Skocz do zawartości

bartez13

Forumowicze
  • Zawartość

    141
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez bartez13

  1. bartez13
    Ostatnio można zauważyć we współczesnej kinematografii przybierającą na sile modę, polegającą na ekranizowaniu kolejnych powieści młodzieżowych. Producenci filmowi biorą na warsztat przeróżne książki od szerokiego spektrum autorów, chociaż bez większego problemu można dostrzec rosnącą popularność opowiadań z gatunku science ? fiction oraz romansów przemieszanych z elementami horroru lub fantastyki. Pojawienie się na rynku tak ogromnej ilości zróżnicowanych tematycznie powieści zwróciło uwagę nastolatków, dając im możliwość znalezienia odpowiedniego dla nich tytułu, spełniającego wszystkie ich wymagania. Zaowocowało to powstaniem fanklubów określonych książek i ich autorów, a to z kolei przyciągnęło uwagę producentów oraz twórców filmowych ? czego następstwem są nieprzerwanie wchodzące do kin ekranizacje kolejnych utworów literackich dla młodzieży.






    J.K. Rowling

    Pierwszym, tak odważnym projektem zekranizowania zbijającej rekordy popularności powieści, była książka Joanne Kathleen Rowling pod tytułem ?Harry Potter i Kamień Filozoficzny?. Spory siedmioksiąg przedstawiający historię zwykłego chłopca z problemami, którego los nagle się odmienia ? protagonista trafia do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie ? podbiła serce niejednego czytelnika. Napisana prostym językiem i z ogromną pasją powieść o dojrzewającym nastolatku, ukazująca jego codzienne życie oraz troski, zdobywanie przyjaciół czy pierwszą miłość, musiała okazać się sporym sukcesem ? bohater dojrzewał wraz z widzem, dlatego każdy nastolatek mógł się z nim utożsamić. Podobnie jest w przypadku filmów. Reżyserowie oraz scenarzyści doskonale potrafili uchwycić magię powieści. Serię J. K. Rowling zekranizowano z ogromnym rozmachem. Nad każdą częścią pracował tabun filmowców, natomiast autorka służyła pomocą przy doborze aktorów oraz kręceniu niektórych scen. Filmy ? podobnie jak powieść ? z każdą kolejną częścią robiły się bardziej dojrzałe i poruszały coraz to poważniejsze tematy. Można nawet powiedzieć, że widzowie dorastali wraz z tytułowym bohaterem, Harrym Potterem, i odgrywającym tego protagonistę Danielem Radcliffem. Dzięki ogromnemu wysiłkowi udało się zekranizować całą sagę, która przyniosła niebywale wysoki dochód ? jednak czy była to magia książki, czy zasługa twórców filmów?






    Dla wielu literatura młodzieżowa to już nie tylko książki a styl życia.

    Tym samym ogólny trend na przenoszenie książek na srebrny ekran możemy przypisać powieści J.K. Rowling. Po sukcesie młodego czarodzieja przyszła kolej na następne powieści. Producenci postanowili przenieść na srebrny ekran leciwe ?Opowieści z Narnii? autorstwa Clive?a Staplesa Lewisa, które pomimo ogromnego potencjału ? powieść reprezentowała poziom znacznie wyższy niż ?Harry Potter? oraz zagłębiała czytelników w świat nieporównanie bogatszy i ciekawszy ? cieszyła się znacznie mniejszym zainteresowaniem. Pełna najróżniejszych emocji oraz alegorii nie doczekała się jednak zekranizowania wszystkich siedmiu ksiąg. Saga została przeniesiona do części trzeciej, po czym słuch zaginął o kolejnych projektach ? które niewątpliwie były w planach. Filmowe ?Opowieści z Narnii?, mimo że nie ustępowały ?Harry?emu Potterowi?, znalazły się w jego cieniu ? być może ze względu na zbytnią baśniowość oraz zupełnie inne oczekiwania współczesnych kinomanów.






    Kadr z filmu ?Harry Potter?

    Swoich ekranizacji doczekały się również ?Eragon? czy saga o Percym Jacksonie. Niestety oba filmy okazały się po prostu niewypałami. Fani oczekiwali porywających produkcji na miarę ?Harry?ego Pottera?, a otrzymali zwykłe kino przygodowe, w dużym stopniu niezgodne z papierowym oryginałem. Filmowego ?Eragona? praktycznie trudno powiązać z książką, bo oprócz tytułu niełatwo znaleźć jeszcze jakieś większe podobieństwa. Z kolei ekranizacje dwóch pierwszych przygód Percy?ego Jacksona w równym stopniu odbiegają od powieści, która została stworzona z myślą o młodszych czytelnikach. Tutaj na siłę próbowano udoskonalić książkę poprzez postarzenie bohaterów oraz wprowadzenie wątków miłosnych. Obie powieści są przykładem na to, że dobra książka nie wystarczy ? potrzeba jeszcze sprawnych twórców znających się na swoim fachu i większej rzetelności, bowiem żerowanie na popularności dzieła i rzucenie fanom byle jakiego ochłapu opatrzonego odpowiednim tytułem może skończyć się boleśnie dla producentów, jednak nie na tyle, aby nie zwróciły im się koszty produkcji zaprezentowanego ludziom badziewia.






    Główny bohater filmu ?Eragon?

    Następnym etapem w zapoczątkowanym procesie ekranizacji książek dla młodzieży było dzieło Suzanne Collins pod tytułem ?Igrzyska śmierci?. Głośna i kontrowersyjna powieść, chwalona zarówno przez fanów jak i krytyków ? książka dostała rekomendację od wybitnego amerykańskiego autora powieści grozy Stephena Kinga ? zszokowała wielu czytelników na całym świecie. Trylogia Suzanne Collins była czymś zupełnie nowym. Większość pojawiających się ekranizacji dotyczyła do tej pory książek w klimatach fantasy oraz przygody. Tym razem mieliśmy do czynienia z surowym dramatem poruszającym ciężkie tematy, ukazującym zdemoralizowany oraz dystopijny świat przypominający ustrój totalitarny. Razem z główną bohaterką byliśmy świadkami różnych okropieństw, razem z nią czuliśmy strach o swoje życie. Suzanne Collins sprawnie wplotła do powieści o poświęceniu i dojrzewaniu wątki polityczne, tworząc historię o bardzo emocjonalnym wydźwięku, która została już zekranizowana niemal w całości ? okazując się kolejnym filmowym hitem. Widzowie pokochali Katniss Everdeen, co było zasługują świetnie wykonanej roboty ? twórcy przyłożyli się w równym stopniu do oddania klimatu powieści, co autorzy filmowego ?Harry?ego Pottera?.






    Percy Jackson

    Na fali popularności ?Igrzysk śmierci? producenci filmowi zabrali się za ekranizacje kolejnych powieści o podobnej tematyce. Za przykłady można podać serię Veroniki Roth ? czyli ?Niezgodną? oraz cykl powieściowy Jamesa Dashnera ? ?Więzień labiryntu?. Obie powieści w wielu aspektach są podobne do wspomnianego w poprzednim akapicie przeboju. Każda przedstawia walkę grupki nastolatków z niesprawiedliwością, pewnego rodzaju bunt; jak również zawierają elementy science-fiction. Obydwie książki również doczekały się nie mniej udanych ekranizacji i uzyskały sporą popularność ? mało tego, jest duże prawdopodobieństwo, że na srebrny ekran zostaną przeniesione wszystkie części, a nie tylko pierwsza odsłona. Okazało się, że historie o zabarwieniu sci?fi, przedstawiające zmagania grupki nastoletnich bohaterów, to murowani kandydaci na przepis na sukces dla producentów filmowych, ponieważ wśród dorastającego społeczeństwa owe powieści rozchodzą się jak ciepłe bułeczki ? innymi słowy, jest na nie zapotrzebowanie.



    Kadr z ?Kosogłosa. Część 1?

    Mówiąc o ekranizacjach dla młodzieży należy wspomnieć o powieściach romansowych. Tutaj zdecydowanie najlepiej wypada dzieło Cassandry Clare ? cykl powieściowy ?Dary Anioła?, który może nie jest typowym romansem, jednak przedstawiona miłość pomiędzy głównymi bohaterami jest jednym z najważniejszych wątków utworu. Książka to standardowa powieść fantastyczna z elementami dark-fantasy, której ekranizacja ? dzięki niezłemu humorowi oraz dwójce czołowych protagonistów ? zyskała całkiem spore grono fanów i z pewnością też doczeka się kolejnych części na srebrnym ekranie. Następnym, nie mniej udanym utworem, będącym rasowym romansem, jest powieść Gayle Forman pod tytułem ?Jeśli zostanę?, której niewątpliwe należy się chwila uwagi. Książka ukazuje otaczający nas świat oczami młodej nastolatki Mii Hall, która boryka się z typowymi w okresie dojrzewania problemami. Jednak co w tym takiego nadzwyczajnego, że warto się nad tym rozwodzić? Dobre pytanie ? i już śpieszę z odpowiedzią. Gayle Forman miała na powieść naprawdę nowatorski pomysł ? mianowicie, niemal na początku jej dzieła główna bohaterka wraz ze swoją rodziną ulega wypadkowi samochodowemu i w ciężkim stanie trafia do szpitala. Zawieszona pomiędzy życiem a śmiercią, znajdująca się poza ciałem w niewidzialnej dla nikogo postaci Mia Hall przygląda się następującym po sobie zdarzeniom, nie mogąc w żaden sposób wpłynąć na ich przebieg, jednakże decyduje się nie poddawać i walczyć o życie swoje oraz najbliższych jej osób. Poprowadzona z ogromnym wyczuciem historia skromnej i skrytej dziewczyny potrafiła chwycić za serce, tak samo jak jej ekranizacja wyreżyserowana R. J. Cutlera pod nieco mylnym i spłycającym ogólny wydźwięk powieści tytule ?Zostań, jeśli kochasz?. Produkcja opowiadająca o niczym innym, jak o samym życiu, jego różnych obliczach oraz nieobliczalności, ukazana w interesującej konwencji (spora część filmu to retrospekcje głównej bohaterki) trafiła do serc młodszej widowni, spełniając rolę pouczającego wykładu na temat wartości rodziny, przyjaciół, miłości czy wspomnianego wcześniej życia. Niestety powyższe utwory literackie to jedynie wyjątki od reguły, ponieważ takie hity jak ?Zmierzch? lub ?Piękne istoty? ? to słabe stylistycznie książki, w których brak ciekawie zbudowanego świata oraz bohaterów czy spójnej i rozbudowanej fabuły. Wystarczyło zastosować motyw miłości jako zakazanego owocu, połączyć tym uczuciem dwie pochodzące ze skrajnie różnych światów osoby ? na wzór ?Romea i Julii? ? oraz przyprawić całość sosem fantasy i liczyć na odzew spragnionych nowości oraz rzekomej kontrowersji nastolatków. Nie trzeba było długo czekać, wspomniane dwie serie oraz ich ekranizacje zdobyły niebywałą popularność, przynosząc ogromne zyski. Powodu takiego stanu rzeczy należy upatrywać w poruszonej przez filmy tematyce. Miłość od zawsze była chwytliwym tematem, a szczególnie interesująca wydaje się w okresie dojrzewania, kiedy to wszyscy jej poszukają czy aktualnie przeżywają. Nic w tym więc dziwnego, że motyw zakazanego owocu oraz buntu przeciwko światu w imię miłości przyciąga młodzież przed srebrny ekran, bez względu na jakość wykonania samej produkcji czy ubogość treści.






    Kadr z ?Niezgodnej?

    Po przeczytaniu powyższego, możemy sobie zadać następujące pytanie: Czy wzmożone przenoszenie w dzisiejszych czasach na srebrny ekran powieści dla młodzieży to nowy trend, a może jedynie chwilowy zachwyt? Patrząc na liczbę zaplanowanych ekranizacji można śmiało powiedzieć, że mamy do czynienia z nową modą, a może nawet gatunkiem filmowym ? takie przedsięwzięcie to kopalnia złota, bo ? jak możecie się zorientować po lekturze powyższego artykułu ? zasadniczo nieważny jest poziom, jaki reprezentuje sobą książka, lecz chwytliwy temat oraz przedstawiony w niej świat. Ponadto nieistotna w niektórych wypadkach jest także jakość samego filmu, ponieważ odpowiednia reklama i popularność powieści i tak pozwolą zarobić twórcom krocie ? mimo że obraz zostanie zmiażdżony przez krytyków oraz znienawidzony przez widzów. Czy to upadek kinematografii? Nie sądzę, bo jeśli na ekrany kin będą trafiać takie filmy jak ?Igrzyska śmierci? czy ?Harry Potter?, to nie powinniśmy narzekać ? gdyż nie tylko w odpowiedni sposób kształtują poglądy młodego kinomana, skłaniając do wyciągnięcia odpowiednich wniosków oraz refleksji, lecz również mogą przypaść do gustu i bawić starszych kinomanów. Podsumowując, ekranizacje powieści młodzieżowych to dochodowy biznes, z którego raz otrzymujemy całkiem ambitne projekty godne obejrzenia, a innymi razy słabe przeciętniaki i tandety ? wszystko zależy od determinacji i ambicji producentów oraz twórców filmowych.






    Medaliony łączące logotypy z najsławniejszych pozycji dla młodzieży sprzedają się w Stanach jak świeże bułeczki!

  2. bartez13
    Nowy film Roba Marshalla to pierwszorzędny musical przeznaczony dla ściśle określonego grona odbiorców. Pomimo faktu, że produkcja sygnowana jest marką Disney?a, w niczym nie przypomina charakterystycznych dla powyższej wytwórni obrazów. "Tajemnice lasu" to mroczna opowiastka z niegłupią wymową, skierowana w szczególności do fanów musicali, jak również osób przekładających treść ponad formę.




    "Tajemnice lasu" mogą się poszczycić wyjątkową i niezwykle oryginalną historią. Film jest ekranizacją sztuki teatralnej będącej wynikiem współpracy Stephena Sondheima oraz Jamesa Lapine, pod tym samym tytułem. Połączenie sił powyższych panów zaowocowało powstaniem zaskakującej i przewrotnej opowieści, z pouczającym wydźwiękiem. Historia koncentruje się na przedstawieniu losów znanych ze stronic baśni braci Grimm postaci, czyli: Kopciuszka, Jasia (chłopca od magicznej fasoli i olbrzymów), Czerwonego Kapturka czy też Roszpunki. Element innowacyjności "Tajemnic lasu" polega na zręcznym doborze wzajemnie uzupełniających się baśni oraz spięciu ich w spójną całość za pomocą klamry w postaci wymyślonej specjalnie na potrzeby filmu opowieści o bezdzietnym piekarzu i jego żonie. Początkowo obserwujemy wydarzenia z perspektywy bohaterów poszczególnych opowiadań; poznajemy ich marzenia, problemy oraz osobowość. Jednakże, w miarę rozwoju akcji, niepowiązane ze sobą historie zaczynają się wzajemnie przeplatać, a efekty ich oddziaływania są trudne do przewidzenia ? w tym tkwi największa moc produkcji. Scenarzyści przeskakują po dziejących się wydarzeniach; raz śledzimy historię Kopciuszka, innym razem koncentrujemy uwagę na rodzinie piekarza, by następnie przejść do Czerwonego Kapturka. Dzięki takiemu zabiegowi produkcja absorbuję uwagę i jest niezwykle zróżnicowana. Ponadto należy dodać, że linia fabularna "Tajemnic lasu" została podzielona na dwie wyraźne części. Pierwsza z nich przedstawia dążenia bohaterów do realizacji swoich marzeń oraz ich końcowy sukces osiągnięty w tym celu. Fragment ten to standardowa bajka, w której spełniają się sny, natomiast początkowe problemy, przy odrobinie samozaparcia oraz wytrwałości, okazują się nie tak trudne do rozwiązania, jak na pierwszy rzut oka można było się spodziewać. Z kolei część druga jest już znacznie mroczniejsza. Opada zasłona baśniowości, kryjąca za sobą brutalny, a także "prawdziwy" świat; rzeczywistość, w której nie ma miejsca na marzenia, gdzie każda decyzja wiąże się z konsekwencjami, natomiast nasza wyśniona w snach przyszłość okazuje się nie tym, na co liczyliśmy. Oba fragmenty tworzą wyraźny oraz sugestywny kontrast. Dodatkowo warto wspomnieć, że przez cały film jesteśmy prowadzeni za rączkę przez narratora, który co jakiś czas włącza się do opowieści, wprowadzając nas w poszczególną sytuację lub dopowiadając niektóre fakty. Ponadto cechuje się bardzo specyficznym poczuciem humoru i nie stroni od ironii, często nie szczędząc bohaterom kąśliwych uwag na temat ich postępowania.




    Jak na dobry musical przystało, nie zabrakło tutaj pouczającej wymowy. Twórcy obrazu "Tajemnice lasu" uderzają w wartość marzeń. Starają się powiedzieć, że ich urzeczywistnianie wcale nie musi być źródłem szczęścia, tylko kłopotów i zmartwień. Na przykładzie protagonistów produkcji możemy zaobserwować, że mimo iż wszystkim ziściły się sny, postacie i tak były nieszczęśliwe. Dla jednych spełnione marzenia okazały się nie tym, czym oczekiwali, drugim przysporzyły kłopotów, a jeszcze inni stali się przez nie bardziej pazerni ? ich wymagania ciągłe rosły, oczekiwali i pragnęli coraz więcej. Ponadto twórcy uświadamiają nas, że wszystko ma swoją cenę ? związaną z wyrzeczeniami oraz poświęceniem - a dokonywane przez nas wybory bezsprzecznie wiążą się z konsekwencjami, którym wcześniej lub później będzie trzeba stawić czoła. Wymowa filmu jest wyraźna: marzenia szczęścia nie dają i przeważnie lepiej sprawdzają się jako sny niż zmaterializowane pragnienia. Poza tym często ślepo do nich dążąc, tracimy najbliższych przyjaciół, a nawet rodzinę, bądź też porzucamy ważne dla nas wartości i idee; po prostu zatracamy się, stajemy innymi ludźmi. Nie mniej interesujący wydaje się motyw winy i kary. Gdy rzekomo szczęśliwe życie bohaterów zaczyna się zmieniać w piekło, ci koniecznie szukają winowajcy, nie mogąc pogodzić się z faktem, że każdy z nich przyczynił się do dramatycznej sytuacji, w której się znaleźli. Gorzki morał płynący z dzieła Roba Marshalla, jak również przewrotne zakończenie to absolutnie najlepsze aspekty całej produkcji. Dodatkowo przyglądając się bliżej poszczególnym postaciom, głębiej analizując ich osobowość oraz postępowanie, jesteśmy w stanie wyciągnąć kolejne pouczające wnioski i refleksje na temat życia ? między inny następujący: Nie możemy czekać z dokonaniem wyboru, zrzucić całą odpowiedzialność na kogoś postronnego, oczekując korzystnego obrotu spraw. Życiowe decyzje musimy dokonać sami, a następnie zmierzyć się z ich konsekwencjami. Mnogość wzajemnie przeplatających się wątków powinna zadowolić nawet najbardziej wybrednych kinomanów.




    Niestety film ma też swoje wady, do których w szczególności należy zaliczyć kilka niepotrzebnych dłużyzn. Niektóre sceny są zbytnio rozdmuchane, do bólu przeciągnięte, co definitywnie wpływa na niekorzyść produkcji. Mało w nich treści, za dużo teatralności ? to taka sztuki dla sztuki. Jeśli nie jesteście fanami musicali, możecie poczuć się seansem wycieńczeni (projekcja trwa bite dwie godziny, podczas których rymowankom i śpiewom nie ma końca). Niestety takim postępowaniem twórcy, zamiast zaintrygować oraz pozyskać uwagę przeciętnego widza, nadmiarem niepotrzebnych scen z punktu widzenia opowiadanej przez nich historii, nużą go i zniechęcają do dalszego śledzenia niezaprzeczalnie pomysłowej i niezmiernie udanej opowieści . Szczęśliwie takich fragmentów jest niewiele i można na nie przymknąć oko.




    Przeogromną zaletą obrazu jest znakomite aktorstwo. Prym w tej dziedzinie wiedzie Meryl Streep, która gra po prostu całą sobą; mimiką, gestem, słowem. Wykreowana przez nią czarownica to zdecydowanie najlepsza postać z całego filmu. Owiana nutką tajemnicy oraz spowita mroczną aurą potrafi być zarówno nieobliczalna czy niebezpieczna, jak również humorzasta bądź nawet troskliwa. To niejednoznaczna postać, ciężko doświadczona przez los, której motywy postępowania posiadają drugie dno; nie są tak proste, jak mogłoby się na początku wydawać. Pozostali bohaterowie są mniej interesujący niż Czarownica, jednak nie można im odmówić polotu. Na wyróżnienie zasługuje niezdecydowany Kopciuszek czy intrygujący Wilk. Anna Kendrick ponownie udowadnia, że jest uzdolnioną wokalnie aktorką. Wcześniej mogliśmy ją podziwiać w "Pitch Perfect", jednakże w roli Kopciuszka rozwinęła skrzydła ? wyciągnęła z postaci cały drzemiący w niej potencjał, dając od siebie 101%. Z kolei Johnny Depp występujący w produkcji jako Wilk, nawet goszcząc na srebrnym ekranie przez kilka minut, potrafił skraść widzom serca. Wszyscy aktorzy wypadli przyzwoicie ? ich wokalne popisy były przyjemne dla ucha, natomiast wykreowane postaci wzbudzały skrajne emocje i uczucia.




    Warto również wspomnieć o pięknej scenografii. Panująca w filmie atmosfera, dzięki przeważnie mrocznej stylistyce przywodzącej na myśl dark fantasy, dosłownie wyjęta jest ze stronic brutalnych baśni braci Grimm. Obserwowana przez nas rzeczywistość, w której przyszło żyć bohaterom filmu, to nie baśniowa kraina pełna cudów i dobroci, lecz brudny oraz pozbawiony złudnych nadziei świat, gdzie żyje się ciężko, a nieprzemyślane działanie może być opłakane w skutkach.
    "Tajemnice lasu? to musical, który z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim zwolennikom kina z wyższej półki, ponieważ obraz jest połączeniem interesującej i intrygującej historii, znakomitego aktorstwa oraz ponadprzeciętnej oprawy audiowizualnej. Czego chcieć więcej? Polecam!
    Ocena 7+/10
  3. bartez13
    "50 twarzy Greya" to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier 2015 roku. Zapowiadano gorący i kontrowersyjny romans, który zszokuje, poruszy i skłoni do przemyśleń. Ekranizacja bestsellerowej powieści autorstwa E.L. James, której fenomen dosłownie obiegł cały świat, jest produkcją niezwykle specyficzną, skierowaną do określonego grona odbiorców, przez co trudno ją ocenić; podejść do niej względnie obiektywnie, nie ulegając przy tym własnym uprzedzeniom. Sama książka, będąca pierwszą częścią trylogii wspomnianej autorki, okazała się kasowym przebojem, rozchodząc się w większym nakładzie niż hit J.K. Rowling, a mowa tu oczywiście o powieści dotyczącej przygód nastoletniego czarodzieja - Harry'ego Pottera. Ponadto zdobyła rzeszę wiernych fanów, którzy z utęsknieniem czekali na ekranizację ich ulubionej lektury. Jednak jak poradziła sobie niedoświadczona reżyserka Sam Taylor-Johnson, która niewątpliwie stanęła przed trudnym dla siebie wyzwaniem? Czy sprostała wymaganiom fanów? Po odpowiedzi zapraszam do dalszej lektury.

    Jednym z największych mankamentów "50 twarzy Greya" jest jego fabuła. Historia potrafi zarówno zaciekawić jak i zirytować ? szczególnie na początku. Ogólnie linia fabularna dzieła Sam Taylor-Johnson została podzielona, tak jakby, na dwa segmenty; pierwszy, który dzieje się jeszcze przed odkryciem przez Anastasię Steele prawdziwej tożsamości tytułowego protagonisty, oraz drugi, gdy zauroczona jego osobowością, stara się zrozumieć i zaakceptować dziwne fantazje swojego wybranka. Tak jak już wcześniej wspominałem, początek filmu potrafi z miejsca zniechęcić do dalszego seansu. Historia rozpoczyna się niemrawo, jak typowe romansidło pozbawione ambicji. Twórcy nie mają żadnego wyczucia i grubą krechą nakreślają rodzące się uczucie pomiędzy protagonistami, które niestety wypada nad wyraz sztucznie i mało wiarygodnie. Brakuje między Greyem oraz Steele wyraźnej chemii, która pozwoliłaby uwierzyć w ich wzajemne zauroczenie. Ponadto pojawia się tutaj kilka przekomicznych scen, na widok których widz będzie mógł zareagować tylko na dwa sposoby: albo wybuchnąć salwami niezamierzonego śmiechu, albo spuścić z zażenowania głowę. Są one również potwierdzeniem tezy, że papier znosi znacznie więcej niż taśma filmowa. Denerwująca jest także zbyt nachalna symbolika oraz ogromna ilość aluzji seksualnych ? kilka to nie problem, ale po kilkunastu zaczyna się przewracać oczami. Jeśli tylko uda Wam się przetrwać pierwszy segment, notabene nudny i kiepsko zagrany, dalej będzie już tylko lepiej. Od momentu, w którym Anastasia Steele poznaje specyficzne upodobania erotyczne Greya, historia nabiera barw, szybszego tempa oraz sensu. Dochodzą nowe wątki, dzięki czemu fabuła zostaje znacznie bardziej rozbudowa i zwyczajnie ciekawsza. Oczywiście opowieść w dalszym ciągu koncentruje się prawie wyłącznie na parze Grey - Steele; ich problemach, przeszłości oraz osobowościach, zaś cała reszta stanowi zbyteczne tło. Niestety druga cześć produkcji jest zdecydowanie zbyt krótka i w momencie, w którym "50 twarzy Greya" na dobre przykuwa uwagę widzów, reżyserka wymownie zamyka swoje pierwsze kinowe dzieło wraz z drzwiami od windy, za którymi niknie twarz Anastasji.

