nogach. Chwiejnie, bo chwiejnie, ale zamierzał wypierdalać stąd jak najszybciej.

Spojrzał w lewo.

- O kurwa ? wypalił piskliwym głosem gdy ujrzał dwoje nieznajomych. Co więcej, trzymali broń w ręku. Nie zdołał powiedzieć nic więcej. Momentalnie zaschło mu w gardle a język zawiązał się prawie jak węzeł gordyjski. Nogi miał jak z waty?

Ujrzał tylko jak wyższa osoba podnosi MP5. Usłyszał serię cichych trzasków i poczuł jak ciemnieje mu w oczach. Upadł na kolana czując, że zbliża się jego godzina. Odpływał. Zarejestrował jeszcze jak podchodzi do niego niższa persona? Przyłożyła pistolet do czoła. Trzasku już nie usłyszał. Jack padł martwy na ziemię a jego ojczulek w radzie nic nie mógł na to poradzić.

Stone z lodowatym uśmiechem ujrzał jak Jessica przeprowadza egzekucję. Czuł radość za każdym razem. ?Nigdy nie będę miał dosyć zimnej satysfakcji??

W ciszy wsiedli do samochodu, uprzednio wyczyściwszy miejsce zbrodni i ruszyli dalej ogarnięci zewsząd ciemnością.

Wraki odkrył przejeżdżający farmer dwa dni po fakcie. Natychmiast wezwana policja sprawdziła teren, ale po łuskach, kolczatkach ani tym bardziej podejrzanych nie było śladu. Jeszcze przez długi czas policja stanu Ohio nie połączyła sprawy z Jeremym Stonem.

Bardzo długi?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 weeks later...

Moje opowiadanie ze świata Star Wars. Zapraszam do czytania.

---

Schyłek wojen klonów. Zewnętrzne Rubieże

Mistrz Jedi Kravos Tellet z niesamowitą precyzją manewrował swoim myśliwcem Delta 7 wśród asteroid.

Rozsiane na czarnym niebie niczym ziarenka piasku na jego rodzinnej

Tatooine, stały się przyczyną zguby niejednego nieuważnego podróżnika. Jednak Kravos spędził w kokpicie myśliwca więcej czasu niż stąpając po ziemi. Jego doświadczenie oraz zasługi podczas bitwy o Geonosis zaowocowały nadaniem mu dowództwa nad grupą bojową, na której czele właśnie leciał. Nacisnął przycisk komunikatora.

-Meldujcie o sytuacji.

-Czysto. Nic nie widać, generale - odezwał się pierwszy z podwładnych.

-Czysto - zawtórował mu drugi.

To samo stwierdziło dwóch pozostałych żołnierzy.

To dziwne, pomyślał Tellet. Dowództwo Armii Republiki właśnie z tego sektora odebrało sygnał S.O.S. Choć był to słabo uczęszczany system, dowództwo postanowiło zareagować.

Obawiając się pułapki Separatystów, wysłało na miejsce wykwalifikowaną grupę wszechstronnie wyszkolonych klonów w celu zbadania sprawy. A tu pustka. Ani śladu jakiegokolwiek życia.

-Okrążymy ten teren jeszcze raz i wracamy. Ktoś zrobił nam głupi dowcip - powiedział do komunikatora.

Nagle z ciemnej pustki wyłoniło się coś ogromnego. Szary kadłub, smukły niczym wibroostrze, szpeciły dziury i inne uszkodzenia - widoczny dowód na to, że załoga tego okrętu widziała niejedno. Co jednak było dziwne, mistrz Jedi nie wyczuł na pokładzie żadnych form życia - ktoś jednak musiał wysłać sygnał S.O.S., który odebrało dowództwo.

-Przed nami nieznany obiekt. Przyjrzyjmy się mu z bliska. Bądźcie w gotowości.

Zniżył lot i zaczął się zbliżać do olbrzyma. Przypomniał sobie, że gdzieś już widział coś podobnego...

Tylko gdzie? Statek przypominał nieco Dreadnaughty Republiki, był jednak o wiele od nich starszy. Za młodu Tellet pasjonował się ogromnymi okrętami, które uczestniczyły w starożytnych bataliach. Skąd jednak jeden z nich wziąłby się tutaj, w niezamieszkanym systemie? W dodatku, choc na jego pokładzie nie można było wyczuć żadnych żywych istot, ktoś wysłał sygnał S.O.S.

Kravos Tellet zbliżył się do burty statku. Zauważył tam wiele osmaleń, spowodowanych trafieniami z dział turbolaserowych. W tej samej chwili wyczuł Mocą coś dziwnego, jakby ostrzeżenie przed własną śmiercią. Jedna z wieżyczek ożyła i otworzyła do myśliwca Jedi ogień. Próbował zrobić unik i uciec, jednak nie zdążył. Pustką wstrząsnął wybuch, który jednocześnie zgasił życie mistrza.

Wieżyczki nie odezwały się już więcej.

-Dowódco, zgłoś się - powiedział do komunikatora jeden z klonów.

Lecz nikt im nie odpowiedział.

---

Dowódca klonów podjął decyzję.

-Spróbujmy zbliżyć się do tego statku. Bądźcie w gotowości bojowej.

Cztery myśliwce zniżyły lot. Wrota okrętu otworzyły się, ukazując pusty hangar. Jak gdyby ktoś zapraszał ich do środka.

Alfa 1313, który kierował grupą, postanowił zaryzykować.

-Do środka!

Hangar był ogromny - kiedyś musiał mieścić ogromne ilości myśliwców, teraz jednak spowijały go ciemność i pustka. Belki stropowe, pokryte pajęczynami, sprawiały wrażenie bardzo starych, podobnie jak i sam statek. Przez dziury w kadłubie widać było rozgwieżdżone niebo. Jeden z żołnierzy, lądując, wystrzelił w mrok. Zielona błyskawica pomknęła przed siebie.

Klony wylądowały i opuściły kokpity maszyn. Za przykładem 1313 wszyscy włączyli noktowizory w hełmach i odbezpieczyli blastery DC-17.

-Panowie, musimy się rozdzielić. Widzę dwa wejścia do hangaru - ja i Alfa 4721 pójdziemy zachodnim, wy wschodnim. Wykonać!

Tymczasem w mroku zaświeciły czerwone oczy...

---

Alfa 1313 i Alfa 4721 ruszyli korytarzem. Ze ścian zwisały stare kable, w ciemnościach migotały złowieszczo lampki jakichś mechanizmów. Czuć było odór pleśni i stęchlizny, a także czegoś dziwnego, czego Alfa 1313 nie mógł określić.

Nagle wdepnął w coś miękkiego i jakby mulistego. Ukucnął, by sprawdzić, co to, jednak już chwilę potem tego pożałować. Miał bowiem pod sobą doskonale zakonserwowane ciało człowieka w jakimś starym, pomarańczowym mundurze. Choć trup wyglądał na dobrze zachowanego, gnił od środka - dlatego obuta w ciężki but stopa 1313 zapadła się w jego klatkę piersiową.

Klon z obrzydzeniem wyciągnął nogę i gestem nakazał podwładnemu, by szedł dalej.

Mijając coraz więcej trupów, dotarli do jakiegoś okrągłego pomieszczenia, prawdopodobnie zbrojowni. Na ścianach wisiały stare modele broni, wibroostrza i apteczki. To ich jednak nie interesowało - na Kamino nauczyli się ufać tylko i wyłącznie własnej broni, po broń wroga sięgać tylko w ostateczności.

Szli dalej ciemnym korytarzem, aż nagle zauważyli ogromną wyrwę. A za nią jakąś postać, jakby półprzezroczystą, ze świetlnym mieczem w dłoni. Zaczęła ona sunąć ku nim, wydając dziwne odgłosy, których nie mogli zrozumieć. 4721 strzelił w zjawę blasterem, 1313 rzucił termodetonator. Na nic się to nie zdało. Mara wciąż się zbliżała, ataki nie zrobiły na niej wrażenia. Pomieszczenie wypełniło się dymem po wybuchu. Chwilę później na ziemi leżały dwa martwe ciała komandosów Republiki, a z komunikatorów na ich nadgarstkach dobiegały krzyki pozostałych żołnierzy.

-Dowódco, słyszy mnie pan? Mamy tu problem, jakieś stworzenie, ale już sobie z nim poradziliśmy... Halo? Słyszy mnie pan? Dowódco!

Lecz na wezwania przez radio nikt nie odpowiadał. Pozostali żołnierze, Alfa 1209 i 3548, próbowali usunąć z siebie szczątki śluzu jakiego podobnego do Mynocka stworzenia, które ich tu zaatakowało.

-Jak myślisz, czemu nie odpowiadają? - spytał 1209.

-Albo po prostu zepsuło im się radio, albo już nie żyją. Bezpieczniej będzie założyć to drugie.

Ruszyli dalej korytarzem, aż usłyszeli za sobą jakiś szmer. 3548, który osłaniał tyły, dał znak, że to nic groźnego.

Doszli do ogromnej sali, w której stały poustawiane w rzędach komputery. Nad nimi wznosiły się ogromne okna z popękanymi szybami.

Znajdowali się na mostku.

1209 podszedł do jednego z komputerów. O dziwo, działał. Była tam historia kursów statku.

-Wygląda na to, że ten wrak sporo podróżował. Spójrz tylko - powiedział klon do kolegi. - W tym bardzo dużo kursów na Malachor V, Korriban i jakieś zamierzchłe loty na Peragus, Telos... Słyszałeś w ogóle o tych planetach?

-Tylko o Telos - odpowiedział mu "brat". - Reszty nie znam.

-Po Telos następuje długa przerwa... A potem znów kursy na Korriban, Malachor V i mnóstwo planet, których nazwy nie potrafię wymówić.

Zamiast odpowiedzi usłyszał jednak tylko bulgotanie. Odwrócił się, by sprawdzić, co się dzieje. I wtedy TO zobaczył. Nie wiedział, co to, ale wydało się półprzezroczyste, nieziemskie. I sprowadziło na niego śmierć.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Me ciało bez ruchu jak kłoda,

pokrywa zielony mech.

daleko, daleko...

Gdzie nie ma wschodów ni zachodów,

tam wiatr nie wieje, deszcz nie pada.

Każdy uśmiechem się kłania,

śmiech zawżdy się nosi echem po lasach.

Tak, to były cudowne czasy...

Teraz czekam z niecierpliwością,

by bezbronni ludzie skryli się w jaskiniach.

Oni uciekają przed rychłą śmiercią,

ja zaś czekam na ostateczny pojedynek.

Brama między światami jest co raz cieńsza

Powoli upada...

Wszyscy zdolni do walki ustawiają się na polu bitwy.

Pod moim nadzorem stają gobliny, skrzaty...

Elfy...najzręczniejsze na pierwszej linii stoją

razem z innymi stworzeniami...

Chaos gotowy do walki patrzy mi szyderczo w oczy.

Oni będą walczyć z tworami chaosu

Ja z ich panem...

Kogo czeka najcięższy pojedynek?

Okaże się już za chwilę.

Księżniczko...wola mnie znajomy głos...

Jesienna wojowniczko...ktoś znów się odzywa.

Pożogar, wierny od chwili gdy mnie stworzono

Przewodnik jesiennej sfory staje po mej prawicy.

Wszyscy ustawiają się za mną, wyciągają broń...

Zaczyna się...

Magiczna bariera między światem ludzi a naszym światem upadła...

Cisza, zalega całe pole jak nigdy...

słychać tylko ciche oddechy

Wszyscy czekają na znak.

Ja czekam na znak mego najgorszego wroga

Normalnie nie była bym w stanie go pokonać, lecz

dzisiaj jest 10 października...dzień jesieni

Mój dzień, kiedy ma moc rośnie do takich rozmiarów

że gdy nic nie robię czuje się jak po zażyciu prochów...

On rusza w stronę ośmiu, którzy zaczęli stawiać nowy mur, pisać nowe prawa

Rozumiem jego aluzję schodzę za nim posłusznie, schodzę z pola bitwy.

Wydając ostatni ochrypły okrzyk...DO BRONI!! NA PRZÓD!!

Wiedziałam, że to podstęp. Chciał walczyć ze mną na swoich prawach.

Ja nie miałam wyboru, nikt inny nie był w stanie go pokonać...

Stanąwszy przed nim, patrząc prosto w jego żółte lica,

zrozumiałam, że najlepsza zabawa dopiero się zacznie.

A ja już puściłam wodze mocy, ogień całą mnie pochłonął

On był mną a ja byłam nim, zespoliliśmy się w jedną całość...

Zgrani niczym ręka i oko stanęliśmy na przeciwko wroga,

patrząc mu srogo w oczy, uśmiechając się szyderczo.

ustawiliśmy wokół pole walki, i popłynęły pierwsze iskierki z naszych mieczy.

Tańczyliśmy ze sobą, dobrych kilka godzin.

nie zapowiadało się by ktoś z nas wygrał...

więc zawarłam pakt,

Pakt z Diabłem...

Edytowano przez Raikiri07
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Moje wypociny. Na początku straśnie sztampowe, ale humorzaste i w miare dobre. Mam 13 lat, więc fajerwerków nie oczekujce. Pozdrawiam!

"Król Białych Róż: Droga ku zagładzie."

Brama między Światami

Działo się to nie w świecie magii, pięknych elfów, twardych krasnoludów, i złotych królestw, nie było tam smoków, mężnych wojowników, ani potężnych magów. Zastanawiacie się pewnie gdzie rozgrywała się ta powieść? Rozgrywała się w szarym, zwyczajny i całkowicie nudnym, znanym nam świecie. I myślicie czy może być ciekawa? Może, a nawet jest, gdyż nasz świat ma bliźniaka, w którym doświadczycie wszystkich tych cudów. Jednak ta historia zaczyna się w naszym świecie, w Kaliszu, w domu pewnego chłopaka właśnie oglądającego Fakty?

- Dnia 11 marca, 2010 roku, w Kaliszu w Wielkopolsce, zauważono bardzo dziwne zjawisko. Mianowicie widziano stworzenie wyglądające na smoka! Nie są to żarty, dostaliśmy bowiem zdjęcia, które nie są dziełem fotomontażu. Wydawać się może to nieprawdopodobne, ale jednak tak było! Biegli sądzą że może to być wynik nieudanego eksperymentu genetycznego, nie wiadomo czy może być niebezpieczny.

Artur wziął pilota i wyłączył telewizor. Lubił czytać książki fantasty, oglądać tego typu filmy, grać w gry, ale takich jajec jeszcze nie widział! Smoki w realnym świecie, może was to dziwić ale był nawet ucieszony tą myślą. Często narzekał na nudną rzeczywistość, pozbawioną jakichkolwiek urozmaiceń. W porównaniu ze światami z książek takich jak ?Władca Pierścieni? czy ?Eragon? jego własny świat był taki nudny.

Artur miał jasne blond włosy, zielone oczy, był inteligentny i sprawny fizycznie, chociaż zbyt śmiały, rozgadany i wyluzowany. Te cechy może przysporzyły mu przyjaciół, ale zachowanie w szkole miał przez to poprawne. Co z tego że średnia 5.0 jak niskie zachowanie. I tak od 4 klasy do teraz, czyli do klasy 6. Podszedł do półki z książkami i wziął do ręki swoją najnowszą książkę pt. ?Orki: Powrót Orków.? (Polecam wszystkim miłośnikom fantasty.) Przebrał się w piżamę, umył w łazience zęby, wrócił do pokoju, położył się na łóżku i zaczął czytać. Zanim się domyślił było już po północy. Spojrzał na zegarek, wzruszył ramionami i czytał dalej do 02:30. Wreszcie odłożył książkę, zgasił światło i poszedł spać. Oczywiście obudził się o szóstej rano, bo do szkoły miał iść na ósmą. Minęło jakieś pół godziny i dopiero oprzytomniał i skapnął się że idzie do szkoły. Spojrzał za okno, jak zwykle powitał wschód słońca, poszedł do wc, umył się, ubrał czyste ciuchy, pożegnał się z rodziną, i wyszedł. Lubił ranki, podobało mu się młode słońce świecące chłodnym blaskiem i zwiewne mgły. Doszedł na ul. Robotniczą 5, bo tam mieściła się jego szkoła. Wlazł do szatni i tradycyjnie powiedział:

- Siema ludzie, to mówicie że się wyspaliście.

-A idź mi z tym spaniem, jak będę tak wcześnie wstawał to zestarzeje się w ciągu tygodnia do cholery!- Opowiedział Szala, jeden z kumpli Artura o podobnym charakterze i sposobie dokuczania nauczycielom( oni dokuczają nam, to my im! Musi byś sprawiedliwie.)

-Właśnie! Tyle zadają że nie mam czasu grać na kompie!- Odezwał się Florczak, kolejny kolega Artura( trzeba czymś zastąpić to imię, bo się powtarza, tylko czym?)

-Heja Artur, ale żarty se odpuść, ty masz niespożytą energie a my nie.- Dodał jeden z najlepszych przyjaciół wiecie kogo, jak nie to powiem że od początku o nim pisze.- A właśnie w co teraz gracie?

-Ja w Neverwinter Nights 2, jak zawsze. A czasem w Smoki Nightwood.- Odpowiedział główny bohater.

-A ja w Tibie?- Dodał Florczak.

-Florczak, wstyd mi że cie znam!- Rzekł zdenerwowany Szala.- Co do gier to gram we wszystkie co mam.

- Ja też gram w smoki.- Zakończył Bartek. Kolejny z całej paczki.

Po odbyciu gadki, spóźnieniu się na polski, który mają z wychowawczynią, M. W., odebraniu od niej kilku obelg, usiedli w ławkach. I wtedy się zaczęło:

-Piszemy temat! Praca z tekstem.- Powiedziała nauczycielka.

-Ale proszę pani, my ten temat mamy już od 2 tygodni.- Zaczął Artur.

-Nie wtrącaj się w program nauczania! To prawda że mamy często ten temat, ale zawsze z innym tekstem pracujemy.

-A poco tyle razy to powtarzamy! Ja nie Czaje tego programu nauczania. Zajmijmy się ciekawym tematem, może grami komputerowymi?- Dodał Szala.

-Cisza mnie tu! Nie myślcie że mnie sprowokujecie cymbały!- Powiedziała nauczycielka.

I tak zleciała lekcja, potem następne aż w końcu mogli wyjść ze szkolnego więzienia. Artura przy wyjściu zaczepił woźny, mówili na niego Pan Wąsik ze względu że miał brodę i wąsy, nie obrażał się za to tylko się śmiał. Był chudy i wysoki, a z twarzy przypominał Gandalfa z ?Władcy Pierścieni? . Powiedział do niego:

- Słuchaj mnie Arturze musisz ze mną iść!

-Pan zwariował, Panie Wąsik?- Spytał zdziwiony Artur.

-Nie, a teraz chodź!

-Co pan! O bycie pedofilem pana nie posądzałem!

-Nie jestem pedofilem! Ty głupi dzieciaku, jestem magiem z innego świata!

-Eeeee? Tia, a ja jestem Król Artur. Zejdź mi z drogi dziadu!

-Nigdzie nie pójdziesz!

Artur rzeczywiście nie mógł się ruszyć! A jeśli ten walnięty woźny naprawdę był czarodziejem? Wydawało się że inni ich nie widzieli ich kłótni ani nie słyszeli. Chyba ten staruch naprawdę był magiem. Cholera! Nie pierwszy raz się tak zadziwił!

-Słuchaj mnie!- Zaczął czarodziej.- Nie widzą nas bo jesteśmy niewidzialni i niesłyszalni, a teraz teleportujemy się do mojego domu, i wreszcie ci wszystko powiem! Telion Adfiss Rmmoa!- Ostatnie 3 słowa były zaklęciem teleportacji, w jakieś kilka sekund znaleźli się w jakimś pokoju. Pod ścianą stal zgaszony kominek, na stole leżało mnóstwo zwojów i manuskryptów a na ladzie naprzeciwko kilka alchemicznych przedmiotów. Skąd Artur to rozpoznał? A stąd że czytał książki o czarodziejach i grał w gry tego typu! Rozejrzał się, przed nim stał woźny, znaczy się czarodziej.

-To sprytnie, jesteś magiem? A-ale po kiego grzyba żeś mnie tu sprowadził?!- Zaczął chłopak.

-Tak jestem czarodziejem, a ty jesteś kimś kogo bardzo potrzebuje inny świat.

-Eee? Że co proszę? Bo ja te gadki to znam z gier komputerowych ale w realnym świecie takich nie ma.

-Słuchaj mnie uważnie Arturze, nie pochodzisz z tego świata i ja też nie. Jesteś synem łowcy z miasta Irannvard. Imię mu było Bergen. Nie żyje, jak wielu innych których znałem?- Nie dokończył czarodziej.

-Mnie się to widzi tak: pochodzę z innego świata, i dowiaduję się o tym dopiero teraz!- Powiedział podekscytowany chłopak.

-I tak to jest. Zrozum mnie. Opowiem ci historie twego ludu, jego upadku i walki o przetrwanie.- Rzekł mag.

-N- no dobra. Nawijaj.- Odpowiedział chłopak.

-Było to za czasów króla Shoveana, władcy Orhengardu, stolicy Adiliionu, państwa ludzi. Widzisz poznano wtedy zagrożenie w postaci Cienia z Gwiazd, Dyvakhona, jak go nazywamy. Wtedy pewien książę zwany Okeyonem, syn króla o którym wspomniałem odkrył moją rozmowę prowadzoną z władcą mówiących lisów kitsune o tym zagrożeniu. Okeyon wraz z hobbitem Hrogiem podjęli się próby zniszczenia Wroga, lecz zostali oszukani i zawiedli. Najpierw upadło królestwo elfów, Silivaynemoon. Stworzono wtedy rasę orków, których stworzono ze skażonych dusz elfów. Ludzie opuścili swoje państwo by skryć się u krasnoludów w twierdzy Herthar. Jeden z wielkich czarodziejów moich czasów, Gorfendil, przepowiedział że nadejdzie zbawca, a ojcem jego będzie niejaki Bergen z Irannvardu. Gdy się urodziłeś nadano ci imię Aranthir, jednak w tym świecie zmieniłem je na Artur.

-I co dalej?- Zapytał zaciekawiony i przekonany co do prawdziwości słów starca Aranthir.

-Potem, wyznaczono dwóch ochotników, elfke i krasnoluda, aha i trzeciego mnie, byśmy cię przenieśli bezpiecznie do tego świata. Nie było mnie przy bohaterskiej obronie Herthar. Miałem cię strzec w tym świecie. Ale Cień wyciąga swe łapska i w stronę tego wymiaru. Szuka cię, a ja zamierzam mu przeszkodzić. Odeśle cię do twego prawdziwego świata. Zawędrujesz do Vatiss, twierdzy strażniczej Adiliionu. Mam przeczucie że tam musisz iść. Tak.

-Dobra, szuka mnie Władca Ciemności, jestem następcą tronu. Ale jajca. Czyli mam się tam przenieść bez broni?

- Nie, broń i zbroje ci dam. Dostaniesz nawet amulet poprawiający twą ochronę, oznacza to że zbroja ci się nie zniszczy.

-Dobra.- Odezwał się chłopak.- Idę. Niech Bóg ma w opiece mnie, ten świat, i zwłaszcza tamten. To dawaj te wyposażenie!

-Dobrze, Chodź do zbrojowni.

Przeszli przez drzwi i zrobili w domu maga parę zakrętów. Czarodziej otworzył żelazne drzwi zaklęciem. Weszli do środka. Aranthir rozejrzał się, pod ścianą stały stojaki na broń i zbroję. Stal błyszczała, była wypolerowana i w dobrym stanie.

-Jaaa. Czegoś takiego to jeszcze nie widziałem, no może w grach.- Zaczął młody.- A tak na marginesie, jak cię zwą?

-Mitherndil.- Odpowiedział mag, zdjął z pół lekki, ostry i połyskliwy miecz. Wręczył go Aranthirowi.

-To ja rozumiem, zamachnę się parę razy mieczem i orki będą leżeć.- Rzekł świeżo upieczony wojownik.

-Weź jeszcze te zbroje.- Mitherndil podał chłopakowi lśniącą kolczugę.

-I zostałem pełnoprawnym wojem. Ci z gier się chowają, ha!

Po odbyciu gadki, Mitherndil przygotował się do otwarcia portalu prowadzącego do innego świata. Gdy brama zaczęła się otwierać, z korytarza dobiegł ich tupot stóp.

- Orkowie! Właź w portal!- Wepchnął Aranthira w bramę.

Akurat gdy przejście się zamknęło, do pokoju wpadli orkowie, stanęli twarzą w twarz z czarodziejem.

***

Aranthir znalazł się na polanie. Przed sobą widział las, na zachodzie widać było góry, trawa wydawała się tu zieleńsza. Ktoś jechał na koniu w jego stronę. I była to dziewczyna! Poznał że to dziewczyna , bo nosiła sukienkę i długie czarne włosy.

-Kim jesteś? Giermkiem?- Zapytała go dziewczyna patrząc fioletowymi oczami na chłopaka.

-No nie. Ale ja chciałbym wiedzieć jak ty się nazywasz?

-Jestem Aspera M? Illine. Mogę ci zaufać. Masz dobre spojrzenie.- Powiedziała uśmiechnięta.

-Ja zwę się Aranthir. Pochodzę z innego świata.

- Tiaa. Widziałam twój portal. Ale kim jesteś, że tak powiem z zawodu.

-Jestem następcą tronu Adiliionu, syn Berga.- Odpowiedział, zdziwiony że zwierza się obcej dziewczynie.

-Hmm?- Spojrzała nań przenikliwie.- Więc dobrze że cię spotkałam.

-Dobrze? Jesteś rebeliantką?

-Można tak powiedzieć?- Powiedziała.- Mój ojciec jest przywódcą buntowników w Vatiss.

-Vatiss?- Zapytał zdziwiony chłopak.

-Taa. A co w tym złego?- Odparła.

-Bo wiesz, Mitherndil kazał żebym poszedł do Vatiss, kiedy już się tu znajdę.

-Mitherndil? Ten wielki mag z legendy?- Zapytała.

-Nioo. To on jest legendą?

-Tak, ale ty też!

-Nie możliwe! Minęło tylko 12 lat, za mało bym stał się legendarną postacią!

-W tamtym świecie minęło 12 lat, a u nas zaś całe 1000.- Dodała.

-Eee. Więc wychodzi na to że tu czas płynie inaczej niż tam? Ale ma to jakieś reguły?- Zadał pytanie przekonany o dobrych intencjach Aspery.

-Hmm? Nie. Tam może upłynąć dzień a tu jakieś 10 lat, albo 20, różnie.- Odpowiedziała Aranthirowi.

-Czyli co? Żyjecie tu zniewoleni przez jakieś ciemne moce? A ja mam was uratować?

-Tak, tak i tak.- Rzekła.

-Ta, ale ja mam 12 lat. Nie potrafię pewnie nawet walczyć! Wszystkie ruchy znam z gier!- Krzyknął Aranthir.

-Gier?- Zadała pytanie zdezorientowana Aspera.

-Nieważne.- Odpowiedział chłopak.

-Ale proroctwo mówi o tobie!- Podjęła temat.

-Taaa. Wiem co nieco o proroctwach, czytałem książki dziejące się w światach takich jak ten.

-To jesteś gotowy na przygody.- Powiedziała uśmiechając się do Artura( co? Tak od razu się nie przechrzcił na Aranthira!)

***

Rebelianci

Orkowie wpadli do pokoju, ich wódz stanął twarzą w twarz z Mitherndilem. Mag spojrzał się na niego pogardliwie:

-Dalej, chodź.- Rzekł.

Zielonoskóry prychnął. Czarodziej przywołał deszcz ognistych strzał, które spadły na orków, chwile potem dwóch było już martwych, ale pozostała dziesiątka, z wodzem na czele zbliżała się do Mitherndila.

-Yaona Miin Leilinar!- Czarodziej Strzelił z rąk falą ognia, wszyscy wrogowie zaczęli płonąć, doprawił to jeszcze burzą magicznych pocisków i pozbył się zielonoskórych na amen.

Nieważne że orkowie go odnaleźli, będzie mógł przenieść się w inne miejsce w tym świecie, bo teleportować się tam gdzie Aranthir nie może, wymagało to specjalnego układu gwiazd, przepływu Strumienia Mocy( czyli takie siły wyższej z której mocy korzystają wszyscy magowie, w chwili przyjmowania Święceń( czarodzieje Mistycznego Bractwa) lub w chwili odbycia Aghuankr( nekromanci, demonolodzy i inne tałatajstwo tego typu)). Będzie musiał trochę poczekać? Ale nie liczy się że jest zagrożony, liczy się że zapewnił prawowitemu królowi bezpieczne przejście do Eallionnu( tamtego świata w którym znajduje się teraz Artur). Oby tylko przeżył?

***

Po odbyciu krótkiej( czyli trwającej około godziny) rozmowy, Aranthir, i Aspera, jechali na jednym koniu do Vatiss, na spotkanie z tamtejszymi rebeliantami. Jeden z nich był ojcem dziewczyny. A że Artur był nie do różańca, a do gadki, zwłaszcza z ładną dziewczyną po jakimś kwadransie jazdy znowu rozpoczął rozmowę na temat swojego nudnego świata, i znów począł wychwalać widoki widywane w tej krainie zwanej Fevinrald, ciągnącej się od Lasu Boillgann, niedaleko na wschodzie, do jeziora Helldai na południowym zachodzie. Cały Fevinrald był od dawna pod władzą Cienia, a ludzie żyli w strachu i zwątpieniu. Był do ongiś południowy obszar Adiliionu. Po odbyciu lekcji geografii i historii od Aspery zatrzymali się na postój. Zaczęło już zmierzchać, a ona nalegała na odpoczynek, jechali w końcu cały dzień. Noce w Eallionnie przez czas okupacji były bardzo ciemne i zimne.

