Skocz do zawartości

bartez13

Forumowicze
  • Zawartość

    141
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez bartez13

  1. bartez13
    Co tu dużo mówić, Juliusz Machulski to niewątpliwie ikona polskiej kinematografii. Twórca takich hitów, jak: "Vabank", "Kiler", "Vinci" czy "Seksmisja". Filmów rozpoznawalnych nie tylko w Polsce, lecz na całym świecie. Tak, reżyser takiego formatu to rzadkość. Juliusz Machulski to niezwykle utalentowany artysta, a jego dzieła są nie tylko oryginalne, lecz również ponadczasowe. Jednym z takich obrazów jest właśnie wspomniana wcześniej "Seksmisja".
    Tak pomysłowego i genialnego scenariusza można ze świecą szukać. Chociaż komedia Juliusza Machulskiego została nakręcona prawie trzydzieści lat temu, wciąż zachwyca nowe pokolenia oryginalnością. Chyba przyznacie mi rację? Ten film się po prostu nie starzeje, a poruszony w nim temat dominacji jednej z płci, wojny nuklearnej czy nowoczesnych postępów technologicznych jest nadal bardzo aktualny. Przedstawiona w filmie z pozoru prosta historyjka to przezabawna opowieść z jedyną w swoim rodzaju wizją niedalekiej przyszłości społeczeństwa, w którym to kobiety rządzą światem, a mężczyzn po prostu nie ma. Jak na lata osiemdziesiąte "Seksmisja" była produkcją wyjątkową. Bardzo pomysłowym kinem science fiction. Nic dziwnego, że obecnie stała się obrazem kultowym, a na jednym z największych anglojęzycznych portali filmowych, IMDb, zajmuje jedno z czołowych miejsc w rankingu: "Najlepszych filmów science fiction".

    Tak jak już wspominałem, Juliusz Machulski przedstawia nam dość intrygującą, ciekawą oraz miejscami karykaturalną wizję dalszych losów człowieczeństwa. Złożony z samych kobiet świat to jeden z najlepszych aspektów filmu. Dość szczegółowo została nam przedstawiona rzeczywistość, sposób rozmnażania, warstwy społeczne oraz funkcjonowanie tej niecodziennej społeczności. Całość dopełnia świetna scenografia, kostiumy oraz muzyka. Muszę przyznać, że rezultat końcowy jest oszałamiający, zaś produkcja posiada naprawdę nieziemski klimat.
    Pomysł przedstawienia zmagań dwóch wyobcowanych indywiduów w niezrozumiałym dla nich świecie okazał się strzałem w dziesiątkę. Wątek hibernacji, ucieczki z zamkniętej kolonii, motyw partenogenezy oraz wizja niedalekiej przyszłości to tylko niektóre elementy świadczące o dużej pomysłowości oraz oryginalności obrazu Juliusza Machulskiego. Jednak uważni widzowie, śledzący nie tylko polską kinematografię, dostrzegą podobieństwa między "Seksmisją" a "Miastem kobiet" lub "Chłopcem i jego psem", a nawet związki z polską literaturą, książkami Janusza Zajdla, "Paradyzją" bądź "Cylindrem van Troffa".

    Jednoznacznie trzeba pochwalić naszych rodaków za wspaniałą scenografię i zdjęcia. Film kręcono w Kopalni soli w Wieliczce, Łebie oraz okolicach Łodzi. Przyznajcie sami, że zdjęcia są po prostu doskonałe. Nie ma co narzekać, a Jerzy Łukaszewicz spisał na medal.
    To samo można powiedzieć o niezwykle interesującej muzyce Henryka Kuźniaka. Idealnie wkomponowała się w sam film i stanowiła doskonałe uzupełnienie. Takiej muzyki, o tak charakterystycznym i niejednoznacznym brzemieniu, jeszcze nie słyszałem. Dobrze oddawała klimat oraz nastrój produkcji Juliusza Machulskiego, jak również zgrywała się z groteskowym wydźwiękiem dzieła, niejednokrotnie mnie rozśmieszając.
    Na duże brawa zasługuje aktorstwo. W "Seksmisji" występuję plejada gwiazd polskiego kina. Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na świetne, czasami stereotypowe, czasem groteskowe, a nawet karykaturalne portrety postaci. Tak, to prawda, "Seksmisja" posiada przezabawnych oraz niezwykle interesujących bohaterów, poczynając od Maksa Paradysa oraz Alberta Starskiego, czyli od naszych głównych bohaterów, a na Jej Ekscelencji bądź Bernie, szefowej "Archeo", kończąc. Wykreowane przez Jerzego Stuhra oraz Olgierda Łukaszewicza bohaterowie to niesamowicie zabawne oraz charakterystyczne postacie. Szkoda, że współcześnie brak tak zdolnych aktorów i tak udanych kreacji. Również Beata Tyszkiewicz oraz Bożena Stryjkówna spisały się świetnie. Dumna i wyniosła Berna oraz naiwna zakochana Lamia to jedne z najciekawszych bohaterek filmu. A tych jest w filmie całkiem sporo.

    Mówiąc o "Seksmisji", trudno nie poruszyć sprawy humoru. Tak dobrze wyważonej, "inteligentnej" komedii już dawno nie widziałem, szczególnie w polskiej kinematografii. Zabawne, dwuznaczne dialogi, prześmiewanie się ze stereotypów, nawiązania do PRL-u oraz ZSRR-u czy Solidarności, groteskowe ujęcie rzeczywistości to coś niespotykanego w dzisiejszych czasach. Dodatkowo, wszystkie gagi są naprawdę udane i nieważne, ile razy oglądało się "Seksmisję", i tak w danych momentach nie można się powstrzymać od śmiechu. Gratuluję także twórcom umiejętnego prześmiewania rzeczywistości i bądź co bądź wizerunku kobiet. Chociaż większość zachowań płci przeciwnej wyolbrzymiono lub przedstawiono stereotypowo, to trudno powiedzieć, aby autorzy mieli na celu obrażenie kogokolwiek. Żarty są subtelne, w dobrym smaku. Trzeba też powiedzieć, że o ile z jednej strony producenci nabijają się z kobiet, o tyle z drugiej strony, na przykładzie Lamii, pokazują je z zupełnie innej strony. Widzimy jej niewinność, zdolność do poświęceń, miłości od pierwszego wejrzenia lub walki o słuszną sprawę.






    "Seksmisja" to komedia kultowa, a nawet w mojej opinii genialna. Długo nie będziemy mieć produkcji na taką skalę. Szkoda, jednak czym wtedy byłby leciwy obraz Machulskiego, skoro każda kolejna produkcja byłaby na miarę jego hitu? Nigdy nie docenilibyśmy tego cudownego klejnotu polskiej kinematografii. Zdecydowanie polecam wszystkim zwolennikom naprawdę dobrego i ambitnego kina.

  2. bartez13
    "Oz Wielki i Potężny" to kolejny widowiskowy i pomysłowy film w reżyserii Sama Raimiego (twórcy dwóch kultowych serii, "Martwego zła" oraz "Spider-mana", jak również oldskulowych "Wrót do piekieł"), który znowu pokazuje klasę, mieszając ze sobą różne gatunki i tworząc fascynującą historię, pełną emocji oraz zaskakujących rozwiązań.
    Film opowiada o pewnym pyszałku, niejakim Czarodzieju Oz, któremu niezbyt powodzi się w życiu. Dumny, arogancki bohater, do tego kobieciarz, występuje w podrzędnym cyrku, marząc o sławie oraz "wielkości". Jednak jego, jakby się mogło zdawać dalekie i prawie nieosiągalne plany, nagle zaczynają się spełniać, gdy podczas ucieczki przed ukochanym, uwiedzionej przez Oz kobiety, czarodziej wpada w trąbę powietrzną i traci przytomności. Kiedy powoli dochodzi do siebie, odkrywa, że znajduje się w zupełnie nieznanym mu dotąd miejscu, w kranie Oz, gdzie czeka go wielka przygoda... Nadarza mu się także sposobność spełnienia wszystkich swoich marzeń.

    Wstęp filmu został zaprezentowany przez Raimiego w stylu retro. Czarno-biały obraz, typowa dla tego okresu stylistyka oraz efekty specjalne, przywodzą na myśl filmy z lat 60. bądź 70. W tym fragmencie poznajemy szarą rzeczywistość bohatera, jak również samego zadufanego w sobie, nie szanującego nikogo, protagonistę, Czarodzieja Oz. Wstęp dobrze spełnia swoje zadanie, zaostrzając widowi apetyt na dalszą część obrazu, dodatkowo przywołując (u starszych kinomanów) wspomnienia. Stanowi, tak jakby prolog całej niezwykłej opowieści. Kolejny segment przedstawia właściwą historię. Czarno - biały obraz zastępują malownicze krajobrazy, a pełnia barw zniewala i olśniewa widza. Kolorystyka to ogromna zaleta "Oz Wielki i Potężny". Po prostu nie chce się oderwać oczu od ekranu. Scenografia, wspomagana komputerowymi efektami, zachwyca i zapiera dech w piersiach. Oz podczas swojej przygody odwiedza wiele różnorodnych, czasem pięknych, czasem mrocznych krain, które na długo zapadają w pamięć. To samo można powiedzieć o stworzeniach zamieszkujących bajkowy świat. Ich animacja jest płynna, zaś wygląd pomysłowy i przykuwający oko. Na wyróżnienie zasługują odpowiednio dopasowane do stylistyki obrazu kostiumy (popatrzcie na Czarnoksiężnika Oz, Theodorę lub Evanorę, a zrozumiecie, o co mi chodzi). Raimi kreuje niezwykłą rzeczywistość, miejscami przypominają tą, którą zaprezentował Burton w swoim dziele, "Alicja w Krainie Czarów". Wizja Raimiego jest jedynie bardziej kolorowa i mniej mroczna.
    Oprócz wymienionych wyżej cech, film może się pochwalić bardzo dobrymi efektami specjalnymi. Może widowiskowych scen jest tylko kilka, jednak spełniają zadanie i zapewniają rozrywkę oraz niezapomniane wrażenia (przykładem jest scena z trąbą powietrzną, czy spadek w dół wodospadu). Raimi skorzystał w swojej produkcji z technologii 3d, co moim zdaniem wyszło obrazowi na dobre. Zastosowanie wspomnianej techniki, znalazło tutaj swoje uzasadnienie, nie wydawało się upchnięte na siłę, jak w większości współczesnych filmach.

    "Oz" nie zachwyca tylko od strony audiowizualnej, sprawdza się też od strony fabularnej. Historia, pomimo wykorzystania schematów, jest lekka, równie zabawna, co wzruszająca, oraz miejscami zaskakująca. Dzięki dobrej grze Jamesa Franco, otoczonego przez trzy piękne i utalentowane kobiety, Milę Kunis, Rachel Weisz oraz Michelle Williams, produkcje śledzi się z nieukrywaną przyjemnością. Intrygujący oraz wyraziści bohaterowie to kolejny powód dla którego warto obejrzeć "Oz Wielki i Potężny".
    Chociaż film to produkcja, w pewnym sensie disnejowska, fani Raimiego dostrzegą wiele charakterystycznych dla tego reżysera elementów. Między innymi, jak zwykle specyficzny humor, pojawiający się w niejednej produkcji powyższego pana. W filmie nie zabrakło też przesłania oraz kilku wyświechtanych prawd. Znajdziemy motyw syna marnotrawnego, topos prawdziwej przyjaźni, jednak to wszystko już gdzieś było...
    "Oz Wielki i Potężny" to udana, baśniowa opowieść o Czarodzieju Oz. Polecam!

  3. bartez13
    Jeśli macie słabe nerwy, nie zaglądajcie do tej księgi ;p

    Nie trzeba było długo czekać, aby w dobie remaków oraz rebootów starych klasyków przyszła pora na odmłodzoną wersję, kultowego obrazu Sama Raimiego, mianowicie "Martwego zła" z 1981 roku. Nowa odsłona jednego z najbardziej popularnych straszaków lat osiemdziesiątych była ogromną zagadką aż do samej premiery. Szum medialny był ogromny, zaś dziesiątki tysięcy widzów z utęsknieniem wyczekiwało pojawienia się obrazu w kinach. Jednak chyba nieliczni, w tym również ja, wierzyli, że nowe "Martwe zło" nie podzieli losu innych, nieudolnie wykonanych i żerujących bezczelnie na pieniądzach fanów oryginałów remaków. Szczęśliwie obraz debiutującego na dużym ekranie Fede Alvareza (twórcy jak dotąd dwóch krótkometrażówek) okazał się wyjątkiem.
    "Martwe zło" przedstawia standardową historię, dość mocno powiązaną z oryginałem. Mamy grupę nastolatków, którzy postanawiają spędzić weekend w chatce w środku lasu. Chcą się dobrze bawić oraz wspólnie spędzić czas, wspierając przy okazji Mię, która aktualnie walczy z uzależnianiem od narkotyków. Jednak sprawy powoli wymykają się spod kontroli. Problemem okazują się nie tylko napady agresji Mii, znajdującej się w fazie detoksu, lecz dziwna piwniczka wypełniona rozkładającą się zwierzęcą padliną, w której znajdują enigmatyczną księgę z intrygującym napisem "Naturom Demonto".



    Poprosimy o ładny uśmiech, tak do kamery, nie ma się czego wstydzić

    Historia przedstawiona w nowej wersji "Martwego zła" nie pokrywa się w stu procentach z oryginałem. Twórcy zachowali ogólny zarys fabuły oraz charakterystyczne elementy pierwowzoru. Zmienili natomiast bohaterów produkcji i wprowadzili kilka własnych rozwiązań, zmienili również zakończenie. W związku z tym nawet najwierniejsi fani oryginału, nie będą w stanie przewidzieć filmu w całości. W scenariuszu znalazło się też kilka niespodziewanych i mrożących krew w żyłach zwrotów akcji, które zwiodą na manowce niejednego miłośnika horrorów. Z takim inwentarzem produkcja niejednokrotnie zaskakuje, choć jest prosta i dość wtórna jak na dzisiejsze standardy.
    Młodsza wersja obrazu Raimiego rozpoczyna się z przytupem, już w pierwszych minutach twórcy serwują nam przedsmak tego, co będzie nas czekać w dalszej części filmu. Nie trącą czasu na zbędne dialogi. Po dość szybkim zapoznaniu się z głównymi bohaterami od razu przechodzą do sedna. Z minuty na minutę dzieło robi się coraz mroczniejsze i bardziej dynamiczne. Z początku jest sporo schematów: opuszczona chatka w charakterystycznych kadrach, spowity w mgle las, rozkładająca się w piwniczce zwierzęca padlina - niby nic wielkiego - a jednak niepokój wzrasta, aż w końcu staje się nie do wytrzymania. Mniej więcej w połowie twórcy przestają bawić się w kotka i myszkę z widzem i wykładają wszystkie karty - z tajemniczego horroru film zmienia się w krwawe i brutalne gore.



    Z taką lepiej sobie nie pogrywać

    W nowej wersji "Martwego zła" nie ma miejsca na czarny humor. Produkcja jest na wskroś poważna i naprawdę budzi grozę. Twórcy muszą być znawcami gatunku, co widać po umiejętnie wykorzystanym oświetleniu, modulacji dźwięku (przeraźliwe krzyki i gwałtowne wyciszenia potrafią przyprawić o zawał serca), jak również scenografii. Wszystkie te elementy budują niesamowity, mroczny klimat, pełen napięcia i grozy. Jak przystało na gatunek gore, film jest niezwykle brutalny, niektóre sekwencje są wręcz sadystyczne oraz obrzydliwe, przez co bardziej wrażliwe osoby z trudem będę powstrzymywać się przed odwróceniem od ekranu głowy. Napiszę to jeszcze raz bardzo wyraźnie: film jest niezwykle krwawy, poszczególne sceny są mocne i szokujące. Do tego muszę dodać, że efekty gore wyglądają bardzo profesjonalnie.
    Na uwagę zasługuje muzyka. Niektóre kawałki zapadają w pamięć i są wyjątkowo udane. Jest trochę tajemniczych utworów, do tego dynamicznych, pełnych wysokich oraz przeraźliwych tonów, które przyspieszają bicie serce; są też spokojne melancholijne melodie, usypiające uwagę kinomana. Po prostu doskonała robota.
    Od strony aktorskiej nowe "Martwe zło" prezentuje się przeciętnie. Brakuje w nim wyrazistych postaci (w oryginale Ash ( Bruce Campbell) skradł widzom serca). Niestety, trudno przywiązać się w nowej wersji "Martwego zła" do bohaterów, którzy są mało ciekawi i słabo zarysowani, no może poza główną bohaterką, Mią, i jej bratem Davidem. Szkoda, jednak na pocieszenie zostają nam trzy piękne dziewczyny, które niewątpliwie cieszą oko.



    Bohaterowie obrazu

    Remake "Martwego zła" to obraz udany. Jeden z najlepszych filmów gore, jakie mogłem ostatnio oglądać. Na tle schematycznych i niebudzących strachu horrorów produkcja Fede Alvareza to rasowy straszak. Czy nowe "Martwe zło" jest równie udane co oryginał? Według mnie tak. Jednak o tym, czy dzieło Fede Alvareza stanie się klasykiem, tak kultowym jak jego poprzednik, zadecyduje czas oraz widzowie.



