Skocz do zawartości

bartez13

Forumowicze
  • Zawartość

    141
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez bartez13

  1. bartez13
    "Niezgodna" to adaptacja powieści autorstwa Veroniki Roth pod tym samym tytułem, wydanej w 2011 roku. To pierwsza część trylogii (kolejne książki to "Zbuntowana" oraz "Wierna") przedstawiającej historię pewnej dziewczyny - Beatrice Prior. Film przybliża nam dość ciekawą wizję niedalekiej przyszłości, w której świat został doszczętnie zniszczony przez wojny, zaś jedyni ocaleni schronili się w nowo powstałej metropolii wzniesionej na ruinach Chicago. Odizolowana od otoczenia wysokim murem, zapewniającym jej mieszkańcom względne bezpieczeństwo, metropolia, znajduje się pod surową jurysdykcją założycieli "ośrodka". Twórcy nowego Chicago, chcąc uniknąć wydarzeń z przeszłości i zachować pokój, wprowadzają w życie model społeczeństwa idealnego, w którym to mieszkańcy miasta zostają podzieleni na pięć różnych frakcji, gdzie każda z nich reprezentuje i kształci u swoich członków konkretne cechy. Kasty te prezentują się następująco: Prawość (szczerość), Altruizm (bezinteresowność), Nieustraszoność (odwaga), Serdeczność (spokój, pokojowe nastawienie) i Erudycja (inteligencja). Każdy członek metropolii zobowiązany jest w wieku szesnastu lat zdecydować o swojej przynależności do frakcji, która na całe życie zdefiniuje jego przydatność dla społeczeństwa. Przedstawiona przez scenarzystów historia rozpoczyna się na kilka dni przed przygotowaniami Beatrice Prior do podjęcia najważniejszego wyboru swojego życia, który być może odmieni losy całej dystopijnej metropolii.
    "Niezgodna" to film niezwykle ciekawy, który z każdą kolejną minutą coraz mocniej absorbuje uwagę widza. Produkcja rozpoczyna się od krótkiego monologu, podczas którego główna bohaterka opowiada nam o otaczającym ją świecie. Dowiadujemy się kilku istotnych informacji o rzeczywistości, w której przyszło żyć czołowej protagonistce, między innymi o zasadach funkcjonowania metropolii i relacjach panujących w społeczeństwie. Chociaż wizja przyszłości przedstawiona w filmie nie wydaje się zbyt oryginalna (z podobnie ukazaną rzeczywistością mamy do czynienia na przykład w "Igrzyskach śmierci"), to posiada kilka cech charakterystycznych ? wyróżniających ją z ogółu podobnych produkcji ? i jest ponadto intrygująca oraz interesująca.

    Początkowo twórcy nie spieszą się z rozwojem wydarzeń, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że pierwsza część filmu jest bardzo statyczna, momentami też ospała. Scenarzyści powoli wprowadzają nas w wykreowany przez Veronicę Roth świat i przedstawiają dość jednowymiarową, jednak tylko na pozór, fabułę filmu. Wraz z biegiem akcji historia zaczyna się coraz bardziej komplikować, idealny na pierwszy rzut oka model społeczeństwa okazuje się niezwykle brutalny i restrykcyjny, zaś przynależność do danej kasty nie zależy jedynie od dokonanego przez szesnastolatka wyboru. Druga część produkcji jest już znaczniej bardziej dynamiczna; miejscami wzrusza i skłania widza do refleksji. Kinomanom zostaje przedstawiona opowieść łącząca elementy dramatu, science fiction oraz romansu, w której powinna się odnaleźć nie tylko młodzież, ale i starsza część widowni. Twórcy dobrze wiedzieli, jak poprowadzić historię Beatrice Prior, dzięki czemu seans jest satysfakcjonujący i mimo że trwa ponad dwie godziny, nie czuć znużenia, a nawet chciałoby się, aby produkcja trwała jeszcze dłużej - bowiem "Niezgodna" urywa się w najmniej odpowiednim momencie, zostawiając wiele pytań bez odpowiedzi.
    Historia Beatrice Prior to opowieść o dojrzewaniu. Twórcy na przykładzie głównej bohaterki ukazują, jak szesnastoletnia dziewczyna pod presją przełożonych i społeczeństwa, zmuszona jest podejmować trudne, jak na jej wiek decyzje odnośnie życia, przyjaciół czy rodziny. W niezwykle wysublimowany oraz symboliczny sposób zostaje ukazana brutalność oraz podłość świata wykreowanego przez Veronicę Roth. Reżyser nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku; "Niezgodna" to film w wielu aspektach bardzo ugrzeczniony, lecz mimo to świadomość czynów, których dopuszczają się bohaterowie, jest wystarczająca do wzbudzenia w widzach odpowiednich emocji i uczuć, a nawet potrafi skłonić do przemyśleń. Bardzo dużą rolę w obrazie odgrywa wspomniana symbolika. W drobnych gestach i niepozornych spojrzeniach bohaterów zawartych jest multum emocji i uczuć. Warto też dodać, że produkcja traktuje o wadze poświęcenia dla wyższej idei, dyscyplinie, posłuszeństwu oraz wytrwałości w dążeniu do celu.

    Na uwagę zasługuje również bardzo dobry podkład dźwiękowy. Idealnie zgrywał się ze scenografią, oddając klimat oraz atmosferę wykreowanej przez twórców rzeczywistości. Na plus trzeba również odnotować efekty specjalne, które stanowią dobre uzupełnienie produkcji. Jednakże "Niezgodna" to dzieło niemal w całości oparte na dialogach i przemyślanej historii ? film nawet w połowie nie jest tak widowiskowy jak chociażby ostatnia część "Igrzysk śmierci". Mimo to niektóre pomysły inscenizacyjne twórców, dla przykładu dotyczące sposobu przestawienia ostatecznego sprawdzianu na przyszłych żołnierzy metropolii, zachwycają nieskazitelnym montażem oraz dużą oryginalnością. Chociażby dla tych kilku scen warto poświęcić swój czas na nowe dzieło reżysera "Jestem Bogiem".
    Bardzo dobre aktorstwo to niewątpliwa zaleta produkcji. Młoda Shailene Woodley spisała się nad wyraz dobrze. Po Shailene, wcielającej w postać Beatrice Prior, nie widać żadnej presji ani ciężaru wynikającego z odgrywania jednej z głównych ról w "Niezgodnej"; nawet w obecności znacznie bardziej doświadczonych aktorek ? mam na myśli Kate Winslet ? Woodley czuje się swobodnie, jej gra jest naturalna, a wykreowana bohaterka przekonująca i prawdziwa. Na ekranie towarzyszy jej Theo James jako Tobias Eaton. Razem tworzą wzajemnie uzupełniający się duet, którego poczynania śledzi się z ogromną przyjemnością. Na dalszym planie znalazła się córka Lenny'ego Kravitza (Zoë Kravitz) w roli Christiny ? przyjaciółki Beatrice ? oraz Miles Teller wcielający się w postać Petera; oboje spisali się przyzwoicie. Na uwagę zasługuje jeszcze Jai Courtney, który po nieudanym występie w "Szklanej pułapce 5" w produkcji Neila Burgera wykreował intrygującego antybohatera ? Erica. W roli surowego, często nadużywającego swoich uprawnień dowódcy ośrodka szkoleniowego przyszłych żołnierzy Jai Courtney wypadł naprawdę bardzo przekonująco.
    "Niezgodna" stanowi dobre otwarcie trylogii. Produkcja posiada interesujący scenariusz oraz nie mniej ciekawą wizję niedalekiej przyszłości. Dodatkowo niewątpliwie zaostrza apetyt na kolejne części, których będę wyglądać z ogromną niecierpliwością, zachęca również do sięgnięcia po książkę. Dla fanów powieści to pozycja obowiązkowa, natomiast co z resztą widzów? Jeśli nigdy nie miałeś do czynienia z "Niezgodną", produkcja Neila Burgera to doskonała okazja, aby zagłębić się w świat przedstawiony przez Veronicę Roth. Być może historia Tris pochłonie Cię bez reszty, zapewniając interesującą dwugodzinną rozrywkę. Polecam!



  2. bartez13
    Kiedy usłyszałem, że studio Dreamworks wpadło na "genialny" pomysł ekranizacji kultowej serii zręcznościowych wyścigówek, a mowa tu o "Need for Speed", nie mogłem w to po prostu uwierzyć. Na rynku gier komputerowych dostępna jest ogromna ilość znacznie ciekawszych pozycji, charakteryzujących się dojrzałą i intrygującą opowieścią, które naprawdę warto byłoby przenieść na srebrny ekran. Mimo to twórcy zdecydowali się wziąć na warsztat prostą "ścigałkę" praktycznie pozbawioną historii (tylko w kilku odsłonach licznej serii mieliśmy do czynienia z pretekstową fabułą stanowiącą jedynie tło dla kolejnych wyścigów). Praktycznie jeszcze przed samym seansem definitywnie skreśliłem "Need for Speed", który w mojej opinii zwyczajnie nie mógł się udać. Jak wielkie było moje zdziwienie po projekcji filmu, dowiedziecie się czytając poniższą recenzję.

    Produkcja początkującego w roli reżysera Scotta Waugha (twórcy "Aktu odwagi") przedstawia historię Tobeya Marshalla, byłego kierowcy wyścigowego, który wraz ze swoimi kolegami po fachu zajmuje się naprawą oraz tuningowaniem samochodów. Niestety uzyskane z zamówień pieniądze nie wystarczają do opłacenia prowadzonego przez Tobeya warsztatu, w wyniku czego bohater niejednokrotnie bierze udział w nielegalnych wyścigach ulicznych. Kres jego problemom finansowym może przynieść propozycja Dina Brestera ? były rywal głównego bohatera ?dotycząca naprawy Shelby?ego Mustanga. Zwabiony pokaźną sumką pieniędzy, wynoszącą dwa miliony dolarów, Tobey bez większego zastanowienia przystaje na ofertę dawnego rywala, nie zwracając uwagi na wątpliwości swoich przyjaciół.
    Historia przedstawiona w filmie pozytywnie mnie zaskoczyła. Przede wszystkim nie stanowi jedynie tła dla emocjonujących wyścigów i widowiskowych popisów kaskaderskich. To nie zlepek scen akcji spojonych sztucznymi oraz wymuszonymi dialogami. Nie. Fabuła opowiedziana przez Georgea Gatinsa (debiutant w branży filmowej) jest spójna i przemyślana. Głównym motorem napędzającym produkcję jest sprawdzony w kinie akcji motyw zemsty, który został przez scenarzystę zadowalająco rozbudowany. Nie zabrakło też wątku miłosnego oraz walorów komediowych, które niewątpliwie uatrakcyjniają seans. Mimo to scenariusz obrazu jest standardowy; w większości schematyczny i przewidywalny ? trudno nie przewidzieć zakończenia filmu czy niektórych zwrotów akcji. Wszystko co proponują nam twórcy "Need for Speed" mogliśmy już nieraz zobaczyć, jednakże poprowadzona z dużym wyczuciem i przymrużeniem oka historia Tobey'ego z pewnością nie nudzi. Dodatkowo, jako całość stwarza niezwykle pozytywne wrażenie i naprawdę całkiem przyjemnie się ją ogląda. Na tle współczesnych ekranizacji gier komputerowych wypada nad wyraz dobrze.

    W produkcji jest również kilka nawiązań do samej gry komputerowej; parę takich drobnych smaczków zauważalnych tylko dla fanów cyklu "Need for Speed". Między innymi srebrny Shelby Mustang znany zwolennikom serii z "Most Wanted" czy scenografia i stylistyka obrazu przywodząca na myśl trasy wyścigowe z "The Run". Ponadto produkcja, mimo że nie jest ekranizacją jednego, określonego tytułu z serii "Need for Speed", tylko filmem opartym na motywach całego cyklu, kojarzy się jednoznacznie ze wspomnianym powyżej "The Run". Łączy je poniekąd historia, konwencja wyścigów oraz styl wykonania obu produkcji. Ikoną serii były także piękne i charyzmatyczne dziewczyny. Scott Waugh nie zapomniał o tym elemencie również w swojej produkcji. Filmowa Julia Maddon niewątpliwie przyciąga wzrok, jak też imponuje ciętym językiem. To charyzmatyczna kobieta, której nie sposób nie polubić.
    "Need for Speed" nie zawodzi również od strony aktorskiej. Aaron Paul kradnie serca widzów. Z początku nie byłem co do niego przekonany, jednak z biegiem akcji stwierdziłem, że twórcy nie mogli lepiej obsadzić tej roli. Wykreowany przez Aarona Paulabohater to dobry, oddany swojej pracy, oraz wierzący w ideały i wartości człowiek, z którym łatwo się utożsamić. Na ekranie towarzyszy mu Imogen Poots w roli uroczej i wygadanej blondynki Julii Maddon. Razem stanowią ekranowa parę i to w zasadzie na nich opiera się cała produkcja. Obok tej dość charakterystycznej dwójki, nieco w cieniu znalazł się główny czarny charakter obrazu - Dino Brewster. Wcielający się w tę postać Dominic Cooper nie mógł się wpasować w lekko humorystyczną konwencję filmu. Był zbyt poważny i spięty przez co momentami wykreowany przez niego bohater był po prostu sztuczny.




    Zaletą filmu są efekty specjalnie. Odpowiednio zastosowane spowolnienia, jak również dynamiczne ujęcia z kokpitu samochodu czy ?lotu ptaka? tylko potęgują widowiskowość obrazu. Jednakże twórcy zachowali odpowiedni balans pomiędzy akcją i dialogami dzięki czemu nie przesadzili z nagromadzeniem scen akcji, co tylko powodowałoby u widzów poczucie przemęczenia oraz znużenia. Warto wspomnieć, że producentom doskonale udało się uchwycić poczucie prędkości ? w niektórych scenach czułem się tak, jakbym siedział zaraz obok Tobeya w jego srebrnym Shelbym Mustangu ? dobra robota. Zwrócę też uwagę na podkład dźwiękowy, a w szczególności utwór - Roads Untraveled w wykonaniu zespołu Linkin Park ? bardzo dobry kawałek.
    Twórcy biorąc się za "Need for Speed" postawili sobie za cel nakręcenie lekkiej, dynamicznej i miłej dla oka produkcji, co udało im się zrealizować w stu procentach. Spodziewałem się totalnej klapy, a jak widać otrzymałem przyzwoitą ekranizację popularnej gry komputerowej. Mam nadzieję, że "Need for Speed" to nie wyjątek od reguły i w przyszłości będziemy mogli spodziewać się kolejnych nie miej udanych ekranizacji.
    Wpis opublikowany na stronie - klik - również mojego autorstwa
  3. bartez13
    Zaraz na wstępie pragnę zaznaczyć, że jestem fanem wszelakich horrorów, począwszy od nieskomplikowanych slasherów, poprzez animal atacks oraz zombie movies, a na tak zwanych ghost stories skończywszy. Jednak zawsze najbardziej ceniłem te ostatnie. Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta. W dobrym horrorze nie obrzydliwość oraz efekty specjalne są najważniejsze, lecz klimat, napięcie, poczucie ciągle towarzyszącego nam niepokoju oraz element zaskoczenia. Nie lejąca się strumieniami krew oraz ścielące się trupy kolejnych bohaterów, lecz, dla przykładu: brzęki łańcuchów, przygasające światło czy włączające się samoczynne radio. Niby to nic wielkiego, a jednak te elementy najbardziej działają na naszą psychikę, powoli doprowadzając nas do obłędu...
    "1408" to jeden z nielicznych filmów, które można zaliczyć do klasyki gatunku. Nic w tym dziwnego, w końcu jest ekranizacją jednego z najgłośniejszych opowiadań samego Stephena Kinga, niekwestionowanego mistrza horroru. Opowiadania przeczytać niestety nie miałem okazji, jednak twórcom obrazu bezbłędnie udało się uchwycić specyficzność książek wymienionego wyżej pana. Nie wiem, w jakim stopniu obraz oddaje dzieło Kinga, jednak podczas seansu można było poczuć gęsty, niepokojący oraz pełny napięcia klimat, charakterystyczny dla wspomnianego pisarza. "1408" to produkcja ciekawa oraz niezwykle absorbująca, pomimo powtórzenia danych wzorców oraz schematów.

    Tak więc, "1408" opowiada o pewnym pisarzu, Mike'u Enslinie. Bohater historii to typowy cynik oraz ironista, człowiek szydzący z zjawisk nadprzyrodzonych. Mike nie wierzy w nic, w duchy, Boga, cokolwiek. Uważa, że wszystko da się wytłumaczyć w sposób racjonalistyczny. Jest pewnym siebie człowiekiem, o silnym charakterze, obalający, wraz z każdą kolejną wydaną przez siebie książką, tuziny legend i mitów o duchach, zjawach czy zjawiskach paranormalnych. Jednak jego pewność siebie oraz ogromna siła woli zostaną zachwiane, a on sam wystawiony na ciężką próbę, gdy zamknie za sobą drzwi do pokoju numer 1408.
    Przedstawiona historia jest dość pomysłowa oraz oryginalna. No dobrze, mamy kilka powtórzonych schematów, dla przykładu znany fanom Kinga motyw pisarza, jednak całość prezentuje się niezwykle "świeżo". Scenariusz filmu jest bardzo interesujący, lecz produkcja rozpoczyna się powoli, stopniowo nabierając coraz większego tempa. Nie jest to jednak minus obrazu. Powolny, niemal senny początek produkcji przyczynia się do budowania napięcia oraz klimatu. Scenarzyści stopniowo wprowadzają nas w całą historię, skutecznie usypiając naszą uwagę, jednak od spotkania głównego bohatera z właścicielem hotelu, Geraldem Olin, sieją w nas coraz więcej wątpliwości i niepokoju. Twórcy, tak umiejętnie potrafili poprowadzić historię, że zanim jeszcze bohater zdążył wejść do pokoju 1408, już czułem niepokój oraz strach, a przy pierwszych zabiegach straszących, podskoczyłem ze strachu. Warto wspomnieć, że fabuła jest nieszablonowa oraz posiada wiele zwrotów akcji. W pewnym momencie razem z pisarzem będziemy się zastanawiać co jest jawą a co snem. Do samego końca nie można przewidzieć finału produkcji oraz jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie: "Czy to wszystko dzieje się naprawdę?" - genialna robota.

    Film posiada też wiele różnych wątków. Nie tylko owianego złą sławą pokoju 1408, lecz również głównego bohatera oraz jego rodziny. Warto na to zwrócić uwagę podczas oglądania produkcji. To nie płytka, banalna historyjka. O nie. Obraz posiada głębię, drugie dno. Na tle zmagań Mike'a z pokojem rozgrywa się, co zdecydowanie ważniejsze, walka bohatera z samym sobą, jego przeszłością, o której próbował zapomnieć, której nie chciał stawić czoła, aż do czasu wizyty, w feralnym dla niego hotelu.
    Scenarzyści doskonale uchwycili psychikę głównego bohatera, Mike'a. Jego portret psychologiczny został maksymalne rozbudowany. Obserwujemy jak lekko zarozumiały, pewny siebie człowiek, szydzący z duchów i zjawisk paranormalnych pod wpływem pokoju zaczyna wierzyć, załamywać się, popadać w obłęd. Dodatkowo film nie tylko potrafi przestraszyć, ale i wzruszyć. Wspomnienia Mike'a są bardzo emocjonalne, a jego przeszłość bardzo dramatyczna. Pokój w okrutny sposób wykorzystuje niemiłe doświadczenia bohatera, aby doprowadzić go na skraj rozpaczy, szaleństwa, by w końcu popełnił samobójstwo.

    Również elementy straszące stały na wysokim poziomie. Większość była pomysłowa oraz oryginalna. Trzeba to twórcom oddać, że nie poszli na łatwiznę. Dzięki elementowi zaskoczenia oraz odpowiedniej modulacji dźwięku oraz muzyki "1408" naprawdę potrafi wystraszyć. Jednak zastosowane przez twórców zabiegi straszące, bardziej szokują oraz działają na psychikę niż przerażają. 1408 to pokój obłędny, pełen grozy oraz złych mocy, w którym nic nie jest tym, czym się nam wydaje.
    "1408" to film, w którym ogromna rolę gra symbolika. Podam tylko kilka przykładów, aby nie popsuć Wam z zabawy z samodzielnego śledzenia historii Mike'a. Otóż suma cyfr numeru pokoju daję liczę 13, zaś sam pokój położony jest na 14 piętrze, a jak doskonale wiemy, w hotelach nie ma 13 piętra, jest od razu 14. Dodatkowo radzę przysłuchać się granym w radiu piosenkom, a zauważycie ciekawe nawiązanie tych utworów do aktualnie dziejących się na ekranie wydarzeń. Naprawdę dużo tego, ja tylko podałem kilka przykładów.