-Aspera, mam pytanie.- Zaczął Aranthir.

-Dobra zadawaj je, niedługo idziemy spać.- Odpowiedziała uśmiechając się do chłopaka, polubiła go przez ten jeden dzień wędrówki. Jego nieustanne gadanie, miłe nastawienie, nieskończony optymizm i zapał, tak bardzo różniły się od mrukliwości, i pesymizmu buntowników z Vatiss.

-Czy jeszcze w innych miastach są jacyś rebelianci? Kontaktujecie się między sobą? Macie jakąś armie, czy coś w tym stylu?- Zapytał chłopak.

-Ehh? Nie, każde miasto ma zapewne jakieś buntownicze podziemie? A co do zorganizowanych działań, nie ma żadnych łączników między przywódcami rebelii, ani nie ma żadnej armii. Opieramy się raczej na biernym przeszkadzaniu w organizacji wojsk wroga, niż na bitwach.- Odpowiedziała Aspera ze smutkiem, ale za chwile jej fioletowe oczy zapłonęły nowym blaskiem.- Ale jest jeszcze nadzieja że to ty nas zjednoczysz! Że wydamy wrogowi bitwę pod sztandarami Aranthira, syna Berga. Dajesz nam nadzieje,

-Tak, dam z siebie wszystko, nie zawiodę ani ciebie Aspero,- Tu spojrzał na nią z nadzieją i sympatią jakiej jeszcze nie doświadczyła.- Ani ludzi którzy na mnie czekali, ani innych ras czekających na wyzwolenie! Masz moje słowo! Słowo Króla!- Na koniec przemówił z godnością, która przewyższała każde przemowy znanych nam dawnych polskich królów, a tym bardziej dzisiejszych ludzi którzy podają się za polityków. A była w tych słowach prawda, zdecydowanie i moc, twierdzące o tym że ten chłopak nie spocznie póki nie uwolni Eallionnu od wszystkich sił zła.

Dziewczyna spojrzała nań z szacunkiem, i odwzajemnioną sympatią. Oby on był naszym królem, i oby gwiazda Okeyona jasno mu świeciła. Pomyślała Aspera.

-Dobra, to czas się kłaść. Dobranoc Aranthir.- Pożegnała się.

-Dziękuje ci, ale nie idę spać, będę trzymał warte. Czuje że jesteśmy przez coś obserwowani, proszę, musisz się przespać, a ja popilnuje.- Stwierdził.

-Wiem że czujesz się powołany do ochrony innych ale ty też musisz być wypoczęty.- Dodała.

-Ale ja mam broń, a ty jesteś całkiem bezbronna. Nie będę cię narażał. Chce cię chronić.- Przypomniał jej chłopak.

-Dobrze? Ale gdy będziesz zmęczony powiedz mi to się zmienimy.

-Ok.- Nie będzie się z nią zmieniał, ani jej budził. Za bardzo mu na niej zależy.

Obudziła się w środku nocy, i ukradkiem spojrzała na Aranthira, czekał, niczym pradawny strażnik, z błyszczącymi oczami, uśmiechem i mieczem na kolanach.

***

Obudził ją około godziny szóstej rano. Pod ich obóz podeszli orkowie, ale jeszcze nie zauważyli dwójki podróżników.

-Aspera, orki, całkiem sporo, chyba pięciu. Co robimy?- Zapytał dziewczynę chłopak.

-Kiedy ich zauważyłeś?- Odpowiedziała pytaniem na pytanie.

-Chwile przed tym jak cię obudziłem.

-Hmm? Pięciu, uda nam się ich obezwładnić.- Szepnęła zdecydowana.

-Czyli co? Mam tam iść i zrobić im apokalipsę?

-Nie, poczekaj chwile.- Uspokoiła jego wojownicze zamiary, podniosła się, zielonoskórzy ją zauważyli, podeszli bliżej, nie wiedząc czego mogli się spodziewać po tej małej, kruchej, ludzkiej istocie. Łatwy łup? Nic bardziej mylnego, bo nasza Aspera jest bardziej niebezpieczna niż się wydaje. Zaczęła wypowiadać słowa: Dyvitarioon Koganna Uya!

To było najbardziej śmiercionośne zaklęcie, o jakim mógł śnić koszmary facet. Dziewczyna poraziła prądem męskość orków! Takich czarów nie uświadczycie ani w ?Trylogii Mrocznego Elfa? ani w ?Dziewiątym Magu?, taka demoniczna magia występuje tylko tutaj! Stwory złapały się za krocze i upadły nieprzytomne na ziemię.- Aranthir! Szybko dobij ich mieczem!- Krzyknęła Aspera.

-Jesteś czarodziejką?! Poraziłaś im jaja prądem?! Uaaha! Dobrze że jesteś po mojej stronie?- Nie dokończył bo mu przeszkodziła:

-Dobij ich! Szybko!

Posłuchał, wiedział że czarodziejka jest zaniepokojona boi się że orkowie mogą wstać. Podbiegł do leżących stworów, i uciął każdemu łeb. Ostrze było dobrej roboty, z łatwością przechodziło przez ciało i kość, a te kość właśnie orkowie mają mocniejszą niż ludzie. Nagle przed nim zmaterializowało się jeszcze więcej zielonoskórych! Byli niewidzialni, pomyślał. Uderzył z lewej w orka, potwór dostał w brzuch, jego kumpel z lewej ruszył do ataku, ale zad sparzyła mu błyskawica! Nic nie śmierdzi tak jak palony orczy tyłek! Kolejny zielono skóry ciął szablą, Aranthir sparował ten cios, ale tylko na tyle wystarczyło mu szczęścia. Jakieś włochate łapy złapały go od tyłu, dostał maczugą w głowę, zaczynał tracić przytomność, i do jego świadomości przebił się tylko jeden głos: Krzyk porywanej Aspery! Potem stoczył się w ciemność?

***

Orkowie nieśli dwójkę młodych awanturników. Na czele orszaku szedł ludzki nekromanta, jeden z wielu zdrajców, sprzymierzonych z Dyvakhonem. To on zastawił pułapkę w postaci niewidzialnych orków. Schwytał księcia i jego przyjaciółkę, jego zawiezie do Xanllarrx( to znaczy tej głównej siedziby Cienia z liczną armią jego przybocznych sług.), a tą dziewczynę odda do jakiegoś burdelu, była za ładna na służkę. Wyśle tych zielonoskórych do Xanllarx, a sam teleportuje się do Tynafin (jedno ze zdobytych miast.), mają tam dobry burdel żeby mógł umieścić tam tą czarnowłosą. Zresztą ten przybytek ma na własność! Też se będzie mógł poużywać! A ona była całkiem ładna, nawet bardzo? Omówił ze swymi orczymi oficerami cały plan, wziął Asperę pod pachę, wymówił formułę zaklęcia, i w ponurym blasku zniknął. Orkowie podjęli decyzję o odpoczynku, rozsiedli się na trawie i rozpalili ogień. Położyli również Aranthira. Chłopak odzyskiwał przytomność, ale nie ważył się ruszyć żeby stwory go nie zabiły, ale gdyby chciały to zrobić zrobiły by to już dawno? Z zamyślenia wyrwał go brak widoku Aspery. Czy orków były dwie grupy, i czy jedna wzięła dziewczynę gdzie indziej? No i emocję wzięły górę w wojowniczym sercu chłopaka, i wydarł mu się z gardła krzyk:

-W mordy obleśne! Gdzie ona jest! Bo wstanę i osobiście zarżnę was i waszego śmierdzącego, wrednego władcę! Powtarzam! Gdzie jest Aspera dziady!

-Ja go udusić!- Zaczął jeden z większych i prawdopodobnie głupszych orków.- On obrażać ork! I nasza władca!

-Morda Galovk!- Krzyknął przywódca.- My go musieć zatrzymać przy życie! Nie wolno nasza go zabić!

-Grrr? Dobra Vanbok, ja już spokój.

I ten spokój nie trwał długo, powietrze przecięły bełty, i trzech z ośmiu zielonoskórych spojrzało na swe przebite pociskami gardła. A potem upadło. Stwory wyjęły krzywe miecze z brudnych pochew, i zacharczały. Pięciu ludzi w zbrojach z brązowej skóry nabijanej ćwiekami, i uzbrojeni w długie miecze. Jeden z nich, łysy w kapturze podszedł do Aranthira, rozciął więzy krępujące jego ręce i nogi. Podał mu miecz który leżał obok niego( orkowie nie są zbyt sprytni i powinni gdzieś schować miecz chłopaka.).

-Słuchaj! Jesteśmy najemnikami pewnego maga, któremu zależy żebyś żył! Posłuchaj mnie dzieciaku, pojedziesz do Lasu Boillgann, tam będziesz bezpieczny. Odnajdziesz wieże, z czerwonego kamienia. Wejdziesz tam, a o reszcie dowiesz się od mojego szefa!- Powiedział łysy najemnik.

-Nie.- Stwierdził twardo .- Nigdzie nie idę.

-Co!?

-Porwali moją? eee? przyjaciółkę. Nie pójdę bez niej. Obiecałem ją chronić.

-Ty głupcze! Jest stracona! Bierz konia i jedź do Lasu!- Krzyknął nieznajomy facet podając chłopakowi lejce.

-Pojadę, ale zobowiązuje tego czarodzieja do tego że pomoże mi odnaleźć Asperę!- Odezwał się wojowniczo Aranthir.

Łysy potaknął. Chłopak wsiadł na konia i odjechał ścieżką prowadzącą na wschód. Najemnicy desperacko odpierali orków, jeden leżał już w kałuży własnej krwi. Chłopak odjechał już ładnych parę metrów, obejrzał się za siebie, i widział sylwetki walczących. Popędził konia, i niedługo potem odgłosy walki ucichły zupełnie. Zapadał zmierzch, a on nie jadł nic od pierwszego spotkania z Asperą. No właśnie, Aspera. Uwolni ją. Nie liczy się ten świat, żadna okupacja, czy jakiś tam władca ciemności. Tylko ona, uratuję ją. Poprosi o pomoc tego maga, a potem uwolni dziewczynę. I nagle przypomniał o jukach jakie miał przypięte koń! Zsiadł z niego, przywiązał do drzewa, i zobaczył co było w torbie: dwa bochenki chleba, około pięciu jabłek, i kawał kiełbasy. Nie dużo ale może wystarczy, zwłaszcza ten chleb i kiełbasa(naprawdę było jej dużo.). Odłamał kawałek bochenka i zjadł jabłko. Ułożył się do snu i śnił o? No zgadnijcie, powiem tylko że to ona i jest jedną z głównych bohaterek. (Tylko idioci nie zgadną!)

Śnił, i zdawałoby że niemożna go obudzić. A jednak obudził się gdy usłyszał trzepot skrzydeł. I to nie małych ptasich skrzydeł! A jakich? To się za chwile dowiecie. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą smoka! Tak, smoka. Gad miał złote łuski z lekko zielonkawym połyskiem, wielkie skrzydła, i zielono- czarne oczy. Patrzał się na Aranthira i nie drgnął.

-No to już kurna, ludzkie pojęcie przechodzi! Najpierw atakują mnie orki, porywają mi przyjaciółkę, ratują mnie jacyś najemnicy, teraz co? Zje mnie smok!? Takich jajec to nawet we ?Wiedźminie? niebyło.- Zaczął chłopak, wyraźnie rozeźlony i zrezygnowany.

-Siema.- Powiedział smok.

-Ja się w końcu powieszę! Smok mówi do mnie siema...- Rzekł już kompletnie zdezorientowany Aranthir. A może ten gad jest spoko, i jednak go nie zeżre?- No siema.

-Słuchaj mnie Aranthirze, jestem po twojej stronie. Tak, wiem. Dziwne że wiem jak się nazywasz, i że wiem że zaatakowali was orkowie i że porwali ci przyjaciółkę?

-Dobra! Wierzę ci. Ale ostatnio mam coś za dużo ukrytych sprzymierzeńców. Od kogo ty jesteś?

-Od tego maga co ci najemnicy, miałem cię bezpiecznie eskortować do jego wierzy.- Powiedział gad.

-I co? A dlaczego ten czarodziej chce mi pomóc?- Zapytał chłopak.

-Bo wieży w taką starodawną przepowiednie! O Jezusiczku! Wskakuj na mnie zanim nas odnajdą!

-Ok.- Powiedział Aranthir, podbiegł do smoka, i wskoczył nań.

Gad wzbił się w powietrze, jego skrzydła rytmicznie unosiły się i opadały. I w końcu się zaczęło:

-Posłuchaj.- Zaczął Aranthir, zupełnie nie przerażony faktem że leci siedemset metrów nad ziemią.- Nie wiem jak ci na imię.

-Telixar.- Opowiedział smok.

-No, dobra. Telixarze, nikt nas nie zauważy? Jesteś w końcu dość, ekhm? spory.

-Jesteśmy niewidzialni.- Rzekł smok.

I jeśli wcześniej Aranthir myślał że to sen, to teraz właśnie skapnął się że to wszystko dzieję się naprawdę. Lecieli już może jakieś dwie godziny i byli już nad lasem. Smok leciał naprawdę szybko, chociaż nie potrafię oszacować jak szybko. Po prostu szybko. I nagle chłopak mógł znów doświadczyć pokazu magii. Może z kilkaset metrów od nich zmaterializowała się wieża! Tak, wieża. Dziesięciopiętrowa z szarego kamienia. Sprawiała wrażenie postawnej.

-Też była niewidzialna?- Zapytał chłopak.

-Taa. Jakoś trzeba się zabezpieczyć.- Odpowiedział Telixar.

Wylądowali niedaleko wieży, Aranthir zszedł z Telixara, rozprostował się, sprawdził czy nie chce mu się rzygać i poszedł w stronę wieży. Smok szedł obok niego. Podeszli bliżej, i wrota budowli otworzyły się. Wyszedł z nich stary facet, w wieku jakiś 72 lat. Czyli stary dziad. Nosił srebrną szatę Mistycznego Bractwa, i jakiś talizman na szyi. Na pewno nawet w młodości był brzydki. Mag miał zielone oczy i krótką brodę.

-Witaj Aranthirze, synu Berga. Następco tronu Adiliionu, władco Wolnej Marchii Shoveana.- Zaczął starzec.

-Ano, witaj. Tylko się zapytam jak ci na imię magu?- Powiedział chłopak.

-Jestem Gotfryd Leandas. Czarodziej rebeliant, przyjaciel smoka Telixara. Jakieś niecałe osiemdziesiąt lat temu, uciekłem przed armią Dyvakhona, podczas Ostatniej Wojny, po której ludzie ostatecznie przegrali. Ukryłem się w Boilgann. Znalazłem tego smoka gdy był jeszcze młody, on również nie chciał dać się zniewolić Cieniowi. Połączyliśmy siły, i za pomocą naszej magii zbudowaliśmy te wieżę. Obydwaj znaliśmy proroctwo mówiące o zbawcy z innego świata. Wierzyliśmy w nie, a teraz przyszła pora by przepowiednia się spełniła. Zamierzamy cię chronić. Możesz na nas liczyć.- Rzekł mag.

Telixar pokiwał głową na potwierdzenie słów czarodzieja. Zapadła cisza, w której słychać było tylko oddech smoka i odgłosy lasu. Oczy Aranthira spoczęły najpierw pierw na Gotfrydzie, potem na Telixarze. W końcu się odezwał:

-Zacny Gotfrydzie, wiem jak wielkie nadzieje pokładacie we mnie, ale jestem tylko zwykłym człowiekiem. Nie przeżyłbym nawet jednego dnia w tym Ealionnie, bez jednej dziewczyny, która znalazła mnie gdy wyszedłem z portalu. Nie wiem po co tam tędy jechała, ale wiedziała o mojej misji. Obiecała mi pomóc, była tak jak ty Gotfrydzie, magiczką. Nazywała się Aspera. Po tym jak porwali nas orkowie, rozdzielono nas. Nie wiem gdzie jest, ale jeśli pomożesz mi ją odnaleźć czarodzieju, pójdę na wojnę, dam nawet się zabić, ale najpierw ją uratuje. Obiecaj mi to Gotfrydzie, i ty Telixarze.- Wygłosił przemowę Aranthir.

Obaj przystali na to co chłopak powiedział. Wymienili się jeszcze paroma informacjami o sobie, między innymi o tym że Telixar ma tu podziemną kryjówkę zabezpieczoną czarem niewidzialności, itp. Smok w tą kryjówkę właśnie wszedł, a Aranthir wraz z czarodziejem weszli do wieży. Wbrew pozorom było to budowla bardzo przestronna, o ścianach wewnętrznych z marmuru, lecz nie było tam żadnych ozdób, ani obrazów. Bo skąd miał je brać mag buntownik? Wnętrze oświetlały magiczne kule, zaczepione w żyrandolach i lampach niczym nasze żarówki. Wszystko było czyste i zadbane. Razem ruszyli po schodach na górę, na drugim piętrze była jadalnia. Tam stanął Gotfryd, i wprowadził chłopaka. Powiedział mu, by zasiadł do stołu, Aranthir posłuchał, czarodziej wyszeptał zaklęcie, a stół jadalny wypełnił się potrawami, którymi spokojnie najadłoby się jakieś pięć osób. Gotfryd również usiadł, niedaleko chłopaka. Rozmawiali, o tymże świecie, jego geografii i sytuacji politycznej. Aranthir dowiedział się że buntownicy zdobyli jedno miasto, zwane Fennorn. Tam szkolą armię i umacniają gospodarkę. Na razie Dyvakhon dziwnie się nimi nie interesuje, zapewne szukając chłopaka wszelkimi dostępnymi środkami. Po posiłku, zarówno obfitym jak i urozmaiconym, przeszli do pokoju z mapami. Tutaj Aranthir przejrzał ogólny zarys Ealionnu, dowiedział się trochę o najważniejszych krainach tego kontynentu, a jak na początku opowieści wspomniałem, inteligentny był to wszystko zapamiętał. Tak jakoś zleciał mu dzień.

Akcja ratunkowa

Żeby ta część tego rozdziału miała jakikolwiek sens, muszę przybliżyć wam trochę historię Aspery. I dziwicie się? Jedna z głównych bohaterek bez historii? O nie! Pisze dobre fantasty, a nie scenariusz do filmu klasy ?C?. A do fabuły książki wracając, opiszemy teraz dzieciństwo naszej młodej czarodziejki. Nie zawsze mieszkała z ojcem rebeliantem, kiedyś była jedną z uczennic szkoły w Vatiss. A ta szkoła to tylko pranie mózgu, zatruwanie umysłu fałszywymi prawdami, słuchanie o tym że to w dzisiejszym ustroju panuje porządek i dobro. Tak zakłamane kłamstwa nowicjuszki( takie kobiety co jeszcze nie zostały Kapłankami Cienia, a te Kapłanki z kolei to kobiety które skończyły Studium( tą szkołę właśnie)) sączą do umysłów młodych dziewczyn. Idą one do szkoły w wieku lat pięciu, a cały interes z praniem mózgu u Aspery zaczął się jeszcze wcześniej. Jej ojciec buntownik siedział w więzieniu z powodu tego zwodu właśnie. A sieroty oddawane są pod opiekę nowicjuszek zaraz po urodzeniu. Oznaką chodzenia do tej ?szkoly? były dawane dziewczyną sukienki do kolan( czarne, bo Cień panujący w Ealionne też jest czarny). Nasza czarodziejka od dzieciństwa była poddawana zabiegom mającym zniszczyć jej wolną wole, i podporządkować się całkowicie i bez sprzeciwu swej nauczycielce( w przypadku Aspery była to Anfellin, jedna z najbardziej zagorzałych zwolenniczek Cienia i nekromancji). Ano, dzień dla naszej bohaterki w dzieciństwie wyglądał tak: wstawanie rano, poranna toaleta i lekcja kłamstw i fałszerstw( jak na lekcji wychowawczej). A że Aspera na hipnozę podatna była Anfellin to wykorzystać potrafiła. Taa? Te kilka lat prania mózgu zrobiły swoje. Aspera byłaby jedną z najpotężniejszych Kapłanek Cienia ale jej ojciec wyszedł z więzienia, znał pewnego maga co całe te zabiegi hipnotyczne w [beeep] jedno wielkie i śmierdzące obrócił. A że dziewczyna normalna się powrotem zrobiła jej ojciec począł prawdy o świecie uczyć i a ten czarodziej zaprzyjaźniony Aspere magii nauczył. To że znalazła Aranthira to naprawdę zwykły przypadek( albo przeznaczenie, jak dla mnie).

***

Orkowie szli traktem wśród drzew, w starej jak świat puszczy Shoveran, ostatnim domu elfów, Srebrnego Ludu. Dyvakhon raz na zawsze zamierzał pozbyć się elfów, i wysłał część swych sił do twierdzy Hyleine, ostatniej warowni Srebrnego Ludu. Elfy miały zostać wycięte w pień, wyrżnięte jak bydło. Orkowie napatoczyli się na jedną z elfickich wiosek. Domy na drzewach, ziemi, wszystkie zamknięte na cztery spusty. Piękne drewniane mieszkania, których wykonanie to nie rzemiosło, lecz sztuka, za chwile miały stanąć w płomieniach. Elfy niebyły przygotowane, i zdążyły tylko się pochować i uzbroić. Potwory przeszły przez środek wioski. I nagle zasypały ich strzały! Elfy błyskawicznie się zmobilizowały, i zaatakowały. Stwory łapały się za rany z których zaczęła tryskać olbrzymia ilość posoki. W zdezorientowane siły wroga uderzyli szpiczastousi. Ich ostrza z jasnostali zaczęły przecinać ciało orków i szczękać o ich broń z czarnorytu. A jednak elfów była niecała setka a orków ponad siedem tysięcy.

***

Na drugim brzegu jeziora zwanego Kalinnyn, jakieś dwie setki Srebrnego Ludu patrzyły na rzeź dokonywaną na ich barciach. Większość roniła łzy, a ich spojrzenia były lodowate. Przywódcą uciekinierów był Anderlarr, ten który przewidział że orkowie nadejdą. Wszyscy którzy z nim są wierzyli mu a teraz żałowali że nie mogą pomóc umierającym braciom. Andelarr żałował że władca Moriss Y? Able nie posłuchał słów jego i jego zwiadowców. Andelarr, jasnooki elf o smutnej i szlachetnej twarzy zapłakał. Zaniósł się szlochem doniosłym i prosił przodków o wybaczenie. Chciał iść tam i pomóc mordowanym, którzy dzielnie stawiali opór hordzie, ale wiedział że tylko ucieczka może uchronić jego rasę przed zagładą. Odnajdzie następcę tronu, w legendach zwanego Aranthirem i pomoże mu zniszczyć Cień. Zemści się za wszystko, tak zemści.

-Odmaszerować. Pamiętajcie że zemsta będzie słodsza niż myślicie, a wasi przyjaciele i rodzina będą w Niebiosach was wychwalali za rozwagę i odwagę o ratowanie Eallionnu!

Elfy w wiosce ryczały i płakały mordowane. Domy płonęły. I tak zaczął się Tirr Alaran, Koniec Elfów.

***

A do Aspery wracając, to do kilku już dni niesiona była przez dwóch oprychów do jakiegoś tam miasta. Słyszała, bo odzyskała przytomność, jak mówią że niosą ją do Tynafin. Nie wiedziała czemu. Co tam takiego ważnego?- Myślała. Prowadził ich ten nekromanta który zaczaił się na nią i Aranthira z orkami. Właśnie a co z Aranthirem? Może mając szczęście ktoś go uwolnił, po tym jak ją zabrał czarnoksiężnik. Od jakiegoś czasu już podróżują, wiec co z Aranthirem, jej ojcem i innymi ważnymi sprawami? Dopiero gdy stanęli na postój przy jakimś obozie, w którym obozowało właśnie kilku orków i? Nie to niemożliwe! A jednak autor książki jest tak złośliwy że to zrobił! Na środku obozu stała Anfellin! Gdy dziewczyna ją zobaczyła poczuła niepokój, jak i dziwną błogość i uległość. Chyba nie do końca podziałały te zabiegi anty hipnotyczne. Patrzała się na Anfelin, jej twarz, figurę i pliskę falującą tak hipnotycznie jak tylko można. Od razu zapomniała o rebelii, Aranthirze? I pogrążyła się w widoku jej byłej nauczycielki. Anfellin pięknym krokiem podeszła do Aspery, i rzekła:

-Moja droga?- Tu zacmokała ironicznie.- Jak ty nisko upadłaś? Mogłaś być potężną Kapłanką Cienia, a tyś to zaprzepaściła.

-Przepraszam pani Anfellin.- Odpowiedziała już na dobre w transie Aspera.- Jestem zagubiona, niech mnie pani skieruję z powrotem na właściwą drogę. Proszę, błagam.

-Hmm. Dobrze. A powiedz coś co powinnaś?

-Tak piękna pani. Świetnie pani wygląda, oddam pani swą wole.- Mówiła młoda. Jej oczy patrzyły tylko na Anfellin, jej nos wdychał tylko jej perfumy, jej słuch słyszał tylko jej słowa.

-Dobrze.- Tu kobieta pogłaskała po głowie czującą ekstazę Aspere.- Zaczęła jej coś na ucho szeptać, a dziewczyna zmieniła się w bezwolną marionetkę Anfellin.

-Udało się, możesz ją wziąć na dziwkę magu.- Powiedziała Anfellin.

***

Aranthir obudził się. Był już szósty dzień odkąd przybył do Gotfryda. Jego sypialnia była jasna i przestronna. Niedaleko, pod ścianą stała półka na książki. Całość oświetlała magiczna kula pod sufitem. Nalegał żeby wyruszyli szukać Aspery wcześniej, ale mag i smok mówili że musi się przygotować. On sam czuł się gotowy. Aż zbyt gotowy. Co dziwne mag miał tu magiczną kanalizację! Chłopak wykonał poranną toaletę, i zszedł na dół. Szedł po schodach z przekonaniem że dziś właśnie pójdzie szukać dziewczyny. Wszedł do jadalni. Gotfryd już czekał. Jak zwykle wystawne pomieszczenie było pełne potraw w porze posiłków. Zasiadł do stołu.

-Aranthirze.- Zaczął rozmowę mag.- Wiem że spieszysz się na akcję ratunkową, i dziś nadszedł kres twego czekania.

-No nareszcie! Już żem myślał że porzuciłeś ten pomysł. Dziękuje ci Gotfrydzie. I Telixarowi też. Czyli że już jesteś gotowy?- Powiedział chłopak.

-Tak. Ja tak. Ale ty jeszcze nie. Dostaniesz ode mnie najlepszą broń, zbroję i artefakty jakie tylko mam. Ale wpierw dowiesz się czegoś o magii.- Kontynuował czarodziej.

Skończyli jeść. Gotfryd poprowadził Aranthira do komnaty w jakiej jeszcze niebyli. To byłą tak jakby klasa, ale bez ławek. Za to z paroma krzesłami pod ścianami. Mag telekinetycznie przesunął jedno z nich blisko stołów z magicznymi przedmiotami. Pokazał chłopakowi by usiadł. Aranthir zrobił to.

-Trochę już ci mówiłem o magii chłopcze?- Zaczął czarodziej.

-No tak. Magia to siła wyższa. Każdy mag uczy się kontrolować Strumień Mocy. Z niego czerpię energię do rzucania zaklęć. Wiele amuletów może zwiększyć stopień kontroli Mocy, lub jej wchłaniania.- Wyrecytował chłopak.

-Dobrze. Teraz powiem ci o różdżkach i innych magicznych rekwizytach.- Ty Gotfryd wyciągnął zza lady brzozową różdżkę.- Brzoza wzmacnia siłę rzucanych czarów. Dlatego to z niej właśnie robi się różdżki.

-Mmm? Przydatna wiedza. Co dalej?

Czarodziej pokazał chłopakowi amulet z oszlifowanym ametystem i łańcuszkiem z jasnostali.:

-Aranthirze, jasnostal jest metalem który najlepiej przewodzi magię, ale że jest rzadka często stosuję miast niej srebro. Z kolei ametyst pozwala lepiej kontrolować Strumień Mocy. Zaklęcia rzucane z pomocą tego amuletu są potężniejsze niż bez. Sporo potężniejsze.

-Ciekawy wykład, ciekawy. A czemu mi to mówisz?

-Żebyś te akcesoria dał tej Asperze jak ją odnajdziesz.- Rzekł Gotfryd.

-Dobra. Zrozumiałem

Jeszcze chwile pogadali i przeszli do zbrojowni. Pomieszczenie było duże. Aranthir patrzał na świetne miecze, zbroje, nagolenniki itp. Ściany były malowane na ciemno bordowo. W pokoju obok była kuźnia. Przeszli na środek zbrojowni. Czarodziej wskazał na zestaw dla chłopaka. Ostry, błyszczący i zadziwiająco lekki miecz z jasnostali. Kolczuga z tego samego materiału, lekka niczym zwykła koszulka a mocniejsza od smoczej łuski. To samo naramiennki i nakolanniki.

-To? t-to? Czy naprawdę mi to dajesz?- Spytał zachwycony chłopak.

-Tak. To dla ciebie. Ale dostaniesz coś jeszcze. Za pomocą tego pierścienia będziesz świetnym szermierzem. Nie zgub go. Namęczyłem się tworząc go dla ochrony Światła dla tego świata.

-Dziękuje Gotfrydzie. To wielki dar który przyjmę na Słowo Króla, przyrzekam że ci pomogę, by Cień odszedł na zawszę!- Odpowiedział dumnie Aranthir.