    Premierze "50-ciu twarzy Greya" towarzyszył ogromny szum medialny. Na kilka dni przed wejściem filmu do polskich kin, można było wyczytać z gazet oraz Internetu wiadomość o zablokowaniu produkcji w Malezji ze względu na przedstawione w niej obrazy poniżania kobiet i seksualnego wykorzystania. Powyższa informacja tylko podgrzała atmosferę oraz wzbudziła kolejne kontrowersje. Jednakże postępowanie malezyjskich władz okazało się nieuzasadnione, ponieważ "50 twarzy Greya" jest w gruncie rzeczy filmem ugrzecznionym i politycznie poprawnym. Oczywiście poruszony w nim temat wzbudza pewne wątpliwości oraz kontrowersje ? czerpanie przyjemności z bicia innej osoby (sadomasochizm) - jednak twórcy nigdy nie przekraczają granicy dobrego smaku. Zresztą w obrazie nie ma niczego, czego byśmy już nie widzieli w innych produkcjach. Poza tym twórcy nie propagują sadomasochizmu ani upokarzania czy seksualnego wykorzystywania kobiet ? poruszony przez nich problem służy zawiązaniu fabuły. Ponadto zwracają uwagę kinomanów na kilka ciekawych kwestii. Czy istnieje granica pomiędzy sadomasochizmem a zwyczajnym znęcaniem się nad drugim człowiekiem? Jak daleko można się posunąć w celu zaspokojenia własnych żądz bądź też by być z kimś, kogo się szczerze kocha? To interesujące pytania, na które próbuje odpowiedzieć film Sam Taylor-Johnson. Szkoda tylko, że powyższe zagadnienia nie zostają w pełni wykorzystane; potraktowane są jedynie pobieżnie, bez głębszej analizy, w wyniku czego "50 twarzy Greya" okazuje się kolejną nic nie wnoszącą bajeczką dla dorosłych, a mogło być czymś więcej. W zamian widzowie dostają dużą ilość scen erotycznych, które po którymś razie zwyczajnie zaczynają nudzić ? w myśl przysłowia: "co za dużo, to niezdrowo". Poza tym są nieszczególnie pomysłowe oraz pikantne; na uwagę zasadniczo zasługuje tylko jedna, w której naprawdę czuć wylewającą się z ekranu namiętność, pozostałe, dla niektórych, będą po prostu obojętne oraz bezpłciowe.

    Najmocniejszym filarem produkcji jest dwójka głównych bohaterów, czyli tytułowy Christian Grey oraz Anastasia Steele. Postacie zostały świetnie zarysowane przez scenarzystów, którzy poświęcili im w filmie sporo uwagi. Powolne odkrywanie kolejnych faktów z przeszłości bohaterów, szczególnie Greya, naprawdę absorbuje i przykuwa uwagę. Wspomniany protagonista wraz z rozwojem akcji staje się coraz bardziej intrygujący i tajemniczy. Grey skrywa w sobie mroczne tajemnice, między innymi ukrywa swoją przeszłość oraz prawdziwą "osobowość", unika rozmów na swój temat, odrzuca uczucia czy też nie pozwala się dotykać. Zakłada maski, tworzy listę zasad, które mają na celu zachowanie jego tajemnic, jednak w miarę rozwoju filmu powoli się otwiera, ukazując swoje prawdziwe oblicze. Z kolei Anastasia Steele przedstawiona jest jako niewinna, obłędnie zakochana dziewczyna, która jest w stanie zgodzić się na wszystko - znosić bicie i upokorzenia - w imię miłości, której nie rozumie Grey. Wzajemna przemiana obojga bohaterów to najlepszy element filmu. To w jaki sposób na siebie wpływają, oddziałują, niewątpliwie zasługuje na uwagę, dlatego szkoda, że twórcy rozwijają ten wątek dopiero pod koniec filmu, gwałtownie go urywając, w dosłownie najciekawszym momencie. Z pewnością postacie nie są zbytecznym wypełnieniem dla kolejnych scen erotycznych, powiem więcej, zgłębianie się w osobowości obu postaci wydaje się znacznie ciekawsze i przyjemniejsze niż nadmienione wyżej fragmenty.




    Na uwagę zasługuje również wybijający się ponad przeciętność podkład dźwiękowy. Muzyka autorstwa Dannyego Elfmana w doskonały sposób budowała atmosferę dzieła Sam Taylor-Johnson ? niestety nie we wszystkich momentach; trafiały się sceny, które podkreślone zbyt patetyczną nutą stawały się czasem przekomiczne, co burzyło pozytywny odbiór obrazu. Mimo wszystko klimatyczne brzmienie w połączeniu z ascetycznymi zdjęciami stanowiło dobre uzupełnienie filmu. Warto też zwrócić uwagę na niezłą scenografię. Zestawienie sterylnych apartamentów, w których całe wyposażenie jest niemal pedantycznie uporządkowane, ze zwyczajnymi domostwami czy pokojem przyjemności Greya, daję naprawdę interesujący i niecodzienny kontrast. Gorzej wypadło aktorstwo, które było strasznie nierówne. Zasadniczo Jamie Dornan i Dakota Johnson grają początkowo bez polotu, mechanicznie recytując swoje role. Dopiero wraz z biegiem czasu produkcji rozwijają skrzydła, i im bliżej zakończenia, tym lepsza jest ich gra. Szkoda tylko, że pomiędzy aktorami nie ma chemii, co psuje niestety odbiór produkcji. Ogólnie rzecz biorąc było przyzwoicie, Dornan i Johnson w żaden sposób nie drażnili mnie swoim występem, powiem więcej, jeśli tylko zachowają tendencję wzrostową z filmu, w kolejnych częściach będą bardzo przekonujący.




    "50 twarzy Greya" to obraz z całą pewnością dedykowany fanom papierowego pierwowzoru. To oni najlepiej odnajdą się w filmowym świecie Christiana Greya i sprawiedliwie ocenią produkcję Sam Taylor-Johnson. Cała reszta kinomanów może sobie obraz zwyczajnie odpuścić, bo nie ma tutaj nic na tyle nowatorskiego czy też kontrowersyjnego, co byłoby wyznacznikiem, aby powyższe dzieło koniecznie zobaczyć.
    Ocena 62/100
  4. bartez13
    Skandynawski reżyser Morten Tyldum nie przestaje mnie zachwycać. Zaczynał od prostych krótkometrażówek, a nieco ponad trzy lata temu dostarczył widzom pełen zwrotów akcji thriller o nieziemskim klimacie ? mowa tu o filmie "Łowcy głów". Teraz proponuje nam produkcję znacznie odbiegającą gatunkowo od jego wcześniejszego dokonania - bowiem "Gra Tajemnic" to obraz biograficzny poświęcony życiu geniusza matematycznego Alana Turinga - to charakterystyczny sposób narracji norweskiego reżysera nie uległ zmianie, i tak samo jak w przypadku jego poprzedniego dzieła, kinomani dostają możliwość obejrzenia pasjonującej opowieści, która wciągnie ich na całe dwie godziny, zapewniając intrygującą i pękającą od nadmiaru sekretów łamigłówkę do rozwiązania.

    Scenariusz najnowszego filmu Mortena Tylduma opiera się na powieści Andrewa Hodgesa pod tytułem "Enigma. Życie i śmierci Alana Turinga". Film wybiórczo przedstawia najważniejsze fakty z życia genialnego brytyjskiego matematyka, koncentrując się przede wszystkim na wojennym epizodzie i nieocenionym wkładzie uniwersyteckiego profesora w złamanie szyfru Enigmy. W adaptacji książki Andrewa Hodgesa twórcy dość luźno traktują niektóre fakty z życia Alana Turinga, zmieniając chronologię zdarzeń, dodając kilka zmyślonych wątków i postaci, naginając czy też przeinaczając wybrane historyczne wydarzenia. Przykładem może być zaprojektowana przez czołowego protagonistę produkcji maszyna Christopher. W filmie twórcy sugerują, że Alan Turing zbudował ją od podstaw, jednak faktycznie tylko udoskonalił wcześniej istniejącą aparaturę do łamania szyfrów. Niekiedy odstępstwa od literackiego pierwowzoru są dość znaczne, dlatego nie można produkcji traktować jako wiarygodne źródło na temat biografii Turinga, ale bynajmniej nie wpływają na wartość merytoryczną obrazu i poruszane przez nią problematyczne zagadnienia.
    "Gra tajemnic" odznacza się intrygującym wstępem. Mianowicie główny bohater obrazu, Alan Turing (w jego postać wciela się będący ostatnio na topie Benedict Cumberbatch) pełni w produkcji funkcję narratora, który poprzez swój krótki monolog wprowadza widzów w główną oś fabularną dzieła. Tak poprowadzony przez twórców filmu wstęp, przybiera formę przesłuchania bądź spowiedzi, podczas której dowiemy wszystkich sekretów brytyjskiego matematyka oraz kryptologa? Następnie przenosimy się do czasów przedwojennej Anglii ? jesteśmy świadkami wypowiedzenia wojny ? zaś potem poznajemy Turinga oraz jego nowe zadanie ? protagonista zostaje włączony na własną prośbę do tajnego projektu dotyczącego niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma, którego celem jest złamanie używanego przez wroga kodu i przedwczesne zakończenie konfliktu zbrojnego.

    Scenariusz produkcji to wielowątkowa opowieść, którą można odczytywać na kilku płaszczyznach. Pozornie produkcja opiera się na przedstawieniu prac dotyczących złamania szyfru Enigmy, jednak fabuła podszyta jest niekiedy znacznie bardziej interesującymi wątkami politycznymi, społecznymi i moralnymi. Już od samego początku zaczynają pojawiać się pierwsze sekrety, których liczba drastycznie się namnaża wraz z rozwojem akcji produkcji. Film jest solidnie rozbudowany, logiczny i przemyślany, stanowi spójną układankę ? tytułową grę sekretów. W produkcji nie brak przetasowań fabularnych, dzięki czemu obraz nie nudzi i mija szybko, mimo prawie dwugodzinnego czasu trwania. Jeśli widzowie postarają się spojrzeć nieco głębiej na film Mortena Tylduma, przedrzeć przez wysuwający się na pierwszy plan wątek niemieckiej maszyny Enigma, dostrzegą ciekawie uchwycone problemy społeczne na temat braku tolerancji wiążącej się z postrzeganym za przestępstwo homoseksualizmem czy niską pozycją kobiet w społeczeństwie. Nie mniej absorbujące są motywy polityczne oraz moralne. Czy możemy decydować kto ma żyć, a kto umrzeć? Turing łamiąc Enigmę stał się niemal Bogiem, mógł przewidzieć każdy atak, uratować tysiące istnień, jednakże nie zawsze z pozoru strategiczne i logiczne decyzje szły w parze z uczuciami oraz moralnością członków projektu. Tak spoczęła na jego barkach wielka odpowiedzialność ? w tej całej wojennej maszynie, w której był zaledwie jednym z trybików usprawniających jej pracę, musiał dokonać właściwych wyborów, zdecydować komu można zaufać oraz jak rozporządzać zdobytą, niebezpieczną wiedzą. Twórcy próbują nam również przekazać, że pomiędzy byciem bohaterem a zwykłym zbrodniarzem wojennym istnieje cienka granica, po przekroczeniu której stajemy się innym człowiekiem. Dodatkowo na przykładzie Alana Turinga przedstawiony zostaje, częsty nawet w czasach współczesnych, "problem odmienności". Jeśli różnisz się od reszty społeczeństwa, uchodzisz za dziwaka, czasem też pośmiewisko, obiekt inwektyw i przemocy. To między innymi jeden z powodów dlaczego Turing był samotnikiem, izolującym się od ludzi; nie ufał nikomu, był zamknięty na nowe znajomości. Tak więc "Gra tajemnic" opowiadana również szerzej o relacjach międzyludzkich.

    Ze względu na poruszane problemy, przedstawiona przez twórców biografia Turinga wzbudza silne emocje oraz kontrowersje. W sposób w jaki traktowano w pierwszej połowie XX w. homoseksualistów jest nie do opisania słowami. Wystarczy przywołać koniec produkcji; bardzo emocjonalny, przygnębiający i dołujący. Czy główny bohater naprawdę zasłużył na taki los? Między innymi dzięki niemu skrócono wojnę o dwa lata i uratowano wiele ludzkich istnień. Podjęte przez twórców tematy prowokują do myślenia, a zatem skłaniają do wyciągnięcia odpowiednich wniosków. Mogę was zapewnić, że przedstawione w filmie wydarzenia oraz poruszone problemy staną się ciekawą i inspirującą dyskusją dla wielu kinomanów, co świadczy o naprawdę dobrze wykonanej przez scenarzystów robocie - w dzisiejszych czasach zalewani jesteśmy płytkimi i nielogicznymi historyjkami, które streścić można w kilku zdaniach, szczęśliwie "Gra tajemnic" to perła w tym morzu kiczu i bezsensu, która niestety spocznie na jego dnie niezrozumiana i niedoceniona przez poszukującą rozrywki gawiedź.
    Siłą produkcji są świetne dialogi; inteligentne, dobrze rozpisane, pozbawione banałów. Ponadto często uzupełnione są nienachlanym, subtelnym humorem, dzięki któremu twórcy rzadko wpadają w podniosłe tony, unikając w skrajnych przypadkach sztuczności. Warto również zaznaczyć, że w filmie nie zabrakło polskiego akcentu. Bohaterowie wspominają o polskich pracach oraz udziale badaczy w rozszyfrowaniu kodu Enigmy ? trochę zaniżono zasługi naszych rodaków, jednak tylko malkontenci ocenią produkcję negatywnie przez pryzmat jednego aspektu. Plusem jest również intrygująca muzyka odpowiedzialna za rewelacyjny, specyficzny klimat filmu.

    Najmocniejszym filarem obrazu są wyśmienite kreacje aktorskie. Mamy tutaj do czynienia z genialnie zarysowanymi przez scenarzystów postaciami - bohaterowie z krwi i kości o zróżnicowanych poglądach, ideach oraz własnym systemie wartości. Nie są to wydmuszki, które swoją rzekomą niejednoznaczność oraz "barwność" zawdzięczają często przewidywalnym zwrotom akcji. Benedict Cumberbatch ponownie zachwycił mnie swoją grą aktorską. Dostał do odegrania bardzo skomplikowaną, pełną sprzeczności postać. Alan Turing był z jednej strony niedostępnym, konkretnym, poważnym i antyspołecznym człowiekiem, który nie potrafił wpisać się w system. Wybitnie uzdolniony, rzetelny, wytrwały i pewny swoich umiejętności. Natomiast z drugiej, pragnący akceptacji i zrozumienia, niezwykle samotny oraz poszukujący "pokrewnej duszy" człowiek, który ze względu na system musiał ukrywać w sobie wiele tajemnic, z których nikomu nie mógł się zwierzyć. Cumberbatch bez żadnych problemów odnalazł się w roli Turinga ? był przekonujący i wiarygodny. Jego gra wzbudzała emocje oraz uczucia. Warto dodać, że scenarzyści poświęcili Alanowi Turingowi sporo miejsca w produkcji, spychając na dalszy plan pozostałych bohaterów. Brytyjskiego matematyka przez większość czasu obserwujemy pracującego nad złamaniem szyfru w Bletchley, jednak dzięki sprawnie wplecionym retrospekcjom twórcom udaje się jeszcze mocniej rozbudować postać Turinga, utworzyć między nim a widzem emocjonalną więź. Cumberbatchowi dzielnie na ekranie partneruje Keira Knightley jako Joan Clarke, której relacja z głównym bohaterem produkcji jest jednym z ciekawszych wątków filmu.

    "Gra tajemnic" to dzieło, które po prostu trzeba zobaczyć. Jeden z tych filmów, których nie można przegapić, szczególnie ze względu na poruszone w nim problemy, jak również same wyśmienite kreacje aktorskie Keiry Knightley i Benedicta Cumberbatcha. Polecam!
  5. bartez13
    Skipper, Kowalski, Rico oraz Szeregowy, to imiona znane praktycznie wszystkim zwolennikom filmów animowanych. Czwórka specyficznych, drugoplanowych bohaterów dochodowej serii autorstwa koncernu Dreamworks ? a mowa tutaj oczywiście o trylogii "Madagaskar" ? zdobyła sympatię i serce niejednego widza, a ich ogromny sukces można przyrównać do fenomenu postaci Lary Croft. Świadczy o tym chociażby bijący rekordy popularności serial w całości poświęcony tym elokwentnym i wygadanym pingwinom ? swoją drogą to najlepsza propozycja relaksującej i zabawnej rozrywki dostępnej współcześnie na rynku produkcji animowanych. Nikogo nie powinna więc dziwić pozytywna decyzja twórców odnośnie próby przeniesienia na srebrny ekran perypetii naszych uroczych zwierzęcych ulubieńców. Jednak półtoragodzinna, pełnometrażowa produkcja to nie to samo co 30-minutowe epizody. Czy twórcom udało się zachować specyficzny humor i świetną narrację serialu? A może dzieło podzieliło losy wielu innych nieudanych ekranizacji i było dłużącym się w nieskończoność odcinkiem pozbawionym pazura oraz własnego charakteru? Po odpowiedzi zapraszam do lektury poniższej recenzji.

    Historia spin-offu "Madagaskaru" koncentruje niemal w całości na Szeregowym - najbardziej niepozornym członku załogi pewnych siebie pingwinów. Autorzy poświęcają mu sporo uwagi, odstawiając trochę na bok pozostałych czołowych protagonistów. To właśnie postać Szeregowego służy zawiązaniu fabuły, która jest mieszanką wręcz absurdalnych niekiedy pomysłów. Wracając jednak do samej historii? Produkcja zaczyna się od uratowania przez Rico, Skippera oraz Kowalskiego pingwiniego jajka, z którego wykluwa się Szeregowy. Wzruszeni przyjaciele postanawiają zaopiekować się małym kolegą, szczególnie ze względu na fakt, że po brzemiennej w skutkach akcji oddalili się od swoich pobratymców i zostali skazani na siebie samych. Następnie historia biegnie do przodu o całą dekadę i na srebrnym ekranie obserwujemy ucieczkę pingwinów z cyrku (wydarzenia mają miejsce bezpośrednio po zakończeniu trzeciej części "Madagaskaru"). Dodatkowo dowiadujemy się, że Szeregowy ma urodziny, a oddana ekipa postanawia podarować mu szczególny prezent. Jednakże ten miły gest ze strony pingwinów dla ich najmłodszego przyjaciela doprowadzi do serii nieoczekiwanych zdarzeń i zafunduje im szaloną przygodę po różnych zakamarkach świata.

    Scenariusz produkcji to solidna robota, mimo że film zbudowany jest ze schematów dobrze znanych zwolennikom kina familijnego ? motyw zemsty i dojrzewania nikomu nie powinny być już obce. Ponadto z pewnością większość widzów przewidzi bez żadnych problemów samą końcówkę obrazu, jednak drogę do niej prowadzącej już niekoniecznie. Twórcy umiejętnie łączą ze sobą schematy, czerpią garściami z serialu oraz trylogii "Madagaskar", za wszelką cenę starając się przenieść do nowego dzieła klimat oraz atmosferę swoich poprzednich produkcji, co udaje im się w stu procentach. Sądzę nawet, że "Pingwiny z Madagaskaru" są znacznie zabawniejsze niż pierwsze dwie odsłony "Madagaskaru", gdzie zastosowany humor nie zawsze powodował salwy śmiechu, częściej natomiast opuszczanie głowy z zażenowaniem. Większość pomysłów inscenizacyjnych twórców jest naprawdę godna uwagi i niezwykle oryginalna, mimo że bardzo często balansują na granicy kiczu. Absurdalność bije ze srebrnego ekranu z niemal każdej sceny, jednak w parze z nią idzie ogromna doza humoru oraz ironii. Twórcy wiedzieli co robią, dzięki odpowiednio dobranym zabiegom i środkom stworzyli interesującą oraz zabawną historię, którą śledzi się z dużą przyjemnością.

    Niezaprzeczalnym atutem produkcji jest przemyślany i inteligentny humor. Pingwiny podobnie jak w serialu sypią na prawo i lewo sarkazmami zaś dialogi z ich udziałem pełne są przezabawnych spostrzeżeń na temat otaczającego ich świata i sytuacji, w których się znajdują. Twórcy umiejętnie prześmiewają się w swoim obrazie ze stereotypów, wyolbrzymiają niektóre zachowanie bohaterów, jak również kreują niezwykle karykaturalnego antagonistę, będącego prawdziwą wisienką na torcie. Ponadto przeplatają ze sobą powagę z komizmem uzyskując czasem naprawdę powalające efekty. Za przykład może posłużyć fragment, w którym chwila delektowania się sukcesem przez brygadę North Wind po zniszczeniu łodzi podwodnej Dave?a ? zobrazowana dosłownie w hollywoodzkim stylu ? zostaje gwałtownie przerwana przez nadjeżdżającą furgonetkę ? mistrzostwo. Nie brakuje również nawiązań do trylogii "Madagaskar". Uważni fani bez problemu wynotują puszczane przez producentów w ich stronę oczka, które stanowią kolejny smaczek obrazu. W niektórych scenach twórcy dosłownie zasypują nas gradem mniej lub bardziej udanych gagów i żarcików, które spełniają swoją rolę, dostarczając nam wielu okazji do śmiechu. Bardzo często mamy do czynienia z połączeniem komizmu sytuacyjnego, postaci oraz językowego. Cięte dialogi pełne kąśliwych uwag, zestawienie dwóch zwierzęcych ekip, gdzie każdy z członków jest osobliwym indywiduum, u którego twórcy uwypuklają odpowiednie cechy charakteru, oraz umiejętna gra słowna, to tylko nieliczne elementy budujące niezwykle humorystyczną otoczkę produkcji.

    Pomimo ogromnej dozy humoru, film posiada też przekaz. Twórcy poruszają w swoim dziele problem dorastania do podejmowania odpowiedzialnych decyzji oraz samodzielnego życia, czego przykładem jest Szeregowy, który przez całą produkcję próbuje udowodnić swoją wartość pobratymcom oraz zyskać w ich oczach szacunek i uznanie. Warto też przyjrzeć się bliżej Dave?owi, który nie jest klasycznym czarnym charakterem ? jego pragnienie zemsty wzięło się z braku zrozumienia i uwagi ze strony otaczających go osób. Został wyalienowany przez społeczeństwo, które po prostu potraktowało go jak zabawkę i odrzuciło w kąt, gdy w Zoo pojawiły się bardziej urokliwe pingwiny. W historii Dave?a kryje się wyraźna krytyka zachowań ludzkich i sugestia, iż miarą popularności jest ładna aparycja.
    "Pingwiny z Madagaskaru" nie zawodzą także od strony audiowizualnej. Komu podobała się oprawa graficzna "Madagaskaru" nie powinien być rozczarowany. Animacja jest kolorowa, przyjemna dla oka, zaś miejsce akcji zmienia się średnio co piętnaście minut, zapewniając widzom multum ciekawych i bajecznie zaprojektowanych lokacji do zwiedzenia wraz z czwórką osobliwych bohaterów. Na plus należy odnotować wykonanych z pomysłem protagonistów, ze szczególnym uwzględnieniem komicznie złego Dave?a. A skoro już o nich mowa? Aktorzy podkładający głosy wykonali kawał dobrej roboty. O odtwórcach pingwinów powiem tylko tyle, że wypadli rewelacyjnie. Stworzyli charakterystycznych bohaterów, których nie sposób nie polubić. Jednakże John Malkovich i Benedict Cumberbatch zupełnie mnie zaskoczyli. Pokazali takie aktorskie oblicze o jakie w życiu bym ich nie podejrzewał ? to po prostu trzeba zobaczyć. Ponadto to bardzo dobra gra aktorska wpływa na naprawdę humorystyczny klimat produkcji ? bez niego film nie byłby nawet w połowie tak zabawny.