    Zdjęcie z planu kręcenia produkcji

  4. bartez13
    Obraz Juana Antonio Bayona (twórcy oryginalnego oraz zaskakującego "Sierocińca") pod tytułem "Niemożliwe" to bardzo wzruszająca oraz chwytająca za serce opowieść, pretendująca w mojej opinii do miana najlepszego dramatu roku 2012. To produkcja nie tylko bardzo realistyczna oraz miejscami szokująca, lecz również pełna symboli, przeróżnych wzorców osobowych oraz z wyrazistym przekazem.
    "Niemożliwe" to film opowiadający o prawdziwych wydarzeniach mających miejsce w Tajlandii w 2004 roku. Produkcja przedstawia klęskę żywiołową (tsunami) spowodowaną podwodnym trzęsieniem ziemi o sile 9,1 w skali Richtera, którego hipocentrum znajdowało się kilka kilometrów pod dnem Oceanu Indyjskiego. Jednak zaraz na początku muszę zaznaczyć, że obraz Juana Antonio Bayona nie jest zwykłą, suchą kroniką wydarzeń. Nie przybliży nam wspomnianej katastrofy, nie poda statystyk, czyli ilu ludzi zginęło od utonięcia, a ilu zmarło z powodu obrażeń, bądź liczbę ocalonych. Nie. W tym dziele chodzi o coś innego. Przedstawia tragedię z punktu widzenia tradycyjnej, kochającej się rodziny. Z perspektywy ofiar, to znaczy ludzi, którzy zdani na własne siły walczyli o przetrwanie, pomagając sobie nawzajem w trudnych chwilach. Film skupia się na ich zmaganiach, cierpieniu oraz bólu. Pokazuje coś, o czym często zapominamy, a co jest w zasadzie najważniejsze - zdolność do poświęceń, dobroć, jak również walkę o własne i cudze życie. Jego przekaz jest wyraźny oraz oczywisty: Chociaż ludzie potrafią zabijać i krzywdzić się nawzajem, to także jednoczyć w obliczu śmierci oraz pomagać sobie w ekstremalnych sytuacjach. Ukazuje, że wspólnymi siłami i wytrwałością jesteśmy w stanie pokonać wszystkie przeszkody. Twórcy na przykładzie swoich bohaterów próbują nam powiedzieć, że nigdy nie należy tracić nadziei, nieważne, jak niewielkie mamy szanse na odnalezienie ukochanej osoby, całej i zdrowej.

    Obok najnowszego dzieło Juana Antonio Bayona po prostu nie da się przejść obojętnie. Film "Niemożliwe" jest produkcją bardzo emocjonalną. Przez cały, niemalże dwugodzinny seans twórcy zalewali mnie ogromną ilością przeróżnych uczuć. Na samym początku, jeszcze przed katastrofą, udzielało mi się szczęście i radość głównych protagonistów. Bohaterowie produkcji są kochającą się rodziną, którą poznajemy podczas Świąt Bożego Narodzenia. Chociaż scenarzyści nie tracą za dużo czasu na przedstawienie protagonistów, to bardzo szybko Henry oraz jego rodzina zyskali sobie moją empatię, zwyczajnie się z nimi zżyłem. Jednak nawet w tej części filmu, poświęconej głównym bohaterom i ich relacjom, pojawiają się pierwsze niepokojące obrazy. Kadry przedstawiające spokojny oraz bezkresny ocean, mącą radosną i ciepłą atmosferę. Coś jest nie tak. Z kolei po tragedii, twórcy bezlitośnie targają uczuciami widzów. Produkcja pełna jest wzruszających i pięknych scen. Przy niektórych łzy same napływają do oczu. Co bardziej uczuciowi kinomani nie raz zapłaczą, niekiedy ze szczęścia, a innym razem ze smutku, utożsamiając się nie tylko z obserwowaną przez nas rodziną, lecz również postaciami drugoplanowymi. W obrazie Juana Antonio Bayona nie zabrakło także bardzo szokujących scen, które poruszą nawet najbardziej zatwardziałych kinomanów. Warto dodać, że emocje i uczucia przedstawione w filmie wydają się szczere.

    Warto wspomnieć, że film Juana Antonio Bayona jest niezwykle realistyczny. Twórcom bardzo dobrze udało się oddać realia klęski żywiołowej. Na ekranie widzimy straszne obrazy: wioski zmiecione z powierzchni ziemi, szpitale pełne ciężko rannych poszkodowanych, leżące w różnych miejscach zwłoki ofiar tsunami. To niewątpliwie szokuje. Na uwagę zasługuje również fakt, że niektóre sceny są bardzo naturalistyczne. Są ohydne i wywołują obrzydzenie. Reżyser starał się przedstawić skutki opowiadanej tragedii i muszę przyznać, że naprawdę udało mu się to zrealizować.
    Nadmienię jeszcze słów kilka o efektach specjalnych, które stały na wysokim poziomie. Przedstawiona katastrofa wypada przekonująco i realistycznie. Widząc oczami bohaterki nadchodzącą falę, czułem się bezsilny, bezradny oraz przerażony. Po prostu doskonała robota. Na plus należy odnotować również sprawną reżyserię. Historia została poprowadzona w naprawdę interesujący sposób. Na przemian poznajemy losy Henry'ego, jego żony Marii, przebywającej wraz z Lucasem, oraz ich dwójki najmłodszych synów. Dzięki temu obraz śledzi się w napięciu i z zaciekawieniem od początku do samego końca.

    Zaletą produkcji jest wyśmienite aktorstwo. Ewan McGregor przeszedł samego siebie. Był przekonujący i widać, że włożył całe swoje serce w odgrywaną przez siebie rolę. Grał z pasją i zaangażowaniem, a to przecież dla widza najważniejsze. Również Naomi Watts wypadła przyzwoicie. W roli ciężko rannej kobiety, wymagającej natychmiastowej pomocy, która jest w stanie zaryzykować własne życie, aby ratować innych poszkodowanych, była niesamowita, taka naturalna. Trzeba też wspomnieć o młodym Tomie Holland. Sądzę, że chłopak ma niemały potencjał, a film "Niemożliwe" pomoże mu rozwinąć karierę aktorską. Pokazał się z dobrej strony i okazał się dużym zaskoczeniem. Nie ustępował na planie ani Ewanowi ani Naomi. Wykreowany przez niego bohater był tak samo wyrazisty, jak protagoniści wspomnianej powyżej, dwójki aktorów.
    "Niemożliwe" to film emocjonalny, pełny uczuć oraz niezwykle poruszający. To doskonały dramat o odwadze, poświęceniu, wzajemnej pomocy, miłości i nadziei. Zdecydowanie polecam.



  5. bartez13
    Jason Statham ("Adrenalina", "Niezniszczalni", "Mechanik: Prawo zemsty", "Transporter") to jeden z najbardziej rozpoznawalnych obecnie aktorów. Znany przede wszystkim z kina akcji Brytyjczyk, to godny następca Sylvestra Stallone'a, Arnolda Schwarzeneggera i kilku innych znanych z lat osiemdziesiątych "twardzieli", ikon wspomnianego gatunku. Wybierając się do kina na kolejny film z udziałem Stathama, dokładnie wiem, czego się spodziewać ? dynamicznej akcji, świetnych scen walki oraz dużej dawki adrenaliny. Tak przynajmniej było do czasu wejścia na srebrny ekran produkcji "Koliber" w reżyserii Stevena Knighta, scenarzysty "Niewidocznych" i "Wschodnich obietnic".
    "Koliber" to film w znacznym stopniu różniący się od poprzednich dokonań Jasona Stathama. Koncentruje się na przedstawieniu losów byłego komandosa wojskowego, Joye'a Jonesa (Josepha Smitha - to jego prawdziwe imię i nazwisko), weterana wojny w Afganistanie. Bohater po traumatycznych przeżyciach na froncie i ucieczką przed sądem wojskowym, trafia na ulice Londynu. Żyjąc wśród bezdomnych, bez pracy i perspektyw na przyszłość, protagonista próbuje zapomnieć o przeszłości, odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Gdy pewnego dnia zostaje pobity prze kilku opryszków, niespodziewanie trafia do opustoszałego domu. Joy dostaje od losu niebywałą szansę na powrót do normalnego życia...

    "Koliber" posiada wciągającą i intrygującą historię. To nie kolejny akcyjniak, jakich wiele. Produkcja rozpoczyna się powoli, poznajemy zmęczonego życiem człowieka, do którego uśmiecha się los. Początkowo nie wiemy kim jest, jakie ma plany, dlaczego poszukuje kobiety o imieniu Isabelle. Enigmatyczny początek skutecznie wzbudza ciekawość, zachęcając do dalszego seansu. Produkcja rozwija się z każdą kolejną minutą, dochodzą nowe wątki oraz wyraziste postacie. Do samego końca trudno przewidzieć, jak potoczą się losy bohatera, który z ulicy trafia wprost do londyńskiego półświatka przestępczego.
    Film to przede wszystkim mroczny thriller o złożonej, nieprzewidywalnej historii. Dodatkowo opiera się w większości na dialogach. Twórcy poruszają w swojej produkcji wiele problematycznych kwestii. Bohaterowie prowadzą interesujące rozmowy o istocie wiary, wyrzutach sumienia, traumatycznych przeżyciach. Na przykładzie głównego bohatera Joya, twórcy ukazują, jak trudno uporać się z przeszłością, stanąć z powrotem na nogi, wyjść w końcu na prostą. Protagonista pomimo okazji ułożenia sobie życia na nowo, nie jest w stanie zapomnieć kim był. Stare problemy wracają niczym bumerang. Aby je rozwiązać Joy będzie musiał zrezygnować z prawego życia. Z kolei na przykładzie zakonnicy Christiny, obrazują nam, jak bohaterka zmaga się z poczuciem winy, ucieka od problemów i rzeczywistości, przywdziewając habit. Oprócz tego, w filmie są szokujące kadry ? wałęsający się po ulicach bezdomni, bici i upokarzani przez grupkę cwaniaczków, brutalne egzekwowanie długów przez gangsterów, uchodzące płazem morderstwa czy scena z ludźmi, dosłownie zapakowanymi w kartonach. Scenariusz to kawał niewątpliwie solidnej roboty.

    Zaletą obrazu jest również przedstawiona rzeczywistość. Brutalna, taka prawdziwa, prawie namacalna. Historia wydaje się życiowa, bardzo realna, na co ma niewątpliwy wpływ brak przerysowanych scen akcji. Skoro już o nich mowa, to fani Stathama mogą pod tym względem czuć ogromny niedosyt. Co prawda są dobrze zmontowane, a choreografie walk stoją na wysokim poziomie, lecz jest ich zaledwie kilka. Oprócz tego widzowie mogę liczyć na parę trafionych pomysłów inscenizacyjnych, jeden szczególnie udany dotyczy retrospekcji i halucynacji Joya. Jednak efekty specjalne i akcja stanowią tutaj uzupełnienie opowiadanej historii. Nie dajcie się nabrać hasłom reklamowym promującym film!

    Nie przypominam sobie innego obrazu, w którym postać Stathama była tak emocjonalna i złożona jak w "Kolibrze". Nie jest typowym mięśniakiem obijającym mordy tuzinom przeciwników. To dość problematyczny bohater. Z jednej strony dręczony wyrzutami sumienia, rozdarty wewnętrznie człowiek, zaś z drugiej bezlitosny, pozbawiony skrupułów członek zorganizowanej grupy przestępczej. Joy zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Jest postacią o dualnej moralności. Rola Jonesa to jedna z najlepszych ról Stathama, zgoła odmienna od pozostałych. Po tej produkcji widać, że aktor ma potencjał, aby grać w ambitniejszych obrazach, zaś jego udział w filmach nie sprowadza się tylko do kopania tyłków antagonistom. Dobrze wypadła również nasza rodaczka Agata Buzek ("Rewers"). Jej rola podobna jest do roli Jennifer Lopez w "Parkerze" ? obowiązkowy wątek romansowy, i pomimo że nie jest pięknością w typowym rozumieniu tego słowa, to dzięki niezaprzeczalnemu urokowi wypada znacznie bardziej przekonująco niż poprzednia gwiazda. Jest czarująca, a jej postać jest równie intrygująca co Stathama. Dzięki scenarzystom oraz aktorom otrzymaliśmy wyrazistych bohaterów o ciekawych i rozbudowanych portretach psychologicznych.
    "Koliber" to wyróżniająca się produkcja na tle wcześniejszych dokonań Stathama, gdzie rządził przeważnie jeden schemat ? skrzywdzony bohater wymierzający sprawiedliwość na swoich znienawidzonych antagonistach. Podobnie jest w produkcji Stevena Knighta, jednak tym razem wspomniany schemat został znacznie bardziej rozbudowany i lepiej zaprezentowany. Wierni fani Stathami mogą czuć drobne rozczarowanie jego najnowszą produkcją i narzekać na brak akcji. Dlatego ostrzegam, filmowi bliżej do niedawno wydanego "Infiltratora" z Dwayne'em Johnsonem niż typowego obrazu akcji, lecz z całą pewnością warto poświęcić na niego czas.

  6. bartez13
    "Pacific Rim" można opisać w trzech słowach: letnie kino rozrywkowe. Po szumnych zapowiedziach i nazwisku Guillermo del Toro spodziewałem się niezwykłego widowiska z emocjonującą i intrygującą historią. Niestety najnowsze dzieło hiszpańskiego reżysera to tylko kolejny blockbuster, z co prawda nieziemskimi efektami specjalnymi, ale za to schematyczną i prostą fabułą.
    Całość zaczyna się od krótkiego monologu głównego bohatera, z którego dowiadujemy się między innymi, jak doszło do ataku Kaiju. Wstęp to tak jakby kronika wydarzeń, opisująca pojawienie się zabójczych, siejących panikę i popłoch potworów oraz pierwsze próby walki ludzkości z tymi przerośniętymi, pozaziemskimi istotami. Początek produkcji wtajemnicza nas w realia filmu i przedstawia głównego protagonistę Raleigha Becketa. Dopiero po tym krótkim i efektownym prologu przenosimy się do czasów współczesnych i zostajemy wprowadzeni w główną oś fabularną.

    "Pacific Rim" to typowy przykład monster movie. Stanowi niecodzienne połączenie "Godzilli" i "Transformers", w pewnym sensie przypomina też, sposobem wykonania, grę komputerową "Lost Planet". Tak więc pierwsze skrzypce grają tutaj pojedynki Jaegerów ? rodzaj kolosalnych, humanoidalnych maszyn wojennych, z Kaiju ? monstrualne potwory z kosmosu. Taka koncepcja to niecodzienny pomysł i świetny przepis na doskonały film. Szkoda tylko, że nie wykorzystano drzemiącego w zamyśle potencjału. Travis Beacham oraz Guillermo del Toro (scenarzyści produkcji) napisali solidną i przemyślaną, jednak prostą oraz schematyczną historię. Znów mamy motyw syna marnotrawnego, który dostaje szansę naprawienia swoich błędów, rozdartego wewnętrznie bohatera zmagającego się z wyrzutami sumienia i przeszłością - same wytarte klisze. O dziwo jednak nie odbiera to przyjemności z oglądania, a czas spędzony przy produkcji płynie bardzo szybko; nie czuć znużenia pomimo faktu, że "Pacific Rim" trwa całe dwie godziny. Ponadto w filmie znalazło się kilka udanych pomysłów inscenizacyjnych ? szczególnie przypadła mi do gustu idea samych Jaegerów, jako robotów połączonych z umysłami pilotów, sterowanych za pomocą ich siły woli. Również wątek "dopasowania" pilotów był oryginalny i bardzo interesujący.

    Jeśli machnąć ręką na przewidywalną historię i podejść to produkcji bez żadnych szczególnych wymagań, to można się naprawdę dobrze bawić. Charakterystyczny główny bohater Raleigh Becket (w jego rolę wciela się Charlie Hunnam) oraz towarzysząca mu na ekranie Mako Mori (Rinko Kikuchi) kradną serca widzów. Są naturalni i przekonujący, a wykreowani przez nich bohaterowie ciekawi i sympatyczni; łatwo ich polubić. Stanowią intrygującą parę ekranową. Na dalszym planie Idris Elba oraz Charlie Day, którzy stanowią silnie zaplecze... Jednak oprócz dobrze zarysowanych i interesujących bohaterów produkcja może się poszczycić po prostu boską oprawą audio-wizualną. Takich efektów specjalnych jeszcze nie było. Sceny akcji są bardzo pomysłowe, dynamiczne i widowiskowe jak diabli. Dopieszczone w najmniejszych detalach stanowią wizytówkę filmu. Sceny walk Kaiju z Jaegerami, czy to na środku ogromnych metropolii bądź pośrodku bezkresnego oceanu, zapierają dech w piersiach ? są niezwykle emocjonujące; usta aż same otwierają się z wrażenia. Dobre udźwiękowienie wraz z technologią 3D tylko potęgują efekt. Nie ma na co narzekać, można tylko chwalić i podziwiać.

    W filmie nie zabrakło udanego i naprawdę zabawnego humoru. Niestety, aby nie było tak różowo, twórcom nie udało się ustrzec przed patosem, jednak jest on do zaakceptowania. Na plus należy odnotować przeszywającą muzykę ? podczas niektórych scen aż ciarki przechodzą po plecach. "Pacific Rim" to film udany. Mimo niewykorzystanego potencjału, prostej i czasami naiwnej historii, to spektakularne kino rozrywkowe pełną gębą. Ode mnie 7+/10, ponieważ mimo wszystko spodziewałem się czegoś więcej po Guillermo del Toro (a może jednak przesadzam?). Reszta widzów może spokojnie podwyższyć ocenę nawet o dwa oczka, jeśli tylko szukają wykonanego na wysokim poziomie letniego blockbustera.
  7. bartez13
    Najnowszy film w reżyserii Luca Bessona (twórcy takich hitów, jak "Leon zawodowiec" czy "Piąty element") przedstawia historię pewnej, na pozór zwyczajnej amerykańskiej rodzinki, która właśnie wprowadziła się do małego, niczym niewyróżniającego się miasteczka w Normandii. Nowo przybyła familia składa się z czterech osób: podstarzałego i nieco zmęczonego życiem Freda Blake'a, jego bezpośredniej i konkretnej żony Maggie, oraz ich dwojga dzieci, Belli i Warrena. Zwyczajna, kochająca się rodzina. No, nie do końca. Fred Blake to tak naprawdę Giovanni Manzoni ? ważny mafiozo, który właśnie rozpoczyna nowe życie. Po wsadzeniu za kratki jednego z największych liderów mafii, bohater wraz z familią, w ramach programu ochrony świadków, próbuje prowadzić w miarę możliwości normalne życie, co jak się okazuje, wcale nie jest takie proste.