Przygotowali się materialnie( czytajcie: zrobili sobie zapasy). Wyszli na zewnątrz. Polana na której stała wieża była prawie idealnie okrągła. Rosły na niej krokusy, niezależnie od pory roku. Nawet zimą. Las wokoło też był dziwnie magiczny. Wiewiórki i inne zwierzaki były przyjazne, a światło jasne. Ze swojej kryjówki wyszedł smok Telixar. Dzisiaj na środku polany stała zdobiona elfimi runami kamienna misa. Gotfryd miał ze sobą dzban pełny Kuoin? tenn Gayvir, magicznej wody używanej do wróżenia. Podszedł do misy, wlewał powoli wodę i recytował czar:

-Moiklea shubb? afgann Hybenrin trefeactis?- Dalej skandował mag a smok wraz z nim.

Woda w misce zaczęła nabierać kolorów. W powietrzu czuło się magię. Silną magię. Pokazał się obraz: Tynafin, potem burdel w tymże mieście a dalej Aspera, bez wyrazu twarzy, pozbawiona życia. Wizja trwała jakąś tam chwile a Aranthir potem zadowolony powiedział:

-To już wiemy gdzie naszej zagubionej szukać! Eee? Ale co ona taka bez życia na tym obrazie była?

-Nie wiem? Sprawdzisz.- Odrzekł mag.

Okazało się że Gotfryd ma nawet siodło na smoka! Telixar dał się oczywiście osiodłać mówiąc że to magiczne siodło. Daje lepszą ochronę, a w dodatku strzały w nich nie trafią. Aranthir wziął worek z zapasami i przywiązał go do siodła. Skinął głową czarodziejowi i wzleciał. To było niezwykłe uczucie lecieć na smoku, gdy we włosach miało się wiatr a pod sobą pędzący świat. Oczywiście smok otoczył ich barierą niewidzialności. Las Boilgann wydawał się jasny i przyjazny, to samo słońce jakby dopingowało ich do zwycięstwa w tej misji. Pod nimi migały drzewa, lecz za jakieś dwie godziny lotu las się skończył.

-Tu puszcza nie jest zbyt szeroka. Ciągnie się z zachodu na północ a wschód zajmują mniejsze lasy i ludzkie miasta. Dalej w tym kierunku są Góry Kamiennej Tarczy. Królestwo krasnoludów. I ich stolica Herthar .

-Zaraz! Myślałem że Herthar zostało zdobyte?- Zapytał się chłopak.

-Nie, prawie, ale krasnoludy otrzymały posiłki od wszystkich żyjących ludzi i elfów, ze wsparciem Niebios udało im się odeprzeć Dyvakhona i orków.- Ciągnął dalej wykład Telixar.

-Aha, a co z elfami?

-Hyleine to ich stolica i twierdza znajdująca się w lesie Shoveran. Ledwo się trzymają a ich duma nie pozwoli im zginąć.- Dodał smok.

-Dzięki za lekcje historii.

Lecieli dalej. Nim się obejrzeli zapadła noc. Zrobili postój. Wylądowali niedaleko jakiś pagórków przy drodze do wsi Gothlan. Aranthir wdychał nocne powietrze rozpalając ognisko.

-Aranthir, wyciągnij baranie udko z torby.

-Takim małym się nie najesz.- Powiedział chłopak podając Telixarowi udziec.

A ten udziec właśnie nagle się powiększył do rozmiarów całego barana! Smok Aranthirowi wytłumaczył że udka to iluzja a w rzeczywistości są magicznie powiększone. I w dodatku się nie psują. Gad zjadł swój posiłek a chłopak skonsumował kanapkę z serem. Powiedział że będzie oszczędzał żeby dla Aspery na powrót wystarczyło.

-Ty coś do niej czujesz nie?- Zapytał Telixar.

-Co? Ja? J- ja? No niby tak. Właśnie tak.- Powiedział nieco zaskoczony pytaniem Aranthir.

-Dałeś jej Słowo Króla co? Obiecałeś że będziesz ją chronił?

-Tak! Ale skąd ty to wiesz?!

Smok się uśmiechnął.

-Twoje odczucia i myśli są tak intensywne że po prostu z ciebie wypływają. A smoki wyczuwają takie myśli jako telepatyczne przesłania. Nie mogłem tego zablokować?

-Spokojnie Telixar. Nie ma sprawy. Dobrze że kimś się z tym podzieliłem.- Odpowiedział uśmiechnięty chłopak.

***

Ich plan był taki: Telixar niewidzialny miał zostać w powietrzu a Aranthir wejdzie do miasta. Dowie się gdzie znajduję się Aspera i telepatycznie( raczej w bardzo uproszczonej formie telepatii, czyli intensywnie pomyśli o tym że się udało a smok to odbierze)) zakomunikuję o tym Telixarowi. Ten robiąc mały i skuteczny pożar powstrzyma wroga( czyli orków i strażników) ( takich ludzi co to Cienowi służą) . Gdy Aranthir wyniesie już dziewczynę razem wystartują i niewidzialni odlecą. Powinno zadziałać. Ale kto wie? Widać jakie Aranthir ma szczęście.

***

Gotfryd wyszedł ze swej sypialni, schodząc po schodach myślał o tym jak idzie Telixarowi i Aranthirowi, który jak głosi przepowiednia miał moc pokonania wroga? Na razie chłopak nawet nie umiał rzucać zaklęć? Ale się go nauczy. Wyszedł na dwór wdychając świeże poranne powietrze i nagle go zamurowało: od strony lasu nadchodziły elfy! Jakieś dwie setki! Prowadził je wojownik w zbroi z jasnostali z łukiem przewieszonym przez plecy i mieczem u pasa.

-Powitać magu! Możemy wiedzieć kim jesteś? Jako jedyni ocaleni ze Srebrnego Ludu przyszliśmy znaleźć zbawcę i połączyć z nim swe siły. Nie pytaj jak go znaleźliśmy, bowiem miejsce jego pobytu wyznaczyły nam znaki na Niebie i ziemi. Powiedz nam tedy, gdzie jest Aranthir syn Berga?- Rzekł ów widoczny przywódca elfów.

Zdziwiony mag przetarł oczy jakby im nie wierzył. Ale to jednak prawda.

-Elfowie! Witam was w swym domu a imię me Gotfryd! Raduję się me serce gdy słyszę że w końcu mieszkańcy Ealionnu włączają się do rebelii! Niestety, naszego księcia na razie nie ma, bowiem wyruszył ratować swą ukochaną, niczym szlachetny i przysłowiowy rycerz na białym koniu!- Powiedział czując radość. Rozejrzał się i to uczucie zniknęło. Jeśli to wszystko co zostało ze Srebrnego Ludu to nie mają jak mierzyć się z kilkunasto tysięczną armia Cienia.

-Ja zwę się Anderlarr, dowódca Ocalałych. Kraj nasz został najechany przez Dyvakhona a my którzy wiedzieliśmy że bitwa była przegrana postanowiliśmy odnaleźć następcę. Jak myślisz kiedy wróci?

-Nie wiem zacny Anderlarze ale myślę że lada dzień.- Powiedział czarodziej.

Elfy były radosne na widok wieży i krajobrazu jak z bajki. Zamierzały zrobić tu twierdze a przy odrobinie szczęścia może im się udać. Trzeba było się zbroić.

***

Aspera leżała bez życia na łóżku. Wszystkie ladacznice w tym burdelu wyprano z osobowości i dosłownie zaprogramowano tylko na te uciechy co w tymże miejscu były uprawiane. Ach? Okrutne nie? A do akcji wracając. Ani jej ani innych ?przyjaciółek po fachu? nie obchodziły krzyki dobiegające z korytarza. Aż do chwili gdy wbiegł tu ten nekromanta który naszą Aspere porwał. Rozglądał się po pokoju a wrzaski były coraz bliżej. I wreszcie drzwi do pokoju się otworzyły. A tam stał Aranthir, cały we krwi. U jego stóp walały się trupy strażników. Podszedł powoli bliżej maga. Tamten roztrzęsiony wrzasnął:

-P-p-proszę! N-nie zab-b-bijaj m-mnie!

-Morda, ja będę decydował czy taka świnia nekrofilska ma żyć.- Odpowiedział wściekły chłopak.- Co jej zrobiłeś?

-To taki czar panie? Ja, ja? Mogę go zdjąć?- Jąkał się czarownik.

-Zdejmuj. Już.- Ponaglił go groźnie i z mocą chłopak.

Czarodziej skandował przeciwzaklęcie, i za chwile wzrok Aspery stał się normalny, żywy. A głowa maga opadła obok jej łóżka. A widać że chłopakowi zależy na dziewczynie.

-Aranthir?- Powiedziała słabym głosem.- C-co się stało? Gdzie ja jestem? Aaa, już wiem. Straszne! CO oni mogli mi zrobić! Dobrze że jeszcze żadne mi nie?- Tu się rozpłakała.

Objął ją. Przytulił mocniej.

-Spokojnie.-Powiedział.- Już dobrze. Jestem tu, nic ci nie będzie. Będę cię chronił.

Spojrzała na niego. Uśmiechnęła się. Przez tak krótki czas tyle ich połączyło. Wiedziała że ten chłopak uratuję ją na końcu świata albo dalej. Pogłaskał ją, pocałował w policzek. Czule. Potem ona jego. W usta. Namiętnie. I tak trwali jakiś czas.

-Jak dobrze że nic ci nie jest. Ale niestety musimy to przerwać. Trza stąd zwiewać. Choć. Podał jej rękę. Wyszli z budynku.

-To jest smok! Jak ty??- Zapytała.

-Tak, nazywa się Telixar. Chodź.- Wziął ją za rękę.

A Telixar właśnie ogonem rozgniatał strażnika. Łapą rozszarpał dwóch orków. Zionął na oddział wroga zmieniając go w popiół. Aranthir i Aspera wskoczyli na niego i wzlecieli. Gdy odpowiednio się oddalili włączyli niewidzialność. I zaczęli opowiadać swoje historię. Po wymianie wrażeń dziewczyna powiedziała:

-Wiedziałam że do mnie przyjdziesz. Czułam to.- Spojrzała nań czule. Odwzajemnił to.

-Nie mogłem pozwolić by ci się coś stało.-Pocałował ją.

-Coś się kroi nie? Jakieś dzieci w planach?- Zapytał uradowany smok.

-Weź przestań. Może na przyszłość.- Odpowiedział chłopak.

-No. Wszystko możliwe.- Zaśmiała się Aspera.

Długo lecieli wśród wiatru i chmur. Ale było to przyjemniejsze bo w końcu byli razem. Wylądowali na postój. Po kolacji Aranthir i jego miłość zasnęli blisko siebie. Co by powiedzieli rodzice? Za młodzi na to! Zbereźnik mi córkę bałamuci! Nogi z [beeep] powyrywam! Heh, taka fantazja na temat ojca mojej dziewczyny.

***

Obudzili się, wszyscy troje dziwnie w jednym czasie. A to niezwykłe bo Aranthir ma zwyczaj spania do co najmniej dwunastej w południe. Przywitali się i byli w dobrym nastroju. Niebo było czyste. Zjedli śniadanie rozmawiając:

-No więc, jeszcze raz powiedz mi, jak mnie znalazłeś? Wiem o najemnikach, magu i tym wszystkim. Ale jak mnie odnaleźliście?- Zapytała Aspera.

-Gotfryd wywróżył z jakieś misy gdzie jesteś. Trzeba przyznać że umie czarować.- Odpowiedział chłopak.- A właśnie, mam dla ciebie prezent od niego.- Tu dał jej naszyjnik z ametystem który wręczył mu czarodziej.

-Ametyst? Wzmacnia magię. Nieźle, widać że dobrze zrobiony.- Odpowiedziała.

-Miło że ci się podoba. Jak znam Gotfryda to zawsze się stara.- Dodał Telixar.

-A! Telixarze a ile ty masz lat?- Zadał pytanie Aranthir.

-Właśnie. Ile?- Dodała dziewczyna.

Smok przez chwilę nie odpowiadał. Zamknął oczy jakby przywoływał jakieś bardzo ale to bardzo odległe wspomnienia. W końcu przemówił:

-Urodziłem się w czasach gdy wojna była w fazie końcowej. Nasze armie przegrywały. Mam wspomnienia matki, co do twego ojca Aranthirze. Znała jego i twą matkę też. Byli to zacni ludzie, podobny jesteś do starszego ale włosy i oczy masz po matce.

-Dziękuje że ciepło ich wspominasz. A pomyśleć że ich nie znałem? Ci z mojego świata wydawali mi się zawsze tacy odlegli, nie pasowałem tam. Ale jednak na swój sposób za nimi tęsknie.- Odrzekł przyszły, choć może wcale nie najlepszy do tej roli książę.

-Ja także tęsknie za ojcem.- Powiedziała Aspera.

-Właśnie, moja droga. Jest coś o czymś powinnaś wiedzieć?- Tu Telixar się zawahał.- Vatiss zostało zdobyte.

-Przykro mi Aspero. Współczuję.- Przytulił dziewczynę i w jego oczach także pojawiły się łzy. Pogładził ją po włosach.

-Dziękuję wam?- Płakała. Chwile posiedzieli w ciszy.

Zaczęło robić się jakoś chłodno i ciemno. Chmury stały się prawie czarne. W powietrzu czuło się namacalne zło, jakąś negatywna moc. I wtedy się stało?

-Trzymajcie się dzieciaki! Coś złego się dzieje!- Krzyknął smok.

Aspera już się uspokoiła i razem z Aranthirem podeszła bliżej Telixara. Nagle mrok przed nimi zgęstniał i zmaterializował się pod postacią wielkiego czarnego żmija. ?To on! Dyvakhon??. Pomyśleli wszyscy troje. Żmij zawył i zwrócił się przeciw nim. Do starcia wstąpił smok. Krzyczał że miecze nie zdadzą się tu już na nic. Ugryzł, ale ciało Dyvakhona ponownie zmieniło się w mgłę. Potwór uderzył smoka ogonem, a ten odleciał o jakieś kilkanaście metrów do tyłu. Wróg poraził go uderzeniem magicznym i Telixar stracił przytomność. Stwór przybrał postać humanoidalnego węża( czyli z rękami i nogami) wielkości rosłego człowieka. W jego pazurzastej dłoni pojawił się miecz z jakiegoś czarnego metalu, prawdopodobnie czarnorytu. Podszedł bliżej sycząc. Aranthir zasłonił Aspere i zaatakował mieczem. Cień odbij jego atak i uderzył. Chłopak cudem sparował. Czarodziejka się przeraziła. Dyvakhon obalił Aranthira, wzniósł miecz do ciosu i nagle? Uderzenie zablokowała magiczna tarcza! Pojawił się Mitherndil niewiadomo skąd i uderzył we wroga magicznym pociskiem. Odepchnęło to Cienia. Mag skupił swą moc i wystrzelił we wroga błyskawice. Magiczna osłona Dyvakhona odbiła atak. Aspera podbiegła do leżącego chłopaka, ten otworzył oczy które zapłonęły magicznym blaskiem. Wstał i uniósł się nad ziemię! Chmury nad jego głową się rozwiały i padł nań promień słońca. Normalnie Lux Perpetua. Z nieba do jego rąk wpadły pioruny, otoczyła go jakaś aura mocy. Cień wystraszył się, zmęczony Mitherndil odetchnął z ulgą. Dziewczyna patrzyła na przyjaciela z zachwytem. Światłość zalała miejsce ich pobytu, walcząc z mrokiem i powoli wygrywając. Aranthir z pomocą swej mocy uderzył we wroga, rozproszył ciemność i Dyvakhon znikł. Chłopak upadł nieprzytomny na ziemię. Podbiegła do niego Aspera i czarodziej. Spróbowali go ocucić. Po nie udanej próbie podeszli do smoka, ten sam się budził. Wstał, mag zaleczył jego urazy zaklęciem.

-Trzeba mu wywaru ze skrętoziela i diabelskiej łodygi!- Aspera wskazała na chłopaka.- W ten sposób da się go ocucić.

Na szczęście Mitherndil miał obydwa zioła w swej torbie. Skrętoziele okazało się roślinką z bladą łodyżką i zakręconymi w rulon, ciemnozielonymi liśćmi. Za to diabelska łodyga miała łodygę grubą i ciemnoczerwoną, za to kolce czarne. Okazało się też że miał też mały garnek na eliksiry. Położył go na trawie, przełamał kolczaste ziele i jego krwisty sok ściekł do pojemnika. Potem rozkruszył zawinięte liście. Wszystko zagotował magią. Powstała z tego zadziwiająco rzadka ciecz koloru jasnej purpury. Dziewczyna potrzymała głowę Aranthira a czarodziej wlał mu wywar do ust. Chłopak zachłysnął się:

-Ble! Co to cholera jest! Czym wyśta mnie chcieli ocucić! Fu!- Za chwilę oprzytomniał i przestał majaczyć.

***

Obudził się. Miejsce w którym obozowali było lekko zalesione, ale nie pagórkowate. Słońce stało w zenicie a niebo było czyste. Obejrzał się. Telixar, Mitherndil i Aspera siedzieli przy ognisku. Dziewczyna odwróciła się do Aranthira i uśmiechnęła się doń. Smok i mag wyglądali na zamyślonych, ale skinęli na niego głowami.

-Ach! Aranthir! Dobrze żeś się obudził. Musimy pogadać.- Zaczął Mitherndil.- Gdy walczyłeś z Dyvakhonem, zrobiłeś coś czego się po tobie nie spodziewałem. Użyłeś potężnej magii, chłopcze.- Tu na chwilę przerwał.- Przywołałeś boski piorun. Nikt, nawet Wróg nie mógł okiełznać tej siły wyższej.

-To prawda, Aranthirze. Jesteś wybawicielem! Masz moc zwycięstwa nad Cieniem!- Dodał Telixar.

-Ok. Ale? Ja pamiętam siłę i energię przepływającą przez moje ciało i duszę? Może naprawdę coś w tym jest? Ten świat nie był dla mnie takim wstrząsem jak może się wydawać? Ale to!- Chłopak był coraz bardziej podenerwowany.

-Drogi Aranthirze- Zaczęła Aspera- Jesteś kimś. Naprawdę. A przede wszystkim jesteś człowiekiem odważnym i honorowym. Bez tego byś mnie nie uratował?- Tu się zarumieniła a on objął ją ramieniem.

Aranthir przez chwilę się zastanawiał. Rozejrzał się. Nigdzie nie było widać ani orków ani innych wrogów. Uśmiechnął się i rzekł:

-A więc postanowione. Powiedzmy że jestem tym królem. A nawet jeśli nie to zrobię co w mej mocy by wam pomóc.- Heroicznie spojrzał się po przyjaciołach.- Czyli co? Wracamy do Gotfryda i planujemy co dalej?

-Tak. Myślę że powinniśmy wyruszyć do elfów. Coś mi mówi że tam pomoc znajdziemy. Zaufajcie mi.- Powiedział smok.

-Jeśli wszystko dobrze pójdzie i z tym Gotfrydem szybko się uwiniemy to razem z nim pojedziemy do Shoveran.- Rzekł czarodziej.

Jeszcze jakąś chwilę porozmawiali, zjedli jedno magicznie powiększone skrzydełko a drugie oddali Telixarowi. Mitherndil założył mu siodło i wszyscy usadowili się na jego grzbiecie. Wzlecieli. Chłopak nigdy za bardzo nie skupiał się na locie na smoku. Ale to było niesamowite uczucie. Wiatr we włosach, śmiech towarzyszy? Pięknie! Dobrze że byli niewidzialni, bo lecieli dość nisko. A ostatnio Aranthir coś za często miewał kontakt fizyczny z Asperą. Coś najwyraźniej się kroiło.

***

Gotfryd właśnie rozmawiał z Anderlarrem, przywódcą tak zwanych Ocalałych. Elf był uprzejmy, miły i dobrze dobierał słowa. Gadkę toczyli w sali jadalnej. Płaskorzeźby i zdobienia patrzyły na nich ze ścian i sufitu. Z tego co mag dowiedział się od elfa, Hyleine miało być oblężone a tamtejsze elfy czekał koniec. Jakoś nie mógł w to uwierzyć i być może temu elfowi coś się pomyliło. Ale w jego oczach krył się wieli smutek i zawiść. A co jeśli to była prawda? Podniósł się ze zdobionego krzesła i dał znak Anderlarrowi by ten zrobił to samo.

-Myślę że o reszcie porozmawiamy gdy Aranthir wróci, dobry elfie.- Rzekł Gotfryd.

-Jasne, dobry czarodzieju.- Tu przerwał słysząc hałas.- Słyszałeś? Coś się dzieję? Na zewnątrz!

Pobiegli przez główny korytarz i przed nich wybiegł jakaś elfka z łukiem na ramieniu i szablą u pasa. Powiedziała:

-Panowie! Atakują! Cień! Zaraz tu wpadną! On przywołuję ożywieńców!- Mówiła z przestrachem.

-Spokojnie moja droga!- Odrzekł Anderlarr.- Zaraz tam pójdziemy!

Podenerwowani i przerażeni wybiegli z magiem na dwór. Na drugim końcu polany stał Dyvakhon przywołujący setki szkieletów i ghuli! Gotfryd stał z szeroko otwartymi oczami, lecz wnet oprzytomniał i począł wydawać rozkazy:

-Podzielić się na dwa czworoboki! Wyjąc łuki i strzelać! Ustawić się przy wejściu po skrzydle!

Wróg przywołał już kilka tysięcy martwaków, około trzech. Wąż skupił między swymi szponiastymi łapami piekielny ogień. Przed nim pojawiła się jakiś pentagram, Demoniczna Pieczęć a potem brama. Z niej wyszła istota jakiej naprawdę mogli się obawiać. Demon Ognia. Stwór miał wielkie baranie rogi, na głowie przypominającą nieco ludzką. Jego skrzydła płonęły piekielnym płomieniem a oczy strzelały strachem w jego wrogów. Potwór krzyknął, a w jego ręce pojawiła się kula żaru którą cisnął w wieżę. Ale budowla była mocna i tylko kilka kamieni popękało. Czarodziej skupił w swych dłoniach moc słońca i wyrecytował czar:

-Ackifae Valabaris Hangratla!- Z rąk wyleciał snop światła, na które wrażliwe były istoty piekielne, trafił demona w ramię, zmieniając ranę w kawałek węgla który odpadł. Istota zaryczała. Przywołała ognisty miecz który pojawił się w jej dłoni, i szybkim krokiem poczęła iść w stronę Gotfryda, Anderlarra i reszty elfów. Do tego pierwszego dołączyli elficcy czarownicy a właściwie tylko trzech i również strzelali w piekielnika strzałami błyskawic, kwasu i czym tylko się dało. Gotfryd zaś zebrał w sobie potęgę czystej magii i tworząc z niej kulę cisnął nią we wroga. Pocisk aż przewrócił maszkarę! Mag zaatakował wyładowaniem elektrycznym i łańcuch dokończył dzieła jakie rozpoczęła kula. Potwór zatrząsł się w spazmach i zmienił się błyskawicznie w czarną kupkę gorącego popiołu. W tym czasie nieumarli na tyle zbliżyłi się do elfów by ci zdążyli przygotować swe miecza, kukrisy, szable i sztylety. Trupy nie były zbyt silne i łatwo się z nimi walczyło ale smród gnijących ludzkich szczątków przerażał i osłabiał. Jasnostal była minerałem który zadawał ożywionym zwłokom dodatkowe obrażenia. Bitwa się rozpoczęła i nie wiadomo czy skończy się pomyślnie?

***

Hyleine, dumna i pradawna twierdza narodu elfów. Pamiętająca wiele bitew i najazdów, w końcu prawie padła. Misterne bramy złamały się pod naporem zaklęć i taranów wroga. Z murów elfowie wojownicy zestrzeliwali przeciwników łukami z czarokrzewu. Pod dokładnie wyrzeźbione, zdobione srebrem blanki dostawały się drabiny po których wspinali się orkowie i nieumarli. Jednak nic nie zdołało złamać ducha walki jasnego ludu, wróg spalił tylko zewnętrzną część miasta i to niecałą. Losy bitwy odwrócił król Moriss Y? Able, szermierz Eliccarr i córka króla Amica Oshee? Neaveet. Bo gdy bitwa o dolne dzielnice zdawała się przegrana władca za pomocą swego amuletu Pradawnego Ognia, przywołał wielkiego feniksa z białego ognia a on zniszczył armię wroga. Jednak miasto poniosło straty. Zniszczono wiele okolicznych nadrzewnych wiosek i miasteczek. Z tych większych prócz stolicy zostały tylko Balafis i Vintrigheld. Również wojsko liczące przedtem około siedemnastu tysięcy zbrojnych skurczyło się do niecałych piętnastu. Miasto miało cztery poziomy. Pierwszy, wejściowy jedyny poniósł straty. Kupieckiemu, wojskowemu i królewskiemu nic się niestało. W wspaniałej metropolii niebyło podziałów na lepszych i gorszych. Nazwy dzielnic wzięły się stąd że ulicę kupiecką zamieszkują liczni kupcy ale również inni obywatele. Wejściowa ma swą nazwę od tego że znajduję się przy bramie. W wojskowej znajdują się koszary i akademie magów. A królewska jak łatwo się domyślić przechowuję pałac króla. Jednak dziś władca nie był w zamku. Przechodził się po spalonym mieście i swą magią pomagał na powrót stawiać budynki i leczyć rannych. Moriss miał bujne, gęste, miedziane włosy do ramion i oczy koloru szmaragdu. Był przystojnym elfem, obecnie najlepszym wojownikiem tego świata i trzecim, zaraz po Mitherndilu i Gotfrydzie czarodziejem jeśli chodzi o potęgę. Jego miecz był wykonany z księżycowego żelaza, najmocniejszego naturalnego i nieprzerobionego materiału na ziemi. Żelazo to pochodziło z meteorytu. Jego napierśnik i inne części zbroi zrobione były z wulkanicznego złota, metalu który najlepiej nadawał się na pancerze. Odbijał strzały i część wrogich zaklęć a wydobywały go wyłącznie krasnoludy w kopalniach w Herthar. Król był niespokojny, zmarnował moc amuletu ale bez niego by zginęli. A jeśli Dyvakhon zaatakuję po raz drugi? Gdyby tylko Anderlarr nie odszedł? Ale stracił nadzieję i poszedł szukać zbawcy. Możliwe że go znalazł, Moriss miał takie przeczucie. I myślał że niedługo znów zaczną się dziać dziwne rzeczy?

***

Przed przybyciem do Lasu Boilgann cała czwórka miała bardzo dobre humory i nastawienie. Zapewne dziwicie się, drodzy czytelnicy czemuż to Aranthir tak szybko przyzwyczaił się do tego dziwnego i pasjonującego świata. Ja też nie wiem, lecz zapewne to sprawa jego krwi. Poczuł przywiązanie do poznanych tu osób. A zwłaszcza do tej szczególnej, czarnowłosej czarodziejki. Miał na głowie tyle pytań, ale żadnej odpowiedzi. Knieja rosłą w oczach. Ale w okolicy wieży Gotfryda, jeszcze nie widocznej, bo zapewne niewidzialnej zbierały się czarne chmury. Mroczne wręcz.

-Moje dotychczasowe życie stanęło do góry nogami. Ja nie wiedziałem że coś takiego mnie spotka. Znaczy się? Zawsze chciałem przeżyć taką przygodę, pomóc jakiemuś innemu światu. I te marzenia się spełniły. Ale ja chyba nie jestem gotowy. Nie potrafię walczyć, czarować, a to jak władam moją klingą zawdzięczam tylko memu pierścieniowi.- Zapoczątkował dialog książę.- Dałem słowo, Słowo Króla. I pomogę wam lub zginę, jak już chyba mówiłem.- Tu westchnął.- Ale nie powinniście się dla mnie narażać. Jak na mego Boga i waszych, mam pokonać tego demona? Mam trzynaście lat. Gdybym mógł czas przyśpieszyć, to bym siebie, i naszą drogą Asperę też, do dwudziestu lat przetransportował. Czytałem powieści o epickich wojnach i wielkich bohaterach. Ich przygody były bardziej oryginalne- Zaśmiał się Aranthir.- Moja jest, że tak powiem, sztampowa, lecz moja osobista i to ja mam ten świat uratować. Skoro taką mi los historię napisał, to niech tak będzie.- Zakończył dumnie.

-Chłopcze, nie czas się zastanawiać nad daleką przyszłością. Nie wiemy co się stanie zaraz, a ty wybiegasz myślami w przyszłość. Nie musisz być wielkim wojem i magiem, a twe umiejętności rosną za każdym razem gdy walczysz. I nawet o tym nie wiesz. Może jesteś pobłogosławiony, może nie. Ale my jesteśmy z tobą.- Rzekł Mitherndil.

-Ci mędrcy w kieckach zawsze wyprzedają mnie w tym co zechce powiedzieć.- Zażartował Telixar. ? Myślę prawie tak samo. A, jak na smoka przystało, jestem całkiem mądry.

-Nie wątp w siebie. Jesteś silniejszy niż ci się zdaję, mój drogi.- Aspera pocałowała chłopaka pod koniec wypowiadania tych słów.

Gdy tak czół wiatr, w swej od kilku dni niemytej czuprynie, pomyślał że rzeczywiście mu się uda. Nie będzie wątpił. Zrobi to dla Aspery, dla siebie, dla całego Ealionnu! Chmury zbliżały się do nich. A oni do chmur.