    "Pingwiny z Madagaskaru" to przyjemna i relaksująca produkcja, przy której trudno zachować powagę. Jeden z tych filmów, w trakcie których zapominamy o troskach czy kłopotach życia codziennego oraz z uśmiechem na twarzy obserwujemy perypetie Skippera, Kowalskiego, Rico i Szeregowego. Poza tym to idealna propozycja na wspólny rodzinny wypad do kina, bowiem rozbawi zarówno starszych jak i młodszych kinomanów, z których Ci drudzy wyciągną dodatkowo pouczające wnioski. Czego chcieć więcej? Polecam!
  6. bartez13
    Widzowie wybierający się do kina na "Exodus: Bogowie i królowie" w celu obejrzenia filmu dokumentalnego przedstawiającego historię jednej z największych biblijnych postaci, a mowa tu o izraelskim przywódcy Mojżeszu, mogą ponownie przejrzeć styczniowy repertuar w poszukiwaniu innego obrazu. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta? Nowa produkcja Ridley?a Scotta to nic innego jak kolejny film przygodowy, czyste kino rozrywkowe z Bogiem w tle. Reżyser odmiennie od Darrena Aronofsky?ego ? którego wizja biblijnego potopu oraz postaci Noe?ego, mimo że niewiele miała wspólnego z tą znaną wszystkim ze Starego Testamentu i mogła wzbudzać kontrowersje, była na swój sposób oryginalna i kryła w sobie ogromny potencjał ? nie stara się analizować materiału źródłowego, zagłębić się w tę niejednokrotnie alegoryczną i metaforyczną historię. Zamiast tego serwuje prostą bajeczkę dla niewymagających, z widowiskowymi scenami oraz ładnymi dla oka efektami specjalnymi.

    Zaprezentowana przez scenarzystów historia to umiarkowanie wciągająca opowieść. Jednakże dzięki Ridley?owi Scottowi, który z dużym wyczuciem prowadzi widzów przez swoją wizję wyzwolenia narodu izraelskiego spod jarzma Egipcjan, film śledzi się z dużą przyjemnością, natomiast o przestojach i nudzie można po prostu zapomnieć. Wspomniany reżyser postawił sobie prosty cel do osiągnięcia, zadanie, które konsekwentnie zrealizował, mianowicie nie bawił się w nadawanie swojej produkcji głębszego sensu, nie miał ambicji na stworzenie wielowymiarowej fabuły, nakręcił po prostu dobre kino rozrywkowe ? kolejnego "Robin Hooda" czy "Królestwo niebieskie". Niestety z perspektywy podjętego przez niego tematu, którym jest dająca przecież niemałe pole do popisu historia Mojżesza, odwalił fuszerkę. Scott przeskakuje po kolejnych biblijnych "faktach"szybciej niż zając uciekający przed wilkiem. Reżyser po prostu odhacza znane wydarzenia, nad żadnym nie zatrzymując się na odrobinę dłużej ? przykładem może być sztuczny związek miłosny Mojżesza i Sefory - przez co opowieści brak emocjonalnego wydźwięku. Zamiast tego mamy nadęte i pompatyczne gadki dotyczące choćby braterstwa oraz oddania, nic czego byśmy już nie słyszeli. Z pewnością mógł się lepiej postarać, przykładowo skupić bardziej na postaciach, ukazać w krótkich retrospekcjach życie młodego Mojżesza oraz Ramzesa - zobrazować jak narodziła się ich przyjaźń - bądź przybliżyć życie Izraelitów w niewoli - pokazać w jakich relacjach pozostawali z Egipcjanami. Niestety zrezygnowałby przy tym z kilku efektownych scen batalistycznych, co umniejszyłoby wartość obrazu w oczach popcornożerców. Ponadto Ridley Scott traktuje materiał źródłowy jedynie jako tło, mało znaczące wypełnienie, dla jego wizji Księgi Wyjścia. Odstępstw od Starego Testamentu jest bez liku. Gdyby zmienić imiona głównych bohaterów, wielu kinomanów nawet nie domyśliłoby się, co tak naprawdę ogląda. O ile niektóre zmiany wydają się całkiem interesujące, tak jak ukazanie Seti'ego oraz Ramzesa w nieco lepszym świetle niż wKsiędze Wyjścia lub Mojżesza jako człowieka niezdecydowanego, często kwestionującego wolę Boga, o tyle zupełnie niepotrzebne są próby racjonalizowania plag i cudów. Tak więc historia Scotta w jednych kwestiach jest znacznie mniej szokująca i kontrowersyjna niż Stary Testament, zaś drugich wręcz przeciwnie. Naprawdę szkoda, że Ridley Scott nie zdecydował się na wierną adaptację historii Mojżesza, ponieważ niejednokrotnie w swojej interpretacji zbyt powierzchownie traktuje Biblię.

    Jeśli przymknąć oko na przyjęte przez twórców uproszczenia, machnąć ręką na wyraźny brak ambicji ze strony Scotta na stworzenia kina wielkiego formatu i skupić się na samym filmie, wyzbywając się złudnych nadziei i porzucając wygórowane wymagania, otrzymamy sprawnie zrealizowany obraz przygodowy, przy którym można się nieźle bawić. Przedstawiona opowieść nie traci tempa, uknuta intryga, choć szyta grubymi nićmi, potrafi zainteresować, zaś umiejętnie skonstruowane zwroty akcji i liczne odstępstwa od Biblii, mimo dużej przewidywalności obrazu, sprawiają, że produkcję chcemy zobaczyć do samego końca, poznać finał śledzonej historii. Jest to zasługa fenomenalnej narracji Scotta, który po prostu ma smykałkę do opowiadania podobnych historii, czego przykładem może być "Gladiator". W jego obrazie występuje mnogość wątków, w większości dotyczących Mojżesza i Ramzesa ? zazdrości, władzy, zemsty, braterstwa czy tez moralności, jednak tylko nieliczne zostają doprowadzone do końca, zaś inne, na które składają się znacznie ciekawsze motywy polityczne, etniczne lub religijne znikają w nieprzeniknionej morskiej toni wzburzonego Morza Czerwonego. Jednakże cały obraz napędza zażyła relacja pomiędzy Mojżeszem i faraonem, która stopniowo przeobraża się w narastający konflikt. O dziwo ma on bardzo ludzki wymiar, ponieważ udział Boga został w tym aspekcie ograniczony do minimum. Był jedynie narzędziem do osiągnięcia celu. Nie on odpowiadał za niepotrzebny rozlew krwi, tylko nieprzemyślane decyzje Mojżesza oraz faraona. One były przyczyną opłakanych w skutkach plag, które doprowadziły kraj Ramzesa na skraju upadku, zaś niego samego niemal do śmierci. Na niewątpliwą uwagę zasługują również ciekawe pomysły inscenizacyjne ? między innymi obraz Boga jako małego chłopca.

    Domeną "Exodus: Bogowie i królowie" jest znakomita oprawa audiowizualna. Już początkowa scena batalistyczna daje nam przedsmak tego, co czeka nas w drugiej połowie produkcji. Ridley Scott filmuje plagi egipskie z niezwykłym rozmachem - zapomnijcie o półśrodkach, symbolice i innych tego typu zabiegach. Reżyser przedstawia upadek cywilizacji egipskiej w bardzo dosadny sposób. Niektóre sceny są dość brutalne i wzbudzają skrajne emocje, pomimo narzuconych przez producentów wymagań wiekowych (PG-13). Dzięki ograniczeniom Scott znalazł się w niezłym impasie. Szczęśliwie doświadczony reżyser poradził sobie z nimi wzorowo, dzięki czemu "Exodus..." nie jest kolejną ugrzecznioną bajeczką dla dzieci. W produkcji mamy do czynienia z obrazem Boga okrutnika, który może szokować i przerażać. Wracając jednak do efektów... Robią piorunujące wrażenie. W połączeniu z dobrym udźwiękowieniem podnoszą napięcie oraz zapewniają nie lada rozrywkę - nikt nie powinien poczuć się pod tym względem rozczarowany.




    W obrazie Scotta występuje plejada gwiazd Hollywoodu, lecz aktorstwo jest tylko poprawne. Nie żebym zarzucał im brak umiejętności, cała obsada to z pewności utalentowani aktorzy, jednak "Exodus..." nie pozwala im zabłysnąć, rozwinąć skrzydeł. Winą należy obarczyć archetypiczne portrety pierwszo ? oraz drugoplanowych bohaterów. Same proste schematy. Główny czarny charakter obrazu ? Ramzes ? opisany jest przez scenarzystów na podstawie połączenia w zasadzie dwóch cech ? impulsywności i lekkomyślności. Mojżesz z kolei to typowy twardziel, który nadawałby się do kina akcji. U wykreowanego przez Bale?abohatera znajdziemy cechy z wcześniejszych odgrywanych przez niego postaci. To kolejny John Connor, Bruce Wayne ? nie wierzycie? Mojżesz w "Exodus?" jest lepszym strategiem niż Aleksander Macedoński - w mgnieniu oka potrafi ocenić sytuację na polu bitwy. Ponadto mógłby stanąć w szranki z filmowym Maximusem i nawet wygrać pojedynek, tak więc naprawdę pomoc Boga nie jest mu do niczego potrzebna. Jednak to nie wina Bale?a, że dostał do odegrania klasycznego superbohatera, sam aktor wywiązuje się ze swojej roli poprawnie ? wykreowany przez niego protagonista to dobra rzemieślnicza robota. Z drugoplanowych bohaterów na wyróżnienie zasługuje jedynie John Turturro, w filmie Seti, będący wzorcem ojca dla Mojżesza. Może nie dostał do odegrania zbyt wymagającej postaci, lecz dzięki temu, że zagrał bardzo przekonująco i gościł na ekranie więcej niż kilka minut, wykreował bohatera zapadającego w pamięć. Na dalszym planie znalazła się Sigourney Weaver - jako mściwa oraz bezduszna matka Ramzesa, Ben Kingsley - w roli Nun, którego bohater w zasadzie nic nie wnosi do filmu, oprócz ujawnienia pewniej tajemnicy, i Aaron Paul - praktycznie epizodyczny występ.

    Trudno jednoznacznie ocenić najnowszą produkcję Ridley'a Scotta. Wszystko zależy od osobistych wymagań i oczekiwań poszczególnych kinomanów, jak również ich podejścia do podjętego przez "Exodus?" tematu. Końcowy werdykt pozostawiam więc Wam, drodzy widzowie.
  7. bartez13
    Gdy życie na Ziemi zaczyna stawać się coraz trudniejsze z powodu kurczących się z roku na rok zapasów żywności, ludzie porzucają swoje dotychczasowe zajęcia i zajmują się rolą. Jednak to nie wystarcza. Błękitna planeta, która przez tyle lat dawała gatunkowi ludzkiemu schronienie oraz pożywienie, powoli zaczęła wypraszać go ze swojej powierzchni. W takich ciężkich czasach przyszło żyć głównemu bohaterowi produkcji, Cooperowi, byłemu pilotowi NASA. Tęskniący za dawną profesją protagonista stara się czynnie uczestniczyć w życiu kochającej go rodziny, jak również spełniać swój obywatelski obowiązek, pracując jako rolnik na farmie. Jednakże w wyniku zbiegu okoliczności, Cooper zasiada za sterami nowoczesnego promu kosmicznego Endurance, z wymagającym ogromnego poświecenia, niemałej odwagi oraz wiążącym się z dużą odpowiedzialnością, zadaniem odnalezienia nowego domu dla ludzkości.

    "Interstellar" posiada dość mało oryginalną i miejscami schematyczną historię, która pomimo tego potrafi zaintrygować oraz wciągnąć bez reszty. Z jednej strony jest do bólu hollywoodzka, nie obyło się bez powielania sprawdzonych wzorców i powtarzania znanych banałów, jednak z drugiej, to naprawdę wzruszająca, pełna zaskakujących zwrotów akcji, międzygalaktyczna przygoda zrealizowana z ogromnym rozmachem. Pomysł na film był genialny i dawał duże pole manewru, bo, mimo iż motyw zagłady naszej błękitnej planety bądź podróży kosmicznych poruszano już niejednokrotnie w wielu obrazach, to nie w takim wydaniu, jakim chciał to nam zaprezentować Christopher Nolan. Scenariusz "Interstellar" to solidna, przemyślana, rzemieślnicza robota, jednak brak jej ostatecznego szlifu. Kinomani, którzy wybiorą się do kina z zamiarem obejrzenia niezobowiązującego, stojącego na wysokim poziomie kina rozrywkowego, powinni być po seansie usatysfakcjonowani. Gorzej będzie z widzami bardziej wymagającymi, bowiem fabuła jest mało rozbudowana, momentami zbyt powierzchowna i uproszczona, ponieważ reżyser nie wgłębia się w szczegóły, każąc niekiedy swoim fanom uwierzyć mu słowo. Na przykład, nie znajdziemy w obrazie odpowiedzi na pytanie: Dlaczego życie na Ziemi zaczęło stawać się coraz trudniejsze, w wyniku czego bohaterowie musieli wyruszyć w kosmos? Pojawiają się też drobne niespójności oraz niedopowiedzenia, które niestety mogą drażnić i irytować. Mimo to zręczne połączenie naukowych teorii z fantastyką oraz fenomenalna narracja odwracają uwagę od scenariuszowych dziur i potknięć, zaś ostateczny odbiór historii jest bardzo pozytywny, ze względu na ciekawe i pomysłowe rozwiązania fabularne, które nie tylko potrafią zaskoczyć, ale i również poruszyć do głębi. Nolan zgrabnie potrafił wpleść w swoją historię rozmaite prawa oraz teorie astronomiczne, podając je w przystępny i zrozumiały dla wszystkich sposób, co jest niewątpliwie dużą zaletą, ponieważ reżyser jeszcze mocniej przykuwa uwagę widza, intryguje go, a nie nudzi bezpłciowymi wykładami. Warto dodać, że produkcja opiera się na teorii naukowej opracowanej przez fizyka z Caltech, Kipa Thorne'a, który pełnił rolę filmowego doradcy - brał udział przy tworzeniu wizualizacji czarnej dziury.

    "Interstellar" to produkcja z ambicjami na coś więcej. Czuć tutaj posmak kina z wyższej półki, jednakże twórcy nie próbują nawet stawać w szranki z takimi dziełami, jak chociażby sławna oraz wielokrotnie nagradzana "2001: Odyseja Kosmiczna" Stanley'a Kubricka. Nolan zdając sobie sprawę, że nie ma najmniejszych szans w zestawieniu z najlepszymi, obiera zupełnie inny kurs, podążą odmienną drogą. W jego dziele nie chodzi o oryginalną i rozbudowaną historię, widowiskowe efekty specjalne czy też przekaz oraz fabularną głębię. Czterdziestoletni Brytyjczyk stawia na emocjonalny wydźwięk swojego nowego dzieła. Świadczy o tym chociażby skupienie filmu na poczynaniach pojedynczej jednostki, Cooperze, jego przeżyciach, obawach, pragnieniach, a co najważniejsze, relacjach z załogą i pozostawioną na bliżej nieokreślony czas, rodziną, To właśnie uczucia oraz towarzyszące nam przez cały seans silne emocje stanowią o potędze produkcji. One napędzają film, dzięki nim widzowie angażują się emocjonalnie w śledzoną w dużym napięciu historię, to w końcu one każą z niepokojem i szybciej bijącym sercem spoglądać na kolejne niebezpieczne manewry Coopera, który postawiony w sytuacjach wymagających szybkiego myślenia i natychmiastowej reakcji, niejednokrotnie stawia wszystko na jedną kartę, starając się za wszelką cenę wykonać swoją misję oraz uratować nie tylko córkę, ale też pozostałych na Ziemi ludzi.

    Emocjonalny ładunek zobrazowany przede wszystkim na relacji Coopera z jego dziećmi dostarcza wielu okazji do wzruszeń. Widzowie o rozbudowanej sferze uczuciowej będą mocno poruszeni podczas wielu scen, a szczególnie we fragmentach ukazujących tęskniącego za pociechami głównego bohatera, który próbując znaleźć ratunek dla Ziemi, nie widzi się latami ze swoją rodziną, mogąc tylko przyglądać się ich życiu z daleka. W swojej produkcji Christopher Nolan koncentruje się na przedstawieniu relacji międzyludzkich oraz ludziach ogółem ? ich zdolności do poświęceń, chęci przetrwania za wszelką cenę, egoizmie i zapatrzeniu, mianowicie o dwojakiej naturze człowieka. Nolan porusza różne tematy, między innymi pojawia się w jego produkcji interesująca koncepcja miłości, jako wartości ponadczasowej. Ponadto w wymowny sposób ukazuje potęgę natury, która potrafi być nieobliczalna oraz niebezpieczna. Kosmos skrywa w sobie wiele tajemnic, zarówno pięknych, jak i morderczych. Na przykładzie głównych bohaterów widzimy ich ogromną bezradność wobec potęgi natury, są zdani na jej łaskę, kaprysy, a mimo to stają do nierównej walki, mając niewielkie szanse na powodzenie. Może to banały i wyświechtane prawdy, ale właśnie w tym tkwi piękno tego filmu.

    Od strony audiowizualnej mamy do czynienia z prawdziwym arcydziełem. Widowiskowe efekty specjalne po prostu wgniatają w fotel. Nikt ze współczesnych reżyserów nie potrafi z taką lekkością i wprawą kręcić sceny akcji jak Christopher Nolan, czego dowodem może być scena przedstawiająca ostatnie dokowanie do statku kosmicznego Endurance. Równie wysoką jakość prezentują zdjęcia oraz muzyka. Wystarczy przywołać obrazy skąpanych w ciemnościach planet czy nieprzeniknionej czarnej dziury Gargantua. Coś niesamowitego ? zdjęcia mamią swoim pięknem. Nolan wykazał się ogromną pomysłowością ukazując podróż przez tunel czasoprzestrzenny bądź zróżnicowaną topografię odwiedzanych przez bohaterów produkcji planet ? w tym wszystkim widać ogromny artyzm, esteci będą w siódmym niebie. W akompaniamencie ze zjawiskowymi zdjęciami idzie klimatyczna muzyka Hansa Zimmera, który tchnął w swoją pracę cząstkę własnej duszy, bowiem podkład nie tylko wyraźnie podkreśla większość scen dodając im uroku oraz budując odpowiednią atmosferę, lecz też wzbudza ogromne emocje. Dzięki niemu siedzimy w napięciu od początku do końca produkcji, kurczowo ściskając w niektórych momentach seansu oparcie fotela.
    "Interstellar" może się poszczycić porywającą grą Matthew McConaughey'a, który pierwszy raz w karierze jest tak bardzo przekonujący i wiarygodny podczas odgrywania swojej roli. Na ekranie dzielnie dotrzymuje mu kroku Anne Hathaway, zaś nieco w ich cieniu znajdują się Michael Caine oraz Jessica Chastain występujący tym razem na drugim planie. Cała czwórka prezentuje solidne aktorstwo, nawiązując z kinomanami nierozerwalną, emocjonalną więź, dzięki której ich losy nie są nam obojętne.

    "Interstellar" to świetne kino rozrywkowe na wysokim poziomie. Może nie jest to arcydzieło, obraz, który zrewolucjonizuje branżę filmową, jednak na pewno pozostanie na długo w pamięci kinomanów ? bowiem proste historie o miłości i poświęceniu ciągle najlepiej chwytają za serce. Dobrze, że Nolan nie boi się wyzwań i sięga po coraz ambitniejsze projekty, z którymi, jak widać po "Interstellar", radzi sobie całkiem nieźle. Sądzę, że w przyszłości nakręci obraz, który nie tylko zadowoli fanów rozrywki, ale i koneserów filmów z wysokiej półki.
  8. bartez13
    Już od jakiegoś czasu śledzę karierę zawodową Jackiego Chana, lecz ciągle nie potrafię się otrząsnąć po jednej z jego najnowszych produkcji pod tytułem "Niania w akcji". To, co wspomniany pan niejednokrotnie wyprawiał w swoich filmach, przechodziło wszelkie granice. Mogliśmy go obserwować jako: niesfornego ucznia kung-fu, na przykład w produkcji "Wąż w cieniu orła", rewolwerowca, w duecie z Owenen Wilsonem w "Kowboju z Szanghaju", czy nieokrzesanego stróża prawa w "Policyjnej opowieści". Byłem absolutnie przekonany, że już niczym Jackie mnie nie zaskoczy, a jednak się pomyliłem... Film "Niania w akcji" zaskoczył mnie i to nawet bardzo pozytywnie. Już dawno się tak nie uśmiałem na żadnej komedii, lecz nim przejdę do konkretów, parę słów wstępu...



    "Niania w akcji" opowiada o dwóch przyjaciołach: Fongu Ka Ho (w którego rolę wciela się Jackie Chan) oraz Octopusie (Louis Koo). Obaj panowie są złodziejami, wykonującymi drobne zlecenia, zarabiając tym sposobem na swoje rozrzutne życie. Uzyskane poprzez ten niecny proceder pieniądze, Fong traci na hazard, zaś Octopus na kobiety. Niestety takie "wystawne" życie nie jest wolne od problemów. Nasi bohaterowie przez swoje uzależnienia, wspomniane kilka linijek powyżej, mają nie lada kłopoty oraz ogrom zmartwień na głowie. Pierwszy, boryka się z napiętymi relacjami z rodziną i dużymi długami, zaś drugi przez swoją nieuczciwość i przelotne romanse kłóci się z podejrzliwą oraz uciążliwą żoną, która dość nieudolnie próbuje przyłapać męża na zdradzie. Przybici mnożącymi się problemami oraz brakiem pieniędzy, decydują się na kolejną, bądź co bądź, ryzykowną akcję. Tym razem ich zadaniem będzie porwanie dziecka i przekazanie go zleceniodawcy. Proste wyzwanie? Nic bardziej mylnego!



    Scenariusz filmu jest z pewnością pomysłowy oraz ciekawy. Zawodowi złodzieje, specjaliści, zamiast obrabować bank i uciekać z kasą, porywają, a nawet opiekują się kilkumiesięcznym dzieckiem. Z początku sam pomysł wydał mi się nieco kontrowersyjny. Miałem co do niego pewne wątpliwości, które jednak szybko się rozwiały podczas seansu. Lecz niestety, "Niania w akcji" jest filmem w wielu aspektach nierównym. Momentami produkcja jest niemal idealna: śmieszy, bawi, wciąga, wzrusza, zaś innymi razy, trochę się dłuży i nudzi widza. Na przykład: rewelacyjny wstęp - fragment dotyczący uratowania dziecka przez Fonga, po czym dość długa sekwencja scen niepotrzebnie przedłużonych, do czasu porwania bobasa. W mojej opinii scenarzyści mogliby je trochę poskracać, dzięki czemu produkcja nie traciłaby tempa oraz chwilami nie przynudzała. Lecz na szczęście obok tych paru nieudanych scen, znalazło się dość sporo dobrze przemyślanych i sprawnie zrealizowanych. Pomijam tutaj sceny walk Jackiego z przeciwnikami, które, niekiedy strasznie naciągane, niejednokrotnie nas rozśmieszą. Mam natomiast na myśli ujęcia dotyczące opiekowania się dzieckiem przez złodziei . Naprawdę warto chociażby tylko dla nich zobaczyć film. Są zabawne i przemyślane, nie rażą widza głupotą, lecz zaskakują prostotą i pomysłowością. To, co nasi "dzielni bohaterowie" wyczyniają z dzieckiem, przyprawiłoby o "zawrót głowy" niejedną matkę. Nasz bobas przeżyje między innymi kąpiel w pralce, prześpi się na hamaku zrobionym ze spodni, o mało co nie spadnie z diabelskiego młyna czy zostanie nawet zamrożony. Naprawdę dużo jest takich scen w produkcji i trzeba przyznać, że są one zabawne. Humor przedstawiony przez scenarzystów jest jakiś taki naturalny, w żadnym wypadku sztuczny czy wymuszony, po prostu śmiejemy się mimowolnie.



    Jak na film komediowy, zaskoczyła mnie dość duża ilość wątków w omawianej produkcji. Mamy tutaj do czynienia nie tylko z jednym, głównym wątkiem, którym jest porwanie dziecka i opieka nad nim do czasu przekazania go zleceniodawcy, ale również z kilkoma przyzwoicie rozbudowanymi pobocznymi, dotyczącymi na przykład rodziny Fonga czy Octopusa i jego żony. W filmie pojawia się także refleksja na temat życia. Produkcja "Niania w akcji" to lekki i sympatyczny obraz dla każdego. Będą się na nim świetnie bawić zarówno starsi widzowi, jak i młodsi kinomani. Bohaterowie, którzy z pozoru są źli, z biegiem czasu i pod wpływem dziecka odmieniają swoje życie, jak też "dostają od losu drugą szansę". Ponadto zaskakujące zakończenie z happy-endem i prostym morałem stanowi doskonałe podsumowanie całości. Czego można chcieć więcej? Chyba tylko wolnego czasu oraz dobrego towarzystwa, z którym moglibyśmy obejrzeć film "Niania w akcji".
    Niestety obraz jest również trochę niedopracowany. Niektóre sceny, jak na przykład ta, w której opancerzony wóz policyjny wraz z przyczepionym do niego dziecięcym wózkiem ucieka przed naszymi bohaterami, wygląda momentami bardzo sztucznie, co psuje z kolei realność obrazu Benniego Chana.