    Rewelacyjnie spisał się John Cusack. "1408" to prawdziwy popis umiejętności tego aktora. Film niemalże w całości skupia się na głównym bohaterze Mike'u i jego poczynaniach. Z tego, co mogliście przeczytać powyżej, nie trudno wywnioskować, że rola Johna Cusacka była niezwykle wymagająca, jednak aktor bezproblemowo się z niej wywiązał. Był przekonujący i naprawdę można było uwierzyć, że pod koniec produkcji zaczął tracić zmysły. "1408" to na pewno jedna z najlepszych produkcji Johna Cusacka.
    Efekty specjalne stały na bardzo dobrym poziomie. Stanowiły dobre uzupełnienie produkcji. Nie każdy horror może się poszczyć tak dopracowanymi i dopieszczonymi pod względem wykonania, efektami specjalnymi. Specjaliści spisali się na medal.
    "1408" to film dobry. Na tle wielu horrorów, jakie w swoim życiu zobaczyłem, wypada rewelacyjnie. Chociaż jest współczesną produkcją, to zawiera esencję oraz klimat starych ghost stories, podczas gdy dzisiejsze obrazy o duchach są w większości nijakie, pozbawione napięcia oraz elementu zaskoczenia. "1408" to idealny przykład horroru, który nie musi być schematyczny, głupi i ograny. To horror z logiczną, absorbującą oraz zaskakującą historią (gdzie cała akcja osadzona jest w jednym pokoju hotelowym), w którym nie musi lać się strumieniami krew i ginąć sporo bohaterów, aby zszokować i przestraszyć widza, a co więcej wzruszyć go oraz skłonić do refleksji.

    Ocena 9+/10
  4. bartez13
    Pierwszy trailer filmu "Red Lights" bardzo mnie zaintrygował. Z zapowiedzi może było się zorientować, że produkcja będzie oferować nie tylko doborową obsadę (Robert De Niro i Sigourney Weaver, chociaż należą już do grupy starszych aktorów, powoli ustępujących miejsca znacznie młodszym "kolegom po fachu", ciągle przykuwają mój wzrok oraz są wyznacznikiem dobrego obrazu) lecz również interesującą, a nawet miejscami enigmatyczną historię.
    Scenariusz "Red Lights" to mocna strona produkcji. Głównym tematem są ludzie posiadający nadzwyczajne umiejętności, których określa się mianem "medium" i powodowane za ich sprawą zjawiska paranormalne. Zagadnienie zostało przedstawione z punktu widzenia sceptyków, kierujących się w swoich badaniach oraz obserwacjach trzeźwym i racjonalnym myśleniem. Twórcy w swoim dziele doskonale przedstawiają kwestię zjawisk paranormalnych. Ukazują prawdę, pokazują naiwność ludzi, ich łatwowierność i chęć wiary w rzeczy niemożliwe. Przedstawiają, jak łatwo mogą ulec wpływowi medium nawet inteligentne i logicznie myślące osoby, które powoli zaczynają wątpić, a co za tym idzie, wierzyć w słowa jasnowidza. Scenarzyści uświadamiają nas przy tym, że większość ludzi o nadprzyrodzonych siłach, to tak naprawdę zwykli oszuści, podle wykorzystujący swoich klientów, próbujący im wmówić przeróżne rzeczy, posługując się w tym celu uczuciami i emocjami tego człowieka. W zdecydowanie innym świetle przedstawieni są naukowcy. Wystarczy przywołać dwójkę głównych bohaterów. To skrzywdzeni przez los ludzie, którzy twardo stąpają po ziemi. Nie wykluczają możliwości istnienia zjawisk paranormalnych, ale nie ulegają wpływom złotoustych mediów, szukając racjonalnego wyjaśnienia ich nadprzyrodzonych mocy.

    "Red Lights" zaskakuje oraz intryguje. Chociaż większość produkcji jest zwyczajnie przegadana, mało tutaj akcji, to śledzi się ja z dużym zainteresowaniem. A to za sprawą przemyślanych i logicznych dialogów. Sposób w jaki dwójka bohaterów rozwiązuje swoje sprawy, stara się racjonalnie wyjaśnić dziejące się wydarzenia, czy obalić mity dotyczące nadprzyrodzonych zdolności pewnych mediów, naprawdę intryguje. Myślę, ze zwolennicy tematu zjawisk paranormalnych na pewno odnajdą się w nowym filmie Rodrigo Cortesa (twórcy "Pogrzebanego") Dodatkowo w filmie mamy do czynienia z naprawdę dobrze zarysowanymi portretami psychologicznymi naszych protagonistów. Ich doświadczenia z przeszłości przekładają się na sposób myślenia i postępowania w teraźniejszości, dzięki czemu lepiej możemy zrozumieć bohaterów, są nam po prostu bliżsi. To niewątpliwy plus produkcji.
    Jak wspominałem, "Red Lights" zaskakuje. Produkcja jest bardzo tajemnicza oraz wiele wydarzeń przestawionych w filmie jest niejasnych, zagadkowych oraz na pozór niewytłumaczalnych. Twórcy wodzą nas za nos, a piętrząca się liczba paranormalnych zdarzeń powoduje, że sami powoli zaczynamy wierzyć w nadprzyrodzone moce Simona Silvera. Warto wspomnieć, że niektóre sceny wzmagają napięcie, a nawet potrafią przestraszyć, co bardziej bojaźliwych kinomanów. Dodatkowo w produkcji występuję dużo zwrotów akcji, a cała historia jest bardzo umiejętnie poprowadzona, co nie pozwala się nudzić. Najbardziej zaskakujące jest jednak samo zakończenie. Jednocześnie nieprzewidywalne, z przytupem oraz wzruszające. Można spekulować na temat czy nie aby zbyt banalne, jednak na pewno zapadające w pamięć i pomysłowe. "Red Lights" skłania też do refleksji. Traktuje o tym, że każdy z nas podświadomie dąży do poznania samego siebie, zrozumienia kim jest. Stawia też kilka trudnych pytań, które pozostawia bez odpowiedzi. Czy istnieje życie po życiu? Czy istnieją zjawiska, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć?

    "Red Lights" nie zawodzi pod względem aktorstwa. Robert De Niro spisał się bez zarzutów i chociaż odgrywał drugoplanową rolę, to wykreował ciekawego bohatera, Simona Silvera, którego do samego końca trudno rozszyfrować. Kolejny raz popisał się Cillian Murphy. Jako Tom Buckley wypadł bardzo przekonująco. Wykreował absorbującego uwagę bohatera, pewnego siebie i zdeterminowanego do działania, jednak gdzieś tam w środku rozdartego, poszukującego w tym, co robi, zadośćuczynienia za doznane w przeszłości krzywdy. Świetnie spisała się Sigourney Weaver. To właśnie wykreowana przez nią postać rozkręca z początku całą produkcję. Trzeba przyznać, że Margaret Matheson to najbarwniejsza postać z całego filmu. Weaver doskonale oddała jej charakter.
    "Red Lights" to film na pewno warty uwagi. Jednak czy komuś się spodoba czy nie, to już kwestia gustu danego kinomana i dlatego warto wypróbować dzieło na "własnej skórze", nie sugerując się opiniami innych. Ze swojej strony powiem tylko tyle, że to jeden z lepszych obrazów o tematyce zjawisk paranormalnych, jakie ostatnio oglądałem. Polecam.




  5. bartez13
    "Katedra" to siedmiominutowy film krótkometrażowy w reżyserii Tomasza Bagińskiego, twórcy specjalizującego się w tego typu produkcjach. Obraz jest oparty na opowiadaniu Jacka Dukaja, polskiego pisarza, autora fantastyki, pod samym tytułem.
    Animacja opowiada o samotnym pielgrzymie, przemierzającym pustkowia bliżej nieokreślonej planety. Kieruje się do zagadkowej budowli przypominającej z wyglądu katedrę. Spacerując korytarzami, przygląda się niezwykłemu sklepieniu antycznej konstrukcji oraz przedziwnym zdobieniom filarów. W końcu dochodzi do końca budowli i zatrzymuje się nad przepaścią. Będąc pewnym, że odkrył wszystkie sekrety zwiedzanej katedry, popada w zadumę. Nie wie jednak o jednym. Sekret katedry objawia się dopiero o świcie, a na horyzoncie właśnie zaczyna wschodzić słońce...




    Jeśli uważnie śledzicie rozwój polskiej kinematografii, to doskonale wiecie, że "Katedra" to drugi krótkometrażowy film w dorobku Tomasza Bagińskiego. Polski reżyser zadebiutował w 1997 roku obrazem pod tytułem "Deszcz". Kolejne dzieło naszego rodaka diametralnie różni się od poprzedniego. Animacja jest znacznie lepiej wykonana i bardziej dopracowana. W pełni profesjonalna, brak tutaj wyczuwalnej amatorszczyzny widocznej w "Deszczu".
    Nad drugim projektem polskiego reżysera pracował wyłącznie jeden człowiek, którym był nie kto inny jak sam Tomek Bagiński. Stworzenie "Katedry" zajęło mu około trzech lat, podczas których obraz był niejednokrotnie poprawiony i dopieszczany pod względem najmniejszych szczegółów. Jestem pełen podziwu dla polskiego reżysera, który wytrwale dążył do ukończenia swojego projektu przez te kilka lat. Jak zresztą wiadomo, starania Tomasza Bagińskiego nie poszły na marne. "Katedra" została nominowana do Oscara w kategorii "Najlepszy krótkometrażowy film animowany", przegrywając jednak, niezasłużenie w mojej opinii, ze znacznie gorszym "The Chubbchubbs!".
    "Katedra" to film niezwykły. Podczas krótkiego seansu jesteśmy świadkami niezwykle intrygującej historii. Opowieści, którą możemy interpretować na różne sposoby i wyciągnąć z niej odpowiednie morały. Ta niepozorna historyjka może z jednej strony uświadomić nam fakt, jak kruche jest ludzkie życiem, jak łatwo można je stracić. Z drugiej, ukazać, że wszyscy jesteśmy częścią otaczającego nas świata, jak ludzie uwięzieni w katedrze. A z jeszcze z innej perspektywy, przestrzec przed naszą ciekawością, która może doprowadzić nas do śmierci, tak jak bohatera "Katedry".

    "Katedra" zachwyca nie tylko od strony merytorycznej, lecz również od strony audio-wizualnej. Piękny i zarazem tajemniczy świat stworzony przez Bagińskiego zapada w pamięć. Wygląd tytułowej katedry przywodzi na myśl średniowieczne budowle. Piękne sklepienie i smukłe filary z wyrzeźbionymi podobiznami ludzi robią ogromne wrażenie. Tak samo jak piaszczysta planeta, z której wraz z pielgrzymem widzimy spaloną, a może ognistą gwiazdę przysłaniającą, tak jakby Słońce. Warto zwrócić szczególną uwagę na piękną grę świateł. Chodzi mi tutaj o scenę, podczas której wschodzi słońce, a katedra zostaje oświetlona przez promienie. To prostu coś niezwykłego.
    Świetnie dobrana muzyka oraz odpowiednie udźwiękowienie idealnie oddają to, co widzimy na ekranie. Najpierw słyszymy szum wiatru, stukot laski pielgrzyma, przemierzającego korytarze katedry. Pobudza to naszą wyobraźnie i mozolnie buduje napięcie. Później muzyka zaczyna nabierać tempa i tajemniczości. Gdy z kolei na horyzoncie zaczyna świtać, a produkcja zbliżać się do punktu kulminacyjnego, włączające się do gry instrumenty wzbudzają w nas niepokój. Napięcie stopniowane przez muzykę niewyobrażalnie wzrasta, aż osiąga apogeum w momencie odkrycia przez wędrowca sekretu katedry. Potem wszystkie instrumenty nagle ulegają wyciszeniu i w ciszy obserwujemy wschodzące nad budowlą słońce. Po prostu majstersztyk.
    Katedrę polecam każdemu widzowi, niezależne od wieku i gustu, to po prostu trzeba zobaczyć. Gorąco polecam.

    Załączam dla zainteresowanych filmik na youtubie. To tylko siedem minut, więc sądzę, że każdy z Was znajdzie odrobinę czasu i sam wypowie się o dziele nasza rodaka, Tomka Bagińskiego. Zapraszam do dyskusji

  6. bartez13
    Możecie mnie zastrzelić, jeśli chcecie, jednak "1000 lat po Ziemi" to całkiem udane kino familijne, z ciekawą wymową oraz przepięknym światem przedstawionym. Fakt, film zgarnął na świecie bardzo przeciętne noty, a krytycy nie zostawili na produkcji suchej nitki. Nie świadczy to jednak o mierności "1000 lat po Ziemi". Film zabiły oczekiwania, wielkie nazwiska w obsadzie i zupełnie nietrafiony trailer. Spodziewano się drugiego "Avatara", być może miksu "Dnia niepodległości" z "Szóstym zmysłem". Nic z tych rzeczy. Najnowsze dzieło M. Nighta Shyamalana to alegoryczna baśń, przypowieść o ludzkich uczuciach i emocjach.
    Produkcja zaczyna się od krótkiego monologu Kitai Raige'a ? syna dowódcy Rangersów, który jest poniekąd narratorem całej historii. Dowiadujemy się kilku niezbędnych faktów, na podstawie których zbudowano przedstawioną w filmie rzeczywistość. Mianowicie: po wielkim kataklizmie na Ziemi ludzkość musiała się ewakuować na Nova Prime. Nowa, dzika, niezbadana planeta nie okazała się bezpiecznym domem dla ludzi, w wyniku czego powołano specjalną grupę wojskową, tak zwanych Rangersów. Na długo po tych wydarzeniach młody Kitai wraz ze swoim ojcem wyrusza na wycieczkę w kierunku Układu Słonecznego, podczas której dochodzi do wypadku i awaryjnego lądowania na Ziemi...

    Przedstawiona opowieść przez Gary'ego Whitta i M. Nighta Shyamalana to przewidywalna oraz schematyczna historia. Jednak pomimo swojej prostoty jest przyjemna w odbiorze i niezwykle intrygująca. To taka bajka, przypowieść idealna na wspólny rodzinny seans w niedzielne popołudnie. Scenarzyści nie wgłębiają się w przedstawioną przez nich rzeczywistość, jest słabo zarysowana, pomimo ogromnego potencjału. Nie tłumaczą, na przykład, co stało się z Ziemią. Cała rzeczywistość opiera się na wątłych filarach, jednak nie ona jest tutaj najważniejsza; w gruncie rzeczy "1000 lat po Ziemi" to film science fiction tylko z nazwy. Główną rolę, jak to zwykle u M. Nighta Shyamalana, grają ludzie, ich emocje, uczucia oraz relacje między nimi. Tak było w "Osadzie", "Kobiecie w błękitnej wodzie" i tak jest i tym razem. Jego najnowsze dzieło to alegoryczna baśń z elementami science fiction o synu i ojcu, którzy wystawieni na ciężką próbę na nowo się poznają, odbudowują zszargane przez czas relacje. I to jest piękne w tej historii. Ta opowieść o prostych ludzkich emocjach: tęsknocie, miłości, gniewie czy żalu potrafi chwytać za serce i wzruszać. W tym cały urok tej bajki. Dodatkowo odnajdziemy tutaj alegorię strachu, którą są kosmici. Filmowa maksyma "Niebezpieczeństwo jest realne, zaś strach to nasz wybór" jeszcze dobitniej to podkreśla. To strach paraliżuje nas przed niemożliwym, niekiedy powstrzymuje przed dokonaniem słusznej rzeczy. Poza tym to historia o dorastaniu, odpowiedzialności i zaufaniu. Doskonale to widać na przykładzie relacji Kitai i Cyphera. Być może trochę za dużo tutaj moralizatorstwa, a całość czasami jest zbyt naiwna, ckliwa i infantylna, jednak nie odbiera to przyjemności z oglądania.

    Na nie mniejszą uwagę zasługuje nowy obraz Ziemi. Sądziłem, że twórcy pójdą na łatwiznę i stworzą świat podobny do Pandory, szczęśliwie pomyliłem się. "Nowa Ziemia" to przepiękna, lecz zabójcza planeta. W kreacji obrazu Niebieskiej Planety widać pewnego rodzaju artyzm. Ziemia przedstawiona przez twórców charakteryzuje się bogactwem fauny i flory, ogromną różnorodnością zamieszkujących ją zwierząt. Nie jest to obraz zupełnie odrealniony. Tak naprawdę mogłaby wyglądać nasza rodzima planeta za kilka tysięcy lat. Na taki odbiór składa się przepiękna scenografia i świetna animacja zwierząt. Dodatkowo pochwalić należy twórców za efekty specjalne, które stanowią doskonałe uzupełnienie filmu.
    Dużą rolę ogrywa w produkcji muzyka. Na Jamesie Newtonie Howardzie zawsze można polegać. Jego utwory mają po prostu to coś, dzięki czemu seans mija jeszcze przyjemniej. Jeśli nie wierzycie mi na słowo, to powiem, że wspomniany twórca odpowiedzialny jest za podkład muzyczny do takich filmów, jak: "Mroczny Rycerz", "Królewna Śnieżka i Łowca", "Jestem legendą" czy "Szósty zmysł".
    Aktorstwo było co najmniej poprawne. Opierało się w zupełności na duecie Will Smith ? Jaden Smith, którzy podobnie jak w rzeczywistości, na srebrnym ekranie są odpowiednio ojcem i synem. Początkowo ich szorstkie relacje pod wpływem kolejnych zdarzeń stają się coraz cieplejsze. Trzeba to oddać, że Will dobrze poradził sobie ze swoją rolą. Jako zdystansowany, zdyscyplinowany i opanowany komandor, ukrywający przed synem za postawą obojętności wszystkie obawy oraz emocje, wypadł nad wyraz przekonująco. Pomimo ogromnej krytyki aktorstwa Jadena przez wielu recenzentów uważam, że młody Smith podołał swojej roli. Jako wpatrzony w ojca, dręczony wyrzutami sumienia, ambitny chłopak był przekonujący i prawdziwy. Mogłem się z nim utożsamić i szybko zyskał sobie moją sympatię.

    "1000 lat po Ziemi" to w końcu zły czy dobry film? Zależy, jak na to spojrzeć. Jeśli oczekujecie klasycznego obrazu science fiction lub klimatów postapokaliptycznych, to srogo się zawiedziecie. Ta produkcja to przede wszystkim bajka dla każdego, przypowieść z pouczającą wymową i wzruszającą historią. Jeśli potraficie być otwarci na pomysły reżysera, pozwolicie ponieść się historii oraz podejdziecie do obrazu bez szczególnych oczekiwań, to sądzę, że nie powinniście żałować czasu poświęconego na najnowszy film M. Nighta Shyamalana.
  7. bartez13
    Są w kinie bohaterowie, którzy na trwałe wpisują się do historii kinematografii, czarne charaktery, które zapadają w pamięć, jak również kreatury, o których nie sposób nie wspomnieć. Do tych ostaniach z pewnością zalicza się Obcy, znany z Ridleyowskiego obrazu "Obcy: Ósmy pasażer Nostromo" oraz jego kontynuacji, czy wreszcie jego daleki znajomy spoza innego układu planetarnego, Predator. Pierwsza część "Predatora" w reżyserii Johna McTiernana, z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej okazała się jedną z najlepszych pozycji science-fiction lat osiemdziesiątych i na stałe wpisała się w historię kinematografii. Kontynuacja pod tytułem "Predator 2: Starcie w miejskiej dżungli", chociaż z innym aktorem prowadzącym, być może bardziej utalentowanym od Arniego, ale za to mniej zabawnym, Dannym Gloverem, oraz będąca dziełem mało znanego wówczas Stephena Hopkinsa, okazała się dość przyzwoitą, jednakże zgoła odmienną rozrywką, przeznaczoną nie tylko dla fanów serii, lecz również wszystkich zwolenników klimatycznych dreszczowców.




