Skocz do zawartości

pantrupek

Forumowicze
  • Zawartość

    305
  • Rejestracja

  • Ostatnio

Wpisy blogu napisane przez pantrupek

  1. pantrupek
    Już jakiś czas temu na mój gronowy profil dotarła całkiem interesująca wiadomość w języku Szekspira.
    "Estate Of Late Mr Simmons McCarthy
    Attention : McCarthy,
    I am Barrister Kojuma Nadi, I am the personal attorney to the Late Mr. Simmons McCarthy, a National of your country herein referred to as my client, My client worked as a Contractor.
    Please forgive my indignation if this massage comes to you as a surprise and if it might offend you with out your prior consent and writing through this channel. On the 21st of April 2004 my client, his wife and their only daughter were involved in a car accident along Aneho Express Road and all occupants of the vehicle unfortunately lost there lives. Since then I have made several enquiries to locate any of my clients extended relatives this has also prove unsuccessful.
    I have contacted you to assist in repatriating fund valued at Seven Million Five Hundred Thousand United States Dollars only-(US$ 7.5 million US dollars). left behind by my client with a Finance Firm before it gets confiscated or declared unserviceable by the Firm where this amount was deposited.
    The management of the firm has issued me a notice as the deceased attorney to present a next of kin so that the fund left behind in their custody should be released.
    Ever since then, I have made several attempts to locate any of his cousins or next of kin so that they will come forward to put in claims to the said fund but unfortunately, I am still unable to locate anybody as the supposed next of kin died along with him.
    After several unsuccessful attempts to trace any of his relatives, I decided to track his last name over the internet in search of his cousins hence I contacted you.
    In this regard, I seek your consent to present you as the next of kin and I assure you a successful transaction that will not last longer than necessary as I will protect you from any breach of the law. Once I ascertain your willingness, I will furnish you with more information.
    Please Do contact me via email/ **************
    Best Regards God bless you.
    Kojuma Nadi (Esq).
    email//// ************** "
    Skrótowo chodzi w niej o to, że w 2004 roku na drodze "Aneho Express Street" zginął pan Simmons McCarthy z całą swoją rodziną (żoną i córką). Zostawił po sobie siedem i pół milionów (amerykańskich) dolarów.
    Na scenę wszedł/weszła Kojuma Nadi, adwokat pana Simmonsa, który/która (moje zdolności angielskiego zostały tak przez ten list przemielone, że jakoś nie zwróciłem uwagi na to, jaką płeć ma pan/pani Nadi) postanowił/a odszukać krewnych tragicznie zmarłego pana McCarthy'ego.
    Po wieloletnich i bezowocnych poszukiwaniach, zrezygnowany adwokat pana Simmonsa (albo tak, nazywajmy tą osobę "adwokatem", będzie wygodniej!) wpisał nazwisko zmarłego w wyszukiwarkę. I tak znalazł mnie.
    Nie powiem, na początku byłem w lekkim szoku (ale na pewno nie porównywalnym do szoku, jakiego doznałem przy oglądaniu tego. Masakra!). Nie codziennie zdarza się odziedziczyć 7,5 miliona (amerykańskich! dolarów, od jakiegoś zupełnie nieznanego, dalekiego krewnego.
    Szybko pojawiła się myśl, że to nie może być możliwe. Już nie o to chodzi, że człowiek taki jak ja nie może nagle zyskać tyle pieniędzy - może, a co, dzieło przypadku! Bardziej chodzi o to, że... C'mon, Grono? Jak ja tam nawet nie mam podanego nazwiska! W swoim opisie mam napisałem tylko, że lubię książki... Cormaca McCarthy'ego.
    W dodatku nie rozumiałem tego, że pewne słowa zostały napisane z dużej litery. Być może to wcale nie jest błędem, może te słowa specjalnie były pisane z dużej litery, ale dobrze, że jednak były tak zapisane w tym liście, bo to jeszcze bardziej zwiększyło moją czujność. Tak samo jak brak przecinków (które nawet w angielskim czasem pojawić się muszą). W dodatku coś mi się zdawało, że zostałem w tymi liście ochrzczony jako, tadam, McCarthy.
    Lecz mogłem się w tym wszystkim przecież mylić, w końcu nie jestem orłem z języka hamburgerożerców.
    Aby sprawdzić, czy list jest prawdziwy, posłużyłem się... Google.
    Według stron tam znalezionych Kojuma Nadi rzeczywiście istnieje, mieszka w Togo, w Afryce i jest... prawnikiem. Internetowe wzmianki o niej/nim ograniczają się jednak tylko do tego, a sama postać występuje może na pięciu, sześciu stronach. Trochę dziwne, jak na osobę, która ma tak bogatych klientów w USA!
    Jedyna osoba o imieniu Simmons McCarthy znaleziona przez Google, to... kobieta. W dodatku żyjąca, a Simmons to tak naprawdę jej drugie imię.
    Zacząłem szukać jakichś wzmianek o wypadku. Aneho istnieje naprawdę, w Togo właśnie. Nie mogłem jednak znaleźć ani jednej wzmianki o tym, jakoby dwudziestego pierwszego kwietnia dwa tysiące czwartego roku zdarzył się tam jakikolwiek wypadek podobny do opisywanego przez adwokat Nadi. W sumie to wyszło na to, że tego roku nie zaobserwowano tam żadnych wypadków. No cóż, może po prostu baza danych z tamtego rejonu nie jest zbyt często aktualizowana. W końcu to Afryka.
    Punktem zwrotnym w moim amatorskim dochodzeniu było wpisanie w wyszukiwarkę Google frazy "Aneho Express Road", która pojawiła się w liście. Pik!
    Na samym czubku listy znajdowała się strona o... spamach. Przeczytałem początek, z którego wyszło, że takie listy, jak mój mają nawet swoją nazwę. "419". Celem ich nadawców jest... wyłudzenie pieniędzy. Taki sposób spamowania najczęściej stosują ludzie (żeby nie powiedzieć "złodzieje") z... krajów afrykańskich. Stosują fałszywe nazwiska, do których tworzą właśnie mało mówiące profile na stronach internetowych, bądź korzystają z nazwisk ludzi już istniejących!
    Na główny dowód natrafiłem na tej samej stronie, ciut niżej. Był to list, zupełnie taki sam jak mój, tylko ze zmienionymi nazwiskami adwokata, ofiary i ze zwiększoną sumą pieniędzy do prostego zdobycia. Nawet nazwy drogi nie zmienili. Pac!
    Informacje o podobnych mailach (różniących się szczegółami) natrafiłem na kilku innych stronach, zwykle takich o spamach.
    Byłem już całkowicie pewien i zakończyłem swoją historię ze spadkiem pana Simmonsa McCarthy'ego.
    I taki był koniec mojego krótkiego dochodzenia w sprawie tajemniczego listu (i marzeń o wielkich pieniądzach:).
    Gdybyście kiedyś napotkali na coś podobnego, coś równie podejrzanego - sprawdźcie to najdokładniej! Internet to naprawdę niebezpieczne miejsce, choć niby takie fajne i ciekawe.
    I tym skończę dzisiejszy wpis. Pozdrowionka śle Sherlock pT - dziś w roli detektywa:).
    (e-mail "adwokata" ocenzurowałem, aby nikt nie chciał czasem na ten adres napisać. Nie radzę!)
  2. pantrupek
    Czym jest dobre zdjęcie? Jakie warunki musi spełniać, by zapadło w pamięć oglądającym (oczywiście w tym pozytywnym sensie)? Co musimy zrobić, aby Twoje fotografie trafiły na międzynarodowe wystawy i zdobywały światowe uznanie na profesjonalnych konkursach?
    W tekście tym nie będę Cię namawiać do kupowania drogich lustrzanek i tysięcy obiektywów. Nie będę też zmuszać Cię do długich i również pieniędzochłonnych kursów. Tekst ten przeznaczony jest dla kogoś na tyle inteligentnego, by umiał wykorzystać te, całkowicie nieprofesjonalne i wzięte tylko i wyłącznie z obserwacji zwykłego szaraczka, rady w sposób dobry i mądry, a przy tym właściwy własnym przekonaniom. Tekst ten jest zaś niedozwolony dla nadmuchanych, wierzących tylko w swoje ego i możliwości horrendalnie drogiego sprzętu, ?fotografów?. So bring it on!
    RADA PIERWSZA ? OKO TO NIE APARAT
    No niestety. Oczy nie potrafią ani nagrywać filmów, ani robić zdjęć. Najprawdopodobniej byłyby to najpiękniejsze zdjęcia świata, ale trudno. Nie w tym tkwi sens tej rady. Bardziej brzmi on tak:
    Nie wszystko, co wygląda dobrze na żywo, będzie wyglądać równie dobrze na zdjęciu.
    Aparat próbuje naśladować ludzkie oko, ale tak naprawdę ma liczne ograniczenia. Wynikają one z budowy aparatu i obiektywu, które mogą przepuszczać tyle a tyle światła, przetwarzają je w taki i taki sposób, zwykle inaczej, niż ludzkie oko. Wynika to z tego prostego wniosku, że nie są zbudowane z tkanki, nerwów itd. Dobra, ale to tłumaczenie dla idiotów, a my kręcimy się w mądrym towarzystwie. Summa summarum ? z budowy aparatu i jego różnic względem ludzkiego oka wynikają liczne ograniczenia, których najprostsze przykłady postaram się wymienić:
    - Zdjęcia prosto pod słońce zwykle nie wychodzą (jeśli mówimy o cyfrówkach. W analogach, czyli tych antykach na klisze, po prostu prześwietliłby nam się film i guzik by wyszedł ze zdjęć). Serio. ?To jezioro pięknie wyglądało tuż przed zachodem słońca, więc zrobiłam mu zdjęcie. Prawda, że ładne??, ?Nie, jest do [beeep], widzę tu tylko czarną plamę i oczowalące promienie?. To, że zdjęć nie robi się pod słońce, jest podstawowym prawem fotografii (wzięło się to właśnie z tych prześwietlonych, spalonych klisz). Zdjęć ludzi, tak samo jak krajobrazów, też nie powinno się robić w ten sposób. Ciemne sylwetki ludzi wyglądają tak samo okropnie jak ciemna plama zamiast malowniczego jeziora, wierz mi.
    - Gdy jest ciemno, ni wała, nie zrobisz zdjęcia bez lampy. To drugie podstawowe prawo. Oczywiście, istnieje tryb nocny i takie tam rzeczy, ale do mej podstawowej rady ma się ogólnie to wszystko tak, że aparaty wieczorami są kapryśnie i nawet, jeśli wszystko jeszcze jako tako widzisz i wygląda to słodko w Twoich oczach, to aparat nie musi też tak uważać. Więc albo program zrobi bardzo słabe zdjęcie z milionem szumów, albo znów zostanie nam ciemna plama, co też nie wygląda ładnie. Naprawdę.
    - Kolory w Twoim oku mogą różnić się od kolorów w aparacie (tak samo jak rozdzielczość). Znów wszystko opiera się na tym, że obiektyw zbiera inną ilość promieni słonecznych, niż ludzkie oko, więc i kolory mogą być inne. Od czego co prawda jest manipulacja RAWami i inne sztuczki, ale samo zdjęcie samo w sobie może wyglądać podle.
    A wszystko to łączy się z kolejną radą, czyli?
    RADA DRUGA ? POZNAJ SWÓJ SPRZĘT
    To się powinno tyczyć wszystkich tych ?Profotograferów? od siedmiu boleści. W sumie jest kilka szkół, ale dla mnie najlepsza jest ta, która mówi, iż wystarczy jeden aparat, by zrobić dobre zdjęcie. Wystarczy poznać jego możliwości i ograniczenia. Widziałem gości, którzy żonglowali aparatami i lampami, a efekty tego były marne i swoim ultra zoomem z trzy razy większej odległości zrobiłem o wiele lepsze zbliżenie na twarz (nie to, żebym się chwalił, mam dziesiątkę świadków;). Co z tego nadal chaotycznego wywodu wynika? To, że i byle jakim aparatem w telefonie da się zrobić [beeep]iste zdjęcie. Wystarczy wiedzieć, jak to zrobić.
    Otóż należy znać swój sprzęt i maksymalnie wykorzystać jego możliwości. Znam dziesiątki przypadków, gdy w młodzieżowych konkursach wygrywali ludzie, którzy robili zdjęcia podstawowymi kompaktami. Jest to w sumie niesprawiedliwe, bo zwykły laik ma marne pojęcie o tych wszystkich niuansach, które dzielą przepaścią zdjęcie z kompaktu od tego z lustrzanki (sam nie mam o nich wszystkich pojęcia), no i dla wielu nietajne jest to, że tylu osobom podoba się zdjęcie ze zwykłego ?pierdofonu?, co dla użytkownika superduperNikona/Canona 3000alfa500sl z pewnością jest po prostu rażące. Ale cóż, tak po prostu jest. W sumie nie dotyczy to tylko fotografii cyfrowej ? z analogami było przecież podobnie. Historia z życia ? mój ojciec zrobił kiedyś sklejoną taśmą ?Smieną? zdjęcie, które zadziwiło zawodowego fotografa. Przez kilka dni nie mógł uwierzyć, jakim aparatem było zrobione.
    RADA TRZECIA ? ZACZNIJ OD ANALOGA
    Sam mam Zenita (świetny aparat). Robi wspaniałe zdjęcia, ale trzeba poświęcić mu naprawdę sporo czasu i uwagi, by w końcu zaczęły wychodzić jak należy. To jest właśnie to, od czego każdy chcący zajmować się fotografią, choćby dla pasji, powinien zacząć. Dlaczego?