***

Las Boilgann, dla niektórych prastara knieja skrywająca setki bestii, dla innych las, który zamieszkany jest przez fascynujące i magiczne stworzenia. Jedno było pewne, w wielu zakątkach, puszcza była nieprzebyta. Mieszkały tam cienie i istniały zarówno dobre jak i złe organizacje. Ale wszystkie były tajne i nawet ja, jako autor nie znam wszystkich tajemnych stowarzyszeń i gildii z tej puszczy. Ale w najdalszej części kniei, znajdującej na północy, gdzie śnieg leżał nierzadko przez cały rok, swą siedzibę miało Bractwo Cyxarri. Nikt nie wiedział gdzie dokładnie się znajduję, oprócz tego że w lesie. A bardzo niewielu o nim słyszało, zaś jeszcze mniej osób wiedziało kim są i czym się zajmują. Nawet Dyvakhon nic o nich nie wiedział. A Cyxarri nie byli mu przychylni. Nie posiadam niestety wiedzy kim była ich mistrzyni, ale wiem że to kobieta. I że przez Boilgann podróżował wysłannik Bractwa.

***

Istota jechała na swym koniu wśród drzew. Wciąż rosły gęsto, niemal tak jak w jej ojczystej krainie. Jednak tam wciąż leżały śniegi, a tu było lato. Lipiec. Tam, nawet w lipcu nieraz utrzymywały się przymrozki. A ten rok był wyjątkowo zimny. I raczej śnieg stopnieje dopiero na początku sierpnia. Długo nie będą cieszyć się ciepłem. Tu, tak jak na ojczystej ziemi tej istoty, niewiele, jeśli w ogóle, było światła. Pnie były grube i wysokie. Korony rozłożyste i gęste. Najczęściej i tak nie było ich widać. Wszystko ogarniała ciemność. Było duszno i chłodno. Na poszyciu nie pałętały się ani robale, ani nie rosły roślinki. Tylko kilka zwiędłych już paproci zdołało się rozwinąć. Puszcza była siedliskiem wszelkiej maści potworów. Zwłaszcza na cienistej północy. Mieszkały tu czarne i dzikie trolle leśne, swe siedziby miały monstrualne zwierzęta, takie jak wielkie dziki czy ogromne czarne pumy. Pełno też było goblinów różnej maści. Jednak te ostatnie uciekały przed przybyszem. Czuły że wie do czego służy jego ogromny, dwuręczny miecz. Nieznajomy miał na głowię ciemnozielony kaptur, zasłaniający twarz, której i tak nikt by nie zobaczył w tej ciemności. Nosił płaszcz w tym samym kolorze z dwoma szablami skrzyżowanymi ze sobą i owiniętymi bluszczem, naszytymi na tył opończy. Symbol Cyxarri. Ubrany był w kolczugę z dobrego stopu stali. Zbroja była magicznie wzmocniona i zawierała naramienniki i nakolanniki ze skóry ogra lodowego. Uodparniało go o na zimno. Był zarówno łowcą, jak i ofiarą. Jego skóra miała czerwonawy odcień, a na czole kilka plamek w kolorze cegły. Posiadał również małe, diabelskie różki i długie, karmazynowe pazurki. Istota była quo-lyra, tieflinigiem, mieszańcem który miał w sobie krew demona lud diabła. Ale żaden z nich nie był jego rodzicem, tylko co najwyżej pradziadkiem. Krew piekielna była słabsza i istoty te nie zawsze były złe. Ale wraz z pokoleniem nie traciły mocy i umiejętności przodków. Diabelstwo przemierzało las z polecenia swej przełożonej, Wielkiej Mistrzyni Baonkhlary. Miał za zadanie odnaleźć człowieka, będącego podobno Maurra- Rufethcis, Zbawcą Narodów. Tylko jego stowarzyszenie miało informację o tym, jak syn Bergena miał zostać tym całym wybawicielem. Jednak na razie wam tego nie wyjawię. Coś poruszyło się w uschniętych krzakach. Quo-lyra dobył swego wielkiego ostrza. Jego koń zachrapał i stanął dęba, a płaszcz powiał do tyłu, ukazując demoniczny ogon, zakończony charakterystycznym trójkątem. Mieszaniec wymówił kilka słów mocy i jego wierzchowiec przeniósł się do kieszonkowego wymiaru. On sam znalazł się na ziemi. Kaptur opadł ukazując twarz o ludzkich rysach, jednak czerwonych oczach i ostrych lecz drobnych kiełkach. Mężczyzna przypominał z wyglądu półelfa. Lecz nieznacznie. Zza roślin wyskoczyły trzy ogromne wilki błękitne, gatunek o ciemnym, niebieskim futrze. Były silniejsze od zwyczajnych monstrualnych wilków a ich ugryzienia raziły prądem. Rzuciły się na tieflinga, lecz ten był szybszy. Jego magiczne, potężne lecz lekkie ostrze przecięło jednego z potworów przez pierś. Stwór odleciał kilka metrów do tyłu ale jego bracia się nie poddawali. Kolejny skoczył ku podróżnikowi, ale nie trafił go. Quo-lyra skoczył i wbił miecz w kark wilka. Stworzenie zatrzęsło się w spazmach, zwymiotowało krwią i skonało. Jednak nie było tak różowo jak się może wydawać. Ostatni zwierz chwycił potomka istot piekielnych za kostkę. Tieflinga przeszył porażający ból. Prąd rozszedł się po całej nodze a on sam się przewrócił. Drugą nogą usiłował zepchnąć bestię ale na próżno. Broń leżała obok wbita w trupa jego byłego wroga. Ale tajemniczy nieznajomy był diabelnie sprytny i przezorny. W kieszeni spodni miał nóż, błyskawicznie złapał go i cisnął w przeciwnika. Wilk uchylił się, ale quo-lyra zdążył uwolnić bolącą nogę. Nim powiedziałbyś ?diabły i demony? członek Cyxarri włożył sobie do ust małą, białą pigułkę. Poczęła działać natychmiast. Rany w kostce zasklepiły się a tępe pulsowanie zastąpiło ból. Zniknął również chwilowy paraliż. Szybko złapał miecz i przyjął postawę obronną. Wróg warknął i rzucił się na tieflinga. Jednak gdy skakał, diabełek przetoczył się pod nim i wbił ostrze w jego wilcze ciało. Wilk błękitny ostatni raz zawył, a zaraz potem zdechł. Quo-lyra otrzepał się, rozprostował jak gdyby był znudzony, na powrót przywołał konia i ruszył dalej na południe, znów zaciągając kaptur na głowę.

***

Trupy. Wszędzie trupy. Zwłoki elfów. Ludzkie, bardziej zgniłe. Wieloletnie. Ale nie wszystkie trupy były tylko martwymi ciałami. Zombie, ghule i szkielety były nieumarłymi, stworami ożywionymi za pomocą plugawej, mrocznej magii. Gotfryd nigdy nie widział tylu zmarłych sprzymierzeńców. Jakże smutny był to widok, gdy dziesiątki elfów legły na polu bitwy. Czarodziej zamknął wejście do wieży magiczną barierą, którą tylko on i elfy mogli przekroczyć. Zaczęło się robić gorąco. Sam został jednak na zewnątrz, broniąc dostępu gdyby wrogowie sforsowali drzwi i barierę. Przywołał ogromną ognistą kometę, która na jego rozkaz zataczała kręgi śmierci wśród martwiaków. Wyjął z kieszeni swej szaty mały pryzmat- potężny alchemiczny komponent. Podrzucił go, napełnił mocą a szkiełko eksplodowało wielobarwną energią która poraziła trupy piorunami, podpaliła je i poparzyła kwasem. Mag złapał go powrotem i włożył na powrót w kieszeń. Z woreczka z odczynnikami wydobył pazur diabła, zaskandował czar i rzucił szponem, który podczas lotu zmienił się w wielki ognisty bumerang. Narzędzie zniszczenia spopieliło nieumarłych i wróciło do Gotfryda jako zwykła część ciała. Z tej samej torby następny w kolejce do użycie był pył skalny. Czarodziej rozdmuchnął go na wszystkie strony, powodując że trupy skamieniały. Spojrzał w niebo, i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Lecieli tam. Wszyscy na Telixarze, Aranthir, ta jego dziewczyna i jakiś dziadek podobny do niego? Mitherndil z legendy?! Mistrz ich zakonu i wszelkiej magii?! Smok zbliżał się i widział co się święci. Wszyscy tam to wiedzieli. Gotfryd uśmiechnął się. Nie wszystko stracone.

***

Nie przypuszczali że zobaczą coś takiego. Wieża Gotfryda była oblężona! Przez martwiaki! Aranthir zaklął pod nosem, Telixar ryknął a Aspera rozszerzyła oczy ze strachu. Tylko Mitherndil zachował spokój modląc się w duchu do bogów. A propo potęg Ealionnu, istniały tam następujące bóstwa: Coardielee Abovarthian- wszechbóg, najsilniejszy ze wszystkich. Patron pokoju, poezji i sztuki, słusznej wojny oraz dobrej magii. Orthavanor- przywódca ludzkości, przychylny męstwu, wojnom, pojedynkom rycerskim i sprawiedliwej monarchii. Ninistlaee- żona Orthavanora. Foulndinial Xanolian i Bohistee Casylian- para będąca patronami elfickiego narodu, popierająca wartości podobne jak Coardielee ale uwielbiająca romantyzm i miłość. Kyhronhar Galdorshim, nazywany przez swych wyznawców Władcą Toporów i Młotów. Mag zebrał w sobie siłę czarów, wyciągnął z butów dwie brzozowe witki,(skąd on miał w butach witki z brzozy?!) wycelował nimi w duże skupisko umarłych, a z gałązek wystrzeliły setki igieł! Tak igieł! Nie setki tysiące! Nieumarli poczęli padać, lecz kilku mniej nie znaczyło nic przy ich ogromniej liczbie. Nagle Aspera krzyknęła:

-Przy Gotfrydzie stoi jakiś elf w lśniącej zbroi! Kto to?

-Gdzie?- Zapytał Aranthir.- Aaa? Tam! Nie wiem co to za gość. Ale trzymajcie się, nie damy nas pokonano! Ale? trochę się boję?.

-Nie powinieneś Aranthirze. Gotfryd i Mitherndil to wszechpotężni czarodzieje. Mamy szanse? Nie dam zniszczyć sobie kryjówki!- Tu ryknął i zaczął ziać ogniem w armie trupów, na zawsze się ich pozbywając. Żar był potworny, a płomień miał złote zabarwienie.

Nadzieja była przedwczesna. Zrobiło się zimno, bardzo zimno. Chmury stały się jeszcze czarniejsze i mroczniejsze. I w ponurym błysku na skraju polany pojawił się Dyvakhon. Pewność i opuściła. Wszystkich ogarnął strach. Tylko złotego smoka Telixara ogarnęła dzika furia. Leciał prosto na Arcycienia, rycząc: ? Śmieciu! Sukinsynu! Zarżnę cię, nie będziesz miał czasu zrujnować mi dom! Arrrghr!- To był jego najbardziej donośny i straszny do tej pory ryk.

Ale humanoidalny wąż tylko się uśmiechnął. Zebrał w swych pazurzastych łapach kule negatywnej energii i cisnął nią w naszych bohaterów.

-Stój! Stój do cholery!- Krzyczał książę.- Proszę!

Lecz smok nie słuchał. Nim uderzył ich pocisk, Mitherndil wzniósł tarcze ochronną. Miał nadzieję że migotliwe pole magii ochroni ich przed mocą Dyvakhona. Gdyby tylko bogowie się przejmowali tym wszystkim. Ale nie, oni mówili że Sprzymierzeni muszą sami znaleźć wyjście z tej sytuacji. Czarodziej zabluźnił plugawie. Kula mocy uderzyła w barierę, przebijając ją, trafiając Telixara w pierś. Smok runął w dół a oni zeń spadli. Aranthir leciał głową w dół, i zabiłby się gdyby nie nasza droga Aspera. Ona też pikowała, ale natychmiast przeszła do działania. Poczęła robić dłońmi zawiłe i skomplikowane gesty, krzyknęła coś niezrozumiałego i pod stopami jej i księcia pojawiła się niewidzialna bariera, miękka jak pościel która amortyzowała upadek. Chłopak spadł na magiczną kołdrę pierwszy, a młoda i jakże utalentowana czarodziejka zaraz po nim. Aranthir sprawdził czy ma przy sobie ostrze. Miecz tkwił w pochwie. Obejrzał się z Asperą, Mitherndilem i całą resztą. Dziewczyna leżała na wznak na ziemi. ? Jaka ładna? ? pomyślał, lecz zaraz się zganił. Była bitwa. Czarodziej toczył walkę na zaklęcia z Mrokiem. Widać było że przegrywa. A Telixar? Nie, niemożliwe! W piersi smoka ziała dziura, a serce i płuca były wypalone! Szlachetny gad nie żył. W młodym wojowniku wezbrał gniew. Podszedł do czarodziejki, objął ją i pocałował mówiąc:

-Nic ci nie będzie. Obiecuję.

-T-t-ak. Wierzę c-ci?- Odpowiedziała roztrzęsionym głosem.

Dyvakhon obalił czarodzieja, a swą klingą rozciął powietrze. W materii pojawiła się czarna dziura, potem przybrała kolor piekielnej czerwieni. Buchnęły płomienie gdy z wnętrza bramy zaczęły wydostawać się diabły i demony. Potwory nie tak potężne jak ten wezwany uprzednio, lecz stanowiące wyzwanie. Miały rogate mordy, ogony zakończone czymś rodzaju kolczastych buław i gorącą, szarą lub czerwoną skórę zależnie od gatunku. Istoty ruszyły na Aranthira, ale ten nie zamierzał się poddać.

***

Gotfryd nie miał sił. A radość spowodowana powrotem przyjaciół zgasła. Widział jak Telixar umiera, a on nie mógł mu pomóc! Ogarnęła go dzika, niepohamowana furia. To samo stało się z Anderalrrem. Elficki fechmistrz począł ciąć, dźgać i niszczyć trupy. Setki trupów. Padały po jednym jego uderzeniu. Czarodziej wyjął z kieszeni mały rubin, przyłożył go do ust i wypowiedział słowo mocy. Z klejnotu wyleciały pociski czerwonej energii, minęły trupy i poleciały ku diabłom. Ten który atakował młodego księcia dostał dwoma, wypalającymi mu dziury w piersi. Chłopak dokończył dzieła, wspomagany magicznym pierścieniem. Zza bariery pozostała przy życiu czterdziestka elfów obsypywała martwiaki gradem strzał. Z trupami szło im szybko. Ale ponieśli ogromne straty. I nagle mag przypomniał sobie. Portal! Miał w podziemiach portal który przeniósł go tam gdzie sobie zażyczył. Zaraz zawołał do Anderlarra:

-Elfie! Możemy wydostać stąd siebie i ich!- Wskazał na Aranthira i resztę.- Mam portal który nas gdzieś przeniesie! Sprowadź ich a ja go dostroję!

-Dobrze! Jesteś jednym z najszlachetniejszych ludzi jakich spotkałem! Dziękuję za udzieloną pomoc, mości magu!- Krzyknął Anderlarr. Uśmiechnął się, przebijając się przez resztki nieumarłych.

***

Aranthir zobaczył magiczne strzały Gotfryda które pomagają mu zabić demona. Uciął mu łeb. To był jego trzeci piekielny przeciwnik, którego zabił za pomocą pierścienia fechtunku. Od tyłu któryś z diabłów uderzył go buławą. Chłopak zablokował to ostrzem, sprowadził buławę do dołu i ciął w górę, rozwalając piekielnikowi ryj. Zaatakował go serią szybkich cięć, a miecz błyszczał przy każdym. Wróg zawył i padł. Ktoś przebił mu brzuch jakąś zakrzywioną klingą. Ostrze przekręciło mu się w trzewiach a on zawył. Widział jak Aspera rzuca czar, który odepchnął jego napastnika. Kolejny diabeł znów go uderzył młotem w plecy, Aranthir padł jak martwy na ziemię.

***

-Nieeeee! Nieee!- Krzyknęła zrozpaczona Aspera. Płakała, cierpiała widząc jak jej ukochany umiera. Czyjeś dłonie chwyciły ją i pociągnęły w stronę wieży. To dłonie Mitherndila. Mag odciągnął jod trupów diabłów i demonów, mimo iż sam został zraniony w udo.

-Jeszcze trochę!- Zawołał Anderrlar osłaniający im tyły.- Idź czarodzieju! Gotfryd dostraja portal! Biegnij!

-Tak!- Odpowiedział prastary mag, rzucając zaklęcie kuli ognistej na jednego z przeciwników, który był tak głupi by się do niego zbliżyć.

-Ale Aranthir! Nie zostawiajcie go!- Błagała młoda adeptka sztuki tajemnej.- Nie?!

Niestety nie posłuchali. Myśleli że książę już nie żyję. Że odszedł do swego Nieba. Przeszli przez magiczną ścianę Gotfryda i znaleźli się we wnętrzu wieży maga. Było pusto. Elfy uciekły już do komnaty teleportacyjnej.. Wszystkie płaskorzeźby były jakby smutne, jak gdyby czekały na zniszczenie.

-Nie martw się.- Zaczął Mitherndil uspakajającym głosem.- Jeszcze o nim usłyszymy. Może nie umarł? W jego świecie i wierze mówią o proroku, synu ich Boga który zmartwychwstał po ukrzyżowaniu. Może jego też to czeka.- Było to marne pocieszenie. Apsera nigdy nie słyszała o wierze w świecie Aranthira. Tylko płakała. Nie słyszała.

Weszli do komnaty portalu, przy magicznym kręgu na ziemi stał Gotfryd w swych szatach, całych we krwi. Skandował słowa mocy i inwokacje. Krąg błyszczał od nagromadzonej w nim magii. W powietrzu czuło się zapach ozonu. Nad kręgiem pojawił się błękitny portal.

-Gdzie Aranthir?- Zapytał mag?

Nie odpowiedzieli. Byli smutni i zrezygnowani wszyscy.

-Więc dokąd? Musimy uciec.

-Dolina Czarnych Skał.- Odpowiedział Anderlarr.

-Nie jest zajęta przez wroga?- Zapytał Mitherndil.

-Nie. Mieszkają tam dzikie plemiona goblinów czy trolli ale uda nam się je ominąć.

Elfy pokiwały głowami. Czarodziej dostroił transporter i wszyscy weń wkroczyli. Aspera wahała się, lecz odgłosy nadchodzących diabłów sprawiły że weszła w portal. Błysnęło, i brama zniknęła.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Receznja NeverWinter Nights 2, autorstwa Marcusa00.

Anno Domini 2010, dzień 19 czerwca. I tak oto kogoś natchnęło do napisania recki jednej z jego ulubionych gier. Mowa o NwN2.

Zacznijmy od kwestii technicznych, to jest dźwięku, grafy i wymagań sprzętowych. Właśnie wymagań. Pamiętacie może rok 2006? Wtedy wymagania tej gry były spore. Potrzeba było mocnego sprzętu by płynnie chodziła. No cóż, dziś nie ma z nią tego problemu. A dźwięk? No, tu jest profesionalnie i naprawde ciekawie. Muzyka wpada w ucho, a dźwięki otoczenia są niczego sobie. No, z grafą jest nieco gorzej, znaczy się według innych ludzi, którzy się jej czepiali cały czas, do dziś. Mi w roku swej premiery gra bardzo się podobała! Coż, nieco warcaftowa grafika nadal ma swe uroki, mimo iż silnik to podrasowana Aurora. Szczerze mówiąc, taki poziom nawet teraz mi wystarcza. A teraz fabuła oraz kompani! Fabuła to standard, jednak nawet w tej sztampowej heroic fantasty jest wiele humorystycznych smaczków. Mi osobiście jej prostota i sposób prowadzenia się pdoobały i nadal mnie wciągają. Pewnie wynika to z sentymentu do Forgotten Realms i D&D zapewne. Np. Oblivion mi do gustu nie przypadł. Tak, znudził mnie swym otwartym światem, nudą i brakiem emocji oraz bezpłciowymi NPC. No właśnie NPC w NwN2. Większość to poprostu martwi przechodnie zaparogramowani na łażenie w te i wefte, ale nasi towarzysze są ich totalnym przeciwieństwem. Chociarz to stereotypowe charaktery, i tak sprawiają że niemożna się nie uśmiechnąć na myśl o Khlegarze dręczącym Neeshke... Coż, nasza dróżyna to dość barwne, ale napewno warte zapamiętania twory. Nie tak jak w 4-tym TES. A teraz to co lubię najbardziej, czyli tworzenie postaci! Tak, mamy do dyspozycji naprawdę wieeeeeleee klas podstwowych, w tym nowego czarnoksiężnika i drugie tyle prestiżowek! Do dyspozycji oddano nam podrasy takie jak Drowy, więc można stworzyć prawdziwego Drizzta Do'Urdena!!! Haha! Przepraszam,ja tylko tak... Potem wybieramy umiejętności, atuty itp... I jesteśmy gotowi do działania. Dostajemy też edytor kampanii, dzięki któremu produkcja się szybko nie znudzi, bo przecierz społeczność nwN nigdy nie śpi, i zawsze z pod ich łapy wychodzą jakieś przygody. Podsumowójąc, nawet jeśl fabuła jest nieco liniowa i sztampowa, a kompani to stereotypy, nwn2 to godna polecenia gierka którą każdy fan rpg powinien mieć w swej kolekcji!

Plusy:

+Fabuła

+Khelgar!

+Towarzysze

+D&D i Forgotten Realms!

+Dźwięk i gafika

Minusy:

-Cena

-Wymagania gry w dniu wydania

-NIedoróbki i bugi

Ocena końcowa: 9-\10!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dobra dam część.Oceńcie jak mi poszło.Nieźle,źle czy gorzej.Napisałem to z nudów,ale się starałem :happy: .Wiem,że mogą byc błędy :sad: .No to zaczynam:

Podróż wśród cieni(cz. 1)

Dawno temu na granicy rzymsko-germańskiej rozegrała się wielka bitwa.Rzymianie dzielnie odpierali kolejne fale wrogów.Po jakimś czasie zaczynali ulegać przeważającym siłom wroga.Wycofali sie na wzgórze wisielców.Utrzymywali je dość długo,jednak wkońcu zostali pokonani.Niedobitki resztkami sił uciekli do pobliskich grot nazywanych"cienistymi jaskiniami",a to dlatego,że niegdyś mieściło się tam kryjówka bandytów.Byli oni niezwykle krwawi.Swych więźniów torturowali,okaleczali,a na koniec rzucali do ogromnej przepaści w centrum korytarzy.Chłopi opowiadali,jakto w nocy słuchać było z tamtąd jęki,krzyki tysiecy głosów.Nie raz w pobliżu pieczar poruszały się cieniste postaci,jednak nikt nie miał odwagi sprawdźić kto to był.Tak więc oddział legionistów zaczął wedrować po korytarzach.Spotykali szczury,myszy,czasem węże,znajdowali szkielety zarówno ludzkie jak i zwierzęce.Nic nie wskazywało na to,że istnieje tam coś gorszego od barbarianów.Wszystko wyjaśniło się,gdy dotarli do sporej skalnej komnaty,na krańcu której była przepaść.Postanowili tu rozbić obóz.Pozostawiono kilku strażników,a cała reszta poszła spać.Po paru godzinach obudziła ich straż mówiąc,że słyszała jakieś głosy.Wszyscy wstali,uzbrojili się i czekali.Stali tak około 15 minut,aż tu nagle rozpętało się prawdziwe piekło.Ściany zaczęly drżeć,ze stropu spadały kamienie,a ziemia pękała.Rzymianie coraz bardziej przerażeni dostrzegli wgłębienie w ścianie.Przeczekali tam trzęsienie ziemi.Jednak,gdy wyszli okazało się,że wyjście zostało zasypane,a w ziemi widniał dziwny znak.Usiedli zrozpaczeni,rozmyslająć co się z nimi stanie.Zginą zgłodu?A może postradają zmysły i się pozabijają?Jedna osoba myślała trzeźwo-centurion o imieniu Geriont.Opowiadano o jego walkach,gdy był gladiatorem.Podobno został mistrzem areny i został uwolniony.Dzięki tym przezyciom stał się spokojny,charyzmatyczny i został uznany za najlepszego wojownika imperium.Stał nad przepaściął szukając jakiegoś wyjścia z tej sytuacji.Jego wzrok przyciągneło lekkie migotanie kilka metrów niżej.Tak!To był kamień w jakimś korytarzu.Jako,że nie mieli nic do stracenia Geriont zaraz zwołał wszystkich.Przygotowano liny.Dowódca spytał kto pójdzie i zbada przejście.Wszyscy milczeli.Wkońcu z szeregu wyrwał się legionista o imieniu Baltazar.Rzucił harpunem przywiązanym do liny...udało się!Teraz powoli ześlizgiwł się w stronę korytarza.Od samego początku miał złe przeczucie,ale nie poddał się.Był juz na wypustce skalnej przy tunelu.Bacznie obserwował ciemność wewnątrz.Usłyszał jęk,intuicyjnie wyjął gladiusa.Po paru sekundach rzucił się na niego przedziwny człowiek...a właściwie to co z niego zostało.Jednakże Baltazar z łatwością unikną jego ciosu i uderzył go z całej siły w plecy.Przeszedł kawałek z wyciągniętą bronią i stwierdził,że to coś większego niż dziura.Po linie zeszli kolejno Geriont,Angar,Fatis i reszta.Angar rozpalił pochodnie i wraz z innym legionistą szedł przodem.Geriont nie wiedział co myśleć.Co to mogło być?Człowiek napewno nie.A więc co?Postanowił go nazwać grolem.Po około pół godziny marszu znów usłyszeli głosy.Wszyscy przyjęli postawę obronną,jednak nic się nie stało.Idąc dalej natkneli się na szczątki grola.Tym razem przyjżeli mu się bliżej.Skóra podobna do kory-twarda i chropowata.Brak nosa,oczy z pionowymi źrenicami.Ogromne haczykowate kły,szpony rosomaka oraz rurkowaty jęzor,to wszystko czyniło z niego niezwykłe stworzenie.Angar zaczepił Gerionta:-[A]Jak coś takiego może chodzić po ziemi?! -[G]Też chciałbym to wiedzieć. Szli dalej.Wkońcu zaczeli odczuwac głód i znów rozbili obóz w jakiejś sali.Na szczęscie płynęła tam poziemna rzeka i wody mieli pod dostatkiem.Poprzednie nauki nie poszły w las.Na straży stało 3 razy więcej legionistów.Po krótkiej drzemce zauważyli za strumieniem zwierzę.Wyglądało jak łysy kret z ogonem szczura.Angar jak to Angar odrazu sie na niego rzucił.Fortuna był mu dziś przychylna,bo udało mu się go trafić z pilum.Reszta przygotowała palenisko.Upieczony z przyprawami smakował świetnie.Wszyscy siedzieli wygodnie,aż nagle usłyszano krzyk,nie taki zwykły lecz najgorszą rzecz jaką można sobie wyobraźić.Z ciemności wypadł kolejny grol.Tego okazu nie powstrzymał nawet oszczep w podbrzuszu i z jeszcze wiekszą wściekłością rzucił się na Gerionta.Ten w mistrzowski sposób uniknął jego szarży.Znów atakuje tym razem jednak wojownik nie miał tyle szczęscia.Potrójny sląd szponów na twarzy nie byl miłym widokiem.Centrurion wyjął sztylet i rzucił nim w wybryk.Ten mając głęboką ranę w nodze nie wytrzymał długo.Padł z wycieńczenia.W strone przywódcy natychmiast podbiegł wojskowy medyk i opatrzył jego rany.Ataki stawały sie coraz częstsze i bardziej natarczywe,a oddział na przekór wędrowal coraz głębiej.Byli już tak daleko,że nikt nie pamietał skąd przyszli.Powietrze stawało się gęstsze,mimo,że widzieli coraz mniej roślin.Weszli do sali,na środku była palisada.Zauważyli flagę rzymską..Angar i Baltazar podeszli do ogrodzenia wbrew przestrogom dowódcy.Widok był przerażający Nadgryzione ciała ludzi,nie groli,ale zwyczajnych ludzi!Nadrozszarpywanie leżaly bezwkładnie na ziemi.Przerażeni cofali się do tyłu.Wtejże chwili ze stropu spadł na Balta kolejny stwór,robiąc mu swym dziobem sporą ranę na klatce piersiowej.Angar rzucił się na bestię siłując się z jej masywnymi kończynami.Legionista-Daros wziął hastie i z całym swym impetem wbił jej w plecy.Od ścian odbił się echem żałosny ryk umierającego "ptaka".Legioniści coraz to bradziej wściekli i zadziwieni patrzyli kreaturę.Zanieśli Baltazara do obozu wewnątrz palisaday.Było to świetne miejsce do obrony.Wykopano rów i złożono tam ciała,godnie owinięte płótnem.Daros prowadził dziennki w ktorym zapisywał spostrzeżenia.A oto jego fragment:

-Ledwo weszliśmy do tej meliny,a prawie zostałem zgnieciony przez głazy.Głupi Geriont!Poco on nas tu prowadził?Na smierc?!Teraz sobie wymyslił,żeby iśc głębiej...wariat!Baltazar chciał się popisać,pewnie jeśli stąd wyjdziemy dostanie awans.

-Co to było?! Wygląda jak spleśniale ścierwo.Ryj jak u wieprza,szponu harpii albo i gorzej,ząbki wąpierza...własnie!Jeszcze wampirka brakuje!

-Nareszcie źródło wody.Jeszcze trochę i tu pozdychamy z głodu.Angar powaleniec,ale miał farta.Ten "kreto-szczur" jest super.Trochę jak wieprzowina.Mezmę sobie trochę na drogę.

-Palisada?!Tutaj?!To niemozliwe.Ludzie tutaj mieszkali?Ooo...wyrwali się herosi.Ten Geriont przynajmniej raz miał rację,że kazał im zostać.O kur... no to nachlapałem.Następny zwierzaczek.Tylko,że ten lata.Balt ma za swoje.Gdyby nie ja Angar też by zczezł.Jednak te szkolenie się na cos przydało.Ciekawe co nastepne niedźwiedź scianołaz?A zresztą nie chcę wiedzieć...Niech Bóg ma nas w opiece.