    Tak samo jak w pierwowzorze i tym razem będziemy mieli do czynienia ze starciem ludzi z pozaziemską istotą. Jednak na tym podobieństwa się kończą. Cała koncepcja filmu w stosunku co do pierwszej części została całkowicie odmieniona. Nie mamy już do czynienia z tropikalnym lasem i rozgrywającą się w tle wojną, lecz miejską dżunglą, Los Angeles, oraz porachunkami mafii z policją. Głównym bohaterem obrazu jest porucznik Mike Harrigan, typowy umięśniony czarnuch z niewyparzoną gębą, oficer FBI, często naginający prawo, podczas starć z bezlitosnymi gangami. Trzeba przyznać, że w porównaniu z majorem Alanen "Dutch" Schaefferem wygląda dość niepozornie, jednak nie należy ulegać złudzeniom. Potrafi świetnie strzelać, odpowiednio mocno przywalić, "gdy przyjdzie na to potrzeba", i zarzucić zabawną ironią bądź dygresją, nawet w obliczu śmierci. Wracając jednak do "Predatora"... kontynuacja poza drobnymi niuansami, dotyczącymi pierwszej części, oraz samą kreaturą, Predatorem, nie ma prawie nic wspólnego z pierwowzorem. Dostajemy zupełnie nową historię, z nowymi bohaterami oraz wątkami. Jak wiadomo pierwsze skrzypce gra Predator, a cała fabuła kręci się na odkryciu jego tożsamości. Lecz zanim do tego dojdzie, będziemy świadkami dziwnych zdarzeń, ktoś będzie musiał zginąć, początkowo zwykłe dochodzenie stanie się dla Mike'a sprawą osobistą, a do śledztwa włączy się nowy gracz. Voila - intryga gotowa.




    To, co zawsze podobało mi się w "dwójce", to przede wszystkim świetny podkład muzyczny. Jest jedną z cech wyróżniających "Predatora". Ścieżka jest klimatyczna, miejscami mroczna, bardzo dobrze budująca napięcie, jak również intrygująca. Świetnie pasuje do ciemnych zakamarków, spowitego nocą Los Angeles. Wraz ze stojącą na niezłym poziomie scenografią stwarza niezapomniany klimat, taki mroczny oraz tajemniczy. Zresztą wygląd zadymionej metropolii, drapaczy chmur, po których przemieszcza się Predator, szalonego bosa narkotykowego, Króla Williego, podobnie jak głównego bohatera i jego oddziału, pozwalają wczuć się nam w przedstawioną przez twórców rzeczywistość.
    Prawdą jednak jest wyczuwalny brak Arniego oraz jego bezpretensjonalnego humoru. Wiadomo, że Glover to aktor zdecydowanie lepszy od Schwarzeneggera, jednak nie oddaje już tego samego, co jego poprzednik. Mike i "Dutch" to dwie zupełnie inne postacie i chociaż porucznik Harrigan to całkiem ciekawa, zabawna i szybko zyskującą sobie sympatię osoba, to jednak czegoś nam w nim brakuje. Reszta ekipy to Danny Archuleta, przykład staromodnego detektywa, Jerry Lambert, nowy członek zespołu, narwany oraz porywczy młodzian, ale za to niezwykle utalentowany, oraz Leona Cantrell, pewna siebie, ostra kobieta.




    Jak przystało na kontynuację "z prawdziwego zdarzenia", "Predator 2" może poszczycić się bardzo dobrymi efektami specjalnymi. Między pogaduszkami bohaterów twórcy serwują nam widowiskowe strzelaniny, pościgi oraz wybuchy. Również nie omieszkali zaprezentować nowoczesnej technologii Predatora. W tym aspekcie mogli popuścić wodze wyobraźni i stworzyć zupełnie nierealne, acz bardzo ciekawe i intrygujące, bronie masowej zagłady. Nie ma co narzekać, jak akurat nie świszczą kule lub coś nie wybucha, to na ekranie pojawia się charakterystycznie rozmyta postać i trzy czerwone kropki, które nie najlepiej wróżą oponentowi, na którym są akurat umiejscowione. Tak więc "Predator 2: Starcie w miejskiej dżungli" to ciekawy, dobrze zagrany, i chociaż w wielu aspektach gorszy od swojego pierwowzoru, godny następca "jedynki".
  8. bartez13
    "Tron: Legacy" to produkcja, na którą czekałem bardzo długo. Zapowiedzi twórców zaostrzyły mi apetyt, a wiadomość o tym, kto będzie odpowiedzialny za podkład muzyczny do nowego dzieła Josepha Kosinskiego, prawie zwaliła mnie z nóg. Za soundtrack do wyżej wymienionego filmu miał być odpowiedzialny nie kto inny, jak zespół Daft Punk. O francuskim duecie, po wydaniu w 2007 roku albumu "Alive 2007", trochę ucichło, tak jakby zespół zawiesił swoją działalność. Nic bardziej mylnego. Jak się później okazało, Daft Punk został zaangażowany do prac poświęconych nad ścieżką dźwiękowa do produkcji "Tron: Dziedzictwo". Muzycy skomponowali 24 utwory, z których aż 22 znalazły się na wydanym później soundtracku.
    Całość rozpoczyna się utworami o lekkim brzmieniu, doskonale oddającymi klimat cybernetycznej rzeczywistości. Piosenki "Overture", "The Grind" czy "The Son of Flynn", w mistrzowski sposób powoli budują napięcie. Słuchając ich, odnosimy wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w świecie, w którym aktualnie przebywa bohater. Czujemy się z jednej strony zupełnie nieporadni, zagubieni w tej obcej i dziwnej dla nas rzeczywistości, a z drugiej strony podekscytowani jej odmiennością. Poza tym "The Grind" to jedyny utwór, w którym poza muzyką występują jakieś słowa, lecz nie jest to pełnoprawny wokal, tylko wyrazy przytoczone z filmu. Kolejne piosenki, jak na przykład "Fall", "The End of Line" czy "The Game has changed" to utwory o zdecydowanie cięższym brzmieniu, podczas których następuje znaczne spotęgowanie napięcia, a nawet jego kulminacja. To typowe kawałki electro, do których zdążył nas już przyzwyczaić francuski duet w takich produkcjach jak "Daft Punk's Electroma", czy chociażby "Interstella 5555: The 5tory of the 5ecret 5tar 5ystem". Muzycy wykorzystują wszystkie swoje zdolności oraz wieloletnie doświadczenie, dzięki czemu są w stanie bezproblemowo sterować naszymi emocjami oraz uczuciami. Ich muzyka wywołuje w nas, w odpowiednim momencie, radość, rozpacz, a nawet potrafi budzić grozę.

    Najbardziej zapadającą w pamięć piosenką, będącą przy tym singlem promującym album, jak również stanowiącą główny motyw "Trona", jest "Derezzed". Zanim jeszcze produkcja Josepha Kosinskiego trafiła do kin, mieliśmy okazję zapoznać się z najnowszym kawałkiem zespołu Daft Punk, do którego muzycy stworzyli bardzo efektowny teledysk oparty na motywach omawianego filmu. Na krążku znajdują się jeszcze inne utwory o bardzo ciekawym brzemieniu. Nie są to typowe piosenki electro i są zgoła odmienne od poprzednio omówionych kawałków francuskich muzyków, ale poziomem nie odstają od pozostałych. Sądzę, że po wcześniejszych, cięższych utworach taka odmiana jest bardzo potrzebna. Całość zamyka piosenka "Finale". Nie jest to kawałek tak porywający jak "Derezzed" czy chociażby "End of Line", ale stanowi dobre zamknięcie płyty. Utwór wywołuje w nas pozytywnie emocje, wzbiera w nas nadzieja.
    Czy "Tron" jest filmem przełomowym? Tego powiedzieć nie mogę. Czy efekty zaprezentowane w produkcji są lepsze niż w "Avatarze"? Tego również nie mogę jednoznacznie stwierdzić, ale o jednym mogę Was zapewnić - ścieżka dźwiękowa do omawianego obrazu jest rewelacyjna i warto na nią zwrócić uwagę. Na pewno powinni się nią zainteresować wszyscy fani zespołu Daft Punk jak i electro, oraz wszyscy zwolennicy dobrej muzyki.

  9. bartez13
    "Strażnicy marzeń" to kolejna bardzo udana i pomysłowa produkcja koncernu Dreamworks. Po ostatnim swoim projekcie - mówię oczywiście o poruszającej opowieści o przyjaźni pomiędzy młodym wikingiem i smokiem ("Jak wytresować smoka") - wytwórnia postanowiła zabrać się za stworzenie pełnometrażowego filmu animowanego opowiadającego o świętach i legendach oraz związanych z nimi baśniowymi postaciami.

    Bohaterami obrazu "Strażnicy marzeń" są znane wszystkim dzieciom z podań i bajek postacie, takie jak: Zębowa Wróżka, Zajączek Wielkanocny, Piaskowy Dziadek, Święty Mikołaj czy w końcu Jack Frost. Jednak cała opowieść zaczyna się od przedstawiania ostatniego z wymienionych protagonistów, który jest poniekąd narratorem całej opowieści. Historia młodego chłopaka rozkręca się z minuty na minutę. Podczas seansu nie można narzekać na brak pomysłowości, przewidywalność lub nudę. Do tego historia opowiedziana przez twórców jest ciepła, radosna, zabawna, jak również bardzo wzruszająca. Właśnie sprawa humoru. "Strażnicy marzeń", jak można było się spodziewać, są obrazem bardzo humorystycznym. Sprzedane przez twórców gagi są naprawdę udane, a opowiedziane dowcipy wywołują szczery uśmiech na twarzy. Humor jest wysokich lotów, więc nie będziecie spuszczać z zażenowania głowy. Mogę Wam to zagwarantować. Tak więc każdy powinien odnaleźć w omawianej produkcji coś dla siebie, niezależnie od płci i wieku.

    "Strażnicy marzeń" to produkcja z przesłaniem. Twórcy poruszają w swoim dziele wiele różnych kwestii i problemów. Mówią nam między innymi o wartości świąt Bożego Narodzenia lub Wielkanocy. Poruszają też problem akceptacji. Na przykładzie Jacka Frosta pokazują, że każdy z nas chce odnaleźć swój cel w życiu, "być widocznym dla innych", zwracać na siebie, między innymi swoją pracą, uwagę. Znaleźć również odpowiedź na podstawowe pytanie: Kim jestem? Oprócz tego jest to także opowieść o dojrzewaniu. Scenarzyści zwracają też uwagę na dzieci. Według nich to czyste, niewinne istoty, których wiara może zdziałać cuda.
    Już pierwsze minuty pozwalają poczuć niesamowity klimat produkcji. Świąteczna atmosfera udziela się prawie natychmiastowo. Przykryte śniegiem budynki, bawiące się w białych zaspach dzieci, prószący śnieg i latające tu i ówdzie śnieżki - zima na całego. Jednak to nie wszystko na co możemy liczyć. Twórcy w "Strażnikach marzeń" przedstawiają nam jeszcze kilka innych światów, nie tylko ludzki. Ukazują nam organizację Strażników marzeń, ściśle związaną z Świętym Mikołajem, piękny wiosenny świat Zajączka, przywodzący na myśl Święta Wielkanocy, czy podniebny świat Zębowej Wróżki. Jest na czym oko zawiesić. Warto też wspomnieć o bardzo pomysłowym przedstawieniu głównych bohaterów. Jack Frost to zwykły nastoletni chłopak, Zajączek przypomina gangstera z prawdziwego zdarzenia, zaś Zębowa Wróżka to urokliwa i pełna wdzięku kobieta. Po prostu doskonała robota. Dzięki temu bohaterowie są różnorodni, ciekawi oraz intrygujący. To praktycznie dzięki nim film posiada swój urok, pewnego rodzaju magię, której trudno się oprzeć.

    "Strażnicy marzeń" to niezwykle efektowna baśń. Pojedynki pomiędzy strażnikami i ich głównym antagonistą ogląda się z zapartym tchem. Zachwycają płynnością, starannością wykonania i pomysłowością. Są bardzo widowiskowe. Również umiejętności każdego tytułowego strażnika przyciągają uwagę i intrygują. Animacji pod względem technicznym nie można nic zarzucić. Postacie są przepiękne, zaś przedstawione światy bardzo urokliwe. Dreamworks ponownie pokazało klasę.
    "Strażnicy marzeń" to kolejna udana produkcja w dorobku Dreamworks, na którą powinni zwrócić uwagę wszyscy sympatycy bajek. Polecam!
  10. bartez13
    Tytułowy "Wimbledon" to chyba jedna z najbardziej oryginalnych i pomysłowych produkcji, łączących sport z wątkiem romansowym. Musze przyznać, że recenzowany obraz przyciągnął mnie przed ekran telewizora, właśnie ze względu na poruszony w filmie temat rozgrywek tenisowych. Od zawsze byłem fanem tego sportu, tak więc byłem bardzo ciekawy "Wimbledonu". Chciałem zobaczyć, jak twórcom uda się połączyć film sportowy z komedią romantyczną. Byłem otwarty na pomysły reżysera Richarda Loncraine'a, który zaoferował niezwykle zabawny oraz ciekawy obraz, poruszający interesujące, a zarazem ważne problemy, jak również z nieoczekiwanie "mądrym" i wartościowym przekazem.



    Film to tak jakby kronika wydarzeń ostatniego Wimbledonu Petera Colta, głównego bohatera produkcji. Obraz koncentruje się na dość szczegółowym ukazaniu protagonisty, jego charakteru, sposobu bycia oraz dręczących go problemów, jak również przemyśleń. Twórcom bardzo zależało, aby jak najbardziej przybliżyć postać zawodnika, podupadłego na duchu tenisisty. Aby to osiągnąć, aby kinoman mógł nawiązać emocjonalną więź z bohaterem produkcji, reżyser przybliża nam przemyślenia Petera. Obserwujemy to podczas rozgrywek, gdy możemy usłyszeć jego myśli na temat dziejących się na korcie wydarzeń. Muszę przyznać, że takie rozwiązanie zastosowane przez twórców naprawdę "zdało egzamin" i pozwoliło mi lepiej zrozumieć Petera oraz jego problemy. Warto też wspomnieć, że myśli głównego bohatera przesiąknięte są przezabawną ironią, a nawet autoironią, dzięki czemu "uśmiech będzie gościł na naszej twarzy" prawie przez całą produkcję, mogę to Wam zagwarantować.



    Świetne połączenie dramatu sportowego z komedią romantyczną to zdecydowany plus dzieła. Całą historię ogląda się z przyjemnością od samego początku do końca. Jest ciekawa i absorbująca uwagę. Dobrze skonstruowany wątek główny, którym jest Wimbledon, przeplatany wątkiem romansowym, to fajna sprawa. Do tego parę wątków pobocznych, równie ciekawych, co dwa wcześniej wymienione oraz ogromna doza humoru, i mamy naprawdę relaksujący obraz, w sam raz na długie zimowe wieczory. Zaznaczę też, że film posiada bardzo ciekawe zakończenie, które chociaż jest trochę zbyt naciągane, stanowi dobre podsumowanie filmu i pozwala wyciągnąć pewne wnioski oraz refleksje.
    Film porusza też kilka ważnych problemów. Stawia nas przed pytaniem, co jest dla nas najważniejsze? Miłość, pieniądze a może sława? Mówi o wybaczaniu, o możliwości poprawy. Zwraca też uwagę na to, że nigdy nie należy się poddawać, że należy walczyć do samego końca. Uświadamia również, być może bolesną, ale bardzo ważną prawdę odnośnie kariery sportowca: na każdego w końcu przyjdzie czas. Każdy z zawodników będzie musiał się zmierzyć z faktem, że się zestarzał i nie nadąża za innymi młodszymi rywalami. Będą musieli to zrozumieć i w odpowiednim czasie wycofać się z rozgrywek. Jednak należy pamiętać, że nigdy nie jest za późno na realizację marzeń i to tylko od nich samych będzie zależeć, kiedy ten moment nastąpi.






    Należy dodać, że film stylizowany jest trochę na obraz biograficzny. Poniekąd takie skojarzenia są nawet bardzo trafne, ponieważ, chociaż postacie występujące w obrazie są zupełnie fikcyjne, to opowieść przedstawiona przez scenarzystów przypomina historię Gorana Ivanisevica, który w 2001 roku wygrał Wimbledon. Dostał się na te zawody jako gracz z dziką kartą, zupełnie tak samo, jak nasz bohater.
    Jakby tego było mało, największą zaletą produkcji jest typowy brytyjski humor. Muszę przyznać, że zabawne dialogi to mocna strona filmu. Czasem dwuznaczne, czasem pełne ironii, naprawdę nie ma się czego przyczepić. Jak na komedię romantyczną, są po prostu świetnie napisane. Również same postacie są niekiedy przekomiczne, dobrym przykładem jest główny bohater Peter Colt, jak również komizm sytuacyjny - na przykład scena, w której ojciec Lizzie nawiedza protagonistę. Jednak nie jest to humor dla każdego i nie każdemu przypadnie do gustu.
    Świetnie prezentują się same rozgrywki. To, co dzieję się na korcie jest bardzo interesujące. Wliczając w to nie tylko serwy i brawurowe zagrania bohaterów, ale również nawiązujące się tam znajomości oraz grę psychologiczną pomiędzy zawodnikami. Wracając jednak do samego tenisa... Z nieukrywaną przyjemnością śledzi się wysiłki bohaterów. Ich gra na korcie wypada bardzo realistycznie i jestem dla nich pełen podziwu. Zdaję sobie sprawę, ile musiało ich to kosztować. Rewelacyjnie wypadły spowolnienia niektórych zagrań oraz zbliżenia na piłkę, w trakcie odbicia bądź lądowania w okolicach linii końcowej. Warto też zwrócić uwagę na specyficzny sposób prowadzenia kamery.



    Należy wspomnieć także o stojącym na ponadprzeciętnym poziomie aktorstwie. Kirsten Dunst i Paul Bettany spisali się rewelacyjnie. Wykreowali charyzmatycznych, niezwykle zabawnych oraz dających się polubić bohaterów. Bardzo szybko zżyłem się zarówno z Lizzie, jak i jej życiowym partnerem, Peterem Coltem.
    Na koniec chciałbym powiedzieć, że "Wimbledon" to udany obraz, to znaczy komedia romantyczna z rozgrywkami tenisowymi w tle, na którą warto poświęcić czas. Film zadowoli zarówno romantyków, jak i zwolenników sportu. Ja należę do obu tych grup, tak więc obraz okazał się dla mnie miłym zaskoczeniem i świetną półtoragodzinną rozrywką. Zdecydowanie polecam!

  11. bartez13
    Recenzja może zawierać drobne spoilery!
    "Kapitan Phillips" to kolejny udany film w dorobku niezwykle utalentowanego, dwukrotnego zdobywcy Oscara, Toma Hanksa. Niemal sześćdziesięcioletni Amerykanin nie spoczywa na laurach ? w ciągu najbliższych dwóch lat możemy się spodziewać aż sześciu nowych produkcji z jego udziałem, w których prawdopodobnie będziemy mogli go podziwiać w roli głównej. Na razie jednak, po ciepło przyjętym zarówno przez krytyków, jak i widzów "Atlasie Chmur", Tom Hanks powraca na ekrany kin w biograficznym dramacie wyreżyserowanym przez samego Paula Greengrassa (twórcy dwóch części sensacyjnej serii opowiadającej o przygodach Jasona Bourne'a, mianowicie "Krucjaty..." i "Ultimatum...").
    "Kapitan Phillips" koncentruje się na przedstawieniu prawdziwych wydarzeń, mających miejsce od 8 do 12 kwietnia 2009 roku. Przybliża okoliczności uprowadzenia amerykańskiego kontenerowca "Maersk Alabama", 240 mil morskich od wybrzeży Somalii, przez piratów, na których czele stanął aresztowany później dwudziestotrzyletni Abduwali Muse. Dzieło Paula Greengrassa to ekranizacja napisanej w 2010 roku przez kapitana Richarda Phillipsa wraz z pomocą Stephana Talty książki pod tytułem "A Captain's Duty: Somali Pirates, Navy SEALs, and Dangerous Days at Sea". Ergo historia przedstawiona jest z punktu widzenia głównego bohatera, dzięki czemu widzowie otrzymują relację niemal "z pierwszej ręki". Produkcja jest dość wierną kroniką wydarzeń szczegółowo opisującą wszystkie dramatyczne wydarzenia, którym musiał sprostać kapitan Phillips. W filmie będziemy świadkami uprowadzenia okrętu, następnie porwania Richarda oraz próby jego odbicia przez U.S. Navy SEALs. Zobaczymy wszystkie wydarzenia, o których strzępki informacji mogliśmy przeczytać w gazetach lub dowiedzieć się z telewizji.