    Analog wymaga nauczenia się jego możliwości. To po pierwsze.
    Analog wymaga kliszy, które kosztują od sześciu złotych w górę za 36 klatek (co daje tylko 36 zdjęć), a wywołanie zdjęć kosztuje od dwudziestu kilku złotych do góry za kliszę. Więc trza oszczędzać i nie cykać byle czego i byle jak. To daje bardzo ważną lekcję na długi długi czas, o której będzie potem.
    Analog nie wybacza. Zdjęcie nie wyjdzie to nie wyjdzie. Koniec. Tylko z Twojej winy.
    Z analogiem jest jak, no nie wiem, z ?Dark Souls? na PS3/X360. Obydwie te rzeczy są mega rajcowne, świetne i genialne, ale i sporo wymagają. Gdy nauczysz się obsługiwać analoga (też nie każdego, bo i wśród nich są przecież te tzw. ?Idiot camery?), umiesz wszystko.
    RADA CZWARTA ? NIE IDŹ NA ILOŚĆ
    Na karcie powiedzmy 4GB mieści się ile zdjęć? Dwa tysiące? Korci, żeby to zapełnić, nie? A jedną z podstawowych cnót jest przecież wstrzemięźliwość. Po prostu ? nie rób setek zdjęć wszystkiemu, co się nawinie. Ludzie tłumaczą to tak: ?zrobię teraz pięćdziesiąt zdjęć tej rzeźby, a potem i tak przesortuję je i zostawię trzy najlepsze?. G*wno prawda ? ludzie są za bardzo przywiązani do wszystkich swoich ?dzieci?, tak, że nawet z najgorszym crapem trudno jest im się rozstać.
    Tak samo śmieszą/niepokoją mnie ?wakacyjne? pokazy rodziny/znajomych. ?Tu my przy murku. O, tu znowu my przy murku, tylko wydawało mi się, że tamte ujęcie nie wyszło. A tu jeszcze raz my przy murku, tak na zaś zrobiłem jeszcze raz. A tu my przy murku z innego ujęcia. O, teraz nasza kochana córeczka przy murku??. W sumie z tą inscenizacją wiąże się kolejny punkt, o którym za moment.
    Wykonuj selekcję! Nie fotografuj wszystkiego ? wybierz tylko te rzeczy, które zasługują na Twoją uwagę. I nie rób dziesiątek zdjęć tego samego, bo to się robi nudne. Zrób 2-3 zdjęcia, a dobre. Bo serio, potem nikomu nie chce się ich sortować, przeglądać i usuwać.
    RADA PIĄTA ? NIECH SIĘ DZIEJE!
    Dobra fotografia musi coś przedstawiać. Jako przykład z innej beczki, ale pasujący ? dlaczego uwielbiamy filmy z Jamesem Bondem? Bo jest w nim pokazane życie, jakiego nigdy nie będziemy mieli, miejsca, w których nigdy nie będziemy, piękne kobiety, szybkie samochody ? coś, co w takiej skali można spotkać tylko w filmie. Dobre zdjęcie też powinno przedstawiać coś niesamowitego, niecodziennego, albo po prostu interesującego. Nie róbmy rodzince zdjęcia przy murku, a przy ważnym zabytku. Oczywiście, innymi prawami rządzą się np. zdjęcia portretowe, lecz i tu jest spore pole do popisu ? każdego da się przecież przedstawić w sposób ciekawy i wydobyć z niego piękno. Lecz to już wyższa jazda.
    Nie znaczy to, że dobre zdjęcie można uzyskać tylko w spaniałych miejscach, gdzie mało kto był (bo i tam może wyjść crap). Chodzi o sposób przedstawiania. Bo prawdę mówiąc, nawet zwykły budynek można przedstawić jako cudowne dzieło architektonicznie. Można skupić się na interesującym szczególe, fragmencie, tak ustawić perspektywę, by ukazać jego wysokość, lub długość. Sposobów jest wiele.
    Lecz, prawdę mówiąc, jeśli np. zdjęcie rodzinne ma być interesujące, niech nie będzie to zdjęcie na tle tego cholernego murku/kosza na śmieci.
    RADA SZÓSTA ? NIE HIPSTERYZUJ
    Tu prywatna opinia ? dobre zdjęcie to zdjęcie naturalne. Nie dodawaj fioletów, napisów, nie zmieniaj barw, nie wstawiaj tęcz, ramek, nie zmieniaj koloru oczu, nie baw się Photoshopem. Chyba, że całe zdjęcie ma się opierać właśnie na komputerowym efekcie, wtedy jak najbardziej (artysta tłumaczyć się nie musi). Ale jeśli mówimy o zdjęciu samym w sobie ? nie koloryzuj efektów Twojej pracy z aparatem. Jak dla mnie bardzo łatwo jest popsuć zdjęcie komputerowymi efektami, a dobre zdjęcie będzie się bronić i bez nich.
    RADA SIÓDMA ? NIE JESTEŚ ZAWODOWYM FOTOGRAFEM, GDY MASZ APARAT
    Niestety, dla wielu osób wystarczy posiadanie aparatu, by wszystkie swoje ?dzieła? uważać za cudowne. Prócz aparatu trzeba mieć jednak umiejętności, nutkę talentu i oczywiście doświadczenie. Co oznacza, że trzeba pracować, pracować i pracować. Ale tak jest przecież wszystkim ? w jakiejkolwiek dziedzinie bez pracy niewiele zrobisz. Więc nie unoś się honorem, gdy ktoś skrytykuje Twoje zdjęcie. Po pierwsze ? każdy ma prawo do krytyki, po drugie ? nie wszystkie Twoje zdjęcia muszą być doskonałe.
    RADA ÓSMA ? JESZCZE TROSZKĘ UMIARU I SAMOKRYTYKI
    - Nie rób zdjęć w lustrze, nie rób zdjęć z lampą w lustrze. Proszę.
    - Nie wrzucaj WSZYSTKICH swoich zdjęć od razu na fejsbuka ? 99% osób skończy oglądać góra trzydziestym piątym.
    - Dobrze się baw ? robienie zdjęć ma być dla Ciebie przyjemnością! Baw się możliwościami Twojego aparatu i swoją własną wyobraźnią.
    I to chyba wszystko. Moje rady, jak powtarzam, są całkowicie nieprofesjonalne, bo sam się tylko ?bawię? w robienie zdjęć. Wszystko, co tu napisałem, bierze się tylko i wyłącznie z moich obserwacji. Mam nadzieję, że każdemu domorosłemu fotografowi ten artykuł pomoże w rozpoczęciu kariery, choćby miało to być robienie zdjęć swojemu rodzeństwu na wakacjach.
    Pozdrawiam,
    pT.
    P.S. Tą chaotyczną wypocinką rozpoczynamy nowy sezon, który pewnie znowu będzie trwał kilka miesięcy, aż znów stracę wenę. W tym roku acziwek za pracowanie w atmosferze stresu ? matura in da haus! Aha ? proszę mnie nie witać w komentarzach, bo się zaczerwienię
  3. pantrupek
    Wiem, wiem, być może już zauważyliście. Od jakiegoś czasu nie pojawia się żaden wpis.
    Powód jest prosty - natłok zajęć. Jestem taki głupiutki, że zawsze wymyślę sobie coś, co jest czasochłonne, z czego nie da się za bardzo zrezygnować, bo będzie wstyd i akurat w tym momencie gdy mam już coś do roboty. Nie ma to jak umiejętność komplikowania sobie życia!
    W tym miesiącu wymyśliłem sobie udział w Szlachetnej Paczce. Bardzo fajna inicjatywa. Otóż moim zadaniem jest stworzenie wraz z biednymi rodzinami listy rzeczy, których najbardziej potrzebują (tak w ultraskrócie). Potem ludzie, którzy chcą pomóc, wybiorą rodzinę i zrobią im świąteczną paczkę z tych właśnie rzeczy (w ramach możliwości, oczywiście) i uradują rodzinę. To jest naprawdę wieelki skrót całej akcji, bo całość jest trochę bardziej skomplikowana:).
    I dlatego jeszcze przynajmniej do łikendu mnie tu nie zobaczycie. A może i dłużej, bo w następnym tygodniu szykuje się znowu kilka szkolnych spraw (spr, kartk. i inne takie - fu), których raczej nie mogę zwalić.
    Dlatego, abyście się nie nudzili, polecałbym zajrzeć do nowego numeru "Neo Plus" (taak, czytam to, zacząłem jeszcze wcześniej niż CDA, więc mam do tego czasopisma ogromny sentyment:). Czemu? A no zajrzyjcie na ostatnią stronę, gdzie nad świetnym komiksem ze... Scooby Doo (a także Luigim i Piramidogłowym. Sami sprawdźcie, co to ma ze sobą wspólnego:) znajduje się jeszcze lepszy felieton o polskim szkolnictwie i o tym, co mają do tego gry video, porno, telewizja śniadaniowa i gimnastyka. Ten felieton (autorstwa Grabarza, tak nawiasem mówiąc) jest tak niesamowicie rewelacyjny według mnie, bo mówi wszystko, co powinni wiedzieć uczniowie, którzy nie mają pojęcia, dlaczego źle się czują w szkole (tak jak ja na przykład). No bo tak - bo trzeba się uczyć, bo nauczyciele są do kitu, bo nudy... Ale są też osoby (tak jak ja:), którzy po prostu nie mają pojęcia, dlaczego jest tak źle. Choć lubią (mniej więcej) się uczyć, choć nauczyciele (nie wszyscy:) im nie przeszkadzają... I to jest felieton dla nich (e tam, wszystkim innym też polecam). Autor ma taki fajny język (niestety zauważyłem, że sporo tego języka jest i w moich tekstach...), że potrafi ze wspomnianej telewizji śniadaniowej przez temat o zawodach w Counter-Strike'u dojść do uniwersalnych (dla dzisiejszego społeczeństwa) myśli. Super!
    Dodam jeszcze, że numer jest prosty do znalezienia - na okładce szczerzy się do nas sławetny Kratos, lecąc w kierunku widza z włócznią i tarczą. Dedukuję po jego twarzy, że nie jest szczęśliwy (phi, ale kiedy był?).
    I to tyle, jak na dziś - wracam za kilka dni;). Pozdrawia pT.
  4. pantrupek
    UWAGA: Wpis jest długi, być może obraźliwy i męczy oczy małością i ilością literek. W dodatku liczba filmików z Youtube'a potrafi doprowadzić do zawału procesora i martwicy łącza niektóre sprzętowe konfiguracje! Żeby potem nie było, że nie ostrzegałem!
    *
    Błądząc po blogowych czeluściach forum.cdaction.pl (dawno, dawno!), odkryłem niesamowity podział bloggerów grających. Serio, jeżeli ktoś napisze cokolwiek o sobie, a ludziska robią to często, bo wszyscy uwielbiamy pisać o sobie, od razu, nie wiedzieć dlaczego, widać kilkadziesiąt różnych cech. I, jako, że zajmujemy się w tym wpisie muzyką, pokażę Wam ten podział (bo ma z muzyką trochu wspólnego). I ostrzegam ? może być ciężko, gdyż nikt nie lubi słuchać/czytać o sobie;).
    Zauważyłem, że duża część nas, Graczy Piszących, należy do tego gatunku ludzi, którzy słuchają od ciężkiego rocka w górę, idąc skalą ?ciężkości?. Ani Ajroni (którzy są akurat rewelacyjni, choć ich nie słucham ? ale niejaka Andzia, którą pozdrawiam, doskonale to wie:), ani Metallica, ani Slayer, ani inne zespoły, których nazw nie pamiętam (hm, Behemot, Vader? Nie mogę sobie więcej przypomnieć ) nie są im obce. Jednocześnie zwracają uwagę na uczucia, no i na negatywne strony naszego życia, które opisują skrzętnie (przygody z innymi ?subkulturami? pod względem ilości i jakości for win). Często użalają się nad swymi złamanymi serduszkami (co świadczy o ich uczuciowości i łączy mnie z nimi w bólu). Uwielbiają fantasy, którego nie znoszę (ta odmiana z krasnoludami, elfami, smokami i ze wszystkim, brr), nie dlatego, że nie fajne, bo przecież fajne, ale dlatego, że nie wiem dlaczego, po prostu nie lubię (prócz Sapkowskiego).
    Druga część, gracze chyba jeszcze młodsi (tak mi się przynajmniej zdaje), to często ludzie, którzy grać uwielbiają w NfSy (ale koniecznie te ?nielegalne?, ?Shift? to shit), i, nie wiedzieć czemu, w ?Assassin?s Creed? (obydwa tytuły, choć niby dobre, otaczały mnie przez gimnazjum z każdej strony, przebiły się do gimnazjalnego mainstreamu i teraz ich nie tknę nawet palcem, taki jestem indie). Zawsze, też nie wiedzieć skąd, mają pierwsi nowości, przechodzą nowe CoDy w kilka dni po premierze i w ogóle. U nich w głośnikach rządzi szeroko pojęta ?muzyka rozrywkowa? ? od Rihanny i pana Danny?ego (nie wiem, czy go ktoś jeszcze pamięta, ale był przecież wymiataczem na jeden sezon. Chyba, ja tam słucham ?Trójki?, więc się nie znam na hiciorach), przez szeroko pojęte techno (i techniawkę...), aż po rodzimy i zagraniczny rynek hip-hopowy. Piszą krótko i zwięźle, często o wywiadówkach i ?przypałach?, ale chociaż piszą, więc są w moim rankingu lepsi od swych, niby przecież podobnych, kolegów z klasy.
    No i są ludzie ?starsi?, którzy lubują muzykę ze swojego dzieciństwa ? lata 80? rulez. Piszą długo, wyczerpująco i mądrze, dodają zdjęcia, w międzyczasie drapią się po bujnej brodzie, nie zbaczają z tematu.
    A jest jeszcze jedna grupa... rodzynki. Ludzie, o których nie wiemy tak dużo (przynajmniej o muzyce, której słuchają), a są połączeniem (pod względem osobowości) wymienionych przeze mnie grup. Albo są zupełnie inni. I ja, jako ?rodzynek? (nie, serio, bo nie słucham ani 80?, ani ostrego klasycznego rocka i metalu, ani muzyki z Eski i undergroundowych wytworów rymujących blokersów), zamierzam pokazać Wam inne kierunki muzyki. Takie, jak alternatywa (szeroko pojęta), której malutką częścią się dziś zajmiemy.
    I oto, po długaśnym wstępie, przystępuję do przedstawienia dzisiejszej trójeczki najulubieńszych współczesnych zespołów pana Trupka!
    Zaczynamy od pochodzącego z Toronto (ooch, miasto Scotta Pigrima!) duetu, który nie tylko tworzy własną muzykę, ale i miksuje piosenki innych (na jednej z ich dwóch płyt pojawił się głos wokalisty przedstawianego w pierwszej części wpisu Sigur Rós). Któż to taki?
    Crystal Castles.