    Natomiast na brawa bez wątpienia zasługują aktorzy. Wszyscy spisali się świetnie. Wykreowane przez nich postacie były wyraziste i interesujące. Jackie Chan, jak zwykle dobrze się bawił podczas kręcenia filmu, co możemy zaobserwować na wyświetlanych w trakcie napisów końcowych, scenach z planu realizacji produkcji. Ciągle jestem pełen podziwu dla tego aktora, który, mimo iż z roku na rok jest coraz starszy, a jak wiadomo sprawność fizyczna z wiekiem jest coraz gorsza, nie wyręcza się kaskaderami podczas kręcenia scen akrobatycznych.
    Na koniec mogę powiedzieć tylko tyle, że film "Niania w akcji" okazał się dla mnie miłym zaskoczeniem i rozbawił mnie do łez. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak polecić Wam produkcję Benniego Chana, która zagwarantuje ciekawą, z ogromną dozą humoru, półtoragodzinną rozrywkę.
  9. bartez13
    Producenci filmowi nie potrafią bądź też nie chcą uczyć się na własnych błędach. Za przykład mogą posłużyć tuziny nieudanych sequeli, remake'ów czy rebootów popularnych serii. Zamiast wyciągnąć wnioski z wcześniejszych niepowodzeń, dalej zażarcie brną w obranym przez siebie kierunku, wypuszczając na rynek kolejne obrazy, które już w momencie wejścia do kin okazują się ogromną finansową klapą. Z podobną praktyką mamy do czynienia w przypadku "Draculi. Historii nieznanej". Nie tak dawno na srebrnym ekranie pojawił się "Ja, Frankenstein" ? dzieło będące próbą powołania do życia nieco zapomnianego już, legendarnego czarnego charakteru, i przedstawienia go w pozytywnym świetle. Niestety krytycy nie zostawili na filmie suchej nitki; produkcja okazała się porażką. Nie minął nawet rok, a twórcy odkurzają następnego wielkiego antagonistę, Draculę, ponownie próbując szczęścia. Czy tym razem poszli po rozum do głowy i wyciągnęli wnioski z poprzedniej klęski?
    "Dracula. Historia nieznana" to opowieść o Vladzie "Palowniku", księciu Transylwanii, który staje przed trudnym dla siebie wyborem. Albo w ramach trybutu odda pod dowództwo Sułtana tysiąc zdolnych do walki chłopców (w tym jedynego syna), których to władca Turcji wyszkoli i wcieli do swojej armii, albo zdecyduje się uwolnić własnych poddanych od jarzma bezdusznych prześladowców, zaprzedając duszę diabłu.

    "Dracula. Historia nieznana" mocno rozczarowuje od strony fabularnej. Miało być interesująco, oryginalnie i kreatywnie, jednak element innowacyjności, polegający na połączeniu prawdziwej historia Vlada "Palownika" z mitem Draculi, został kompletnie zmarnowany. Potencjał drzemiący w samym pomyśle był ogromny i dawał niemałe pole do popisu; wystarczyło jedynie zwinnie wpleść w życiorys okrutnego władcy, fikcyjny wątek dotyczący jego wampirzej natury. Tymczasem twórcy spłycili i uprościli swoją historię do granic możliwości. Tak po prawdzie, przedstawiona przez nich opowieść nie ma zasadniczo nic wspólnego z życiorysem Vlada (z wyjątkiem zaczerpniętych z kart historii postaci), bowiem przeinaczono wiele wydarzeń, a nawet zmieniono wiek bohaterów, natomiast konkretnych nawiązań do mitu Draculi można ze święcą szukać. Historii nie pomaga również zbyt szybkie tempo akcji. Twórcy po prostu z uporem maniaka prą naprzód, odhaczając po drodze kolejne sceny. Nie wpływa to zbyt pozytywnie na odbiór filmu, który wydaje się rwany i bezpłciowy. Mimo że "Dracula. Historia nieznana" niesie ze sobą emocjonalny ładunek w postaci samego Vlada, który jest bohaterem postawionym przed trudnymi decyzjami i wyborami ? jego oddanie poddanym naprawdę potrafi chwycić za serce ? to wspomniane tempo akcji nie pozwala się widzom zaangażować w śledzoną produkcję, a tym bardziej utożsamić się z protagonistami, co jeszcze mocniej podkreśla nijakość i miałkość scenariusza. Ponadto obraz jest wtórny, do bólu schematyczny oraz bardzo przewidywalny. Jedynie młodsi kinomani mogą poczuć się zaskoczeni niektórymi zwrotami bądź też rozwiązaniami fabularnymi. Jednakże "Dracula?" jako prosty, nastawiony przede wszystkim na dynamiczną i widowiskową akcję, film rozrywkowy, posiada umiarkowanie wciągającą oraz niezobowiązującą fabułę, która tak naprawdę jest tylko tłem. Mimo kilku niekonsekwencji w scenariuszu czy też niekiedy braku spójności, produkcja i tak wypada lepiej niż inne podobne jej obrazy (jak np. "Ja, Frankenstein"), a tym samym do zabicia nadmiaru wolnego czasu jest jak znalazł.

    Fabularne mielizny przysłania oprawa audiowizualna filmu, która jest naprawdę imponująca. Pojedynki Draculi z wojskiem Sułtana robią piorunujące wrażenie. To samo można powiedzieć o scenach batalistycznych, które zapewniają dreszczyk emocji i niewątpliwie uatrakcyjniają seans. Prezentując niecodzienne zdolności młodego księcia, Vlada Tepesa, twórcy wykazali się kilkoma udanymi pomysłami inscenizacyjnymi ? jednak podczas seansu miałem nieodparte wrażenie, że wszystkie najlepsze sceny zostały już zawarte w trailerze produkcji. Jest widowiskowo, a czasem efekciarsko (ostatni pojedynek Vlada z Sułtanem Mehmedem wydaję się trochę zbyt przekombinowany), jednak z naciskiem na to pierwsze. Całość dopełnia niezłe udźwiękowienie ? odgłosy walki wydają się bardzo realistyczne. Na uwagę zasługuje również duża brutalność obrazu. Jak na PG-13 jest całkiem przyzwoicie. Ponabijane na pale ludzkie zwłoki robią wrażenie, lecz "Dracula. Historia nieznana" to opowieść o jednym z najokrutniejszych władców Transylwanii i legendarnym wampirze z powieści Brama Stokera. Film powinien być bardziej krwawy; krew powinna bryzgać na wszystkie strony, zaś polegli wojownicy tonąć we własnej posoce ? niestety, takich scen w produkcji nie uświadczymy ? wymagania wiekowe zrobiły swoje.

    Ogromnym zaskoczeniem jest bardzo dobra gra Luke'a Evansa ("Kruk. Zagadka zbrodni", "Szybcy i wściekli 6", "Hobbit: Pustkowie Smauga"). Walijczyk ze wszystkich swoich sił stara się tchnąć życie w słabo zarysowaną przez scenarzystów postać Vlada "Palownika". Wkłada w odgrywanego bohatera cząstkę siebie, dzięki czemu wykreowany przez niego protagonista nie jest nam obojętny. Potrafi wzbudzić w widzach emocje, szczególnie podczas scen, w których widać jego ogromne poświecenie dla podanych lub we fragmentach, gdzie walczy z własnym pragnieniem, chcąc zachować człowieczeństwo, aby móc po skończonej wojnie powrócić do swojej rodziny. Jednakże, nawet mimo szczerych chęci i zapału Luke'a Evansa, przemiana wewnętrzna Draculi, mająca być głównym motorem napędzającym produkcję, jest niezwykle pretekstowa i mało istotna. Celem filmu było przedstawienie Vlada jako antybohatera, który z pokorą przyjmuje powierzony mu los, odmiennie od powszechnie znanego mitu o charakterystycznym wampirze, który był pełnokrwistym czarnym charakterem. Niestety przedsięwzięcie udało się twórcom jedynie połowicznie. Oprócz genialnego Luke'a Evansa, z obsady trudno wyłonić kogoś jeszcze, kogoś, kto wyróżniałby się na tle ogółu. Pozostali aktorzy zagrali na tyle, na ile wymagała od nich produkcja, czyli poprawnie, lecz bez rewelacji.

    "Dracula. Historia nieznana" to rzemieślniczy twór jakich wiele, po prostu szybki skok na kasę. Taka strategia producentów bardzo boli, szczególnie dlatego, iż mieli naprawdę niezły pomysł, mnóstwo solidnego materiału do obróbki, aktorów (a przynajmniej jednego) z niezłym warsztatem, jednak poszli po najmniejszej linii oporu. Mógł powstać film z ambicjami na coś więcej, niestety dostaliśmy niezobowiązujący obraz rozrywkowy. W tym wszystkim najbardziej szkoda debiutującego Gary'ego Shore'a, który nie dostał okazji by się wykazać. Jednakże nie zrozumcie mnie źle, na produkcji wspomnianego reżysera można się przyzwoicie bawić ? mimo wymienionych wad, to ciągle relaksujący i przyjemny w odbiorze film - jednak niedosyt oraz poczucie zmarnowanego potencjału pozostaje.
    Ocena 5/10
  10. bartez13
    Oglądając pierwsze zwiastuny filmu "Krocząc wśród cieni" miałem nadzieję na sprawnie zrealizowany thriller z elementami akcji. Ponadto nazwisko reżysera (Scott Frank ? twórca "Świadka bez pamięci", a do tego uzdolniony scenarzysta ? "Wolverine", "Raport mniejszości") oraz obecność Liama Neesona, dodatkowo zaostrzyły mi apetyt na recenzowaną produkcję. Miałem dość wysokie wymagania, które zostały zaspokojone nawet z nadmiarem. Oczekiwałem interesującego thrillera z wyrazistymi bohaterami oraz przemyślaną fabułą, jednak Scott Frank i tak zdołał mnie zaskoczyć. Jego produkcja opowiada historię byłego gliniarza, który współcześnie pracuje jako prywatny detektyw. Pewnego dnia bohater produkcji zostaje zagadany przez Petera Kristo, człowieka poszukującego odpowiedniej osoby zdolnej pomóc jego bratu. Początkowo niechętny do podjęcia się sprawy detektyw Scudder, po dokładniejszym jej rozpatrzeniu, postanawia poprowadzić śledztwo.



    Scott Frank, będący zarówno reżyserem, jak i scenarzystą filmu, zaoferował nam interesującą oraz pełną zwrotów akcji historię, która mimo iż nie sili się na oryginalność, a tym samym powiela schematy z najlepszych wyprodukowanych thrillerów, jest mocno rozbudowana oraz potrafi zaskoczyć. Cały obraz opiera się na przedstawieniu prowadzonego przez Matta Scuddera śledztwa dotyczącego porwania i morderstwa żony Kenny?ego Kristo. Wątek ten stanowi główną oś fabularną, w którą zostają umiejętnie wplecione wątki poboczne poświęcone poszczególnym bohaterom filmu. Twórcy powoli rozwijają swoją produkcję. Wraz z detektywem Mattem przemierzamy okolicę, przepytujemy świadków oraz poszukujemy jakichś śladów, wskazówek, co do tożsamości i miejsca pobytu porywaczy. W trakcie śledztwa scenarzyści dają kinomanom możliwość samodzielnego snucia domysłów na temat jego zakończenia. Z każdą minutą odkrywamy kolejne puzzle układanki, jednak ostateczne rozwiązanie cały czas wymyka nam się z rąk, bowiem fałszywych tropów nie brakuje, a prowadzone dochodzenie okazuje się bardziej skomplikowane niż było można przypuszczać. Twórcy trzymają nas w niewiedzy mniej więcej do połowy produkcji. Wtedy poznajemy tożsamości porywaczy, jednak film nic na tym nie traci. Atmosfera tajemniczości zostaje zastąpiona pełną napięcia grą psychologiczną pomiędzy Mattem Scudderem a jego antagonistami, która wprowadza do filmu nieco dynamizmu i akcji.



    Obraz może się poszczycić sprawną reżyserią. Scott Frank poprzez odpowiednie ujęcia pokazuje w danej chwili to, co chce byśmy zobaczyli, a nie to, co naprawdę się dzieję. Dobrym przykładem jest scena zaraz na początku produkcji, podczas której wyświetlane są napisy. Reżyser od pierwszych minut obrazu ma świadomość, w jakim kierunku chce poprowadzić swój film i czyni to z bardzo dobrym efektem. W produkcji nie brakuje dwuznacznych, kontrowersyjnych scen, które z pewnością zszokują niejednego kinomana. Ponadto Scott Frank nie stroni w swoim obrazie od brutalności. Fakt, przedstawiona jest bardzo umownie; twórca nigdy nie przekracza tutaj granicy dobrego smaku. Zamiast tego, woli prowokować, odpowiednią sugestią uświadomić kinomanów, pobudzić ich wyobraźnię. Dzięki temu, film zamiast obrzydzać, bądź co gorsza, przeistoczyć się w przerysowany kicz, jest na wskroś poważny oraz wpływa na psychikę widzów. Seans jest długi, intensywny i wyczerpujący. Wpływa na to gęsty oraz duszny klimat, który można by kroić nożem. Napięcie towarzyszy nam na każdym kroku, a mroczna atmosfera filmu wkręca do samych napisów końcowych. Dobrym podsumowaniem obrazu jest gorzko-słodkie zakończenie, do którego idealnie pasuje miano "pyrrusowego zwycięstwa".



    Niezaprzeczalnym atutem produkcji jest obłędny soundtrack. Podkład muzyczny jest jednym z kluczowych aspektów produkcji "Krocząc wśród cieni". Jego olbrzymi wkład możemy zauważyć dosłownie w każdej scenie, bowiem odpowiedzialny jest za wszystkie najważniejsze w thrillerze elementy składowe rzeczonego gatunku, w tym między innymi odpowiednią atmosferę, dobrze zbudowany klimat oraz stopniowanie napięcia. Film nabiera również emocjonalnego wydźwięku, przez co trudno będzie większości kinomanom przejść obojętnie obok niektórych scen. Trzeba przyznać, że debiutujący na stanowisku kompozytora Carlos Rafael Rivera, odwalił kawał dobrej roboty? co ja mówię, spisał się lepiej niż niejeden doświadczony w tym fachu twórca. Soundtrack potrafi być zarówno tajemniczy i hipnotyzujący, jak również przejmujący oraz przeszywający do głębi. To właśnie za jego pomocą twórcy w wyrafinowany sposób potrafili targać moimi emocjami oraz uczuciami; naprzemiennie wzbudzać lęk i obawę, poczucie pozornego bezpieczeństwa, jak też wzruszać i chwytać za serce. Naprawdę podczas seansu byłem pod tak ogromnym wrażeniem podkładu muzycznego, który w dobitny sposób podkreślał wymowę co ważniejszych scen, iż początkowo po prostu nie mogłem uwierzyć, że jest on wynikiem pracy debiutanta; byłem pewny, że mam do czynienia z kompozytorem znajdującym się w światowej czołówce. To chyba wystarczy za rekomendację.



    Liam Neeson nabrał wiatru w żagle. Po ostatnich komercyjnych, niezobowiązujących i nastawionych na czystą rozrywkę produkcjach typu: "Gniew tytanów", "Battleship: Bitwa o Ziemię" czy "Uprowadzona 2", aktor ponownie znalazł się na wznoszącej fali. Wydany niedawno, solidnie wykonany i przemyślany "Non-Stop" oraz wchodzący do kin "Krocząc wśród cieni", potwierdzają kunszt aktorski Liama Neesona. W roli Matta Scuddera, byłego gliniarza, który zarabia na życie jako prywatny detektyw, Irlandczyk czuje się jak ryba w wodzie. Neesonowi udało się wykreować niejednoznacznego bohatera, który z postępem produkcji coraz mocniej intryguje i przyciąga uwagę kinomana. Odgrywany przez niego protagonista to zamknięty w sobie, małomówny i na pozór niczym niewyróżniający się detektyw. Jednakże wraz z biegiem czasu, twórcy sukcesywnie przybliżają nam postać Scuddera, poznajemy jego przeszłość, przewinienia, podejście do życia oraz stosunek do wykonywanej roboty i dręczące go problemy. Stopniowe ujawnianie przez scenarzystów kolejnych faktów na temat prywatnego detektywa, skutecznie absorbują uwagę kinomana, a zgłębianie osobowości Matta dostarcza wiele przyjemności. Scudder to rozdarty wewnętrznie oraz podupadły na duchu człowiek. Przez większość produkcji obserwujemy jak zmaga się ze swoimi demonami przeszłości. Detektyw nie wierzy w siebie tak jak kiedyś, nie ufa w swoje możliwości. Jednakże w końcu dostaje od losu szansę odkupienia swoich błędów z przeszłości. Matt Scudder to naprawdę bardzo dobrze zarysowana przez scenarzystów postać. Zresztą interesujący bohaterowie to jedna z zalet produkcji "Krocząc wśród cieni". Zapomnijcie o schematach, tutaj nikt nie jest biały albo czarny. Każdy protagonista posiada mroczną przeszłość, grzechy, o których wolałby zapomnieć. Twórcy budują pozorny obraz swoich bohaterów, skrywając przed widzem ich największe sekrety, zachęcając kinomana do samodzielnego odkrycia prawdziwej osobowości i motywacji większości postaci. Wracając jednak do aktorstwa? Na barkach Liama Neesona spoczywa ciężar produkcji, jednak ten nie szarżuje z odgrywaniem swojej roli. Jego gra jest minimalistyczna, mimo to w spojrzeniu i gestach tego aktora można odczytać wiele emocji oraz uczuć. Dzięki temu wykreowana przez niego postać jest niezwykle przekonująca. O reszcie obsady można napisać, że spisała się naprawdę dobrze ( w szczególności warto wspomnieć o antagonistach produkcji - "pełnokrwiste" szwarccharaktery - oraz młodym TJ-u ? sympatyczny czarnoskóry chłopak, pomagającym Mattowi w śledztwie), jednak pozostała w cieniu Neesona.



    Obraz Scotta Franka pod wieloma względami przypomina "Labirynt". Scenariusz opierający się w całości na prowadzonym przez głównego bohatera śledztwie, gęsty klimat i mroczna atmosfera oraz wzbudzające kontrowersje rozwiązania fabularne ? to tylko nieliczne przykłady. Ponadto łączy je jeszcze jedna cecha, mianowicie obie produkcje są równie udane. Jeśli dobrze się bawiliście na "Labiryncie", to "Krocząc wśród cieni" również Was zadowoli. Może nie zaskoczy i nie wstrząśnie tak mocno jak ten pierwszy, ale zapewni przyzwoitą, prawie dwugodzinną rozrywkę.
  11. bartez13
    Długo wyczekiwana ekranizacja książki "Rogi" autorstwa Joe?ego Hilla, syna niekwestionowanego mistrza grozy Stephena Kinga, nareszcie wkracza na ekrany kin. Jednak czy produkcja Alexandre?a Aji chociaż w połowie zaspokoi wymagania fanów? A może podzieli los wielu nieudolnie wykonanych ekranizacji genialnych powieści Stephena Kinga? Po odpowiedzi zapraszam do poniższej lektury.




    Ig Perrish, zwyczajny chłopak z małego miasteczka, jest rozbity i przygnębiony po stracie jedynej osoby, dzięki której życie miało dla niego jakiś głębszy sens. A to jeszcze nie koniec jego cierpienia. Bohater jest prześladowany przez okoliczną ludność, która widzi w nim mordercę oraz gwałciciela Merrin Williams - jego ukochanej. Pewnego dnia młody Ig budzi się skacowany w łóżku, razem ze swoją bliską przyjaciółką, z którą spędził namiętną noc. Rozmyślając nad niedawnymi wydarzeniami i opłakaną sytuacją, w której się znalazł, czuje, że powoli nie ma dokąd uciec i jak się dalej bronić. Jakby tego było mało, odkrywa, że na głowie wyrosły mu dziwne rogi, których obecność nikogo nie dziwi, oprócz niego samego. Jednak nie to jest najgorsze. Nagle wszyscy zaczynają się dziwnie zachowywać; nieważne czy Ig rozmawia ze swoimi znajomymi, czy z zupełnie obcymi dla niego ludźmi, każdy pragnie mu się wyspowiadać ze swoich największych przewinień oraz zwierzać z głęboko ukrywanych pragnień. Przerażony zaistniałą sytuacją bohater nie wie, co począć. Jednakże, gdy udaje mu się uspokoić, postanawia wykorzystać nowo zdobyte zdolności w celu znalezienia mordercy Merrin Williams, a także udowodnienia wszystkim swojej niewinności.




    Historia, którą oferuje nam scenarzysta Keith Bunin, to interesująca, oryginalna oraz zaskakująca opowieść, szczególnie dla tych widzów, którzy nigdy nie mieli styczności z książką. Film opowiadany jest z perspektywy narratora, w którego rolę wciela się czołowy bohater produkcji Ig Perrish. Głównym wątkiem obrazu jest odnalezienie przez protagonistę mordercy jego dziewczyny, a tym samym oczyszczenie się ze stawianych mu zarzutów. Historia zostaje rozbudowana poprzez umiejętnie wplecione w opowieść retrospekcje dotyczące przeszłości bohatera produkcji lub innych bliskich chłopakowi osób. Dzięki takiemu zabiegowi dzieło wciąga od początku do końca. Posiada też odpowiednie tempo, chociaż gdzieś w połowie następuję drobny przestój, to jednak trudno się nudzić, i wcale nie czuć, że film trwa aż dwie godziny.




    Przedstawiona w obrazie historia to gatunkowy miszmasz. Chociaż podstawę stanowi fantasy z domieszką romansu i kryminału, który im bliżej końca, zamienia się w dark fantasy z cechami filmu noir (gdzie żaden z bohaterów nie jest jednoznacznie zły lub dobry), to znajdziemy tu również elementy horroru, dramatu i komedii. Twórcy uwielbiają łączyć w swoim dziele przeciwności ? następuje zderzenie tragizmu z komedią, dzięki czemu obraz nabiera groteskowego posmaku, a co za tym idzie, mamy też do czynienia z pojęciem absurdu. Gdy główny bohater zaczyna wyzwalać w ludziach najmroczniejsze pragnienia, głęboko ukryte w zakamarkach ich duszy, jesteśmy świadkami wręcz niedorzecznych i irracjonalnych zachowań, które potrafią zarówno zszokować, jak i rozbawić. Postępowanie poszczególnych postaci zostaje przerysowane oraz wyolbrzymione, zaś przedstawiona rzeczywistość pokazana "na opak" ? twórcy wykorzystują tutaj cechy karnawalizacji. Ponadto reżyser nie boi się odpowiednio ustosunkować do literackiego pierwowzoru. W jego produkcji brak jakichkolwiek ugrzecznień, półśrodków czy drobnych sugestii. Zepsucie społeczeństwa zostaje ukazane wprost, w bardzo dosadny sposób. Dodatkowo produkcja bazuje na prostych, lecz wymownych kontrastach, z jednej strony widzimy ludzi nie bojących się rzucać bezpodstawnych oskarżeń w stronę Iga, a z drugiej ich nieposkromione żądze i pragnienia, które czynią z nich prawie zwierzęta. W takim zestawieniu, nieważne już, czy główny bohater zamordował swoją dziewczynę, czy też nie, i tak jest lepszym człowiekiem niż szykanujące go społeczeństwo.




    "Rogi" to dość kontrowersyjne kino. Zawarte w nim obrazy ukazujące demoralizację społeczeństwa mają jednoznaczny oraz bardzo wyraźny wydźwięk. Ponadto film porusza kwestie dotyczące chrześcijaństwa. Padają tutaj dość ostre słowa na temat Boga i Szatana, jednak reżyser nie ma na celu nikogo obrażać bądź stawać w opozycji do wiary, chce tylko skłonić do przemyśleń i refleksji. Prowokuje, lecz nigdy nie przekracza granicy. Tak więc pojawia się tu charakterystyczna dla chrześcijaństwa symbolika, kilka nawiązań do Biblii oraz umiejętna gra słowna, i to by było na tyle. Bardziej kontrowersyjny wydaje się przekaz filmu, który przedstawia protagonistę produkcji, Iga Perrisha (będącego w pewnym stopniu uosobieniem Szatana), bardziej jako antybohatera, niechętnie wykonującego swoją powinność, niż złego do szpiku kości antagonistę.




    Przez większość filmu towarzyszy nam ponury nastrój oraz niepokojąca, lecz przy tym bardzo spokojna atmosfera. Takim specyficznym zabiegiem twórcy starają się przedstawić widzom, co tak naprawdę dzieje się w duszy głównego bohatera, który porzucony przez najbliższych, szykanowany i napiętnowany przez własnych sąsiadów, stara się być opanowany i z godną podziwu pokorą znosić ciskane w jego stronę wyzwiska i obelgi. Efekt ciągłego niepokoju potęgują gwałtowne zachowania i reakcje niektórych postaci, które tylko czekają na "pozwolenie" Iga, aby móc natychmiastowo wyrazić, co tak naprawdę leży im na sercu. Całość dopełnia odpowiednio dopasowana do stylistyki oraz nastroju obrazu muzyka, która jednak zupełnie wypada z głowy po skończonym seansie; spełnia swoją rolę, lecz nie wyróżnia się niczym szczególnym? może z wyjątkiem legendarnego kawałku Marilyna Mansona "Personal Jesus". W związku z powyższym produkcja charakteryzuje się naprawdę niecodziennym klimatem, który jest niewątpliwie jedną z największych zalet "Rogów". A zatem, skoro zacząłem już mówić o stronie technicznej filmu, to przejdźmy do efektów specjalnych, co do których mam mieszane uczucia. Czasem były naprawdę solidnie wykonane, dla przykładu można przywołać scenę śmierci jednej z ważniejszych dla produkcji postaci, a innym razem dość kiczowate ? końcowa konfrontacja pomiędzy Igiem a antagonistą obrazu. Porządnie natomiast zrealizowana została animacja węży oraz scena z halucynacjami. Pod względem technicznym, film wykonano poprawnie ? brak większych wpadek, jednak liczyłem na coś więcej.