    Historia poprowadzona została z dużym wyczuciem. Pomimo faktu, że przedstawione przez scenarzystów zdarzenie jest powszechnie znane, twórcy potrafią przykuć uwagę widza do ekranu i niejednokrotnie go zaskoczyć. Zgłębianie okoliczności porwania okrętu oczami kapitana Phillipsa wciąga bez reszty. Na początku poznajemy pokrótce tytułowego kapitana, jego podejście do zmieniającego się świata ? problem globalizacji, relacje z żoną oraz profesję. Produkcja rozkręca się powoli, jednak po osiągnięciu punktu kulminacyjnego, którym jest wtargnięcie piratów na kontenerowiec, tempo znacznie wzrasta, atmosfera gęstnieje, zaś historia staje się coraz bardziej przejmująca oraz dramatyczna. Pertraktacje kapitana Phillipsa z dziewiętnastoletnim socjopatą Muse są pełne napięcia. Znajdujący się w sytuacji ekstremalnej, Richard zachowuje zimną krew. Podczas seansu jesteśmy świadkami gry psychologicznej pomiędzy oboma kapitanami. Scenarzyści dokładnie nakreślają relację pomiędzy Phillipsem a Muse ? poświęcają jej bardzo dużo uwagi.

    Warto wspomnieć, że "Kapitan Phillips" szokuje oraz wzbudza kontrowersje. Szczególnie widać to w końcowych scenach obrazu. Samo rozwiązanie filmu wywołuje skrajne emocje i uczucia, jak również jest mocno dyskusyjne. Czy nie można było sprawy rozwiązać inaczej? Bez rozlewu krwi? Na drodze pokojowej? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na postawione przeze mnie pytania. Kolejne wątpliwości wzbudza wiek porywaczy. W czasie napadu mieli od siedemnastu do dziewiętnastu lat, przy czym niektórzy z nich wcale nie chcieli nikogo krzywić. Co mogło ich popchnąć do takiego desperackiego czynu jak kradzież ogromnego kontenerowca? Jedną z przyczyn jest globalizacja i jej negatywne skutki. Marginalizacja krajów ? ubóstwo i brak środków do życia, wzrost globalnego terroryzmu ? ułatwiony dostęp do broni, czy deterytorializacja państwa ? osłabienie ochronnych funkcji granic państwa. Reżyser ukazuje negatywne skutki globalizacji i nie boi się do nich odpowiednio ustosunkować.

    Na osobny akapit zasługuje genialne aktorstwo. Tom Hanks ponownie udowodnił, że posiada ogromy talent aktorski. Bezproblemowo odnalazł się w roli tytułowego kapitana. Mimo iż z początku jego gra aktorska jest bardzo oszczędna, to ten minimalizm gry nie przeszkadza mu w wykreowaniu wyrazistego bohatera. Już od pierwszych minut prowadzi film, przyciąga uwagę widza. Wraz z rozwojem akcji, kiedy to bohater Hanksa zmuszony jest stawić czoła coraz trudniejszym wyzwaniom, wspomniany aktor pokazuje, że dysponuje naprawdę imponującym warsztatem. Jest przekonujący i nie ma problemów z oddawaniem emocji, co szczególnie widać w jednej z ostatnich scen produkcji. Hanksowi towarzyszy na ekranie Barkhad Abdi wcielający się w somalijskiego porywacza Muse. Debiutujący na ekranie aktor spisał się zaskakująco dobrze. Wykreował niejednoznacznego bohatera, którego trudno przejrzeć. Naprawdę intrygujący protagonista.

    Od strony audiowizualnej film prezentuje się przyzwoicie. Brak tutaj widowiskowych efektów specjalnych ? zresztą bardzo dobrze, tak więc zwolennicy efektownych strzelanin będą mocno zawiedzeni tym faktem. Jednak w "Kapitanie Phillipsie" chodzi przede wszystkim o historię i wyrazistych bohaterów, strona techniczna filmu schodzi na drugi plan. Mimo to scenografia, jak i muzyka spełniają swoje zadanie. Ścieżka dźwiękowa autorstwa Henry'ego Jackmana (twórcy znanego z komponowania muzyki do filmów animowanych) dobrze zgrywa się z obrazem, budując napięcie oraz oddając emocje głównych bohaterów. Film może się poszczycić naprawdę ładnymi zdjęciami, jak również bardo dobrą charakteryzacją. Wystarczy spojrzeć na Toma Hanksa, który w filmie żywcem przypomina prawdziwego Richarda Phillipsa.
    "Kapitan Phillips" to produkcja warta uwagi i poświęconego nań czasu. Z pewnością to jeden z lepszych dramatów biograficznych w tym roku i nie zdziwię się, jak film Paula Greengrassa zyska nominację do Oscara. Mimo że konkurencja jest dość silna, sądzę, że zarówno reżyser obrazu, jak i Tom Hanks w pełni zasłużyli, jeśli nie na statuetkę, to chociaż na nominację. Polecam!

  12. bartez13
    Pierwsze "Paranormal Activity" zrewolucjonizowało gatunek horrorów. Nakręcony małym nakładem finansowym, staroszkolny straszak przywołujący na myśl leciwe ghost stories wywarł na widzach ogromne wrażenie. Umiejscowienie akcji praktycznie w jednym pomieszczeniu ? małym pokoju ? w połączeniu z wykorzystaniem sprawdzonych elementów straszących oraz przedstawieniu biegu wydarzeń za pomocą podręcznej kamery zaowocowało klimatycznym i miejscami naprawdę przerażającym obrazem, po którym przez kilka kolejnych dni nie chce się gasić światła w sypialni. Sukces pierwszej odsłony przyczynił się do powstania serii liczącej już cztery części. W końcu przyszedł czas i na spin-off, w postaci "Naznaczonych", który próbuje odświeżyć wysłużoną markę, wprowadzając do cyklu kilka istotnych zmian. Jednak czy kolejna odsłona poświęcona niewytłumaczonym zjawiskom paranormalnym może zaskoczyć i przykuć do ekranu tak samo jak pierwowzór? Zainteresowanych odpowiedzią zapraszam do poniższej lektury.

    Zaraz na wstępie trzeba zaznaczyć, że "Paranormal Activity: Naznaczeni" nie kontynuuje historii opowiedzianej przez scenarzystów w czwartej części cyklu. Wciąż jest jednak dość mocno powiązany z serią i wyjaśnia niektóre niedomówienia z podstawowej kwadrologii. Fabuła "Naznaczonych" skupia się na tytułowych przeklętych wybrańcach z wypalonym na ręku dziwnym symbolem. Akcja produkcji rozgrywa się kilka lat po wydarzeniach z ostatniej części. Bohaterem opowieści jest młody chłopak Jesse, którego poznajemy w chwili, kiedy odbiera dyplom ukończenia szkoły średniej. Gdy w niewyjaśnionych okolicznościach ginie jego sąsiadka, żądny wrażeń absolwent bez zastanowienia postanawia wraz z przyjaciółmi przebadać miejsce zbrodni ? tym bardziej że ofiara według lokalnych plotek parała się czarna magią. Po opuszczeniu mieszkania rzekomej wiedźmy w otoczeniu Jessiego zaczyna dochodzić do serii niewyjaśnionych zdarzeń. Z czasem paranormalne zjawiska zaczynają nabierać na sile?
    Scenariusz "Naznaczonych" to mocna strona produkcji. W przeciwieństwie do czwartej części "Paranormal Activity", w której historia była do bólu pretekstowa i mało rozbudowana, tym razem scenarzyści zaoferowali widzom absorbującą i intrygującą opowieść, którą śledzi z dużą przyjemnością. Liczne nawiązania do poprzednich filmów w serii, motyw "naznaczonych" i pojawienie się w obrazie znanych z wcześniejszych części bohaterów, to niewątpliwe plusy dzieła, które docenią fani cyklu. Ponadto film mija szybko, trwa zaledwie półtorej godziny, więc nie ma mowy o znużeniu.

    "Naznaczeni" w pewnym stopniu różnią się od serii "Paranormal Activity". Oczywiście twórcy pozostali przy charakterystycznym gatunku found footage. Mimo to zmianie uległa nieco sama konwencja obrazu. Mianowicie produkcja jest znacznie mniej statyczna, a to za sprawą zmiany miejsca akcji, którym nie jest już tylko przestronny dom lub pojedynczy pokój, lecz również otwarta przestrzeń ? podwórko czy ulice. Kolejną nowością jest wprowadzenie odrobiny humoru, który rozładowuje nagromadzone podczas seansu napięcie. Dotyczy to przede wszystkim pierwszej połowy filmu, gdy częściej będziemy się śmiać, niż podskakiwać ze strachu. Swoją drogą humor w obrazie jest lekki, a niektóre gagi naprawdę zabawne. Nie oznacza to jednak, że "Naznaczeni" to czarna komedia, oj nie. Im bliżej końca, tym produkcja staje się coraz poważniejsza, zaś humor ustępuje miejsca napiętej atmosferze oraz poczuciu niepokoju.
    Niestety "Paranormal Activity: Naznaczeni" zawodzi w najważniejszym dla horroru aspekcie ? straszeniu. Twórcy filmu wykorzystują ograne schematy ? odpowiednią modulacje dźwiękiem, efekt światłocienia czy ponurą scenografię. Oczywiście wszystkie powyższe elementy przyczyniają się do budowy pożądanego klimatu oraz nastroju, jednak wykorzystywanie któryś raz z kolei tych samych straszaków zaczyna w końcu nudzić, zamiast straszyć. Znacząca w tym wypadku jest liczba odsłon cyklu. Po czterech częściach dokładnie wiemy, jak wygląda schemat, czego się spodziewać, w wyniku czego bez problemu jesteśmy w stanie przewidzieć przebieg wydarzeń, a nawet określić, gdzie i kiedy wyskoczy następny duch. Doceniam fakt, że twórcy trzymają się obranego przy realizacji pierwowzoru stylu, jednak seria potrzebuje odważnych zmian, które wprowadzą powiew świeżości w wysłużoną już markę. Niemniej jednak w obrazie znalazło się kilka udanych i efektownych scen, które z pewnością cieszą oko. Ponadto jest też kilka mocnych i szokujących ujęć, mimo umownej brutalności.

    Od strony audiowizualnej produkcja poziomem wykonania nie odbiega od czteroczęściowej serii. Udźwiękowienie, scenografia oraz montaż spełniają swoje zadanie. Zwolennicy "Paranormal" nie powinni pod tym względem narzekać. Gorzej jest z aktorstwem, które było jedynie poprawne. Tróje głównych bohaterów: Jesse, Hector oraz Marisol, nie zyskało mojej sympatii, byli mi po prostu obojętni. Scenarzyści słabo zarysowali postacie, więc aktorzy nie mogli się zbytnio wykazać. Poza tym zarówno Andrew Jacobs ? wcielający się w głównego bohatera obrazu, jak i Gabrielle Walsh ? odpowiednio jego filmowa koleżanka, to debiutanci. Jak na pierwszy występ spisali się przyzwoicie, zaś na drobne braki w aktorstwie, można w tym wypadku przymknąć oko. Najważniejsze, że oboje posiadają potencjał i z przyjemnością zobaczę kolejne produkcje z ich udziałem. Reszta obsady zagrała na tyle, na ile wymagał od nich scenariusz ? poprawnie, lecz bez rewelacji.
    "Naznaczeni" to kolejny niewyróżniający się film związany z serią "Paranormal Activity". Choć twórcy zdecydowali się na wprowadzenie kilku zmian, to odsłona wciąż pozostaje wierną kalką wcześniejszych części, przez co wydaje się kierowana jedynie do zagorzałych fanów cyklu. Co z pozostałymi widzami? Jeśli nigdy nie lubiłeś "Paranormal Activity", nie masz się co łudzić, ta część również nie przypadnie Ci do gustu. A reszta, która nie miała nigdy styczności z rzeczonym cyklem, zrobi lepiej, sięgając po którąś z trzech pierwszych odsłon, niż wybierając się do kina na najnowsze dzieło Christophera Landona.
    OCENA 5+/10
  13. bartez13
    Walka o przetrwanie ? recenzja ?Lone Survivor?

    ?Lone Survivor? to produkcja oparta na prawdziwych wydarzeniach, mających miejsce 28 czerwca 2005, przedstawiająca dramatyczną i wstrząsającą historię czteroosobowego oddziału snajperów Navy SEALs (Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych Morze, Powietrze i Ląd). Film został zrealizowany na podstawie książki pod tytułem ?Przetrwałem Afganistan? ? autorstwa jedynego ocalałego członka zespołu - Marcusa Luttrella. Obraz został wyreżyserowany przez Petera Berga, który może się pochwalić w swoim dorobku takimi produkcjami jak: ?Hancock?, ?Witajcie w dżungli?, czy niedawno jeszcze grany w kinach ?Battleship: Bitwa o Ziemię?.
    Wierna ekranizacja
    Trudno powiedzieć cokolwiek na temat scenariusza, który jest dość wierną kopią książki Marcusa Luttrella. ?Lone Survivor? niemalże w całości koncentruje się na przedstawieniu tajnej operacji ?Red Wings?, której celem było rozpoznanie miejscowego lidera talibów, Ahmada Shaha, określenie sił, jakimi dysponował i ciągła obserwacja jego kolejnych poczynań. Produkcja podzielona jest tak jakby na dwa wyraźne segmenty. Pierwszy poświęcony jest bohaterom filmu oraz wspomnianej powyżej misji. Twórcy drobiazgowo przedstawiają tutaj plan i założenia operacji, jak również przygotowania żołnierzy do czekającego ich wyzwania. Scenarzyści ponadto nakreślają tutaj relacje pomiędzy członkami SEALs, portrety psychologiczne protagonistów oraz ukazują panujące w jednostce zasady - szkoda tylko, że robią to bardzo ogólnikowo. Nie brakuje tu też humoru ? przekomarzania między Marcusem, Mikem, Dannym oraz Mattem są niekiedy naprawdę przezabawne. Po prostu dowiadujemy się, jakimi ludźmi są bohaterowie obrazu.

    Pierwsza połowa filmu rozwija się dość powoli. Oglądamy przygotowania do misji, początek operacji, aż w końcu dotarcie snajperów na wyznaczoną pozycję. Mniej więcej przez pierwszą godzinę obraz jest spokojny, stateczny, na ekranie brak emocjonującej akcji oraz efektów specjalnych. Zamiast tego, podziwiamy piękne krajobrazy afgańskich gór i lasów w akompaniamencie hipnotyzującej muzyki Stevea Jablonskyego (?Gra Endera?, ?Wyspa?). Jesteśmy świadkami typowego rozpoznania terytorium wroga przez członków SEALs. Druga część filmu jest już znacznie dynamiczniejsza; koncentruje się bowiem na ukazaniu przeszło dwugodzinnej, krwawej batalii zespołu snajperów z zastępami popleczników Ahmada Shaha. Ten segment jest niezwykle emocjonujący. Nieprzerwana akcja nie pozwala ani na sekundę odwrócić wzroku od ekranu. Podsumowując, historia jest interesująca i poprawnie poprowadzona przez scenarzystów.
    Historia z przekazem
    Jednakże film Petera Berga nie jest suchą kroniką wydarzeń. ?Lone Survivor? to hołd złożony żołnierzom poległym w operacji ?Red Wings?. Twórcy gloryfikują śmierć członków zespołu ? widzimy ich ogromne poświęcenie oraz oddanie narodowi. Żołnierze ci nawet w najcięższych warunkach nie tracili nadziei i ramię w ramię stawali do nierównej walki. Chociaż ich sytuacja była beznadziejna, nie poddawali się i brnęli do przodu pomimo licznych ran, tragicznego stanu psychicznego oraz braku wsparcia. Produkcja ukazuje też, że do wojny nie można się przygotować. Widać to na przykładzie głównych bohaterów, którzy, mimo że byli szkolonymi przez lata żołnierzami, pod ostrzałem wroga miejscami zaczynali tracić zimną krew, panowanie nad sobą, a nawet działać pod wpływem impulsu. Warto też dodać, że film propaguje na przykładzie głównych bohaterów, takie wartości jak: honor, oddanie oraz szacunek.

    ?Lone survivor? to produkcja pełna napięcia. Historia jest niezwykle dramatyczna i bardzo wzruszająca. Sądzę, że nawet widzowie zorientowani w temacie, którzy z uwagą śledzili wszystkie informacje dotyczące operacji ?Red Wings?, będą poruszeni przedstawioną opowieścią. Ponadto obraz jest nieprzewidywalny. Mimo znajomości faktów, dane zwroty akcji i tak potrafią zaskoczyć. Scenarzyści poruszają w filmie kilka interesujących kwestii. Jedna z nich dotyczy schwytanych przez oddział SEALs cywilów. Postąpić zgodnie z prawem i uwolnić jeńców narażając się przy tym na nieuchronną konfrontację, czy zabić ich, wbrew swojemu sumieniu i zapewnić misji powodzenie. Film jest kontrowersyjny, zmusza do refleksji, stawia przed widzem dylematy moralne.
    Wysoki poziom efektów specjalnych
    Efekty specjalne to duża zaleta produkcji. Mimo że pierwszy strzał pada dopiero w 50 minucie (twórcy obrazu długo każą czekać kinomanom na pierwszą scenę akcji), to po kolejnej godzinie filmu nikt nie powinien narzekać na brak widowiskowych scen. Bardzo dobry montaż wraz z doskonałym udźwiękowieniem ? za przykład może posłużyć scena, w której Marcus oddaje pierwszy strzał, rozpoczynając tym samym dwugodzinną walkę o przetrwanie ? robią piorunujący efekt. Trzeba też zaznaczyć, że produkcja jest brutalna, nie ma tutaj mowy o żadnych ugrzecznieniach. Twórcom dobrze udało się uchwycić realia wojenne, dzięki czemu obraz jest realistyczny i miejscami szokujący.
    Wahlberg w szczytowej formie
    Przyzwoicie film wypadł od strony aktorskiej. Główni bohaterowie obrazu, mimo że zostali dość słabo zarysowanych przez scenarzystów, nie są widzom obojętni. Szczątkowe informacje na temat ich życia osobistego, plany na przyszłość, rozmowy z rodziną, czy zachowanie i postępowanie w jednostce dowodzenia oraz obozie treningowym, pozwala nam poznać cząstkę ich charakteru; utożsamić się z protagonistami produkcji. Żałuje tylko, że twórcy potraktowali bohaterów po macoszemu, skupiając w szczególności na dokładnym przedstawieniu misji zamordowania przywódcy talibów, Ahmada Shaha. Dzięki temu operacja oddziału SEALs byłaby jeszcze bardziej dramatyczna i tragiczna, a śmierć kolejnych członków zespołu odciskałaby piętno na duszy widza. Szkoda. Niemniej przekonujące aktorstwo Taylora Kitscha (?John Carter?, ? Pakt milczenia?, ?Battleship: Bitwa o Ziemię?) oraz Marka Wahlberga (?Ted?, ?Kontrabanda?, ?Fighter?) rekompensuje niedbalstwo scenarzystów. Ich kreacje są bardzo poruszające, tchnęli życie w słabo zarysowanych bohaterów. Zresztą wszyscy aktorzy zagrali z dużym zaangażowaniem, wkładając w rolę całe swoje serce, co widać na ekranie. Wracając do Wahlberga, aktor zaliczył jeden z najlepszych występów na przestrzeni ostatnich pięciu lat, a trzeba przyznać, że pojawił się w kilku naprawdę dobrych produkcjach. Na drugim planie, w epizodycznej roli, wystąpił Eric Bana oraz początkujący, młody Alexander Ludwig.



    Produkcja posiada specyficzny wstęp, podczas którego twórcy filmu przedstawiają w formie krótkiego nagrania, szkolenie na żołnierzy SEALs. Ten nieludzki trening ukazuje, przez co muszą przejść potencjalni kandydaci, aby dostać szansę na służbę w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. Warto na to zwrócić uwagę. Natomiast wszystkich zainteresowanych dalszymi dziejami Marcusa Luttrella zachęcam do wstrzymania się przed natychmiastowym wychodzeniem z kina po finałowej scenie produkcji, ponieważ na napisach końcowych, będziecie się mogli dowiedzieć kilku ciekawostek.
    Niestety jedną z największych wad obrazu jest słaba charakteryzacja bohaterów, którzy praktycznie w ogóle nie przypominają odgrywanych przez siebie postaci. Również wylewający się z produkcji strumieniami patos może zniechęcić do wybrania się na obraz do kina ? jednak znajduje on w ?Lone survivor? swoje uzasadnienie. Mimo to nowe dzieło Petera Berga to solidny film wojenny z przekazem ? jeden z najlepszych na przełomie ostatnich lat, na który naprawdę warto poświęcić swój czas. Zdecydowanie polecam!