    Za pierwszym razem, gdy słuchałem Crystal Castles, byłem jeszcze przeciwnikiem wszelkiej elektroniki (może prócz The Prodigy), ale ten zespół zmienił moje zdanie dotyczące tych wszelkich elektronicznych instrumentów o 180 stopni. No i cóż, wpadłem. Ta psychodela, ten styl, te (co prawda nieliczne) nawiązania do starych czasów 8- czy 16-bitowców. Uwielbiam CC.


    http://www.youtube.com/watch?v=slLSEmHziiI
    No, może starczy. Przechodzimy do następnego zespołu.
    A właściwie to jednej kobiety i zespołu, który jej towarzyszy. Chodzi tu o Florence and The Machine. Na koncie mają na razie tylko jeden album, ale za to jest on rewelacyjny (od niedawna można w sklepach natrafić na reedycję). Te bębny, te melodie, ten nastrój ? stylowy i jednocześnie taki... hm, kojarzy mi się z przechadzką przez bajkowy las z towarzystwem zjaranych hipisów i gromadą cichych, rozczulonych hipsterów. Starczy?
    Maj bamber łan:

    i reszta, właściwie równie dobra:



    Rewelacja, nie?
    I ostatni z dzisiejszej trójeczki. Ta formacja pochodzi z pięknego miasta Atlanta (które w sumie kojarzy mi się tylko z ?The Walking Dead?) w stanie Georgia. Deerhunter. Miesza style, łączy różne typy rocka, trochę popu, masę innych fajnych elementów dodaje od siebie. Nominuję ten zespół za ostatni krążek, ?Halcyon Digest? i za dwupłytowe wydawnictwo ?Microcastle/Weird Era Cont.?. A teraz muzyka, naprawdę jedyna w swoim rodzaju.
    Zaczniemy od infantylnego, ale pięknego ?Helicopter?:

    Przechodzimy do radosnego ?Coronado?:

    A teraz już samowolka, co mi przyszło do głowy, to wstawiam:

    http://www.youtube.com/watch?v=zg-0rVVLYXY
    http://www.youtube.com/watch?v=QQNAr7LB-qA&feature=related
    *
    No, i to na dziś byłoby na tyle.
    Jak widać, dzisiejsza muzyka to niezwykle zróżnicowana grupa dźwięków, melodii, stylów i wykonawców. Polecam się w nią wgłębić (choć jej rozmiary mogą czasem rozwalić każdego, jak i mnie w pewnym momencie, gdy chodząc po empiku, powiedziałem sobie: ?stary, nigdy tego wszystkiego nie dasz rady przesłuchać?. Fakt faktem, nie dam rady. Ale to nie znaczy, że mam nie próbować!) i znaleźć jak najwięcej dla siebie.
    I dlatego zostawiam Was samych do następnej części wpisu (a w niej polskie akcenty!) i mam nadzieję, że to, co dziś pokazałem, spodobało się choćby w połowie tak, jak mi, kiedym pierwszy raz tego słuchał.
    Pozdrawiam,
    pT
    P.S:
    Do przeczytania najnowszy numer "Propagandy" - miejscowego (czyli mówiącego głównie o wydarzeniach dotyczących miejsca, z którego piszę, tzw. qmama (nie pytajcie, sam nie wiem, co to jest, prócz tego, że jakaś forma internetowego czasopisma), do którego przyszło mi (w zamian za satysfakcję i zajefajne warsztaty dziennikarskie z profesjonalistą, które nasz zespół wygrał) pisać. Duużo o miejscowych rzeczach, ale też moje recenzje i felietony (niektóre z bloga:) - to wszystko do znalezienia na stronie czasopisma: http://redakcja.mam.media.pl/propaganda/ . Polecam, gdyż to rzecz tworzona przez zdolnych młodych ludzi (ba, jestem wśród nich najstarszy!). A w najnowszym numerze recenzja filmu "Scott Pilgrim kontra świat"!
    P.S.2. - Kurczę, jutro Walentynki... W sumie co mnie to święto ma obchodzić, dzień jak każdy inny. Ale jednak...! Jakieś przemyślenia dotyczące tego różowo-czerwonego święta?
  5. pantrupek
    Ten wpis będzie lekko związany z poprzednim. Nie martwcie się - tylko lekko;). I, co ciekawe, pierwotnie miał być komentarzem do właśnie tego poprzedniego. No, ale zrobiłem z niego oddzielny tekst. A, i z takich ciekawostek - w czasie jego pisania wywaliło mi w mieszkaniu korki, ale na szczęście dzielny Firefox odzyskał cały tekst .
    *
    Jak już wiecie, przyjeżdża do nas w lato absolutnie fantastyczny angielski zespół Coldplay. Jako, że jestem jednym z tych, którzy nie potrafią w takich sytuacjach bezczynnie siedzieć, od razu obmyśliłem chytry plan, mający na celu sprytne dojście do zespołu na scenę, pogadanie z nimi chwilkę, uściśnięcie dłoni (łaał, ściskać dłoń takim ludziom!) i takie tam (to ta wersja bardziej nierealistyczna:D), lub (co już bardziej realistyczne) po prostu uczczenie tego święta i zrobienie tak, by się coś działo.
    Zapodałem więc na kilku forach (w sensie grono Open'era, Coldplaya i tablice kilku związanych z tematem profili na Fejsie) pewien pomysł. Aż muszę o nim napisać.
    Brzmiał tak:
    "Mam pewien pomysł związany z przyjazdem Coldplay.
    (to tylko projekt, za który nawet nie wiem, jak się zabrać. Lecz zamierzam się tego dowiedzieć
    Otóż - gdybyśmy my, fani tego Zespołu, zrobili mu jakąś niesamowitą pamiątkę?
    Moje pomysły:
    1. film złożony z filmików internautów - życzenia dla zespołu, ciekawe covery - każdy... oryginalny pomysł byłby dobry!;
    2. książka ze zdjęciami i twórczością polskich fanów;
    3. to mi wpadło w chwili, gdy pisałem poprzednie punkty - może mała kompozycja audio dla Zespołu, złożona z muzyki, twórczości fanów i ich życzeń? ;
    4. a może stworzony przez fanów przewodnik po Polsce?
    Myślę, że muzycy z naszego ukochanego Coldplay dzięki takiemu prezentowi chętnie przyjechaliby do Polski jeszcze raz;). No i zyskaliby miłe wspomnienia - tak samo, jak i my. I ogólnie - same plusy
    Także - to mój (niezobowiązujący) pomysł. Co sądzicie?"
    No cóż. Pomysł został ogólnie wszędzie wyśmiany. To znaczy, może nie tyle wyśmiany, co uznany za "nie za bardzo trafiony". Czemu? Bo: jest nudny (sic!), inne akcje tego typu nie wychodziły, bo to podchodzi pod zbytnią patetyczność, bo to ściąga po fanach U2, bo ogólnie jest "żenua", gdyż (to już moje przemyślenia) nikomu się nie chce, trąci nastolatkami i ogólnie, jak to określił jeden "komentator": "Po co robić jakieś dziwne akcje, które moim zdaniem są do d*py?". Tak, nie ma to, jak kulturalnie dowiedzieć się od innych, że jest się gnomem (mówiąc gładko).
    Nie, no bo wiecie, git, jak się nie podoba, to nie. Tylko czemu nagle czytam, że "BoOoshhee! Jakie to nudne!", lub jakieś inne, gorsze wypowiedzi?
    Z drugiej strony wiem, że niektórym trafiały się o wiele gorsze rzeczy, gdy coś "palnęli" przez internet. Ja po takich przeżyciach, jakie pewnie posiada rzesza młodych osóbek z dostępem do neta, z pewnością zamknąłbym się w sobie na kilkanaście miesięcy i zajął się szarą egzystencją, chowając twarz za kołnierzem i szalikiem.
    Jedyne, co mnie w tym wszystkim denerwuje, to ta forma. Przekleństwa, oszczerstwa "and stuff", jakby to powiedział Scott Pilgrim ze swoją wesołą gromadką. A, no i wkurzające jest również to, że (ale to się sprawdza i w prawdziwym życiu, nie tylko tym online) ofiarami linczów padają często ludzie... chcący coś zrobić. Lub się po prostu pochwalić (i przy okazji nie znający niezapisanych prawideł internetu, z których jedno mówi, że nikogo nie obchodzi, że dostałeś to, czy zrobiłeś tamto). Cieszący się życiem, mówiący jakie to ono jest wspaniałe. Zawsze znajdzie się jakiś idiota, który w niezbyt potulny sposób wytłumaczy im, w jak wielkim są błędzie.
    Ta, mówię tu także o swym życiu, które w pewnych momentach (dzięki polska edukacyjo, która wydała na świat gimnazja!) było pasmem nieciekawych myśli, ile to jeszcze w szkole przeżyję. Serio, takie myśli się pojawiały (i, co pocieszające, z całą pewnością mogę stwierdzić, że były przesadzone, wyolbrzymione przez dziecięcy umysł). No, ale co tam, było minęło.
    Lecz przyznacie, że to niesprawiedliwość, by ludzie dobrzy musieli przechodzić przez setki zasieków i wilczych dołów, by zrealizować swoje cele i marzenia (już zbiegłem z Coldplayowego tematu, więc będę kończył)? I takie tam?
    Wniosek?
    Nie mówcie swoich, nawet najlepszych, pomysłów w internecie, bo to się równa publicznemu linczowi. I jeszcze powiedziałbym tych prawideł wiele, lecz każdy sobie jakoś dopowie.
    A teraz czekam na słowa pocieszenia;)
    I zwyczajowo pozdrawiam.
    pT
    UPDATE:
    Jest jedna fajna odpowiedź, napisana przez niejaką Muzmaniana:
    "niestety zgadzam się z poprzednikami, takie akcje nie zawsze wychodzą. Jeśli już to lepiej umawiać się na nauczenie się wszystkich tekstów na pamięć i śpiewanie razem z zespołem; )
    Fajny był plan na Radiohead, zaśpiewać fragment Karma Police: "for a minute there I lost myself", ale niestety zespół nas ubiegł i sami to zaśpiewali
    Tak więc nie umawiajmy się na nic, bądźmy spontaniczni i żywo reagujmy na zachęty zespołu!; D "
    Tak się powinno odpowiadać!
    PS. Trochę dobrej muzyczki na koniec:



  6. pantrupek
    Dziś ostatni z naszych muzycznych wpisów. Tym razem skupimy się na ludziach, którzy muzykę, którą tworzą, postanowili reklamować własnym nazwiskiem/pseudonimem. A tu również sporo się dzieje. Jeszcze wczoraj wręcz dowiedziałem się o Kate Nash, która pewnie za jakieś kilka tygodni tu by trafiła. Ale nie o niej na razie mówić będziemy.
    1. Paolo Nutini
    Powinienem najpierw dać Wam go posłuchać i spytać, ile według Was może mieć on lat. Niestety, trudno znaleźć filmik na Youtube, w którym nie byłby on pokazany (gdyż uważany jest raczej za przystojnego), także wyjawię, o co mi chodzi, od razu. Paolo Nutini mimo głosu no nie wiem, pięćdziesięciolatka, ma jedynie latek dwadzieścia trzy. Pierwszą płytkę wydał pięć lat temu, niedawno ukazała się nowa. A już za kilka miesięcy wystąpi na Open'erze, tego samego dnia, co Coldplay. Muzyką nawiązuje do country, do muzyki folk, trochę do tego jamajskiego czegoś, czego nazwy nie umiem nigdy poprawnie zapisać i (wg Wiki) do soulu. Przy okazji ma sporo dystansu do siebie i swojej muzyki, więc słucha i ogląda się go z wielką niekłamaną przyjemnością i radością. Także - first song today:





    2. Emiliana Torrini
    Ta osóbka zaś już w Polsce (również na Open'erze) była, choć mam cichą nadzieję, że jeszcze kiedyś nas odwiedzi. Gra tak delikatnie i ma tak zajefajny głos, że świetnie jej się słucha w każdej sytuacji. Nie wiem czemu, przychodzi mi porównanie do Katie Melua, być może trafne, ale raczej nie chcę porównywać tych dwóch pań. Emiliana zaś pochodzi z Islandii, ma na koncie już 6 studyjnych albumów, ja miałem okazję przesłuchać tylko dwa ostatnie. Można jej muzyki nie lubić, ale mną zawładnęła od pierwszych nut. Posłuchajmy więc:




    http://www.youtube.com/watch?v=dDIgh38xorE...feature=related

    A teraz małe zaskoczenie - na pewno nie znacie tej pani.
    3. Becky Wilkie
    Twórczość słodkiej Becky poznałem, będąc na spektaklu "Another Someone" angielskiej amatorskiej (po części) grupy teatralnej Rash Dash. Panna (pani? Nie mam pojęcia, czy kogoś ma) Wilkie skomponowała i w brawurowy sposób wykonała muzykę do przedstawienia. Wtedy, siedząc w jakimś siódmym może rzędzie (mała sala), pomyślałem: ta muzyka, te utwory, ten głos, ten dźwięk bębnów i fortepianu, te aranżacje, kiedy to Becky ćwiczyła przed spektaklem - to wszystko idealnie wręcz, w stu procentach trafiło w mój gust. Także - zapraszam na profil missbeckywilkie na Soundcloud (polecam zwłaszcza "Happiness" i "Wilderness").
    http://soundcloud.com/missbeckywilkie
    4. Hans Zimmer
    Człowiek, któremu już wielu zarzucało to, że ma cały sztab ludzi piszących za niego (coś w stylu Toma Clancy'ego ). Ale według mnie za bardzo się pan Zimmer powtarza, by stwierdzić, że to nie on komponuje . Jego muzyka urzekła mnie głównie w filmach Chrisa Nolana, choć zaskoczył mnie na przykład w "Sherlocku Holmesie", a motyw z "Piratów z Karaibów" męczy mój mózg po każdym jednym przesłuchaniu, tak wpada w pamięć.
    Ale Hansa Zimmera zna każdy, mało kto zna zaś całą jego twórczość (ja sam też niezbyt), dlatego wrzucam tylko to, co aktualnie pamiętam, uwaga:



    http://www.youtube.com/watch?v=sapgqKLj4cI
    http://www.youtube.com/watch?v=cJwLGXfajuc
    http://www.youtube.com/watch?v=-ejUihT1Pjc...feature=related

    Starczy! W końcu czeka nas jeszcze jeden (również związany z filmem) autor, a mianowicie...
    5. Yann Tiersen
    Znany głównie z muzyki do "Amelii", choć oprócz muzyki filmowej tworzy również solowe kawałki. Niedawno wyszła jego nowa płyta "Dust Lane", w której mówi swą muzyką o tym, jak stracił wielu bliskich ostatnimi czasy. Spodziewałem się po tej płycie genialnych, bo genialnych, ale jednak długich smutów. Jednak Yann to taki kompozytor, w którego muzyce zawsze można znaleźć w jakimś sensie pocieszenie. I tak też jest w przypadku jego nowej płyty (niestety, reszty jego muzyki prócz "Dust Lane" i soundtracku do "Amelii" jakoś nie miałem okazji po ludzku posłuchać, tylko na Youtube).
    Zacznijmy od kultowych melodii z fantastycznego filmu (mój numer jeden pod względem kinematograficznym):




    http://www.youtube.com/watch?v=qnhe1i-iQqc


    I to tyle, jeśli chodzi o solistów. Jeśli macie jakieś propozycje czy uwagi dotyczące nie tylko tego wpisu, ale i całego muzycznego cyklu, zapraszam do komentowania!
    Przy okazji powiem co nieco o Two Door Cinema Club. Zespół, który powinien znaleźć się we wpisie "Ławka Rezerwowych", a to dlatego, że poznałem go jakieś dwa tygodnie temu, a teraz na stałe mi towarzyszy w pracy przy komputerze, włączony w tle na Youtube. No i też będzie w tym roku na Open'erze. A co ten pochodzący z Irlandii zespół gra? Indie rock. Także to taki mały offtop, dotyczący poprzedniego wpisu, taki DLC, uptade, o. Posłuchamy?




    I tym zespołem kończymy nasz muzyczny cykl!
    Powtarzam więc jeszcze raz - cokolwiek Wam przyszło do głowy, gdy czytaliście/słuchaliście, podajcie to w komentach! A dziś dziękuję, gdyż padam z nóg (a miało być jeszcze wieeele offtopów, m.in. o "Sali samobójców", który to film moim skromnym zdaniem jest jednym z najciekawszych polskich filmów (tu dajcie uszogrzmocący sopran) evar!). Także do przeczytania!
    Pozdrawia,
    pT
  7. pantrupek
    Na początek looknijcie na to:

    Wieem, że ten trailer jest umieszczany w niusach na praktycznie wszystkich serwisach o grach video. Lecz moim zdaniem każdy, absolutnie KAŻDY powinien obejrzeć ten cudowny, choć smutny zwiastun. Sądzę, że jest o niebo lepszy nawet od "New York, New York" Crysisa 2 (którego, btw, niedawno oglądałem gameplaye. Gra roku!) czy "Believe" któregoś tam Halo, a które do obczajenia razem z innymi podobnymi trailerami na http://forum.cdaction.pl/blog/pantrupek/in...showentry=25040 . Nowy zwiastun "Dead Island" wywołał u mnie niemałe emocje, co jak na 3-minutowy filmik jest wielkim osiągnięciem. Co o nim sądzicie?
    Druga z poruszanych przeze mnie dzisiaj spraw jest taka, że to setny wpis! Jupi! Z tej okazji życzę sobie i Wam jeszcze co najmniej 400 równie dobrych (ach, ta skromność) tekscików;).
    Trzecia (z czterech) sprawa to to, że ogłaszam ponad tygodniową przerwę. Ferie mam i rodzice oznajmili - jedziemy w miejsce, gdzie brak komputerów, tym bardziej internetu (czyli domek babci na wsi koło Łodzi)! Dlatego zabieram PS2 i spróbuję przeżyć (z doświadczenia wiem, że nie będzie źle:). Do zobaczyska!
    Aaale...! Jeszcze jedno.
    Muzyczne top ileś tam najulubieńszych współczesnych zespołów pana Trupka (część czwarta)!
    I już bez owijania w bawełnę:
    Arcade Fire. Kanadyjski zespół, który o ile się nie mylę dostał nagrodę na niedawnych BRIT Awards, za album "The Suburbs", który tak, jest dobry;). Ale bardziej wolę ich pierwszą płytę "Funeral", a środkowego "Neon Bible" nie lubię. A dlaczego akurat tak? A sam nie wiem, ale zapraszam do słuchania:





    Następny zespół to angielski Kasabian. Jest znany, jest lubiany (ale trochę na wyrost nagrodzony nagrodą "najlepszego zespołu świata"), całkiem fajnie gra.




    http://www.youtube.com/watch?v=agVpq_XXRmU&feature=channel
    Jako, że sił już brak, przechodzę szybciutko do ostatniego dziś zespołu (w głębi ducha mając nadzieję, że nie znam ich tyle, by męczyć się z ich przedstawianiem przez pięć następnych wpisów:D), czyli Bombay Bicycle Club. Trafiłem na tych kolesi oczywiście dzięki Trójce (hm, z przedstawionych zespołów to tylko Coldplay znam dzięki koledze, The Prodigy dzięki starszemu kuzynowi, Deerhunter dzięki "Machinie", a Arcade Fire dzięki blogowi Śledzia. A tak, to chyba wszystkie inne w jakimś stopniu są związane z Trójką.
    Kiedyś Wam chyba ten zespół już przedstawiałem, coś mi się zdaje.
    Początek mej przygody z BBC:
    http://www.youtube.com/watch?v=JbrkYVwTcQ8
    I dalsze szperanie wgłąb krótkiej historii zespołu:
    http://www.youtube.com/watch?v=XPgetSbJ8II
    http://www.youtube.com/watch?v=cC_FseOub7I
    http://www.youtube.com/watch?v=M1LrLEcrawc
    http://www.youtube.com/watch?v=WkKJHYHCt6Q
    No, to tyle na dziś! Krótko, ale na temat - do zobaczenia po (moich) feriach!
    Pozdrawia,
    pT
  8. pantrupek
    Miło mi poinformować, że zostałem nowym członkiem internetowego magazynu "Onezine". Magazyn to dosyć młody, bo powstał w sierpniu ubiegłego roku, zaś reaktywowany został w czerwcu tego roku. "Onezine" to magazyn o szeroko pojętej rozrywce. Powstał z myślą o grach komputerowych, ale mocno zahacza też o tematykę filmową. Miło mi, że mogę uczestniczyć w powstawaniu internetowego czasopisma. Jako zespół, zamierzamy bacznie śledzić świat rozrywki i informować Was o najciekawszych wydarzeniach.
    Warto też wspomnieć, że w Onezine pojawiać się będą moje ekskluzywne teksty i opowiadania, których nie znajdziecie nigdzie indziej! Śledząc "Kącik twórczy pana Trupka", magazyn "Onezine", oraz nowego bloga, którego będę na portalu Onezine.pl prowadzić (jeśli wiatry będą pomyślne;), ujrzycie całość mojej twórczości i odkryjecie całe moje "ja", że tak powiem:D.
    Szczerze powiedziawszy, propozycja współpracy z "Onezine" była dla mnie zaskoczeniem. W końcu do tej pory prowadziłem tylko niewinnie swoje małe poletko, jakim jest "Kącik twórczy pana Trupka", a teraz, puf!, wypływam na szerokie wody. Widać - mój styl się podoba i jestem z tego niesamowicie dumny (o rodzicach nie mówiąc;). A jakie szanse na przyszłość mi to daje!
    Choć małe to pismo (zin), myślę, ma szanse zawojować Polskę. Ale do tego potrzebna nam Wasza pomoc! Dlatego wchodźcie tam i zaglądajcie!
    Pierwsze moje teksty, mam nadzieję, ukażą się już w następnym, trzecim numerze, który bodajże ukaże się 24 lipca. Oczywiście będą to tak lubiane przez Was pantrupkowe felietony, a także (miejmy nadzieję, że się uda) pierwsza część niesamowitego opowiadania - dramatu z pewnym (jak to u mnie, nie chwaląc się, bywa) ciekawym punktem wyjścia dla fabuły.
    Dlatego please, stand by and c'mon to http://onezine.pl/ . Szybkim marszem!
    Pozdrowionka śle, zawalony aktualnie pisemną robotą, pT. "Ale sam tego chciałeś" myśli pT.
    I jeszcze raz powtarzam adres:
    http://onezine.pl/
  9. pantrupek
    Dziś ostatni odcinek (z tych zwykłych) Top Ileś Tam. A w nim (szybciutko):
    - The Ting Tings,
    - The Hives,
    - ukochane Coldplay.
    Czyli już praktycznie zaspojlowałem Wam cały wpis, buhahaha. Ale warto jeszcze z nami zostać, chociażby dla dobrej muzyki;).
    Zaczynamy od powstałego w 2004 roku w kraju herbatopijów (Wlk Brytania, dla uściślenia, bo u nas też wiele osób namiętnie herbatę pije, w tym niżej podpisany:) dwuosobowego zespołu, który gra muzykę, hm, na pograniczu popa, trochę rocka i miesza jeszcze troszkę w ich formule. Jak dotąd wydali jedną płytę, a z niej masę singli. Czemu mi się podoba? Bo The Ting Tings jest inne od wcześniej wymienionych przeze mnie zespołów, bardziej przebojowe (no może tylko One Republic temu dorównuje), a jednocześnie takie jedyne w swoim rodzaju. Coś jak Crystal Castles, ale w bardzo lekkiej i łatwostrawnej wersji. Niby takie infantylne, a jednocześnie uroczo profesjonalne. Polecam znaleźć gdzieś płytkę "We Started Nothing" (w tym roku ma być już nowa, ale w sumie tyle o niej wiem, że będzie, bo jakoś nie zagłębiałem się w temat). A teraz muzyka.