    Pewnie większość z Was interesuje, jak obraz Alexandre?a Aji wypada na tle książki Joe?ego Hilla. Już spieszę z odpowiedzią. Produkcja jest znacznie bardziej powierzchowna niż papierowy oryginał; nie posiada emocjonalnej głębi ani tak wyrazistej oraz kontrowersyjnej wymowy, spuentowanej doskonałym zakończeniem, którymi mogła poszczycić się książka. Winę za spłycenie opowiedzianej w powieści historii ponosi przede wszystkim mocno dyskusyjny finał ekranizacji. Obraz skrajnie odbiega od powieści. Autorzy popisali się niezwykłą "inwencją twórczą", bowiem materiał źródłowy poddali różnorodnym modyfikacjom. Cieli, skracali, wycinali lub częściowo zmieniali treść papierowego pierwowzoru, jak również nie zawahali się wrzucić w miejsce usuniętych wątków własne pomysły, starając się wzbogacić, niewymagającą żadnych zbytecznych przeróbek, książkę Hilla. Jednym słowem, opowieść, którą oferują nam twórcy "Rogów", to już nie ta sama historia. Zachowano jednak co ważniejsze wydarzenia oraz główną oś fabularną książki, mimo to niedosyt pozostaje. Gdyby chociaż wprowadzone zmiany były "na lepsze" ? niestety, w większości są po prostu nietrafione. Konkludując, "Rogi" w reżyserii Alexandre?a Ajito film bardziej oparty na motywach powieści Joe?ego Hilla, niż pełnoprawna ekranizacja; swego rodzaju inspiracja dziełem syna Stephena Kinga.




    Największą wadą "Rogów" jest niezmiernie kiczowate zakończenie filmu, które nijak zgrywa się z ironiczno-sarkastyczną wymową produkcji. Jest melodramatyczne, do bólu "poprawne" oraz moralizatorskie. Rozumiem zamiary twórców, którzy chcieli się w tym wypadku przypodobać szerszej widowni, jednak takim działaniem tylko zrazili do siebie fanów powieści, a to chyba właśnie Ci widzowie są docelowym targetem produkcji. Niestety zakończenie wygląda tak, jakby było dopisane na kolanie, owszem, jest wzruszające oraz pokrzepiające, ukazuje, że każdy ma prawo do szczęścia i odkupienia ? w porządku, tylko dlaczego zdaje się negować początkowy przekaz filmu? Dla mnie jest zbyt cukierkowe, zupełnie niepasujące do klimatu oraz atmosfery produkcji.




    Jestem pod ogromnym wrażeniem stojącego na wysokim poziomie aktorstwa. Daniel Radcliffe dwoi się i troi na ekranie. Gra z pasją oraz dużym zaangażowaniem. W każdej scenie stara się wypaść jak najlepiej; jest naturalny, przekonujący, nie ma problemów z odgrywaniem uczuć oraz emocji. Wypada równie wiarygodnie, gdy ze łzami w oczach czyta ostatni list od swojej zmarłej dziewczyny bądź z obłędnym spojrzeniem torturuje powiązanych z morderstwem ukochanej świadków. Radcliffe już definitywnie odciął się od roli "chłopca, który przeżył". Z każdą kolejną produkcją rozwija swój nietuzinkowy warsztat aktorski ? najpierw "Kobieta w czerni", potem "Słowo na M", a teraz "Rogi". Przytoczone produkcje jednoznacznie potwierdzają nietuzinkowy talent aktorski Daniela Radcliffe?a. Jestem przekonany, że jeszcze nieraz o nim usłyszymy. Na dalszym planie znaleźli się Max Minghella jako Lee Tourneau, który wypadł nad wyraz dobrze, oraz Juno Temple w roli ukochanej Iga Perrisha (Marrin Williams). Młoda Angielka gościła na ekranie zaledwie kilka minut, więc trudno cokolwiek napisać o jej aktorstwie. Można tylko stwierdzić, że w żaden sposób nie przeszkadzała ani nie irytowała, a wykreowaną przez nią postać dało się polubić, co więcej, naprawdę jej współczułem, gdy dowiedziałem się całej prawdy na temat morderstwa.




    "Rogi" w reżyserii Alexandre?a Aji naprawdę trudno jednoznacznie ocenić. Film jako ekranizacja wypada dość blado ? zawdzięcza to scenarzyście, który dokonał zbyt wielu niepotrzebnych zmian w historii wymyślonej przez Joe?ego Hilla. Mimo to obraz wkręca i uzależnia, jednak nie jest to produkcja dla każdego. Wymaga odpowiedniego nastawienia, otwartości na pomysły reżysera. Jeśli więc złapiecie ideę "Rogów", wyzbędziecie się jakichkolwiek uprzedzeń, podejdziecie do produkcji z lekkim przymrużeniem oka, a także zapomnicie o tym, że produkcja ta jest ekranizacją powieści, to powinniście się przednio bawić. Seans jest satysfakcjonujący oraz intensywny, zaś sam film zawiera wszystko, co powinien posiadać solidnie zrealizowany obraz, mianowicie: dobre aktorstwo, świetny klimat, niecodzienną atmosferę czy też oryginalną, naprawdę zaskakującą historię. Jednakże domyślam się, że fani powieści będę mogli się poczuć oszukani i rozczarowani dziełem Alexandre?a Aji, przez co trudno będzie im docenić niezaprzeczalne walory jego produkcji. Mimo to, jeśli jeszcze nie wpadła Ci w ręce książka Joe?ego Hilla, nie masz żadnych powodów, aby nie sięgnąć po obraz Alexandre?a Aji. Film warto obejrzeć chociażby ze względu na poruszony w nim ciekawy oraz niecodzienny temat, bądź też po to, aby zobaczyć jak sprawnie można bawić się kinem.
    Ocena 6,5/10
    ?Recenzja opublikowana również na łamach portalu www.filmweb.pl
  12. bartez13
    Odkąd pamiętam, zawsze lubiłem baśnie i fantastykę. W pamięci zachowałem wszystkie opowieści braci Grimm czy Christiana Andersena, na których się poniekąd wychowałem. Dlatego do filmu "Plusk", będącego wariacją na temat "Małej Syrenki", podszedłem z dużym entuzjazmem. Zasiadając do tego dzieła, nie spodziewałem się obrazu wiernie oddającego brutalną baśń Andersena, lecz miłej, ciepłej i zabawnej produkcji, o miłości niezwykłej morskiej istoty do szlachetnego człowieka. Pewnie większość z Was sądzi teraz, że Ron Howard z pięknej i wzruszającej opowieści stworzył płytką, banalną oraz przygłupią tandetę, na którą nie warto zwrócić uwagi. A do tego to komedia romantyczna! Może poniekąd będziecie mieli rację, ale według mnie to świetna familijna produkcja fantasy, która potrafi zrelaksować oraz wciągnąć na całe 2 godziny. Jednak tylko jeśli wczujemy się w specyficzny klimat filmu i damy ponieść się wyobraźni.
    "Plusk" zaczyna się w momencie, kiedy młoda syrenka ratuje życie małemu chłopcu. Dorosły już bohater wyparł wspomnienie z pamięci, a niezwykłe stworzenie, jakie wtedy ujrzał, uznał za przywidzenie. Minęło 25 lat. Allen wydoroślał, spoważniał, a jednocześnie zamknął się na ludzi i zgorzkniał. Pomimo, że układa mu się w pracy, nie jest w stanie poradzić sobie z własnym życiem. Ostatni związek okazał się niewypałem, w wyniku czego Allen zraził się do kobiet i życia. Z marazmu wyciąga go dawna wybawicielka, dorosła już syrena, która zakochuje się w nim bez opamiętania. Madison zdecydowana tym razem nie zaprzepaścić okazji poznania wybranka porzuca swoje dotychczasowe życie - wychodzi na ląd, aby zbliżyć się do Allena.

    Ta historia to najprawdziwsza bajka. Zakochana syrenka decyduje się dla wybranka serca porzucić swój dotychczasowy świat i dostosować się do nowej rzeczywistości. Jak nie trudno się domyślić, pociąga to za sobą wiele zabawnych sytuacji. Olbrzymi Nowy Jork to nie najlepsze miejsce dla kogoś, kto nawet nie potrafi mówić. Niektóre zagrania twórców są naprawdę zabawne. Madison zachowuje się w nowej rzeczywistości prawie jak dziecko, dla którego wszystko jest czymś nowym. Nie jest to jednak głupia blondynka, która podąża ślepo za ukochanym. Syrena, choć trudno się jej dostosować, szybko się uczy, ponieważ chce zrobić wrażenie na, z pozoru zdystansowanym, Allenie. Ten mimo głupot oraz niedorzeczności, jakie wyczynia Madison, przywiązuje się do niej i na nowo odkrywa znaczenie słów "prawdziwa miłość". Oczywiście, w filmie pojawi się też kilka innych wątków, np. skrywana tajemnica Madison. Na nudę nie będziecie narzekać. Relacja dwojga bohaterów jest jednocześnie zabawna i wzruszająca, tak więc nadaje się idealnie na wspólny seans z drugą połówką, bo każdy w tej historii odnajdzie coś dla siebie.
    Warto wspomnieć o aktorstwie, które stało na bardzo wysokim poziomie. Popisy Toma Hanksa jak zawsze ogląda się bardzo dobrze. Wykreowana przez niego postać przypomina trochę tą znaną z filmu "Na przedmieściach", no może tym razem jest tylko trochę bardziej poważny niż poprzednio. Gra z pasją, w jego bohatera możemy się łatwo wczuć, a co najważniejsze zrozumieć jego postępowanie i późniejsze wyrzuty sumienia. Bardzo przypadła mi do gustu postać Madison. Daryl Hannah, która wcieliła się w tę bohaterkę, była niesamowita. Chociaż w filmie nie mówi zbyt dużo, szczególnie na początku, to bardzo dobrze potrafi odegrać mimiką i gestami swoje uczucia. Wcześniej znałem ją tylko z "Kill Billa", gdzie niezbyt przekonała mnie do siebie, jednak po filmie "Plusk" mogę stwierdzić, że to naprawdę utalentowana aktorka, a Madison to jedna z najsympatyczniejszych i najładniejszych filmowych syrenek, jakie miałem okazję podziwiać.

    Można przyczepić się zbyt szybkiego finału produkcji oraz braku wytłumaczenia paru ważnych kwestii w filmie, lecz po seansie nie byłem tym rozczarowany, a chwile spędzone z produkcją Rona Howarda nie uważam za zmarnowane. Szkoda, że współcześnie nie robi się tak błyskotliwych i sympatycznych filmów jak "Plusk", który w moim mniemaniu jest klasyką gatunku. Produkcję polecam wszystkim kinomanom z wyobraźnią oraz poczuciem humoru. Na pewno nie będziecie zawiedzeni.
    Ocena 7+
  13. bartez13
    "Więzień labiryntu" już od pierwszego zwiastuna nie napawał mnie zbytnim optymizmem. Nie pomógł też fakt, że produkcja mało doświadczonego w rzemiośle reżyserskim Wesa Balla (twórcy dwóch krótkometrażówek, mianowicie "A Work in Progress" oraz "Ruin") jest kolejną ekranizacją powieści przeznaczonej dla nastolatków pod tym samym tytułem, autorstwa Jamesa Dashnera. Przypominając sobie sceny z wypuszczonego przez twórców trailera, przed oczami stanęły mi inne obrazy opatrzone szyldem: "Adaptacje bestsellerowych książek dedykowanych dla młodzieży". Nasunęły mi się skojarzenia z serią "Igrzyska śmierci", "Niezgodną" czy nawet "Dawcą pamięci". Nie mam nic przeciwko ekranizacjom ciekawych powieści, ale ile razy można powtarzać w kółko ten sam schemat zmieniając nieco świat przedstawiony? Szczęśliwie powzięta przeze mnie opinia okazała się bardzo niesłuszna, a nawet krzywdząca, bowiem Wes Ball zaoferował kinomanom niebezpieczną oraz pełną napięcia podróż w głąb intrygującego, lecz zarazem zabójczego labiryntu, z którego wraz z bohaterami produkcji podejmiemy się próby ucieczki.
    Wyobraźcie sobie, że nagle zostajecie wyrwani ze snu na skutek rosnącego hałasu oraz podskakującej i trzęsącej się podłogi. Oszołomieni rozglądacie się dookoła, próbując przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Niestety w głowie macie czarną dziurę ? dosłownie brak jakichkolwiek wspomnień, tak jakby Wasze wcześniejsze życie w ogóle nie istniało. Spowici ciemnością, zamknięci w małej metalowej klatce pędzącej z dużą prędkością ku górze ? coś na wzór windy ? z przerażeniem w oczach i łomoczącym sercem, podejmujecie się desperackiej próby ucieczki ze swojego więzienia. Nim jednak udaje Wam się coś zaradzić na zaistniałą sytuację, oślepia Was snop światła, który wdarł się przez otwartą przed momentem klapę. Chwilę później widzicie grupkę śmiejących się nastolatków. Zdezorientowani próbujecie uciec, gdy nagle uświadamiacie sobie, że znaleźliście się na niewielkiej polanie otoczonej ze wszystkich stron wysokim murem, bez szansy na jakąkolwiek ucieczkę.

    "Więzień labiryntu" cechuje się naprawdę intrygującą oraz ciekawą fabułą, która odmiennie od dzieł typu "Igrzyska śmierci" lub "Niezgodna", porzuca ideę dystopijnego społeczeństwa, na rzecz ukazania nierównej walki pomiędzy garstką młodych chłopaków a nieznanym niebezpieczeństwem, czającym się w spowitych mrokiem korytarzach labiryntu. Historia koncentruje się na przedstawieniu widzom grupki nastolatków tworzących osadę, tak zwaną Strefę, umieszczoną na polanie, prawdopodobnie gdzieś pośrodku ogromnego labiryntu. Opowieść rozkręca się bardzo powoli. Początkowo poznajemy szczątkowe informacje na temat rzeczywistości, w której przyszło żyć bohaterom - na przykład zasady panujące w Strefie - oraz przyglądamy się bliżej niektórym protagonistom zamieszkującym osadę. Chociaż z pozoru historia wydaje się mało zróżnicowana oraz nieskomplikowana, to w miarę rozwoju akcji opowieść staje się coraz bardziej zawiła, przede wszystkim dochodzą nowe wątki (między innymi poznajemy skrywane przez labirynt tajemnice oraz przeszłość wybranych głównych bohaterów), jak również zaskakująca i nieszablonowa. Już od samego początku filmu twórcom udaje się przykuć uwagę widzów ? serwują nam jedynie strzępki informacji. Nie wiemy kim są bohaterowie, dlaczego zostali zamknięci w ogromnym labiryncie, w jakim celu do Strefy przysyłani są regularnie nowi nastolatkowie oraz kto wymazał im pamięć, a co najważniejsze, czy istnieje z tego "więzienia" jakaś droga ucieczka. Twórcy niechętnie odsłaniają przed widzami karty uknutej przez nich intrygi, dzięki czemu opowieść o Thomasie (główny protagonista obrazu) niesamowicie wciąga oraz trzyma w napięciu aż do samego finału produkcji. Jednak mylicie się, jeśli myślicie, że podczas zakończenia będzie świadkami rozwiązania wszystkich wątków oraz filmowych niejasności. Nic z tych rzeczy. Twórcy zachowują asa w rękawie na kolejną część, skutecznie wzmagając kinomanom apetyt na ekranizację drugiej powieści cyklu Jamesa Dashnera. Tak więc historia jest nieprzewidywalna oraz niezwykle "świeża" w porównaniu do ostatnio wydanych obrazów dla młodzieży, które uparcie eksploatowały ten sam temat. Niestety nie udało się scenarzystom uniknąć kilku uproszczeń, które skutecznie spłycają opowiedzianą w książce przygodę. Dodatkowo należy wspomnieć, że dla niektórych, bardziej niecierpliwych lub nastawionych na akcję widzów, "Więzień labiryntu" będzie zwyczajnie przegadany, ponieważ w pierwszej połowie filmu będziecie mogli podziwiać tylko jedną widowiskową scenę. Im bliżej napisów końcowych, tym więcej sekwencji akcji, jednak przyznam się, że liczyłem na coś więcej. Mimo wszystko scenariusz pierwszej części cyklu Dashnera stanowi solidny fundament pod kolejne ekranizacje książek z rzeczonej serii.

    "Więzień labiryntu" jest dość wierną kopią papierowego pierwowzoru ? przynajmniej do połowy produkcji. Zarówno najważniejsze wydarzenia z książki, jak i główni bohaterowie zostali odwzorowani bez większych problemów i wpadek ze strony producentów. Niemniej twórcy pominęli w ekranizacji kilka mniej istotnych wątków, bądź też zmienili kolejność niektórych wydarzeń. Ponadto im bliżej napisów końcowych tym więcej pojawia się niezgodności z powieścią. Wystarczy tutaj wspomnieć samo zakończenie, które w niewielkim stopniu pokrywa się z tym, co mogliśmy wyczytać na stronach książki Dashnera. Bardzo mnie ciekawi, jak twórcy wybrną z obranego przez siebie rozwiązania, które w znaczący sposób wpłynie na dalszy rozwój fabuły. Wracając jednak do tematu? Z jednej strony pewne odstępstwa od książki są zawsze mile widziane, ponieważ nawet najzagorzalsi fani oryginału nie będą ziewać z nudów, tylko z zainteresowaniem śledzić poczynania bohaterów. Z drugiej strony ortodoksyjni zwolennicy powieści będę rozczarowani znaczącymi zmianami, szczególnie w końcówce filmu.
    "Więzień labiryntu" posiada przyzwoitą oprawę audiowizualną. Efekty nie wgniatają w fotel, jak te z drugiej części trylogii Suzanne Collins (czyt. "Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia"), lecz spełniają swoje zadanie uatrakcyjniając seans. Jednoznacznie należy pochwalić imponujący projekt labiryntu. Z jednej strony nieprzenikniony, intrygujący, mamiący swym pięknem, a z drugiej zdradliwy i niebezpieczny. Tak, projekt oraz pomysł samego labiryntu jest genialny i naprawdę zachwyca, tym bardziej żałuję, że tylko niewielka część produkcji dzieję się w jego wnętrzu, a nie na "okupowanej" przez bohaterów Strefie. Twórcy nie potrafili w pełni wykorzystać drzemiącego w zamyśle potencjału. Skoro i tak w paru aspektach postawili na własne rozwiązania niezgodne z książką, to mogli bardziej się wysilić i wymyślić kilka dynamicznych scen akcji związanych na przykład z unikaniem przez bohaterów rozstawionych w plątaninie korytarzy pułapek. Podniosłyby one tylko poziom filmu; stałby się bardziej widowiskowy, jednak nie ma co narzekać, gdy w dziele Wesa Balla zaczyna się coś dziać, jest efektownie i satysfakcjonująco. Na plus należy odnotować ponadprzeciętną animację zmutowanych oraz zrobotyzowanych pająkopodobnych stworów ? dobra robota. W ramach ciekawostki dodam, że wygląd labiryntu wzorowany jest na wcześniejszym projekcie Wesa Balla pod tytułem "Ruin" ? uderzające podobieństwo. Atutem filmu jest też muzyka Johna Paesano, który jak do tej pory nie miał szansy się niczym wykazać (produkcje typu "Kopciuszek: Roztańczona historia" czy "Epoka lodowcowa: Mamucia gwiazdka" mówią same za siebie).Bez dwóch zdań, podkreśla świetny klimat filmu.




    Film nie zawodzi również pod względem aktorstwa, które stało na przyzwoitym poziomie. Spodziewałem się "drewnianej" obsady oraz pozbawionych iskry bohaterów, a otrzymałem stojącą na solidnym poziomie grę, jak również ciekawe postacie, które, mimo że były mało rozbudowane i często uosabiały jedną konkretną cechę charakteru ? ze względu na konstrukcję książki (większość protagonistów straciła przecież pamięć ? Dashner dopiero w kolejnych częściach swojego cyklu poświęca bohaterom więcej uwagi, rozbudowując tym samym ich portrety psychologiczne) ? dały się polubić. Na pierwszy plan wysuwa się tytułowy "Więzień labiryntu" ? Thomas, odgrywany przez Dylana O'Briena, oraz Gally ? w jego rolę wciela się Will Poulter. Obaj byli przekonujący i naturalni, dzięki czemu film oglądało się jeszcze przyjemniej. Pierwszy z chłopaków to przykład typowego buntownika, któremu nie brak odwagi oraz pewności siebie. Drugi natomiast to trochę zarozumiały oraz wywyższający się ponad pozostałych nastolatek, negatywnie nastawiony do głównego bohatera obrazu. Reszta obsady stanowiła tło, chociaż znajduje się wśród nich kilka postaci z potencjałem (Teresa odgrywana przez Kayę Scodelario i Minho, w którego wciela się Ki Hong Lee), tak więc czekam na kolejne części z ich udziałem i mam nadzieję, że twórcy postanowią bardziej przybliżyć kinomanom bohaterów produkcji; bardziej rozbudować ich portrety psychologiczne.
    "Więzień labiryntu" do dobry film rozrywkowy z elementami science fiction, który z pewnością znajdzie oddane grono fanów, nie tylko wśród zwolenników powieści Jamesa Dashnera. Polecam!
  14. bartez13
    "Zostań, jeśli kochasz" to próba przeniesienia na srebrny ekran bestsellerowej powieści autorstwa Gayle Forman pod tytułem "Jeśli zostanę", która zebrała wiele pozytywnych recenzji oraz została ciepło przyjęta przez rzesze czytelników. Jednak nie dajcie się zwieść niezbyt trafnemu polskiemu tłumaczeniu, sugerującemu kolejną, naiwną historyjkę o miłości, przeznaczoną stricte dla nastolatków. Książka powyższej autorki opowiada o czymś więcej; tutaj miłość jest jednym z wielu tematów poruszonych na stronach powieści, która koncentruje się w szczególności na przedstawieniu wartości rodziny, jak również mówi o dojrzewaniu, między innymi o znajdywaniu swojego miejsca na świecie czy dokonywaniu trudnych wyborów, a co najważniejsze, ukazuje też różne oblicza życia.
    Wyobraźcie sobie, że posiadacie kochającą rodzinę, żyjecie pełnią życia, zaś niedaleka przyszłość maluje się dla Was w kolorowych barwach. Z niecierpliwością oczekujecie na decyzję odnośnie przyjęcia na prestiżową uczelnię muzyczną i artystyczną, Juilliard, a jedyną rysą na szkle jest bolesne rozstanie z ukochaną osobą. Nic nie wskazuje na to, że dosłownie w jednej chwili, wszystkie Wasze marzenia oraz plany na przyszłość mogą zostać doszczętnie zrujnowane, a Wy staniecie przed najważniejszym dla Was wyborem. W takiej sytuacji znalazła się główna bohaterka obrazu "Zostań, jeśli kochasz", Mia Hall, która poprzez zbieg okoliczności, postanowiła pojechać razem z rodziną do dziadków. Niestety jej decyzja okazała się brzemienna w skutki. Podczas podróży rodzina dziewczyny ulega wypadkowi. Gdy Mia odzyskuje przytomność, z przerażeniem odkrywa, że jej sponiewierane ciało przewożone jest do szpitala, zaś ona sama, znajduje się w stanie zawieszenia pomiędzy życiem i śmiercią. Zdana wyłącznie na siebie nastolatka, będzie musiała podjąć walkę o przetrwanie lub odejść do lepszego świata. Zostaje postawiona przed trudnym wyborem, w którym nikt nie pomoże, decyzją, której nie będzie można cofnąć?

    Scenariusz filmu pozytywnie mnie zaskoczył. Rozpamiętując wszystkie krytyczne uwagi odnośnie obrazu na poświęconych mu forach, nastawiłem się na płytką i ckliwą bajeczkę o miłości. Jednak to, co zaoferowała mi Shauna Cross (scenarzystka "Dziewczyny z marzeniami") było dalekie od tego, co sugerowali recenzenci. Historia muzycznie utalentowanej Mii Hall to wielowątkowa opowieść o dojrzewaniu, miłości, rodzinie? można by tak wymieniać bez końca; najprościej powiedzieć, że głównym tematem filmu jest życie, które potrafi być zarówno piękne oraz radosne, jak też kruche i nieobliczalne.
    To co wyróżnia film "Zostań, jeśli kochasz" od innych podobnych mu produkcji, przejawia się w sposobie narracji oraz prowadzenia historii przez reżysera obrazu. Ze względu na poruszony w nim temat natychmiastowo podsuwają się skojarzenia dotyczące "Przebudzenia", mimo to konotacje te są tylko pozorne. Cały film przedstawiony jest w formie pamiętnika, którego autorem i zarazem narratorem całej produkcji jest Mia Hall. To z jej perspektywy śledzimy wszystkie wydarzenia, poznajemy jej marzenia, obawy oraz plany na przyszłość. Mia dość często włącza się do opowieści, dopowiadając niektóre fragmenty lub wprowadzając nas w odpowiednie sytuacje. Tak więc ukazana w produkcji rzeczywistość została przefiltrowana przez wrażliwość nieśmiałej oraz uczuciowej nastolatki, starającej się odnaleźć w świecie swoich rówieśników.