Geriont postanowił wysląc legionistę na zwiad w ten wąski korytarzyk:-[G]Słuchaj,idź sprawdź czy tamten korytarz jest bezpieczny.-[L]Nie!Nigdzie nie idę!Weś se kogos innego,ja chce jeszcze pożyć!-[G]To jest rozkaz.-[L]Ehhh...widać,żeś się uwziął,ale niech ci będzię,pójdę.Jestem pewny,że tam coś jest. Jak powiedział tak zrobił.Z włócznią w gotowości wkraczał w mrok.Szedł,szedł,aż ujrzał skałę.Na stalagmicie widać było symbol,jednak prosty żołnierz nie wiedział co oznacza.Szybko wrócił do obozu,a jako,że Angar znał się na rzeczach opisał mu go:-[L]...okrąg z trójkątem wewnątrz,a w trójkacie oko.-[A]Wiem!Choćmy do Gerionta. Po chwili: -[A]Geriont,tam w tym korytarzu jest wyjście!-[G]Skąd do siedmiu diabłów wiesz?Jeśli mnie okłamujesz dopilnuje,żeby cię nabito na pal!-[A]Nie!Nie!Ja nie kłamę!Ten legionista widział tam symbol wyjścia w symboliźmie Akkadańskim.-[G]Czy to prawda?-[L]Tak,szczera prawda!.Symbol jest na stalagmicie dobrze widoczny.-[G]Dobrze więc,przygotuję ludzi sprawdzimy ten twój "Akkadian"hah. Zebrano pięciu ludzi z Geriontem na czele.Reszta zostala w obozie.Weszli w korytarz.Pierwszy szedł legionista.Rozmyślał:Hmm...może jeśli przeżyje awansuje?Tak!Własny oddział,wygodny namiocik i siedzenie na dupie. Szli tak chwilę w ciszy.Słychać było jedynie ich własne kroki,lekkie brzęczenie broni,szelest ubrania.Poza tym nic.Przerażająca cisza w połączeniu z nieprzeniknionym mrokiem tworzyły doprawdy niezwykłą atmosferę.Po 2/3 minutach byli przy stalagmicie:-[L]Patrzcie tam na skale jest ten...gdzie on jest?!Przysięgam on tu był!Dokładnie w tym miejscu!-[G]Spokojnie,spokojnie,może coś ci sie pomyliło.-[L]Nie!On tu musi być! Wyrwał sie naprzód,potknął się o kamień i zobaczył ten symbol.Jaskrawy kryształ z wymalowanym znakiem leżał teraz cały w błocie na ziemi.Zaczął wołac:-[L]Choćcie tu!Na ziemi le... I umilkł.Zdziwieni pobiegli w jego strone,ale znaleźli jedynie kałużę krwi.A kamienia,ani widu,ani słychu.Jedyne co rzucało się w oczy to stare żelazne drzwi w ścianie.Geriont wyciągnął miecz i ostroznie uchylił drzwi.Ujrzał jak grol pożera ciało legionisty.Wkłada rurkowaty język,wysysa krew i szpik.Dowódca rzucił się w szale na bestie i powalił ją jednym celnym trafieniem.Zanim zdąrzyła wstać[G] wbił jej gladiusa plecy.Odskoczył i przygotowywał się do kolejnego ataku.Tym razem użył całej mocy mięśni i zaatakował.Grol odsunął się,a Geriont uderzył w ziemię z taką siłą,że posypały się iskry.Uratowało go to przed rozcięciem na pół.Stwór wstał,zaczał krążyć wokół niego.Chwila i znowu!Szczęk ostrza uderzającego o szpony,był okropny.Jeden cios,drugi,trzeci bestyja dalej się trzyma.Nagle cos,czego nikt się nie spodziewał.Grol wrzasnął tak wysokim tonem,że Geriont padł na ziemię,lecz po chwili przeszedł do kontrataku.Cięcie płaskie z prawej,lewej,pchnięcię prosto w szyję.Tego nie jest wstanie przeżyć chyba nic...a jednak to nie był koniec.Zaszarżował próbując przewrócic człowieka.Centurion wykonał unik,przeniósł ciężar ciała uderzając go głową w brzuch.Padł na zięmię.Geriont był w szale.Martwe już stworzenie dźgał,rozrywał i okaleczał na wszelkie możliwe sposoby.Cztery osoby trzymały z trudem wojownika.Z trudem zamknęli przerdzewiałe drzwi i zawlekli go do obozu.Gdy tylko położył się na łóżku zasnął.Zapasy mieli na szczęście spore,a i co jakiś czas ubili kretoszczura,węża czy innego grotołaza,tak więc z głodu nie umrą.Postanowili zostać tu trochę dłużej...

Edytowano przez Geriont
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 weeks later...

"Tęsknota"

- Zaraz wrócę. Obiecuję.

Wysoki mężczyzna wyszedł z pokoju zostawiając Go w dużej klatce. W tych dużych, zielonych oczach widać było niezrozumienie. ?Czemu on mnie zostawił?

?Zaraz wrócę. Obiecuję.? ? minęły dwa tygodnie od wypowiedzenia tych magicznych słów. Wysoki mężczyzna nie wracał. On siedział pochmurny w klatce, spoglądając na wszystkich tych ludzi przechadzających się po obskurnym pomieszczeniu. Pewnego dnia podszedł do niego chłopczyk z rodzicami.

- O rany!! Mamusiu, tatusiu, ja chcę tego!! ? krzyknęło piskliwym głosem dziecko. Ależ on był irytujący! Tłusty, niski, śmierdzący. Wystawały mu dwa przednie zęby i wyglądał jak królik. Że co ? że niby On miał zostać pupilkiem tego czegoś? Mowy nie ma!

- Oczywiście, kochanie. Zaraz go weźmiemy.

I tak trafił do tego bogatego domu. Chociaż sam z takiego pochodził, tutaj panowała inna atmosfera. Ludzie pysznili się swoim bogactwem, mieli duże marmurowe rzeźby, olbrzymi ogród, a także mnóstwo innego badziewia, zupełnie niepotrzebnego do życia. Karmili Go jakąś ohydną karmą zamiast dać mu coś normalnego do żarcia. Coś taniego i dobrego zamiast tego drogiego [beeep]. No i jeszcze to posłanie? Jak jakaś księżniczka. Różowa poduszeczka na łóżku tego bachora ? kpiny! Istne kpiny!!

?Zaraz wrócę. Obiecuję.? ? minął miesiąc, a On wciąż nie mógł zapomnieć. Wspominał te wspólne chwile spędzone z tym wysokim mężczyzną, a także wszystko co było przedtem. Cały czas myślał o wygrzewaniu się przy kominku na niedźwiedziej skórze. Czuł szorstką nogę swojego właściciela, a nozdrza rozpierał zapach wody kolońskiej. Niestety, wszystko to było urojone. Zamiast wygrzewania się przy kominku zastał okropną klimatyzację. Szorstka noga zamieniła się w pulchny, tłusty kawał mięcha, a woda kolońska przekształciła się w szampon dla dzieci.

- Choć piesku! Pobawimy się! ? Janek, to tłuste dziecko chwyciło psa za szyję i przeciągnęło przez cały korytarz i schody. Zwierzę zdążyło przywyknąć do tych tortur, jednak ?przywyknąć? nie znaczy to samo co ?lubić?. Denerwowało go to mizianie, ściskanie, obmacywanie. Janek to najgorsze stworzenie jakie mogło istnieć. A zrób tylko coś źle ? warknij albo prychnij i już dostaniesz po pysku. Rozpuszczony bachor. Debil. Grubas. Żadna dziewczyna go nie będzie chciała. Jak on chce uprawiać seks ? z czymś tak małym? Na samą myśl o tym pies dziwacznie burknął, co w psim języku oznacza rechot. Od razu polepszył mu się humor.

- No i widzisz Kłaczku? Jak to dobrze ze mną tak spędzać czas?

Kłaczek? Jeny, litości! Wcześniej nazywał się Burek ? imię pospolite, proste, ale przyjemnie było być Burkiem. Kłaczek? No co to za syf! Dobrze z tobą spędzać czas? Pff? Akurat. Gdybyś ty mógł wiedzieć, co ja o tobie myślę!

?Zaraz wrócę. Obiecuję? ? dwa miesiące, i żadnego śladu po tym wysokim mężczyźnie. Nawet się nie upominał po swojego Burka. Wszystko, naprawdę, WSZYSTKO byłoby lepsze od tego tłustego bachora!! Zaczyna przeginać pałę.

Gorąca sierpniowa noc. Otwarte okna dawały cudowny, zimny wiatr, niosący komary. Ale co tam komary ? przecież wszędzie stały psiukadła mające je wyeliminować.

Właśnie wtedy On postanowił to zrobić. Leżał na różowej poduszeczce, spoglądając na Janka. Dziecko spało jak zabite. Właśnie. Jak zabite. Burek, nie Kłaczek, wstał i powoli podszedł do chłopca. Otworzył swój pysk, zbliżając się do jego szyi. Szybkim ruchem ugryzł chłopaka, trafiając dokładnie w aortę. Dziecko obudziło się, chcąc krzyknąć, ale na próżno. Rodzice Janka musieli brać tabletki, bo od kilku miesięcy cierpli na bezsenność. Nawoływania dziecka na nic się zdały. Burek spoglądał z pogardą na ciało chłopca. Grubas leżał na podłodze w kałuży krwi. Dobrze mu tak. Tylko trzeba będzie uciekać ? z pewnością zauważą ślady kłów na szyi. Całe szczęście, że drzwiczki dla psa działają.

?Zaraz wrócę. Obiecuję? ? w umyśle Burka rozbrzmiewały tylko te słowa. Nic więcej. Dał się ponieść instynktom. Uciekał. Uciekał jak najdalej od domu oprawców. Ci ludzie mieszkali na wsi ? najwidoczniej chcieli się pochwalić biednym chłopom swoim dobytkiem. Lepiej dla Burka ? mógł uciec na pole. Biegł niezauważony przez nikogo. Złote zboże falowało, a Słońce świeciło wysoko nad horyzontem. On jednak nie mógł przestać biec. Coś w jego sercu podpowiadało gdzie znajduje się prawdziwy właściciel: wysoki mężczyzna w okularach.

Pies przebył spory kawał drogi w kilka dni. Nie pobiegł jednak do dawnego domu, który został sprzedany i wyburzony. Coś go przyciągnęło do sadu, w którym spędzał dużo czasu ze swoim właścicielem. Właśnie tam znalazł swojego pana. Wisiał na gałęzi. Martwy. Przynajmniej od dwóch dni. W oczach Burka pojawiły się łzy. Zaskomlał i zawył żałośnie, po czym krążył przy pni drzewa, starając się dostać do mężczyzny. Jego psi mózg zaczął źle pracować ? ogarniała go panika. Nie wiedział co robić. Nagle, gałąź na której wisiał człowiek spadła razem z ciałem. Burek odskoczył, unikając ciosu. Obwąchał swojego właściciela, po czym położył się obok niego skomląc żałośnie. Zmęczony po kilkudniowej wędrówce, odwodniony, głodny ? zasnął. I nie obudził się już więcej. Znaleziono go razem z mężczyzną w sadzie, zaledwie kilka godzin po przybyciu zwierzaka.

?Tęsknota.

Czym jest?

Cierniem wbitym w serce

Głęboko.

Tęsknota.

I nic cię już nie cieszy.

Wszystko jest czarno-białe.

Tęsknota.

I tylko ponowne spotkanie

Może ukoić ból.?

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Witam i serdecznie zapraszam do przeczytania fragmentu tego ,,dzieła"

POCZĄTEK (!) Rozdziału 1

Krew trysnęła na słabą ścianę goblińskiej chatki. Kolejny goblin leżał na ziemi, bez głowy. W oddali te małe, nieporadne stwory nadal stawiały opór najeźdźcy. Rionar widział cały ten obraz grozy.

Kolejne istoty padały pod naporem wroga. Odziany w jasnoniebieską zbroję z godłem białego smoka na przedzie wojownik musiał dalej ich mordować. Po raz kolejny rozległ się dźwięk rogu, każący goblinom przegrupować się. Mor-zan-hen dobrze wiedział, że w tym starciu nie mają najmniejszych szans. Musiał to zrobić. Musiał, chociaż bardzo nie chciał. Charakterystyczne dwa długie piania rogu mogły oznaczać tylko jedno

- Nie pozwólcie tym zielonym tchórzom uciec ? wykrzyknął dowódca oddziału, Gorion

Od innych walczących odróżniał się on olbrzymim toporem, wielką, płytową zbroją i brakiem litości. Jego czarne jak smoła włosy były już raczej czerwone, od krwi właśnie przebitego na wylot toporem goblina.

Gobliny uciekały w popłochu. Kolejne miecze przedziurawiały tych zielonoskórych, którzy biegli jako ostatni. Rionar nie mógł już tego dłużej znieść. Choć był cholernie zmęczony podniósł swój ciężki miecz i ruszył za goblinami. Jednak nie po to by je zabijać.

- Stać ! ? ryknął.

Wszyscy rycerze zatrzymali się i zaczęli rozglądać się wokoło. Gorion pierwszy ujrzał Rionara. Parsknął śmiechem.

- Ty, mały nędzny człowieczku chcesz uratować te kreatury ? Co cię do tego skłoniło ? Czyżby twoja delikatna duszyczka nie mogła tego znieść ? Oh, jaka szkoda?. Wielka szkoda. Wiesz, że zdrada jest karana śmiercią? Daj mi tę przyjemność, a osobiście cię ukarze.

- Jak wasze nędzne prawo może decydować o losach ludzi i goblinów ! ? wykrzyknął palladyn.

Gorion uśmiechnął się. Wyciągnął swój topór z ciała zielonej istoty i podszedł do Rionara. Popatrzył mu prosto w oczy i powiedział :

- Ale jeśli uważasz, że to prawo jest nie równe, to sam wymierz nam sprawiedliwość, za to co robimy.

Pozostali rycerze uśmiechnęli się szyderczo.

- W takim razie zaczynajmy ? wykrzyknął Rionar.

Odeszli od siebie na kilka kroków. Rionar wyciągnął swój wielki miecz.

- Rozbłysk światłości ! ? wykrzyknął.

Jego broń zaczęła się jarzyć oślepiającym światłem. Następnie światło osiadło na mieczu. Zdawała się być jego ochroną. Gorion wybuchł śmiechem.

- Tym chcesz mnie pokonać ?

Poczym sam wymówił jakieś niezrozumiałe słowa. Jego topór zaczął się rozrastać. Stawał się coraz większy. Po chwili nie miał już rozmiarów zwyczajnych, ale większego goblińsiego domku. Dla pokazania Rionarowi, z czym chce walczyć uniósł lekko topór, po czym uderzył w ziemię. Wszystko dookoła zaczęło drżeć. Kilku z wojowników przewróciło się.

- Zaczynajmy ? powiedział Gorion z szyderczym uśmiechem na ustach.

Rionar wiedział, że choć był znakomitym wojownikiem nie da rady z przywódcą garnizonu. W tym samym czasie wielka ognista kula pojawiła się nad Gorionem. Przerażony dowódca podniósł swój potężny topór i starał się nim osłonić. Kula spadła na broń dowódcy. Gorion starał się odepchnąć kulę na bok, jednak ona coraz bardziej go przytłaczała. Jego topór zaczął się topić. Stal powoli kapała. Broń stawała się mniejsza. Gorion wiedział, że nie wytrzyma, więc odskoczył na bok. Kula runęła na ziemię, wybuchając. Gorion popatrzył na swoją dawną broń, lecz teraz przypominała raczej krótki, spalony kijek, niż narzędzie mordu. Rycerze z przerażeniem patrzyli na to, co zaszło. Nie wierzyli, że to Rionar mógł wykonać tak potężne zaklęcie, zwarzywszy tym bardziej na to, że sam przyglądał się z osłupieniem temu co zaszło. Przerażony dowódca rozejrzał się. Nagle zobaczył na ziemi cień. Spojrzał w górę. W powietrzu, na małej chmurce stał mały goblin w koronie i czerwonej pelerynie. Mor-zan-hen zaczął się powoli zbliżać do ziemi. Wylądował swobodnie, obok przerażonego Goriona.

No, myśle, że wystarczy

Zapraszam do komentowania.

Powiedzcie mi wszystkie wady oraz zalety.

Mam nadzieje, że spotkam się z pozytywnym odezwem i nie będę wyśmiany tak jak ,,Czarne Ogniwo" .

Książka ma narazie mało stron, ledwie 2 A4, ale jeśli się spodoba, to będę pisał dalej. Narazie nie nadałem żadnego tytułu, bo musze pomyśleć,a nazwy postaci są narazie na odczepnego (to i tak lepiej niż Rick )

Zachęcam do komętowania!!!!!!

Pozdro dla wszystkich oceniających!!!!!

Będę dodawał kolejne, jeśli tylko spotkam się z pozytywnym odezwem!!!!!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na początek - wszyscy mi bardzo zaimponowaliście. Bardzo.

To - zgodnie z prośbą autora - pozwolę sobie ocenić kawałek opowieści konrada44144:

To tak. Po pierwsze: pomysł niezły. Tak sądzę. Gobliny są dość rzadkim motywem w fantasy, przynajmniej tym nowszym.

Po drugie: powiedz (tak, wiem, że napisz ;) ) szczerze: czy piszesz z planem? Czy masz już ustaloną koncepcję świata? To podstawa, jeśli chcesz się zabrać za poważniejsze pisanie. Jak mawiam - sześć razy więcej notatek, niż samego pisania ;) (Oczywiście jest to przesadzone - choć z lekka - notatki być MUSZĄ).

Po trzecie: imiona są całkiem dobre - na mój gust.

Po czwarte: nie raź mych oczu tymi obrzydliwymi wręcz błędami ortograficznymi, proszę.

I to tyle w punktach. A poza tym, niestety widać, że nie masz doświadczenia. Ale to nie oznacza, że nie powinieneś pisać, o nie. Fragment jest niezły, liczę, że napiszesz więcej. Ćwicz, bo masz szansę naprawdę fajnie pisać.

Ocena? 4/10. To bardzo dużo w mojej skali, uwierz.

Pisz, i publikuj dalej. Gratulacje.

@mateusz812 - dzięki, że to opublikowałeś. Genialne...

@marcus00 - bardzo mi zaimponowałeś, pisząc tak dużo. Wymaga wielu poprawek, to jeszcze nie jest nic wspaniałego, ale jest dobre. Także gratulacje.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki za może niezbyt fajną ocenę, ale i tak dobrze jak na sam początek.

W nagrodę (albo raczej za karę :wink: ) daję wam kolejny fragment do przeanalizowania.

- Ah? Kiedy się nauczycie, że gobliny to nie tylko małe, słabe stwory, ale również znakomici magowie i wojownicy ?

- Co ? Wy wojownicy ? To, że udało ci się zniszczyć moją broń jakąś nędzną kulą, ma świadczyć o waszych zdolnościach ? Wojownicy ! Pokarzcie, na co nas naprawdę stać !

Rycerze dalej stali w osłupieniu. W tym czasie z tyłu potężne uderzenie drewnianej pałki zmiażdżyło głowę jednego z najeźdźców. Wojowie odwrócili się. Za nimi stał olbrzymi ogr, z jeszcze większą pałką, niż ta, która zmiażdżyła głowę ich pobratymca. Za jego plecami zaś stała cała armia goblinów, które teraz były uzbrojone w różnego rodzaju grube gałęzie, a niektóre miały nawet miecze zabrane poległym rycerzom. Wśród całej armi błyszczało około tuzina pancerzy, wyraźnie za dużych.

Ogr zaryczał głośno. Następnie uderzył swoją maczugą w grupę starających się obronić własnymi mieczami wojowników. Krew ochlapała wszystkich dookoła . Wnętrza brzuchów ofiar poleciały we wszystkie możliwe strony. Rycerze zdecydowali się uciekać. Może i by im się to udało, gdyby nie fakt, że gobliny, które właśnie rozpoczęły za nimi pościg były o wiele szybsze. Mali wojownicy najpierw zawieszali się na szyi swoich wrogów, a następnie wbijali swoje brudne pazury w szyje nieszczęśników. Rycerze padali jeden, za drugim. Teraz szala zwycięstwa przechylała się na stronę goblinów.

Gorion wpatrywał się w swojego przeciwnika, ani na chwile nie patrząc na to, co działo się za jego plecami.

- Teraz widzisz ? ? zapytał dumny przywódca goblinów.

Gorion w głębi duszy (o ile w ogóle takową posiadał) czuł strach i przerażenie. Plądrował już wiele goblińskich wiosek, ale nigdy nie spotkał się z jakimkolwiek oporem, chyba że bardzo słabym. Nie wiedział co ma teraz zrobić. Postanowił więc zyskać na czasie, ponieważ musiał uzbierać energię magiczną, potrzebną do rzucenia zaklęcia teleportacyjnego do pobliskiego obozu straży.

- Mała, nędzna istoto, myślisz że ten pokaz wzbudził we mnie jakikolwiek lęk ? Nawet w najmniejszym stopniu nie żałuję żadnego z moich zabitych żołnierzy.

Wszyscy wojownicy dookoła zaprzestali ucieczki. Nawet prymitywne gobliny zrozumiały, że nie warto teraz atakować, nawet pomimo tego jaką krzywdę wyrządzili im ludzie.

- Myślę, że twoja odpowiedź wzbudziła w nich jedynie gniew oraz chęć zemsty. Spójrz na nich. Walczyli z twego rozkazu, oddawali życie , a teraz ty dajesz im do zrozumienia, że ich poświęcenie nikogo nie obchodziło ? ? odpowiedział Mor-zan-hen.

Rycerze rozejrzeli się. To co zobaczyli, dało im do zrozumienie, że nie postąpili słusznie. Widzieli jedynie ciała swoich przyjaciół, kolegów oraz setki, jeśli nie tysiące ciał małych, niewinnych, zielonych goblinów.

P.S

Błędów ort. raczej być nie mogło, bo pisałem na Wordzie, ale interpunkcyjne to i owszem :wink:

Niestety ( a może i HURAAAA ! ) kolejny fragment dodam gdzieś za tydzień, bo narazie nie mam ochoty pisać i wole ciupać w WarRocka :)

Dzięki za pozytywne ( i negatywne też ) oceny. Mam dopiero 14 lat (książke chciałbym ukończyć w wieku 16) i to pewnie widać w ,,babołach" :)

A co do pytań, to jakąś tam fabułe mam na kolejne 10 A4, ale wole wymyślać na bierząco.

Thx za oceny.

Bylon jeśli możesz, to zrób podobną analizę !!! Bardzo proszę, pozdro i z góry dzięki!!!!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na początek - wszyscy mi bardzo zaimponowaliście. Bardzo.

To - zgodnie z prośbą autora - pozwolę sobie ocenić kawałek opowieści konrada44144:

To tak. Po pierwsze: pomysł niezły. Tak sądzę. Gobliny są dość rzadkim motywem w fantasy, przynajmniej tym nowszym.

Po drugie: powiedz (tak, wiem, że napisz ;) ) szczerze: czy piszesz z planem? Czy masz już ustaloną koncepcję świata? To podstawa, jeśli chcesz się zabrać za poważniejsze pisanie. Jak mawiam - sześć razy więcej notatek, niż samego pisania ;) (Oczywiście jest to przesadzone - choć z lekka - notatki być MUSZĄ).

Po trzecie: imiona są całkiem dobre - na mój gust.

Po czwarte: nie raź mych oczu tymi obrzydliwymi wręcz błędami ortograficznymi, proszę.

I to tyle w punktach. A poza tym, niestety widać, że nie masz doświadczenia. Ale to nie oznacza, że nie powinieneś pisać, o nie. Fragment jest niezły, liczę, że napiszesz więcej. Ćwicz, bo masz szansę naprawdę fajnie pisać.

Ocena? 4/10. To bardzo dużo w mojej skali, uwierz.

Pisz, i publikuj dalej. Gratulacje.

@mateusz812 - dzięki, że to opublikowałeś. Genialne...

@marcus00 - bardzo mi zaimponowałeś, pisząc tak dużo. Wymaga wielu poprawek, to jeszcze nie jest nic wspaniałego, ale jest dobre. Także gratulacje.

eja! dzięki, się nie spodziewałem, iż ktoś to coś co miało być opowiadaniem doceni :)

Co nieco i pewny Księciu, jego przygodach i zażenowaniu. Kiedy odkrywa że to nie on ma uratować świat.

"Smocza armia właśnie przelatywała nad obozem Deradiasa, a prądy powietrzne wywoływane przez skrzydła olbrzymich gadów rozwiały niemal wszystkie namioty. Ludzie podnosili się spod kolorowych płacht i drewnianych mocowań. A jeden z namiotów zdawal się być rozpdadającym królestwem przekleństw i bluzg.

-Do ciężkiej cholery! Niech ktoś ściągnie te szmaty ze mnie i mojego łba!- Krzyknął Deradias.

-Na skamieniały członek Grubykarra! Masz rację! Ale zaraz, ty i twój łeb to to samo!?- Onergrim przez chwilę przestał się szamotać, i zdziwiony kontemplował słowa księcia.

-Ech, nieważne... Kurde, a gdzie jest Vandrae, ej Onergrim, ona stoi obok mnie. Ale chyba coś jej się stało bo się nie rusza. Kurde, ona stoi boko mnie. Szkoda że nic nie widzę, bym się wzioł do roboty...- Chłopak usmiechnął się ukryty pod materiałem. Nigdy nie mógł się pochamować, w obecności Rezikianki.- Oooo!

-Co ci się stało? Żeś jakimś kołkiem w morde dostał?- Zapytał krasnolud.

-Nie... Słowa nie opiszą tych strat... Ona mnię walnęła!- Krzyknął książe plątając się w płachtę koloru dobrego wina.

-To siedź cicho zboczeńcu!- Elfka z rozdrażnieniem mamrotała coś pod nosem.

-Ty, mała wyciągnij nas stąd magią!- Zaproponował Onergrim/

-Chciałam to zrobić, ale ten zaczął mnie macać.- Wyzywała Vandrae. Gdyby nie zwały materiału, dałboby się zauważyć dosłownie płonące gniewem oczy.- I nie jestem mała, ty olbrzymie od siedmu boleści!"

Taki mniej więcej frgment z przyszłości bohaterów. A teraz historia właściwa, czyli trzon opowiadania.

Zuchwalec i jego kompania

Prolog

Rynax splunęła. Wzięła w rękę swój bicz, nasączony potężną magią. Płaszczyła się pod nią Urydiara, jedna z kapłanek odprawiających Rytuał. Całe przedsięwzięcie znów się nie powiodło. Mroczna Elfka była zła, a jej czarną twarz wykrzywił podły grymas. Smagnęła batem niższą od siebie rangą kleryczkę. Negatywna moc broni sprawiła że ta dosłownie uschła w oczach i martwa osunęła się na posadzkę. Tak, Rynax od zawsze uchodziła za osobę wredną i złą, nawet wśród Rezikian, Czarnych Elfów. Za nic miała cudzę życie, nawet członków rodziny, którą i tak już dawno opuściła. Jej oczył miały jasno żółty kolor, niczym trucizna stosowana przez całą jej rasę. Włosy Rezikianki były białe, z lekko posiwiałymi pasmami gdzie niegdzie. Posiadała ogromną moc i rządziła całym Shadowlaan, królestwem Mrocznych. Jej służącym znów nieudało się zlokalizować buntowników. Podeszła do magicznego kręgu, przy którym stało dwóch czarodziejów.

-Jak to możliwe śmiecie? Jesteście tyle samo warci, co dziwki, które was urodziły!- Wykrzyknęła do nich.

-Ależ pani? Naprawdę, prawię zlokalizowaliśmy kryjówkę rebeliantów? Obraz niemal się zmaterializował! Ich osłony były potężne!- Odpowiedział jeden z magów, Monthyras. Jego oczy miały barwę jasnego błękitu.

-Powstrzymało was kilka czarodziejek i byle iluzjonistów, wyklętych nawet przez własne rodziny!

Monthyras już nic nie odpowiedział. Nim zdążył się odezwać wokół jego szyi zacisnął się czarodziejski bicz. Biedak nie zdążył nawet kaszlnąć, czy stęknąć i skonał.

-A ty?- Rynax zwróciła się do Bacidiego, czarownika którego ród wyrzekł się porządku panującego we władztwie. Tylko kilkadziesiąt osób z niego teoretycznie nie zamierzało obalić kapłanki. A Bacidi należał do grona podejrzanych o szpiegowanie.- Czy nie wiesz gdzie mogą ukrywać się twoi ziomkowie? Zlokalizuj ich za pomocą własnej krwi!

Mag przeczesał dłonią bujne włosy, okazując zdenerwowanie. Nerwowo spoglądał na piękną i straszną kapłankę. Nie odpowiadał. Rynax uderzyła go w twarz. A wtedy on rzekł:

-Ty wredna szmato! Myślisz że możesz tak mną pomiatać? Rebelia cię zniszczy!