    Ocena 8+/10
  14. bartez13
    "Mortal Kombat" to niewątpliwie już kultowe dzieło. Ekranizacja jednego z najlepszych i jednocześnie najpopularniejszych mordobić, którego korzenie sięgają jeszcze czasów Commodore 64. Sama gra bezapelacyjnie zdominowała na długie lata rynek, zostawiając w tyle konkurencję (w tym takie tytuły jak sam "Street Fighter" czy mało już dzisiaj znany "Shadow Fighter"). Podobnie jak komputerowy pierwowzór, film rozpoznawanego współcześnie jako ojca "Resident Evil" Paula W.S. Andersona, dostarczył nie mniejszej rozrywki oraz zaspokoił oczekiwania fanów. Przyciągał przed ekran tak samo jak gra, w którą grałem całymi nocami, oraz zapewniał emocjonujące, pełne humoru widowisko.



    Historia opiera się na legendarnym turnieju "Mortal Kombat", w którym staną do walki ziemscy śmiertelnicy, jak również siły okrutnego Imperatora. Tym ostatnim do przejęcia kontroli nad Ziemią potrzeba już tylko zwycięstwa w ostatniej, dziesiątej edycji krwawych zmagań. Grupa składająca się z trzech młodych oraz o skrajnie odmiennych osobowościach bohaterów, będzie musiała przeciwstawić się mrocznym siłom Imperatora i wygrać za wszelką cenę nadchodzący turniej, jeśli chcą uratować swój świat przed zagładą. Nie będzie to jednak łatwa misja, bo czeka ich pojedynek z niekwestionowanym mistrzem areny, czarnoksiężnikiem Shang-Tsungiem. Wypełnienie zadania również nie ułatwią osobiste motywy bohaterów oraz konflikty wewnętrzne grupy.







    Fabuła na dzisiejsze czasy nie zachwyca, jednak bardzo dobrze oddawała to, czego zamysłem była gra. Głównym wątkiem produkcji jest sławny turniej "Mortal Kombat", a co za tym idzie - niezwykle widowiskowe pojedynki między bohaterami i siłami ciemności. Jednak oprócz tego scenariusz został przez twórców wzbogacony o historie zarówno głównych protagonistów, jak również co ważniejszych antagonistów. Dodatkowo fabułę rozbudowuje wiele wątków pobocznych związanych z przeszłością bohaterów (Liu Kanga, Sonii Blade czy Cage'a). Nie stanowią one jedynie tła i w wymierny sposób wpływają na główną oś fabularną. Dzięki temu mamy do czynienia z typowym filmem akcji (niezobowiązującym oraz schematycznym), a nie - jak w większości przypadków adaptacji gier komputerowych - obrazem o strukturze gry komputerowej.
    "Mortal Kombat" to film posiadający specyficzny klimat. Muszę przyznać, że twórcom bezproblemowo udało się odzwierciedlić atmosferę gry. Świetne zdjęcia, bardzo dobre kostiumy i doskonała scenografia to z pewnością atuty produkcji Paula W.S. Andersona. Rubież to ponure, pełne bólu oraz cierpienia miejsce. Mroczna i surowa scenografia nadała dziełu niepowtarzalnego klimatu. Lekko zakręcony, brutalny oraz enigmatyczny świat przestawiony przez Andersona,to doprawdy dobra robota. Przykuwa uwagę i przypomina ten znany mi z gry. Wracając jednak do scenografii... Chociaż współcześnie zastosowane w obrazie makiety nieco się zestarzały, to w latach produkcji z pewnością robiły ogromne wrażenie. Warto zwrócić na to uwagę zanim pokusimy się o krytykę tego aspektu dzieła. Trzeba też wspomnieć o doskonałym odwzorowaniu głównych bohaterów. Aparycja protagonistów pokrywa się z wizerunkiem postaci z gry komputerowej, nie chodzi tu jednak tylko o kostiumy, wszyscy są dopasowani również pod względem wyglądu.







    Fani komputerowego pierwowzoru z pewnością nie będą zawiedzeni. Wyjadacze gry dostrzegą w filmie wiele drobnostek, niuansów, będących bezpośrednimi nawiązaniami do popularnej "bijatyki". Kultowa sentencja "Finish him" to tylko nieliczny przykład. Dodam, że twórcy w swojej produkcji nie zapomnieli o zachowaniu wszystkich markowych ciosów głównych bohaterów. Zwolennicy gry będą w siódmym niebie.
    Od strony audiowizualnej, pomimo upływu lat, produkcja Paula W.S. Andersona ciągle prezentuje się bardzo dobrze. Walki na arenie dostarczają tyle samo wrażeń, co przed laty. Świetne choreografie pojedynków cały czas imponują pomysłowością oraz niezwykle starannym wykonaniem. Wiele współczesnych mordobić ("Tekken", "DOA: Żywy lub martwy", "Król wojowników") nie może poszczycić się tak widowiskowymi walkami. Pomimo bardziej zaawansowanej techniki, więcej w nich sztuczności niż w leciwym "Mortal Kombat". Dużym atutem filmu jest także świetne udźwiękowienie, jak również zjawiskowy soundtrack. Motyw przewodni ścieżki dźwiękowej jest elektryzujący oraz hipnotyzujący. Idealnie pasował do filmu i oddawał jego klimat. Szczególnie dobrze zgrywał się z ostatecznym pojedynkiem pomiędzy Liu Kangiem a Shang-Tsungiem. Zaletą produkcji są także efekty specjalne. Trzeba przyznać, że kto jak kto, ale Paul W.S. Anderson zna się na efektach. Chociaż widać użycie komputera w niektórych scenach, to film niewątpliwie zestarzał się z klasą. Dodatkowo dynamiczne prowadzenie kamery oraz ciekawe ujęcia potęgują niemałą widowiskowość obrazu.







    Produkcja dobrze prezentuje się również ze strony aktorskiej. Wszyscy zagrali z dużym zaangażowaniem. Widać, że aktorzy świetnie bawili się podczas odgrywania swoich bohaterów. Rola Lorda Raydena to jedna z najlepszych Christophera Lamberta, zaraz po "Nieśmiertelnym". Cyniczny oraz ironiczny Bóg Piorunów to najbarwniejsza postać z całego filmu. Niezgorzej wypadł Cary-Hiroyuki Tagawa w roli przebiegłego czarnoksiężnika. Zresztą aktor ten dobrze sprawdza się w roli czarnych bohaterów. Shang-Tsung to postać, której po prostu nie da się polubić. Trójka głównych protagonistów także podołała zadaniu. Robin Shou, Linden Ashby i Bridgette Wilson-Sampras wykreowali wyrazistych oraz sympatycznych bohaterów.







    "Mortal Kombat" to dobry film akcji-karate, na który z pewnością warto poświęcić swój czas. To prekursor produkcji opartych na sztukach walki, który zestarzał się z klasą i, chociaż dla większości obraz będzie mieć jedynie wartość sentymentalną oraz "historyczną", to myślę, że niejeden widz powróci to leciwego dzieła Andersona, powspominać stare dobre czasy.

  15. bartez13
    "Mama" z trailerów wydawała się klimatycznym horrorem z niekonwencjonalną historią, pełnym elementów straszących. W rzeczywistości produkcja początkującego reżysera Andresa Muschietti jedynie połowicznie spełniła obietnice składane przez twórców w zapowiedziach. "Mama" to mało straszny horror, wyjadaczom gatunku mocniej zabije serce podczas dwóch lub trzech scen, ale za to, zamiast grozy, scenarzyści oferują intrygującą, skłaniającą do refleksji historię z dreszczykiem emocji, którą śledzi się z nieustającym napięciem oraz towarzyszącym nam poczuciem ciągłego niepokoju i zagrożenia.
    "Mama" to rozwinięcie pomysłu, starego projektu pod tym samym tytułem, wydanego w roku 2008. Była to krótkometrażowa produkcja zrealizowana przez Andresa Muschietti, która została uhonorowana nominacją do nagrody Złote Koziołki. Niepozorny, trzyminutowy projekt Andresa Muschietti posiadał duży potencjał. Ergo wspomniany reżyser, pod czujnym okiem Guillermo del Toro (sympatyczny Hiszpan - miłośnik łączenia elementów grozy i baśni w swoich produkcjach - został producentem wykonawczym "Mamy"), po kilku latach nakręcił pełnometrażowy horror, z tytułową "Mamą" w roli głównej, który w niczym nie ustępuje pierwowzorowi (obie produkcje są mocno powiązane, ten sam pomysł na historię, postacie dziewczynek czy nawet scenografia i klimat) stanowiąc jego twórcze rozwinięcie.

    Gdy tylko widzę nazwisko Guillermo del Toro, nieważne czy jest reżyserem bądź jedynie producentem, zmieniam swoje nastawienie do filmu, który z pewnością nie będzie rasowym horrorem. Obrazy takie jak "Labirynt fauna" bądź "Nie bój się ciemności" stanowią dobry tego przykład. Podobnie jest z "Mamą". Już od pierwszych sekund filmu czuć, że w projekcie musiał maczać swe palce wspomniany Hiszpan. Gęsty klimat, owiana nutką tajemniczości oraz baśniowości historia, dzieci w roli głównej, tak, to cechy wyróżniające filmy tego pana. I to wszystko znajdziecie w "Mamie". Największą zaletą produkcji jest zagmatwana, nieszablonowa historia.
    "Mama" opowiada o losie dwóch dziewczynek (starsza ma trzy latka zaś młodsza roczek), które poprzez dziwny zbieg okoliczności, trafiają do starego, opuszczonego domku pośrodku lasu, bez jakichkolwiek szans na przeżycie... Po upływie kilku lat, na ślad zaginionych dziewczynek trafiają wynajęci przez wujka pociech, ludzie, którzy ze zdumieniem odkrywają, że dzieci przeżyły. Niestety pozostawione same w głuszy, zdziczały przez lata spędzone w odosobnieniu od społeczeństwa. Początkowa radość z odnalezienia straconych siostrzenic, zostaje przyćmiona dziwnym zachowaniem dziewczynek oraz tajemniczą postacią "Mamy", o której notorycznie wspomina młodsza z nich.

    Z każdą kolejną minutą zaczynają rodzić się kolejne zagadki, a historia intryguje i wciąga coraz bardziej. Śledzenie poczynań głównych bohaterów dostarcza dużo przyjemności. Im bliżej końca, tym bardziej wkręcamy się w snutą opowieść, z zapartym tchem oczekując jej finału. Angażujemy się, po cichutku kibicując protagonistom produkcji. "Mama" pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi. Niektórych faktów musimy się domyślić sami, poskładać elementy układanki w jednolitą całość. Do tego historia potrafi wzruszyć. Los dziewczynek, ich przeszłość, naprawdę porusza. Duże emocje wywołuje samo zakończenie. Niektórzy powiedzą, że tandetne, melodramatyczne, lecz skłaniające do refleksji, pełne uczuć. Gorzko - słodki finał "każe" na chwilę się zatrzymać, przemyśleć go jeszcze raz i wyciągnąć odpowiednie wnioski.
    Scenografia oraz udźwiękowienie spełniają swoje zadanie. Fernando Velázquez ponownie stanął na wysokości zadania. Melancholijna muzyka dobrze oddaje klimat filmu. Częściej słyszymy jednak błogą ciszę, zmąconą tajemniczymi szeptami, odbijającymi się echem trzaskami lub stukotami, które wprowadzają nas w poczucie niepokoju. Czasami z ciszy wyrywa nas głośna muzyka, diametralnie podwyższająca napięcie w oglądanej scenie lub donośny dźwięk podnoszący o kilkanaście jednostek ciśnienie widza. Anastasia Masaro dobrze odwzorowała znane z krótkometrażówki miejsce zamieszkania dziewczynek. Duże, przestrzenne pokoje, w dzień przytulne i ładne, w nocy zmieniają się w labirynt ciemnych i niebezpiecznych korytarzy, stanowiących dobry plac zabaw dla rozzłoszczonego i zazdrosnego upiora. Jednocześnie należy wspomnieć o charakteryzacji. W rolę tytułowej "Mamy" wcielił się Javier Botet. Facet posiada niecodzienne zdolności we wspomnianej dziedzinie. Jego umiejętności mogliśmy podziwiać podczas oglądania trylogii [Rec].

    Jessica Chastain, będącą zresztą ostatnio na topie, ze względu na produkcję "Wróg numer jeden", znów pokazała się z dobrej strony. Jej postać, nieodpowiedzialna, grająca w żeńskiej bandzie rockowej bohaterka Annabel, jest dla widza bardzo interesująca. Chastain dobrze odzwierciedliła charakter odgrywanej postaci, jak również przyzwoicie udało się jej uchwycić przemianę głównej bohaterki, która z niedojrzałej, młodej kobiety, staje się kochającą, gotową na wszystko matką. Gorzej wypadł Nikolaj Coster-Waldau. W filmie nie miał okazji się wykazać, stanowił tylko tło. Wyrazistymi i barwnymi postaciami okazały się dziewczynki, w których role wcieliły się: Megan Charpentier - wystąpiła jako Victoria oraz Isabelle Nélisse - odpowiednio Lilly. Były przekonujące, zaś Lilly wzbudzała we mnie niepokój oraz strach.
    "Mama" to produkcja nietypowa. Na pewno nie jest to rasowy horror. Jednak jeśli cenicie bardziej oldskulowe obrazy grozy niż tanie i tandetne filmy gore, których ostatnio pełno (gdzie schemat jest następujący: Grupa nastolatków udała się do lasu i ...) to nie powinniście się zawieść. To ciekawa propozycja różniąca się na tle ostatnich dzieł z gatunku horror, może nie przełomowa, jednak oferująca solidny poziom wykonania i intrygującą historię z przekazem.

  16. bartez13
    "Pijany mistrz" to już klasyka. Leciwy film z najpopularniejszym i najbardziej rozpoznawalnym obecnie przez widzów oraz w Hollywood chińskim aktorem Jackie Chanem w roli głównej. "Pijany mistrz" to jeden z pierwszych obrazów w dorobku wyżej wspomnianego pana, jeszcze zanim osiągnął sławę oraz został dostrzeżony przez krytyków. Azjatycka produkcja w reżyserii Woo-ping Yuena (twórcy "Węża i cienia orła", "Tai ji: Zhang San Feng" oraz "Wing Chun", jak również choreografa walk w "Matriksie" i "Kill Billu") to niedościgniony prekursor kina kopanego, zaraz obok "Wejścia Smoka". Jednak co w nim takiego nadzwyczajnego i kultowego zarazem? O tym za chwilę w poniższym tekście.
    "Pijany mistrz" opowiada nam historię pewnego utalentowanego, lecz skrajnie zarozumiałego oraz pewnego siebie młodzieniaszka, Wong Fei-Hunga, syna jednego z najbardziej cenionych w okolicy mistrzów kung-fu. Bohater to typowy przykład pyszałka, lubiącego popisywać się przed kolegami, rozrabiającego w szkole ojca oraz szukającego nowych "przygód". Jednak beztroskie życie Wonga kończy się, gdy przypadkowo "przystawia" się do swojej kuzynki, a następnie daje niezły łomot miejscowemu cwaniaczkowi. Gdy prawda o jego postępowaniu wychodzi na jaw, Fei-Hung zostaje wysłany na roczne szkolenie pod opiekę jednego z najlepszych, ale i zarazem najbardziej wymagających mistrzów kung-fu, Su Hua Chi, cieszącego się niezwykle złą sławą...

    Obraz Woo-ping Yuena to produkcja jedyna w swoim rodzaju. Takiego połączenia filmu opowiadającego o sztukach walki z komedią, jeszcze nie widziałem. Tak, to prawda, "Pijany mistrz" to doskonała komedia, przy której trudno zachować powagę, obserwując dziejące się na ekranie wydarzenia. Niezwykle zabawny humor to przede wszystkim zasługa scenariusza oraz głównego protagonisty produkcji, Jackiego Chana. Śmieszne i niejednokrotne dwuznaczne sytuacje, dobrze sprzedane gagi, zwalające z nóg zbiegi okoliczności oraz przekoloryzowani do granic możliwości bohaterowie, to tylko nieliczne powody, dla których uśmiech nie będzie schodził nam z twarzy. W sumie to chyba trudno znaleźć w obrazie choć jeden dialog, w którym nie padłby jakiś żarcik, złośliwa ironia, czy zabawna oraz kąśliwa uwaga na temat jednego z protagonistów. Tak więc, ogólnie, to cała opowieść utrzymana jest w dużej mierze, w humorystycznej konwencji i nie można traktować jej na poważnie. Elementy humorystyczne występują również podczas samych walk.

    Niestety oprócz dobrych dialogów oraz humoru scenariusz nie oferuje nic więcej. Nie żebym narzekał, jednak uprzedzam, że historia Wong Fei-Hunga to prosta, momentami bardzo naciągana opowieść, którą pomimo przewidywalności śledzi się z nieukrywaną przyjemnością. Na rozbudowane wątki czy motywy nie ma co liczyć. To film nastawiony przede wszystkim na nieprzerwaną akcję, której naprawdę bardzo dużo w "Pijanym mistrzu". Jednak nie ma co narzekać, jeśli spojrzeć na obraz, jak na film akcji i dodatkowo wziąć pod uwagę rok produkcji, to fabuła jest całkiem udana, a jak już wcześniej wspomniałem, scenarzyści napisali przezabawne oraz "inteligentne" dialogi. Na pewno nie stanowią tła, dla kolejnych akrobatycznych popisów.
    Na ogromną uwagę zasługuje choreografia toczonych na ekranie walk. Jestem pełen podziwu i szacunku dla Woo-ping Yuena, który wykonał doprawdy niesamowitą robotę. Sceny walki, pomimo tego, że zostały sfilmowane w 1978 roku, ciągle zachwycają płynnością, realnością oraz pomysłowością. To niebywały sukces. Ta produkcja się po prostu nie starzeje i ciągle staje do rywalizacji, ze znacznie młodszymi konkurentami, między innymi "Ong bakiem" oraz "Ip manem". Warto zwrócić też uwagę, że brak tutaj pomocy komputera, wszystkie sceny kręcone były jedynie przy udziale kaskaderów oraz linek. Chociaż, to też nie do końca prawda, bo jak wiadomo, Jackie Chan nie wyręcza się kaskaderami, samemu biorąc udział w większości niebezpiecznych scen. Stracił już przez to zęby, połamał palce, jednak jak widać autentyczność i szacunek dla widza jest dla niego najważniejszy. Aktorzy musieli włożyć dużo pracy i serca, aby uzyskać taki niesamowity efekt. Warto to docenić i pogratulować dobrze wykonanej roboty. Chciałbym też zaznaczyć, że walki są niezwykle realne, brak tutaj charakterystycznego dla azjatyckiego kina (mam na myśli filmy oparte na sztukach walki) nadmiernego używania linek, tak jakby nasi bohaterowie umieli latać, lub jakiś nieprawdopodobnych, a nawet niekiedy magicznych zdolności. To niewątpliwy plus!

    Przyszła pora na aktorstwo. Wszystkich kinomanów, którzy martwili się poziomem aktorstwa i zwlekali z obejrzeniem "Pijanego mistrza" mogę zapewnić, że powinni jak najszybciej sięgnąć po wspomnianą pozycję. Dlaczego? Wszyscy aktorzy spisali się rewelacyjnie. Przygłupi, cyniczny nauczyciel Kai-Hsien, zabawny, zdyscyplinowany oraz surowy staruszek Sam Seed, wyrachowany, bez sumienia, materialista, Grzmiąca stopa oraz nieokrzesany, ale za to bardzo ambitny, główny bohater Wong Fei-Hung. Każdy z aktorów wcielających się w powyższe postacie, wykreował niezwykle barwnego bohatera. Trzeba to przyznać, że po seansie zostali mi w głowie nie tylko wymienieni protagoniści, lecz również spora część postaci drugoplanowych, a rzadko zdarza mi się pamiętać mało istotnych bohaterów. To tylko potwierdza, że wykreowane postacie były interesujące oraz intrygujące. Szczególne brawa należą się Jackiemu Chanowi, taki bohater jak Wong Fei-Hung to rzadkość w produkcjach akcji. Zabawny, interesujący, ironiczny, ambitny - jest chyba jedną z największych zalet produkcji. Jackie to aktor utalentowany, potrafi być zarówno poważny jak i niebywale zabawny. Jego gestykulacja i mimika "mówią same za siebie".
    Do świetnych walk podłożona jest niemniej udana muzyka. Trzeba przyznać, że podkład muzyczny wypadł rewelacyjnie i bardzo dobrze zgrywał się z tym, co obserwowaliśmy na ekranie. Dobrze oddawał emocje oraz uczucia. Gdy było poważnie, muzyka stawała się bardziej stonowana, statyczna, gdy obserwowaliśmy walki, nabierała tempa, stając się dynamiczniejsza, lub wzbogacona różnymi nietypowymi dźwiękami, śmieszyła nas tak samo, jak "wygłupiający" się w tym momencie na ekranie, bohaterowie.