    Sama historia nie powala na kolana, jednak na tle kolejnych blockbusterów, efektownych filmów akcji oraz produkcji stricte młodzieżowych, nowe dzieło Bessona stanowi miłą odmianę. Tym razem znany z niekonwencjonalnego podejścia do swoich filmów francuski reżyser proponuje nam kino przełamujące schematy. Satyrę na temat społeczeństwa i relacji międzyludzkich prześmiewającą ciągle aktualne stereotypy i uprzedzenia oraz niektóre znane nam wszystkim sytuacje. Jednak głównym celem reżysera jest ukazanie w krzywym zwierciadle portretu gangstera oraz jego rodziny. Besson w swoim filmie przedstawia nam, tak jakby cztery odrębne historie, z których każda dotyczy jednego z członków charakterystycznej familii Giovannego. Wszystkie opowieści przez cały seans niejednokrotnie się przeplatają, dążąc to wspólnej konkluzji w postaci dziewięciu zawodowych zabójców, z prostym poleceniem do wykonania, które brzmi następująco: Zlikwidować rodzinę Manzoni. Tak więc obserwujemy perypetie całej rodzinki, która próbuje się dostosować do otoczenia. Dostarcza to wiele okazji do śmiechu. Wyobraźcie sobie pewnego siebie gangstera, zabijającego bez mrugnięcia okiem, zmuszonego do wysłuchiwania docinek na temat przygotowywanego przez niego barbecue. Takich smaczków jest o wiele więcej.

    Historia w pewnych momentach nabiera nieco groteskowego posmaku. Mamy tutaj zderzenie komedii i tragizmu. Bywa czasem, że dana scena potrafi być zarówno zabawna, jak i tragiczna. Luc Besson w swoim dziele bawi się konwencją gatunku filmów gangsterskich. Przerysowuje postaci, wyolbrzymia znane problemy, wyśmiewa uprzedzenia i stereotypy. Dzięki temu wychodzi mu niezła komedia, pełna sprzeczności oraz paradoksów, z dość gorzkim wydźwiękiem. Mianowicie, obrazem społeczeństwa wcale nie lepszym niż wizerunek gangsterskiej rodzinki. Całość dopełniają przemyślane, pełne ironii i sarkazmów dialogi. Dodatkowo cały film można spędzić z uśmiechem na ustach. Jednak to nie typowy amerykański humor, do jakiego zdążyli nas twórcy przyzwyczaić. "The Family" bawi przede wszystkim karykaturalnymi postaciami, wyolbrzymionymi sytuacjami, przemyślanymi i ironicznymi dialogami. Do produkcji trzeba podejść z dużym dystansem oraz bez uprzedzeń, inaczej doświadczycie dość wątpliwej rozrywki. Humor jest specyficzny i nie do każdego trafi. Pozostaje jeszcze kwestia brutalności, która jest bardzo umowna. Widzowie będą mieć świadomość czynów, jakich dopuszczają się bohaterowie, jednak nigdy nie zobaczą ich wprost. Besson nie przekracza granicy dobrego smaku, zamiast tego woli sugerować i prowokować.

    Wyborne aktorstwo to ogromna zaleta filmu. Robert De Niro doskonale odnajduje się w roli gangsterów. Mało kto jest tak przekonujący w roli mafiozy jak on sam. Tym razem jednak De Niro bawi się swoją rolę, traktuje ją z przymrużeniem oka. Z jednej strony jest stanowczym gangsterem z zasadami, z drugiej podstarzałym, podupadłym na duchy człowiekiem, poszukującym inspiracji. Michelle Pfeiffer spisała się na miarę swoich umiejętności. Nigdy nie miała problemów z oddawaniem uczuć, co potwierdza też produkcją "The Family". Swoim wnikliwym spojrzeniem i odpowiednią miną, a także gestykulacją potrafi przekazać multum uczuć oraz emocji. Zaskoczyła swoim występem Dianna Agron (zagrała siedemnastoletnią Belle Blake), znana przede wszystkim z filmu "Jestem numerem cztery". W produkcji Bessona pokazała się z zupełnie innej strony niż dotychczas. Nie była już miłą i uroczą nastolatką, tylko pewną siebie "córeczką tatusia", która wie, jak o siebie zadbać. Nieco z tyłu znalazł się John D'Leo, który mimo to wykreował przykuwającego uwagę bohatera. Gościnnie wystąpił Tommy Lee Jones, w roli stróża prawa zapewniającego ochronę rodzinie Manzoni. Tak więc bohaterowie są zarówno świetnie zarysowani przez scenarzystów, jak i odegrani przez aktorów. Cała rodzinka to doprawdy zbieranina osobliwych indywiduów, o specyficznym sposobie bycie i niepowtarzalnym uroku.
    Z recenzji wynika, że film chwalę, jednak Besson tak po prawdzie nie dostarcza widzom niczego nowego. Nie raz mogliśmy oglądać filmy podobne do "The Family", niekiedy nawet lepiej zrealizowane i bardziej pomysłowe, co sprawia, że produkcja może się wydawać jedynie odtwórcza. Mimo to "The Family" Bessona nie można odmówić solidnego wykonania bądź zarzucić reżyserowi braku zaangażowania i pasji, której Francuz ciągle ma aż nadto.

  8. bartez13
    "Gorący towar" z Sandrą Bullock i Melissą McCarthy to typowy przedstawiciel komedii kryminalnych, a dokładniej rzecz ujmując, obraz wliczający się w poczet tak zwanych buddy-cop films. Dla nie zorientowanych w temacie drobne wyjaśnienie; buddy-cop film to rodzaj produkcji opowiadającej o dwóch bohaterach, o skrajnie różnych osobowościach, którzy poprzez okoliczności zostają zmuszeni do podjęcia współpracy, w celu rozwiązania skomplikowanej intrygi czy pozbycia się kryminalistów. Zazwyczaj protagoniści to zwykli policjanci, chociaż zdarzają się wyjątki ? czego przykładem jest film "48 godzin" i jego sequel "Następne 48 godzin" z Eddie Murphym i Nickiem Nolte w rolach głównych.
    Nowe dzieło Paula Feiga (reżyser filmu "Druhny" i "Odnaleźć przeznaczenie") nie odbiega zbytnio od innych znanych produkcji z tego gatunku, tak po prawdzie powiela sprawdzone i wytarte schematy. Historia jest standardowa. Poznajemy dwie niezwykle charakterystyczne bohaterki; agentkę FBI Sarę Ashburn ? rezolutna babka, doświadczona policjantka o nietuzinkowych zdolnościach śledczych, oraz detektyw Shannon Mullins ? nieustraszona, twarda i pewna siebie kobieta, która niejednokrotnie kieruje się siłą w prowadzonych przez siebie sprawach ? prawdziwy facet w spódnicy. Obie mają problemy w pracy. Z pierwszą nikt nie chce współpracować ? jej osobowość jest nad wyraz męcząca, zaś druga wzbudza strach u partnerów i wielokrotnie nagina prawo. Zabawa zaczyna się dopiero w momencie, gdy te dwa skrajnie odmienne indywidua, dostaną do rozwiązania pewną sprawę niewymagającą zwłoki...

    Scenariusz tak naprawdę schodzi na dalszy plan, ponieważ nie on jest tutaj najważniejszych. Wyjadacze gatunku bez problemu przewidzą rozwój akcji jak i samo zakończenie. Pomimo tego przedstawione dochodzenie śledzi się z dużą przyjemnością, przede wszystkim dzięki umiejętnie zastosowanym schematom. Jednakże głównym clue programu jest dwójka protagonistek, ich relacje i partnerstwo. Tak samo jak to było w "Bad Boys" czy "Zabójczej broni". Charyzmatyczni, pełni humoru oraz jedyni w swoim rodzaju bohaterowie napędzali film. Dzięki nim zyskiwał "to coś", magię, dla której chciało do tych produkcji wracać. "Gorący towar" z pewnością nie zawodzi pod tym względem. Zestawienie dwóch osobliwych policjantek, niezwykle charakterystycznych oraz bardzo wyrazistych ? ułożonej, kierującej się rozsądkiem Ashburn z nieokrzesaną, wulgarną, czasami nawet brutalną Mullins ? zdało egzamin. Zarówno Bullock jak i partnerująca jej McCarthy dają z siebie wszystko, widać pomiędzy nimi chemię; ich postacie są wiarygodne i wzbudzające sympatię. Bardzo przypominają duet Marcus Burnett ? Mike Lowrey, tylko że Sara Ashburn i Shannon Mullins to taki damski odpowiednik wspomnianego teamu. Przyciągają przed ekran, zaś ich przygody śledzi się z nieschodzącym uśmiechem na twarzy.



    Problematyczna jest zawsze kwestia humoru, który można podzielić na dwa rodzaje - naprawdę zabawny i bezdennie głupi. W przypadku "Gorącego towaru" mamy do czynienia z oboma. Szczęśliwie, dzięki urokowi i niezaprzeczalnemu talentowi komediowemu zarówno Melissy McCarthy jak i Sandry Bullock, słabe dowcipy stają się dobre, zaś dobre po prostu boskie. Z jednej strony mamy do czynienia z niewyrafinowanym humorem opierającym się na przekleństwach, z drugiej natomiast, z komizmem sytuacyjnym, karykaturalnymi postaciami ? śledczy będący Albinosem, czy świetną grą słowną. Humor w produkcji spełnia swoje zadanie, naprawdę trudno powstrzymać się od śmiechu podczas seansu. Do tego wszystkiego należy pochwalić Bullock i McCarthy za wykreowanie tak zabawnych i charakterystycznych bohaterek. Warto też nadmienić, że przez cały seans będzie nam towarzyszyć dobrze zgrywająca się z dziejącą na ekranie akcją, muzyka. Niektóre utwory w zestawieniu z odpowiednimi scenami potrafią po prostu zwalić z nóg ? genialna robota.
    "Gorący towar" to całkiem przyjemna i zabawna produkcja, przy której szybko płynie czas i łatwo się zrelaksować. Polecam!

  9. bartez13
    Uwaga! Recenzja może zawierać drobne spoilery!
    "Grawitacja" to największe zaskoczenie tego roku. Produkcja o intrygującym i subtelnym zwiastunie, nieprzepakowanym efektami specjalnymi, niewątpliwie przyciągała oko oraz wzbudzała ciekawość. Aż dziw bierze, że premiera nowego filmu Alfonso Cuaróna obeszła się bez echa w polskiej telewizji (jeden spot dziennie, podczas gdy kasowe blockbustery były reklamowane nawet kilkanaście razy w ciągu doby), nie wzbudzając uzasadnionego w tym wypadku, medialnego szumu. Bowiem "Grawitacja" to jeden z tych obrazów, po których, gdy na srebrnym ekranie pojawiają się napisy końcowe, widzowi po prostu brakuje słów, aby coś powiedzieć.
    Alfonso Cuarón nie raz już udowodnił, że potrafi kręcić zaskakujące i emocjonalne filmy. Przykładem może być "Mała księżniczka", "Harry Potter i więzień Azkabanu" czy "Ludzkie dzieci". Powyższe produkcje są również bardzo różnorodne, co świadczy o dużej wszechstronności reżysera. Jednak filmem "Grawitacja" przeszedł samego siebie. Spodziewałem się emocjonującej opowieści, pełnej napięcia i uczuć, lecz to, co przedstawił mi Cuarón, przeszło moje najśmielsze oczekiwania, ale zacznijmy od początku...

    "Grawitacja" rozpoczyna się dość nietypowo. To znaczy od przedstawienia widzom danych charakteryzujących przestrzeń kosmiczną. Zabieg ten może wydawać się bez większego znaczenia, jednak twórcy mający w tym swój cel. Dzięki niemu uświadamiają kinomanom jakie warunki panują w kosmosie i poniekąd dają do zrozumienia, z czym będą musieli sobie poradzić bohaterowie produkcji. Po tym wstępie przechodzimy do właściwej treści obrazu, mianowicie poznajemy załogę statku "Explorer". Twórcy przybliżają nam jedynie dwójkę jej członków, doświadczonego weterana w lotach kosmicznych, Matta Kovalsky (w rolę wciela się George Clooney) oraz załogowego specjalistę misji, Dr Ryan Stone (Sandra Bullock). Ekipa przeprowadza misję serwisowania kosmicznego teleskopu Humble, podczas której dowiaduje się od dyrektora misji kontrolnej (Ed Harris), o zbliżających się z ogromną prędkością szczątkach zestrzelonego rosyjskiego satelity. Zanim załoga dostaje się do środka "Explorera", następuje zderzenie promu i pozostających w przestrzeni kosmicznej astronautów z rozpędzonymi, "śmiercionośnymi" odpadami.

    Tak rozpoczyna się pełna emocji i nieprzewidywalnych zwrotów akcji historia dwójki bohaterów, Ryan Stone oraz Matta Kovalsky. Już sam początek "Grawitacji" robi olbrzymie wrażenie. Gdy w oddali dostrzegamy pierwsze zbliżające się do bohaterów szczątki satelity zaczyna nam mocniej bić serce, natomiast kolejne, następujące po sobie sceny, w których niemal cały prom ulega destrukcji, zapierają dech w piersiach i nie pozwalają oderwać wzoru od ekranu. Oszołomieni i przerażeni, zupełnie jak Dr Stone, niedawnymi obrazami, oczekujemy dalszego rozwoju akcji. Film wciąga z minuty na minutę. Historia staje się coraz bardziej nieprzewidywalna, coraz bardziej dramatyczna, niekiedy nawet tragiczna. Nie będę tutaj zdradzać szczegółów, ponieważ opowieść naprawdę warto odkrywać samu, dlatego musicie uwierzyć mi na słowo: "Tak przejmującego i zaskakującego obrazu, jeszcze nie było w tym roku".

    Twórcy umiejętnie i w bardzo przemyślany sposób poprowadzili swój film. "Grawitacja" momentami jest niezwykle dynamiczna, pełna napięcia - szczególnie w scenach, gdy z trwogą na twarzy i niedowierzaniem obserwujemy kolejne wyzwania, którym musi stawić czoła Dr Stone. Z kolei, gdy ekranie nic się dzieję, tempo akcji chwilowo zwalnia ( bohaterowie dryfują w przestrzeni kosmicznej lub zamknięci w kapsule pogrążają się w rozmyślaniach), film staje się niezwykle uczuciowy i emocjonalny. Przemyślenia głównej bohaterki potrafią wzruszyć. Obok kilku scen nie można przejść obojętnie - co wrażliwsze osoby będą nie raz ocierać nabiegające do oczu łzy. Emocje przedstawione w filmie są prawdziwe. Zasługa to przede wszystkim aktorstwa głównych protagonistów, jak również rewelacyjnej muzyki artysty o bardzo skromnym dorobku filmowym, Stevena Pricea. Emocje w filmie zawdzięczamy również scenarzystom. Ukazują oni walkę o życie dwóch bezbronnych i zdanych na łaskę losu ludzi. Znajdujący się w sytuacji ekstremalnej, pozbawieni pomocy, odpowiedniego zaplecza oraz środków do życia protagoniści, przebywający w nieprzyjaznym i zabójczym otoczeniu, są zdani wyłącznie na siebie, swoje umiejętności, jak również doświadczenie oraz mądrość. Obserwujemy tutaj bezradność człowieka wobec ogarniającego go zewsząd kosmosu, jego niemoc i bezsilność. Jednak mimo to, czołowe postaci nie poddają się, stają do nierównej walki, starając się za wszelką cenę przeżyć.

    Film posiada pewien morał. Traktuje o tym, że nie powinniśmy się poddawać. Nieważne, co nas spotkało, ile wycierpieliśmy, nie możemy odpuszczać, musimy walczyć o swoje życie, ponieważ to one jest naszym największym skarbem. Film mówi też o poświęceniu i pogodzeniu się z przeszłością. "Grawitacja" to produkcja, który skłania do refleksji i wyciągnięcia odpowiednich wniosków, to po prostu obraz z głębią.
    Od strony audiowizualnej "Grawitacja" to techniczny majstersztyk. Efekty specjalne są niesamowite. W moim odczuciu biją nawet te z "Avatara". Tego po prostu nie da się opisać, to trzeba zobaczyć. Dodatkowo, jeśli sądziliście, że w trailerze zostały pokazane wszystkie najbardziej efektowne sceny, to jesteście w dużym błędzie. Widowiskowych fragmentów tutaj nie brakuje. Na szczególną uwagę zasługuje scena początkowa, jak i sam finał produkcji, który ogląda się z zapartym tchem, kurczowo trzymając się kinowego fotela. Nie należy zapominać też o efekcie 3D, który w "Grawitacji" został naprawdę umiejętny wykorzystany. Nie to, co w innych produkcjach, gdzie 3D wydaję się dopchnięte na siłę. Tutaj efekt 3D potęgował widowiskowość obrazu, pozwolił widzom począć uczucia i emocje bohaterki towarzyszące, na przykład, widokowi zbliżających się wprost na nią kosmicznych śmieci. Genialna robota. Ciekawym zabiegiem, było ukazanie niektórych scen oczami głównej postaci (widok FPP). Pochwalić należy też same zdjęcia Ziemi, czy wschodu słońca nad "niebieską planetą", które zniewalają swoim pięknem. "Grawitacja" to przepiękny film. Te kunsztowne i malownicze widoki, potrafią oczarować.

    Film nie zawiódł też od strony aktorskiej. Duet Bullock-Clooney sprawdził się w stu procentach. Wszyscy kinomani, którzy twierdzili, że powyższa dwójka aktorów ma najlepsze role za sobą, będą pozytywnie zaskoczeni. Chociaż na główny plan wysuwa się Sandra Bullock (nawiasem mówiąc wracająca do wielkiej formy, po "Gorącym Towarze" kolejna udana produkcja w jej dorobku) to bohater Clooneya jest równie ważny dla przedstawionej opowieści. Oboje grają z pasją i zaangażowaniem. Są prawdziwi, naturalni, nie trudno utożsamić się z ich postaciami. Bullock bez problemu poradziła sobie z rolą, doskonale zagrała rozdartą wewnętrznie kobietę. Swoją grą potrafiła mnie wzruszyć. Czułem jej radość, przerażenie, smutek. Takiego aktorstwa oczekuję.
    Można ponarzekać na trochę naciąganą fabułę, liczne zbiegi okoliczności, zbyt dużą ilość podniosłych scen, lecz moim zdaniem mija to się z celem. "Grawitacja" to film, który na pewno odniesie kasowy sukces, jak również zdobędzie niejedną nominację do Oscara. Jednak nie to jest najważniejsze. Istotne jest to, że to film, który z pewnością nie zostanie zapomniany przez ludzi, który na trwałe wpisze się do kinematografii. Dla mnie to arcydzieło, zarówno pod względem technicznym, jak i merytorycznym. Gorąco polecam! Musicie to zobaczyć.