    Czas na The Hives. Jest to zespół, który ma w sumie tyle lat co ja (rocznik: '93) i gra już prawdziwego (raczej punk) rocka. Ale niee, nie byłbym sobą, gdybym nie wybrał zespołu, który trochę w formule zatęchłego gatunku miesza! A The Hives mimo osiemnastu latek na karku brzmi bardzo świeżo. Zasługa tego tkwi w ostatniej płycie zespołu - pochodzącego z 2007 roku "The Black and White Album", który rozwalił mi czaszkę już kilkadziesiąt razy, taki ten krążek ma moc. Również polecam znaleźć. A teraz trochę muzyki, nie tylko z tego albumu:



    http://www.youtube.com/watch?v=MCQ7VLoY7bQ

    No, i ostatni z naszego muzycznego top ileś tam najulubieńszych mych zespołów, czyli...
    Coldplay.
    W sumie o tej brytyjskiej formacji rozpisywałem się, i to chyba nie raz. Ogrom nagród i uznanie milionów fanów nie mogło wziąć się znikąd, no nie? Coldplay jest jednym z tych zespołów, które mogłyby zagrać nawet "Wlazł kotek na płotek", a na pewno pokochałbym tą aranżację. Ale dość gadania, oddajmy scenę mistrzom:
    http://www.youtube.com/watch?v=F0_bYHZrw9A

    http://www.youtube.com/watch?v=1MwjX4dG72s
    http://www.youtube.com/watch?v=TahH7B_aUZc&feature=related
    http://www.youtube.com/watch?v=Lb9X5jMofEo&feature=related
    http://www.youtube.com/watch?v=fXSovfzyx28&feature=related
    To oczywiście bardzo mała część dorobku zespołu, bo warto się wgłębić dalej i posłuchać np. "Now my feet won't touch the ground", czy "Christmas Lights". Dla ludzi lubiących nieco ostrzej na początek świetna będzie trzecia płyta zespołu - "X & Y", dla tych najdelikatniejszych pierwsza, czyli "Parachutes" lub ostatnia - "Viva la Vida" z EPką. A, o ile mnie pamięć nie myli, na stronie zespołu tkwi darmowa płyta zespołu z nagraniami koncertowymi. Wszystko szczerze i od serduszka polecam! A jeżeli się spodoba i chciałby ktoś zobaczyć zespół na żywo - proszę bardzo, już na sam koniec czerwca Coldplay zawita do Polski (a kilka dni przed nim Arcade Fire, jednak bilety są w
    drogie...), gdyż został headlinerem Open'er Fesitval. Super wiadomość, nie?
    No, a na dziś to wszystko, jeśli chodzi o muzykę. Zapowiadam następne wpisy (czego zwykle nie robię, ale nie chcę o nich zapomnieć):
    1. Top Ileś Tam Najulubieńszych Zespołów pana Trupka - Ławka Rezerwowych, czyli formacje, które mimo swej rewelacyjności nie dostały mnie tak bardzo w swe garści. Plus mały, fajny, muzyczny bonus.
    2. Muzyczne Top Ileś Tam Solistów - trochę jednak ich się nazbierało, starczy na jeden wpis. Uwaga - będzie delikatnie, co więksi "hardkorzy" powinni zasłonić uszy.
    -------------------------
    Tak z innej mańki - niedawno byłem w kinie (z wycieczką co prawda) na niejakim "Czarnym Czwartku" o takim dziwnym podtytule. Po seansie mogę powiedzieć (czy tam poradzić) Wam jedno - NIE SUGERUJCIE SIĘ REKLAMAMI. Serio. Gdyż z tych krótkich, głupiutkich filmików, które pokazywały się co chwila na TVP (tylko chyba ich przed Dobranocką brakowało) wyniosłem opinię, że "Janek Wiśniewski padł" to kolejna laurka złożona dzielnym walczącym Polakom, którzy z patriotycznymi frazesami i Mickiewiczem na ustach urządzają kolejne Termopile. Czy coś. W dodatku reklamówka zupełnie mnie nie przekonała z tego powodu, że jako młodzież nie bardzo jestem zainteresowany kolejnym wałkowaniem PRLu. Już "Wszystko, co kocham" było dla mnie denne (choć dobrze zrealizowane). Ile więc można nawijać o czasach, których młodzi nie rozumieją (filmy w poprawieniu tej sytuacji w ogóle nie pomagają)?
    I z takim nastawieniem wszedłem do sali kinowej, usadowiłem się wygodnie przy takiej małej ściance, o którą (a była ona dosyć puchata, jak na ściankę, jakby owinięta jakąś wykładziną miękką czy coś) się oparłem i pomyślałem: "obejrzę ten film, "Katyń" mnie zaskoczył świetną ostatnią sceną, więc może i tu się coś znajdzie". Projekcja się zaczęła i... wkręciło mnie kompletnie. Ten film to niesamowity thriller społeczny, mówiący o tym, jak tworzy się rewolucja wśród narodu, prawi nie tylko o okrucieństwie komunistycznych władz ("z kontrrewolucją się nie rozmawia" powiedział znakomicie pan Fronczewski w jednej ze scen. "Do kontrrewolucji się strzela"), ale i o ciemnych stronach ludzkiej psychiki. Podaje sucho i w rewelacyjny sposób fakty, a ocenę konkretnych rzeczy (sami będziecie wiedzieć, o co mi chodzi) zostawia widzowi. No i od samego początku czuć przytłaczające napięcie, człowiek mniej więcej do połowy seansu (kiedy to akcja zwalnia) siedzi jak na szpilach. Dobrze też, że reżyser postawił na nieznane twarze - lepiej mi było utożsamić się z bohaterami "Czarnego Czwartku" (może to też przez to, że od lat siedemdziesiątych Polska w wizualny sposób niewiele się zmieniła), niż z bohaterami np. "Katynia", granymi przez gwiazdy.
    Jednocześnie film pokazuje historię, o której nie mówi się młodzieży tak dużo i to w taki sposób, jakiego młodzi szybko nie zapomną (uwaga, jest brutalnie). Oczywiście, dzieło to ma kilka niedoróbek, druga połowa w porównaniu z pierwszą jest trochę aż za spokojna (ale o przeciąganiu nie ma mowy, więc nie ma dłużyzn), przez co napięcie znika. Ale wszystko to rekompensuje wspaniałe aktorstwo (pan Wojciech Pszoniak jako Gomułka to mój absolutny mistrz), świetna realizacja i muzyka Michała Lorenca (jejku, jest jak polski Zimmer - świetnie się słucha jego muzyki). Jeśli chcecie poznać kawałek współczesnej historii naszego państwa, to właśnie poprzez ten film - tak się powinno w Polsce kręcić filmy historyczne!
    I polecam się pośpieszyć - już na ekranach kin "Sala Samobójców", a za tydzień wchodzi "Jeż Jerzy" - w polskim kinie jeszcze nigdy nie było tak gorąco.
    A teraz pozdrawiam i spadam!
    pT
  10. pantrupek
    Nadszedł wieczór. A wieczór to taki czas, gdy człowieka nachodzi najwięcej myśli, jest najbardziej podatny na wszelkie uczucia, rodzi się w nim najwięcej pomysłów. I wiecie co? Jak wszystko, ma to też złe strony.
    Jestem zły. Zdenerwowany. Na siebie, na Was. Możecie pisać, że jestem podatny, czy coś, ale tak po prostu jest ? w momencie, gdy to piszę, jestem wściekły.
    Czemu? Powinniśmy spytać samych siebie. Czemu oceniamy ludzi po wyglądzie? Czemu nie dajemy kolejnych szans? Czemu tak często nie zmieniamy swoich poglądów, jesteśmy tak uparci? Czemu potrafimy zatruwać życie innym dla własnej zabawy, uciechy? Czemu nie liczymy się z innymi? Czemu niektóre rzeczy zauważamy tak późno? Pytania można mnożyć i mnożyć, a nic z nich nie wyniknie. Jedynym dobrym rozwiązaniem będzie naprawianie przeszłości czynami teraźniejszymi, jakkolwiek by to głupio nie zabrzmiało. Mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi.
    Tak, wpis ten nadal dotyczy sobotniej tragedii. Po tych kilku (od katastrofy minęły ledwo dwie i pół doby) dniach wiem jedno ? znieczulica mija. Kiedy?
    Najpierw była statystyka ? zginęło tyle i tyle osób wliczając prezydenta. A potem pojawiła się lista.
    I wtedy wszystkie te osoby, które wcześniej były tylko liczbą, odzyskały swe nazwiska i imiona ? a każda z nich jest osobną tragedią. Biskup Tadeusz Płoski jeszcze rok temu przyjmował mnie do bierzmowania, a, o ile mi dobrze wiadomo, jakieś dwa tygodnie temu kolejny rocznik. Jedna ze stewardess chodziła kiedyś do mojej szkoły. Każda z tych osób miała twarz, rodzinę, swoje problemy i niepewności.
    Ale czemu jestem tak zły? Bo przeszliśmy z jednej skrajności w drugą. Jeszcze niedawno śmialiśmy się z prezydenta i jego żony ? wytykaliśmy drobny brak stylu, wyśmiewaliśmy wzrost i wadę wymowy, wszystkie malutkie potknięcia powiększaliśmy do gargantuicznych rozmiarów. A dziś? Wystawiamy na ołtarze i wychwalamy, jak to nie było nam z nimi dobrze. Prawda jest jednak taka, że nie było nam wcale z nimi dobrze. I to z błahego powodu.
    Po prostu para prezydencka nie mieściła się między nasze wyznaczniki piękna. Łatwiej jest śmiać się z kogoś małego i grubego. Przypomnijcie sobie lata szkolne chociażby.
    Dziś wszem i wobec pokazywana jest wielka miłość pary prezydenckiej i sylwetka Marii Kaczyńskiej. Jeszcze niedawno noszenie kanapek mężowi było powodem do śmiechu i powszechnego facepalmu, a dziś jest dowodem na wielką miłość żony do męża. Od skrajności w skrajność. Ale my, Polacy, chyba tak mamy, z tym na pewno się ze mną zgodzicie.
    Dlatego jestem wściekły na media, że nie pokazywały pary prezydenckiej, polityków, nie przekazywały informacji w sposób bezstronny, idąc jedynie za tym, co się sprzeda (np. dopiero dzisiaj dowiedziałem się, że Maria Kaczyńska znała kilka języków i studiowała ekonomię, no hej!, to powinienem wiedzieć już dawno!). Jestem wściekły na Was, bo to Wy ustalacie, co się sprzeda, a co nie. I jestem wściekły na siebie, bo uwierzyłem w to, co się sprzedaje i sam zacząłem uznawać to za powszechną prawdę.
    I dlatego wniosek dla nas, dla całego polskiego narodu, powinien być taki, żebyśmy nie byli jednostronni. Żebyśmy patrzyli na wady i zalety, a nie tylko na wady. Żebyśmy zauważali piękno w tym, co wydaje nam się brzydkie i skazy w tym, co wydaje nam się idealne. I potrafili wyciągać z takiego patrzenia wnioski. I na tym zakończę. Pozdrawiam, pT.
  11. pantrupek
    Walentynki, Walentynki i po Walentynkach. Właśnie, zauważyłem, że mało osób o nich pisało na swych blogach. A czy to nie jest ciekawy temat? Jest, choć już wyeksploatowany na wszystkie strony. No, ale ja nie o tym.
    Hm, może jednak trochę. Dziś będzie między innymi o zespołach, które nie wiedzieć czemu z Walentynkami mi się niezmiernie kojarzą. Może to przez ich muzykę ? piosenki jednego z nich co rusz spotykam w trailerach romantycznych filmów, a utwory tego drugiego to czołówka, jeśli chodzi o polskie, w dodatku mądre, piosenki o miłości ?and stuff?. No więc, bez zbędnych wstępów, które i tak mało kto czyta (chociaż niee, z tym bym się nie zgodził ? świadczy o tym mała rozmowa o Trójce w komentarzach przy poprzednim wpisie)...
    ...muzyczne top ileś tam najulubieńszych współczesnych zespołów pana Trupka (część trzecia)!
    Powiem Wam szczerze, że dzisiejsza trójeczka wzbudza u mnie umiarkowane emocje. Może dlatego, że wszystkie z dzisiejszych zespołów są w miarę znane (plus minus), wszystkie trzy słuchałem dawno i w sumie dziś sobie je tylko przypominam, no i wszystkie trzy coś tam na muzycznym poletku wartościowego zostawiły, co każdy wie, że zostawiły i o, tyle.
    Zaś zaczniemy od amerykańskiego, hm, to chyba pop-rock. To taka, można powiedzieć, popowa zrzyna z Coldplay (jak brać, to od najlepszych), ale ma w sobie tyle swojego i jest na tyle przyjemna, że warto byłoby ją wymienić. A zespół, o którym mówię, to of kors One Republic. Jak ktoś lubi delikatne gitarowe granie plus mały, orzeźwiający kawałek ?pałera? plus ?siusiumajtkowe? klimaty ? proszę, oto i to. Ja ogólnie lubię słuchać od czasu do czasu OR, bo właśnie jest przyjemne, łatwe, delikatne i to taka miła odmiana od tych wszystkich alternatywnych przygód (do których, coś mi się zdaje, wrócimy w kolejnej części;).
    No i jest cool i jazzy.