    "Zostań, jeśli kochasz" dzieli się na dwie wyraźne części; pierwszą, która przedstawia czasy współczesne oraz drugą, poświęconą wspomnieniom głównej bohaterki. Oba segmenty bez przerwy przeplatają się, tworząc w ten sposób oryginalną oraz intrygującą historię, od której po prostu nie chce się oderwać oczu. Pierwsza cześć jest zdecydowanie mniej obszerna, ale za to bardziej dramatyczna. Obserwujemy tutaj zmagania Mii z zaistniałą, trudną dla niej sytuacją. Pełna bólu i cierpienia nastolatka, nie potrafi sobie poradzić z rzeczywistością, mimo to próbuje nie poddawać się. Ten segment dostarcza wielu okazji do wzruszeń, zwłaszcza, gdy produkcja zbliża się do finału. Warto zaznaczyć, że za jego pośrednictwem twórcy ukazują brutalną oraz nieprzewidywalną stronę życia. Druga część przedstawia nam różne sytuacje z życia głównej bohaterki. Segment koncentruje się na ukazaniu relacji pomiędzy Mią i najbliższymi dla niej osobami. Twórcy poświęcają tutaj wiele miejsca głównej bohaterce; obserwujemy, między innymi, jej dzieciństwo, pierwszą miłość (rodzące się pomiędzy bohaterami uczucie przedstawione zostało w prosty, lecz również dojrzały sposób) czy też poznajemy pasję, którą jest gra na wiolonczeli. Szczegółowe przedstawienie protagonistów skutkuje wyraźnymi i charakterystycznymi postaciami, dzięki którym twórcy sukcesywnie tworzą więź pomiędzy bohaterami obrazu a widzami, w wyniku czego nie są oni nam obojętni. Druga część to pokrzepiająca opowieść o tym, że życie to piękna przygoda, pełna niespodzianek. Taki sposób prowadzenia fabuły pozwala cieszyć się intrygującą oraz wzruszającą opowieścią, która naprawdę wpływa na emocje i uczucia śledzącego historię kinomana.
    Dużym atutem "Zostań, jeśli kochasz" jest aktorstwo. Młoda Chloë Grace Moretz cały czas jest w formie. Po udanych występach w "Kick-Ass 2", gdzie jako jedyna osoba obok Jima Carrey?a wyróżniała się z przeciętnie grającej obsady, czy remake?u "Carrie", w którym spisała się nie gorzej niż przed laty Sissy Spacek, znów udowadnia, że jest jedną z najlepiej zapowiadających się młodych aktorek. Na planie produkcji "Zostań, jeśli kochasz" porusza się z wdziękiem i lekkością, nie ma żadnych problemów z odegraniem swojej roli. Wykreowana przez nią bohaterka (Mia Hall) jest nieśmiałą oraz nieco wycofaną z życia towarzyskiego dziewczyną, żyjącą we własnym świecie. Chloë Grace Moretz udźwignęła ciężar produkcji, to na niej w zasadzie skupia się cały film. Tym bardziej cieszę, że twórcy potrafili wybrać odpowiednią do roli kandydatkę, ponieważ dzięki jej przekonującej grze historia jest emocjonalna; wydaje się po prostu taka prawdziwa. Bez zarzutów spisał się też Jamie Blackley (wciela się w postać Adama Wilde?a), który jest równie intrygującą, choć znaczniej mniej rozbudowaną postacią, co Mia Hall. Szczęśliwie to nie kolejny pozbawiony charakteru przystojniak, świecący na ekranie jedynie swoją ponadprzeciętną urodą. Trzeba również pochwalić resztę obsady, dzięki której udało się stworzyć prawdziwą rodzinną atmosferę, co niewątpliwie wpływa na pozytywny odbiór produkcji.

    Ważnym elementem "Zostań, jeśli kochasz" jest muzyka. W wielu scenach przyczynia się do budowy napięcia oraz atmosfery. Warto zwrócić uwagę, że oboje głównych bohaterów są muzykami. Mimo że są zwolennikami skrajnie różnych gatunków, poprzez swoją grę wyrażają samych siebie, przekazują ogrom uczuć i emocji. Ponadto niektóre piosenki są przyjemne i szybko wpadają w ucho. Żałuję tylko, że nie wykorzystano w obrazie użytego do zwiastuna utworu będącego efektem współpracy A Great Big World oraz Christiny Aguilery pod tytułem "Say Something", który stanowiłby doskonałe uzupełnienie dla tego filmu, podkreślając jeszcze dobitniej jego klimat i emocjonalny wydźwięk ? wielka szkoda.
    "Zostań, jeśli kochasz" to warta uwagi produkcja. Na tle ostatnich obrazów dla młodzieży, dzieło R.J. Cutlera (reżyser ?Wrześniowego numeru?) wydaje się niezwykle przemyślane, o bardziej złożonej historii, z ciekawymi spostrzeżeniami na temat życia. Produkcja kierowana jest do dojrzałego odbiorcy i skłania do refleksji oraz wyciągnięcia odpowiednich wniosków. Polecam!
    Recenzja opublikowana również na łamach filmwebu.
  15. bartez13
    Po ogromnym sukcesie poprzednich części, z których każda miała swój niepowtarzalny klimat i oczarowywała świetnymi układami tanecznymi oraz doskonałą oprawą audio-wizualną, myślałem, że rzeczą niemożliwą będzie nakręcenie kolejnej równie dobrej odsłony. Byłem w błędzie. Mogę Was zapewnić, że "Step up 4 Revolution" to nie przereklamowana tandeta nakręcona tylko po to, żeby napełnić kieszenie producentów. Obraz Scotta Speera to solidny, zrealizowany z ogromnym rozmachem (rewolucja w tytule zobowiązuje) film o tańcu, na którym trudno się nudzić. Fani serii z pewnością będą zachwyceni.




    Fabuła, jak we wszystkich poprzednich częściach, jest prosta i przewidywalna, momentami aż nazbyt naciągania, lecz nie przeszkadza to w oglądaniu filmu. W zamian za to emanuje ogromną ilością uczuć oraz emocji. Nietrudno się domyślić, że główną osią fabularną jest romans pomiędzy dwoma głównymi bohaterami produkcji, Seanem i Emily, zaś w tle rozgrywa się parę wątków pobocznych, mniej istotnych, jednak urozmaicających zabawę. Rodzące się uczucie pomiędzy bohaterami jest świetnie zobrazowane przez twórców poprzez taniec. Tak namiętnych, gorących, pełnych uczuć układów tanecznych trudno szukać w poprzednich częściach. Bohaterowie nie muszą nawet nic mówić, wystarczy, że zaczną tańczyć, a wszystko staje się jasne. W ramach ścisłości dodam, że fabularnie "Step up 4" najbardziej przypomina część drugą "Step up 2 The Streets", bowiem w obu częściach protagoniści przynależą do charakterystycznych ekip, które poprzez taniec zdobywają szacunek i uznanie.
    Jednak nie scenariusz w takich obrazach jest najważniejszy. W całej kwadrologii najważniejszy jest taniec oraz emocje i uczucia, jakie niesie ze sobą, a to w przypadku czwartej odsłony zostało doskonale uchwycone. Pokazy taneczne wywołują w nas multum emocji, zarówno pozytywnych, radosnych, jak i negatywnych, dla przykładu złość czy gniew. Również przy niektórych pokazach będzie można się wzruszyć. Wystarczy wspomnieć scenę, w której samotna Emily tańczy w sali balowej przed komisją, do zremiksowanej piosenki Lupe Fiasco i Skylar Grey "Words I never said". To ogromny atut produkcji. Aktorzy w doskonały sposób poprzez taniec wyrażają swoje emocje oraz samych siebie. Jest to także zasługa dobrze dobranej do układów oraz sytuacji muzyki, która w nie mniejszym stopniu wpływa również na nasze uczucia.




    "Step up 4" posiada też swój morał, mówiący o tym, że nie należy się poddawać, lecz walczyć do samego końca. Próbuje nam również powiedzieć, że warto dążyć do realizacji swoich marzeń i celów, lecz to nic nowego.
    Kolejną zaletą produkcji są wymyślne oraz nieziemskie układy taneczne. Choreografie stoją na bardzo wysokim poziomie, czegoś takiego jeszcze nie widzieliście. Trzeba przyznać, że układy taneczne zapierają dech w piersiach. Twórcy nie kłamali i dostaliśmy prawdziwą "rewolucję". Mogę się tylko domyślać, ile kosztowało ich to wysiłku i pracy. Dlatego jak najbardziej doceniam to, co zaoferowali nam twórcy w swojej najnowszej odsłonie.
    Nieco gorzej prezentuje się aktorstwo, jeśli w ogóle można o nim mówić w filmie tanecznym. Jednak stało na przyzwoitym poziomie i nie drażniło sztucznością. Bohaterowie szybko zyskali sobie moją sympatię. Dodam, że o złożonych kreacjach nie ma tutaj mowy - w filmie rządzą proste schematy. Również należy wspomnieć, że dwoje głównych bohaterów, Ryan Guzman (Sean) i Kathryn McCormick (Emily) to początkujący aktorzy, amatorzy, tak więc spisali się bez zarzutów, a do ich gry raczej trudno mieć w takim wypadku jakieś pretensje.




    W najnowszym "Step up" znalazło się też miejsce na parę naprawdę udanych gagów. Niektóre dialogi czy sytuacje są bardzo zabawne. "Step up 4 Revolution" to widowiskowy oraz relaksujący obraz w sam raz na wakacje. Zwolennicy tańca i fani poprzednich części będą wniebowzięci, bo produkcja jest godnym przedstawicielem serii. Polecam.
    Ocena 7-/10
  16. bartez13
    "Chciałbym przeprosić wszystkich za ponowne opublikowanie tekstu - jednakże z przyczyn technicznych wpis uległ uszkodzeniu i nie mogłem go odzyskać - tak więc jeszcze raz przepraszam za zamieszanie"
    Luc Besson rozpoczyna swoją produkcję od mocnego uderzenia. Kinomani są świadkami na pozór zwyczajnej i "niewinnej" rozmowy pomiędzy Lucy oraz jej nowo poznanym chłopakiem, Richardem. Jednakże z upływem każdej kolejnej sekundy mężczyzna staję się coraz bardziej nerwowy oraz nieprzyjemny, a gdy bohaterka nie ma zamiaru spełnić jego prośby, ten przyparty do muru postanawia siłą zmusić dziewczynę do zmiany zdania. Zwykła konwersacja przeobraża się w kłótnię, której następstwem jest ciąg szokujących wydarzeń - między innymi śmierć Richarda - prowadzących do przymusowego "wcielenia" Lucy w szeregi dobrze zorganizowanej mafii. Od tej chwili jedynym celem bohaterki jest transport wszytych w jej brzuch, niezwykle cennych, syntetycznych narkotyków o nazwie CPH4, do Europy, gdzie zostaną odebrane przez odpowiednich ludzi. Niestety w trakcie próby molestowania Lucy przez jednego z jej oprawców, w wyniku zadanych bohaterce uderzeń, dochodzi do pęknięcia paczki zawierające środki odurzające. Prochy dostają się do krwiobiegu Lucy i szybko rozprzestrzeniają się po jej ciele, co prowadzi do zupełnie nieoczekiwanych i zdumiewających efektów.

    Luc Besson, będący zarówno scenarzystą, jak również reżyserem filmu, już od pierwszych sekund potrafi przykuć uwagę widzów, którzy po upływie niecałych dziesięciu minut zostają wciągnięci w wir szybko następujących po sobie, niejasnych a zarazem szokujących wydarzeń. Kinomani zaczynają zachodzić w głowę, o co tu właściwie chodzi, zadawać pytania, poszukiwać odpowiedzi na ekranie, a tymczasem produkcja nie zwalnia swojego tempa. Początkowe zawiązanie akcji niesamowicie wciąga i daje nadzieję na naprawdę intrygujący i ciekawy film. Niestety historia przedstawiona przez Luca Bessona jest zarówno zaletą, jak i wadą "Lucy"; wszystko zależy od nastawienia oraz oczekiwań danego kinomana. Z jednej strony otrzymujemy dynamiczny film akcji z elementami science ? fiction, zaś z drugiej produkcję z ambicjami na coś więcej, niż tylko czysta rozrywka. Widzowie, którzy udadzą się na film Bessona z zamiarem obejrzenia relaksującego i niezobowiązującego kina, przeżyją pozytywne zaskoczenie, bowiem "Lucy", oprócz dynamicznych scen akcji oraz ładnych dla oka efektów specjalnych, zaoferuje dobrze przemyślaną oraz emocjonującą historię, którą śledzi się z dużą przyjemnością, aż do samych napisów końcowych. Gorzej będzie z bardziej wymagającymi kinomanami. Mimo że produkcja opiera się w większości na dialogach, zaś sam pomysł francuskiego twórcy na film był nowatorski i dawał mu ogromne pole manewru, to "Lucy" wydaje się zbyt powierzchowna. Besson nie zagłębia się w szczegóły, przykładowo nie dowiadujemy się z jakich związków chemicznych składał się narkotyk bądź dlaczego przedostając się do organizmu bohaterki spowodował tak niespodziewane efekty. Produkcja pozostawiła mnie z wieloma pytania bez odpowiedzi. Besson rozpalił moją wyobraźnię (w napięciu oczekiwałem finału obrazu) by na końcu pozostawić mnie bez wyjaśnień, z uczuciem niedosytu i wrażeniem niewykorzystanego potencjału. Fabuła "Lucy" momentami jest zbyt uproszczona, ze względu na gatunek jaki reprezentuje, do czego sam francuski reżyser przyznał się w trakcie jednego z wywiadów, a tym samym niekiedy naiwna, co spycha ją na półkę z mianem: "Kolejna bajeczka dla dorosłych" - ogromna szkoda.

    "Lucy" to produkcja poruszająca dość problematyczne zagadnienie dotyczące mózgu; jego możliwości oraz stopnia wykorzystania przez różne zwierzęta, a co najważniejsze przez człowieka. Film Bessona opiera się na powszechnie znanym micie 10% wykorzystania mózgu przez istotę ludzką. Mimo że powyższe twierdzenie zostało dawno obalone, to znajdziemy jeszcze wielu miłośników tej teorii, nawet wśród ludzi wykształconych. Jednakże mózg to ciągle najmniej poznany przez naukowców, ludzki organ, co staje się źródłem kolejnych hipotez na temat funkcjonowania tego skomplikowanego narządu. Tak więc zwolennicy mitu zakładają możliwość pozazmysłowego postrzegania świata oraz występowania zjawisk paranormalnych. To właśnie na tych postulatach i koncepcji Besson opiera swój film. W trakcie seansu spostrzegamy, jak wraz ze wzrostem stopnia wykorzystania mózgu przez Lucy, dziewczyna zaczyna osiągać nowe zdolności, na przykład telekinezę. Przez całą produkcję kinomanom będzie się przewijać przez głowę jedno pytanie, mianowicie: "Co się stanie, gdy bohaterka osiągnie pułap 100% wykorzystania mózgu?. Obraz to fantastyka naukowa, z dużym naciskiem na pierwszy człon wyrażenia, która, mimo że jest naiwną bajką, wciągnie Was bez reszty, jeśli pozwolicie ponieść się reżyserskiej fantazji i uwierzycie w przedstawioną przez niego historię.

    Produkcja francuskiego twórcy podzielona jest na dwie części, z których pierwsza poświęcona jest Lucy, zaś druga profesorowi Normanowi. Za pomocą segmentu dotyczącego głównej bohaterki, Besson dostarcza widzom przede wszystkim akcji z elementami kina science-fiction, natomiast za pośrednictwem drugiego segmentu, stara się uwiarygodnić przedstawioną przez siebie historię, nadać jej sens i spiąć w spójną całość. Muszę przyznać, że takie poprowadzenie fabuły przez reżysera zdało egzamin. W dużym stopniu jest to zasługa Scarlett Johansson oraz Morgana Freemana, którzy stanowią trzon produkcji; o reszcie aktorów można zapomnieć, ponieważ są nic nieznaczącym tłem. Dwudziestodziewięcioletnia Amerykanka, dzięki urokowi i charyzmie, bez większych problemów poradziła sobie z odgrywaną rolą. Wykreowana przez nią Lucy to początkowo zwyczajna, młoda studentka, która pod wpływem narkotyku CPH4 zaczyna się powoli zmieniać; bohaterka staje się coraz mniej ludzka, między innymi przestaje odczuwać emocje oraz uczucia. Scarlett Johansson dobrze sprawdziła się w obu wariantach, zarówno jako niczego nieświadoma dziewczyna, jak też ponadprzeciętnie inteligentna kobieta, dążąca do zrealizowania swojego celu za wszelką cenę. Za przykład mogą posłużyć dwie następujące sceny: w jednej, bohaterka niemalże płacząc podczas rozmowy ze swoimi rodzicami, potrafiła chwycić widzów za serce, by w kolejnej, zaskoczyć i zszokować swoim wyrachowanym i bezuczuciowym postępowaniem. Morgan Freeman również poprawnie wywiązał się ze swojej roli. W filmie wystąpił jako naukowiec, snujący teorie na temat możliwości i potencjału ludzkiego mózgu. Besson doskonale wiedział kogo obsadzić w tej roli, ponieważ nieważne jak absurdalne rzeczy miałby wypowiedzieć wspomniany aktor, w jego ustach brzmiałyby sensownie i bardzo prawdopodobnie ? tak jest właśnie w najnowszej produkcji francuskiego twórcy.
    Od strony audiowizualnej "Lucy" nie można niczego zarzucić. Efekty są ładne dla oka, zaś sam film szczęśliwie nie jest nimi przeładowany. Na uwagę zasługuje muzyka Érica Serra oraz Julien Rey, która świetnie zgrywała się z obserwowanymi przez widza wydarzeniami. Była klimatyczna, a tym samym przyczyniała się do budowania odpowiedniej, ponurej atmosfery. Obraz Bessona odznacza się ciężkim klimatem, na który oprócz muzyki, wpływa również niekiedy mroczna stylistyka oraz niezgorsza scenografia produkcji - szczególnie na początku, kiedy akcja filmu rozgrywa się w źle oświetlonych, często ciasnych pomieszczeniach.

    "Lucy" to produkcja z pewnością godna uwagi, znacznie lepsza niż niedawno wydane przez Luca Bessona "Porachunki". Francuski reżyser znów udowadnia, że ma smykałkę do kręcenia ciekawych filmów i mimo iż omawiany obraz nie jest szczytem jego umiejętności, to fani z pewnością docenią kolejne, udane i pomysłowe dzieło w dorobku ich gwiazdy. A co z resztą kinomanów? Jeśli lubicie kino science-fiction oraz potraficie wybaczyć niektóre uproszczenia, jak również wczuć się w opowiadaną przez twórcę historię, "Lucy" powinna przypaść Wam do gustu.
    Ocena 7+/10
  17. bartez13
    Kto zna poprzedni film Josepha Kosinskiego, mianowicie "Trona: Dziedzictwo", nie powinien być rozczarowany jego najnowszą produkcją. Chociaż początkujący w kinematografii reżyser przystopował tym razem z efektami specjalnymi na rzecz opowiadanej historii, to stworzył interesujący i nie mniej widowiskowy film niż poprzednio. Udowodnił również, że udany debiut nie był przypadkiem. "Niepamięć" to solidne kino science fiction. Oczywiście to wszystko mogliście już zobaczyć, jednak nie w tak ciekawym ujęciu.
    Produkcja zaczyna się od krótkiego wprowadzenia, podczas którego główny bohater, Jack Harper (w rolę mechanika dronów wcielił się, będący ostatnio na topie, Tom Cruise), przedstawia nam w formie monologu swoją rzeczywistość i zagładę Ziemi. Dopiero po tym wstępie fabuła wkracza na odpowiednie tory i przechodzimy do głównej treści obrazu. Harper wraz ze swoją ukochaną stanowią ekipę serwisującą drony, zabezpieczające dostawy niezbędnych surowców na tymczasową stację kosmiczną "Tet", przed ostateczną migracją ludzi na największy księżyc Saturna - "Tytan". Podczas wykonywania swoich codziennych obowiązków Jack jest świadkiem rozbicia się niezidentyfikowanego obiektu. Natychmiast, wbrew zakazom, wyrusza na miejsce wypadku. Ta decyzja odmieni jego dotychczasowe życie raz na zawsze i postawi go przed trudnym dla niego wyborem...

    Scenariusz filmu nie należy do oryginalnych. Produkcja czerpie garściami z innych obrazów, stanowiąc mieszankę przeróżnych, sprawdzonych schematów. Jednak pomimo nieustannego kopiowania wzorców i wrażenia "deja vu", dzieło ogląda się z dużą przyjemnością. Przedstawiona rzeczywistość jest interesująca, zbudowana na logicznych i racjonalnych założeniach (wydaje się bardzo prawdopodobna), zaś składna oraz przemyślana historia, poprowadzona przez scenarzystów w odpowiedni sposób, wciąga z każdą kolejną minutą, dostarczając niemałej rozrywki. Opowieść to klasyczny przykład dobrego science fiction. Film trzyma w napięciu, co jest dużą zasługą przede wszystkim scenografii oraz oświetlenia; potrafi również zaskoczyć przewrotną fabułą - jednak nie spodziewajcie się cudów. Wyjadacze gatunku bezproblemowo przewidzą zwroty akcji i samo zakończenie, lecz na pewno będą się świetnie bawić, odsłaniając kolejne karty uknutej intrygi.
    Do budowania specyficznego klimatu i napięcia przyczynia się, jak już wcześniej wspominałem, bardzo dobra scenografia. Sceny, w których bohater przemierza ciasne, słabo oświetlone jaskinie lub znajduje się w bazie "Scavs", podnoszą widzowi ciśnienie. Widać w tym wszystkim sprawną rękę reżysera; dynamiczne obroty kamery i zbliżenia cieszą oko, zwiększając widowiskowość dzieła. To samo można powiedzieć o charakteryzacji bohaterów i udźwiękowieniu, które dobrze zgrywają się z obserwowanymi kadrami, budując atmosferę niecodzienności. Warto zaznaczyć, że za muzykę odpowiedzialny jest debiutujący w kinematografii twórca M.8.3., który naprawdę odwalił kawał dobrej roboty.

    Niestety film momentami jest "zbyt przegadany". Joseph Kosinski nie szarżuje z efektami specjalnymi, tak jak w swoim wcześniejszym dziele, "Tronie: Dziedzictwo". Większą wagę przykłada do historii, co wychodzi produkcji na dobre, jednak czułem lekki niedosyt, spowodowany brakiem naprawdę widowiskowych scen. Oczywiście nie narzekam na słabą jakość efektów specjalnych, wszystko było solidnie zrealizowane, sekwencje akcji były dynamiczne oraz atrakcyjne dla oka, jednak po twórcy "Trona", liczyłem pod tym względem na coś więcej.
    Aktorstwo było bardzo dobre. Tom Cruise ponownie udowadnia, że potrafi grać na wysokim poziomie. Po "Mission: Impossible - Ghost Protocol" i "Jack Reacher: Jednym strzałem", dostaliśmy kolejny udany film, z powyższym panem w roli głównej. Cruise był przekonujący, a jego bohater zyskał sobie moją sympatię. Morgan Freeman ponownie wystąpił w roli przywódcy większej grupy ludzi. Pewny siebie oraz owiany nutką tajemniczości. Tak, w takiej roli mogłem już Freemana niejednokrotnie podziwiać, ergo nic w tym dziwnego, że aktor nie miał problemów z odegraniem swojej postaci - Malcolma Beecha. Zaskoczyła mnie, znana przede wszystkich z drugoplanowych ról, Olga Kurylenko. Spisała się zadziwiająco dobrze.
    "Niepamięć" to solidne science fiction, na które warto poświęcić swój czas. Polecam!

    Podsumowanie: Nowy filmJosepha Kosinskiego to nic nowatorskiego ani wybitnego, to po prostu kolejny rzemieślniczy twór, który z ogółu mu podobnych obrazów wyróżnia się dość pomysłową wizją przyszłości, solidnym wykonaniem - strona audiowizualna produkcji jest naprawdę bardzo dobra - wspaniałymi zdjęciami - obrazy zniszczonej Ziemi czasem zwalają z nóg - intrygującym bohaterem oraz przemyślaną, i jeszcze lepiej przedstawioną przez twórców fabułą.
    7+/10
    Recenzja dostępna również pod adresem <Klik>
  18. bartez13
    Banner reklamowy serialu

    "Herkules" to serial z mojej młodości. Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy śledziłem każdy kolejny odcinek, ekscytując się przygodami walecznego, odważnego, ale i wrażliwego półboga Herkulesa. Po tylu latach mam ogromny sentyment do tej leciwej produkcji, a współcześnie już niestety takie nie powstają.
    "Herkules" to amerykańsko-nowozelandzki serial nawiązujący do starożytności oraz mitów o bogach i herosach. Składa się z sześciu sezonów podzielonych na 111 odcinków. Na kanwie serii powstało aż pięć pełnometrażowych filmów. Warto też zaznaczyć, że duże zainteresowanie obrazem spowodowało powstanie prequela serialu pod tytułem "Młody Herkules", zaś pojawienie się w kilku odcinkach serii o niestrudzonym półbogu wojowniczki Xenii, zaowocowało nakręceniem nie mniej udanego spin-off-u - "Xena: Wojownicza księżniczka".