Kapłanka przywołała moce Parixy, swojej mrocznej bogini, Władczyni Cienia, Szepcącej w Mroku. Rzeczona bogini była partnerką Onegladiana, Pana Oszustw, głównego bóstwa Rezikian. Słup demonicznej mocy spłynął z sufitu świątyni wprost na czarodzieja. Ten jednak ubiegł ją, wyjąwszy zza pasa różdżkę, którą przywołał migoczące pole ochronne na swoją głową. Lewą ręką zaczął wykonywać serię tajemnych gestów, a gdy skończył cisnął w Rynax błyskawicą. Jednak piorun rozbił się o tarczę magiczną, która chodź niewidzialna cały czas chroniła elfkę przed wszelką magią. Ta tylko się uśmiechnęła i szybko zmówiła modlitwę. Efekt czaru był widoczny niemal natychmiast. Zupełnie naglę z piersi Bacidiego wysunęła się klinga miecza. Brzeszczot przekręcił się, a czarodziej wydał ostanie tchnienie i skonał. Gdy miecz zniknął, a truchło osunęło się na ziemię, Rynax wpadła na genialny pomysł. Krew! Właśnie krew! Za pomocą krwi znajdzie buntowników! Rozejrzała się po świątyni. Witraże utrzymywane w kolorach grantowym, fioletowym i bordowym. W większości przedstawiały ich mroczny, dwuosobowy panteon. Płaskorzeźby przedstawiały motywy pająków, wilków, demonów i czaszek. Kapłanka znów, jak przez całe życie podziwiała i mroczne piękno i doskonałość. Chyba tylko Rezikianie potrafili tak wspaniale rzeźbić. Roześmiała się, głośno, śmiała się tak jeszcze długo.

*

-Biedny Bacidi. Oby Hynaeriss przyjął go do swego królestwa po śmierci.- Powiedziała Vandrae, wspominając o elficim bogu wojny, poezji, mądrości i solidarności. Była Rezikianką, Mroczną Elfką, ale należała do buntowników, rebeliantów walczących z Rynax, władczynią despotycznego i złego do szpiku kości, zepsutego jak konserwy z Biedronki królestwa Shadowlaan. ? Oby znalazł spokój.- Każda Elfka byłą oczywiście piękna, ale Vandrae można by uznać za boginię. Miała lawendowe oczy, mający niewyobrażalną głębie, srebrne włosy, miękkie i gładkie w dotyku. A także stale niemal uśmiechnięte usta, które to właśnie uśmiechem mogły porazić każdego faceta, który miałby szczęście na nią spojrzeć.

-Na pewno tak się stanie.- Rzekła uspakajającym głosem Ascathil, przywódczyni buntowników. Także posiadała wielką urodę, lecz nie tak powalającą jak jej młodsza pomocniczka.- Nie martw się o niego. Pan Srebrna Strzała będzie dlań łaskawy.

-Jesteś dla mnie zbyt łaskawa piękna Ascathil- Odpowiedziała Vandrae.- Czuję się zaszczycona słysząc słowa padające z twych ust.

Potężna Mroczna roześmiała się:

-Ależ Vandrae! Naprawdę, jesteś dla mnie zbyt uległa. Nie chcę się czuć jak twoja pani, bo nie jesteś moją niewolnicą.

-Tak pani, ale po prostu mnie olśniewasz?

-Ech, masz ci los. Co ja w sobie takiego mam?- Mówiła żartobliwie Ascathil.- Pozostaję jeden problem, teraz, dzięki krwi Bacidiego nas znajdą. Fyrtryn! Wysłałeś już wiadomość do Rynascar? I do Ikelliandu? ? Elfka wspomniała tu o dwóch pozostałych elfickich królestwach. Rynascar Potężnym, państwie którego kultura i potęga militarna były wprost legendarne i Ikelliandzie Wolnym, królestwie elfów leśnych. Jak nazwa wskazuję, szpiczasto-usi żyli tu w lasach, na nadrzewnych platformach i osadach nad strumieniami. Rebelianci postanowili powiadomić o groźbie wojny resztę państw elfów. Ale jedno dawało do myślenia: czy wróg ma sojuszników wśród innych ras?

-Tak pani! Zwiadowcy z eskortą już ruszyli!- Odpowiedział młody Mroczny Elf.- Posłańcy mają zbrojną i magiczną eskortę. Tylko na tyle mogłem sobie pozwolić. Nie mamy zbyt wielu ludzi, i mogłem zrobić tylko to.

-Dobrze.- Odrzekła.- I tak świetnie się spisałeś.

*

-I pamiętajcie, magia jest siłą której nie da się kontrolować! Mimo iż powtarzam wam to od kilkudziesięciu lat, podczas których uczę was rzemiosła czarodziejskiego wy cały czas pragniecie nauczyć się ?zaklęć?!- Ciągnął dalej Trasiel, nauczyciel magii w B?Oll Etieh w Dyriathe, stolicy Rynascar. Miał brązowe włosy i oczy a na sobie nosił białą szatę Mistrza Akademii. ? Zaklęcia, czyli tak zwane inwokację to czyste bluźnierstwo stosowane przez ludzkich czarowników. Oni kształtują magię w formuły i za pomocą odpowiednich słów ją uwalniają. Magia jest dzika i nie wolno nam jej okiełznywać! To co my robimy to NIE JEST RZUCANIE CZARÓW. My po prostu używamy surowej siły czarodziejskiej!

Nauczyciel mówił tak jeszcze długo, aż do znudzenia, a pewna uczennica nie potrzebowała słuchać tego cały czas. Była córką arcymaga, znała się na tym. Po prostu musiała skończyć szkołę. Istna z niej była czarnowłosa piękność, o tym samym kolorze oczu co włosów. Jednak nie należała ona do istot ciepłych i jak to nazywała, słabych. Nie chcę mówić że była jakąś faszystką, ale po prostu miała inny światopogląd, będąc surową i twardą z charakteru kobietą. Na karku miała już niemal cały wiek, jednak wśród elfów uchodziła za dziecko. Lekcja się skończyła, a ona wychodząc na misternie zdobiony korytarz zagadała innego studenta.

-Hax!- Syknęła do niebiesko-włosego elfa. Nazwała go po przezwisku, jego prawdziwe imię brzmiało Haxiel Urydian Cidian, cóż miał długie trzy imiona.

-Senthori? Czego chcesz?- Zapytał.

-Cii? Za mną?

Ruszyli krętymi korytarzami szkoły w pobliże schodów, a potem na górę, a gdy znaleźli się na jednym z wyższych pięter piramidy Senthori przeszła do rzeczy. Ale może wpierw powiem jak wyglądała ta szkoła? Otóż, korytarze niebyły zbyt przestronne i jasne, a gdzie niegdzie znajdowały się szafirowe ozdoby.

-Mój ojciec dowiedział się że? że oni niedługo zaatakują. Wszyscy rozważamy szybszą ewakuację.- Rzekła szepcząc mu do ucha.

-Zapomniałaś chyba że moja rodzina też należy do tego ?układu?. I tak byśmy się dowiedzieli.- Odrzekł mrugając jasnymi oczyma. Nie był jakoś specjalnie przystojny, ale był elfem i brzydkim by go ludzkie kobiety nie nazwały.

-No tak, ale powiedz o tym ojcu.

-Kiedy wyruszamy?- Zapytał

-Za jakieś dwa tygodnie, uciekniemy w lasy nim nadejdą armię Rezikian.

-Przekażę to w domu.- Powiedział.

*

Gh? allandor, elfickie i ludzkie niebo. Miejsce, którego nie sposób opisać. Co mogę zatem powiedzieć? Cóż, gdy jakaś śmiertelna dusza się tam znajdowała odczuwała ekstazę, spokój i dziwną radość. Wprost czuło się bezkres tego miejsca, jeśli można je tak nazwać. Gh? allandor było królestwem trójki bogów: Hynaerissa Pana Białych Strzał, Villisidae Patronki Kochanków, która jak nazwa wskazuję opiekowała się romantyzmem, miłością i partnerstwem, oraz Cabanslee?go Pana Zaklęć. Ten ostatni przewodził magom i czarownikom z całego Fallastyru. Nawet jednak ci bogowie nie pojmowali swego władztwa i uniwersum, bo czyż można pojąć kosmos i jego nieskończone planety, gwiazdy? Cóż tego już autor nie wie. Hynaeriss wiedział co się dzieje w świecie śmiertelnych. I zamierzał temu zapobiec.

-Ukochana Villsidae, jeżeli nie wrócę, proszę cię byś nie zapomniała o mnie i o chwalę naszego królestwa. I abyś pamiętała o śmiertelnikach. O elfach i ludziach. Nawet o Rezikianach, bowiem czy ktoś kto urodził się Mrocznym, musi mieć czarne serce? ? Powiedział Pan Białych Strzał do swej partnerki i kochanki. Postanowił ruszyć do Czeluści Potępionych, by pozbyć się Parixy i Onegladiana. Ale czy sam da radę przeciw dwóm potęgom Fallastyru?

-Nikt o tobie nie zapomni. Jesteś najważniejszym bogiem tego świata, czy można cię tak puścić w niepamięć?- Odrzekła. Podeszła doń bliżej, objęła go i pocałowała. Całe to zajście szybko przerodziło się w coś bardziej niecenzuralnego. Dzieci do lat ośmiu proszę o odejście.

Odwzajemnił pocałunek, obejmując Villsidae całym ciałem, ściągnął z niej szaty, by rozkoszować się dotykiem jej miękkiej skóry? I opamiętał się. Trochę szkoda, co? Gdy euforia nieco opadła, podniósł się z niej i wygodnych niczym poduszki chmur, które to tworzyły posadzkę tego nieba.

-Skaleczyłeś mnie łuską zbroi.- Poskarżyła się specjalnie ?nadąsana? bogini.

-Nawet nam, bóstwom zdarzają się złe dni.- Odpowiedział. I miał rację, tak miał?

Bogowie nie byli nieśmiertelni. I wiedzieli o tym. I nie byli też idealni, jakże często przypominali śmiertelnych!

*

Czeluście Potępionych. Przez wielu Deva, duchy i inne istoty ze Sfer uważane za ostanie piekło i miejsce gdzie mieszkają najczarniejsze Cienie i koszmary. Dom dwóch bóstw , Parixy Czarnej Pani i Onegladiana Mistycznego Złodzieja. A jednak niżej też coś jest. Piekielne Otchłanie, nikt nie wie jak one powstały, są one jednak domem wszelkiej maści diabłów i demonów. Całe to Piekło ma dziewięć poziomów. Każdym włada Arcyksiążę Płomieni, Pan Apokalipsy? Ich określeń jest bardzo wiele, jednak nikt nie zna imion tych diabłów. A może? No tak, ktoś tam je zna. I to nie byle kto, bo właśnie Mroczny Władca Onegladian. On zna imię władcy pierwszego poziomu tej Otchłani. Ur? rakrus, Król Potępionych. Pan Oszustw był pewny że zdoła nad nim zapanować i okiełznać jego moc. Pomogą mu w tym jego małżonka Parixa i nowy sprzymierzeniec. Cabanslee Ojciec Magii.

*

Oneglaidan przypominał mrocznego Elfa. Miał czerwone oczy, ale jego włosy były stworzone z czystego żyjącego cienia, a taki sam niemal ciągle go otaczał. Był przystojną istotą, a jego astralne serce skrywało mroczne sekrety. Przy pasie nosił dwa krótkie miecze, tak jak on uformowane z ciemności, zaś na plecach jedną dłuższą klingę wykradającą siły życiowe. I to także bogom.

-Kiedy skontaktujesz się z Cabanslee? m?- Zapytała Parixa, bogini mrocznego piękna i cichych zabójstw. Była naprawdę piękna! Można powiedzieć że buntowniczka Vandrae była córką protoplastki swej rasy. Ale ona była od niej dziesięć razy zgrabniejsza, ładniejsza. Możliwe? W książkach wszystko jest możliwe?

-Nasz nowy sojusznik jest obecnie obserwowany. Rozmówię się zeń za chwilę.- Odpowiedział Kroczący Wśród Cieni. ? Ciekawe co porabia teraz Hynaeriss? Twój braciszek postanowił chyba przejść do ofensywy. Dowiedział się że Rezikianie coś planują. Ale nie przewidział zdrady swego? przyjaciela. ? Onegladian zachichotał pod nosem. Był pewny siebie, a w swoim planie nie widział żadnych luk.

-Phi.- Parsknęła astralna piękność.- Skąd wiesz że uda ci się związać demona?- Skrytykowała go.

-Nie mi, ale nam!- Warknął rozłoszczony bóg.- Co to, trzy bóstwa nie spętają byle Arcyksięcia Demonów? Co z tego że jest potężny, ale głupszy od nas!- Ostro zdenerwował się Oszust.

-Jak chcesz. Pomogę ci, niech się mój braciak napoci. Ciekawe jak sobie z taką siłą poradzi!- Parixa wyszczerzyła białe ząbki w lubieżnym uśmiechu.

Onegladianowi wrócił humor. Trochę pobawi się z kochanką, a wrogiem zajmie się potem.

*

-Panie dowódca! Jest ten, no tego? No problem!- Zdenerwowany zwiadowca szybko i nieskładnie tłumaczył swemu generałowi o siłach wroga.- Na północy od grodu przeciwnik zbiera siły? Około dwóch tysięcy!- Zaczął seplenić ze strachu.

-Co?! Kto zbiera siły? Kto i po co, do ciężkiej cholery!- Powiedział już nieźle nakręcony i zdezorientowany wódz Kralien z Imperium Naddirl , ludzkiego władztwa położonego na południe od Shadowlaan i reszty elfickich królestw. Imeprium to było najbardziej rozwiniętym ludzkim krajem, swoistym odpowiednikiem Rynascar.- Czy to siły Ekki? Lesivonu?- Wspomniał tutaj o dwóch z trzech z nadmorskich państw położonych nad Oceanem Zachodzących Słońc. ? Przecież nie mają tyle wojska!

-T-to nie oni panie? To Rezikianie, Mroczne Elfy? Ale co one tu robią!?

-A skąd mam to wiedzieć kretynie? ? Krzyknął Kralien. Nawet taki doświadczony, silny wojownik jak on wiedział jakie wyzwanie stanowią Mroczne Elfy.

-Ale to nie wszystko? Przybył posłaniec?- Rzekł tropiciel.

-Któż to? Mów, [beeep]! Mów!

-Rezikianin?- Odpowiedział.

*

-Więc przychodzisz od jakieś tam Wielebnej Ascathil? I ona jest buntowniczką wśród tych elfów? Tak? Słuchaj no paniusiu, mogę kazać cię zabić tu i teraz. Nie wierzę ci.- Rzekł Kralien. Był pewien że teraz nic go nie zaskoczy. Mroczne Elfy, posłańcy od rebelii? Trochę tego jak na jedno popołudnie za dużo.

-Tak, jesteśmy buntownikami i walczymy z tyranią w Shadowlaan.- Powiedziała Vandrae.- Przybywam aby was ostrzec. Nie wiadomo jak potoczy się sprawa z pozostałymi elfickimi imperiami. Królowie Doladior i Tuhain ledwo trzymają się u władzy.- Spojrzała na generała swymi uroczymi oczyma. Wystawiła kształtną nogę z rozcięcia spódnicy, i pozwoliła by jej wdzięki przemówiły zamiast słów. ? Zamierzamy wam pomóc, a do walki przeciw Rynax namówić także krasnoludy z Hal Bargalada. Mam nadzieję że wasze królestwo oprze się inwazji wroga. Aby utrzymać tu bród, przysyłamy wam trochę żołnierzy. To liczba symboliczna. Nie mamy wielu wojowników.

-O tak, tak!- Potakiwał raz za razem oczarowany wódz. Naszej zgrabnej elfce się udało!- Natychmiast wyśle wieści do króla Norgiana! Gynus, weź proszę konia i jedź do Innar Lathil.

-Tak, panie generale!- Odrzekł Gynus, niski i szczupły mężczyzna o słomianych włosach.

-Będziemy utrzymywać wewnętrzny most. Hynaerissowi dzięki że jest tylko jeden.- Planował Kralien- Do walki na moście wyślę niecały tysiąc pieszych mieczników, włóczników, no ten, piechoty! Wież będą pilnowali magowie i łucznicy.

-To dobrze się składa że akurat mamy dwunastu magów w swych szeregach. Rose! Zaprowadź ich do wieży!

Rozpoczęła się wojna, zwana później przez historyków Wojną Końca Świata. Niestety, niemal trafnie?

*

-Cabanslee! Kiedy Hynaeriss nadejdzie?- Onegladian rozmawiał ze swoim nowym sprzymierzeńcem, Ojcem Magii.

-Masz czas, znaczy się, mamy czas. Przestałem obdarzać mocą moich? dobrych wyznawców. Może jutro się zorientują. Ale nic na to nie poradzą. ? Twarz Cabanslee?go wykrzywił zły uśmiech. ? Ale elfowie i tak będą czarować. Skorzystają z dzikiej magii.- Uśmieszek zniknął z brodatej facjaty bóstwa. A ta broda naprawdę długa była, gdy Pan Zaklęć chodził niemal dotykała ziemi.

-Nieważne.- Rzekł Mistrz Cienia.- Zaraz otworzę ci portal.

-Dobrze. Srebrna Strzała i jego ukochana śpią, po swoich harcach.

Onegladian wyjął długi miecz z pochwy na plecach, skupił w nim swą moc, a następnie przeciął materie Czeluści Potępionych. Pojawił się w tym miejscu portal, przez który niemal natychmiast przeszedł Cabanslee. Obydwaj spiskowcy uśmiechnęli się. To będzie dobra zabawa.

-Narysuj pentagram.- Powiedział do patrona magów.- Ja zgromadzę moc potrzebną do rytuału.

*

Właśnie odbywało się Zgromadzenie Magów w Innar Lathil. Arcymag Ciondiail prezentował właśnie swój sposób na zachowanie magii.

-Jak widzicie, Cabanslee odmawia nam dostępu do swej mocy. Niemożna tak tego zostawić. Co zrobimy bez magii? Te sprawy były już zapisane w protokole ze Zgromadzenia, które odbyło się wczoraj. A ja mam sposób na zachowanie potęgi.- Tu na chwilę przerwał. Wiatr rozwiewał jego brodę i warkocz, który tak jak broda sięgał aż do pasa.- Runy! Właśnie runy! Ale nie te rysowane węglem, które ścierają się po kilku miesiącach użytkowania! To będą ryty w admancie! Wystarczy oryginalny admantowy ryt a resztę run można robić w stali, żelazie a nawet miedzi specjalną metodą!

Czarodzieje klaskali. Radowali się, bo będą mogli bronić swego królestwa. Nie zagrożą im Mroczne Elfy. O nie. Tak oto ludzie znaleźli sposób by oprzeć się zdradzie Cabanslee?go!

*

Hynaeriss był niespokojny. Złote oczy wodziły po horyzoncie, szukając czegoś. Niecierpliwił się.

-Zdradził nas. Czuję to. I ty też.- Powiedział do swej wybranki serca, Villisidae .

-Jeśli tak, to zasługuję na śmierć. Poradzisz sobie.- Szepnęła mu do ucha.

-Wiem. Ach, dziś nawet mój zarost wydaję się szorstki jak cholera, a z reguły tak nie jest. Nawet ambrozja zdaję się gorzka!- Żalił się.

W tym samym czasie błyskawica przecięła czyste niebo nad Grodem Undira, gdzie walczyła Vandrae i nad świątynią Parixy w Shadowlaan, rozrywając wieczny mrok. A Hynaeriss zniknął, teleportując się do Czeluści Potępionych.

*

Znalazł się niemal dokładnie naprzeciw swego niedawnego przyjaciela, Cabanslee?go. Zawrzał w nim gniew, którego opisanie zajęłoby wiele linijek. Wokół Hynaerissa pojawiła się jaśniejąca z każdą chwilą aura. Ojciec Zaklęć przeraził się, widząc swą śmierć. Nim zdążył przerwać rytuał, błyskawica z oczu Srebrnej Strzały zniszczyła go, i jego boską esencję.

-Zajmij się nim!- Krzyknął Onegladian do swej małżonki.

Parixa wyjęła z pochwy krótki miecz i ruszyła na brata pewna że zginie. Ale ten dojrzał w jej oczach skruchę i żal. Nie zabił jej, tylko podciął nogi i uwięził w odległym wymiarze, sprawiając by nie mogła się wydostać i by nikt nie mógł jej skrzywdzić. Świetlisty mściciel ruszył z wyciągniętą klingą wprost na Onegladiana. Ale coś rytuale przywołania i spętania poszło źle. Niespodziewany wybuch mocy zniszczył Pana Złodziei i Hynaerissa. Ta moc pochłonęła całe Czeluście. Ten plan astralny już nie istnieję. Hynaeriss powstrzymał odwieczne zło, lecz sam zginął. Cóż się stało z jego małżonką? Cóż, poczuła żal tak dojmujący, że niemal całe niebo uschło i również umarła, strącona na ziemie niczym spadająca gwiazda. A śmiertelnicy? Bez bogów zapanował chaos, Mroczne Elfy zostały pokonane przez ludzi i krasnoludów, jednak ci drudzy nie mieli szczęścia. Ludzie po prostu wrócili do swych domów , a krasnoludy niestety straciły dawną chwałę i bogactwa. Armię Rynax rozdzieliły klany i wyrżnęły niemal wszystkie ważniejsze. Zgrabiono skarby i zniszczono pałace. Kilku wodzów nadal błąka się ze swymi rodami w tych pradawnych salach a niektórzy odbudowują twierdze. Jednak nigdy już nie udało im się wykuć już tak dobrej broni i zbroi jak dawniej. O elfach, Mrocznych czy nie, słuch zaginął. Gdzie są, nie wie nikt. O dobrych pamięta się jako Alfarach, bożkach poezji, wina, miłości i szermierki. A prosty lud nawet nie wie kim byli Rezikianie. Cóż, Imperium Naddirl przetrwało i ma się dobrze. I będzie trwać jeszcze długo. Ale i tak wszystko ma swój początek i koniec.

Rozdział 1: Książęca duma.

?Nazywam się Deradias. Jestem kim jestem i raczej się nie zmienię. Można mówić o mnie że jestem bucem, egoistycznym cwaniaczkiem i tak dalej. Ale ja mam to, mówiąc łagodnie w nosie. A w rzeczywistości zupełnie gdzie indziej. Niżej. Ech? Niech wszyscy mówią co chcą, uważam siebie za idealistę, lekko stukniętego a jednak. O coś jednak walczę. O własne przekonania. O ideały, o to że dzięki moim działaniom świat się zmieni na lepsze. Co ja gadam, po prostu to walka z wiatrakami. I co z tego? Przynajmniej szarżuję na te cholerne wiatraki w imię zasad, i używam niekonwencjonalnych metod??

To wszystko zaczęło się nocą. Nocą kwietniową. W mieście Innar Lathil, stolicy dumnego, podobnie jak jego mieszkańcy Imperium Naddril. O dziwo w slumsach tej metropolii. Wąskimi, ciemnymi i brudnymi uliczkami szedł człowiek. Przy pasie miał przypięte dwa miecze. Niebezpiecznie było tu chodzić bez broni. Nieznajomy miał na głowię kaptur, a zwiewny szal naciągnięty na twarz. Widać było tylko błyszczące, błękitne oczy. Nosił skórzany kaftan, bez rękawów i niebieski płaszcz, z czerwoną smoczą głową naszytą na tył. Tkanina była lekka i mocna, najpewniej droga. Tajemnicza postać kierowała się do burdelu ?Czarne Bicze?. Ale jednak nie zamierzała skorzystać z usług tego lokalu. Kałuże chlapały pod butami jegomościa. Kilku oprychów rzuciło mu nienawistne spojrzenia, oglądając czyste ubranie. A on szedł dalej. Gdy ujrzał szyld przyśpieszył. To co zamierzał zrobić wcale nie było legalne. Ale było dobre, prawe. Zrealizuję ten plan dla lepszego życia kilku ludzi. Znalazł się pod drzwiami. Otworzył je. Zaskrzypiały, bo jednak było to stare i zaniedbane drewno. Wnętrze lokalu było słabo oświetlone, a przy małych okienkach stało kilka stołów. W większości zajętych przez bandytów i zboczeńców. A więc jednak jest tu też knajpka? Pomyślał przybysz, patrząc na kontuar i oberżystę. Podszedł tam, klnąc w duchu że jest tak duszno.

-Ej no, panie karczmarz! Chodź pan tu!- Rzekł melodyjnym, aczkolwiek męskim głosem.

-T-tak? O co chodzi panie? Nic nie zrobiłem?- Zaczął jąkać się wąsacz. Jego twarz była pulchna, zresztą on cały taki był. Na czoło wystąpił mu pot.

-Nie lękaj się dobry człowieku.- Tu nieznajomy nachylił mu się do ucha.- Zaraz zrobię coś co niektórym może się nie spodobać. Wiem że bijecie tutaj panienki.- Wyszeptał.- I że nie pracują tu z własnej woli.- Dodał, akcentując każde słowo.

-Panie, ja? Mi też się to niepodobna, al-l-le? Ale oni mnie zastraszyli. Zabiją mnie. ?Rzekł wystraszony grubasek.

-Kto ci grozi?

Karczmarz kiwnął głową na pięciu siedzących w kącie oprychów. Siedzieli niedaleko drągów na, których swe kształty prezentowały panienki lekkich obyczajów.

-Oni mają przełożonego, ale nie wiem który to.- Wyjąkał oberżysta.

-Dobrze. Poradzę sobie z nimi. Jak będzie trzeba z innymi też.- Zaczął dziwny ?błędny rycerz?.

Kątem oka przybysz zauważył że jeden z oprawców ciągnie ze sobą do jakiegoś pomieszczenia płaczącą i broniącą się dziewczynę. Rzucił wąsatemu malcowi duży mieszek ze złotem. Ten natychmiast schował go do kieszeni i spojrzał na nieznajomego dobroczyńcę z wdzięcznością. Ale dziwny gość właśnie doszedł do drzwi, za którymi zamknął się koleś z dziewczyną. ?To będzie niezła zabawa?. Pomyślał. Rozejrzał się i otworzył te drzwiczki. Zamknął je za sobą. Pokoik ,w którym się znalazł bym pomieszczeniem o wielkości ćwiartki lokalu. Pod ścianą stało łóżko, na którym leżała ta dziewczyna. Bardzo ładna zresztą. Jej włosy były barwy kasztanowej, lekko pofalowane spływały na ramiona. Jej brązowe oczy również kryły w sobie jakąś głębie, ale i smutek oraz żal, spowodowane biciem i niewolniczą pracą w burdelu. Obok łoża stał ten osiłek, który ją tu przyciągnął. Położył bat na nim i rzekł do nieznajomego:

-A ty czego tu? Jak do panienki, to ta dzisiej nie dostępno. Won mi.

-Ależ ja nie do tej dziewczyny lecz do wszystkich. Mam taką sprawę?- Dalej mówił gość, ściągając kaptur i szal, który potem podwiązał na czole niczym opaskę. Ależ to był książę Deradias! No, to dziwne. Ale do niego wracając, miał nieco rudawe włosy, jak już mówiłem błękitne oczy a był przystojny i czarujący. Zapewne stąd wzięło się jego określenie ?bawidamek?. Uśmiechnął się- Wypuścisz ją i jej przyjaciółki. Teraz. Nie będziecie ich z koleżkami bili. Ani trzymali ich tu wbrew woli. Rozumiesz?- Mówił groźnie.

-Co?- Chyba nie zrozumiał osiłek.- Ja to chyba cię zabiję, w mordę dostaniesz, skurwielu.

-No chodź- Rzekł książę wyjmując miecze. Zamachnął się nimi zamaszyście a metal błyszczał przy każdym ruchu.

Oprych złapał maczugę, którą nosił przy pasie. Zaczął się zbliżać do fircyka. Chłopak zaśmiał się i skoczył nań. Uderzył prawym ostrzem w górę, na co dręczyciel kobiet wzniósł broń do kontry. W tym samym czasie Deradias pchnął drugą klingą w brzuch. Wyzwolił pierwszą i ściął nią osiłkowi głowę. Widok był obrzydliwy. Krew się lała a dziedzic tronu uchylił się przed jej fontanną. Jucha nie ochlapała go, a on podszedł do dziewczęcia leżącego na łóżku. Przerażona panienka cofnęła się. Deradias usiadł obok niej, położył broń na podłodze i spojrzał na nią.

-Jak ci na imię? Nie bój się kochana. Jestem Derdias, syn Kallidina. ? Rzekł uspokajającym głosem.- Przyszedłem tu by wam pomóc.

-J-ja jestem Shanylla?- Powiedziała słabo- Jesteś t-t-tym księciem? Czy to ojciec cię przysłał?- Zapytała.- Nakazał ci ten proceder zlikwidować?

-Nie. On o niczym nie wie. Jestem tu, bo dowiedziałem się że dzieją się tu rzeczy, na które nie mogę pozwolić.- Zachichotał widząc jej zdziwioną minę.

-Postanowiłeś uwolnić n-nas z własnej woli? Jesteś dobrym człowiekiem, będziesz wspaniałym królem?- Tu się rozpłakała ze szczęścia.

A byłoby to trwało jeszcze dłuższą chwilę, gdy nagle drzwi wywarzyło czterech kumpli zabitego. Jeden miał włócznię, dwóch krótkie miecze a jeden kuszę. Gdy zobaczyli martwego kompana wściekli się. Deradias podniósł miecze, pobiegł na nich, pierwszego zabił, ostrzami żłobiąc mu na piersi krwawy ?x?. Podskoczył, uniknął ciosów kling, ciął w lewo, wybijając jednemu z mieczników oko i przecinając mu tętnice szyjną. Drugi pchnął do góry, niemal trafiając księcia. Ale ten sprytnie uskoczył, kopnął go w twarz a przy okazji za pomocą brzeszczotów robiąc cieciowi w brzuchu dwie głębokie dziury. Shanylla przestraszona patrzała jak jej wybawca niemal ociera się o śmierć, ale za bardzo się bała by krzyknąć. Jednak fechmistrz właśnie częstował ostatniego członka gangu stalą. Nabił go na ostrze lewego miecza, a potem wyjął broń i dokończył dzieła zdeptując szyję wroga. To było paskudne jak zad trędowatego byka.