    A teraz przenosimy się (już do końca wpisu!) ?do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych? (Copyright Adam Mickiewicz) i tak dalej, czyli krótko mówiąc do Litwy Polski.
    I tak, następny zespół, który przedstawię, jest jednym z najbardziej znanych w naszym kraju, przebił się do mainstreamu i tam siedzi (choć, według standardów, aż dziw bierze, że tam w ogóle się znalazł!). W dodatku gra muzykę, którą polska młodzież da radę słuchać (to nie to samo, co starzy giganci polskiego rocka, trzymający się kurczowo starych przebojów)! Z ciekawostek ? jest rok ode mnie starszy, a jego nazwa pochodzi od miasta, w którym powstał. Zgadliście już? Tak, to Myslovitz.
    Myslovitz to rock alternatywny, tak myślę, może trochę przeplatany z popem (czasem i bardzo malutko!). Głos Artura Rojka i gitarowe, ostre, choć cały czas alternatywne, granie tworzą świetną mieszaninę, w której odnajdzie się i chłoptaś emo i dziewczynka metalówka. Ale o klasie zespołu nie muszę nic mówić, bo wszystkie nagrody i popularność mówią same za siebie. Myslovitz to gigant, o.
    Ale nic nie szkodzi trochę muzyki, no nie?

    A to, o ile pamiętam, numer 1 Myslovitz według słuchaczy Trójki:
    http://www.youtube.com/watch?v=oGhEemCIKjk
    http://www.youtube.com/watch?v=wvhGAEFLZuw&feature=related
    Myslovitz jednak tak czy siak najlepiej brzmią na żywo ? polecam do videłko, które, choć ma wszelkie znaczniki koncertowych relacji z polskiej telewizji (ta skacząca kamera, przeloty nad sceną i tak dalej, dobrze, że balonyków nie widać i ?coolerskich? prowadzących), pokazuje, jaką klasą jest ten zespół. Niestety, wideło w słabej jakości z Wrzuty, gdyż na Jutubie nie było.
    http://w325.wrzuta.pl/film/0SLWihRMzOL/mys..._toptrendy_2007
    Polecam też obczaić tą zajefajną wersję kultowego ?Chciałbym umrzeć z miłości?, tym razem w duecie:

    Oczywiście, Myslovitz to dziesiątki innych piosenek, ale znalezienie ich pozostawiam już Wam.
    Czas przejść do ostatniego z dzisiejszych zespołów. A będzie to, założone w Szczecinie, Pogodno. Nie wiem, dlaczego je lubię. Niektóre z ich piosenek są na tyle superaśne, że nie da się ich nie lubić. Wiele ma strasznie głupiutki tekst, ale co z tego, skoro słucha się wyśmienicie?