    "Pijany mistrz" to klasyka kina kopanego. Nie było i jeszcze długo nie będzie tak dobrego filmu, opartego na sztukach walki (oprócz "Wejścia Smoka" z Brucem Lee, ale to inna historia...). Tak więc omawiana produkcja jest jak najbardziej obowiązkową pozycją dla wszystkich sympatyków kina kopanego, z którą powinni się jak najszybciej zapoznać, oczywiście jeśli nie zrobili już tego wcześniej. Sądzę, że dalej nie muszę już Was zachęcać, tak więc, od siebie dodam tylko dwa słowa: gorąco polecam!
  17. bartez13
    "John Rambo" to już czwarta część o byłym weteranie wojskowym. Tym razem nasz bohater prowadzi spokojne i samotne życie w Tajlandii. Wykonuje prostą pracę polegającą na łapaniu węży. Po tylu latach wojny udaje mu się w końcu "odpocząć" od brutalnej rzeczywistości, która prześladowała go na każdym kroku. Lecz niestety jego upragniony spokój nie potrwa za długo...
    Pewnego dnia, przypływa do Tajlandii grupa misjonarzy, stawiająca sobie za cel pomoc ofiarom wojny w Birmie. Szukają przewodnika znającego drogę do wspomnianego kraju, lecz z powodu panującego w państwie konfliktu, nikt nie chce podjąć się tego zadania. Jedyny człowiek zdolny do takiego czynu, John Rambo (Sylvester Stallone), nie zamierza pomóc misjonarzom w przeprawie, nie tyle z powodu trwającej wojny, co z utraty nadziei w ludzkie współczucie i chęci czynienia dobra. Sytuację ratuje młoda i niedoświadczona misjonarka (Julie Benz), dzięki której eks-weteran podejmuje się zadania...



    Najnowsza odsłona przygód Johna Rambo to już nie dynamiczny film akcji, pełen niedorzeczności, lecz przemyślana produkcja ukazująca realia wojenne. Reżyser obrazu, Sylvester Stallone, po 20 latach od premiery ostatniej trzeciej części omawianego hitu, najwidoczniej postanowił nakręcić dzieło z jakimś przesłaniem. Bowiem czwarta odsłona już od samego początku wzbudza w nas inne emocje i nastawienie. Dedykacja ofiarom Birmy oraz pierwsza scena wywołują powagę u widza i lekki wstrząs, przecież nie do tego przyzwyczaił nas Sylvester Stallone.
    W miarę rozwoju akcji spostrzegamy, że główny bohater to już nie supermaszyna zdolna do wszystkiego, lecz zwykły człowiek z przeszłością i wyrzutami. Postać Johna Rambo jest bardziej rozbudowana niż w poprzednich częściach, no może oprócz pierwszej, niedoścignionej jak na razie. Widzimy, jak miewa koszmary i próbuje podnieść się po ostatnich wydarzeniach. Jak w końcu targany emocjami rusza na pomoc uprowadzonym misjonarzom. Nie robi tego z chęci odwetu, tak jak w poprzednich częściach... po prostu uświadamia sobie, czym jest życie i znajduje odpowiedź na dręczące go już w minionych odsłonach pytanie: Kim jestem? Produkcja korzysta z wielu wątków rozpoczętych w poprzednikach, co moim zdaniem jest dużym plusem.

    Najnowsza produkcja Stallonea jest dziełem bardzo realistycznym. Reżyser porzucił zbędne efekciarstwo. Postawił natomiast na realność swojego obrazu. Rambo nie działa już sam, walczy razem z grupą weteranów i tak samo jak inni odnosi obrażenia. Oczywiście większa realność wiąże się również ze wzrostem brutalności. Jak przystało na wojnę mamy do czynienia z rozrywaniem ludzkiego ciała, czy odstrzeliwaniem kończyn. Brutalne, ale niestety prawdziwe. Skoro obraz miał dotyczyć wojny to teraz dopiero mogę powiedzieć, że spełnił moje oczekiwania. Ukazał bowiem to, co w poprzednich częściach udało mu się dość połowicznie - realia wojny.
    Należy jednak pamiętać, że "John Rambo" to dalej film akcji z naciąganym niekiedy scenariuszem. Niektórym się spodoba nowa odsłona naszego weterana, a innym nie. Lecz namawiam do zapoznania się z omawianą produkcją, jeśli macie zamiar udać się do kin, na kolejną, piątą część, którą jak mniemam, będziemy mogli zobaczyć już w przyszłym roku.

  18. bartez13
    Zawsze fascynowały mnie inne cywilizacje, ich styl życia, zwyczaje oraz kultura. Szczególnie zaś zaintrygowała mnie kultura Dalekiego Wschodu, a co za tym idzie świat samurajów. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ właśnie dlatego obejrzałem film Edwarda Zwicka. Jakie są moje odczucia? Czy obraz mnie zadowolił ? Czy ukazał, według mnie, to co miał nam przybliżyć i przedstawić? Po odpowiedzi zapraszam do niniejszej lektury.



    "Ostatni samuraj" opowiada o byłym żołnierzu - weteranie wojskowym, kapitanie Nathanie Algrenie (Tom Cruise), który jest męczony koszmarami. Śni mu się mord na niewinnych, w którym sam brał udział. Ma wyrzuty sumienia. Pewnego dnia dostaje od przyjaciela propozycję, wydawałoby się, nie do odrzucenia. Kapitan Algren ma zająć się treningiem żołnierzy imperatora Meiji, w Japonii. Bohater przystaje na propozycję, chociaż nie wie, że zostanie wplątany w spór między tradycją a nowoczesnością, między cesarzem a samurajami. Gdy dociera na miejsce, zbiera informacje o wrogu, zaś potem zostaje zmuszony do przedwczesnej konfrontacji, która kończy się klęską. Algren dzięki niezwykłej wytrwałości zabija wielu samurajów, dzięki czemu zostaje dostrzeżony przez ich dowódcę i zabrany jako jeniec do świata zupełnie nieznanej mu dotąd kultury.....






    Tak przedstawia się ogólny zarys fabuły, która opowiada nie tylko o konflikcie między cesarzem i samurajami, ale o przyjaźni, miłości, tolerancji, dumie... - można by tak wymieniać bez końca. Ja przybliżę jedynie najważniejsze problemy i motywy, które w moim mniemaniu są dla omawianego dzieła bardzo istotne, i które próbują nam również coś ukazać oraz skłonić nas do przemyśleń. Lecz zanim do nich przejdziemy, jeszcze parę słów o samym filmie.
    "Ostatni samuraj" jest rodzajem dziennika kapitana Algrena. Główny bohater, co jakiś czas pełni w filmie funkcję narratora. Są to fragmenty, w których słyszymy jego myśli. Podczas tych scen dowiadujemy się, jakim naprawdę człowiekiem jest kapitan Algren i na czym mu tak naprawdę zależy. Również wspomnienia głównego bohatera ukazują mam cząstkę jego charakteru. Dzięki nim poznajemy przeszłość kapitana i zrazem powód "obojętnego podejścia do życia".
    Jak już wcześniej wspominałem, film jest pełen różnych motywów. Zapomniałem wtedy dodać, że ukazuje również topos doskonałego wodza i wojownika. Takim wzorcem jest dowódca samurajów Katsumoto (Ken Watanabe). Jest to prawy człowiek wierzący w przeznaczenie oraz walczący o niezależność Japonii. Jest człowiekiem honoru, co udowadnia podczas ostatniej bitwy, gdy jako przegrany odbiera sobie życie. Uosabia wszystkie cechy swojego plemienia. Na jego przykładzie możemy opisać samurajską kulturę, obyczaje oraz najważniejsze dla samurajów wartości. Samuraj to przede wszystkim człowiek dumny, zdyscyplinowany, tolerancyjny, współczujący, pokorny oraz honorowy.



    "Ostatni samuraj" to film, który dość dobrze ukazuje nam kulturę samurajską. Obserwujemy ją podczas pobytu Algrena u Katsumoto. Mieszkańcy są tolerancyjni. Algren jest przez nich traktowany jako przybysz, a nie jako niewolnik. Nikt z niego nie szydzi i nie wyśmiewa go. Zamiast tego doświadcza szacunku oraz opieki. Najlepszym przykładem obrazującym moje stwierdzenie jest Taka (Koyuki) czyli siostra Katsumoto. Opiekuje się przybyszem, który zabił jej męża. Z początku boi się nie podołać ciężkiemu, postawionemu przed nią wyzwaniu, lecz w końcu udaje się jej zdominować gniew oraz złość i przebaczyć Algrenowi. W miarę upływu czasu nawet się w nim zakochuje.
    Dzieło Edwarda Zwicka pokazuje nam również konflikt tradycji i kultury z nowoczesnością oraz postępem. Niezdecydowany cesarz (Shichinosuke Nakamura) zaślepiony kulturą zachodnią, zamiast zjednoczyć swój kraj, podzielił go i niemalże doprowadził do upadku. Imperator Meiji przez swoje zaślepienie i brak zrozumienia doprowadził do walki rodaków z rodakami, do śmierci wielu tysięcy osób. Ilu ludzi musiało zginąć, aby zrozumiał, że ważniejsza jest własna tradycja i odrębność narodowa niż "zachodnia odzież, nowe działa, wynalazki".



    Na mnie film wywarł dość duże wrażenie i bardzo dobrze mi się go oglądało. Dla pewnej grupy dzieło może okazać się arcydziełem, dla innych - masową produkcją pełną nadmiernego patosu,. Dla mnie jest to po prostu bardzo dobrze zrealizowany film, który nie tylko jest świetną rozrywką, ale również źródłem ciekawych przemyśleń.




  19. bartez13
    "Intruz" to ekranizacja powieści Stephenie Meyer, autorki serii o nastoletnich wampirach (mowa tu o sadze "Zmierzch"), o czym dowiedziałem się dopiero po seansie. Bardzo się cieszę z tego powodu, ponieważ do filmu Andrewa Niccoli (reżysera takich obrazów, jak doceniony przez tysiące widzów "Pan życia i śmierci" czy niedawno wydany "Wyścig z czasem") podszedłem bez zbędnych uprzedzeń oraz złego nastawienia. Książki nie miałem okazji przeczytać, jednak filmowa ekranizacja przypadła mi do gustu. "Intruz" to lekkie, młodzieżowe kino, z wizją zagłady ludzkości w tle oraz zbiorem dość ciekawych przemyśleń, które całkiem przyjemnie się ogląda.
    "Intruz" to obraz, który jakoś niespecjalnie wyróżnia się scenariuszowo wśród dzisiejszych produkcji. Owszem, historia posiada kilka ciekawych rozwiązań fabularnych, jednak z grubsza to taka kolejna wariacja na temat "Inwazji porywaczy ciał", tylko że tym razem dla nastolatków, o romansowym podłożu oraz z elementami dramatu w tle. Fabułę można zatem streścić w jednym zdaniu: Ziemia została opanowana przez najeźdźców z kosmosu, którzy w trosce o nasz gatunek i planetę, zachowali cały ekosystem, jednak postanowili zaludnić ją swoimi przedstawicielami, wykorzystując ludzkie ciała. Nic specjalnego. To, co odróżnia "Intruza" od innych dzieł o podobnej tematyce, to fakt, że zainfekowane istoty nie tracą życia. Współistnieją w jednym ciele z duszą obcego, lecz z upływem czasu ulegają najeźdźcy i przestają walczyć.

    Tak rysuje się historia, która jest hybrydą romansu oraz science-fiction, z dużym naciskiem na pierwszy gatunek. O ile wizja zagłady ludzkości i obcych do oryginalnych nie należy, o tyle wątek romansowy jest dość nowatorski i odpowiednio poprowadzony. Wraz z rozwojem produkcji powoli wysuwa się na pierwszy plan, zaś sposób jego ukazania jest dojrzalszy niż "Zmierzchu". Gorzej jest z wizją rzeczywistości, w której przybysze z kosmosu dominują na Ziemi. Wydaję się zbyt sterylna, a nawet taka pastelowa, nazbyt przekoloryzowana. Widoczne są schematy oraz zapożyczenia z innych filmów o podobnej tematyce, same powtarzające się, sprawdzone wzorce. Głównym motorem napędzającym produkcję jest wewnętrzna walka dwóch skrajnie różnych osobowości, nieprzyjaciół, a nawet wrogów, zamkniętych w jednym ciele, których z biegiem czasu połączy wzajemne współczucie oraz uczucia. Pomysł z ogromnym potencjałem, szkoda tylko, że twórcom nie udało się go w pełni wykorzystać. Czułem lekki niedosyt, który zrekompensowało zakończenie historii. Być może banalne oraz naiwne, jednak przewrotne, wykonane z pomysłem oraz wzruszające.
    Dzieło nie należy do tych widowiskowych. Jeśli zwabieni gatunkiem science-fiction liczyliście na świetne efekty specjalne, to muszę Was rozczarować. "Intruz" opiera się w większości na samych dialogach, które momentami trącą banałem, jednak są interesujące oraz intrygujące. Zawierają czasem ciekawe przemyślenia i skłaniają do refleksji. Mowa tutaj o wzajemnym zaufaniu, poruszony zostaje problem akceptacji oraz tolerancji. Produkcja stawia też trudne pytania: "Czy potrafimy wyzbyć się uprzedzeń?", "Zaufać wrogowi?", "Czy można się zmienić pod wpływem czyiś wspomnień i uczuć?". Dodatkowo "każe" wybierać między tym, co słuszne i konieczne, a tym, co moralne oraz ludzkie. Zobrazowane zostaje to na przykładzie głównej bohaterki Wandy. Film posiada pokrzepiający i dający do myślenia morał: Aby osiągnąć cel, nie trzeba krzywdzić innych, postępować jak najeźdźcy, przysparzać ludziom bólu i cierpień. Czasem konflikt można rozwiązać na drodze pokojowej, dobrocią oraz życzliwością. Agresja rodzi tylko agresję!. Ergo film jest zwyczajnie przegadany i trwa ponad 2 godziny, jednak jeśli dacie się ponieść historii, to nawet nie zauważycie, kiedy minęły.



    Od strony aktorskiej było przyzwoicie. Saoirse Ronan ("Hanna", "Nostalgia anioła") znów pokazała się z dobrej strony. Była przekonująca, wcielając się zarówno w Melanie jak i Wandę. To samo można powiedzieć o partnerującej jej na ekranie Diane Kruger, która zagrała zawistną i bezduszną tropicielkę, której nie obce powiedzenie "cel uświęca środki". Ponadto obie aktorki są ponadprzeciętnej urody, co stanowi dodatkowy smaczek. Występująca w obcisłym stroju Saoirse Ronan jest równie zjawiskowa, co seksowna i pociągająca.
    "Intruz" z pewnością nie jest filmem wybitnym, jednak to sympatyczna i lekka produkcja młodzieżowa warta uwagi. Kierowana przede wszystkich do młodszych kinomanów, lecz poruszająca sporą ilość dojrzałych oraz poważnych problemów. Mnie skłoniła do sięgnięcia po książkę. Polecam wypróbować dzieło na sobie, a przed seansem wyzbyć się uprzedzeń, być może przypadnie Wam do gustu historia o niebieskookiej, rozdartej wewnętrznie dziewczynie.
  20. bartez13
    "Killing Season" to produkcja wzbudzająca skrajne emocje. Dla wielu kinomanów będzie to nudne kino sensacyjne o mozolnym tempie akcji, powielające znane już schematy. Po części to prawda, jednak obraz Marka Stevena Johnsona (twórcy "Ghost Ridera" oraz "Daredevila") to tylko pozornie zwykły, przeciętny sensacyjniak niewarty uwagi. Pod niewyróżniającą się fabułą, opowiadającą o zemście ? zresztą nie pierwszy to już raz ? kryje się intrygująca i kontrowersyjna historia, skłaniająca widza do refleksji.
    "Killing Season" zaczyna się z przytupem. Jesteśmy świadkami wojny domowej w Bośni i Hercegowinie, w której walczący o autonomię bośniaccy Serbowie starli się z władzami wspomnianego powyżej kraju. Dodatkowo do państwa wkraczają siły Sojuszu Północnoatlantyckiego (NATO), w celu zażegnania trwającego cztery lata konfliktu. Obserwujemy tutaj dość szokujące kadry; oczami jednego z głównych bohaterów widzimy realia oraz skutki jednej z najbardziej krwawych wojen na świecie. Po krótkim, ale bardzo wymownym wstępie przenosimy się do czasów współczesnych, kiedy to poznajemy właściwą treść obrazu.

    Produkcję można podzielić na trzy wyraźne segmenty. Prolog ? opowiadający o wydarzeniach w Bośni i Hercegowinie, część pierwszą ? przybliżającą portrety psychologiczne głównych bohaterów "Killing Season", i drugą ? opowiadającą o prywatnej wojnie pomiędzy wspomnianymi, czołowymi protagonistami obrazu. Głównym wątkiem filmu jest zemsta Emila Kovaca na Benjaminie Fordzie za jego dawne przewinienia. Motyw dość oklepany, jednak w "Killing Season" kryje w sobie coś więcej, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Tutaj nie chodzi tylko o wyrównanie rachunków z przeszłości. Na przykładzie dwóch czołowych bohaterów obserwujemy, jak wojna zmienia ludzi. Zarówno Benjamin Ford, jak i Emil Kovac są ofiarami konfliktu w Bośni i Hercegowinie. Pierwszy z nich dręczony wyrzutami sumienia i szokującymi obrazami wojny, odizolował się od rodziny oraz społeczeństwa, nie mogąc wrócić do normalnego trybu życia. Natomiast drugi bezpośrednio przez krwawy konflikt utracił wszystko, co było mu najdroższe. Dla Benjamina wojna domowa w Bośni to przeszłość, o której chciałby zapomnieć, natomiast dla Kovaca to jedyny cel jaki mu pozostał w jego mizernym żywocie ? rzecz, która tak naprawdę trzyma go przy życiu. Scenarzyści pokazują nam całą sytuację z obu stron. Wnikliwie przedstawiają nam bohaterów, ich przeszłość oraz osobowość. Dzięki temu lepiej potrafimy zrozumieć motywy ich działania, jak również postępowanie. W "Killing Season" trudno wyłonić winowajcę, jednoznacznie stwierdzić, kto jest ofiarą, a kto prześladowcą. Obaj protagoniści mają swoją rację, każdy został boleśnie skrzywdzony przez los, jednak żaden z nich nie jest bez winy. Tak więc film nie jest tylko o zemście, mówi również o szacunku, przyznaniu się do winy, a co za tym idzie ? zrozumieniu swoich błędów i pogodzeniu się z przeszłością.

    Oprócz tego scenarzyści próbują nam powiedzieć jeszcze jedną ważną rzecz: że przemoc jedynie rodzi przemoc i nie jest żadnym rozwiązaniem. Widzimy to na przykładzie Benjamina i Kovaca ? ich zupełnie niepotrzebnej, prywatnej wojnie. Jeszcze dobitniej widać to w zakończeniu, które jest zaskakujące i oryginalne w porównaniu z innymi dziełami o podobnej tematyce. Poza tym produkcja stawia przed widzem problematyczne pytania: Czy można zapomnieć o przeszłości i żyć chwilą obecną? Wybaczyć wrogowi jego dawne przewinienia? Wierzyć w Boga, będąc równocześnie świadkiem wojennych okropieństw? Spróbujcie sobie na nie odpowiedzieć.
    Od strony audiowizualnej film prezentuje się całkiem poprawnie. Brakuje efektów specjalnych i dynamicznej akcji ? obraz został zrealizowany małym nakładem finansowym; ale "Killing Season" broni się przede wszystkim dojrzałą i przemyślaną historią z dobrze skonstruowanymi, a nawet momentami nieprzewidywalnymi zwrotami akcji. Lecz pomimo skromnego budżetu sceny tortur są bardzo pomysłowe, brutalne i zrealizowane na naprawdę przyzwoitym poziomie. To samo można powiedzieć o scenach walk na pięści. Nie brakuje tutaj również ciekawych ujęć ? szczególnie udane dotyczą strzelania z łuków. Pochwalić jednoznacznie należy piękne zdjęcia Petera Menziesa Jr. (sceneria jest po prostu bajeczna) oraz przeszywającą muzykę Christophera Younga ("Sinister", "Egzorcyzmy Emily Rose") ? doskonała robota. Razem budują niecodzienną atmosferę oraz odpowiednio stopniują napięcie.