  10. bartez13
    Plakat promujący film

    Ostatnio naprawdę trudno trafić na "rasowy" horror z prawdziwego zdarzenia.Taki, po którym śnią się koszmary, zapala się nocą światła w domu lub boi wychodzić w ciemnościach na dwór. Co prawda pojawiło się kilka przyzwoitych obrazów grozy, jak remake "Martwego Zła", "Mroczne niebo", "Mama" czy "Sinister", lecz żaden, no może oprócz ostatniego z wymienionych, nie dostarczył mi tylu mocnych wrażeń i emocji, ilu bym pragnął. Dlatego szczególnie doceniam nową produkcję doświadczonego reżysera horrorów Jamesa Wana (twórcy "Piły", "Dead Silence" oraz "Naznaczonego") "Obecność", po której poznacie prawdziwe oblicze strachu.





    A kuku (:

    Historia może nie należy do zbyt oryginalnych. Ponownie twórcy przedstawiają nam wyświechtany motyw nawiedzonego domu ? ileż to już podobnych obrazów grozy mogliśmy zobaczyć, dla przykładu "Duch" ? jednak tym razem, jako jeden z nielicznych reżyserów, James Wan potrafi wykorzystać zawarty w zamyśle potencjał nawet w stu procentach. Całość zaczyna się z przytupem, już od pierwszych chwil twórcy nie szczędzą nam scen grozy, które być może nie straszą, ale dostarczają dreszczyk emocji i wprowadzają odpowiednią atmosferę. Po tym krótkim wprowadzeniu, podczas którego poznajemy państwo Warren ? ludzi zajmujących się sprawami nadprzyrodzonymi, przenosimy się do rodziny Perron, która właśnie wprowadza się do nowego domu. Niby nic nowego, podobnie zaczynał się nawet niedawno wydany "Sinister", jednak im dalej w las, tym historia robi się coraz bardziej złożona. Kwestia nawiedzenia zostaje ukazana z dwóch różnych perspektyw, zamieszkującej dom rodziny, oraz próbujących jej pomóc państwa Warren. Widzimy problemy zarówno pierwszych jak i drugich. Scenarzyści ukazują nam relacje panujące w obu rodzinach, zaś reżyser, zanim dochodzi do spotkania Perron z Warren, przedstawia, tak jakby dwie zupełnie odrębne historie. Dzięki temu obraz wciąga, szybko zżywamy się z bohaterami, wczuwając przy tym w opowiadaną przez twórców historię.






    Zabawa w chowanego, jeszcze nigdy nie była tak emocjonująca...

    Do sukcesu "Obecności", oprócz dobrze poprowadzonej fabuły, przyczynia się również niezwykła oprawa audiowizualna. Odpowiednio zastosowany efekt światłocienia z przeszywającą oraz momentami obłędną muzyką, stwarza niecodzienny klimat. Widać, że reżyser zna się na rzeczy. Wypełnione mrokiem pomieszczenia, odbijające się echem po ogromnym domu skrzypienie lub trzask drzwi, wzbudzają obawę oraz strach. James Wan odpowiednio stopniuje napięcie. Początkowo wzmaga w nas niepewność oraz niepokój poprzez kilka dziwnych wydarzeń typu: samoistnie otwierające się drzwi, stroniący od przekroczenia progu domu pies czy pojawiające się znikąd sińce na ręce jednej z bohaterek. Wraz z biegiem czasu ilość dziwnych zdarzeń podwaja się, zaś zjawiska paranormalne nabierają na sile, a serce widza zaczyna coraz szybciej bić. W końcowych scenach w napięciu oraz z trwogą na twarzy śledzimy desperackie próby walki protagonistów z zawistnym duchem nawiedzającym dom Perronów. Dzięki ponadprzeciętnym, jak na horror efektom specjalnym, kakofonicznym dźwiękom, jak również pełnej dramaturgii i napięcia atmosferze, obraz "Obecność" naprawdę potrafi przerazić. Efekt będzie tym lepszy, im bardziej uwierzycie w opowiadaną historię - swoją drogą, podobno opartą na faktach.



    Prawdziwy plac zabaw dla ducha - do wybory, do koloru. Niezbędnik straszenia.

    "Obecność" to produkcja, w której nie brakuje scen straszących. Szczęśliwie ilość nie wpływa na ich jakość; straszaki spełniają swoją rolę. James Wan przede wszystkim wykorzystuje sprawdzone chwyty - głośna modulacja dźwiękiem w połączeniu z szybkim pojawieniem się ducha za plecami bohatera lub jego odbicia w lusterku - co robi z niezwykłą wprawą, widać, że ma facet smykałkę do tych rzeczy. Wie, co najbardziej działa na ludzką psychikę i potrafi to odpowiednio wykorzystać. Odnajdziemy tutaj różne motywy, dla przykładu lalki lub pozytywki - znane z innych obrazów grozy. Nie zabrakło też egzorcyzmów. Nie znaczy to jednak, że tylko kopiuje sprawdzone wzorce, o nie! Dokłada też swoje trzy grosze, a zaproponowane przez niego straszaki mrożą krew w żyłach. Film Jamesa Wana to przykład typowego ghost story, taki miks "Ducha" Tobe Hoopera oraz "Klątwy" Takashi Shimizu.






    Zabawka każdego "normalnego" dziecka - któż z nas takiej nie miał (:

    Doskonale wypadło aktorstwo. Wbrew pozorom najważniejszymi postaciami filmu nie jest nękana przez duchy rodzina, lecz państwo Warren. Lorraine i Ed stanowią trzon produkcji, to oni prowadzą film. Obydwoje z pozoru zdystansowani oraz chłodni, przyciągają uwagę widza. Z początku niewiele o nich wiemy, nic ponad to, że zajmują się sprawami paranormalnymi. Jednak z biegiem akcji są nam coraz bliżsi. Poznajemy ich przeszłość, obawy, pragnienia, ich stanowisko do wiary i nadprzyrodzonych zjawisk. Nie są to bohaterowie jednowymiarowi, odznaczają się złożoną osobowością ? a to już rzadkość w horrorach. Tak więc postacie te zostały dobrze zarysowane parez scenarzystów, oraz jeszcze lepiej odegrane przez dwójkę aktorów, Patricka Wilsona i Verę Farmigę. Dzięki temu są wiarygodne oraz nie są widzom obojętnie. Reszta spisała się bez zarzutów; na większą uwagę zasługuje tylko Lili Taylor, (w filmie Carolyn Perron) która popisała się bardzo dobrym aktorstwem. Potrafiła się odnaleźć w dwóch skrajnie różnych rolach i w obu wypadła naprawdę przekonująco. Szczególnie wyraźny kontrast widać pomiędzy Carolyn z początku filmu oraz jego końca.
    "Obecność" to film z niepowtarzalnym inwentarzem, który jednoznacznie zaprzecza tezie, że horrorów z prawdziwego zdarzenia już nie ma. Nowa produkcja Jamesa Wana to gratka dla wszystkich, którzy lubią się bać. Gorąco polecam!



    A oto sam James Wan przy pracy (ma facet styl - chyba sami przyznacie?)

    Z okazji premiery filmu na dvd i blu-ray. Pozdrawiam (:
  11. bartez13
    Na takim film jak "Labirynt" warto było czekać. Nowa produkcja Denisa Villeneuve'a (twórcy niezmierne udanego "Pogorzeliska") to przejmująca oraz pełna napięcia opowieść. Mroczny thriller, który niewątpliwie mrozi krew w żyłach i zapewnia nie lada rozrywkę.
    Historia przedstawiona przez twórców koncentruje się na ukazaniu śledztwa w sprawie porwania dwóch małych dziewczynek, Anny Dover oraz Joy Birch. Próbę rozwiązania sprawy podejmuje detektyw Loki, człowiek znający się na swoim fachu ? nie było dochodzenia, którego nie doprowadziłby do samego końca. Jednak tym razem postawione przed nim zadanie wydaje się znacznie trudniejsze niż wszystkie jego wcześniejsze dokonania. Mimo łatwego początku śledztwa podejrzany oddaje się w ręce policji niemal bez żadnego oporu, dochodzenie z minuty na minutę coraz bardziej się gmatwa, a będące, jak mogłoby się wydawać, prawie na wyciągnięcie ręki rozwiązanie drastycznie się oddala.
    Scenariusz "Labiryntu" to ogromna zaleta produkcji. Scenarzyści w przemyślany i logiczny sposób prowadzą swoją historię. Z pozoru proste dochodzenie przeistacza się w skomplikowaną, pełną ? na pierwszy rzut oka ? niedomówień oraz sprzeczności intrygę. Przez cały film twórcy wodzą kinomanów za nos; fałszywych tropów nie brakuje, zaś wraz z biegiem akcji przybywają coraz to nowsze dowody. Scenarzyści niejednokrotnie potrafią zaskoczyć umiejętnie skonstruowanymi zwrotami akcji bądź nieprzewidywalnymi rozwiązaniami fabularnymi. Historia prowadzona jest z ogromnym wyczuciem, twórcy nie spieszą się z jej opowiadaniem (film trwa prawie dwie i pół godziny!). Mimo to w "Labiryncie" nie ma przestojów i niepotrzebnych dłużyzn. Twórcy od razu przechodzą do sedna sprawy, którym jest poszukiwanie porwanych dziewczynek. Niemal cała produkcja koncentruje się wyłącznie na przedstawieniu śledztwa w powyższej sprawie.

    "Labirynt" to film, który może się poszczycić bardzo solidnym wykonaniem. Jak przystało na mroczny thriller, produkcja pełna jest napięcia, które towarzyszy nam od chwili porwania dziewczynek do niemal samych napisów końcowych. Nie małą rolę odgrywa w tym świetne udźwiękowienie oraz przeszywająca muzyka nieznanego mi wcześniej Jóhanna Jóhannssona. Pochwalić należy też zdjęcia autorstwa Rogera Deakinsa ("Skyfall", "Osada", "Skazani na Shawshank"), które dobrze zgrywają się ze ścieżką dźwiękową oraz nieźle oddają surowy zimowy krajobraz. Jednak najważniejszy w produkcji jest przede wszystkim bardzo gęsty klimat oraz napięta atmosfera. Klimat tajemniczości towarzyszy nam przez cały film. Oglądając "Labirynt", zdarzało mi się snuć domysły na temat rozwiązania intrygi oraz miejsca pobytu dziewczynek. Historia tak mocno mnie zaabsorbowała, że zupełnie zapomniałem o otaczającym mnie świecie. A to wszystko dzięki nie tylko interesującemu scenariuszowi, ale też ponadprzeciętnej oprawie audiowizualnej. Mogłem utożsamić się z bohaterami, miałem wrażenie, jakbym znajdował się w samym centrum wydarzeń i wraz z protagonistami próbował odnaleźć jakiekolwiek poszlaki mogące pomóc rozwiązać sprawę uprowadzenia. Chyba trudno o lepszą rekomendację.

    Na szczególną uwagę zasługują wykreowani przez Hugh Jackmana oraz Jake'a Gyllenhaala bohaterowie. Pierwszy z panów wcielił się w ojca jednej z zaginionych dziewczynek (Anny). Hugh wykreował wyrazistego, kontrowersyjnego oraz wzbudzającego mieszane uczucia bohatera. Keller Dover to złożona postać o niejednoznacznym charakterze. Jego postępowanie wzbudza skrajne emocje. Z pozoru to zwykły, zrozpaczony ojciec, poszukujący swojej córki. Jednak gdy sytuacja wymyka się śledczym spod kontroli, nie boi się zakasać rękawów i wziąć sprawy we własne ręce. Gdy chodzi o dobro córki, nie waha się przekraczać kolejnych granic. Natomiast detektyw Loki, grany przez Jake'a Gyllenhaala to zdystansowany, pewny siebie i swoich umiejętności twardy glina. Obaj bohaterowie są wyraziści i niezwykle charyzmatyczni. To oni prowadzą film, dzięki nim seans jest jeszcze przyjemniejszy. Na dalszym planie znalazł się Terrence Howard w roli Franklina Bircha, który jest zupełnym przeciwieństwem bohatera Jackmana. Popisał się również Paul Dano jako Alex ? bardzo trudna do przejrzenia postać, jak również Melissa Leo, czyli filmowa Holly Jones ? niezmiernie ważna dla opowieści bohaterka.

    "Labirynt" to jak na razie zdecydowanie najlepszy thriller w tym roku. Denis Villeneuve zawiesił poprzeczkę niezwykle wysoko i trudno będzie ją przeskoczyć. Wszyscy zwolennicy przejmujących, zapewniających dreszczyk emocji, mrocznych thrillerów powinni się jak najbardziej udać do kin. "Labirynt" warto zobaczyć chociażby dla samych nietuzinkowych aktorskich kreacji. Polecam!
  12. bartez13
    Jestem ogromnym zwolennikiem horrorów. Zarówno tych starych, klasycznych, jak i niektórych współczesnych. Tak więc nic dziwnego, że z utęsknieniem wyczekuję kolejnych produkcji w tym gatunku, a żaden nowy tytuł nie może ujść mojej uwadze. Jednak mój zapał na przestrzeni ostatnich lat zaczął wygasać. Ciągłe powielanie przez twórców sprawdzonych schematów oraz próby odnowienia klasyków, potrafiły zniechęcić chyba każdego. Z gatunku wyparował element zaskoczenia oraz dreszczyku, ustępując miejsca efektom specjalnym. Produkcje nie tylko stały się przewidywalne oraz ograne, lecz również zostały pozbawione tego wszystkiego, czym sławił się gatunek. Zawsze cenię w horrorach bardziej klimat, nastrój, ciekawy pomysł oraz nieprzewidywalność niż grozę. Jednak, gdzie tu mowa o oryginalności, jeśli po raz setny słyszymy słowa "Grupa studentów udaje się na weekend do domku...". Tak samo zaczyna się film Drewa Goddarda pod tytułem "Dom w głębi lasu". Pomyślałem sobie "Świetnie, kolejny raz to samo", nie miałem wtedy pojęcia w jak ogromnym byłem błędzie...
    Więc tak jak każdy typowy horror "Dom w głębi lasu" zaczyna się niezbyt ciekawie. W każdym razie poznajemy grupę dość charakterystycznych bohaterów: Danę, jej przyjaciółkę Jules, związaną z Curtem, Holdena oraz Martiego. Zwyczajna banda studentów, która udaje się na weekend do nowo zakupionego, opuszczonego domku, położonego gdzieś na odludziu. Już gdzieś to wszystko mogliśmy usłyszeć. Jednak pierwsze wrażenie jest bardzo mylne. Twórcy nie tracą czasu na przedstawienie nam swoich protagonistów, lecz szybko i "zgrabnie" przechodzą do właściwej części produkcji. Nagle zostajemy wrzuceni w gąszcz dziwnych i niejasnych wydarzeń, tajnych eksperymentów bliżej nieokreślonych korporacji. Cała historia nabiera zupełnie innych barw, intrygując i wciągając nas, z minuty na minutę, coraz bardziej i bardziej. Jesteśmy tak samo nieświadomi, jak główni bohaterowie, z którymi wspólnie będziemy odkrywać kolejne puzzle szokującej układanki. Poznamy prawdę, przed którą nie ma ucieczki i z którą nie można walczyć.

    "Dom w głębi lasu" to tak naprawdę typowy, klasyczny film grozy opowiedziany jednak z zupełnie innej perspektywy, tak jakby wspak. Cała fabuła obrazu, która tylko pozornie wydaje się schematyczna i prosta, podążająca wytyczonymi ścieżkami, dzięki specyficznemu ujęciu zachwyca pomysłowością oraz niezwykłą oryginalnością. Kiedyś podobnym zabiegiem posłużył się Wes Craven przy realizacji "Krzyku", który wyśmiewając się z typowych dla horroru zasad, okazał się obrazem nowatorskim. Tak samo jest z "Domem w głębi lasu". Twórcy prześmiewając oraz zmieniając sens niektórych, znanych nam wszystkim, schematów oraz naddając swoim bohaterom typowe archetypiczne portrety psychologiczne, tworzą przewrotną, zaskakującą oraz niezwykle ciekawą opowieść, z niebanalnym zakończeniem, w starym dobrym stylu. Mogę zagwarantować, że po ostatnich dwudziestu minutach produkcji nie będziecie mogli ze zdziwienia, przez parę dobrych chwil, nic powiedzieć. Dodatkowo, z przedstawionej przez scenarzystów historii można wyciągnąć ciekawe wnioski i refleksję na temat życia.



    Kolejną domeną filmu jest świetny humor, rodem z "Martwego zła". Komentarze Martiego na temat dziejących się wokoło wydarzeń, potrafią zwalić z nóg. Również sekwencje laboratoryjne z udziałem naukowców potrafią rozśmieszyć do łez. Dla większego kontrastu, sceny te zostają zestawione z bardzo brutalnymi i tragicznymi wydarzeniami dziejącymi się w opuszczanej chacie. Mieszanie tragizmu oraz dramaturgii, z bezpretensjonalnym humorem wychodzi, twórcom zaskakująco dobrze. Produkcja szokuje, przedstawiając w "krzywym zwierciadle" niezwykłą demoralizację, pastwiących się nad bohaterami, naukowców. Wystarczy przywołać scenę znęcania się jednego ze stworzeń nad główną bohaterką, na ogromnym ekranie w laboratorium, któremu przyglądają się, ucztując i świętując zwycięstwo, pracujący tam ludzie.
    W produkcji znajduje się ogromna ilość nawiązań do większości klasycznych horrorów. Nie będę wypisywał wszystkich po kolei, aby nie popsuć Wam zabawy z samodzielnego odkrywania kolejnych niuansów i nawiązań. Jednak dla przykładu: charakterystyczna kula z filmu "Hellraiser" czy zamaskowani ludzie przypominający morderców z "Nieznajomych". Również pomysł zapożyczenia paru drobiazgów z "Cube" totalnie rozłożył mnie na łopatki. Czegoś takiego nie mogłem się spodziewać.