    Cała ekipa w komplecie

    Produkcja skupia się na poczynaniach półboga Herkulesa i jego przyjaciół. Tak pokrótce opowiada o przygodach walecznego herosa zmagającego się z mrocznymi siłami zła oraz wyznawcami Hery, jak również z samą boginią, z którą pragnie wyrównać rachunki za wyrządzone mu krzywdy. Motyw ten jest główną siłą napędową serialu. Jednakże każdy z odcinków opowiada zupełnie nową przygodę. Herkules niejednokrotnie będzie musiał stanąć w obronie słabszych, zgładzić jakiegoś mitycznego potwora bądź zażegnać konflikt pomiędzy zwaśnionymi rodami. Bardzo często w pokonywaniu przeciwności losu będą mu towarzyszyć przyjaciele. Między innymi u boku naszego bohatera zastaniemy oddanego i wiernego towarzysza broni Jolaosa, tchórzliwego oraz pakującego się raz za razem w tarapaty Salmoneusa bądź wojowniczą księżniczkę Xenę i wielu, wielu innych... Na plot serialu nie da się narzekać. Odcinki są ciekawe, absorbujące oraz zróżnicowanie. Pomimo tych 111-stu epizodów trudno narzekać na nudę albo wypominać serialowi wtórność.


    Jolaos zawsze miał o sobie wysokie mniemanie i przeogromne ego - dlatego ciągle pakował się w kłopoty

    Miłośnicy fantastyki powinni być wniebowzięci. Chociaż "Herkules" to prawdziwy miszmasz mitów o bogach i herosach, to znajdziemy w nim wszystko, co dobry serial fantasy powinien zawierać. Są odniesienia do mitologii, znani z mitów i legend protagoniści, przerażające i niebezpieczne potwory, jak również charakterystyczne miejsca. Główny bohater staje do walki z Hydrą, pojedynkuje się z Aresem lub Księciem Złodziei, odwiedza Tartar bądź spotyka się z rodziną na Polach Elizejskich. To tylko nieliczne "ciekawostki", jakie może zaoferować nam serial.
    Trzeba wspomnieć o dobrej scenografii oraz charakteryzacji. Współcześnie serial nie nadąża za młodszymi rywalami i niestety upływ czasu daje mu się we znaki, jednak należy pamiętać, że to tylko telewizyjna produkcja licząca już prawie 20 lat. Jak na lata dziewięćdziesiąte było ponadprzeciętnie. To samo można powiedzieć o efektach; widać użycie komputera, na przykład przy kreowaniu większości bestii, lecz nie można powiedzieć, że były wykonane bez dbałości i polotu. Na uwagę ciągle zasługuje świetna muzyka Josepha Loduca. Motyw przewodni produkcji był tak chwytliwy, że pamiętam go jeszcze do dziś.
    Niezgorzej wypada aktorstwo. O wybitnych kreacjach nie ma tutaj mowy, jednak trudno nie polubić wykreowanych przez Kevina Sorbo oraz Michaela Hursta bohaterów. Obaj są niezwykle charakterystyczni, nie wyobrażam sobie bez nich serialu. Braki w aktorstwie nadrabiają świetnym poczuciem humoru. Zresztą serial jest bardzo zabawny, a większość scen została potraktowana z przymrużeniem oka. Można pokusić się o stwierdzenie, że to taka humorystyczna wersja grecko-rzymskiej mitologii.


    W serialu nie zabrakło też pięknych dam - często do uratowania z opresji

    "Herkules" to produkcja ponadczasowa. Pomimo tego że się starzeje i z nowymi serialami nie ma co się równać, to jest jedyny w swoim rodzaju. Już nigdy nie powstanie drugi tak pomysłowy, a zarazem oryginalny serial o mitach i bogach.
    Podsumowanie- Niskobudżetowy serial o przygodach jednego z najpopularniejszych herosów jakich znał świat, które zostały uchwycone w niezwykle humorystycznej oraz lekkostrawnej konwencji. Współcześnie kicz, jednakże dla pokolenia lat dziewięćdziesiątych to klasyka, do której wraca się z niewymuszonym uśmiechem i łezką kręcącą się w oku.
    Ocena - 6+/10
  19. bartez13
    Na "Czas zemsty" zwróciłem uwagę tylko i wyłącznie z powodu obsady, w której znalazły się takie gwiazdy jak: Noomi Rapace ("Sherlock Holmes: Gra cieni", "Prometeusz"), Colin Farrell ("Telefon", Pamięć absolutna") oraz Terrence Howard ("Przebudzenie"). Nie miałem żadnych szczególnych oczekiwań co do najnowszego dzieła Nielsa Ardena Opleva, twórcy obrazu "Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", i byłem otwarty na pomysły reżysera. Po seansie jestem zdumiony, że w Polsce film jest tak mało znany, a na świecie zyskał aż tak słabe noty. "Czas zemsty" to jeden z lepszych thrillerów roku 2013.
    Przedstawiona przez twórców historia to przede wszystkim zręczne połączenie thrillera oraz romansu z elementami filmu akcji w tle. W teorii taka niecodzienna hybryda dawała scenarzyście J.H. Wymanie niemałe pole do popisu i niosła ze sobą ogromny potencjał. Jednak w praktyce wygląda to nieco gorzej. Autor scenariusza do "Mexicana" stworzył rozbudowaną, skomplikowaną i absorbującą intrygę, która z każdą minutą gęstnieje. Na początku najnowszy obraz Nielsa Ardena Opleva to intrygująca i emocjonująca historia, o zabarwieniu romansowym, przy której naprawdę trudno się nudzić. Gdzieś do połowy produkcji z napięciem śledzi się poczynania Victora, głównego bohatera filmu, o którym tak właściwie nic nie wiemy. Do tego czasu "Czas zemsty" jest nieprzewidywalny i zaskakujący. Gorzej jest z drugą połową. Twórcy zbyt szybko wykładają wszystkie karty na stół ? wyjaśniają dobrze przemyślaną intrygę, w wyniku czego obraz staje się typowym kinem akcji. Jednak nawet w końcowych minutach potrafią zaskoczyć umiejętnie skonstruowanym zwrotem akcji. Można się sprzeczać na temat, czy zastosowane rozwiązania są logiczne, czy czasem nie są aby zbyt absurdalne, jednak bez tych kilku uproszczeń oraz naciągnięć, nie otrzymalibyśmy tak interesującej i zaskakującej historii. Dodatkowym atutem obrazu są składne oraz pełne treści dialogi, które odmiennie od wielu współczesnych filmów nie są dodatkiem do efektów specjalnych.

    Głównym wątkiem obrazu jest motyw zemsty. Chociaż to nic nowego, przecież powstało tysiące dzieł o podobnej tematyce, to w zestawieniu z innymi produkcjami, "Czas zemsty" wyróżnia się złożonym scenariuszem. Opowieść to wielowątkowa historia, która pomimo wykorzystania schematów, jest oryginalna oraz niezwykle absorbująca. To za sprawą odpowiedniego poprowadzenia przez twórców fabuły oraz umiejętnego zastosowania powielonych pomysłów. Dodatkowo film jest wzruszający i emocjonujący. Porusza również problematyczne kwestie, co można zaobserwować na przykładzie głównych bohaterów, Victora oraz Beatrice. Do tego wszystkiego produkcja jest brutalna, brak tutaj jakichkolwiek ugrzecznień.
    Intrygująca historia z przewrotną końcówką to nie wszystko, na co możemy liczyć. "Czas zemsty" oferuje ponadto bardzo dobry podkład muzyczny. Dzięki zastosowanej muzyce film nabiera specyficznego klimatu. Motyw przewodni - piosenka Zaz ? "Eblouie Par La Nuit" - to niezwykła nuta. W scenach, podczas których leci wspomniany utwór, można się wyciszyć, uspokoić, rozpłynąć w marzeniach. Muzyka niewątpliwie wpływa na budowanie nie tylko klimatu, lecz również napięcia. Za jej pomocą twórcy doskonale potrafią szafować uczuciami i emocjami widzów.

    "Czas zemsty" oferuje także intrygujących bohaterów. Zarówno Victor odgrywany przez Colina Farrella oraz Beatrice - odpowiednio Noomi Rapace, to rozbudowane postacie z ciekawą przeszłością. Oboje zostali bardzo dobrze zarysowani przez twórców i jeszcze lepiej odegrani przez powyższą dwójkę aktorów. Zarówno Victora jak i Beatrice trudno przejrzeć, to skomplikowane postacie z niejasnymi motywami działania. To duża zaleta filmu. Zgłębianie osobowości bohaterów dostarcza dużo przyjemności, zaś rodzące się między nimi uczucie jest takie naturalne i prawdziwe. Oboje przekonali mnie do siebie i szybko zyskali moją sympatię. Dobrze spisał się Terrence Howard ? przyzwoity czarny charakter.
    "Czas zemsty" to duże, pozytywne zaskoczenie roku 2013. Niczego nie oczekiwałem po filmie Nielsa Ardena Opleva, jednak przedstawiona przez niego historia pochłonęła mnie bez reszty, zapewniając prawie dwugodzinną, emocjonującą i wzruszającą rozrywkę. To naprawdę przyzwoite kino warte uwagi każdego kinomana, pomimo faktu, że wzbudza skrajne emocje i zyskało niezbyt wysokie noty wśród krytyków. Warto dzieło wypróbować na sobie, nie sugerując się złymi opiniami. Polecam!

  20. bartez13
    Po sześciu miesiącach przerwy, wypełnionych dziesiątkami nieprzespanych nocy, udaje Ci się w końcu stanąć na nogi. Traumatyczne przeżycia z przeszłości przestają prześladować Cię w snach, powolutku wracasz do siebie. Gdy w końcu wszystko zaczyna się układać, jeden niespodziewany telefon na powrót otwiera zabliźnione już rany. Przeszłość znów daje o sobie znać, a co najgorsze, okazujesz się jedyną osobą zdolną podołać niezwykle ciężkiemu zadaniu. Postanawiasz stawić czoła swoim lękom i obawom, ratując młodą, uprowadzoną dziewczynę przed niechybną śmiercią.
    "Połączenie" w reżyserii Brada Andersona (twórcy "Mechanika" i "Transsiberian") to trzymający w napięciu, dynamiczny thriller mrożący krew w żyłach. Produkcja skupia się na przedstawieniu pracy jednej z operatorek linii alarmowej 911 ? Jordan Tuner. Muszę przyznać, że twórcy wykazali się dużą pomysłowością; ich obraz jest bardzo oryginalny. Szczęśliwie na dobrym pomyśle się nie skończyło; drzemiący w zamyśle potencjał udało się wykorzystać w stu procentach. Dzięki temu otrzymaliśmy przewrotny i przemyślany thriller z domieszką akcji.
    "Połączenie" to dość krótka produkcja, trwa zaledwie nieco ponad dziewięćdziesiąt minut, jednak zapewnia odpowiednią dawkę adrenaliny. Film mija jak z bata strzelił; akcja jest dynamiczna, nie ma przestojów i trudno narzekać na nudę. Całość rozpoczyna się od krótkiego wstępu, w którym poznajemy główną bohaterkę, po czym jesteśmy świadkami jednej z wielu przeprowadzanych przez nią spraw. Niestety w wyniku nieprzemyślanego postępowania Jordan, sytuacja wymyka się spod kontroli, co doprowadza do tragicznych konsekwencji. Dopiero po tym krótkim prologu, swoją drogą wstęp jest naprawdę mocny i szokujący, zostajemy wprowadzeni w główną oś fabularną. "Połączenie" w całości opiera się na uratowaniu życia, uprowadzonej przez nieznanego mężczyznę, dziewczynie ? Casey Welson. Solidnie zbudowany wątek główny - twórcy z dużym wyczuciem prowadzą historię, potrafią widza zaskoczyć, jak również zaangażować emocjonalnie w przedstawioną przez nich opowieść ? poprzeplatany nie mniej istotnymi wątkami pobocznymi, to duża zaleta produkcji.




    Dzięki specyficznemu kręceniu "Połączenie" nabiera dynamizmu oraz realności. Gwałtowne zbliżenia na twarze bohaterów ? pełne bólu, cierpienia i strachu ? dobrze oddają emocje i budują atmosferę obrazu. Dzięki takim ujęciom łatwiej zżyć się z protagonistami, wczuć w ich sytuację, zrozumieć, co czują. "Połączenie" to bardzo emocjonalny obraz, twórcy targają uczuciami widza, wzbudzają w nich obawę o życie Casey, jak również współczucie. Napięta atmosfera nie pozwala z obojętnością śledzić rozwój akcji na ekranie ? historia naprawdę wkręca i trudno oderwać się od telewizora.
    Jednak wszystkie wyżej wymienione cechy straciłyby na wartości, gdyby nie stojące na bardo dobrym poziomie aktorstwo. Będąca ostatnio w cieniu Halle Berry (między innymi poprzez wydane nie tak dawno, co najwyżej przeciętne produkcje typu "Śmiertelna głębia" czy "Movie 43") znów udowodniła, że potrafi grać. Wykreowała intrygującą postać i była bardzo przekonująca w roli Jordan; przekonująca do takiego stopnia, że sam powierzyłbym jej swoje życie, gdybym znalazł się w podobnej sytuacji, co uprowadzona dziewczyna. Z kolei młoda Abigail Breslin (znana większości kinomanom z filmu "Zombieland") spisała się równie dobrze, co Halle Berry. Była prawdziwa w swojej roli i nie miała problemów z odegraniem emocji. Pochwalić należy świetną kreację porywacza ? postać doskonale zarysowana przez scenarzystów i równie dobrze zagrana przez Michaela Eklunda.
    Niestety w filmie było też kilka zgrzytów. Mianowicie niektóre brawurowe zagrania Casey trudno uznać za wiarygodne. To samo można powiedzieć o zakończeniu, które jest mało przekonujące (ale za to niezmiernie satysfakcjonujące!) i trochę zbyt szybkie ? przydałoby się kilka słów dopowiedzenia, co stało się potem. Nie spodobało mi się również rozebranie uprowadzonej dziewczyny do stanika ? tani i zupełnie niepotrzebny chwyt. Jednak pomimo tych kilku wad film naprawdę warto zobaczyć. Produkcja dostarcza emocjonującej rozrywki. Polecam!



  21. bartez13
    "Mroczny Rycerz powstaje" był jedną z najbardziej wyczekiwanych produkcji roku 2012, nie tylko przez oddanych fanów Batmana, lecz również krytyków na całym świecie. Nic w tym dziwnego, po kapitalnych dwóch poprzednich częściach, oczekiwania i wymagania były ogromne. Nolan wysoko postawił sobie poprzeczkę, realizując drugą odsłonę serii, "Mrocznego Rycerza". Jednak, jak dotąd, jego filmy wykazywały tendencję wzrostową. "Mroczny Rycerz" był lepszy od "Batman - Początek", lecz czy można pobić coś, co już jest doskonałe? Nolan udowodnia dziełem "Mroczny Rycerz powstaje", że można przynajmniej dorównać. Najnowsza odsłona "Batmana" to po prostu świetny film, godny reprezentant serii, który stoi na tym samym poziomie, co dwie poprzednie części.
    Trudno cokolwiek napisać o fabule najnowszego "Mrocznego Rycerza" nie spoilerując, tak więc postaram się bardzo ogólnikowo opowiedzieć o obrazie, aby nie popsuć Wam dobrej zabawy podczas samodzielnego śledzenia przygód Batmana. Trzecia część ma miejsce kilka lat po wydarzeniach z poprzedniej odsłony. Chciałbym zauważyć, że "Mroczny Rycerz powstaje" jest bezpośrednią kontynuacją dwójki. Większość niedokończonych spraw z "Mrocznego Rycerza" znajduje tutaj swoje rozwiązanie. Spotkamy się ze wszystkimi znanymi z dotychczasowych części bohaterami (w ich rolach występują ci sami aktorzy, co poprzednio, co moim zdaniem jest dużym plusem). Wracając jednak do opisu filmu... Bruce Wayne "porzucił Batmana" i postanowił prowadzić w miarę normalne życie. Jednak, jak nietrudno się domyślić, nowe okoliczności, nagły napad na bank, w wyniku którego zostaje ranny najlepszy przyjaciel protagonisty, Jim Gordon, jak również nowy przestępca zagrażający Gotham, zmuszają go do ponownego założenia kostiumu. Fabuła filmu to bardzo skomplikowana i złożona historia. Posiada wiele, na pierwszy rzut oka nie powiązanych ze sobą wątków, które jednak w późniejszym czasie łączą się w logiczną całość. Muszę przyznać, że historia jest niezwykle absorbująca i interesująca, bardzo nieprzewidywalna oraz pełna zwrotów akcji. Film z minuty na minutę robi się coraz ciekawszy, a intryga coraz bardziej zawiła, zaś otwarte zakończenie stanowi dobre podsumowanie filmu. Każdy może je interpretować na swój własny sposób, jednak ja liczę na to, że to zapowiedź następnej części.

    Kolejnym plusem produkcji są bardzo dobre dialogi. Tak ciekawych i intrygujących rozmów nie słyszałem prawie nigdy w filmie akcji. Trzeba przyznać, że scenarzyści przyłożyli się do swojego zadania, bowiem otrzymaliśmy naprawdę logiczne, składne i przemyślane dialogi, co jest rzadkością w dzisiejszej kinematografii, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagi kino akcji. Być może za dużo w nich patosu, jednak jest on akceptowalny i jakoś nie specjalnie drażnił mnie podczas seansu.
    Na uwagę zasługuję szczególny klimat "Mrocznego Rycerza". Niewątpliwy wpływ ma na to muzyka oraz scenografia, jak również odpowiednie oświetlenie. Przez większość produkcji dominuje mrok, spowite w ciemnościach wieżowce i apartamentowce Gotham robią duże wrażenie. Natomiast muzyka ma ciężkie brzmienie, jest tajemnicza, chwilami przytłaczająca. Wszystko to idealnie oddaje klimat filmu. Gotham jest mroczne, odpychające, pozbawione nadziei, nawet gdy jest bezpieczne, pozbawione przestępców, pogrążone w ciemnościach, wzbudza niepokój. Coś niesamowitego. Warto wspomnieć, że to wszystko, co wyżej napisałem, przyczynia się do budowania napięcia, które towarzyszy nam od początku do samego finału filmu. Swoje apogeum osiąga w końcowej fazie produkcji.
    Spodobała mi się również wizja rzeczywistości przedstawiona przez Nolana. Zdecydowanie odszedł od ukazania świata w komiksowych barwach, co zrobił Tim Burton realizując dwie pierwsze części o Batmanie, należące do starej kwadrylogii. Wykreowana przez niego rzeczywistość jest brutalna, ukazana bez ugrzecznień, pełna przemocy. Wydaje się taka realna, prawie namacalna. To zdecydowany plus.

    "Mroczny Rycerz powstaje" posiada też drugie dno, przekaz. To film pełen wartości, współczesnych problemów. Stawia nam przeróżne pytania i skłania do refleksji. Próbuje też pokazać zdolność jednostki, jednego, odrzuconego człowieka, do poświecenia za tak niesprawiedliwe i "zapatrzone w siebie" społeczeństwo. Czy ktoś z nas postąpiłby tak samo? Wątpię.
    Zdziwiła mnie bardzo duża ilość emocji oraz uczuć w ostatnim "Batmanie". Końcowe sekwencje naprawdę potrafią wzruszyć, jak również sceny w których Bruce Wayne zmaga się ze swoją przeszłością. Fragmenty te są bardzo emocjonalne. Warto nadmienić o rozbudowanej relacji pomiędzy Alfredem oraz Brucem, która też niejednokrotnie potrafi wzruszyć.
    Świetnie wypadają efekty specjalne. "Mroczny Rycerz powstaje" to niewątpliwie bardzo, z naciskiem na bardzo, widowiskowy film akcji. Sceny pościgów bądź sekwencja otwierająca obraz, są mistrzowsko zrealizowane. Jest na co popatrzeć. Sceny akcji są dynamiczne, widowiskowe, efektownie nakręcone. Po prostu same plusy. To samo należy powiedzieć o walkach wręcz. Wypadają bardzo przyzwoicie, a pojedynek Batmana z Banem ogląda się z ogromną przyjemnością.

    Dobrze przedstawiają się również kostiumy oraz wymyślne pojazdy, którymi posługuje się Mroczny Rycerz. Są pomysłowe i wciąż zachwycają oryginalnością, chociaż to już trzecia część o przygodach Batmana.
    Bardzo dobrze wypadło aktorstwo. Jak zwykle Christian Bale zagrał przyzwoicie i dobrze poradził sobie w roli tytułowego Batmana, zresztą z części na część jest coraz lepszy. Widać ta rola do niego pasuje. To samo można powiedzieć o Michaelu Caine, Garym Oldmanie, czy Morganie Freemanie. Oni się zawsze sprawdzali i tym razem też nie zawiedli. Zachwycili z kolei Tom Hardy - wcielający się w Bane'a, Anne Hathaway - Kobieta Kot, Marion Cotillard - Miranda Tate oraz Joseph Gordon-Levitt grający Johna Blake'a. Nowi aktorzy, nowe postacie, niemniej udane niż te dobrze znane z poprzednich części. Wszyscy spisali się bardzo dobrze, szczególnie Marion Cotillard oraz Gordon-Levitt, im należą się ogromne brawa. Gorzej nieco Tom Hardy, niestety pobicie znakomitego Heatha Ledgera okazało się nie lada wyzwaniem. Nie mówię, że Bane to płytki charakter, bez wyrazu, wręcz przeciwnie, jednak Joker jest nie do zastąpienia. To samo w przypadku Kobiety Kot, Hathaway zagrała ją dobrze, ale brakowało jej pazura, który miała Michelle Pfeiffer.

    "Mroczny Rycerz powstaje" to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów roku 2012. Film, który zgarnął ogrom nominacji, jednak nie został w pełni doceniony, lecz nie to jest najistotniejsze, najważniejsze jest to, że to naprawdę satysfakcjonujący obraz, warte uwagi zwieńczenie udanej trylogii, która na stałe wpisze się do historii kinematografii. Fani zdecydowanie powinni sięgnąć po powyższą produkcję, ponieważ z pewnością nie będą zawiedzeni, tak samo jak wszyscy kinomani, którzy cenią ambitne kino rozrywkowe na wysokim poziomie. Polecam!
  22. bartez13
    "Ted" to obraz, który zaczął mnie interesować jeszcze na długo przed wejściem do kin. Zaciekawił mnie przede wszystkim niezwykle oryginalny pomysł twórców, który polegał na ukazaniu perypetii pewnego pluszowego misia we współczesnym świecie. Mianowicie produkcja skupia się na przedstawieniu losów dwójki dość charakterystycznych bohaterów, Johna Bennetta oraz jego przytulanki Teda. Jednak cała historia rozpoczyna się od świąt Bożego Narodzenia. Nasz protagonista John, jest młodym chłopcem, mającym problemy z nawiązywaniem kontaktów. Bennett bardzo chciałby znaleźć prawdziwego przyjaciela, z którym mógłby wspólnie spędzać czas. W święta dostaje od rodziców pluszową zabawkę, którą nazywa "Ted". Chłopak traktuje go jak przyjaciela z prawdziwego zdarzenia, którego nigdy nie miał. W wigilijną noc wypowiada pewne życzenie, nie będąc do końca tego świadom, że ta mała prośba na stałe odmieni jego życie. Rano budzi się i widzi przed łóżkiem żywego, pluszowego misia, swojego najlepszego i jedynego przyjaciela.




    Scenariusz to doprawdy świetna robota. Tak pomysłowej komedii już dawno nie widziałem. Dodatkowo cała historia jest bardzo rozbudowana i miejscami przezabawna. W produkcji występuje mnogość wątków, z których najciekawszymi wydają się dwa: romansowy oraz przyjaźni. Są interesujące, dobrze zarysowane oraz ukazane przez twórców w taki bardzo realistyczny sposób. Mogłyby wydarzyć się naprawdę i dotyczyć każdego z nas. Za to duży plus. Film zaskakuje również nagłymi zwrotami akcji i nieprzewidywalną fabułą. Oczywiście domyśliłem się zakończenia, jednak drogi do niego prowadzącej, nigdy bym nie odgadł. Jest bowiem naprawdę bardzo zakręcona.
    "Ted" to produkcja, która posiada przesłanie, dotyczące przyjaźni. Mówi o tym, że prawdziwi przyjaciele to nieopisany skarb, nieważne, jacy by byli. W obrazie zawarta jest również alegoria, którą łatwo dostrzec. Jest nią "Ted". Misiek to uosobienie nieokrzesanego przyjaciela, takiego, którym nikt nie chce się chwalić przed rodziną czy dziewczyną. Jego zachowania są zabawne jako misia, lecz jako człowieka - raczej by nas nie śmieszyły, tylko irytowały. Twórcy w dość subtelny sposób przemycają, pod postacią komicznych sytuacji i zachowań Teda, codzienne problemy i skłaniają nas do wyciągnięcia odpowiednich wniosków.