    Ponadprzeciętnie wypadło aktorstwo. John Travolta oraz Robert De Niro spisali się bez zarzutów, na miarę swoich umiejętności. To na nich w całości opierał się film. Wykreowane przez powyższą dwójkę aktorów postacie są wyraziste oraz przekonujące. To już nie pierwszy raz mogliśmy oglądać Travoltę w roli chłodnego zabójcy, zdeterminowanego do osiągnięcia swojego celu. Widać, że przyłożył się do swojej roli, nie miał problemu z wyrażeniem emocji, a nawet mówił z akcentem, dzięki czemu jego postać była bardzo wiarygodna, a ja po seansie byłbym skłonny uwierzyć, że jest prawdziwym Serbem.
    "Killing Season" to warte uwagi kino sensacyjne, które nie tylko potrafi dostarczyć rozrywki, lecz również skłonić do refleksji i wyciągnięcia odpowiednich wniosków. Pomimo słabych recenzji zachęcam do obejrzenia dzieła, nie sugerując się opiniami innych. Jest duża szansa, że jeśli lubicie kino sensacyjne, to produkcja przypadnie Wam do gustu.
  21. bartez13
    Plakat promujący film



    "Slasher czyli rodzaj horroru filmowego o charakterystycznej fabule, w której liczba bohaterów zmniejsza się w "dziwnych" okolicznościach."
    Powyższy tekst pochodzi z encyklopedii i wyjaśnia nam znaczenie pojęcia "slasher". "Tamara" to film w reżyserii Jeremiego Hafta, który miał być nakręcony właśnie w takim stylu, ale czy mu się to udało? Na to pytanie, i nie tylko, spróbuję odpowiedzieć w mojej recenzji.
    "Tamara" to typowy amerykański horror opowiadający o grupie nastolatków żyjącej w jakieś bliżej nieokreślonej nam szkole. Ów towarzystwo jest jednak dość nietypowe i raczej nigdy by się nie zeszło, gdyby nie artykuł nielubianej oraz poniżanej dziewczyny w szkole, Tamary (Jenna Dewan), która opisała w nim problem dopingu u szkolnych zawodników. Niestety dla tytułowej bohaterki nie był to dobry pomysł, ponieważ zamiast zyskać szacunek, spotyka się z nienawiścią dwóch klasowych cwaniaczków: Shawna (Bryan Clark) i Patricka (Gil Hacohen). Chłopcy postanawiają się na niej odegrać, aranżując spotkanie dziewczyny z jej nauczycielem, Billem Natolly (Matthew Marsden), w którym Tamara jest zakochana po uszy. Organizują przyjęcie, podczas którego postanawiają upokorzyć dziewczynę, lecz sytuacja wymyka się spod kontroli i Tamara ginie. Całe towarzystwo przerażone wizją więzienia postanawia milczeć, ale tylko do czasu pojawienia się... ducha Tamary!

    Jenna jako zrozpaczona nastolatka



    Tak mniej więcej rysuje się fabuła. Chociaż jest przewidywalna, to jednak nie sztampowa. Według mnie pomysł jest dość nowatorski. Nie przewiduje psychopatycznego mordercy wyrzynającego grupę nastolatków. Zamiast niego mamy dziewczynę z problemami, upokarzaną przez rówieśników oraz odrzuconą przez jedyną osobę, którą tak naprawdę pokochała. Nie do końca zdaje sobie nawet sprawę, że jest przez wszystkich wykorzystywana. Przed rzeczywistością ucieka w czarną magię. Nie, oczywiście nie jest wiedźmą, sama nawet nie wierzy w to, co robi. I nagle następuję zwrot akcji. Tamara zamienia się w rządną zemsty oraz pełną nienawiści dziewczynę. Scenariusz jest więc dość pomysłowy i nie "razi głupotą" jak w innych produkcjach tego typu.
    Rozpatrując "Tamarę" w kategorii "slasher", należy uznać go za udany film. Świadczą o tym chociażby sceny zabójstw, w których to nasza tytułowa bohaterka zabija swoich niedawnych "kolegów". Są one bardzo brutalne oraz pomysłowe, choć szkoda, że nie przerażają, fakt faktem "Tamara" to przecież horror. Również sceny, w których Tamara czyta myśli swoich "oprawców", są dość ciekawe i pozwalają nam poznać ich przeszłość oraz ciemne strony.

    Jenna po przemianie - cóż za zmiana!



    Należy jednoznacznie wspomnieć i pochwalić Jennę Dewan, która udowodniła, że posiada nietuzinkowy talent. Jestem pełen podziwu dla tej aktorki, która zagrała po prostu rewelacyjnie. Potrafiła odnaleźć się zarówno w roli nienawistnej kobiety zabijającej swoich nieprzyjaciół "bez mrugnięcia okiem" oraz w roli zwykłej poniżanej i szykanowanej dziewczyny z problemami. Swoją grą przyćmiła innych aktorów, którzy na jej tle wypadli dość słabo. Powiem więcej, Jenna Dewan zagrała tutaj swoją życiową rolę. Nie udawajmy również, że podczas seansu nie zwróciliśmy uwagę na urodę pani Dewan, która jest kolejnym smaczkiem filmu.
    Chociaż dzieło Jeremiego Hafta jest typowym komercyjnym kinem, przeznaczonym dla masowej publiczności, to nie można odmówić mu pomysłu oraz niezłego wykonania. Więc jeśli lubicie filmy o "rozzłoszczonych damach" żądnych zemsty to zapraszam do obejrzenia omawianego przeze mnie obrazu, ale ostrzegam - robicie to własne ryzyko, ponieważ nie każdemu przypadnie on do gustu.




    Główna bohaterka w całej okazałości

  22. bartez13
    Recenzja zawiera spoilery!
    Po udanym powrocie na srebrny ekran Arnold Schwarzenegger i będący na wznoszącej się fali Sylvester Stallone nie spoczywają na laurach. Po wspólnym występie w "Niezniszczalnych" gwiazdy kina akcji ponownie łączy siły, tym razem w produkcji Mikaela H?fströma pod tytułem "Escape Plan". Wszyscy zwolennicy oldskulowego kina rodem z lat osiemdziesiątych nie będą zawiedzeni. Czeka ich bowiem wizyta w jednym z najbardziej strzeżonych więzień świata, o którym istnieniu wiedzą nieliczni, zaś próba ucieczki z góry skazana jest na niepowodzenie. Zainteresowani? To zapraszam do dalszej lektury.
    Mikael H?fström, utalentowany reżyser o niemałym doświadczeniu, charakteryzujący się ogromną wszechstronnością ? tworzy zarówno filmy akcji ("Wykolejony"), dramaty ("Zło"), jak również horrory ("1408" czy "Rytuał") i to na naprawdę przyzwoitym poziomie ? proponuje tym razem kinomanom kawał klimatycznego thrillera z elementami akcji . Jego produkcja przedstawia historię Raya Breslina, specjalisty od więziennych zabezpieczeń, dla którego nie ma zakładu karnego pozbawionego słabych punktów, uchybień w procedurach ochrony, dzięki którym skazańcy otrzymują możliwość ucieczki. Bohater drobiazgowo bada popełniane przez strażników błędy, ich specyficzne zachowania, a nawet wdraża się w środowisko więzienne. Robi to wszystko w celu zminimalizowania niebezpieczeństwa ucieczki; stworzenia idealnego zakładu karnego. Jego niespotykane umiejętności i wiedza zostają wystawione na próbę, gdy decyduje się na dość ryzykowną akcję zleconą przez Jessicę Miller ? panią adwokat reprezentującą zarządców nowego projektu więzienia doskonałego ? przetestowania nowatorskiego zakładu karnego. Gdy następnego dnia budzi się w oszklonej celi, po wcześniejszym uprowadzeniu, Ray zdaje sobie sprawę, że został wrobiony. Pozbawiony pomocy z zewnątrz, w zakładzie zbudowanym na podstawie jego własnych spostrzeżeń i doświadczeń, bohater raz jeszcze będzie musiał skorzystać ze swoich umiejętności i uciec z więzienia, lecz czy uda mu się przechytrzyć samego siebie?

    Scenariusz produkcji pozytywnie mnie zaskoczył. Mimo powielenia schematów ? widać zapożyczenia między innymi z "Twierdzy" czy leciwej "Ucieczki z Alcatraz" ? historię śledzi się z zaciekawieniem i dużą przyjemnością. Sam początek filmu jest niezwykle intrygujący. Poznajemy bliżej nieokreślonego skazańca Raya (w postać więźnia wciela się Sylvester Stallone), który decyduje się na ucieczkę. W głowach widzów rodzą się same pytania, a ekranie nie znajdują żadnych odpowiedzi. Dopiero po dłuższej chwili scenarzyści odkrywają przed nami karty i wprowadzają w główną oś fabularną. Podobne zagrania zdarzają się przez cały film, twórcy potrafią zmylić kinomanów, zaskoczyć nagłymi zwrotami akcji i interesującymi rozwiązaniami fabularnymi. Oczywiście koniec można przewidzieć bez żadnych problemów, jednak drogi do niego prowadzącej, już niekoniecznie. Poza tym "Escape Plan" jest spójny i logiczny; zdarzyły się typowe dla kina akcji naciągnięcia fabularne, lecz mimo to brak tu większych wpadek ? na przykład irracjonalnego zachowania bohaterów. Produkcja praktycznie w całości opiera się na przedstawieniu planowanej przez Raya ucieczki. Widzimy jak protagonista analizuje więzienne środowisko, przygląda się strażnikom ? wychwytuje ich nawyki i przyzwyczajenia, zdobywa sprzymierzeńców, jak również poszukuje pomocy z zewnątrz. Dzięki dobrze poprowadzonej historii film wciąga z minuty na minutę i nie pozwala się nudzić.

    Duża zaletą filmu jest więzienny klimat. Produkcja zawdzięcza go przede wszystkim odpowiedniej scenografii - doskonałe zastosowanie efektu światłocienia, i niezwykle intrygującej muzyce autorstwa Alexa Heffesa. Trzeba przyznać, że miejscami atmosfera "Escape Plan" jest pełna napięcia. Sceny z Jimem Caviezelem wcielającym się w postać naczelnika zakładu karnego Willarda Hobbesa potrafią zmrozić krew w żyłach.
    Zaletą "Escape Plan" są także efekty specjalne. Sceny akcji wykonane są po mistrzowsku, w starym dobrym stylu. Zwolennicy kina akcji lat osiemdziesiątych będą usatysfakcjonowani, mimo że "Escape Plan" opiera w szczególności na dialogach i przemyślanej fabule. Któż z nich nie chciałby zobaczyć Arnolda z ciężkim karabinem maszynowym w rękach, siejącego zniszczenie wśród szeregów wroga? Takich smaczków jest znacznie więcej.

    W filmie nie zabrakło również elementów humorystycznych. Mimo że atmosfera obrazu jest dość przygnębiająca, to nieraz się uśmiejemy, przysłuchując zabawnym dialogom prowadzonym przez Emila Rottmayera i Rayana Breslina. Współpraca tych panów napędza drugą połowę obrazu. Ich "partnerstwo" przywodzi na myśl film "Tango i Cash". Skojarzenia są aż nazbyt oczywiste ? więzienny klimat, charakterystyczni bohaterowie i wspólny plan ucieczki. Duet Breslin ? Rottmayer jest równie zabawny i niepowtarzalny, co Tango i Cash. "Escape Plan" warto zobaczyć chociażby tylko dla tego "jedynego w swoim rodzaju" zespołu.
    Na uwagę zasługuję naprawdę przyzwoite aktorstwo. Jestem pełen uznania nie tylko dla Sylvestra Stallonea i Arnolda Schwarzeneggera, lecz również Jima Caviezela i 50 Centa. Dwaj pierwsi panowie zagrali jak za dawnych lat. Mimo iż dostali do odegranie proste, nieskomplikowane postacie, to obaj włożyli w swoją grę serce, a to powinno być dla widzów najważniejsze. Twardy Austriak wcielił się w postać Emila Rottmayera, jednego ze skazańców, który wraz z Rayem Breslinem podejmuje się ucieczki z zakładu karnego. Takiego Arnolda już dawno nie widziałem, pełnego wigoru i zapału do gry. Emil Rottmayer w jego wykonaniu to pewny siebie, z błyskiem w oku twardziel, który nie daje sobą pomiatać. Wykreowany przez Arnolda bohater był prawdziwy i niezwykle charakterystyczny. Schwarzenegger doskonale poradził sobie z rolą oraz udowodnił, że potrafi grać na dobrym poziomie, a drobne braki w aktorstwie nadrabia niezaprzeczalnym urokiem i poczuciem humoru. Stallone natomiast powielił poniekąd rolę z "Tango i Cash". Dobrze odnalazł się w swojej roli i nie miał problemów z oddawaniem emocji i uczuć. Na nie mniejszą uwagę zasługuje Jim Caviezel ? świetny schwarzcharakter. Po rolach w takich filmach jak "Tranzyt" czy "Pasja", nigdy bym nie przypuszczał, że jest zdolny wykreować tak odrzucającego i "złowieszczego" bohatera - dobra robota. Z kolei znajdujący się na dalszym planie 50 Cent zaliczył udany występ. Sądziłem, że jego postać będzie mnie irytowała i skutecznie zniechęci do filmu, a było wręcz na odwrót. Jego protagonista zyskał sobie moją sympatię.

    "Escape Plan" to dobry film, któremu trudno cokolwiek zarzucić. W kategorii rozrywkowego kina akcji sprawdza się doskonale. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak polecić Wam nową produkcję Mikaela H?fströma. Dobra zabawa gwarantowana!
  23. bartez13
    Najnowsza część "Igrzysk śmierci", o ciekawym i intrygująco brzmiącym podtytule, "W pierścieniu ognia", to dobry przykład na to, jak powinno się tworzyć sequele. Kolejna odsłona serii została zrealizowana według prostej zasady: "Więcej, lepiej, mocniej". Po rewelacyjnej pierwszej części, byłem niemal pewien, że "dwójka" w żadnym wypadku nie dorówna "jedynce" i podzieli los wielu przeciętnych sequeli, pozostając w cieniu pierwowzoru. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, następna część serii, będąca ekranizacją niezmiernie popularnego cyklu powieściowego dla młodzieży, autorstwa Suzanne Collins, zaskoczyła mnie i zszokowała równie dobrze, co poprzedniczka. Po seansie byłem w mentalnej rozsypce, nie potrafiłem pozbierać myśli, zaniemówiłem również z wrażenia. Twórcy nie tylko osiągnęli poziom poprzedniczki; oni zdecydowanie go przewyższyli.
    Reżyserem najnowszej odsłony został utalentowany Francis Lawrence. Twórca takich hitów jak: "Jestem Legendą", "Constantine", czy "Woda dla słoni". Zmiana na stołku reżyserskim okazała się bardzo dobrym posunięciem. Wszyscy kinomani zaniepokojeni tym istotnym przetasowaniem w obsadzie, mogą odetchnąć z ulgą. Nowy twórca godnie przejął pałeczkę po swoim poprzedniku Garym Rossie, zachowując klimat oraz ducha serii, jak również wprowadzając nieco nowości i zmian, które dodały produkcji powiewu świeżości. W wyniku tych innowacji, "W pierścieniu ognia" jest filmem dynamiczniejszych i efektowniejszym niż jego poprzednik. Zacznijmy jednak od początku...

    "Igrzyska śmierci vol. 2", to jak już wspominałem, ekranizacja drugiej części trylogii Suzanne Collins, pod tym samym tytułem; powieści opowiadającej o Katniss Everdeen, triumfatorce 74 Igrzysk Głodowych, która wraz z Peetą Mellarkiem (chłopakiem pochodzącym z dwunastego dystryktu; tego samego, co główna bohaterka) współzwycięzcą tego okrutnego turnieju, przygotowuje się do odbycia tradycyjnego, corocznego Tournée Zwycięzców. Jednak podczas odwiedzania kolejnych dzielnic, czołowa protagonistka jest świadkiem rodzącego się buntu przeciwko ciemiężącemu ludzi Kapitolowi i prezydentowi Snownowi. Katniss uświadamia sobie, że stała się wśród zastraszanego społeczeństwa symbolem nadziei; nadziei na normalne życie; nadziei na wolność. Jej działania podczas 74 Igrzysk Głodowych wznieciły płomień buntu w sercach ludzi, którzy nie boją się już chwycić za broń i walczyć w imię wolności, jak również w obronie swoich bliskich. Zaczęła się długo wyczekiwana rewolucja...
    "W pierścieniu ognia" to dość wierna kopia powieści Suzanne Collins. Film stanowi bezpośrednią kontynuację historii opowiedzianej w poprzedniej części. Osoby nieznające poprzedniczki mogą się czuć lekko zdezorientowane na początku produkcji, ponieważ twórcy skrupulatnie korzystają z rozpoczętych z poprzedniej odsłony wątków. Większość z nich dopiero tutaj znajduje swoje rozwiązanie. Dowiadujemy się na przykład, w jaki sposób funkcjonowała arena, na której rozgrywały się coroczne Igrzyska Śmierci. Mimo to, scenariusz filmu jest przejrzysty; odpowiednio poprowadzona przez twórców historia nie wymaga znajomości literackiego pierwowzoru. Film stanowi logiczną całość i brak tutaj niedomówień.

    Tak samo, jak poprzednio, "W pierścieniu ognia" mamy do czynienia z dojrzałą i złożoną opowieścią, pełną dramaturgii, z wyraźną wymową i dość gorzkim wydźwiękiem. Mianowicie zostaje nam przedstawiona szokująca wizja świata oraz zamieszkującego go społeczeństwa. Gdy Katniss wraz Peetą przemierzają dystrykty, możemy zobaczyć ich oczami wstrząsające obrazy - brudne i obskurne domostwa, pełne wycieńczonych od pracy ludzi, czy głodujących i zamarzających na dworze biedaków. Te kadry niewątpliwie budzą współczucie. Natomiast sceny w rezydencji Snowna, gdzie zamożne "persony" zażywają tabletki na wymioty, aby móc jeść dalej, podczas gdy inni umierają z głodu, wzbudzają najgorsze uczucia. Ten niezwykle wyraźny kontrast, obraz dystryktów zestawiony z obrazem Kapitolu, wywołuje skrajne emocje. Twórcy jednak na tym nie poprzestają. Kolejnym przykładem całkowitej demoralizacji społeczeństwa Kapitolu, rozkładu wartości wyższych oraz braku jakichkolwiek uczuć są Ćwierćwiecza Poskromienia, w których biorą udział zwycięzcy poprzednich Igrzysk. Już sam koncept Igrzysk był bardzo dyskusyjny, jednak Ćwierćwiecza, gdzie dochodzi do walki trybutów w bardzo młodym oraz podeszłym wieku, wzbudza jeszcze więcej kontrowersji. "W pierścieniu ognia" to film, który szokuje znacznie bardziej niż "Igrzyska", uderza prosto w serce widza. Podczas tortur i egzekucji niewinnych ludzi, lub śmierci trybutów byłem bardzo poruszony. Scenarzyści targają uczuciami widzów w "okrutny" sposób. Na przemian szokują, prowokują, wzruszają, stawiają dylematy moralne, dostarczają i zabierają nadzieję. Dzięki temu nowa odsłona zmiękczy nawet najbardziej zgorzkniałych i cynicznych kinomanów. Taki emocjonalny odbiór produkcji nie osłabia nawet dość umownie przedstawiona brutalność. W obrazie sama świadomość popełnianych zbrodni i mordów jest wystarczająca, aby wzbudzić współczucie, a nawet przerazić i obrzydzić widza.