    http://www.youtube.com/watch?v=zbBCke8H4Bs&feature=related
    http://www.youtube.com/watch?v=2w5z73aoAp8
    http://www.youtube.com/watch?v=k8xNz7hfyUI&feature=related
    (Kolejność niezamierzona;)
    No, folks, to na tyle dziś. Co nie znaczy, że to koniec naszego cyklu! Prawdę mówiąc, zespołów trochę mi się przez krótkie jak na razie życie przewinęło i przewinie pewnie jeszcze z pięć razy tyle. A, co najlepsze ? w międzyczasie zebrał mi się materiał na inne muzyczne artykuły, już nie o zespołach.
    Także... posłuchamy sobie jeszcze tego trochę.
    Pytanie na koniec (na które pewnie nikt nie odpowie): jak tam Walentynki?
    Pozdrawia
    pT
  12. pantrupek
    To jest tak, że zawsze myślałem, że bardziej podobają mi się brunetki. A jednak zawsze podobały mi się blondynki i to zawsze do blondynek zarywałem.
    Podobnie jest z grami. Mogę napisać/powiedzieć, że uwielbiam FPSy. A jednak przez ostatni miesiąc zagrywałem się w strategie. Może tak być? Może.
    Z filmami też tak jest ? mówię: ?uwielbiam filmy ze Stevenem Seagalem?. A jednocześnie równie dobrze ogląda mi się familijne filmy o piesku, który zostaje tajnym agentem, bądź piłkarzem, bądź baseballistą, koszykarzem, sprzedawcą lodów włoskich i jednocześnie ratuje inne psy/swoich właścicieli spod niewoli tępych gangsterów (jeden z nich zawsze jest, zgodnie z Kevinowską tradycją, mądrzejszy od drugiego i tego głupszego nazywa tępakiem/idiotą/imbecylem. Lecz obydwaj są równymi niedojdami).
    Z muzyką? Ależ oczywiście! Często jest, że jak pytam kogoś o muzykę, której słucha, mówi: ?lubię metal. I muzykę klasyczną?. No bo i po co powstało coś takiego, jak metal symfoniczny na przykład? Łączy muzykę pisaną na orkiestrę z ostrymi, metalowymi riffami i głosami. No bo przecież wiele osób lubi naraz i metal i muzykę symfoniczną.
    Ja na przykład lubię rock. Lecz rock to szeroko pojęty gatunek ? począwszy od AC/DC, Led Zeppelin, Van Halen, poprzez Myslovitz i Hey, a skończywszy na Coldplay i Jonas Brothers. Nawet Queen i Pnk Floyd by się załapało. Ła, niezłe zróżnicowanie.
    Dzisiejszych ludzi nie jest łatwo sklasyfikować. Można ich podzielić według miejsca zamieszkania, na wsioków i miastowych. Oczywiście łapie nam się tu kilkadziesiąt stereotypów ? że wsiur to pijak, jeździ traktorem i nie ogląda filmów, a miastowy jest arogantem, przepycha się na drogach, chodzi wymuskany itd. Można ich podzielić według muzyki, której słuchają. Są metale, są technowyznawcy, są ci, co słuchają reggae (rasta? Tak, nie pomyliłem się?) itd. Dzieli się ludzi według zapachu ? śmierdziele i ci pachnący. Są i podziały według stanu majątkowego, według posiadanego zwierzęcia, według posiadanego samochodu, marki palonych fajek, ulubionego piwa, ulubionego klubu piłkarskiego, koloru włosów (rudzi są be itd.), wyznania (Żydzi są be itd.) i mógłbym tak wymieniać i wymieniać.
    I oczywiście wszyscy (prócz tych, którzy według takiego a takiego podziału są na samej górze łańcucha ?pokarmowego?) są przeciw tym podziałom.
    Prawda jest taka, że lubimy być dzieleni i porównywani. Lubimy wszystko układać w swoim porządeczku, przekładać tak, by było od najmniejszego do największego. Po tygodniu przestawimy to na odwrót, bo nam się znudziło. A potem przełożymy to jeszcze raz, tym razem w porządku alfabetycznym. Kochamy mieć wszystko poukładane, uwielbiamy szufladkować. Lubimy też oceniać ? ?ta potrawa mi nie wyszła, za mało soli i przydałoby się więcej pomidorów?; ?Marcin z boksu obok jest chyba niedorozwinięty fizycznie. Rozlał wodę z kubeczka i czasem mocno zaciska powieki, tak, że aż mu łzy lecą?.
    I uwielbiamy wiedzieć o wszystkim i o wszystkich jak najwięcej. I to pewnie z tego ostatniego wzięły się te wszystkie durne stereotypy. ?Ja wiem, jaka ona jest ? pewnie tępa i puszczalska. W końcu jest blondynką i ma tipsy?. No i tak dalej.
    Mógłbym więc rzec, że sami sobie urządziliśmy to ?piekiełko? porównań, subkultur, klasyfikacji itd. Lecz to nic nadzwyczajnego ? krótko mówiąc, nasz gatunek po prostu taki jest. I zakończę ten króciutki wywód tutaj, pozostawiając pole do popisu Wam, drodzy czytelnicy, oczywiście w komentarzach;).
    *
    Często czuję, że się powtarzam. Poruszam te same tematy, używam podobnych zwrotów. Oj, trudno. Dlatego, abyście Wy się nie znudzili, a żebym ja miał czyste sumienie i coraz więcej wejść ( ), piszę nowe opowiadanie, które BYĆ MOŻE niedługo opublikuję. Być może, bo po pierwsze nie wiem, jak wyjdzie, po drugie jestem ciekaw, jak mi pójdzie z przekleństwami ? trudno ich uniknąć, gdy pisze się o dzisiejszej szesnastoletniej młodzieży;). Na razie staram się, by było ich jak najmniej. A jeśli pomysł z tym opowiadaniem nie wyjdzie ? jest jeszcze milion innych pomysłów, na które prędzej czy później wpadnę. Mogę na przykład pisać opracowania aktualnych tematów lekcji, które poruszamy w szkole;). Bądź coś zrecenzować. Opisać się nago. Podać numery telefonów wszystkich znajomych. Zbudować profile psychologiczne Alvina i Wiewiórek. Zacząć pisać przygody któregoś z członków rodziny Cullenów. Jest milion pomysłów, więc na pewno nie pozwolę Wam się (za bardzo) nudzić. I koniec następuje w tym właśnie momencie, gdyż w którymś musi, a ja jestem zmęczony. I muszę się w końcu czegoś pouczyć. Pozdrawia pT.
  13. pantrupek
    Do piratów zraziłem się, jeszcze pacholęciem ledwie dziesięcioletnim będąc. Wtedy to rodzice na stadionie kupili mi za 15 złociszy zestaw iluś tam gier dla dzieci. Na jednej płytce. Ja uradowany, że będzie w co grać. Oczywiście, kilka gier naprawdę było świetnych, m.in. Marvel vs. Capcom (czy cóś tam innego) z wielopoziomowymi planszami (nie ma to, jak Wolverinem wgnieść pazurami kogoś tak, żeby aż się strop zawalił, Theme Hospital, który nie działał, coś tam o Asteriksie chyba, o wesołym miasteczku, Duke Nukem 3D, GTA, Blood... Heej, wróć! Czy ja dobrze napisałem? Tiaa, właśnie takie gry uważane były przez naszego dobrotliwego pirata za "dla dzieci". Choć byłem jeszcze taki mały, czułem się oszukany. A płytka wpakowała mi na kompa paskudnego wirusa, którego dopiero po tygodniu udało się usunąć nastolatkowi z sąsiedztwa.
    I chyba dobrze, że taka była moja pierwsza przygoda z piratami. W życiu kupiłem jeszcze tylko jedną grę od pirata, dwa lata później, też na stadionie. Za 20 złotych dostałem... pustą płytkę. M. in. dlatego piraci to dla mnie banda oszustów i głupców, a w dodatku, sugerując się AR, debile kompletni, którzy jedyne co umieją w życiu robić, to robić z siebie idiotów.
    Wirusami u pirata łatwo się zarazić. Jak już wiecie, przekonałem się o tym na własnej skórze. Najpierw był to mój jedyny powód, dla którego nie ściągałem z torrentów i sieci P2P gier. Potem doszła w końcu do mnie ta prosta myśl, że ściąganie gry jest kradzieżą. Oj, co to się robi ze współczesną młodzieżą! Żeby inni, ale że ja sam zrozumiałem to dopiero po lekturze jednego z numerów CDA?! My God, toż to masakra.
    Ale cóż, nie o tym miałem, tylko o wirusach.
    Apeluję do młodzieży i wszystkich osób ściągających gry w jakikolwiek nielegalny sposób, odnosząc się chyba do słów Stephena Kinga: może Ci się sto razy udać, ale w końcu i tak ściągniesz tego cholernego wirusa. I taką oto myślą kończę dzisiejszy wpis. Miłej nocy/dnia/czegokolwiek i pozdrowionka śle pT.
  14. pantrupek
    Jejciu, ale ja ostatnio jestem zabiegany!
    Serio, moje życie ostatnio jest wydzielone na maleńkie odcinki czasu, które potrafią trwać nawet po pół godziny. Od zdarzenia do zdarzenia, od przerwy do przerwy, od obiadu do kolacji, w końcu od wieczora do wieczora. Tyle zajęć i nauki i myśli i wszystkiego, że aż nie mam czasu tu zajrzeć. A szkoda, bo mam wiele do powiedzenia.
    Dziś zajrzałem do nowego numeru pewnego magazynu, z którym współpracuję. Choć może magazyn to za dużo powiedziane - to taka gazetka, którą czytają mądre głowy, a potem najzdolniejszym ekipom robią warsztaty. Zajrzałem, przejrzałem i...
    Powiem tyle, że się zawiodłem. Nawet nie o to chodzi, że zdjęcie do mojego artykułu jest zupełnie inne, niż być miało (nie to ujęcie, które wybrałem). W końcu zdjęcia wybierają red.nacz. i fotograf, więc nic mi do tego (choć... w końcu to był mój artykuł). Bardziej chodzi o to, że w sumie napisałem jakieś 11 stron materiału, dosyć dobrego materiału (gazetka ta zwykle ma 16 stron, a ten jeden numer 27), z czego opublikowano mniej niż połowę (jakieś 4-5 stron).
    I to się wiąże z mym zabieganiem. Gdyż, będąc zabieganym w dokładnie takim samym stopniu, jak dziś, musiałem znaleźć jeszcze czas między nauką, jedzeniem, spaniem i innymi takimi, aby jeszcze napisać te 11 stron tekstu. Ciężko było, ciężko, choć temat niby fajny (komputery i nowe technologie), a tu jeszcze szkoła, oceny, a gdzie czas dla znajomych i rodzinki?
    Ta, unoszę się honorem, jako "Najprawdziwszy I Jedyny Tak Dobry Pisarz, Który Ma Gdzieś, Co Inni Myślą O Jego Tekstach, Ale One Są Tak Czy Siak Rewelacyjne I Należy Się Za To Jakiś Szacunek, Czyż Nie?" (w skrócie: NIJTKPKMGCIMOJTAOSTCSRINSZTJSCN". To znaczy ogólnie chodzi tu o to, że wynika z całej tej sytuacji taka śmieszna (zależy jak dla kogo) rzecz, która mówi mi, że po prostu zmarnowałem sporo czasu (o mym współczynniku many, tfu, HP, to znaczy weny nie wspomnę).
    Dlatego, aby nieopublikowane teksty na coś się przydały... Przedstawię je Wam, drodzy czytelnicy.
    O czym są? O czymś, co wszyscy lubimy - gry video. A tak właściwie, to ich historia. W formie raczej dla casuali, albo ludzi niegrających w ogóle (nic nie zmieniałem), więc może i Was, hardkorzy, odrzuci. Mnie się tam podoba.
    1. "Od Odyssey do PlayStation - krótka historia stacjonarnych konsol do gier video"
    Gry komputerowe i video to dziś najprężniej rozwijająca się gałąź rynku rozrywkowego. Po wielkich sukcesach ?Call of Duty: Modern Warfare 2?, ?GTA IV? i ?Red Dead Redemption? już nikt nie wierzy w to, że gry video to domena tylko i wyłącznie dzieci. Gry to dziś rozrywka prawie przewyższająca popularnością filmy! Przyjrzyjmy się więc ich fenomenowi.
    Już pierwsze konsole do gier video były promowane jako wspólna rozrywka w gronie rodziny bądź przyjaciół. Nawet (uważana za pierwszą konsolę do gier video w ogóle) Magnavox Odyssey (wydana w 1972 roku, czyli jeszcze przed ?Gwiezdnymi wojnami?!), choć oferowała jedynie dwa świecące się punkciki na ekranie plus kolorowe, półprzezroczyste nakładki przyklejane na telewizor, aby lepiej zobrazować o co w danej grze chodzi, stawiała na zdrową rywalizację. I to spodobało się ludziom. Tak samo Odyssey, jak i, wydany trzy lata później, a dziś również kultowy, Pong (kreseczki na ekranie odbijające kwadracik, oczywiście na punkty) odniosły ogromny sukces.
    Na przestrzeni lat coraz więcej wersji kolejnych konsol zalewało rynek. Do gry weszło ATARI, ze swoją 2600, z grą ?Pitfall? na czele (dziś wyglądającą, lekko mówiąc, biednie ? patyczak udający kogoś na wzór Indiany Jonesa buja się po lianach-kreskach nad kupkami pikseli udającymi krokodyle), potem japońskie Nintendo z Nintendo Entertainment System (w skrócie NES)?
    Właśnie, ta konsola była czymś szczególnym. Dlaczego? Składa się na to kilka czynników. Otóż w NESie (w Japonii zwanym Famiconem) po raz pierwszy zastosowano wygodny kształt i układ pada (kontrolera). Pojawił się tzw. ?krzyżak?, który znakomicie zastąpił liczne dżojstiki i niewygodne obracane gałki. Po drugie ? NES posiadał naprawdę duże moce przerobowe, co objawiało się piękną, jak na tamte czasy, grafiką. No i w końcu producent zadbał o gry. To właśnie na tej konsoli po raz pierwszy ukazały się przygody braci Mario (?Mario Bros.? i ?Super Mario Bros.?), a także m.in. ?The Legend of Zelda?, znane wielu Polakom ?strzelanie do kaczek?, czyli ?Duck Hunt?, a także masa innych bardziej czy mniej kultowych gier. Łącznie było ich około 1200! Famicon rozszedł się zaś w nakładzie 65 milionów, a gier sprzedano ponad 500 milionów sztuk!
    Czemu piszę tyle o tej konsoli? Bo prawie każdy z nas miał z nią do czynienia, czy w latach dziewięćdziesiątych, czy też na początku tego stulecia. Chodzi tu oczywiście o Pegasusa, czyli nic innego, jak podróbkę NESa. Te często się psujące, mało kosztujące konsole sprzedawane na polskich bazarach swego czasu stały pod telewizorem w co czwartym domu w kraju!
    Wracając do historii gier video. Do zabawy dołączyła Sega (czyli rodzic znanego wielu osobom superszybkiego niebieskiego jeża Sonica), a także kilka mniejszych firm. W 1991 roku powstał SNES (skrót taki sam, jak w przypadku NESa, tylko z dodanym ?Super? na początku), który znów odniósł sukces i ponownie zdeklasował konkurencję (choć na przykład procesor miał słabszy niż konkurencyjny Sega Genesis), na co pozwoliły kolejne gry z serii o Mario, następne ?Zeldy? i mnóstwo innych pozycji.
    Konkurencja Nintendo, nieco w panice, nieudolnie próbowała znaleźć inną drogę, aby przekonać klientów do swoich technologii. Eksperymentowano z nowymi nośnikami, czyli CD, oraz? kasetami VHS. Bardzo nieudolnie. Doszło do tego, że w 1994 roku powstało aż pięć nowych maszyn do grania, a każda z nich nijaka, tylko lekko podwyższająca poprzeczkę.
    Tymczasem mało znana graczom firma Sony wyprodukowała dla Nintendo odtwarzacz płyt CD, który miał być częścią nowej konsoli Japończyków. Skończyło się kłótnią o pieniądze z przypuszczanych zysków i Sony musiało się wycofać ze współpracy z gigantem przemysłu gier. Ktoś mądry wewnątrz firmy pomyślał jednak, aby tą sytuację odwrócić na swoją korzyść. I ten mądry ktoś wymyślił PlayStation.
    Ta konsola, krótko mówiąc, wymiatała. Oferowała grafikę w 3D (nie w tym dzisiejszym znaczeniu oczywiście ? nie oferowała przestrzennego obrazu, a trójwymiarowe modele), no i miała czytnik CD, co pozwalało na więcej zawartości w grach, filmowe przerywniki i (dziś wydaje się to komiczne) głosy postaci! Ludzie oszaleli na punkcie tej maszynki, zresztą tak samo, jak producenci, którzy oferowali coraz to lepsze gry (?Silent Hill?, ?Resident Evil?, ?Gran Tourismo?, kolejne części ?Final Fantasy?, ?Tekken?? mógłbym wymieniać i wymieniać!). Po raz pierwszy na stałe do padów weszły gałki analogowe (tak zwane ?grzybki?) i wibracje.
    Nintendo dalej zaś siedziało w kadridżach, nie chcąc przerzucić się na CD (mieli okazję, trzeba nie było się kłócić z Sony?), czego wynikiem było Nintendo 64, konsola kultowa, ale niestety nie dorastająca popularnością PlayStation do pięt.
    Po pewnym czasie Sega wydała Dreamcast, konsolę o wiele lepszą technologicznie od Playstation. Jednak i ona nie odniosła sukcesu i zmarła przedwcześnie.