-To był szef całego interesu!- Krzyknęła była prostytutka.

Deradias tylko pokiwał głową, bo ścierał z siebie krew, a gdy skończył wyrzucił jedną z chusteczek na podłogę, a miecze wytarł następną.

-Przepraszam że tyle tu posoki moja droga, ale? Ech?- Nie dokończył.

-Nie ma sprawy. Zawdzięczam ci życie książę.- Odpowiedziała.

-Nie mów tak do mnie. Nie chce być inaczej traktowany Shanyllo.

-Dobra.-Uśmiechnęła się.- Jasne Deradias.

-No, tak lepiej.- Zarumienił się mężczyzna.

Razem się zaśmiali. Nagle do burdelu wpadł odział straży miejskiej, oczywiście w barwach imperium. Na kolczugach nosili płótno z herbem miasta- Dwoma srebrnymi dzwonami i pionowym mieczem między nimi na ciemno szmaragdowym tle. Po krótkiej pogawędce Deradias wszystko i m wyjaśnił, a ponieważ był księciem za nic nie odpowiadał. Dowódca był wdzięczny za pozbycie się Burgsy?ego, szefa mafii erotycznej. Okazało się że straż wezwał karczmarz, poczciwy i dobry człek. Na koniec książę poprosił o konia, by mógł zawieźć swoją nową, urodziwą znajomą Shanyllę do domu.

***

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kolejny epizod z życia Jeremy'ego Stone'a właśnie ląduje w temacie ^^ Tym razem trochę zaryzykuję, ale nie ocenzurowałem przekleństw. Mam nadzieję, że trochę większe skupienie się na przeżyciach wewn. postaci dobrze wpłynie na odbiór całości. Teoretycznie mógłbym wpakować jako załącznik Word'a, ale po co zasysać jak można elegancko obejrzeć tekst na miejscu? Zeszło z siedem stron A4, czcionką 11 calibri - 3362 słowa :=)

Długo to trwało, alo sequel Oczyszczającego Światła sam się nie zrobi.

Cóż mogę powiedzieć - jest lepiej i dłużej niż poprzednio - fabuła zaczyna się układać - z prostej zemsty rodzi się naprawdę sympatyczna historia.

Moment z McDonaldem naprawdę klimatyczny i mocny, choć osobiście bym nieco podciągnął go dłużej. Moment z samochodami zaś być odrobinę za szybki - całość działa się tam od tak - zdecydowanie zbyt spontanicznie, bohaterowie nierealnie szybko zaufali sobie. Ponadto, rozwinąłbym problem ucieczki przed policją i ogólnego zaszczucia, nadałoby to całości jeszcze więcej klimatu, choć źle nie jest, wręcz przeciwnie.

Z technicznych spraw - w oczy wali masa literówek i kilka zdań z ewidentnie skopaną odmianą - przeczytaj sobie tekst głośno, a z pewnością wyłapiesz, co jest nie tak ;)

Co do samego ciągu myślowego bohatera - jest chaotyczny, jak na szaleńca przystało ale momentami wręcz zbyt chaotyczny. Niektóre fragmenty po prostu ciężko się czyta, zwłaszcza na początku, który zawalony jest literówkami wręcz absurdalnie - w pierwszym akapicie naliczyłem chyba 5 błędów tego typu.

Niemniej, jeśli chodzi o opis myśli, sam miałem z tym problemy w Oczyszczającym Świetle ale chyba udało mi się wybrnąć w sposób nieco bardziej czytelny, inna sprawa, że nie pędziłem tak z wydarzeniami i dałem sobie trochę czasu na spokojne rozwinięcie całości. Tutaj też by to pomogło. Weźmy np. moment wizji - nie wiem, czy to efekt zamierzony, ale na początku w ogóle nie zorientowałem się, że to wizja - narracja nieco zbyt frywolnie skoczyła sobie do zupełnie innego wątku. Nad tym możnaby nieco popracować.

Ogólnie - dobra robota - cieszy mnie to, że poprawiłeś większość niedoróbek oryginału, choć nad opisywaniem ciągu myślowego musisz jeszcze popracować, ale wyrobisz się w miarę praktyki.

BTW: Doczekam się może jakiejś recenzji mojego Oczyszczającego Światła na poprzedniej stronie?

Link w razie czego:

http://forum.cdaction.pl/index.php?s=&...t&p=1438786

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No więc zamieszczę coś, co kiedyśtam napisałem i nigdy nie dokończyłem. Sami osądźcie, czy szkoda, czy nie szkoda ;)

UWAGA! Autor tekstu od czasu do czasu operuje terminologią naukową i przedstawia teorie, które w rzeczywistości niewiele mają z nauką wspólnego. Tak po prawdzie jest to czysta fantazja, szczątkowa wiedza i kilka minut przeglądania Wikipedii. Potraktuj więc, czytelniku, wszystko z lekkim dystansem. Książka ta ma bowiem bawić, a nie być jakąś cholerną encyklopedią, Lol.

Ałtor.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~:O~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Był piękny wiosenny poranek. Jeffrey Higgs szedł przez bagna, brodząc po kolana w budyniu czekoladowym.

Podniósł karabin, gdyż usłyszał jakiś szelest w pobliskich zaroślach. Droga do Starego Nowego Nowego Orleanu była niebezpieczna: sporo nieostrożnych podróżników zostawało napadniętych przez Velocirapotry. Jeff zaryzykował jednak tę przeprawę. Wolał stare, poczciwe dinozaury niż coraz to nowe i dziwniejsze bandy łupieżców, grasujące wzdłuż głównej drogi do miasta. Nawet, gdyby nie liczyć bandytów, na szlaku ponoć ostatnio szalał również skalny troll, który zrobił niemałe zamieszanie w Tutaj, a słyszało się również o oszalałym robocie w Niemożliwogrodzie.

Jakiejkolwiek by Jeff drogi nie wybrał, o śmierć było łatwo, ponieważ Nowy Stary Nowy Nowy Orlean był jednym z ostatnich Ognisk. Ktoś mógłby się dziwić, jak ludzie mogą tutaj żyć, ale zdolność przystosowania się, później plaga dziwnych sekt aż w końcu popadnięcie w obłęd spowodowały, że obecną sytuację tubylcy uznają za normalność. Z kolei fakt, że średnio raz na pięć lat nie budzą się w tej samej postaci, w której zasnęli, traktują jako Wolę Bogów.

Świat stanął na głowie. A potem wydłubał sobie rozum przez ucho i wystrzelił w kosmos.

Jeffrey pamiętał, jak to się stało...

Pomyśleć, że minęło już prawie dwadzieścia lat. Pracował wtedy na uniwersytecie w Oxfordzie na wydziale fizyki. Pewnego wieczora wpadł na Pomysł. To nie był zwykły pomysł, lecz Pomysł, pierwotna i przewrotna Idea, która cały czas gdzieś tam była, od początku czasu. Pokazała ona mu niesamowite możliwości, a wszystkie wynikały od prostego wzoru i odrobiny wiary w teorię, że wszystko jest możliwe. Kilka lat pracy nad przygotowaniami do eksperymentu i oto jest: możliwość zasymulowania powstania wszechświata. Teoretycznie mógł pomóc w odpowiedzi na pytanie Jak to się stało?. Teoretycznie. W praktyce wyzwolił potęgę, której urządzenia przygotowane na tę okazję nie mogły opanować. Cała ta twórcza siła mogłaby stworzyć wszechświat, gdyby nie jeden maluteńki problem: on już istniał i miał się dobrze. W tenże sposób doszło do paradoksu, i choć nie był to poważny problem, bo wystarczyłoby usiąść przy herbacie i przedyskutować całą sprawę od początku do końca, niestety nieskończenie małe, nieskończenie ciężkie bozony są zwykle również niezwykle niecierpliwe. I wtedy wszystko stało się możliwe. Tak jak w wizji Jeffa. Przedmioty zmieniały się, przesuwały w czasie a liczniki, prawdopodobieństwa zwariowały. Jeffrey zapamiętał tylko wszechobecne białe światło. Kiedy odzyskał przytomność, zamiast w laboratorium znajdował się w ładnym saloniku urządzonym w stylu art deco, miał na sobie strój błazna i miał ciało jedenastolatka, choć z pewnością nie było to jego ciało, kiedy miał jedenaście lat. Jego przyjaciel nie miał tyle szczęścia: jego narządy wewnętrzne teleportowały się o około pół metra, co wprowadzało nieco nieładu do saloniku, zaś dwóch pozostałych współpracowników zamieniło się ciałami.

I tak to się właśnie zaczęło. Niewiele rzeczy pozostało takimi, jakimi były wcześniej. Prawdopodobieństwo czegokolwiek było nieprawdopodobnie prawdopodobne. Kosmici wylądowali na Bazylice Świętego Piotra w Watykanie, która przemalowała się na niebiesko, okazało się, że Elvis żyje i łatwiej byłoby udowodnić niepodważalnie, że czarne jest białe, niż wyciągnąć od kogoś pieniądze na papierosy.

Gdyby owa energia działała nieprzerwanie przez ostatnie dwadzieścia lat, wszechświat już dawno zamieniłby się w wielką latającą świnię i odleciałby w nicość. Można tylko dziękować [nazwa siły sprawczej, w którą wierzysz] za to, że najbardziej fundamentalne prawa fizyki pozostały niemal całkowicie niewzruszone i Magia, jak ją później nazwano, nie mogła działać wiecznie. Obecnie na świecie pozostało już niewiele Ognisk, w których miała ona jeszcze coś do powiedzenia. Świat się zmienił, lecz niemal na pewno jest to już ten sam świat, który oglądać będą kolejne pokolenia.

Kolejne poruszenie w krzakach wyciągnęło Jeffreya Higgsa z rozmyślań. Wycelował karabin w jego stronę. Chwila skupienia na jednej tylko rzeczy dała raptorom okazję do działania i ani się obejrzał, a stał pośrodku szybko zacieśniającego się kręgu tych drapieżców.

Wiedział, że są bardzo, bardzo inteligentne, dlatego też nie strzelił. Nie musiały wiedzieć, że ma tylko trzy naboje. Wśród nich widział najróżniejsze wariacje: dwugłowe, pierzaste, skrzydlate. Najbardziej rzucał się kamienny oraz jeden z dwunastoma nogami i wielkim guzowatym naroślem na szyi. Prawdopodobnie Ognisko w Nowym Starym Nowym Nowym Orleanie znów dało o sobie znać...

Wtedy jeden z Velociraptorów wysunął się na przód i przemówił do niego. Jeffrey mimowolnie otworzył usta - tego się kompletnie nie spodziewał

- Witaj - mówił jaszczur. Mówił nieco niewyraźnie ale jak najbardziej zrozumiale. Jako, że czytanie ma być przyjemnością a nie torturą, przedstawione zostało tu znaczenie słów, nie zaś ich brzmienie, jak to by było u co bardziej awangardowych autorów - Zapewne jesteś zdziwiony tym, że przemawiam do ciebie, lecz nie martw się. Tak się składa, że rok temu doszło tutaj do Rozbłysku, w efekcie którego większość z nas zyskała kilka dodatkowych punktów ilorazu inteligencji. Mamy tutaj swoją małą cywilizację, z własnym zapleczem kulturalnym i rosnącą wiedzą o świecie! Nie atakujemy istot rozumnych i nieagresywnych. Ty zaś wykazałeś się obiema tymi cechami.

Jeffrey był już kompletnie wyluzowany. Od dziesięciu lat, z niewielkim wyjątkiem, nic go nie zdziwiło. Dinozaur kontynuował:

- Jakiś czas temu zaprosiliśmy do naszej wioski ludzkiego nauczyciela, a co miesiąc jeden z naszych idzie do miasta po nowe książki.

Jeffrey podniósł oczy.

- Ktoś w mieście ma książki sprzed katastrofy?! - zapytał niedowierzając.

- Po ostatnim Rozbłysku miejsce przez was znane jako Różowy Dom zamieniło się w Bibliotekę Waszyngtońską.

- !!! - odparł Jeff zaskoczony tak dobrą i tak złą wiadomością. No cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze.

Do grupy dinozaurów dołączyły nowe, niosące ciała niezidentyfikowanych stworzeń. Przywódca Velociraptorów znów przemówił:

- Nasze polowanie na dziś jest skończone. Chcesz może, abyśmy przeprowadzili cię bezpiecznie przez bagna? Jest tutaj o wiele więcej stworzeń znacznie bardziej niebezpiecznych od nas.

- Na przykład ludzie - mruknął Jeffrey - Byłbym zobowiązany.

- Jestem Ryyhra, wódz Raptorów.

- Jeffrey Higgs , nikt szczególny.

Ryyhra zmierzył Higgsa bacznym spojrzeniem, lecz nic nie powiedział.

Droga okazała się krótsza niż można było się tego spodziewać. Po drodze nic ich nie zaatakowało, w oddali zamajaczyło tylko stado latających mastodontów, a między drzewami śmignęło coś, co najprawdopodobniej było błyskawcem, stworzeniem, które jest połączeniem pumy i błyskawicy (albo jakoś tak, błyskawica nigdy nikt nie przebadał... i nikt nie ma zamiaru!). Po kilkugodzinnym marszu dotarli do czegoś, co mogło uchodzić za ludzką wioskę, lecz za nią nie uchodziło. Jeffrey pomyślał o pracy, jaką jaszczury musiały włożyć w budowę prowizorycznych chat, ale w to, iż sporych wielkości totem na środku wioski był również przez nich zbudowany, już nie wierzył.

- Pomogli nam ludzie z miasta - powiedział Ryyhra.

Jeff patrzał na prosty totem z drewna, na którego szczycie była umieszczona biała gwiazda. Wokół totemu leżały gigantyczne stosy kości.

- Pomogli?! - spytał.

- Zwyczajna ludzka dobroć.

Jasne, pomyślał Higgs. Grupka dinozaurów przyszła do miasta i poprosiła o pomoc w ucywilizowaniu się. Ludzie byli prawdopodobnie bezbronni, ciągnęli słomki albo wysłali kilku skazańców. Spojrzał jeszcze raz na białą gwiazdę.

- Co wy właściwie wyznajecie? Co to za gwiazda? zapytał.

- Modlimy się o kolejny Rozbłysk! Jeśli istnieje jakiś bóg lub bogowie, to będziemy ich obłaskawiać, a być może po kolejnym rozbłysku staniemy się jeszcze bardziej ludzcy! - W głosie Ryyhry słychać było wyraźny entuzjazm. Jeffrey odwrócił się w jego stronę i zobaczył wyraz paszczy, który nie mógł być niczym innym jak tylko niezbyt udaną próbą uśmiechu. Nie wytrzymał:

- Czyś ty oszalał?! Myślisz, że ludzie są tacy wspaniali?! Bo myślą?! Bo mają kulturę? Język, pismo i resztę tych rzeczy? Czy ty wiesz, jakimi draniami są ludzie? Zawistni, chciwi, obłudni... Ryyhro, wodzu... Błagam cię abyś nigdy nie stał się zbyt podobnym do człowieka. Miejcie swoją kulturę, własne obyczaje... Wiele ludzkich plemion, żyjących gdzieś zupełnie bez kontaktu z resztą bardzo dobrze na tym wyszło, uwierz mi. Powiedz mi, gdzie jest miasto?

- Za tym wzgórzem - odparł zszokowany Ryyhra. Oblicze zszokowanego Velociraptora może nieco człowieka otrzeźwić, tak więc Jeffrey natychmiast się uspokoił. Powiedział:

- Dobrze więc. Posłuchaj mnie, wodzu. Idźcie głębiej w dżunglę. Odetnijcie się od ludzi. Nie potrzebujecie być tacy jak oni, bądźcie sobą. Powiem więcej. Codziennie wystawiaj warty pilnujące terenu dawnej wioski, a zaręczam, że nie dalej jak za miesiąc przyjdzie tutaj zgraja z pochodniami czy może nawet jakąś bronią. Jeśli zechcesz, pomogę ci w przeprowadzce i pokażę kilka sztuczek, o których ludzie na pewno wam nie wspomnieli.

- Zgoda - odparł po namyśle wódz - Lecz powiedz, czemu mówisz o swej rasie tak źle, sam jednak będąc inny?

Jeffrey odetchnął...

- Chyba nie jestem już człowiekiem, drogi wodzu... - rzekł i wyruszył uczynić ostoją człowieczeństwa zupełnie nieludzki gatunek.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~:O~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

To był chłodny czerwcowy poranek. Pół Omar otworzył drzwi do swojego sklepu. Wyjrzał na ulicę, aby sprawdzić, czy ktoś już był na nogach, ale jedyne, co zobaczył poprzez mgłę to Starego, zamiatającego ganek swojej kawiarni.

Stary miał ponoć osiemset lat i został przeniesiony w czasie. Nie został jednak przeniesiony w czasie tak, jak sobie to pewnie teraz wyobrażacie. Stary był kiedyś spokojnym indiańskim rolnikiem, kiedy to nagle w ułamku sekundy przeżył dużo za dużo. Jednakże każda sekunda dłużyła się jak rok, a każdy rok trwał milisekundę. Ciężko to wyjaśnić ludzkim językiem, musicie to sobie zwyczajnie wyobrazić. Wyobraźcie sobie, jak na waszych oczach rosną, płoną i znów wyrastają lasy. Wyobraźcie sobie, że widzicie przybycie w te strony białych ludzi, śmierć swoich przodków? Jednocześnie wasze ciało starzeje się o każdą przeżytą minutę?

Nie wiadomo, czemu Stary żyje. Nie wiadomo również, co siedzi w jego głowie, po takich przeżyciach. Nauczył się języka, świetnie zasymilował do zaistniałej sytuacji, po czym otworzył najlepszą kawiarnię, jaka kiedykolwiek istniała. Niewiele mówił o swojej przeszłości, prócz tego, co uznawał za konieczne.

Pół Omar lubił Starego i jego kawę, i często po cichu dziękował losowi, że jego historia nie była tak tragiczna. Kiedy wydarzyło się To, Pół Omar był jeszcze Omarem i był sprzedawcą w sklepie muzycznym. Jako, że jego rodzina żyła w Nowym Orleanie od pokoleń, interesował się jazzem. Właśnie pokazywał klientowi swoje umiejętności gry na pięknym keyboardzie Yamahy, kiedy nagle stopił się w jedno z biednym klientem. Wygląda to dość głupio, gdyż klient był biały? Czasem jego świadomość dochodzi do głosu, co skutkuje kilkoma chwilami konsternacji aktualnych rozmówców Omara, ale zwykle jest spokojny. Przyzwyczaił się do swego losu, a raz nawet napisał do niego list, w którym wyjaśnił, że kiedy jest ?nieobecny?, ma całkowity wgląd w myśli Omara, oraz zamieścił w nim kilka subiektywnych opinii na temat jego dotychczasowego życia, oraz bardzo cenne życiowe porady. Omar bardzo docenił tego obserwatora, choć często zastanawia się, czemu, kiedy to on jest ?nieobecny?, po prostu urywa mu się film.

Ale dość lania wody.

Jak już wspomniano, Omar otworzył swój sklep i przełożył zawieszkę na drzwiach na ?Otwarte?. Sklep był wielobranżowy, były tu zarówno narzędzia, jak i ubrania, broń a nawet żywność. Jednak dla prawdziwych klientów liczyło się zaplecze, gdzie Omar sprzedawał liczne przedmioty obdarzone anormalnymi właściwościami, zmienione przez Magię.

Były tu najróżniejsze rzeczy. Od żelazek, które rozmagnesowywały telewizory, po metalowe pręty, które ciśnięte (lub wystrzelone z kuszy) leciały z co najmniej zdwojoną siłą i nie zmieniały kierunku, bez względu na grawitację, wiatr, czy siłę Coriolisa. Przeróżnych gratów było tu naprawdę, naprawdę dużo. Omar sam poszukiwał je przez wiele lat swego życia, z czystej ciekawości, a obecnie skupywał je od licznych podróżników, którzy odwiedzali Nowy Stary Nowy Nowy Orlean.

Właśnie oglądał animowany olejny obraz pewnej wyjątkowo pięknej damy, kiedy zabrzmiał dzwonek u drzwi. Odwrócił się i zobaczył nieznajomego mężczyznę, który wyglądał naprawdę żałośnie.

Miał długie, posklejane włosy, takąż brodę, i makijaż sugerujący przynależność do jakiegoś plemienia. Jego postrzępione ubranie, na które narzucono bardzo dużo zwierzęcych skór było niesamowicie wręcz brudne, tak, że kiedy powłócząc nogami podchodził do lady, wokół niego roztaczała się mgiełka opadającego kurzu. Powolnymi ruchami zrzucił na podłogę włócznię, łuk i strzelbę, zaparł rękoma o ladę i wysapał:

- Cześć.

- D-dzień dobry ? odparł Omar.

Nieznajomy zrobił lekko zdziwioną minę.

- No co ty, Omar, do starego kumpla tak gadać?

Omar rozdziawił lekko usta, a nieznajomy spojrzał na swoje odbicie w zabytkowym lustrze nad wystawą. Patrzył tak dłuższą chwilę, po czym szepnął:

- O, [beeep]? - odwrócił się do Omara ? Omar, to ja, Jeff!? ? bardziej zapytał niż potwierdził fakt.

- Jezu, naprawdę?! ? odkrzyknął sprzedawca ? Jeff, chłopie, co się z tobą działo? Chyba z rok minął, od kiedy ktoś cię ostatnio widział!

Jeff zrobił zaskoczoną minę.

- Łał, myślałem, że z trzy lata? Straciłem rachubę w tej dżungli.

- Byłeś cały czas w dżungli? Coś ty tam robił?!

Higgs spojrzał Omarowi w oczy, bardzo, bardzo zmęczonym wzrokiem.

- Nie sądzę, żebyś zrozumiał ? uciął przyjaciel ? Słuchaj, mógłbym skorzystać z łazienki? Jak widzisz, dawno żadnej nie widziałem?

- Oczywiście! Obsłuż się!

Jefrey uśmiechnął się szczerze do starego przyjaciela, po czym wszedł na zaplecze. Zdjął swoje ubłocone, poniszczone buciory i położył w najbrudniejszym kącie, co było trudne, gdyż Omar zawsze dbał o czystość. Rozebrał się do naga, składając rzeczy w jak najmniejszą kupkę, już w myślach przepraszając gospodarza za brud, jaki naniósł. Dopiero tak roznegliżowany, z najmniejszą szansą na zabrudzenie czegokolwiek (co było nieprawdą, ponieważ ciało miał równie brudne, jak ciuchy, ale czasem dobrze jest się oszukiwać), ruszył po schodach do mieszkania Omara, które mieściło się na górze.

Od razu przywitał go potężny, stary, trzygłowy pies o oczywistym imieniu.

- Cerberus! Stary druhu! Jakim cudem ty żyjesz? ? Krzyknął radośnie Higgs, na co wszystkie trzy głowy odpowiedziały radosnym szczekaniem, co uczyniło niesamowity jazgot, po czym pies zbiegł po schodach do swojego pana.

Jeffrey zaś wszedł do łazienki Omara, którą niewielu śmiertelników miało okazję widzieć. A szkoda.

Jak już wspomniano, Pół Omar kolekcjonował niezwykłe przedmioty, powstałe po wybuchu Magii. W połączeniu z dążeniem do porządku i higieny powstała z tego jedna z najniesamowitszych łazienek na świecie. Było tu wielkie, nieskazitelnie czyste lustro, którego nie dało się choćby zarysować. Była tu niesamowita wanna, której właściwie nie było. Wystarczyło tylko odkręcić jeden z dziesięciu kurków, każdy z innym, niewyczerpanym rodzajem wody (była nawet morska!), a ona wpływała prosto w kuliste pole grawitacji, które trzymało ją wewnątrz. Wystarczyło wskoczyć w nie, umyć, a po wszystkim uruchomić miniaturową ?czarną dziurę?, jak ją nazywał Omar, która wsysała pozostałą wodę nie wiadomo gdzie. Wyjście z pola grawitacji wymaga lekkiego wysiłku fizycznego, ponieważ trzeba podciągnąć się na specjalnym drążku.? Fakt, że wszystkie te przedmioty powstały, to totalny paradoks. Fakt, że Omar je zebrał i połączył w taki właśnie sposób ? to już przesada.? ? pomyślał Jeffrey, lecz kiedy wskoczył w kulę ciepłej, różowawej od kosmetyków wody, zaraz wypluł te słowa.

Ta kąpiel zmyła z niego wszelkie troski.

Prawdę mówiąc, poprzednie zdanie jest lekko przesadzone, gdyż Jeff od wielu, wielu lat przestał się szczególnie martwić o cokolwiek. Tak więc poprawka: Ta kąpiel zmyła z niego? wszelki brud, co do tego nie ma wątpliwości. Kiedy wyszedł z wanny, której nie było i spuścił szarobrązową teraz wodę, podszedł do lustra.

- Nie jest źle ? powiedział i natychmiast skarcił się za tak infantylne oszukiwanie samego siebie. Zaraz potem skarcił się za karcenie samego siebie za takie pierdoły. Następnie uświadomił sobie, w jaki amok wpadły jego myśli i po prostu się roześmiał. Sięgnął po leżącą koło umywalki srebrną latarkę turystyczną i zaczął naświetlać sobie twarz, a włosy po prostu zaczęły od niej odpadać. Potem to samo zrobił z głową. Spojrzał na swoje odbicie i zaklął, ponieważ najechał na kawałek lewej brwi. Latarka podobała mu się, więc ochoczo operację tę powtórzył na co bardziej intymnych miejscach. Jeszcze raz obejrzał się w lustrze i stwierdził, że szkoda, że nie ma tatuaży, chociaż jednego, z pająkiem, nie wspominając już o zielono-czerwonych okularach. Na koniec wziął szczoteczkę do zębów, taką, która wyglądała najmniej podejrzanie, bo z tym lepiej nie ryzykować i umył zęby w całkowicie normalny sposób. Tadaaam! Jeffrey Higgs jak nowy!

I jak? Dokończyć?

btw:

...KSIĄŻKA ta ma bawić...

pamiętam, że pisałem to, kidy miałem jeszcze zapał ;)

@gamemen97510:

Nie rozumiem tego... ewidentnie widać, że czytasz Pratchetta, a piszesz, jakbyś w życiu ani jednej książki nie przeczytał... i wypracowania nie napisał!

Ale nie zaprzeczę, nawet mnie rozbawiło to opowiadanie :)

Edytowano przez Ivghald
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czarne Wilki

Rozdział 1

Poszukiwania

Na kontynencie Evermith trwa wojna. Walczą tam dwie frakcje: Przymierze i i Ciemni Słudzy. Przymierze to sojusz ludzi z Malvarii, elfów z Estorii i krasnoludów z Florianu. Czarni Słudzy to: zdradliwe Mroczne Elfy, które przybyły z nieznanej człowiekowi krainy zwaną Pustkowiami Cierpień, i potężni orkowie z Pustyni, oraz niezliczeni Nieumarli. Czarne Sługi próbują uwolnić demony uwięzione w innym wymiarze, natomiast Przymierze próbują im w tym przeszkodzić. Dodatkowo bandyci z lasów i gór, złodzieje z miast wykorzystują chaos wojny dla własnych celów. Bestie z lasów, jaskiń i gór coraz częściej atakują ludzi, żaden szanujący się myśliwy już nie zapuszcza się w lasy. Przed tymi bestiami chroni ludzi zakon Czarnych Wilków. Zakon bezlitosnych, nie posiadających żadnych uczuć zabójców. Nikt, żaden członek Przymierza, nie zna ich początków. Kroniki Wilków są nieznane nikomu na świecie?

Każdy nowy rekrut musi przejść przez trzy zadania zwane przez Przymierze ?Wilczymi Testami?. Pierwszy z nich polega na odnalezieniu dwóch roślin, według opisu. I właśnie ja chcę zostać jednym z nich.

- Zapamiętałeś? ? Spytał Valarid .

- Tak. ? Odrzekłem.

- Powtórz.

- Czerwona Nidylka i Koronka.

- Dobrze. ? Siedzieli w małym pomieszczeniu oświetlonym tylko przez świece, stojącej na małym stoliku.

- Valarid jest Kapitanem Straży w Toragu, a jednocześnie Szarym Wilkiem. A ja Heones, nowym rekrutem.

Valarid zajrzał do kufra pod stołem i wyciągnął z niego mały nóż, i niewielki, lekko zardzewiały miecz.

- Nożem odetnij Koronkę, jest bardzo ostra. A teraz już idź.

- Wyszedłem z pomieszczenia i idąc uliczkami zapełnionymi ludźmi pomyślałem przez chwilę o misji.

- Mój brat tak bardzo mnie nie lubi, że dał mi tylko ten nędzny miecz? ? Pomyślałem.

- Dlaczego chcę zostać Wilkiem? ? Zapytałem siebie ? Bo bardzo dobrze walcze. Pokonałem kiedyś dwóch bandytów w walce na pięści. Mój brat po tym wydarzeniu zaproponował mi dołączenie do Szarych

Wyszedłem z miasta i skręciłem w prawo do lasu. Nagle poczułem słabe uderzenie od pleców.

- Hej hej, dokąd to? ? To strażnik bramy. ? Sam do lasu, zgłupiałeś?

- Jestem rekrutem Czarnych Wilków, mam iść do lasu i nazbierać ziół.

- Jakich?

- Czerwoną Nidylkę i Koronkę?

- Idź prosto, dotrzesz do polanki dalej wiesz?

- Skąd to wiesz? albo inaczej. Ile chcesz?

- Nic mój ojciec jest alchemikiem, czasem mnie posyła, więc wiem.

- Dobra dzięki za informacje.