    Film to prawdziwa mieszanka krwistego horroru, gore, z klimatycznym obrazem grozy oraz komedią. Zwolennicy horroru z pewnością nie będą zawiedzeni, ponieważ znajdą tutaj wszystko, czego "dusza może zapragnąć". Począwszy od krwistych i brutalnych scen śmierci bohaterów, dekapitacja zagwarantowana, a na nastrojowych, pełnych napięcia fragmentach skończywszy. Nie będzie nam również obce uczucie zamknięcia, bezsilności, beznadziejności oraz klaustrofobii. Uwięzieni w domku bohaterowie, w samym środku lasu, czują się bezradni, wiedzą, że jeśli szybko czegoś nie wymyślą na pewno zginą. Do tego akcja dziejąca się w nocy, na zupełnym odludziu, zapewnia niesamowity klimat. Całość dopełnia bardzo dobrze potęgująca napięcie muzyka autorstwa Davida Julyan.
    "Dom w głębi lasu" to produkcja zaskakująca i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jednoznacznie obala tezę, że horrory to gatunek nijaki, w którym wyczerpano już wszystkie możliwe pomysły. Mam szczerą nadzieję, że recenzowany przeze mnie obraz to nie wyjątek od reguły, który polecam wszystkim zwolennikom filmów grozy. Na tę produkcję naprawdę warto udać się do kin. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście.

    To jeden z moich moich starszych wpisów, lecz uznałem, że godny opublikowania. Za błędy serdecznie przepraszam.
  13. bartez13
    Korzenie laleczki Chucky sięgają już lat osiemdziesiątych. Wizja zwykłej, nakręcanej zabawki dla dzieci, mordującej z uśmiechem na ustach kolejnych swoich właścicieli była niezwykle kontrowersyjna i bardzo oryginalna. Chucky niejednokrotnie potrafił przerazić ? dla młodszych kinomanów był prawdziwym koszmarem ? i rozśmieszyć poprzez cięty język i ironiczne wypowiedzi. Dzięki temu zyskał sobie spore grono wiernych fanów i doczekał się aż czterech kontynuacji. Niestety tylko pierwsze trzy odsłony trzymały dość wysokim poziom, tzn. były rasowymi horrorami z lat osiemdziesiątych; współcześnie to już bardziej czarne komedie z dreszczykiem emocji. Kolejnym częściom bliżej było do kiczowatych komedii, pozbawionych zarówno mrocznej atmosfery, jak i elementu zaskoczenia. Tak więc po odstępie niemal dziewięciu lat od ukazania się ostatniej odsłony z serii (mowa tu o "Laleczce Chucky: Następne pokolenie") pojawienie się na rynku, w dystrybucji DVD, nowego filmu w antologii bardzo mnie zaskoczyło.



    "Klątwa laleczki Chucky", ponieważ taki tytuł nosi nowa część serii, poniekąd kontynuuje historię przedstawioną w poprzednich odsłonach, co oznacza, że mamy do czynienia z pełnoprawnym sequelem, nie żadnym spin-offem czy remakiem. Scenariusz produkcji nie należy jednak do oryginalnych i wręcz razi niekiedy wtórnością oraz schematycznością. Mianowicie film rozpoczyna się od odebrania dziwnej przesyłki, od anonimowego nadawcy. Główna bohaterka - ciężko doświadczona przez los, młoda niepełnosprawna dziewczyna, Nica, otrzymuje nietypowy "prezent" - znaną z lat osiemdziesiątych laleczkę. Trochę zdezorientowana enigmatyczną przesyłką, postawia oddać zabawkę w ręce swojej siostrzenicy...
    Jak możecie przeczytać, historia nie wyróżnia się niczym nowym. Tak po prawdzie fabuła jest niezmiernie pretekstowa, stanowi tło dla kolejnych scen gore i mordów. Mamy więc do czynienia z typową historyjką charakteryzującą obrazy grozy klasy b. Schemat goni schemat, w wyniku czego "znawcy horrorów" bez problemu przewidzą bieg zdarzeń, jak i samo zakończenie produkcji. Na plus jednak należy odnotować liczne nawiązania do poprzednich części. Twórcy, co rusz puszczają w stronę widzów oczko, co niewątpliwie ucieszy wszystkich fanów. Na uwagę zasługuje również rozwiązanie całej intrygi, przedstawione w formie krótkiej retrospekcji - naprawdę udany pomysł. Pomimo całej przewidywalności i niedorzeczności scenariusza (o której trochę później) w filmie znalazło się kilka udanych pomysłów inscenizacyjnych. Scena z obiadem przygotowanym przez Nicę przywodzi na myśl "zabawę w rosyjską ruletkę", zaś fragment ukazujący na ścianie zbliżający się cień laleczki Chucky, potrafi zmrozić krew w żyłach. Niestety zaraz obok tych kilku udanych pomysłów, pojawia się też kilka totalnie przegiętych i zupełnie nietrafionych. Przykładem może być wątek lesbijski (sic!) lub naprawdę irytujące zagrania, co niektórych bohaterów, którzy w filmie pozbawieni są zdrowego rozsądku oraz jakiejkolwiek inteligencji. Poza tym uważni widzowie odnajdą w filmie masę niekonsekwencji montażowych oraz niedoróbek. Przykładem może być początkowa scena, gdy główna bohaterka produkcji zagląda do pokoju swojej matki (Nica jest niepełnosprawna, jednak w tym fragmencie stoi na nogach i odchodzi o własnych siłach).



    Zaletą filmu jest oczywiście sama laleczka Chucky. Bohater ten od lat bawi i przeraża ludzi. Swoim ciętym językiem oraz specyficznym humorem nie raz nas rozśmieszy. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z komedią, o nie. Film posiada dość mroczną atmosferę i niezły klimat. Zawdzięcza to przede wszystkim surowej scenografii. Pogrążone w cieniu korytarze oraz pokoje, wraz z dobrym udźwiękowieniem, potrafią zapewnić odpowiedni dla horroru klimat. Wracając jednak do samego Chucky'ego... Za laleczkę znów podłożył głos ten sam aktor, co w poprzednich odsłonach serii, czyli Brad Dourif. Dzięki temu Chucky jest równie charakterystyczny i charyzmatyczny, co poprzednio. Brutalny, pozbawiony skrupułów, pewny siebie, ironiczny oraz wulgarny... Tak, to Chucky jakiego wszyscy znają. Szkoda, że w produkcji posłużono się w niektórych scenach komputerem ? dotyczy to przede wszystkim fragmentów, w których laleczka się porusza ? ponieważ psuje to nieco klimat produkcji.
    Najgorzej wypada aktorstwo, które jest po prostu pretensjonalne. Obsada to zbieranina mało znanych osób, których gra razi sztucznością i brakiem talentu. Niektórzy "aktorzy" grają na jednej minie, zaś drudzy przesadzają czasem z ekspresją uczuć i emocji ? główna bohaterka obrazu. Na tle tej sztuczności, gumowa laleczka Chucky wydaje się być bardziej prawdziwa i charyzmatyczna niż cała obsada. Szczęśliwie w produkcji występują dwie urodziwe kobiety, Fiona Dourif (najlepsza z całej obsady, mimo że zagrała jedynie poprawnie) oraz Maitland McConnell - aktorka przypominająca Amandę Seyfried. Dzięki temu można znieść drętwe aktorstwo.



    "Klątwa laleczki Chucky" to kolejny horror klasy B. Widać, że twórcy mieli dobre chęci i chcieli powrócić do korzeni serii. Film posiada odpowiedni klimat, nastrój oraz charyzmatycznego "przestępcę", jednak niedociągnięcia i zaniedbania, a także nie najlepsze aktorstwo nie pozwalają ocenić filmu jako dobrego. Fani na pewno docenią szóstą część, swoją drogą znacznie lepszą niż dwie poprzednie (tym razem to nie komedia, lecz horror z niezłymi scenami gore i szczyptą humoru), jednak na udany powrót Chucky'ego będzie trzeba jeszcze poczekać. Ode mnie 5/10, czyli nic specjalnego.
    Publikuję również na portalu www.filmweb.pl
  14. bartez13
    Kiedy to po ostatniej części "Terminatora", "Buncie Maszyn", Arnold Schwarzenegger zapowiedział koniec kariery na rzecz objęcia stanowiska gubernatora Kalifornii, nie wierzyłem własnym uszom. Kino akcji bez jednego z najbardziej rozpoznawalnych i charakterystycznych aktorów lat osiemdziesiątych? Nie może być.




    Arnold co prawda pojawiał się na przestrzeni ostatnich lat w kilku produkcjach, jednak grał co najwyżej epizodyczne role ("W 80 dni dookoła świata", "Witajcie w dżungli"). Większy angaż dostał do autoironicznego filmu, będącego hołdem złożonym hitom lat osiemdziesiątych - "Niezniszczalnych", oraz jego sequelu, na specjalne zaproszenie Sylvestra Stallone. Niebywały sukces tych filmów oraz ciągłe zapotrzebowanie wśród widzów na klasyczne produkcje akcji z niepokonanymi bohaterami zachęcił Schwarzeneggera do powrotu na ekrany kin. Zgodnie z kultową sentencją Arnolda pojawiającą się w niejednym filmie - "I will be back" - twardy Austriak powrócił, i to nie w byle jakim stylu.
    "Likwidator" w reżyserii Jee-woon Kima to interesujący film akcji z niezłym klimatem, wykonany w humorystycznej konwencji. Chociaż nie starczyłoby palców obu rąk do wyliczenia produkcji podobnych do "Likwidatora", film oferuje dynamiczną akcję, niezniszczalnego bohatera, krzyżującego plany swoim antagonistom, jak również ogromne pokłady wysokiej jakości humoru. Dodatkowo odznacza się na tle współczesnych produkcji nietypowym klimatem, a towarzysząca nam przez cały film lekko zakręcona atmosfera oraz wyjątkowy nastrój wciągają bez reszty i nie pozwalają się nudzić.





    Najnowszy film Schwarzeneggera został - tak jakby - podzielony na dwa segmenty. Pierwszy fragment, zdecydowanie mroczniejszy niż drugi, przedstawia próbę przetransportowania niebezpiecznego więźnia Corteza (Eduardo Noriega II) podczas której dochodzi do przechwycenia zbrodniarza i jego ucieczki. Obserwujemy w tej części desperackie próby zatrzymania zbiega przez agenta Johna Bannistera (Forest Whitaker) i poznajemy głównego bohatera obrazu, szeryfa Raya Owensa (Arnold Schwarzenegger), jego podopiecznych i zwyczajne, malutkie miasteczko, którym zarządza protagonista. Tutaj scenarzyści przedstawiają nam dość szczegółowo bohaterów oraz nakreślają całą intrygę, która z minuty na minutę coraz bardziej wciąga. Świetny Forest Whitaker potrafi wykorzystać swoje pięć minut i pokazuje klasę.
    Druga część filmu to typowy film akcji, utrzymany w humorystycznej konwencji, w której pierwsze skrzypce gra Arnold Schwarzenegger i jego ekipa. Podczas tego fragmentu należy wyłączyć szare komórki i delektować się krwawą jatką. Absurdalność niektórych pomysłów inscenizacyjnych niekiedy zwala z nóg, jednak jest ona jak najbardziej zaplanowana. Scenarzyści, zdając sobie sprawę z niedorzeczności większości scen, przedstawili je w humorystycznej konwencji i przyprawili ogromną dozą ironii. Dzięki temu pozbywają się uciążliwego patosu, a podczas seansu trudno zachować powagę. Nie brakuje tutaj efektownych strzelanin, pościgów i walk na pięści.

    Chociaż w filmie pełno jest schematycznych postaci, to wykreowani przez aktorów protagoniści są sympatyczni. Arnold Schwarzenegger to typowy, twardy, nieprzekupny oraz oddany swoim ludziom szeryf, który nie da sobie w kasze dmuchać. Trzeba przyznać, że jest to rola wprost dla niego stworzona - Arnold doskonale odnalazł się w roli szeryfa, zagrał jak za dawnych lat, sypiąc na prawo i lewo znanymi one-linerami. Warto wspomnieć, że do grona tych kultowych sentencji doszło kilka zupełnie nowych, równie udanych i zabawnych. Reszta spisała się przyzwoicie. Dobrym przykładem jest Luis Guzmán, lub Johnny Knoxville, których bohaterowie są równie zabawni i charakterystyczni co Arnolda. Nie zabrakło również twardej, ale uczuciowej kobiety - Sarah Torrance (Jaimie Alexander) czy przysłowiowego syna marnotrawnego - Franka Martineza (Rodrigo Santoro). Oboje tworzą ekranową parę.





    "Likwidator" to film przeznaczony dla nieco starszych wyjadaczy kina akcji. Nie oszukujmy się, produkcja nie stara się rywalizować ze współczesnymi obrazami akcji i nie próbuje być też czymś, czym nie jest. To po prostu typowe, klasyczne kino akcji, z niezniszczalnym bohaterem, które pomimo słabych wyników finansowych znajdzie oddane grono widzów. Dla starszych kinomanów to pozycja obowiązkowa, prawdziwy powrót do przeszłości.
    Publikuję również na www.filmweb.pl
  15. bartez13
    Znacie tę sytuację, kiedy zwabieni świetnie zmontowanym trailerem, wybieracie się na seans do kina, a po upuszczeniu sali czujecie się oszukani i rozczarowani obejrzaną przed chwilą produkcją? Stwierdzacie, że najlepsze sceny pokazano w zapowiedziach, zaś film nie miał do zaoferowania nic ponadto? Obawiałem się czegoś podobnego w przypadku "Iluzji" w reżyserii Louisa Leterriera. Liczne spoty telewizyjne oraz zapowiedzi podsycały zainteresowanie potencjalnych widzów. Szczęśliwie, po opuszczeniu sali kinowej, byłem niezwykle usatysfakcjonowany naprawdę magicznym seansem.

    Reżyser Louis Leterrier próbował swoich sił w przeróżnych gatunkach. Stanął za obiektywem kamery podczas realizacji "Transportera" ? typowego kina akcji. Nakręcił ekranizację marvelowskiego komiksu "The Incredible Hulk" i wyreżyserował przygodowy film fantasy "Starcie Tytanów", będący istnym miszmaszem starożytnych legend i mitów. Jednak dopiero "Iluzją" udowodnił, że posiada ogromny talent, kunszt i własny, niepowtarzalny styl. Dzięki zdobytemu podczas realizacji poprzednich projektów doświadczeniu nakręcił zaskakujący i niezwykle specyficzny film.
    Czterech niewątpliwie uzdolnionych i charyzmatycznych magików zostaje wplątanych w zaaranżowane przez tajemniczego, zakapturzonego człowieka spotkanie. Przybywając na wyznaczone miejsce odkrywają, że w zamkniętym i opuszczonym mieszkaniu znajdują się plany oraz wytyczne dotyczące jedynego w swoim rodzaju wydarzenia ? magicznego spektaklu stulecia... Tak pokrótce można przedstawić początek enigmatycznej historii, która wciąga bez reszty, całkowicie pochłaniając naszą uwagę.

    Twórcy po ogólnikowym przedstawieniu czworga bohaterów ? nawiasem mówiąc każdy z nich to osobliwe indywiduum ? od razu przechodzą do sedna produkcji, którym jest magia. Pierwszy pokaz Czterech Jeźdźców przykuwa uwagę i imponuje niezwykłymi sztuczkami oraz trikami, zaostrzając apetyt na kolejny. Dopiero po nim przechodzimy do właściwej treści obrazu, zostajemy wprowadzeni w główną oś fabularną. Trzeba to oddać, że scenarzyści odwalili kawał dobrej roboty. Sądziłem, że "Iluzja" będzie się skupiać przede wszystkim na ukazaniu magicznych sztuczek i trików, nic bardziej mylnego. Oczywiście magii tutaj sporo ? można ją zaobserwować również poza sceną, na przykład podczas pościgów czy w trakcie przesłuchań. Jednak najważniejsza jest tutaj intrygująca oraz zaskakująca historia, napisana przez trzech scenarzystów: Boaza Yakina, Edwarda Ricourta oraz Eda Solomona. Przez cały obraz twórcy mamią nas magicznymi sztuczkami, wodzą za nos, wykładając na stół kolejne karty opowieści, dając nam jak na tacy gotowe rozwiązanie produkcji. Lecz zgodnie z filmową maksymą: "Im lepiej wszystko widzisz, tym łatwiej cię oszukać", intryga nie jest tak prosta jak się wydaje.
    Umiejętnie prowadzona historia z każdą minutą nabiera coraz większego tempa, staje się coraz bardziej złożona, gęsta i coraz mniej przewidywalna. Fałszywych tropów nie brakuje, pytań przybywa, a twórcy do samego końca trzymają asa w rękawie. Tak więc w napięciu oczekuje się końcowego pokazu Jeźdźców oraz wyjaśnienia przemyślanej i skrupulatnie zbudowanej intrygi. Dzięki temu "Iluzja" nie nudzi, zapewnia nie lada rozrywkę, a po seansie czujemy się oszukani, jednak usatysfakcjonowani oraz szczęśliwi. Zgodnie z tym, co odpowiedział jeden z filmowych bohaterów, J. Daniel Atlas na pytanie: "Czym jest magia?", magia to oszustwo, w które chcemy wierzyć, iluzja, która dostarcza radości oraz pomaga zmagać się z życiem codziennym. I tak samo jest z historią produkcji. Co z tego, że czasami naciągania, może naiwna oraz z kilkoma niedopowiedzeniami, skoro potrafi oczarować i uwieść niejednego kinomana, dostarczając mu niezapomnianą, dwugodzinną rozrywkę.