    "Ted" to produkcja niezwykle zabawna. Mnogość żartów, gagów oraz nawiązań do innych filmów jest po prostu imponująca. Są tutaj nawiązania i kąśliwe uwagi nie tylko na temat popularnych produkcji (bardzo często powiedziane wprost, bez ogródek) lecz również spora liczba komentarzy kierowanych pod adresem znanych aktorów oraz muzyków, dla przykładu, Justina Biebera. Są też odwołania do pamiętnych wydarzeń czy nawet Twittera, tak więc oglądając film, czujemy się, jakbyśmy byli jego częścią. Przedstawiona przez twórców rzeczywistość jest bardzo namacalna, pomimo występowania elementów baśniowych. Wracając jednak do humoru. Bardzo dużą rolę gra komizm sytuacyjny oraz przyprawione szczyptą ironii dialogi, podczas których nie raz na naszej twarzy wystąpi uśmiech, jak także doskonała gra słowna. Twórcy również postarali się o sparodiowanie kilku scen zapożyczonych z innych produkcji lub gwiazd, wystarczy przywołać retrospekcję głównego bohatera dotyczącą sytuacji, w której poznał swoją aktualną dziewczynę - jawny przykład nabijania się z "Gorączki Sobotniej Nocy" i Johna Travolty. Takich smaczków jest zdecydowanie więcej. Chociaż większość żartów jest naprawdę zabawna i przemyślana to zdarzają się też słabe, niskich lotów (niewyszukane dowcipy o seksie - jakie to amerykańskie). Jednak to zależy od podejścia i poczucia humoru, każdego bawi coś innego. Również samo zachowanie Teda daje wiele okazji do śmiechu, ponieważ jak tu zachować powagę przyglądając się klnącemu jak szewc misiowi? To za jego sprawą film jest tak zabawny i nie zdziwię się, gdy postać ta zyska sobie spore grono fanów.
    Na plus trzeba odnotować świetną animację Teda, wykonaną z bardzo dużą starannością. Pluszak jest niezwykle urokliwy i prawdę mówiąc trudno oprzeć się jego czarowi. Ted to chyba najlepsza postać z całej produkcji. Zdecydowanie najzabawniejsza i strasznie charakterystyczna. Niech Was nie zmylą pozory, za tym milutkim i czarującym pyszczkiem kryje się wulgarny, czasem nieokrzesany, sprośny misiek, ale i całkiem zabawny, oddany i wierny druh. To właśnie na tym polega cały urok tego bohatera.

    Dodatkowo "Ted" to nie tylko zwykła komedia, to raczej mieszanka gatunkowa. Znajdziemy tutaj sporo okazji do śmiechu, lecz również do wzruszeń. Ponadto "Ted" świetnie łączy ze sobą elementy baśniowe oraz walory komediowe. Jest również trochę akcji, a nawet elementy dreszczowca. "Ted" na pewno posiada swój niepowtarzalny klimat. Raz bajkowy, niemalże baśniowy, szczególnie na początku i końcu produkcji, innym razem mroczny, jak na przykład podczas porwania pluszaka. Twórcy naprawdę się postarali i zaoferowali nam niezły miszmasz gatunkowy. Całość dopełnia ciekawa, lecz szybko wypadająca z pamięci muzyka, która była po prostu lekka i melodyjna.
    "Ted" to niezwykle pomysłowy, odważny, zabawny i ekstrawagancki film, na który naprawdę warto poświęcić swój czas. Mało która komedia może dorównać "Tedowi" szczególnie w dzisiejszych czasach. Polecam! To trzeba zobaczyć.
  23. bartez13
    Wybierając się do kina na "Gniew tytanów", dokładnie wiedziałem, na co się piszę i czego mogę się spodziewać. Już po pierwszej części, która notabene była dość ciekawym filmem przygodowym, opartym na mitologii, zdawałem sobie sprawę, że dzieło Jonathana Liebesmana będzie tylko i wyłącznie sprawnie zrealizowaną produkcją, niezwykle widowiskową oraz pełną akcji, gdzie fabuła opowiadająca o greckich bogach i herosach będzie stanowić jedynie tło dla kolejnych popisów montażystów oraz speców od efektów specjalnych. Czy przez to źle bawiłem się podczas seansu? Nie. Chwile spędzone w kinie uważam za dobrze "zagospodarowane", ponieważ najnowsza część trylogii o "Tytanach" zaspokoiła wszystkie moje oczekiwania i dostarczyła niezapomnianych wrażeń.
    Mija dziesięć lat od pamiętnych wydarzeń z pierwszej części, kiedy to odważny Perseusz pokonał Meduzę, zwyciężył w walce z postrachem mórz i oceanów, Krakenem, oraz uratował się przed Hadesem. Początek filmu przypomina legendę opowiadaną przez starszą osobę. Obserwujemy malowidła na ścianach oraz słuchamy historię o Perseuszu, opowiadaną przez nikogo innego, jak samego władcę Olimpu, Zeusa, który jest poniekąd narratorem całej opowieści. Osobiście bardzo przypadła mi do gustu taka konwencja produkcji. Mogłem poczuć się jak dziecko, któremu przedstawiana jest stara, zamierzchła legendach o bogach i tytanach. Po krótkim wstępie zostajemy wprowadzeni już we właściwą historię. Główny bohater ożenił się oraz ustatkował. Urodził mu się synek Helios, który został jedynym wspomnieniem po ukochanej, która odeszła do zaśniadów. Na łożu śmierci, Perseusz obiecał małżonce zając się chłopakiem i wychować go na zwykłego rybaka. Jednakże plany te będą musiały poczekać, ponieważ protagonista znów będzie zmuszony pomóc bogom. Tym razem, chcąc nie chcąc, będzie musiał powstrzymać samego Kronosa, ojca wszystkich nieśmiertelnych...




    Tak jak już wspominałem wcześniej, historia jest przewidywalna i schematyczna. Jest tylko pretekstem do kolejnych pojedynków Perseusza z mitologicznymi potworami, niejednokrotnie znacznie większymi niż nasz bohater. Jednak nie oznacza to, że śledzenie jej nie sprawia przyjemności. Po prostu cała opowieść to lekka, niekiedy humorystyczna, luźno związana z mitologią historyjka, idealna na letnie kino rozrywkowe, przy pochłanianiu kolejnych garści popcornu podczas seansu. Nie znajdziemy tutaj rozbudowanych wątków, jednak przez obraz przewija się kilka motywów, między innymi wybaczenia, rodziny i wiary w swoje własne siły, lecz wszystko to już było, niczym odkrywczym twórcy nie próbują nas zaskoczyć. Wracając do sprawy mitologii... Druga cześć "Starcia tytanów" jest znacznie słabiej powiązana ze starożytnymi mitami niż poprzedniczka. "Gniew tytanów" to dosłowny misz-masz legend o bogach i herosach. Dla przykładu można tu wymienić pojedynek Perseusza z Minotaurem, z którym de facto walczył Tezeusz, lub Andromedę, która poznaje głównego bohaterach w innych okolicznościach, niż miało to miejsce w mitologii. Również charakterystyki niektórych bohaterów nie zgadzają się z tym co można przeczytać. Wystarczy wymienić Hadesa i Zeusa. Dla jednych widzów będzie to ciekawa alternatywna wersja mitów o starożytnych, lecz dla drugich taki zabieg może okazać się ostatnim gwoździem do trumny. Jednak film mija szybko oraz przyjemnie, i chociaż nie zmusza do refleksji jak również odbiega zasadniczo od mitologii, dobrze się go ogląda.




    Najważniejszą zaletą obrazu są efekty specjalne oraz nieprzerwana akcja. Trzeba przyznać, że w "Gniewie tytanów" dzieję się naprawdę dużo i na nudę raczej nie można narzekać. Pojedynki Perseusza zapierają dech w piersiach, zachwycają płynnością oraz świetnym montażem. Pojedynek z chimerą czy ostateczna walka z Kronosem wbijają w fotel, a efekt 3D jedynie potęguję niemałą już przecież widowiskowość produkcji. Również pomysł z ruchomym labiryntem okazał się niemniej udany. Całość dopełnia ciekawa i przyjemna, lecz szybko wypadająca z pamięci muzyka. Należy dodać, że udźwiękowienie również robi dobre wrażenia i dobrze oddaje to, co dzieje się na ekranie. Na plus zaliczyłbym również wykonanie niektórych bestii, cyklopów, chimery czy samego pegaza. Animacja jest płynna i wykonana z dbałością o szczegóły. Od strony audio-wizualnej "Tytanom" nie można niczego zarzucić.
    Niestety, najwięcej zarzutów mam do kreacji głównego bohatera. Jako pierwszy wypada z pamięci po seansie, a poniekąd to jego powinienem najbardziej zapamiętać. Sam Worthington, chociaż dobrze odegrał swoją rolę, wykreował postać nijaką. Również niewykorzystanie potencjału Liama Neesona trochę irytuję. To naprawdę dobry aktor, a w filmie został ograniczony do odgrywania spokojnego, dręczonego wyrzutami sumienia, starca. Reszta spisała się przyzwoicie.

    "Gniew tytanów" to film dla masowego odbiorcy. Ma prostą i naciąganą fabułę, nie skłania do refleksji, stanowi raczej dobre półtoragodzinne widowisko, na którym nie sposób się nudzić. Polecam widzom szukającym relaksującego oraz efektownego obrazu na niedzielne popołudnie.
    Ocena 6+/10
  24. bartez13
    "Niesamowity Spider-Man 2" to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego lata. Mimo ogromnych wątpliwości towarzyszących podczas produkcji pierwszej odsłony nowej serii o Człowieku-Pająku, film w reżyserii Marca Webba okazał się niezwykle udanym restartem przygód Spider-Mana, w wielu aspektach jednoznacznie odbiegającym od obrazu i wizji komiksowego bohatera zaprezentowanego przez Sama Raimiego. Remake, będący przede wszystkim produkcją stricte młodzieżową, odznaczał się świetnym humorem, interesującymi bohaterami oraz przyjemnymi dla oka efektami specjalnymi i nieprzerwaną akcją. Jeśli chcecie się dowiedzieć jak wyżej wymienione elementy wypadły w przypadku kolejnej odsłony i czy Marc Webb podołał bardzo trudnemu zadaniu usatysfakcjonowania tysięcy fanów charyzmatycznego superbohatera, zapraszam do dalszej lektury.
    Sequel jest bezpośrednią kontynuacją pierwszej odsłony. Peter Parker po zwycięstwie nad Człowiekiem Jaszczurem (doktorem Connorsem), w kostiumie Spider-Mana przemierza ulice ogromnej metropolii udaremniając plany złoczyńcom oraz kładąc kres niezliczonym zbrodniom, zapewniając tym samym mieszkańcom względne poczucie bezpieczeństwa. Podczas jednej z takich akcji główny bohater ratuje życie Maxowi Dillonowi, na pozór przeciętnemu obywatelowi Nowego Jorku. Mniej więcej w tym samym czasie do Oscorp Industries przybywa Harry Osborn, syn umierającego założyciela firmy Normana Osborna, który dowiaduje się szokującej prawdy o swoim ojcu i czekającej go niedalekiej przyszłości. Natomiast Peter Paker, pochłonięty niekończącą się walką z przestępcami, targany jest wyrzutami sumienia dotyczącymi jego związku z Gwen Stacy. Protagonista boi się narazić ukochaną na niebezpieczeństwo; za każdym razem, gdy przywdziewa kostium Spider-Mana widzi przed oczami ojca wybranki, a w głowie rozbrzmiewa złożona niedawno obietnica. Tymczasem w mieście pojawia się enigmatyczna postać o niejasnych motywach działania, posiadająca zdolność generowania i wykorzystania dla własnych celów prądu elektrycznego.

    Historia przedstawiona w "dwójce" jest znacznie bardziej dojrzała niż w poprzedniej odsłonie; porusza poważne tematy i jest niezwykle dramatyczna ? szczególnie końcówka, na której można wzruszyć się do łez. Ponadto twórcy skrupulatnie kontynuują rozpoczęte w pierwowzorze wątki, co jest oczywiście dużą zaletą filmu. Podczas projekcji dowiadujemy się między innymi, jaki był powód nagłego wyjazdu rodziców Petera, oraz kto przyczynił się do ich śmierci. Scenarzyści rozbudowali również ledwo nakreślony w "jedynce" wątek Normana Osborna oraz dostarczyli widzom kilku istotnych informacji o Oscorp Industries. Nie mniej ciekawa wydaje się historia Maxa Dillona, któremu poświęcono zdecydowanie zbyt mało czasu. Dodatkowo przez film przewija się wątek romansowy dotyczący Petera Parkera oraz Gwen Stacy, który został podany przez twórców w bezbolesny sposób (brak podniosłych kwestii czy drażniących achów i ochów) i nie stanowił jedynie tła produkcji. Wręcz przeciwnie, jest jednym z bardziej interesujących wątków całego obrazu. Jak więc widać, podczas projekcji raczej trudno narzekać na nudę. Mnogość przeplatających się wzajemnie wątków tworzy absorbującą i intrygującą historię, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji. Mimo to "Niesamowity Spider-Man 2" to dalej młodzieżowa produkcja akcji. Film mówi o dojrzewaniu, odpowiedzialności, dokonywaniu trudnych wyborów i ponoszeniu ich konsekwencji. Jednak dzięki sprawnej reżyserii powyższe moralizatorskie banały da się znieść bez zgrzytania zębami. Godna odnotowania jest z kolei dość intrygująca refleksja na temat życia, którą wygłasza Gwen Stacy podczas uroczystości ukończenia szkoły. Warto zatrzymać się nad nią na dłuższą chwilę. Innymi słowy historia jest równie ciekawa jak w "jedynce", a zatem fani Pająka powinni się czuć pod tym względem usatysfakcjonowani.

    "Niesamowity Spider-man 2" wypadł też przyzwoicie od strony audiowizualnej. Efekty są widowiskowe i zapewniają nie lada emocje. Warto wybrać się na sens 3D by móc w pełni podziwiać przygotowane przez twórców atrakcje. Dla niektórych scen rozważałbym nawet ponowną wizytę w kinie, a to ze względu na ich wysoki poziom wykonania oraz nienaganny montaż. Ponadto warto pochwalić umiejętnie zastosowany efekt ?bullet time? ? twórcy zachowali umiar, dzięki czemu spowolnienie akcji w niektórych scenach stanowiło miły dodatek dla oka, a nie przytłaczało i męczyło nadmierną ilością. Denerwujące mogą być natomiast aż nazbyt częste i łatwe do wychwycenia sekwencje CGI, jednak w ogólnym rozrachunku produkcja spełnia swoje zadanie i dostarcza ponad dwie godziny czystej rozrywki. Warto zwrócić uwagę na podkład dźwiękowy autorstwa Hansa Zimmera oraz Pharrella Williamsa ? chociaż na pierwszy rzut zestawienie tych dwóch panów wydaje się niedorzecznością; przecież obaj reprezentacją wymijające się gatunki muzyczne ? stanowił dobre uzupełnienie filmu i niewątpliwie wpływał na jego klimat i atmosferę. Szkoda, że w obrazie nie wykorzystano numeru będącego efektem współpracy Alicii Keys oraz Kendricka Lamara pod tytułem "It's On Again"; utwór pojawił się na kilka dni przed premierą "Niesamowitego Spider-mana 2" i stanowił singiel promujący zarówno soundtrack jak i sam film. Niestety pojawił się tylko podczas napisów końcowych, a piosenka aż "prosiła" się o wykorzystanie w kilku scenach, w których w wymowny sposób podkreśliłaby dziejące się na ekranie wydarzenia.

    Ogromną zaletą obrazu są charakterystyczni bohaterowie. Wykreowani przez Emma Stonę i Andrewa Garfielda protagoniści są wyraziści, zabawni oraz interesujący. Peter Parker, jak również Gwen Stacy to urokliwa para, którą po prostu chce oglądać na srebrnym ekranie, a ich perypetie oraz przygody śledzi się z nieukrywaną przyjemnością. Główny bohater to ten sam wrażliwy i w gruncie rzeczy nieśmiały chłopak znany nam z jedynki, który przywdziewając kostium Spider-Mana wykazuje się ogromną odwagą, szlachetnością, jak również zdolny jest do poświeceń. Ponadto jest też zuchwały i po prostu przezabawny ? Człowiek Pająk nie traci poczucia humoru nawet w obliczu śmierci i niejednokrotnie potrafi rzucić kąśliwą uwagą na temat dziejących się na ekranie wydarzeń, czy zadrwić sobie z potężniejszych od niego wrogów. Garfield stanął na wysokości zadania i mimo że uwielbiam wykreowanego przez Tobey?a Maguirea Petera Pakera, Andrewowi nie mogę niczego zarzucić. Udźwignął ciężar produkcji i stworzył takiego bohatera na jakiego ten film jak i komiksowy pierwowzór zasługiwał. Z kolei Emma Stone jako Gwen Stacy dzielnie dotrzymała kroku Andrewowi Garfieldowi. Wykreowana przez nią bohaterka to trzeźwo myśląca, zdeterminowana do działania i uparta dziewczyna, która zaraz obok Petera Parkera stanowi trzon produkcji. Emma wyszła w końcu z cienia superbohatera, który w pierwszej części wyraźnie zdominował całą produkcję. Duże brawa należą się Jamie Foxxowi. Mimo że nie często gości na ekranie, to nawet w tych kilku poświęconych mu scenach potrafi popisać się bardzo dobrym aktorstwem. Wystarczy się przyjrzeć przemianie Maxa Dillona w Elektro. Pierwszy to rozbity mentalnie człowiek, o nadszarpniętym zdrowiu psychicznym, natomiast drugi, to typowy czarny charakter pozbawiony skrupułów. Foxx dobrze uchwycił wewnętrzną przemianę odgrywanego przez niego bohatera.

    "Niesamowity Spider-Man 2" to udana kontynuacja, która stanowi dobry przykład na to, jak powinno kręcić się sequele. Chociaż nie wszystkie rozwiązania fabularne zaprezentowane przez twórców muszą Wam przypaść do gustu, to sądzę, że żaden z kinomanów nie powinien narzekać na jakość filmu, który został wykonany z ogromną pasją i zaangażowaniem całej ekipy. Nie pozostaje mi nic innego jak polecić Wam najnowszą odsłonę Człowieka Pająka. Polecam.
    Recenzja została opublikowana również na łamach filmwebu pod zdanym linkiem (klik)
  25. bartez13
    "Veronica Mars" to serial, który w czasach swojej świetności przyciągał przed ekrany telewizorów tłumy młodych ludzi. Produkcja o rezolutnej, siedemnastoletniej blondynce, pracującej w biurze swojego ojca nad ciężkimi sprawami kryminalnymi, była interesującą i intrygującą rozrywką dla ludzi przekładających warstwę fabularną nad oprawę audiowizualną. Mimo ogromnego sukcesu serii po wyemitowaniu ostatniego odcinka trzeciego sezonu wytwórnia zdecydowała się oficjalnie zakończyć serial. Szczęśliwie dla fanów sympatycznej bohaterki twórca "Veroniki Mars" Rob Thomas wpadł na pomysł nakręcenia pełnometrażowego filmu przedstawiającego dalsze losy nieugiętej protagonistki. Projekt niestety nie został pozytywnie rozpatrzony przez Warner Bros., jednakże dzięki Kickstarterowi (anglojęzyczna crowdfundingowa strona internetowa), a przede wszystkim fanom siedemnastoletniej Veroniki na ekrany kin wkroczyła filmowa adaptacja jednego z najlepszych seriali detektywistycznych dla młodzieży.
    Reżyserem oraz scenarzystą "Veroniki Mars" został nie kto inny jak sam Rob Thomas, który stanął przed niewątpliwie trudnym wyzwaniem. Próba adaptacji popularnego serialu po siedmiu latach od zakończenia jego emisji wydaje się spisana na porażkę. Jednakże Rob Thomas podołał oczekiwaniom fanów ? zebrał starą ekipę znaną wszystkim z planu "Veroniki Mars" i wzorując się na pierwowzorze, wyreżyserował film oddający niemal w stu procentach esencję samego serialu.

    Minęło bez mała dziewięć lat, odkąd Veronica po raz ostatni widziała miasto Neptune. Starając się zapomnieć o koszmarnych wydarzeniach z przeszłości, bohaterka przeprowadziła się do Nowego Jorku, gdzie zamieszkała razem ze swoim chłopakiem, Pizem. Zrywając stare znajomości oraz porzucając pracę w biurze detektywistycznym, bohaterka miała nadzieję rozpocząć nowe życie, z dala od problemów oraz nieporozumień wynikających z jej poprzedniej profesji. Dlatego też starała się o pracę w prestiżowej firmie prawniczej Truman-Mann and Associates. Niestety dawne problemy powróciły niczym bumerang, na nowo otwierając zasklepione już rany, gdy do Veroniki zadzwonił jej były chłopak z prośbą o pomoc w pewnej sprawie, w której stał się głównym podejrzanym, mianowicie w rozwikłaniu zagadki morderstwa jego ukochanej?
    Historia przedstawiona przez Roba Thomasa to solidna robota. Zwolennicy serialu nie powinni być zawiedzeni. Gęsta i umiejętnie poprowadzona przez scenarzystę intryga komplikuje się z minuty na minutę ? poznajemy nowe okoliczności, pojawia się coraz więcej podejrzanych, a fałszywych tropów nie brakuje. Cały film, mimo że koncentruje się praktycznie na ukazaniu jednego, konkretnego dochodzenia, które jest naprawdę przemyślane i rozbudowane, zawiera też kilka wątków pobocznych, pomniejszych spraw, które w zasadzie nic nie wnoszą do głównej osi fabularnej filmu, lecz z pewnością urozmaicają seans. Należy też wspomnieć, że zachowano charakterystyczny styl serialu, w którym to Veronica Mars na bieżąco, w roli narratora swojej historii, komentowała dziejące się na ekranie wydarzenia. Ponadto produkcja Roba Thomasa jest bezpośrednią kontynuacją serialu. Historia opowiedziana w filmie rozgrywa się dziewięć lat po wydarzeniach z trzeciego sezonu. Tak więc obie produkcje ze sobą są ściśle powiązanie, w związku z czym nie brakuje odniesień do telewizyjnego pierwowzoru. Dla przykładu w filmie wykorzystano między innymi wątek romansowy pomiędzy Veronicą i Loganem, zaś główna bohaterka podczas rozwiązywania zagadki morderstwa będzie musiała odwołać się do - dobrze znanych nam z serialu - spraw z przeszłości, czy też liczyć na pomoc - charakterystycznych dla serii ? bohaterów. A skoro już o nich mowa? Reżyser "Veroniki Mars" zaangażował do swojego dzieła wszystkich odtwórców ról znanych z serialu protagonistów, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych. Fani będą tym faktem wniebowzięci. Dodatkowo w filmie nie brakuje specyficznego humoru, który poniekąd był domeną pierwowzoru. Kąśliwe uwagi Veroniki na temat niektórych bohaterów, udana gra słowna czy świetny komizm sytuacyjny - przede wszystkim Dick Casablancas w roli głównej - w mistrzowski sposób rozładowują nagromadzone podczas seansu napięcie. Dzięki wymienionym powyżej elementom film śledzi się z uwagą oraz uśmiechem na twarzy ? nie ma mowy o nudzie, mimo że produkcja trwa prawie 110 minut. Należy też wspomnieć, że "Veronica Mars" to obraz, który pomimo faktu, że został nakręcony przede wszystkim dla zwolenników serialu, powinien trafić także do ludzi, którzy nie mieli przyjemności zapoznać się z przygodami siedemnastoletniej bohaterki. Seans zaczyna się od krótkiego wprowadzenia, podczas którego protagonistka w kilku zdaniach streszcza fabułę serialu, co zostaje ukazane na ładnie zmontowanych retrospekcjach.

    Zaletą "Veroniki Mars" jest również oprawa audiowizualna. Od razu należy zaznaczyć, że omawiana produkcja to film statyczny, w którym jest mało akcji. Obraz w całości opiera się na dobrze skrojonej fabule oraz przemyślanych dialogach. Czyli oprawa audiowizualna sprowadza się w przypadku "Veroniki Mars" do budowy odpowiedniej atmosfery i klimatu, który notabene jest żywcem wyjęty z serialowego pierwowzoru. Do tego twórcy nie zapomnieli o wykorzystaniu w filmowej adaptacji motywu przewodniego z telewizyjnej serii ? mianowicie utworu "We Used to Be Friends" w wykonaniu The Dandy Warhols. Warto też wspomnieć parę słów o aktorstwie, które stało na przyzwoitym poziomie. Odtwórczyni roli głównej, Kristen Bell, spisała się naprawdę rewelacyjnie. Mimo upływu prawie siedmiu lat od zakończenia serialu Veronica Mars w jej wydaniu to ta sama sympatyczna, zabawna i rezolutna dziewczyna co kiedyś. Naprawdę miło było ją zobaczyć w roli, w której znowu mogła się wykazać ? jej ostatnie produkcje nie dawały Kristen Bell takiej możliwości, a szkoda, ponieważ to naprawdę utalentowana aktorka. Pozostali spisali się na miarę swoich umiejętności. Jeśli podobali Wam się w serialu, nie powinniście być zawiedzeni.

    "Veronica Mars" to niespodziewanie bardzo dobra filmowa adaptacja popularnego serialu dla młodzieży oraz przyzwoity kryminał, który szczerze polecam nie tylko zwolennikom pierwowzoru, lecz także osobom szukającym interesującej, momentami zabawnej, jak też intrygującej rozrywki.
×
×
  • Utwórz nowe...