- Poszedłem prosto i dwóch minutach znalazłem polanę. Zebrałem rośliny, ale nagle usłyszałem odgłos kroków. Zza krzaków wyszedł bandyta, zdziwiło mnie bo był bez żadnej broni. Bez ostrzeżenia zaatakował mnie. Schyliłem się, i uderzyłem go w plecy, tak mocno że się przewrócił. Wyciągnąłem miecz i dobiłem go.

Z roślinami poszedłem do Valarida, który czekał nam nie w tym małym pomieszczeniu. Pokazałem mu rośliny i zakrwawiony miecz a on powiedział:

- Gratuluję. Zebrałeś rośliny i pokonałeś bandytę, przed tobą drugie zadanie.

Ten tekst to początek książki którą aktualnie pisze. Będę wrzucać kolejne rozdziały. Proszę o komentarze.

Edytowano przez Critius
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ten tekst to początek książki którą aktualnie pisze. Będę wrzucać kolejne rozdziały. Proszę o komentarze.

Jeśli to jest cały rozdział, to jednocześnie dobrze i źle.

Dobrze - bo przez dłuższy fragment bym nie przebrnął - czemu? Wyjaśnię za chwilę.

Źle - bo rozdział książki powinien być jednak dłuższy niż przeciętna apteczna ulotka.

Zakładam z góry, że zbyt często do pisania nie zasiadasz - tekst jest naładowany błędami typowymi dla początkującego pisarza, a właściwie jest jednym wielkim (a właściwie małym, po objętości sądząc) takim błędem.

Do rzeczy - pierwszy akapit opisujący coś, co stara się udawać historię, w praktyce zaś wygląda jak skrót z programu tv lub opis fabuły z tyłu pudełka z grą. Zły znak, BARDZO zły.

To, co możemy tu przeczytać to straszliwie oklepana w gruncie rzeczy historyjka o wojnie tych dobrych i złych, fragment jest jednak za mały i zbyt... Rozmyty, by coś więcej w tej materii osądzić.

Warstwa opisowa powinna budować klimat - klimatu tutaj nie ma - po prostu. Coś się dzieje ale nie wiem czemu, nie wiem, kim jest bohater, jak wygląda, czemu zachowuje się w ten, czy inny sposób. Słowem, nie dajesz czytelnikowi żadnego powodu, dla którego miałoby go w choćby najmniejszym stopniu cokolwiek tutaj obchodzić.

Pseudoopisowy wstęp jest za krótki - zarzuca czytelnika całą masą wydarzeń, opisanych po jednym-dwóch zdaniach każde. To zbyt mało, by się z całą sytuacją oswoić, zbyt mało, by zbudować jakikolwiek klimat, ale wystarczająco dużo, by się strasznie w tym pogubić. Co więcej - czytelnik zostaje rzucony w jakiś konflikt, który właściwie nie ma prawa go obchodzić z prostego powodu - nie znamy odpowiedzi na podstawowe pytanie - DLACZEGO?

Całość mogę streścić jednym zdaniem. Dobrzy mają przewalone, bo wszystko co złe się na nich rzuciło od tak, bez specjalnego powodu.

Dalej - złe i zdradliwe Mroczne Elfy (jak oryginalnie... Poważnie - ten rys fabularny to cliche-fest jakiego dawno nie widziałem) pochodzą z nieznanej krainy i... zaraz potem widzimy nazwę owej krainy. Zdecyduj się - albo znamy, albo nie.

Dalej - historyjka o Czarnych Wilkach hm... Pomyślmy... Motyw wilka, zabijanie potworów, by chronić ludzi, potencjalny brak litości, zamknięta struktura organizacji... Hm... Do całości brakuje mi tylko tego, że rekrutów magicznie się przemienia i mielibyśmy wykapanych wiedźminów. Ponownie - zły znak.

Dalej mamy dialog i wow... Przypomniały mi się moje pierwsze opowiadania z początków gimnazjum bodaj, czy ciut wcześniej nawet. Nie jestem drugim Mickiewiczem ale i tak... Wow.

Na wejście:

- Zapamiętałeś? ? Spytał Valarid

Ok, wrzucasz czytelnika w środek dialogu. Kim jest Valarid? Jak wygląda? Co drugi miał zapamiętać? Czemu ma mnie to obchodzić? O co tu, do licha chodzi?

Na takie pytania musisz odpowiadać, jeśli chcesz, by czytelnik nie rzucił twoich tekstów po pierwszym akapicie - zakładając, że będą dłuższe niż ów jeden akapit...

Dalej - dialog jest suchy, całkowicie wyprany z emocji - nie udało ci się zbudować jakiejkolwiek więzi. Nie byłem w stanie polubić żadnego bohatera, bo nie mam zielonego pojęcia kim jest. Gdyby był drewnianą kukłą - nie zdziwiłby, się, prawdę mówiąc - tyle samo byłoby w nim osobowości.

W kilku miejscach myślnik od dialogu pojawił się tam, gdzie jest opis działania - przez to nie wiedziałem, czy postać mówi, czy jest to fragment narracji - dopiero po fakcie byłem w stanie stwierdzić, co było czym, a tak nie powinno być. Wyprany z emocji dialog to jedno - wyprany z emocji dialog, który do tego ciężko się czyta, to już... Coś.

Przykład:

- Valarid jest Kapitanem Straży w Toragu, a jednocześnie Szarym Wilkiem.

Mówi to bohater, czy to narracja? Myślnik wskazuje na to pierwsze. Ponadto - zdecyduj się - Szare, czy Czarne Wilki?

Dalej - fragment, który zupełnie mnie rozbawił - koleś zabił bandziora i od tak sobie poszedł. WOW! Rozumiem, że główny bohater chce zostać Nieczułym zabójcą ale do lcha - takiego braku uczuć to nawet Terminator nie wykazywał. Tym bardziej - pobić bandziorów na pięści, a zarżnąć jak wieprza, to jednak spora różnica - raczej wzbudziłoby w bohaterze JAKIEŚ emocje.

Słowem - nie zniechęcaj się, ale ten tekst jest delikatnie mówiąc słaby. Zanim zabierzesz się za książkę, radzę pobawić się opowiadaniami, szlifowaniem się na krótkich formach, do czasu aż nie wypracujesz sobie jakiegoś stylu i wyczucia. Mówię to, byś potem na taką książkę, zakładając, że ją dokończysz, mógł spojrzeć z dumą, a nie niewyobrażalnym wstydem.

BTW - Recenzja dłuższa niż recenzowany tekst. Słodka Cesarzowo, jak dawno tego nie doświadczyłem!

PS: Wciąż upominam się o jakąś reckę Oczyszczającego Światła, jeśli ktoś jest chętny - na poprzedniej stronie. :)

Link dla leniwych - TUTAJ

Edytowano przez HidesHisFace
Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Opowiadanie napisane przeze mnie na początku tego roku. Wkrótce przerwałem nad nim prace. Przez ten czas przeczytałem tonę książek i mam już dużo więcej doświadczenia. Ale co o tym sądzicie? Zapraszam do komentowania zarówno w tym temacie, jak i TUTAJ.

Niedokończona opowieść

1

Szare Miasto tonęło w mroku nocy. Świece zostały już pogaszone. Tętent kopyt końskich dawno ucichł. Jedynie garstka strażników stała przy bramie miasta, ale z czasem i oni usnęli na swoich stanowiskach.

Jednak ktoś niespokojnie krzątał się po domu. Nerwowo przeklinał pod nosem, nie mogąc czegoś znaleźć.

-Tobołek jest, suchary są?

W końcu znalazł wszystko, czego szukał, zostawił śpiącemu synowi kopertę z listem i wyruszył w drogę. Cicho zamknął za sobą drzwi od domu. Uważając, by nikogo nie obudzić, poprowadził konia przez miasto. Kiedy znalazł się poza zasięgiem słuchu strażników, czym prędzej pogalopował.

2

W Szarym Mieście nastał świt. Siedemnastoletniego Alistira obudził blask słońca.

-Już wstaję, tato! ?wymamrotał i podniósł się z łóżka. Zaparzył wodę w imbryku i dopiero teraz spostrzegł, że ojca nie ma. Nawoływał go i nawoływał, ale nikt mu nie odpowiedział. Nagle spostrzegł na stole kopertę. Wyciągnął z niej list o treści:

Drogi Synu!

Wybacz za moją nagłą ucieczkę z domu, ale wzywają mnie ważne sprawy w Królestwie Północnowschodnim. Wyruszyłem nocą. Powód wyprawy jest ściśle tajny. Nikomu nie możesz zdradzić, że dostałeś ode mnie ten list.

Nie martw się ? wszystko jest ze mną w porządku. Mam nadzieję, że za niedługo będę mógł Ci zdradzić cel tej wyprawy. Wrócę za kilka dni. Kocham Cię,

Twój ojciec Steen

PS.: Zostawiłem Ci wszystkie potrzebne rzeczy w najniższej półce starej szafy.

Alistir kilka razy przeczytał wiadomość, a następnie wrócił do codziennych zajęć, takich jak sprzątanie czy gotowanie.

W tym czasie Steen galopował tak szybko, jak tylko mógł. Wiatr rozwiewał mu włosy. Po drodze siekł atakujących go trolli, goblinów i inne wstrętne stworzenia. Kierował się teraz gościńcem na północ. W pewnym momencie zatrzymał się na postój, aby zaspokoić głód i ugasić pragnienie. Poklepał po pysku swojego łaciatego wierzchowca i powiedział: ?Samie, mój przyjacielu. Czekają nas ciężkie dni. Posil się i napij, bo przyjdzie nam głodować w górach?.

Następnego dnia Steen razem z Samem wyruszył w Góry Wieczne. Jedynie górski szlak mógł ich doprowadzić do Królestwa Północnowschodniego. Góry ciągnęły się i ciągnęły bez końca. Strudzony wędrowiec mógłby przysiąc, że jedną skałę mijali dziesięć razy. Mylił się, ponieważ posuwali się ciągle naprzód.

Wkrótce zapadł zmrok. Steen przenocował w niezamieszkanej przez nikogo jaskini. Z samego rana, obudzony przez światło promieni słonecznych, ruszył dalej. Górska droga prowadziła go na północny wschód. Nierówny, kamienisty teren wymuszał w nim wolną jazdę. Po czterech godzinach wędrówki zarówno wierzchowiec, jak i jeździec opadali z sił, głodu i pragnienia? Teraz drogę coraz częściej obrastały kępy trawy, aż teren całkowicie się zazielenił.

Steen nagle ujrzał z urwiska niezwykły widok. Daleko w dole majaczyło wspaniałe, białe królestwo otoczone łąkami i pastwiskami. Kiedy schodził w dół ścieżką, prowadząc konia za uzdę, jego oczom ukazywało się coraz więcej szczegółów. Na wietrze powiewały niebieskie flagi. Steen nigdy nie widział okazalszej bramy głównej. Co prawda kiedyś, dziesięć lat temu tutaj przebywał, ale widać, że królestwo było w czasie swojej świetności.

Przy bramie miasta stało dwóch strażników w srebrnych zbrojach. Kiedy Steen chciał wejść, oni go zatrzymali.

-Kim jesteś? ? zapytał jeden.

-Czego tu szukasz? ? dodał drugi.

-Nie wasz interes ? odparł Steen, pokazując im pognieciony płat papieru z podpisem i pieczęcią samego króla.

-A więc?

-Tak. Jestem Steen, syn Stana, władcy Białego Królestwa (zwanego także Królestwem Północnowschodnim)!

Strażnicy zamarli bez ruchu. Steen pomaszerował dalej, tym razem przez nikogo nie zatrzymywany. Wierzchowca zostawił przy bramie. Nie mógł się doczekać widoku starego ojca oraz wnętrza Białego Zamku.

Kiedy wkroczył do zamku, wszystko zastał dokładnie takie samo jak dziesięć lat temu. W Sali stały gigantyczne stoły z białymi obrusami. Podano na nich jadło, o którym nie śmiałby nawet marzyć nikt spoza królewskiego rodu. Biało-złote zasłony zasłaniały wielkie okna.

Ludzie w niebiesko-białych szatach zaprowadzili Steena do stołu. Wkrótce zjawił się król Stan. Był niewysoki i wychudzony. Posiadał siwe włosy i brodę. Całą jego twarz pokrywały zmarszczki. Miał na sobie niebiesko-złotą szatę wysadzaną przeróżnymi, pięknymi klejnotami. Wyglądał nadzwyczaj wspaniale, gdy zasiadał do stołu, ale można było w nim dostrzec smutny wyraz twarzy.

Ucztowali aż do wieczoru. Steen rozmawiał z królem o dalekich krainach, o zagranicznych wojnach oraz o szlakach, które łączą Szare Miasto i Białe Królestwo. Król nie chciał mu zdradzić powodu, dla którego go tutaj wezwał. Mówił, że muszą pomówić na osobności.

-Widzę, że twoje królestwo ma się dobrze jak nigdy dotąd, ojcze ?zagadnął Steen.

-Masz rację. Moi ludzie całkowicie je odbudowali po dawnych wojnach, tak, że teraz rozbłysło dawnym blaskiem.

Król był podenerwowany i w złym humorze. Kiedy uczta się skończyła, zaprowadził Steena do swojego pokoju. Dopiero tutaj mógł szczerze z nim porozmawiać bez obawy, że informacje dostaną się do wścibskich uszu. Zatrzasnął za sobą drzwi.

-Trzy dni temu dostałem od posłańca wiadomość o tym, że pilnie potrzebujesz pomocy. Wyruszyłem nocą i oto jestem. O co chodzi, ojcze?

-Wezwałem cię tutaj, synu, z powodu tego ?to mówiąc, pokazał mu starą, grubą księgę w czarnej, pogniecionej oprawie. Nie miała tytułu ani żadnych napisów.

-Co to jest? -zapytał Steen.

-Księga, która może nam się okazać bardzo przydatna. Zresztą już się okazała. Pozwól, że opowiem ci pewną historię.

W czasach, kiedy Białe Królestwo jeszcze nie istniało, elfy i krasnoludy żyły w zgodzie, a na świecie nie było wojen, żył bezimienny mag. Był okropnie brzydki, dlatego zawsze chodził w ciemnym kapturze zasłaniającym twarz. Podczas gdy ludzie, krasnoludy, elfy, niziołki i gnomy razem się bawiły i przyjaźniły, on siedział w kącie. Nikt się nim nie interesował, dlatego wkrótce do jego głowy zaczęły przychodzić czarne myśli. Postanowił zbudować świątynię, w której on byłby jedynym panem i władcą. Całe lata przesiadywał nad pradawnymi księgami, studiując czarną magię. Świątynię nazwał Samotną. Swój sposób myślenia na świat zapisał w pięciu tomach Potwornej Księgi. Jeden z nich właśnie trzymam w ręku. Wkrótce stworzył niezwykły amulet. Po dwudziestu pięciu latach spędzonych w świątynnych mrokach wyszedł na świat, aby zemścić się za doznane krzywdy. W amulecie uwięził dusze przypadkowych ludzi, elfów, krasnoludów, niziołków i gnomów. Ich ciała w postaci niematerialnej błąkają się po świecie do dziś, mając nadzieję na zaznanie spokoju. Zaś jedyną ich nadzieją jesteśmy my. Nie wiem, co należy zrobić, kiedy już dotrzecie do świątyni. Ale wkrótce się przekonacie.

-Dotrzecie? Ale?

-Oczywiście nie wyślę cię tam samego. Dam ci do pomocy moich najlepszych żołnierzy.

-Tylko że?

-Twój syn dostanie jutro wiadomość, że prędko nie wrócisz.

-Przecież?

-Jest już prawie dorosły. Jest czy nie jest?

Tak wyglądała rozmowa z królem. Nie sposób było obalić jego argumentów. Dlatego też Steen szybko dał za wygraną i udał się do sąsiedniego pokoju, gdzie miał nocować.

-Dobranoc, ojcze ?powiedział.

-Dobranoc, synu. Strzeż się złych duchów.

3

Steen długo nie mógł zasnąć. Był ciekaw, skąd ojciec ma tą tajemniczą księgę i dlaczego tak bardzo pragnął, aby uwolnić dusze ludzi zamkniętych w amulecie. Mógł być to jedynie gest dobrej woli. Im dłużej jednak o tym myślał, tym bardziej podejrzewał, że król ma w tym jakiś ukryty cel.

W końcu zasnął.

Ale we śnie nie było lepiej. Śniły mu się koszmarne potwory ?niektóre bez głów, niektóre z ich nadmiarem, a jeszcze inne były mutacją ludzi ze zwierzętami. Na niedomiar złego Stenowi wydawało się, że jest jednym z nich. Mutanty walczyły ze sobą w czymś na wzór piekła. Nagle największy i najokazalszy z nich rzucił się na niego. Steen poczuł, że odrzuca go do tyłu.

Wtedy się obudził. Ku swojej radości wyczuł pod sobą miękkie, przyjemne w dotyku łóżko. Po chwili zastanowienia stwierdził, że nie uda mu się ponownie zasnąć, więc leniwie podniósł się z posłania. Zamknął za sobą drzwi od pokoju i wyszedł na korytarz, na którym panował mrok oraz chłód. Jako jedyne źródło światła służyła świeczka postawiona na kredensie przy starym, drewnianym zegarze. Steen podniósł świeczkę i odczytał godzinę ?czwartą pięćdziesiąt pięć nad ranem.

Już miał udać się do kuchni, żeby nalać sobie mleka, kiedy nagle usłyszał kroki w pokoju ojca. Pomyślał, że może król już się obudził. Poczekał jeszcze chwilę. Kroki ucichły.

Cichutko wszedł do pokoju, gdzie wciąż leżał król. Okiennica była lekko uchylona. Steen nie słyszał oddechu ojca. Serce nie biło mu w piersi.

-NIE!!! ?w zamku rozległ się głuchy okrzyk Steena.

Przerażeni żołnierze króla, dostojnicy królewscy i dworzanie zbiegli się na miejsce zbrodni.

-Skrytobójcy? -szepnął ktoś.

-Dranie! ?krzyknęła kobieta. Jakiś staruszek zemdlał.

Cofnąć się ?zaskrzeczał niski, gruby strażnik.

Nazajutrz opłakiwano śmierć króla. Steen został w królestwie ten jeden, dodatkowy dzień. Po uroczystości pogrzebowej napisał list do Alistira:

Drogi Synu!

W Królestwie Północnowschodnim doszło do straszliwej tragedii. Zatrzymały mnie tam ważne sprawy. Okazało się, że muszę wyruszyć na wyprawę, która może potrwać nawet dwa tygodnie. Przez ten czas będziesz musiał radzić sobie sam.

Pamiętaj, aby nie opuszczać domu nocą. Nie włócz się po nieznanych zaułkach miasta. Postaram się przybyć jak najszybciej.

Twój ojciec Steen

PS.: Nigdy nie kupuj nic od handlarza Batera, bo ten ździerca ma ceny dwa razy wyższe niż w zwykłym sklepie.

4

Sten podał list posłańcowi i wcześniej położył się spać. Musiał dobrze wypocząć, aby rano mieć siły na wędrówkę.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Sorry, że tak późno odpowiadam na wszystko, ale kiedyś trzeba ;)

No więc zacznę od początku. Pozwólcie, że będę pisał skrótami nicków, bo wszystkich numerków nie spamiętam...

@mateusz: ani trochę. Nie było moim zamierzeniem oceniać, jak to napisałeś, "z ironią, sarkazmem", itp. Po prostu uważam Twój tekst, za - jeśli nawet nie genialny - co najmniej bardzo dobry. I żadnej ironi i sarkazmu tam nie było, a przynajmniej (jeśli nawet była) absolutnie niezamierzona.

@konrad: Absolutnie nie uważaj mojej oceny za złą :) To jest naprawdę dobra ocena, bo ocena (no co zrobić :( sorry za powtótrzenia "oceny") w skali światowej. Czyli, można by powiedzieć, rywalizujesz z Tolkienem, Sapkowskim, Gaimanem, itd. :) No więc jeśli bym wystawił załóżmy "siódemkę", to oznaczałoby to, że zbliżasz się do poziomu, np. "Księgi Cmentarnej", a byłaby to "lekka" przesada. Nie sądź więc, że ocena jest jakaś okropna. Może nie pozwala na wydanie książki, ale już całkiem fajnie się to czyta. Prosiłeś o moje zdanie - rzekłbym, że druga część jest lepsza od pierwszej. Nie ma już jakiś rażących błędów, możnaby poprawić "za" i "za" obok siebie... ale sam wiem, jak trudno wymyślić zamienniki :) Tak na marginesie - rycerze i wojowie to nie to samo, ja bym polecał jednak zmienić na wojownicy, ale Twoja powinna być decyzja. Ogólnie bardzo fajnie, pisz dalej :) Żeby Ci nie zmniejszać motywacji, to już nie będę wystawiać tych ""słabych"" ocen ;)

@marcus: chłopie, masz talent. Kolejne niezłe opowiadanie :)

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Critius

Ooo, kurrrczę. Słuchaj, rozumiem, że lubisz Sapkowskiego i Warcrafta, ale kiedy chcesz pisać, to wymyśl coś oryginalnego, albo po prostu pisz fan fiction. Reszta została już wcześniej powiedziana.

PS:I obczaj ktoś mój krótki tekst z poprzedniej strony. I jeszcze Oczyszczające Światło HidesHisFace'a!

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Po przeczytaniu posta przedmówcy szybko zainteresowałem się dziełem Critiusa... nie, nie tylko z lekkiej złośliwości - przede wszystkim dlatego, że jeśli ktoś pisze, to pisać chce, i nie można takiego potencjalnego pisarza zmarnować. Bo jeśli poprawi błędy, to będzie - być może - niezły. I co zobaczyłem?

Muszę się w pełni zgodzić z Ivghaldem - troszkę tu pachnie w.w.

Ale wiesz co w Twoim "rozdziale" jest najgorsze? Składnia, a raczej jej brak...

Cytuję: "Każdy nowy rekrut musi przejść przez trzy zadania zwane przez Przymierze <<Wilczymi Testami>>. Pierwszy z nich polega na odnalezieniu dwóch roślin, według opisu. I właśnie ja chcę zostać jednym z nich.".

Nie no, chłopie: dokończ jeden wątek, później zacznij drugi. Napisz, że chcesz zostać jednym z nich, później się zacznij rozpisywać co masz zrobić. Niby błąd nie wielki, ale bardzo psuje wrażenie całości.

Dalej: nie "Czarne Sługi", tylko "Czarni Słudzy"! Później: To masz znaleźć te kwiaty w końcu według opisu, czy według nazw? Bo żadnego opisu tam nie było, tylko znajdź "blabla i blablabla, zapamiętałeś?"... To zdecuduj się łaskawie :)

To teraz moralność. Te Czarne Wilki, czy tam Szare Wilki (kolejne Twoje niezdecydowanie) mają bronić ludzi przed potworami. Jak widzę, to raczej Wilki są bestiami... Nie no, mój drogi, rekrut ubija bezbronnego, leżącego na ziemi CZŁOWIEKA?! Nie potwora. Niby bandytę, ale jak wynika z słów na końcy "rozdziału", góra (chodzi mi o tych ważniejszych ;) ) Wilków o tym wiedziała.. Czyli - krótko mówiąc - gość mający chronić ludzi przed potworami wynajmuje człowieka, żebyś mógł go zabić (CZŁOWIEKA! bezbronnego!) i przejść pierwszy test, który wcale nie polega na tym, za co jest uważan (bo nie opis, tylko nazwy...). Nie no, bardzo fajnie że piszesz, ale - powtarzam to bez przerwy praaktycznie każdemu - MIEJCIE PLAN! MIEJCIE ŚWIAT! MIEJCIE TO WSZYSTKO W GŁOWIE! Poprawiajcie wielokrotnie wszystko bez przerwy, bo to, co szumnie nazywacie początkiem książki, to jest często - za przeproszeniem - gniot.

Nie tyczy się to oczywiście niektórych (a nawet dość wielu, tak 50/50 w Twórczości to prace bardzo ładne) ale i tak masa Was pisze bez jakiegokolwiek pomysłu, bez planu, tak - a o!

I Ciebie, Critiusie, też się to tyczy. Wymyśl o co Ci w praktyce chodzi. Nie pisz z marszu. Poprawiaj to dziesiątki, setki, miliardy razy! A że piszesz, to bardzo dobrze, i nie trać motywacji. Ale proszę Cię - nie raź mych oczu aż tak niewyobrażalnie niedopracowanymi - ponownie przepraszam - gniotami*.

*A tak w praktyce to na razie - na szczęście - tylko gniotem, mam nadzieję, że się nie zniechęcisz, i że Twoja kolejna praca będzie o niebo lepsza...

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No dokładnie. To tochę wygląda tak, jakbyście ludzie pisali w ten sposób: "No to to będzie opowiadanie, nie? Fantastyczne, o! To będzie o walce Dobra ze Złem, hehehe. I będą tacy trochę Szarzy, o Szare Wilki będą, co będą trochę źli i będą trochę dobzik będą. Żeby, tą, zeby, no, harmonię utrzymywać.

I oni będą [beeep]iści. Będą Źli, żeby bronić Dobro! Będą się lać z Potworami, które Zło wysłało na Dobrych Ludzi Z Wiosek! Jaaa... i oni będą jeszcze Tajnym Zakonem, i będą robić Święte, Mityczne i Strasznie Tródne Testy dla Kandydatów!!!! Testy są Złożone i Kilkuetapowe! Pierwszy Test to.. znaleźć zioła!! Wedle opisu! taaak, test na super[beeep]ójcę...". Klawiatura się topi. "...I teraz musi być hyba bochater? To będzie Kandydat wtedy. Na Wilczego Czernia. Przechodzi test." W tym momencie następuje taki zgrzyt, że nawet nie potrafię tego sparodiować. Tak, jak przez cały czas zasoowałeś z tematu na temat, ze zdania na zdanie, tak między tymi akapitami jeszcze przyspieszyłeś. Pierwszy akapit: pobieżny skrót z programu TV, drugi: zawiązanie akcji poprzez dialog troglodytów. Akcja jest gęstrza niż w filmach Lyncha. W jednej chwili bohater siedzi w małym pomieszczeniu, aby kilka dziwnie zbudowanych zdań dalej, iść ulicą. Swoją drogą rzeczywiście elitarne są te Białe Bobry, skoro 1/3 testu, czy się nadajesz można przejść pytając się strażnika przy bramie, gdzie rosną te chwasty. Po drodze jeszcze tylko zażgać jakiegoś typka, co się napatoczył, bo co by tu porobić, skoro chwasty są takie nudne...

Sorki, że tak z Ciebie polewam, ale straszną mam z Ciebie polewę.

Tak abstrachując trochę od tematÓ, to moim zdaniem fantasy jest dosyć przereklamowane. Zawsze jest motyw, że idzie, dajmy na to, banda długowłosych, ewentualnie brodatych twardzieli w skórach z TAKIIIIIMI DŁUGIIIIMII MIEEECZAMIIII I TAKIIIIIMIII PYDZIASTYMI MACZUGIXAMI, I JESZCZE Z TAKIIIIMI CZARODZIEJSKIIIMIII LACHAAAAAMI i muszą coś znaleźć, coś zabić, kogoś uratować, może wojna, cokolwiek. Fantazy uległo takiej każualizacji, że głowa mała. Naprawdę jest niewielu ludzi, którzy wybijają się w tym gatunku ponad normę. W ogóle to już po Tolkienie Fantazy stało się schematyczne. :P Nie mówię nawet o tym, że całe fantazy oprócz kilku gostków to szit, ale raczej o tym, że nieważne jak fajne by to nie było, jest strasznie powtarzalne. Mam rację, czy jej nie mam?

Idę COŚZJEŚĆ BO ZARAZ MÓJ ŻOŁĄDEK SAM SPRÓBUJE ZEŻREĆ LODÓWKĘ PISAŁEM TEGO POSTA CHYBA Z MILIARD KLA_+T. PA.

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

I w pierwszym, i w drugim IMHO nie do końca ;) Bo większość pisze tak: O! Mam pomysł! Blablablablablabla...

Itd. Oni nie mają żadnego planu, no oprócz maxymalnie, jak się tylko da, najbardziej, do końca podstawowego. Chociaż na pewno istnieją i tacy, jak podajesz w Swoim przykłądzie :)

Co do fantasy, to też się w 100% nie zgodzę. Ciągle powstaje coś nowego. Może nie wychodzi całkiem poza ramy dobro vs zło, ale to nie jest to samo. Np. tacy ludzie jak Bylon opracowują ZUPEŁNIE INNE, GRUNTOWENIE PRZEBUDOWANE SYSTEMY MAGII (o czym niebawem się przekonacie ;) ). Dobra, też prawda, po części czerpią one z tych już istniejących, ale mimo to, są inne - bardzo inne :)

Muszę się wreszcie wziąć za napisanie tego nowego opowiadania, jak tylko pierwsze 2 strony skończę - wstawię na forum. Wtedy też zoobaczycie, co oznacza potęga poprawek (swoje teksty zmianiam baaardzo, na lepsze rzecz jasna ;) Jedną stronę bardzo często poprawię i z 40 razy, a czasem zajmuje mi to i tydzień, a w.w. potęgę zobaczycie, dlatego, że wstawię [prawdopodobnie] wersję trzecią/czwartą, czyli dopiero co ukończoną, jeszcze wymagającą poprawek...).

Link do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Join the conversation

You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

Gość
Odpowiedz...

×   Wklejony jako tekst z formatowaniem.   Wklej jako zwykły tekst

  Maksymalna ilość emotikon wynosi 75.

×   Twój link będzie automatycznie osadzony.   Wyświetlać jako link

×   Twoja poprzednia zawartość została przywrócona.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz wkleić zdjęć bezpośrednio. Prześlij lub wstaw obrazy z adresu URL.

  • Kto przegląda   0 użytkowników

    • Brak zalogowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Utwórz nowe...