    Atutem filmu są również intrygujący bohaterowie. W "Iluzji" wystąpiła plejada gwiazd. Wielkie nazwiska znalazły się zarówno na pierwszym jak i drugim planie. Jednak nie widać, aby aktorzy rywalizowali ze sobą na ekranie, każdy z nich dostaje swoje pięć minut, możliwość wykazania się. Czwórka głównych protagonistów spisała się bardzo dobrze. Jesse Eisenberg ponownie wcielił się w postać inteligentnego cwaniaczka (przypomina się rola Marka Zuckerberga z "The Social Network"), pewnego siebie i swoich zdolności magika, który nie boi się wyzwań. Woody Harrelson poniekąd powtórzył swoją kreację z "Zombieland" i tak jak w tamtej produkcji tak i tym razem jest najzabawniejszą postacią z całego filmu. Trochę w cieniu dwójki powyższych aktorów znalazła się Isla Fisher piękna i ambitna dziewczyna, niegdyś asystentka J. Daniela Atlasa oraz Dave Franco jako uliczny magik, wykorzystujący swoje zdolności do okradania ludzi. Cała czwórka to ciekawi bohaterowie i szkoda, że twórcy nie pokusili się o lepsze przedstawienie tych postaci. Z kolei Mark Ruffalo (Dylan Rhodes) pozytywnie mnie zaskoczył. Po występie w "The Avengers", gdzie wydał mi się dość nijaki na tle pozostałych protagonistów, tutaj wykreował naprawdę ciekawą postać. Był naturalny i bardzo przekonujący, widać, że włożył w grę swoje serce. Wraz z Mélanie Laurent (Alma Dray) stworzył ciekawy duet. Na dalszym planie Morgan Freeman(Thaddeus Bradley) ? jako zgorzkniały magik demaskujący sztuczki byłych kolegów po fachu, i Michael Caine (Arthur Tressler) ? praktycznie epizodyczna rola.

    Całość dopełniają widowiskowe efekty specjalne; twórcy mieli się czym pochwalić, przedstawione przez nich sztuczki są pomysłowe, bajeranckie oraz zapierające dech w piersiach. Do tego tajemnicza, zniewalająca i budujące emocje muzyka, autorstwa Briana Tylera ("Prawo Zemsty", "Constantine"), świetna gra świateł ? warto zwrócić uwagę na ostatni pokaz magików, jak również niecodzienna atmosfera i specyficzny klimat. Jakby tego było mało na filmie nie raz się uśmiejemy. Zapodany przez twórców humor jest lekki i przyjemny w odbiorze, dzięki czemu cały seans spędzicie z uśmiechem na twarzy. "Iluzja" to rozrywka w najczystszej postaci, dwie godziny satysfakcjonującego, widowiskowego kina, z niegłupią i absorbującą historią. Bowiem Czterej Jeźdźcy postępują zgodnie z zaleceniami Hitchcocka: najpierw wywołują trzęsienie ziemi, a potem już tylko podnoszą napięcie. Polecam!
    Publikację również na portalu www.filmweb.pl
  16. bartez13
    Po serii nieudanych filmów Nicolas Cage wiele stracił w moich oczach. Mimo to ciągle wierzyłem, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Zła passa trwająca od 2010 roku musiała się przecież kiedyś skończyć. Naprawdę długo, ponieważ aż trzy lata przyszło mi czekać na odrodzenie się z popiołów niczym feniks, genialnego przed laty aktora, który w produkcji debiutującego na rynku Scotta Walkera pod tytułem "Polowanie na łowcę" udowodnił, że liczne wyróżnienia i Oscar w dorobku były w pełni zasłużone.

    Omawiany film przedstawia historię licznych zaginięć młodych kobiet. Gdy pewnego dnia policja odnajduje siedemnastoletnią dziewczynę Cindy, znaną prostytutkę, wychodzi na jaw, że w okolicy grasuje morderca i gwałciciel, zaś mnożące się doniesienia o kolejnych zniknięciach to nie przypadek. Jednak uprzedzenia gliniarzy wynikające z jej profesji oraz nienaganna postawa oskarżanego przez nią Roberta Hansena, dyskredytują ją jako wiarygodnego świadka i sprawa zostaje umorzona. Widząc to, jeden z miejscowych policjantów decyduje się nie pozostać biernym w obliczu takiej niesprawiedliwości i przesyła zgromadzone dane na inną komendę policji. Trafiają one w ręce Jacka Halcombe'a, świetnego śledczego, który właśnie miał zakończyć swoją karierę.
    Zaprezentowana przez scenarzystów opowieść jest poniekąd kroniką opartą na prawdziwych wydarzaniach, co potwierdza wstęp produkcji, jak i samo zakończenie, podczas którego zostają dopowiedziane przez narratora dalsze dzieje bohaterów oraz przedstawione konsekwencje przeprowadzonego podczas seansu śledztwa. O tym, w jakim stopniu film pokrywa się z prawdą pewnie nigdy się nie dowiemy, jednak obrazy ukazane przez reżysera potrafią zszokować i wydają się bardzo realne. Scenariusz produkcji w gruncie rzeczy nie wyróżnia się niczym nowatorskim, lecz mimo to jest solidny, przemyślany, a zarazem sprawnie wyreżyserowany. Produkcja niemal w całości opiera się na pokazaniu śledztwa w sprawie zaginionych kobiet, a konkretniej na udowodnieniu Robertowi Hansenowi winy. Tak, scenarzyści od razu wykładają karty na stół, dając jasno do zrozumienia kto jest dobry, a kto zły. Tutaj nie chodzi o zgadywanie tożsamości mordercy, tylko o przyłapaniu go na gorącym uczynku. Obserwujemy, jak pewni, kto jest zbrodniarzem gliniarze, nie są wstanie postawić zarzutów i zatrzymać podejrzanego, ponieważ ciągle brakuje im dowodów; mozolną pracę w poszukiwaniu najmniejszych detali mogących pomóc w prowadzonej sprawie; przeprowadzane, niekiedy bardzo ryzykowne, podstępy i prowokacje. Najważniejszym punktem obrazu jest zderzenie śledczego Jacka Halcombe'a z oskarżonym Robertem Hansenem, ich gra psychologiczna ? ten kto wyjdzie z niej zwycięsko, ten przeważy szalę na swoją stronę i wygra prowadzoną sprawę.

    Przez cały film towarzyszy nam przytłaczająca oraz przygnębiająca atmosfera, dobrze oddająca bezsilność stróżów prawa i bezkarność Roberta uprowadzającego kolejne kobiety. Całość dopełnia przejmująca muzyka. Przedstawiona przez twórców rzeczywistość jest skandaliczna, bardzo wymowna, brutalna oraz szokująca. Sceny obrazujące "wybieg" dla prostytutek, którymi są młode, czasem nawet niepełnoletnie dziewczyny, dają do myślenia. Takich kadrów jest znacznie więcej. Z kolei sposób, w jaki główny antagonista traktuje swoje "zdobycze" potrafi zmrozić krew w żyłach. Z jednej strony to pewny siebie, bezwzględny, zdeterminowany do zaspokajania swoich żądz socjopata, który z eskalującą brutalnością i okrucieństwem zabijał kolejne młode kobiety. Z drugiej natomiast, to pokorny, na pozór zwyczajny, kochający swoją rodzinę facet, dobry sąsiad i ogólnie poważany człowiek. Kreacja głównego czarnego charakteru to dobra robota. Mimo że schematyczna, przywodząca na myśl wielu innych podobnych przestępców, to dzięki bardzo dobrej grze aktorskiej Johna Cusacka (który, gdy tylko dostaje rolę, w której może się wykazać, od razu rozwija skrzydła) otrzymaliśmy wyrazistą, wzbudzającą najgorsze uczucia postać zbrodniarza.
    Jednoznacznie trzeba pochwalić Nicolasa Cage'a, który znów pokazał klasę. Był naturalny, dzięki czemu jego gra była przekonująca, zaś postać, którą wykreował, wiarygodna i "bliska" widzom. Nie ograniczał się do kilku min, grał po prostu całym sobą, co widać na ekranie. Mam nadzieję, że "Polowanie na łowcę" to tylko zapowiedź kolejnych, jeszcze lepszych filmów w dorobku Cage'a. Również popisała się Vanessa Hudgens. Dostała niełatwą do odegrania rolę (w filmie wciela się w Cindy) i miałem wiele obiekcji, co do tego, czy rzeczywiście podoła postawionemu przed nią zadaniu. Ku mojemu zaskoczeniu sprostała roli na wyraz dobrze. Jej gra była przejmująca, pełna prawdziwych uczuć i mocji. Byłem tym naprawdę zdumiony. W ramach ciekawostki dodam, że w epizodycznej roli zobaczymy na ekranie Radhę Mitchell oraz znanego rapera 50 Centa.

    "Polowanie na łowcę" to pierwszy w pełni udany film w dorobku Cage'a od prawie trzech lat. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko produkcję polecić, ponieważ to przyzwoicie zrealizowany thriller, godny uwagi każdego kinomana.
    Publikuję również na portalu www.filmweb.pl
    Alias: bartez13_17
  17. bartez13
    Po seansie "Spring Breakers" zaniemówiłem z wrażenia. Muszę przyznać, że pomimo wielu pozytywnych recenzji i ciekawych zapowiedzi, do filmu podchodziłem sceptycznie, jednak byłem ciekawy, jak tym razem sprawdzi się James Franco, a tym bardziej znana z disnejowskich produkcji i seriali Selena Gomez. Moje obawy związane z nowym dziełem Harmony'ego Korine'a okazały się bezpodstawne. "Spring Breakers" to przemyślany oraz niezwykle prowokujący film, na który warto poświęcić swój czas.




    Scenariusz produkcji do wybitnie oryginalnych nie należy, jednak jest spójny i dobrze poprowadzony. Pomimo że większość produkcji jest dość przewidywalna, to przedstawiona historia potrafi wciągnąć widza. Z każdą kolejną minutą coraz trudniej oderwać wzrok, od uzależniającej "opowieści" o wyzwolonych ślicznotkach, powoli staczających się na dno. Historia jest bardzo kontrowersyjna, wzbudza skrajne emocje, a następujące po sobie obrazy szokują oraz prowokują mocniej i mocniej... Reżyser przedstawia w swoim dziele powolną degradację społeczeństwa, rozkład moralności. Obrazuje to na przykładzie czterech, wymalowanych, paradujących w bikini dziewcząt, które za nic mają sobie społeczne normy, dla których brak granic przyzwoitości. Są również dobrym obrazem współczesnych nastolatek, pragnących się za wszelką cenę zabawić, w rytmie hip-hopu bądź rapu, przekraczać oraz łamać kolejne "bariery" i zakazy. Całość przedstawiona jest w bardzo wymowny sposób. Alkohol, nagość, seks, narkotyki, wszystko zostaje w "Spring Breakers" ukazane wprost, bez ugrzecznień, "jakichkolwiek hamulców". To jeden z wielu powodów, dla których film Harmony'ego Korine'a wyróżniania się na tle innych produkcji. Reżyser nie boi się kręcić odważnych scen, jego wizja społeczeństwa jest jednoznaczna, skandaliczna, oburzająca.
    Wizja rzeczywistości zaprezentowana przez Harmony'ego Korine'a, w której imprezom nie ma końca, "złota plaża" pełna przystojnych facetów i roznegliżowanych lasek, gdzie alkohol leje się strumieniami - to "amerykański sen" dla czterech dziewcząt: Faith, Candy, Cotty oraz Brit. Bohaterki nie zdają sobie sprawy, że ten świat (mający być dla protagonistek ucieczką od szarej i nudnej rzeczywistości) skrywa mroczne tajemnice, których nie chcą poznać. Początkowo złudna wizja kolorowego "świata" zostaje zastąpiona ponurą rzeczywistością, gdzie uwielbiany przez tłumy raper okazuje się gangsterem, handel narkotyków kwitnie, a zarobić kulkę nie trudno.

    Dzieło Harmony'ego Korine'a to satyra, mająca na celu wyolbrzymienie oraz ośmieszenie współczesnego społeczeństwa. W "Spring Breakers" reżyser jawnie krytykuje znaną nam przecież rzeczywistość. W celu uzyskania lepszego efektu, przerysowuje niektóre zdarzenia, zachowania głównych bohaterek, jak również postacie (Alien - grany przez Jamesa Franco). Dzięki temu uzyskuje obraz o jednoznacznej wymowie, z karykaturalnymi, niekiedy postaciami oraz zaprezentowanej w krzywym zwierciadle rzeczywistości.
    Szokujące kadry dopełnia dobrze dopasowana do stylistyki obrazu muzyka, będąca mieszanką przeróżnych gatunków, począwszy od electro i techno, a skończywszy na popie. Przeważa oczywiście ciężkie brzmienie, lecz znajdują się również typowe, lekkie utwory, a nawet ballady (piosenka Britney Spears - "Everytime"). Natomiast podczas monologów Faith możemy usłyszeć intrygujące i hipnotyzujące kawałki, dobrze oddające atmosferę obrazu. Kika razy wysłuchamy także niepokojących, wzbudzających niepewność i strach, utworów, wzmagających napięcie oraz podnoszących ciśnienie.

    "Spring Breakers" to aktorski popis Jamesa Franco. Aktor nabrał wiatru w żagle. Najpierw "127 godzin", potem "Geneza planety małp", a teraz "Spring Breakers". Z każdą kolejną i jakże odmienną rolą widać, że James Franco jest coraz lepszy i niezwykle wszechstronny. W dziele Harmony Korine wcielił się w postać rapera-bandyty, Aliena. Wykreowany przez niego bohater - przebiegły, zarozumiały oraz pewny siebie - stanowi kwintesencje obrazu. W drugiej połowie produkcji to bohater Franco prowadzi film, to ten aktor przyciąga widzów przed ekrany. W roli Aliena czuje się swobodnie, jest naturalny, prawdziwy, nie ma problemów z oddawaniem emocji, dzięki czemu jego protagonista jest przekonujący, pomimo faktu, że postać ta przerysowana jest do granic możliwości. Reszta, czyli cztery dziewczęta, Selena Gomez, Vanessa Hudgens, Rachel Korine, Ashley Benson, spisały się przeciętnie na tle znakomitego Franco. Dodatkowo, Selena Gomez bardzo mnie rozczarowała. Liczyłem na zaskakującą oraz zgoła odmienną rolę wspomnianej aktorki, ta jednak powieliła kreacje ze swoich wcześniejszych produkcji. Nowy, odmienny film, jednak ta sama, stara rola (rzekoma "bad girl", jednak w gruncie rzeczy dobra i uczuciowa dziewczyna).
    "Spring Breakers" to ciekawa alternatywa na tle ostatnio puszczanych w kinach obrazów. Jeśli macie ochotę na prowokującą i bulwersującą produkcję, to nie traćcie czasu i zabierzcie się na seans "Spring Breakers". Jednak ostrzegam, to film przeznaczony jedynie dla specyficznej grupy odbiorców.
    Publikuję również na portalu www.filmweb.pl
    Alias - bartez13_17
    Pozdrawiam i zapraszam.
  18. bartez13
    "Kick-Ass 2" to sequel kontrowersyjnej produkcji z 2010 roku, opowiadającej o nastoletnich, samozwańczych superbohaterach. Stanowi bezpośrednią kontynuację przygód Kick-Assa i Hit-Girl. Jest też stosunkowo wierną ekranizacją komiksu Marka Millara, pod tym samym tytułem. Kolejna część serii, oparta w większości na drugim tomie papierowego pierwowzoru, zachowuje specyficzną konwencję oraz stylistykę poprzedniczki, jednak zastąpienie Matthewa Vaughna - reżysera pierwszej odsłony - na mniej doświadczonego w tym fachu Jeffa Wadlowa, pociągnęła za sobą kilka istotnych zmian.

    "Kick-Ass 2" przedstawia dalsze dzieje Mindy Macready oraz Davea Lizewskiego. Oboje po wydarzeniach z pierwszej części stali się idolami społeczeństwa. Ludzie, podobnie jak poprzednio Dave, zaczęli wychodzić na ulice w przebraniach superbohaterów, gotowi stawić czoła przestępczości. W międzyczasie Mindy i Dave decydują się połączyć siły, w myśl przysłowia: "We dwoje zawsze raźniej", i przystępują do wspólnych treningów. Nie trwa to jednak zbyt długo. Mindy przyłapana w stroju Hit-Girl (po walce z bandytami) przez swojego opiekuna Marcusa, obiecuje mu prowadzić normalne życie zwyczajnej nastolatki. Pozostawiony sam sobie Dave, wstępuje w szeregi Justice Forever - drużyny podobnych jemu superbohaterów...
    Sequel przedstawia mniej oryginalną historię niż poprzednio. Zaprezentowana przez scenarzystów opowieść to dalej satyra na temat superbohaterów, jednak nie tak wymowna oraz szokująca jak pierwsza część. Tak samo jak poprzednio, w "Kick-Ass 2" mamy do czynienia z dekonstrukcją herosów od podszewki. Zostają ukazani jako zwyczajni ludzie z problemami, nie pozbawieni wad i pragnień. To nie znani z marvelowskich komiksów protagoniści, którzy, mimo iż popełniają błędy, robią to tylko po to, aby za chwilę wyciągnąć z nich odpowiednie wnioski i stać się lepszymi ludźmi, o nie. W produkcji Wadlowa obraz superbohatera zostaje ukazany w krzywym zwierciadle. Tutaj każdy może być herosem ? wystarczy spojrzeć na Justice Forever. Zrezygnowano natomiast z motywu antybohatera, który uwidoczniał się bardzo wyraźnie w pierwszej odsłonie serii (która przywodziła na myśl obraz Zacka Snydera "Strażnicy"). Przedstawieni w "dwójce" herosi są bardziej "bohaterscy" niż poprzednio. Także więcej tutaj refleksji oraz moralizatorstwa. Dave i Mindy dorastają, dojrzewają do bycia superbohaterem, odkrywają kim chcą być naprawdę, jak również zaczynają zdawać sobie sprawę z odpowiedzialności za swoje czyny. Uzmysławiają sobie, że to nie zabawa, a gdy jeden z członków Justice Forever trafia do szpitala, dociera do nich, że to nie przelewki, zaś niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne. Zderzają się z surową, brutalną rzeczywistością. To wszystko sprawia, że "Kick-Ass 2" nie jest tak "świeży" jak poprzednio. Twórcy zamiast dać krok do przodu, przekroczyć kolejne granice, uderzyć jeszcze mocniej niż poprzednio, woleli pozostać w miejscu, powtórzyć zagrania i schematy z "jedynki", a nawet dodać filmowi większego sensu i głębi poprzez znane gadki o konsekwencjach oraz odpowiedzialności bycia superbohaterem.