    Poza tym scenariusz jest wciągający i pomysłowy. Mimo powtórzenia wątku Igrzysk, produkcja tylko pozornie wydaje się kalką pierwszej odsłony. Tutaj nie chodzi już o przetrwanie, tylko o wyzwolenie dystryktów. Zmieniły się też zasady Igrzysk, jak i sama arena, na której toczy się batalia o przyszłe losy dzielnic. Tym razem czyny Katniss mają znacznie większą wagę, każda decyzja obarczona jest dużą odpowiedzialnością i konsekwencjami. Jeszcze większej dramaturgii dodaje fakt, że bohaterka staje przed naprawdę trudnymi wyborami, z których żaden nie jest jednoznacznie dobry lub zły. Dodatkowo film jest nieprzewidywalny, posiada kilka genialnych zwrotów akcji, jak również zaskakujące zakończenie, niewątpliwie zachęcające do wybrania się na kolejną część do kin. Dzięki temu produkcja zapewnia znakomitą 2,5 godzinną rozrywkę, podczas której trudno narzekać na nudy.
    "W pierścieniu ognia" może się poszczycić świetnie zarysowanymi przez scenarzystów protagonistami. Bohaterowie filmu to nie odlane z foremki postaci, uosabiające jedną bądź dwie cechy. Nie. O ile Katniss i Peeta już w pierwszej części charakteryzowali się złożoną osobowością, o tyle zaskoczyła mnie ogromna ilość niemniej ciekawych, nowych trybutów, którzy pojawili się w drugiej odsłonie serii. Między innymi zagrany przez Sama Claflina Finnick Odair, który z początku stwarzał wrażenie kompletnego idioty pławiącego się w luksusie oraz ubóstwiającego swoją popularność, a okazał się pełnym empatii oraz zrozumienia człowiekiem, zdolnym do poświęceń. Również zachwyciła Jena Malone odgrywająca Johannę Mason. Bardzo dobra rola. Jej postać to intrygująca dziewczyna o ciętym języku, w znacznym stopniu różniąca się od innych trybutów. Niejednoznaczna oraz trudna do rozszyfrowania postać. Na dalszym planie znaleźli się: Lenny Kravitz jako Cinna (trudno nie polubić tego bohatera), Woody Harrelson wcielający się w Haymitcha, który udowodnił, że potrafi odnaleźć się zarówno w komediowych, jak i znacznie poważniejszych rolach, oraz Elizabeth Banks - Effie (tym razem postać ta zyskała sobie moją sympatię; twórcy znacznie bardziej rozbudowali tę bohaterkę - w poprzedniej części była tylko tłem). Natomiast Josh Hutcherson (Peeta) i Jennifer Lawrence (Katniss) przeszli samych siebie. Grali całym sobą; głosem, gestem, mimiką. Laureatka Oscara udowodniła, że jest już doświadczoną aktorką mimo młodego wieku i niezbyt okazałej filmografii. Josh przeszedł ogromną przemianę. Pamiętam go jeszcze z "Podróży do wnętrza Ziemi". Widać, że chłopak poczynił ogromne postępy. Dzięki nienagannej grze aktorskiej, przekazywane przez powyższą dwójkę aktorów emocje i uczucia były szczere oraz prawdziwe. Mogłem się utożsamić z ich bohaterami; czułem ich lęk, przerażenie, czy też radość.

    Audiowizualnie - po prostu bajka! Film wbija w fotel. Efekty specjalne są wykonane nienagannie i zapierają dech. Twórcy zrezygnowali z efektu 3D, który był po prostu zbędny. W filmie nie ma wielu widowiskowych scen, jest ich raptem kilka, jednak ich jakoś w pełni rekompensuje małą ilość. Scenografia również spełnia swoje zadanie. Z jednej strony mamy urzekające zdjęcia malowniczej, tropikalnej wysepki, czarującej swym pięknem. Nie dajcie się jednak zwieść, wyspa pełna jest niebezpiecznych i śmiercionośnych pułapek, przygotowanych na nieroztropnych trybutów. Natomiast z drugiej strony widzimy obrazy szarych i ponurych dystryktów kontrastujących z piętrowymi apartamentowcami Kapitolu. Na nie mniejszą uwagę zasługuje muzyka autorstwa Jamesa Newtona Howarda. Dzięki niej zawdzięczamy przytłaczającą w filmie atmosferę. Przyczynia się także do budowania napięcia.
    "W pierścieniu ognia" to niezwykłe widowisko. To arcydzieło, które w dobie emocjonalnej obojętności potrafi poruszyć i wstrząsnąć niejednym kinomanem. Skłania też do refleksji i wyciągnięcia odpowiednich wniosków. To zdecydowanie jeden z najlepszych filmów tego roku. Polecam!

  24. bartez13
    Plakat promujący film

    Podstawowe informacje o filmie
    gatunek: - Biograficzny
    - Dramat
    - Sportowy
    produkcja: - Niemcy
    - USA
    - Wielka Brytania
    premiera: - 8 listopada 2013 (Polska)
    - 2 września 2013 (świat)
    reżyseria: - Ron Howard
    scenariusz: - Peter Morgan
    muzyka: - Hans Zimmer
    zdjęcia: - Anthony Dod Mantle
    Recenzja zawiera spoilery!
    Nowa produkcja dwukrotnego zdobywcy Oscara Rona Howarda (twórcy takich filmów jak: "Piękny umysł", "Apollo 13", "Okup" czy "Willow") to poruszający, biograficzny dramat sportowy, opowiadający historię jednej z najgłośniejszych rywalizacji dwóch legendarnych ikon Formuły 1, Jamesa Hunta i Nikiego Laudy. W roli wspomnianych zawodników widzowie będą mogli podziwiać Chrisa Hemswortha (znanego szerszej widowni z "Thora" oraz "The Avengers"), który wcielił się w postać brytyjskiego kierowcy, oraz Daniela Brühla (aktor wystąpił w takich dziełach jak: "Edukatorzy", "Miłość w myślach", "Good Bye Lenin!" czy w ostatnio wyświetlanej w kinach "Piątej władzy") ? odpowiednio jego rywal.
    "Wyścig" to spójna oraz sprawnie poprowadzona kronika wydarzeń przedstawiająca zaciekłą, pełną dramaturgi rywalizację dwóch niezwykle uzdolnionych kierowców. Jednak film nie koncentruje się wyłącznie na pokazaniu widzom kolejnych porażek oraz sukcesów głównych protagonistów. Scenarzyści sięgają znacznie dalej, wychodzą poza tor wyścigowy, pozostawiają w tyle tabele z wynikami i skupiają się na ukazaniu czegoś ważniejszego, mianowicie życia osobistego bohaterów. Przybliżają kinomanom zarówno ich wzloty i upadki, problemy, z którymi próbowali sobie poradzić, jak również trudne wybory i wynikające z nich konsekwencje, którym musieli stawić czoła.


    Główni bohaterowie obrazu
    Historia zaczyna się od krótkiego wprowadzenia, w którym to pokrótce zostają przedstawieni główni bohaterowie obrazu. "Wyścig" to film opowiadany z perspektywy narratora. Jego funkcję Niki Lauda, który otwiera i kończy produkcję ciekawym wywodem na temat swoich dokonań i rywalizacji z Jamesem Huntem. Dzięki narracyjnej otoczce obraz nabiera wiarygodności ? miałem wrażenie, jakbym słuchał prawdziwej relacji prosto z ust jednego ze współzawodników. Oprócz tego łatwiej można się wczuć w opowiadaną przez scenarzystów historię. Pomimo zastosowanej konwencji film jest dość dynamiczny, na ekranie cały czas coś się dzieję, przez co naprawdę trudno się nudzić. Na przemian obserwujemy poczynania oraz problemy zarówno Nikiego, jak i Jamesa. Poznajemy ich charaktery, podejście do życia, stosunek do wykonywanego zawodu, przyglądamy się też ich romansom. Twórcy starają się jak najlepiej przybliżyć sylwetki swoich bohaterów. Chcą, aby widz utożsamił się z protagonistami, zaangażował emocjonalnie w opowiadaną przez nich historię.
    Warto dodać, że produkcja pełna jest napięcia, szczególnie podczas wyścigów ? wrażenie potęgują świetne efekty specjalne. Dynamiczne ujęcie z kokpitu kierowcy, z "lotu ptaka" lub kamer zamieszczonych z boku toru, dodają filmowi ogromnej widowiskowości. Do tego twórcom bardzo dobrze udało się uchwycić wrażenie prędkość, dzięki czemu możemy sobie bez problemu uzmysłowić towarzyszące zawodnikom na każdym zakręcie niebezpieczeństwo. Dopiero po dziele Rona Howarda zdałem sobie sprawę, jak wielka jest groźba wypadku, szczególnie gdy kierowcy wystawieni są na niesprzyjające warunki pogodowe. Wracając do efektów... twórcy są w tym aspekcie dość oszczędni. Nie można powiedzieć, że "Wyścig" to mało widowiskowy film, jest kilka scen zapierających dech w piersiach, lecz są one tylko dodatkiem do scenariusza. Efekty specjalne nie grają tu pierwszych skrzypiec, choć z pewnością zwracają uwagę. Do budowy napięcia przyczynia się również muzyka autorstwa genialnego Hansa Zimmera("Mroczny Rycerz", "Człowiek ze Stali", "Hannibal"). Momentami jest przeżywająca oraz pełna dramaturgii. Stanowi dobre uzupełnienie filmu.





    Piękna Olivia Wilde

    Obraz nie zwiódł również od strony aktorskiej. Chris Hemsworth i Daniel Brühl dostali do odegrania świetnie zarysowane przez przezPetera Morgana postacie. Trzeba przyznać, że zarówno jeden, jak i drugi podołali zadaniu; umiejętnie wykorzystali i zinterpretowali materiał źródłowy. Wykreowani przez nich bohaterowie to nie odlani z foremki, przewidywalni oraz bezpłciowi protagoniści, o nie! Postać Daniela Brühla to charyzmatyczny, trzeźwo myślący zawodnik Formuły 1, ze spokojem i precyzją kalkulujący każdy kolejny ruch. To utalentowany, pewny siebie człowiek, o ciętym języku, który nie poddaje się przy pierwszej lepszej okazji. Mimo to wie, kiedy należy się wycofać, odpuścić sobie rywalizację. Natomiast bohater Chrisa Hemswortha to zupełne przeciwieństwo postaciDaniela Brühla. James Hunt to człowiek zdeterminowany do tego stopnia, że aby osiągnąć swój cel, nie zawaha się postawić na szali swojego życia. Nie boi się ryzykownej jazdy, niesprzyjających warunków pogodowych. To młody, ambitny i niedoświadczony kierowca, spragniony sukcesu. Przez większość filmu jesteśmy świadkami zderzenia tych dwóch skrajnie odmiennych osobowości. Ich relacja jest bardzo napięta, chwilami nawet wybuchowa ? to w zasadzie na niej koncentruje się cały film. Dzięki dobrze odegranym postaciom widz otrzymuje niezwykle charakterystycznych bohaterów, zapadających w pamięć.
    Na drugim planie znalazły się małżonki obu panów, czyli Olivia Wilde jako Suzy Miller oraz Alexandra Maria Lara w roli Marlene Laudy. Niestety pierwsza z pań nie miały szansy wykazać się na ekranie ? gościła zaledwie kilka minut, natomiast druga spisała się na miarę swoich umiejętności.





    Triumfujący Hunt

    "Wyścig" to film wielowarstwowy. Z pozoru opowiada o zwykłej rywalizacji, jednak pod nią kryje się coś więcej. Współzawodnictwo Jamesa Hunta i Nikiego Laudy daje do myślenia, uwidacznia kilka poważnych tematów. Na pierwszy plan wysuwa się kwestia szacunku i honoru. Mimo że zawodnicy rywalizowali ze sobą, nie znosili się nawzajem, to darzyli siebie wzajemnym uznaniem i respektem. Twórcy pokazują też, jak trudno bohaterom pogodzić życie prywatne z wyścigami na torze. Widzimy, jak domowe problemy kierowców przekładają się na ich wyniki i duch współzawodnictwa. Możemy również zaobserwować, do czego prowadzi ślepe dążenie do celu. Przykładem jest rywalizacja Laudy i Hunta, która mogła skończyć tragiczne dla obu zawodników.
    "Wyścig" w reżysera Rona Howarda to emocjonująca i poruszająca rozrywka, którą po prostu trzeba zobaczyć. Polecam!
  25. bartez13
    Podstawowe informacje o filmie
    gatunek: - Akcja
    - Sci-Fi
    produkcja: - USA
    premiera: - 23 marca 2012 (Polska)
    - 12 marca 2012 (świat)
    reżyseria: - Gary Ross
    scenariusz: - Gary Ross
    - Billy Ray
    - Suzanne Collins
    muzyka: - T-Bone Burnett
    - James Newton Howard
    zdjęcia: - Tom Stern
    na podstawie: - Suzanne Collins "Igrzyska śmierci" (powieść)
    "Igrzyska śmierci" to naprawdę było coś... Zanim przejdę do opisywania i omawiania filmu Gary'ego Rossa, chciałbym zaznaczyć, że nie czytałem książki Suzanne Collins, której ekranizacją jest wspomniany wyżej obraz, a co za tym idzie - nie doświadczyłem fenomenu tej wspaniałej, według wielu czytelników, powieści, "na własnej skórze". Bardzo się cieszę z tego powodu, ponieważ zabierając się za "Igrzyska śmierci", nie wiedziałem, czego się spodziewać i byłem otwarty na pomysły twórców. Nie miałem wyrobionej wizji świata i bohaterów, tak jak, domyślam się, prawie wszyscy fani książki, którzy wiązali ze wchodzącą do kin ekranizacją ogromne nadzieje. Tak, więc byłem do filmu nastawiony zupełnie neutralnie, a nawet trochę sceptycznie, lecz po zakończonym seansie zabrakło mi na parę dobrych minut słów. Jeśli chcecie się, dowiedzieć dlaczego, zapraszam do lektury.

    "Igrzyska śmierci" to bardzo nietypowy film. Już sam początek, przedstawiający realia wykreowanej przez twórców rzeczywistości oraz wyjaśnienie, jak powstały igrzyska, wprowadza nas w ponury i przygnębiający klimat obrazu. Gdy spoglądamy oczami głównej bohaterki Katniss Everdeen na otaczający ją świat, dystrykt 12, w którym mieszka, budzą się w nas mieszane uczucia. To świat brudny, brzydki, obskurny, pełen nędzy i biedaków. Jednak nie to jest najgorsze - co roku z okazji upamiętnienia przywrócenia pokoju (stłumienia buntu) przez władzę - dobrotliwą, hojną oraz litościwą dla swoich poddanych - organizowane są w ramach zadośćuczynienia tytułowe "Hunger Games", w których bierze udział para dzieciaków, chłopak i dziewczyna w wieku od 12 do 18 lat, z każdego dystryktu. Zmagania odbywają się na wirtualnej arenie, toczą się na śmierć i życie, do wyłonienia jednego zwycięzcy oraz są oglądane przez cały świat. Muszę przyznać, że wizja świata przedstawiona przez twórców bardzo mnie zszokowała. Szerząca się wszędzie propaganda (film wyświetlany podczas naboru zawodników) czy godzenie się społeczeństwa na mordowanie dzieci w jakiś tam zawodach oburzyło mnie "nie na żarty". Dodatkowo muszę się przyznać, że już po pierwszych 20 minutach łzy spływały mi po policzkach, jak słuchałem rozmów Katniss z jej siostrą Primrose i przyjacielem Galem. Zapewnienia bohaterki, że wszystko będzie dobrze, że na pewno wybór nie padnie na jej krewną, bo jest przecież za mała, bo to jej pierwszy raz, i późniejsze zgłoszenie się na ochotnika w celu ratowania rodziny wzruszają do łez.
    "Igrzyska śmierci" to wielowątkowa opowieść. Twórcy serwują tyle wątków, że w pewnym momencie trudno powiedzieć, który z nich jest najważniejszy, najciekawszy. Wszystkie wydają się równo wciągające, bardzo często przeplatają się ze sobą, tworząc niezwykle smutną, szokującą oraz poruszającą historię. W produkcji będziemy mieć do czynienia z motywem poświęcenia, przyjaźni, miłości, polityki, rodziny, sławy oraz bardzo wieloma innymi... Mi osobiście najbardziej spodobał się wątek romansowy pomiędzy dwojgiem głównych bohaterów, podobnie jak motyw motylka (Nawet w tak brutalnej rzeczywistości, gdy zawodnicy bezlitośnie się mordują, na dłoni Katniss siada motyl - symbol nadziei i piękna.). W produkcji jest też kilka niespodziewanych zwrotów akcji, które skutecznie wzmagają ciekawość. Jeśli dorzucimy do tego przewrotne, niebanalne oraz bardzo realne zakończenie, otrzymamy bardzo intrygujący oraz wymowny obraz.

    "Igrzyska śmierci" dzielą się na dwie części. Pierwsza z nich jest typowym dramatem, który poruszy nawet najbardziej zatwardziałych kinomanów. Twórcy podczas niektórych scen "targają" naszymi emocjami oraz uczuciami. Ja przez cały seans byłem głęboko poruszony - obok większości fragmentów po prostu nie da się przejść obojętnie. Świetnym tego przykładem jest scena, w której Katniss wychodzi na wywiad z Caesarem Flickermanem. W tym momencie możemy poczuć to samo, co czuje bohaterka: strach, bezradność oraz bezsilność. Druga połowa filmu to z kolei dramat przeplatany z surviwalem, coś na wzór "Uciekiniera" z Arnoldem Schwarzeneggerem. Dynamiczne pojedynki pomiędzy zawodnikami, przelatujące tu i ówdzie strzały, a nawet kule ognia czy porozkładane wszędzie miny to tylko niektóre z atrakcji, które zobaczy zdemoralizowana publiczność z "Igrzysk śmierci". W tej części twórcy prezentują świetne efekty specjalne, wybuchy, pożar lasu, rzuty mieczami czy toporkami. Równie ciekawie zrealizowane zostały retrospekcje czy halucynacje głównej bohaterki.
    Wielkie wrażenie zrobiło na mnie udźwiękowienie oraz muzyka. Dobry pokład dźwiękowy idealnie oddaje to, co widzimy na ekranie. Warto wspomnieć o scenie, w której dochodzi do pierwszego starcia zawodników - odgłosy walk zostały w niej zupełnie wyciszone, zamiast nich słyszymy dynamiczną muzykę wzbudzającą niepokój. W innych fragmentach, w których bohaterka przemierza gęsty las, do ucha wpada bardzo intrygująca oraz tajemnicza ścieżka dźwiękowa. Manipulacja dźwiękiem to niewątpliwy plus "Igrzysk".

    Film niesie też ze sobą pewną refleksję, a nawet alegorię. Czy nasz świat nie zmierza do takiego upadku, jak ten przedstawiony przez twórców? Czy sami nie jesteśmy tacy sami, jak ci żądni wrażeń i krwi ludzie, obserwujący tą całą masakrę? W dodatku dodajmy, że przyglądają się mordowaniu dzieci. Gdzie ich uczucia, emocje, moralność, poczucie dobra i zła? Czasem mam wrażenie, że niewiele nam brakuje do tych bezuczuciowych "potworów" skandujących imię swojego zawodnika, licząc na zyski i pieniądze. W filmie pada nawet stwierdzenie, że kiedyś była to kara, a teraz to tak jakby tradycja - szokujące słowa.
    Plusem jest również aktorstwo. Główna bohaterka zagrana przez Jennifer Lawrence, była wyrazista oraz bardzo przekonująca. Swoją grą przysłoniła innych aktorów, którzy również spisali się niczego sobie. Dziewczyna naprawdę ma talent, w paru scenach, a szczególnie w tej, gdy przygotowywała się do wyjście na arenę, mogłem zobaczyć to przerażenie, strach w jej oczach przed przystąpieniem do zawodów.
    Pomimo wszystkich zalet w produkcji znalazło się parę niedomówień np. jak działała i w jaki sposób została zaprojektowana arena, na której walczyli główni bohaterowie. Twórcy pominęli tę kwestię i nie wyjaśnili jej zupełnie. Jednak "Igrzyska śmierci" to w mojej ocenie film wybitny, pokusiłbym się nawet o określenie go mianem arcydzieła. Sposób, w jaki działa na nasze uczucia i emocje, tematy, jakie porusza, dobre aktorstwo i efekty specjalne to dla mnie wystarczająco dużo. Drobne potknięcia, których nie sposób się ustrzec, są dla mnie, w tym wypadku, bez znaczenia. Film gorąco polecam wszystkim, a ja sam w najbliższym czasie będę musiał zabrać się za książkę Suzanne Collins, aby rozjaśnić sobie niewytłumaczone w produkcji motywy.

    Podsumowanie:
    Plusy
    + Emocjonalna historia dostarczająca wielu okazji do wzruszeń
    + Świetny pomysł na film - w pełni wykorzystany potencjał
    + Aktorstwo z najwyższej półki
    + Bardzo udana ekranizacja powieści - gdyby wszystkie były takie!
    + Niebanalny scenariusz z ciekawą wymową i alegorią
    + Znakomity podkład dźwiękowy
    Minusy (dla bardzo wybrednych i czepliwych kinomanów)
    - Film dość mocno ugrzeczniony, umowna brutalność
    - Mała ilość naprawdę efektownych scen
    Recenzja ma już z ponad rok, więc proszę o wyrozumiałość. Niedługo zamieszczę tekst na temat części drugiej, tak więc postanowiłem przypomnieć blogerom pierwszy odcinek Pozdrawiam Dajcie znać, jak podobają Wam się zmiany Na plus, czy raczej na minus.
×
×
  • Utwórz nowe...