    Mimo, że producenci starali się jak najlepiej odwzorować komiks, to wprowadzili kilka zmian. Dotyczy to przede wszystkim fragmentów z nadmierną brutalnością, jednak twórcy wyszli z tego obronną ręką. Komiksowe okrucieństwo zostało zastąpione humorem i ironią, które dalej są domeną "Kick-Ass". W tym aspekcie "dwójka" dorównuje pierwszej części. Dwuznaczne sytuacje, pełne skojarzeń oraz ironii dialogi lub świetna gra słowna ? wystarczy wspomnieć ksywki superbohaterów albo jeszcze lepiej, ich antagonistów z Motherfuckerem na czele. Dużym plusem "Kick- Ass 2" są postacie. Niektóre z nich są po prostu przekomiczne, przekoloryzowane do granic możliwości, tak samo jak przedstawiona rzeczywistość ? bandyci tweetują koleje swoje zamiary, grożąc tym samym Justice Forever. Oprócz tego nie zbrakło humoru sytuacyjnego ? napad na sklep w wykonaniu Chrisa D'Amic zwala z nóg. Dodatkowo twórcy nie stronili od brutalności, jednak nie przekroczyli "granicy dobrego smaku" stąd też kilka zmian względem komiksowego pierwowzoru, o których wspominałem powyżej. Sceny walk są efektowne oraz krwawe. Łamanie i odcinanie kończyn, spowolnienia czasu ? jest co podziwiać. Warto obejrzeć film ze względu na sam piorunujący finał produkcji, który niewątpliwie robi wrażenie. "Kick-Ass 2" cechuje się wulgarnym słownictwem, podobnie jak pierwsza część. Całość uzupełnia zadziwiająco dobry soundtrack. Na krążku znajdują się dynamiczne, niemal rockowe nuty, które w połączeniu z nieco wolniejszymi, o enigmatycznym brzmieniu kawałkami, dają naprawdę zaskakujący efekt.

    Na plus odnotować trzeba aktorstwo. Tak jak poprzednio dwoje głównych bohaterów została nieźle zagrana. Chloë Grace Moretz jako Hit-Girl ponownie się sprawdziła. Wątek postaci granej przez Chloe jest bardzo ciekawy i intrygujący. Z jednej strony mamy superbohaterkę, która nie boi się śmierci, a z drugiej samotną dziewczynę, tęskniącą za swoim zmarłym tatą, z problemami w szkole. "Wrzucona" w świat zbzikowanych na punkcie swojego wyglądu pustych nastolatek, szybko odkrywa, że szkoła nie jest lepszym miejscem od ulic pełnych przestępców. Z kolei Aaron Taylor-Johnson spisał się na miarę swoich umiejętności, ponownie wcielając się w Kick-Assa. Oboje stanowią trzon produkcji. Na uwagę zasługuje również Jim Carrey (Pułkownik Stars and Stripes) oraz Christopher Mintz-Plasse (Chris D'Amico). Kanadyjski komik bawi się swoją rolą, podchodzi do niej z dużym dystansem. Godnie zastępuje Nicolasa Cagea, który w pierwszej części wcielał się w Big Daddyego. Z kolei Motherfucker bije na głowę wszystkich czarnych charakterów, jakich mogłem oglądać. Postać ta jest przekomiczna, niekiedy karykaturalna, przełamuje schematy. Po prostu wyróżnia się na tle innych bohaterów.
    "Kick-Ass 2" to film warty uwagi. Z pewnością nie dorównuje "jedynce", jednak to dalej kontrowersyjne kino przełamujące schematy.
    Publikuję również na portalu www.filmweb.pl
    Alias - bartez13_17
    Pozdrawiam i zapraszam.
  19. bartez13
    "Życie Pi" w reżyserii Anga Lee (laureata Oscara za film "Tajemnica Brokeback Mountain" oraz twórcy takich produkcji jak: "Przyczajony tygrys, ukryty smok", "Ostrożnie, pożądanie" oraz "Rozważna i romantyczna") to jeden z najciekawszych obrazów, jakie ostatnio miałem okazję oglądać. Chociaż otrzymałem dzieło inne, niż się spodziewałem, trailery zapowiadały wspaniały film przygodowy, coś na podobieństwo "Opowieści z Narnii", to wcale nie byłem rozczarowany. Nowy obraz Anga Lee to piękna produkcja z niebanalnym przekazem, spowita baśniową otoczką.

    "Życie Pi" to ekranizacja powieści Yanna Martela, pod tym samym tytułem. Niestety nigdy nie miałem w rękach książki wspomnianego autora, przez co nie mogę powiedzieć, jak film wypada na tle oryginału. Jednak omawiana produkcja wciągnęła mnie bez reszty i oczarowała na całe dwie godziny. Skusiła również do sięgnięcia po powieść. Chyba trudno o lepszą rekomendację. Wracając do samego filmu... Najnowsze dzieło Anga Lee posiada formę wywiadu (przypomina baśń opowiadaną na dobranoc). Na początku produkcji poznajemy głównego bohatera obrazu, Pi Patela, który jest narratorem przedstawianej historii, czyli de facto przygody swojego życia, oraz prowadzącego z nim wywiad pisarza, syna Mamaji (Mamaji to stary przyjaciel Santosha Patela - ojca głównego protagonisty). Wraz z mistrzem pióra wcielamy się w odbiorców fantastycznej i pouczającej historii.
    Konwencja wywiadu bardzo przypadła mi do gustu. Służyła przede wszystkim uwiarygodnieniu przedstawianej opowieści, pozwalała lepiej "wczuć się" w fabułę oraz dodawała produkcji uroku i niepowtarzalnego klimatu (pod tym względem obraz Anga Lee przypomina "Wywiad z wampirem" - podobny sposób prowadzenia historii). Przysłuchując się opowiadanej przygodzie czułem się jak dziecko, które powoli odkrywa kolejne kartki baśni. To coś niesamowitego. Jednak niech to Was nie zmyli, "Życie Pi", pomimo że przypomina jedno z podań ze zbioru baśni zawartych w "Księdze tysiąca i jednej nocy",nie jest obrazem familijnym dla najmłodszych. To historia pełna symboli oraz z pouczającą wymową zarówno dla starszych, jak i młodszych kinomanów.

    Scenariusz filmu to dobra robota. Co prawda jest lekki i miejscami schematyczny, jednak przyciąga uwagę i nie pozwala się nudzić. Pełny jest ciekawych przemyśleń oraz spostrzeżeń. Znajdziemy tutaj refleksję na temat istoty wiary, Boga, życia, a nawet zwierząt. Zebrane razem, tworzą urzekającą oraz feeryczną całość, która kusi i mani widza swoim pięknem. Scenarzyści nie spieszą się z opowiadaniem swojej historii. Powoli przedstawiają nam kolejne etapy fantastycznej przygody Pi, chwilami przerywając snutą opowieść na krótki dialog pomiędzy bohaterami. Taki sposób prowadzenia historii wzmagał moją ciekawość i nie pozwalał się nudzić, pomimo że film ma całe dwie godziny. Oczywiście znajdą się widzowie, którzy będą narzekać na ślamazarne tempo akcji, szczególnie w początkowej części obrazu, które akurat w tym przypadku ma swoje uzasadnienie. Twórcy chcą, jak najlepiej przedstawić nam głównego bohatera, jego relacje z rodziną oraz sposób myślenia. Chcą, abyśmy utożsamili się z protagonistą, dobrze go zrozumieli, dzięki czemu nie będzie nam obojętny. Powolne tempo akcji dodaje też filmowi specyficznego klimatu.
    "Życie Pi" to po prostu wizualny majstersztyk. Efekty specjalne, w tym animacja zwierząt, robią ogromne wrażenie i zachwycają starannością wykonania. Nieziemska scenografia oraz bajeczna kolorystyka zwalają z nóg. Obraz Anga Lee pod względem realizatorskim przywodzi na myśl "Avatara". Oba filmy mogą poszczycić się niesamowitymi i zapadającymi w pamięć efektami specjalnymi oraz ciekawie przedstawionymi światami. Twórcy wykazali się dużą pomysłowością przy tworzeniu podwodnych organizmów bądź wyspy, na którą natrafia podczas swojej przygody Pi. Nawet użycie technologii 3D znalazło tutaj swoje uzasadnienie i stanowiło dobre uzupełnienie całości.

    Od strony aktorskiej "Życie Pi" wypadło ponadprzeciętnie. Główną rolę powierzono osobie nie mającej w swoim dorobku jeszcze żadnego filmu, Surajowi Sharma. Jednak bez obaw, chłopak spisał rewelacyjnie. W roli Pi Patela był przekonujący oraz prawdziwy. Jako debiutant wypadł lepiej, niż można było się spodziewać. Na szczególną uwagę zasługuje Irrfan Khan, który wcielił się w dorosłego Pi Patela. Chociaż rzadko pojawia się na ekranie, to potrafi w ciekawy i zachęcający sposób opowiadać o swoim życiu.
    "Życie Pi" to z pewnością interesujący oraz intrygujący film, z niebanalnym przekazem, na który warto poświęcić swój czas. Polecam wszystkim kinomanom spragnionym przeżyć, ponieważ obraz Anga Lee to wspaniałe widowisko z niegłupią historią.
    Publikuję również na portalu www.filmweb.pl
    Alias - bartez13_17
    Pozdrawiam i zapraszam.
  20. bartez13
    "Agenci" to przednia rozrywka dla każdego rasowego faceta. Zaskakujące kino rozrywkowe pełną gębą z dwoma znakomitymi i będącymi ostatnio na topie aktorami, Denzelem Washingtonem oraz Markiem Wahlbergiem. Reżyserem filmu jest mało znany twórca Baltasar Kormákur (słynący wśród szerszej widowni jedynie z niedawno wydanego obrazu "Kontrabanda" oraz "Inhale"). Wielokrotny zdobywca nagrody Edda przy okazji realizacji swojej nowej produkcji "Agenci" udowodnił, że z każdym kolejnym projektem jest coraz lepszy.




    Film przedstawia złożoną oraz nieprzewidywalną historię dwóch mężczyzn, Roberta "Bobby'ego" Trencha (w którego rolę wciela się Denzel Washington) oraz Michaela "Stiga" Stigmana (odpowiednio Mark Wahlberg), którzy nie mają pojęcia, że oboje są agentami działającymi pod przykrywką. Po nieudanej próbie przyłapania na gorącym uczynku jednego z najgroźniejszych bossów narkotykowych, Papi Greco, wspomniani wyżej bohaterowie decydują się na dość ryzykowny krok. Mianowicie Stig oraz Bobby napadają na miejscowy bank, w którym jak przewidują, powinni znaleźć około trzech milionów dolarów Papi Greco. Pewni sukcesu agenci doznają niemałego szoku, gdy w skrytkach odnajdują nieco powyżej 43 milionów dolarów. Obaj nawet nie zdają sobie sprawy, w co tak naprawdę wdepnęli.



    Scenariusz to ogromna zaleta produkcji. "Agenci" już od pierwszych minut przyciągają uwagę widzów. Poznajemy dwóch charyzmatycznych i niezwykle charakterystycznych bohaterów Stiga i Bobby'ego, którzy przystępują do realizacji swojego planu. Nie znamy ich motywów działania ani celu, do jakiego dążą. Po tym krótkim wstępie twórcy "przenoszą widzów w czasie" na tydzień przed zaprezentowanymi wydarzenia. Nie ukrywam, że taki sposób poprowadzenia historii niewątpliwie wzmógł moją ciekawość i z niecierpliwością czekałem na kolejne wydarzenia oraz wyjaśnienia. Również sam pomysł produkcji, w której dwaj agenci pod przykrywką podejmują współpracę, nie wiedząc o tym, że partner to też tajniak, wydał mi się bardzo nowatorski. Został też wykorzystany niemal w stu procentach, dzięki czemu film jest satysfakcjonujący i nie ma się wrażenia zmarnowanego potencjału. Do tego początkowo mało złożona historia wraz z biegiem czasu staje się coraz bardziej skomplikowana. Dochodzą nowe wątki oraz postacie zaś "niewinna" kradzież pieniędzy zaprowadzi dwójkę głównych bohaterów na szczyt rządowych oszust oraz nieczystych interesów. Fabuła to wielowątkowa opowieść rozgrywająca się na kilku płaszczyznach, w której wszystkie postacie prędzej czy później znajdują swoje uzasadnienie. W "Agentach" brak niepotrzebnych dłużyzn oraz zbytecznych wątków, które niepotrzebnie wydłużałyby film, który i tak trwa już dwie godziny. Dzięki temu otrzymujemy przewrotną oraz absorbującą produkcję, przy której naprawdę trudno się nudzić czy narzekać na schematyczność i wtórność.

    Od strony audiowizualnej "Agenci" spisują się bardzo dobrze. Chociaż film w większości opiera się dialogach i przemyślanej historii, to nie brakuje tutaj efektownych scen akcji. Pościgi, strzelaniny ? szczególnie ta końcowa, wyglądają naprawdę świetnie i dostarczają niemałej dawki adrenaliny. Zaletą filmu jest również humor. Kąśliwe uwagi głównych bohaterów kierowanych pod adres partnera, potrafią niekiedy zwalić nóg. To film z "jajem", na którym będziecie się śmiać częściej niż na niejednej współczesnej komedii. A to już zasługa błyskotliwych dialogów oraz gry aktorskiej zarówno Denzela Washingtona, jak i Marka Wahlberga. Oboje spisali się rewelacyjnie, stworzyli przezabawny oraz charakterystyczny duet, który miło ogląda się na ekranie. Pokazali, że posiadają talent komediowy ? nigdy wcześniej nie widziałem tak "wyluzowanego" Wahlberga. Warto dodać, że w filmie nie zabrakło pięknej i pociągającej kobiety, Pauli Patton znanej przede wszystkim z "Mission Impossible: Ghost Protocoll", która pierwszy raz pokazała na srebrnym ekranie swoje wdzięki.
    "Agenci" to niespodziewanie bardzo udane kino rozrywkowe, na które naprawdę warto zwrócić uwagę. Polecam!
    Publikuję też na portalu www.filmweb.pl
    Alias - bartez13_17
  21. bartez13
    Wyczekiwana przeze mnie z ogromną niecierpliwością finalna odsłona "Iron Mana" okazała się jednym z najważniejszych kinowych wydarzeń tego roku. Szumnie zapowiadana kasowa megaprodukcja amerykańskiej wytwórni Marvel Studios spełniła oczekiwania tysięcy fanów oraz zaspokoiła wymagania niejednego krytyka. "Iron Man 3" to doskonałe zwieńczenie serii, widowiskowe, z przytupem, niezwykle emocjonujące i pełne uczuć. To murowany kandydat do najlepszego blockbustera tego roku, a ciekawych mojej opinii zapraszam do dalszej lektury.

    Historia przedstawiona w najnowszej i zarazem ostatniej części trylogii ma miejsce po wydarzeniach znanych nam z sequela przygód o "Żelaznym Człowieku" oraz "The Avengers". Już samo wprowadzenie do filmu jest zaskakujące i wzbudza ciekawość. Zaczyna się od krótkiego monologu Tony'ego Starka, podczas którego obserwujemy wybuchające kostiumy głównego bohatera, po czym przenosimy się do roku 1999 ? wspomnienia protagonisty, które jest kluczem do zrozumienia przedstawionej przez scenarzystów fabuły.
    W trójce pewny siebie geniusz i miliarder jest poniekąd narratorem całej opowieści. To Stark rozpoczyna i zamyka historię, w której zapatrzony w siebie filantrop oraz playboy przechodzi wewnętrzną przemianę. Najnowsza część trylogii to nie kolejny "Iron Man", to dzieło znacznie ambitniejsze niż poprzednie odsłony; film, w którym twórcy więcej czasu poświęcili głównym bohaterom. Dostajemy możliwość bliższego przyjrzenia się postaci Roberta Downeya Jr. Portret bohatera jest znacznie bardziej rozbudowy. Oglądamy Starka w niecodziennych dla niego sytuacjach, gdy zarówno metaforycznie, jak i dosłownie cały świat protagonisty wali się i rozpada na jego oczach. Dopiero wtedy poznajemy prawdziwego Tony'ego, zdolnego do poświęceń i walki o najbliższą jego sercu osobę. Przemiana bohatera została doskonale uchwycona w samym zakończeniu, które z kolei jest idealnym podsumowaniem całości. Twórcy po prostu nie mogli lepiej zamknąć trylogii o "Żelaznym Człowieku".
    Historia Starka tak samo jak w poprzednich odsłonach nie jest wyłącznie dodatkiem do widowiskowych scen akcji. Stanowi trzon produkcji i jak przystało na finalną część trylogii, nie rozczarowuje. Fabuła to porywająca oraz absorbująca opowieść, pełna zwrotów akcji, która zaskoczy niemal każdego. Przemyślane dialogi w połączeniu z nietuzinkowym i inteligentnym humorem zaspokoją widzów ceniących w filmie wartość merytoryczną obrazu, zaś świetna oprawa audiowizualna zadowoli wszystkich zwolenników efektów specjalnych.



    W "Iron Manie 3" twórcy nie szarżują z efektami specjalnymi. Korzystają z nich w odpowiednich ilościach, zachowując przy tym równowagę pomiędzy akcją a dialogami. Jednak gdy na ekranie zaczyna się coś dziać, to nie można narzekać na małą widowiskowość dzieła. Efekty zachwycają płynnością oraz zapierają dech w piersiach. To po prostu trzeba zobaczyć na srebrnym ekranie. Sceny akcji są pomysłowe i dostarczają dużej dawki adrenaliny. Pozy tym w filmie nie brakuje humoru, a o nadmiernym patosie możecie zapomnieć. Ironiczne i uszczypliwe komentarze Starka w jednej minucie rozluźniają napiętą w obrazie atmosferę.
    Autem "Iron Mana" jest jak zawsze charyzmatyczny główny bohater. Robert Downey Jr. dwoi się i troi na ekranie, widać, że w grę włożył całe swoje serce, dzięki czemu, wykreował sympatycznego protagonistę, którego nie sposób nie polubić. Nie zawiodła Gwyneth Paltrow, która dotrzymała kroku Robertowi Downey Jr.. Oboje stworzyli czarującą parę ekranową. Dzięki tej dwójce zawdzięczamy spore emocje, które towarzyszą nam podczas seansu. Uczucie pomiędzy bohaterami oraz zdolność do poświęceń zarówno Starka jak i Pepper Potts, potrafi chwycić za serce oraz wzruszyć. Dobra robota. Nie gorzej spisał się Guy Pearce ? genialna rola, przez cały czas jego bohater wodził mnie za nos, podając w wątpliwość usnute podczas seansu podejrzenia, co do rozwiązania uknutej w filmie intrygi. Nieco w cieniu tym razem znalazła się Rebecca Hall, której postać stanowiła niestety tylko tło.
    "Iron Man 3" to produkcja, która może poszczycić się niepowtarzalnym warsztatem. To film obowiązkowy dla fanów Tony'ego Starka i każdego miłośnika niegłupiego, stojącego na bardzo wysokim poziomie kina rozrywkowego. Polecam!

    Recenzja z okazji polskiej premiery "Iron Mana 3" na dvd i blu-ray
    Publikuję również na portalu www.filmweb.pl
    Alias - bartez13_17
    Pozdrawiam i zapraszam.
  22. bartez13
    "Dary Anioła: Miasto kości" nie miały łatwego startu. Już w dniu premiery najnowsze dzieło Haralda Zwarta ? twórcy ciepło przyjętego remake'u "Karate Kid" oraz młodzieżowej produkcji "Agent Cody Banks" ? zostało zmiażdżone przez krytyków, którzy nie pozostawili na filmie suchej nitki. Nie pomógł też fakt, że obraz jest ekranizacją kolejnej powieści dla nastolatków z romansem w tle. Po serii "Zmierzch" ? wzbudzającej dość skrajne emocje, oraz powtórkowych "Pięknych istotach", "Darom..." przyklejono łatkę naiwnego, taniego romansidła dla niewybrednych widzów, jeszcze przed premierą filmu. Jednak podczas pierwszych minut seansu ulegniecie wrażeniu deziluzji, ponieważ wbrew opiniom najnowsze dzieło Haralda Zwarta to intrygująca oraz przewrotna opowieść zarówno o dojrzewaniu, jak również odkrywaniu samego siebie, z elementami fantastyki w tle.





    Plakat promujący film

    "Dary Anioła: Miasto Kości" to ekranizacja pierwszej części sześciotomowej serii Cassandry Clare pod tym samym tytułem. Film opowiada o Nocnych Łowcach, wyjątkowej kaście półaniołów, zdolnych do walki z demonami. Podczas gdy społeczeństwo funkcjonuje z dnia na dzień, nieświadome grożącego im niebezpieczeństwa, ci zdolni i odważni wojownicy bronią Ziemi przed atakami potworów. W takiej rzeczywistości przyszło żyć Clary Fray, szesnastoletniej, na pozór zwyczajnej nastolatce. Młoda bohaterka ma mylne pojęcie o otaczającym ją świecie i o sobie samej, jednak tylko do czasu... Dziwne, instynktownie rysowane przez nią symbole oraz późniejsze wydarzenia w klubie otworzą jej oczy na świat i pozwolą zrozumieć, kim jest naprawdę.


    Główna bohaterka wraz ze swoim przyjacielem

    "Dary..." to gatunkowa hybryda łącząca w sobie elementy kina przygodowego i fantasy, przyprawiona odrobiną humoru oraz z przepięknym romansem w tle. Takie niecodzienne połączenie to duży atut produkcji. Historia przedstawiona przez Jessicę Postigo to zaskakująca i przemyślana opowieść, pełna prawdziwych uczuć oraz emocji. Mimo że produkcja trwa ponad dwie godziny, to trudno ziewać z nudów, ponieważ przyrody Clary Fray przyciągają uwagę niczym magnes, hipnotyzują i mamią widza do samego końca. Na taki odbiór produkcji wpływa pełna zwrotów akcji historia, film jest naprawdę nieprzewidywalny, enigmatyczni i charakterystyczni bohaterowie, a także niezwykle rozbudowany scenariusz. Chociaż nie udało się w pełni wykorzystać potencjału literackiego pierwowzoru, przedstawiona przez twórców opowieść to wielowątkowa przygoda. Produkcja nie skupia się jedynie na głównych bohaterach, ukazuje też problemy postaci pobocznych, których wątki są nie mniej interesujące. Podczas seansu będziemy świadkami rodzącego się uczucia między Jace'em i Clary; prawdziwej przyjaźni, zobrazowanej na przykładzie Clary i Simona bądź Jace'a i Aleca; zdrady, oddania, a nawet walki w obronie najbliższych i wartości, za które warto oddać życie. Dodatkowo przygody Frey to opowieść o dojrzewaniu. Na przykładzie głównej protagonistki obserwujemy, jak nastolatka "dorasta" do swojego przeznaczenia. Odkrywa kim jest, swój dar (a może przekleństwo?) i zdaje sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka na niej ciąży. Może to banały, znane i ograne motywy, jednak zostały umiejętnie zestawione i zaprezentowane przez twórców, dzięki czemu otrzymujemy absorbującą, wzruszającą i momentami zabawną produkcję.
    Całość utrzymana jest w dość mrocznym klimacie. Jak na dobre fantasy przystało, zobaczycie tutaj wilkołaki, wampiry, pół-demony oraz inne nie mniej "paskudne" stwory. Niestety film ze względu na wymagania wiekowe jest niekiedy mocno ugrzeczniony, lecz mimo to posiada świetny klimat. Miejscami pełna napięcia atmosfera podniesie młodszym kinoman ciśnienie. Dzięki klimatowi można się łatwo wczuć w snutą przez scenarzystów opowieść. Wrażenie potęguje dobra charakteryzacja postaci, tajemnicza muzyka oraz niezwykłe, niemal baśniowe efekty specjalne. Od strony audio-wizualnej film spisuje się na medal. Muzyka buduje klimat oraz wywołuje u widza pożądane emocje (za podkład dźwiękowy odpowiedzialny jest Atli Örvarsson, który komponował muzykę do takich filmów jak: "Babylon A.D.", "Hansel i Gretel" oraz "Czwarty Stopień"), zaś widowiskowe efekty specjalne zapewniają rozrywkę na wysokim poziomie (pojedynki na pięści, czy przy użyciu borni białej, robią naprawdę niesamowite wrażenie i dostarczają dreszczyk emocji). Nie ma na co narzekać, można tylko podziwiać.



    Córka legendarnego śpiewaka Phila Collinsa, Lily Collins, po raz pierwszy miała okazję wykazać się swoimi umiejętnościami aktorskimi. Poprzednio mogliśmy ją podziwiać przede wszystkim w drugoplanowych rolach ("Ksiądz 3D", "Wielki Mike. The Blind Side", "Porwanie") lub w baśniowej produkcji pod tytułem "Królewna Śnieżka". Po "Darach..." mogę jednoznacznie stwierdzić, że dziewczyna ta, jak na swój młody wiek, posiada nietuzinkowy warsztat aktorski. W roli Clary Frey była przekonująca i wiarygodna. Nie miała problemów z wyrażaniem emocji i nie ograniczała się do kilku grymasów, jak co niektórzy współcześni, młodzi aktorzy. Oglądanie jej na dużym ekranie to czysta przyjemność. Lily Collins nie tylko błyszczy talentem aktorskim, wzrok przykuwa również swoją urodą. Jamie Campbell Bower, znany przede wszystkim z serialu "Camelot", również udowodnił, że potrafi grać i wykreował charakterystyczną, owianą nutką tajemnicy postać (w filmie wciela się w Jace'a Waylanda). Na dalszym planie znalazł się Kevin Zegers jako Alec Lightwood, Robert Sheehan w roli Simona Lewisa ? przyjaciela Clary Frey ? oraz Jonathan Rhys Meyers, który wystąpił jako Valentine Morgenstern. Wszyscy spisali się na miarę swoich umiejętności. Na uwagę zasługuje też Godfrey Gao (w filmie Magnus Bane). Chociaż gościł na ekranie zaledwie kilka minut, zapadł mi w pamięć. Postać ta ma potencjał i mam nadzieję, że w dalszych częściach twórcy postarają się bardziej przybliżyć widzom, tego niezwykle charakterystycznego i intrygującego bohatera.



    "Dary Anioła: Miasto kości" to sprawnie nakręcona, młodzieżowa produkcja, której nic nie brakuje. W porównaniu z innymi popularnymi sagami dla nastolatków wypada nad wyraz dobrze. Może nie jest to kultowe dzieło, które konieczne trzeba zobaczyć, jednak zwolennicy fantastyki oraz fani książki nie powinni być rozczarowani. Na produkcję warto poświecić czas, wyrobić sobie o niej własne zdanie, nie ulegając niepochlebnym opiniom. Polecam!
    Publikuję również na portalu www.filmweb.pl
    Alias - bartez13_17
    Pozdrawiam i zapraszam.
  23. bartez13
    "Słowo na M" rozpoczyna się od przedstawienia widzom głównego bohatera produkcji Wallace. Poznajemy go w dość przykrym dla niego okresie. Młody chłopak po rozstaniu ze swoją dziewczyną, nie jest w stanie powrócić do normalnego trybu życia. Rozbity i przygnębiony postanowił definitywnie odizolować się od społeczeństwa. Decyduje się zamieszkać ze swoją siostrą oraz jej dzieckiem. Po upływie roku, niemal pustelniczego życia, Wallace pozwala się wyciągnąć znajomemu na imprezę, gdzie poznaje urokliwą oraz zjawiskową Chantry. Miła konwersacja kończy się przypadkowym spacerem w świetle księżyca. Niestety zauroczony nowo poznaną dziewczyną, Wallace szybko zostaje sprowadzony na ziemię, gdy dowiaduje się, że bohaterka ma chłopaka. Rozgoryczony, były student medycyny, postanawia już nigdy więcej nie spotkać się z Chantry; całkowicie o niej zapomnieć. Jednak los lubi płatać figle? a początkowo przyjacielska relacja zaczyna się z biegiem czasu i kolejnych spotkań stawać coraz bliższa oraz niejednoznaczna.



    Historia przedstawiona przez Elana Mastai wydaje się kolejną prostą oraz szablonową opowiastką o miłości. Po tylu komediach romantycznych, wszyscy wiemy jaki jest schemat oraz czego możemy się spodziewać. Jednak w tej prostocie tkwi metoda. Mimo że twórcy "Słowo na M" nie silą się na zbytnią oryginalność, a ich produkcja jest w dużej mierze przewidywalna, to nie można jej odmówić uroku czy też solidnego wykonania. Fabuła jest przemyślana i przyzwoicie rozbudowana. Praktycznie w całości opiera się na przedstawieniu relacji pomiędzy Wallace'em oraz Chantry, która szybko przeistacza się z czysto przyjacielskiej na coś więcej. To właśnie na niej twórcy koncentrują uwagę widzów, przybliżając im bohaterów, przedstawiając wspomnienia z przeszłości, marzenia oraz podejście do życia, sukcesywnie nawiązując między nimi a kinomanami więź, nić porozumienia, dzięki czemu szybko się do nich przywiązujemy. Znajdują się oczywiście wątki poboczne, które stanowią dobre uzupełnienie wątku głównego. Jednak to, co wyróżnia produkcję spośród tysiąca podobnych jej obrazów, nie dotyczy fabuły, lecz sposobu ukazania miłości. Twórcy komedii romantycznych ostatnimi czasy co rusz popadają w skrajności. Raz sposób ukazania miłości jest bardzo naiwny oraz nazbyt cukierkowy, przez co niekiedy aż mdły i trudny do zniesienia (przykładami mogą produkcje dla nastolatków), a innymi razy przesadnie wyuzdany. Niestety producenci zapominają o półśrodkach. Szczęśliwie w przypadku "Słowo na M" twórcy ukazują to uczucie w sposób dojrzały i wielowymiarowy. W produkcji mamy do czynienia z głębszą analizą kwestii miłości. Reżyser stara się pokazać, że powyższe uczucie to jedna z najlepszych rzeczy, jakie mogą przydarzyć się człowiekowi; gloryfikuje ją, mówi że nie da się bez niej żyć, że jest jak powietrze. Mimo to, stara się też uświadomić widzom, że bardzo często miłość jest problematyczna, trudna do zrozumienia, jak również nie zawsze idzie w parze z naszymi postanowieniami oraz poglądami. Jednakże dlatego posiada dużą wartość i warto o nią walczyć. Ciekawa jest także wymowa produkcji, która brzmi mniej więcej następująco: Na każdego z nas czeka w świecie pokrewna dusza, osoba, z którą spędzimy resztę życia.



    Siła produkcji "Słowo na M" tkwi przede wszystkim w inteligentnych i przemyślanych dialogach, które przyprawione nutką ironii nie tylko absorbują uwagę, ale i dostarczają wielu okazji do śmiechu. Wyrafinowany, brytyjski humor to duża zaleta dzieła Michaela Dowsea. Uszczypliwe komentarze, zastosowana z dużym wyczuciem ironia czy zwalający z nóg humor sytuacyjny to rzadko spotykane we współczesnych komediach romantycznych aspekty, które dodają filmowi kolorytu oraz wesołego wydźwięku. Oczywiście trafiają się też nieco słabsze oraz niewybredne dowcipy na temat seksu, lecz w porównaniu do innych produkcji? nie powinniście narzekać. Tak więc historia jest zabawna, przemyślana, interesująca, jak również pełna trafnych spostrzeżeń i refleksji nie tylko na temat miłości, lecz także życia oraz przyjaźni.
    Przeogromnym atutem produkcji "Słowo na M" są wyraziste i niezwykle sympatyczne postacie. Wallace (Daniel Radcliffe) oraz Chantry (Zoe Kazan) to bohaterowie z prawdziwego zdarzenia; intrygujący, o interesującej i złożonej osobowości czy równie ciekawej przeszłości oraz doświadczeniach życiowych; bohaterowie, których chce się poznać, zgłębiać, odkrywać ich sekrety, po prostu z "krwi i kości". Od dłuższego czasu nie miałem okazji podziwiać tak umiejętnie skonstruowanych portretów psychologicznych protagonistów, które nie są do bólu schematyczne bądź, co gorsza oparte na niedorzecznych stereotypach. Jednakże dobrze rozpisane przez scenarzystów postacie to dopiero połowa sukcesu; gdyby nie stojąca na wysokim poziomie gra Radcliffea oraz Kazan twórcy nie osiągnęliby zamierzonego celu. W gruncie rzeczy to właśnie dzięki ponadprzeciętnemu aktorstwu, produkcja "Słowo na M" zawdzięcza swój sukces. Daniel Radcliffe znany przede wszystkim z cyklu filmów o nastoletnim czarodzieju z Hogwartu (mowa tu oczywiście o Harrym Potterze) udowodnił, że bez wątpienia jest wielkim aktorem. Bardzo trudno wyrwać się ze schematu jednej roli. Obawiałem się, że młody Daniel Radcliffe zostanie zaszufladkowany, jak wielu innych początkujących aktorów i nigdy nie zerwie z wizerunkiem Harry?ego Pottera. Szczęśliwie produkcjami typu "Kobieta w czerni" czy właśnie "Słowo na M" pokazał, że jest aktorem wszechstronnym, który potrafi odnaleźć się zarówno w produkcji dla nastolatków, horrorze czy nawet komedii romantycznej. Razem z partnerującą mu na ekranie, nie mniej uzdolnioną, lecz zapewne znacznie mniej popularną Zoe Kazan, stworzyli przykuwającą uwagę parę ekranową, której miłosne rozterki śledzi się z nieukrywaną przyjemnością. Ponadto oboje udowodnili, że nawet w prostej komedii romantycznej jest miejsce na zajmujących i rozbudowanych protagonistów. Warto też zaznaczyć, że między Radcliffe'em a Kazan widać wyraźną chemię, dzięki czemu rodzące się pomiędzy nimi uczucie wydaje się przekonujące, naturalne i szczere, co umożliwia czerpanie jeszcze większej przyjemności płynącej z oglądania filmu. Dodatkowo należy też powiedzieć słowo o postaciach drugoplanowych, którym mimo iż poświęcono znacznie mniej uwagi niż wspomnianej pierwszoplanowej dwójce, to są nie mniej interesujące, a co najważniejsze, odpowiadają za humor sytuacyjny i niezaprzeczalnie dodają produkcji ostatecznego szlifu.



    Dzieło Michaela Dowsea może się poszczycić zjawiskowym podkładem muzycznym, który w dużej mierze przyczynia się do budowy klimatu oraz niekiedy dosłownie magicznej atmosfery obrazu. Soundtrack filmu "Słowo na M" odgrywa jedną z kluczowych ról w produkcji (zaraz obok rewelacyjnego aktorstwa), bowiem za jego sprawą, twórcy wywołują w nas pożądane uczucia i emocje, jak też w asyście przepięknej scenografii bądź zdjęć, potrafią wprowadzić widza w odpowiedni, niemal romantyczny nastrój. Za przykład mogą posłużyć sceny, w których obserwujemy na srebrnym ekranie rozmyślających w samotności bohaterów w akompaniamencie sentymentalnej, trochę sennej piosenki. W tych kilku momentach, wraz z protagonistami dzieła Michaela Dowsea, możemy się wewnętrznie wyciszyć, popaść w zadumę i na spokojnie przemyśleć ich postępowanie. Po prostu doskonała robota, szczególnie ze względu na fakt, iż dzięki takiemu zabiegowi łatwiej nam się wczuć w sytuację bohaterów; twórcy jeszcze mocniej pogłębiają w ten sposób wieź pomiędzy głównymi protagonistami produkcji a kinomanami.



    "Słowo na M" to najlepsza komedia romantyczna, jaką mogłem oglądać w tym roku. Prosta, lekka i przyjemna w odbiorze, z niegłupią fabułą oraz interesującą wymową. Na produkcję warto poświęcić swój czas już ze względu na same kreacje Daniela Radcliffea oraz Zoe Kazan, bowiem oboje dali z siebie wszystko, a takich postaci próżno szukać w innych produkcjach. Polecam!
×
×
  • Utwórz nowe...