    Nikt już nie sądził, że komukolwiek uda się zdetronizować dotychczasowego ?króla?, prócz? samego Sony, który w dwutysięcznym roku wydał na świat PlayStation 2. W ciągu dwóch dni od premiery w samej Japonii sprzedano 980 tysięcy sztuk urządzenia! Pod każdym względem PS2 było lepsze od PS (które w międzyczasie doczekało się odchudzonej wersji ? PS Slim): posiadało czytnik płyt DVD, lepsze ?wnętrzności?, jedynie pad pozostał bez zmian ? zmienił tylko kolor na stylowy czarny. Historia tej konsoli jest długa, dlatego nie będę się nad nią rozpisywał. Ważne jest jednak, że znowu nikomu nie udało się pokonać Sony ? ani Nintendo, które wydało w 2001 roku Gamecube, ani nowemu zawodnikowi, czyli Microsoftowi, z jego Xboxem również z 2001 roku (który był, prawdę mówiąc, lepszy technologicznie od PS2).
    Żadna z dwóch przegranych firm nie zamierzała się jednak poddać. I każda chciała podejść przeciwnika na swój sposób.
    Firma Billa Gatesa postanowiła pokonać Sony poprzez? czas. W 2005 roku, gdy PS2 święciło jeszcze tryumfy, a jego następczyni była dopiero w planach, wydano Xboxa 360 ? bardzo mocny sprzęt, którego wadą była jednak duża awaryjność. Ta słabostka nie przeszkodziła jednak w planie i Microsoft cieszył się jako wydawca pierwszej na świecie konsoli tzw. ?siódmej generacji?.
    Sony musiało działać szybko. W 2006 roku wydali więc PlayStation 3, ze względu na wygląd nazywane złośliwie ?chlebakiem?. Wychodziło na to, że sprzęt Japończyków jest technologicznie lepszy od nowego Xboxa (ma nawet Blu-Ray), ale jednocześnie bardzo trudny do zaprogramowania. Dlatego obydwa sprzęty wychodzą na zero.
    Nintendo zaś obrało zupełnie inną drogę. Stworzyli Wii, konsolę, która generuje grafikę na poziomie, no ja wiem, półtora Playstation 2? Przy możliwościach X360 i PS3 jest cienka jak dżdżownica, kolokwialnie mówiąc. Posiada za to inny, ciekawy walor. Kontrolery. Jeden z nich przypomina kształtem? pilota od telewizora, drugi zaś gruszkę. Obydwa są proste w obsłudze i można nimi? machać. Każda gra na swój sposób reaguje na ruchy rąk gracza i je interpretuje, na przykład na odpowiednie ciosy w grze bokserskiej, czy ruchy snopa światła latarki w horrorze. Dzięki tej prostocie obsługi i ofercie skierowanej do całych rodzin ? dzieci, rodziców, starszych osób ? Nintendo w końcu, po raz pierwszy od czasów SNESa osiągnęło sukces na rynku konsol stacjonarnych (czyli takich podpinanych do telewizora). Powrócono do idei przyświecającej pierwszym konsolom: graniu razem, rywalizacji. Zmieniono jedynie sposób ? dziś nie kręci się gałkami i nie przyciska guzików, a macha się rękoma. I jest to naprawdę przyjemne, bo choć już wcześniej Sony kombinowało z tą formą zabawy (poprzez kamerkę EyeToy, która w teorii miała wykrywać ruchy gracza), dopiero Nintendo udało się odnieść zatrważający sukces, dodatkowo przekonując coraz większą liczbę ludzi do zainteresowania się tym działem rozrywki, jakim są gry video.
    I tak zatoczyliśmy koło. Już niedługo powinny pojawić się pierwsze pogłoski o nowych konsolach, zapewne znowu lepszych graficznie. Jednak czy tylko tego oczekuje się dziś od elektronicznej rozrywki? Nintendo ze swym Wii pokazało, że nie. Sony już wydało swoją wersję kontrolerów wykrywających ruch, czyli PS Move, Microsoft niedługo wypuści na świat Kinect, urządzenie, które w kontroler zamieni? ciało gracza. Na współczesnych konsolach da się grać przez sieć, a nawet surfować po Internecie. Coraz śmielej eksperymentuje się też z techniką 3D. Wiadomo natomiast jedno ? przez jeszcze długi czas na rynku gier video nudno nie będzie.
    2. "Historia konsol przenośnych" (również krótko)
    Gdy idea elektronicznego grania na dobre zadomowiła się w umysłach dzieci, przynajmniej tych w Ameryce, a jednocześnie zaczęła przynosić niemałe zyski, trzeba było pomyśleć o czymś świeżym, nowym, czymś, co przyciągnie jeszcze więcej osób.
    Tym czymś było przenośne granie.
    Wyobraźcie sobie, że jedziecie autobusem i nie macie co ze sobą zrobić. Długa droga jeszcze przed Wami, nie ma czym zająć rąk i myśli. Wyciągacie więc z kieszeni małą konsolkę i wgłębiacie się w świat wspaniałych światów i niesamowitych przygód. W autobusie!
    Mówiąc ?konsola przenośna?, większość ludzi myśli ?Gameboy?. Ta maszynka, której pierwsza wersja została wyprodukowana w 1989 roku, najbardziej upowszechniła przenośne granie. Lecz trzeba zaznaczyć, że nie była to pierwsza przenośna konsola.
    W 1977 roku firma Mattel wydała pierwszą na świecie ?gierkę elektroniczną? o tytule ?Auto Race?. To wyglądające bardzo topornie (poszukajcie na Youtube, na pewno znajdziecie) urządzenie spowodowało zatrzęsienie ?gierek elektronicznych?, takich mieszczących się w kieszeni, z jedną wbudowaną aplikacją. U nas, w Polsce, najbardziej znane są tzw. ?100000 w 1?, oraz (tym starszym) radzieckie gierki w stylu ?Hokej? czy ?Wilk i jajka?. Zostawmy więc ten odłam rynku i zajmijmy się ?prawdziwymi? konsolami.
    W 1979 powstało Microvision ? pierwsze przenośne urządzenie z wymiennymi kadridżami. Konsola nie była jednak doskonała. Prawdę mówiąc ? bardzo dużo jej do tej doskonałości brakowało. Przez technologię, w której powstał ekran, ten szybko stawał się ciemny podczas grania, co uniemożliwiało zabawę. Urządzenie potrafiło się bardzo nagrzać. W dodatku kadridże z grami były bardzo podatne na wyładowania elektrostatyczne, oraz potrafiły się zepsuć podczas wkładania ich w odpowiedni slot. Microvision posiadał bibliotekę jedynie czternastu tytułów, co jednak nie przeszkodziło w zarobieniu przez jego twórców ośmiu milionów dolarów. Pierwszy krok został więc już poczyniony i można było się spodziewać, że na tym się nie skończy.
    Firma Nintendo (która za cztery lata, w 1984 roku, zdetronizuje rynek gier video swoim Famiconem ? odsyłam do artykułu o konsolach stacjonarnych) już w 1980 roku postanowiła postawić swoje pierwsze, jak na razie małe kroczki, na rynku gier przenośnych. Wyprodukowała więc serię Game & Watch, dwuekranowych ?gierek elektronicznych? połączonych z? zegarkiem, który wyświetlał się w rogu ekranu.
    Nintendo powróciło dopiero w 1989 roku. I od razu z hukiem.
    Gameboy to konsola niezbyt ?rozwinięta? technologicznie, porównując z przenośnym ATARI Lynx, które ukazało się w tym samym roku. Ta druga kieszonsolka (popularne określenie na konsole przenośne) miała za słabą baterię jak na swoje możliwości i straszyła ceną. Natomiast Gameboy? Gameboy był na każdą kieszeń. Nie posiadał może zbyt wielkich możliwości, wyświetlał obraz tylko w kilku różnych odcieniach? zieleni, ale posiadał w sobie to coś, co nie pozwalało przerwać gry. Był wygodny, całkiem długo chodził na baterii (pierwsza wersja chłonęła po cztery ?paluszki?), no i posiadał świetną bibliotekę pozycji, z kultowym ?Tetrisem? (spadającymi klockami) na czele.
    Nikt nie mógł pobić Nintendo. Ich konsola była mało awaryjna i naprawdę świetnie się na niej grało. Nikogo nie interesowała lepsza grafika i większe możliwości innych, pojawiających się już po ?GrzeChłopcu? urządzeniach (no, może prócz Sega Game Gear, ale nikt jej nie pamięta tak dobrze, jak Gameboya, prawda?).
    Nintendo na swoje kolejne przenośne dziecko kazało czekać aż dziewięć lat. W międzyczasie pojawiły się co prawda odchudzone wersje pierwszego Gameboya (GB Pocket, a potem Light), lecz to nie było to. Dopiero w 1998 roku ukazał się Gameboy Color. Znowu nie dał nawet małej szansy konkurencji, choć był tylko niewiele ?silniejszy? od poprzednika. Wiele zdziałała pewna marka na zawsze już związana z przenośnymi konsolami Nintendo. Pokemony. Ten znakomity RPG w iluś tam wersjach wypromował Gameboya na cały świat ? każde dziecko chciało zostać zdolnym trenerem małych stworków (choć ja tam je kiedyś kojarzyłem tylko z kreskówek:).
    Nintendo jednak na marce Gameboy nie skończyła. W 1995 roku postanowiła wypromować swoje najnowsze urządzenie, Virtual Boya, na konsolę przenośną. Sęk tkwił w tym, że sprzęt ten w żadnym wypadku przenośny nie był. W skład ?Wirtualnego chłopca? wchodziło spore pudło na nóżce, do którego przystawiało się oczy, zaglądając w znajdujące się tam okulary, oraz pad na kabelku. Sprzęt wytwarzał efekt przestrzenności, niczym w dzisiejszych trójwymiarowych kinach. Problemów było z tym jednak co niemiara. Po pierwsze: jedynym kolorem, jaki Virtual Boy wytwarzał, był? czerwony, no i czarny robiący jako tło. Po drugie: sprzęt był niesamowicie niewygodny. Postać chłopca na plakacie reklamującym VB leżała na plecach z konsolą na oczach, jednak fizycznie nie było możliwe powtórzyć takiego wygibasu, bo sprzęt po prostu spadał. Nie dało się też leżeć na brzuchu i ustawić urządzenie przed sobą, bo kark szybko zaczynał boleć. Nóżka zaś była za krótka, by ustawić konsolę na przykład na stole i wygodnie z niej użytkować, bo trzeba było się niesamowicie schylać. W dodatku po kilkunastu minutach grania strasznie bolały oczy. No i Virtual Boy, jako porażka w stu procentach, szczycił się kolosalną ilością gier w liczbie całych? dwudziestu dwóch. Ten projekt Nintendo zawaliło na całej linii.
    Gdy wszyscy zapomnieli już o Virtual Boyu, Nintendo wydało Gameboya Advance. Zupełnie nowa, o wiele silniejsza od poprzedniczek konsola była chyba najlepszym, co mogło się przytrafić złaknionym rozrywki graczom. I znowu (choć mały udział miał w tym również brak konkurencji) osiągnęła sukces. Po jakimś czasie pojawiła się przemodelowana wersja o nazwie GBA SP, a w 2005 roku ukazała się malutka Gameboy Micro, czyli jeszcze bardziej pomniejszony Advance. Na tym skończyła się historia ?Grającego chłopca?, a zaczęła nowa era w przenośnym graniu.
    Lecz zanim o tym, to jeszcze o jednej małej ciekawostce. Nokia, firma znana z przemysłu ?komórkowego? w 2003 roku postanowiła sama wydać swoją maszynkę do grania. Było nią połączenie telefonu i konsoli (a także odtwarzacza MP3, PDA i radia) o nazwie N-Gage. Grafika na poziomie pierwszego PlayStation robiła wrażenie, ale sam sprzęt był niewygodny i nie miał nic do zaoferowania. Tytuły nie były za bardzo grywalne, w dodatku straszyły bardzo małą ilością. O N-Gage szybko więc zapomniano.
    W 2004 roku nadeszły dwa uderzenia. Pierwszym z nich było wejście Sony i jego PlayStation na rynek gier przenośnych. Na przełomie 2004 i 2005 roku wydano PlayStation Portable, prawdziwy kombajn, jeśli chodziło o moc, gdyż oferowała jakość grafiki niewiele gorszą od tej z PlayStation 2! I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie kilka błędów popełnionych przez samo Sony. Po pierwsze firma zaczęła promować swoje dzieło jako nie tylko konsolę, ale w ogóle centrum multimedialne. Obsługa Internetu, odtwarzanie video, muzyki i Bóg wie czego. Wprowadzono własny format, dyski UMD, na których wydawano filmy i koncerty. I właśnie ten nowy nośnik, jak i próba stworzenia z PSP małego kina, nie powiodły się. Nikt nie chciał wydawać ciężko zarobionych pieniędzy na małe płytki z filmami, które za tą samą cenę mógłby mieć na DVD i obejrzeć sobie na swym wielkim telewizorze. W dodatku jakiś czas później na rynek weszło PlayStation 3 i Sony skupiło całą swoją uwagę na tym urządzeniu, zupełnie olewając PSP. Brak wsparcia dla tej platformy i coraz większe piractwo skończyło się tym, że w momencie, gdy piszę te słowa, biblioteka gier mogła być przynajmniej 3 razy dłuższa, gdyby nie właśnie błędy ?góry? japońskiego koncernu. Co nie oznacza, że nie ma w co grać! Trzy części popularnego ?GTA?, dwie części ?Silent Hill?, dwa ?Tekkeny?, tyle samo ?Burnoutów? i wiele wiele innych tytułów sprawiło, że w Polsce to najbardziej popularna przenośna platforma do gier i jeden z najczęściej kupowanych prezentów komunijnych.
    Co zaś w tym czasie robiło Nintendo? Nie próżnowało, a podbijało świat. W 2004 roku wydało rewolucyjne Nintendo Dual Screen (w skrócie NDS, albo DS). Ten rewolucjonizm polegał na tym, że konsola posiada dwa ekrany, w tym jeden dotykowy, a także wbudowany mikrofon. Niby niewygodne, ale w praktyce jest wręcz przeciwnie. Choć technologicznie konsola potrafi w porównaniu z PSP niewiele, to właśnie ona jest popularniejsza na świecie. Nintendo uderzyło w tą samą grupę społeczną, co ze swym Wii (odsyłam do artykułu o konsolach stacjonarnych), czyli ludzi w każdym wieku, nie mających wcześniej kontaktu z grami video. Dzięki takim produkcjom jak ?Nintendogs? (opieka nad słodkimi psiakami), czy licznym produkcjom trenującym zdolności naszego mózgu dzięki quizom i zagadkom, konsola stała się superpopularna. Doskonale nadaje się do strategii i przygodówek, a nawet strzelanin z widoku pierwszej osoby.
    Tak samo PSP, jak i NDS doczekały się swych odchudzonych wersji. W ostatniej wersji PSP, czyli PSP Go, zlikwidowano nośnik UMD, za to postanowiono, że wszystkie gry będzie się ściągać prosto z internetowego sklepu Sony. Wprowadzono małe, tanie gierki Minis. NDS dostał za to w najnowszej wersji DSi aparat, funkcje ?społecznościowe?, jak i również małe, tanie gierki pod nazwą DSiWare, do kupienia na stronie internetowej.
    Te zabiegi nie są bezcelowe. Mają związek z niedawnym pojawieniem się trzeciego gracza na rynku, a mianowicie Apple ze swoim Iphonem. Otóż tak, ten telefon uważany jest dziś również za konsolę. Ma to związek z usługą App Store (sklep internetowy Apple?a), w której można kupować za naprawdę małe pieniądze pełnoprawne gry. Raczej mało kto przywiązuje wartość co do jakości prezentowanych produktów, ale wśród zasypu mniejszych lub większych gierek można tam znaleźć istne perełki. W dodatku najnowsza wersja Iphone?a, o cyferce 4, według danych jest o wiele silniejsza od PSP. Udowodniono to niedawnym demem technologicznym, uruchomionym na silniku, który dotąd działał tylko na mocnych konsolach stacjonarnych (PS3 I X360), oraz na komputerach! Efekt jest powalający. Iphone, jakby tego było mało, ma wbudowane żyroskopy, które reagują na położenie telefonu w podobny sposób, co kontroler Wii, a także najlepszy na rynku dotykowy ekran. To wszystko sprawia, że jest to konkurent trudny do pobicia.
    Co czeka nas w przyszłości? Na 2011 rok jest już zapowiedziany następca NDSa, nazwany 3DS. Jest to nowa konsola Nintendo o grafice lepszej od tej znanej z PSP (przynajmniej tak to wygląda na pierwszych obrazkach z zapowiedzianych gier), dodaną gałką analogową i? wbudowanym 3D, i to bez okularów! Wszyscy dziennikarze, którzy widzieli ten sprzęt w akcji, mówią zgodnie, że efekt jest piorunujący i na pewno stworzy to nową jakość w przenośnym graniu. Jak zareaguje na to Sony i czy do gry na stałe włączy się Apple? Tego dowiemy się na pewno w najbliższej przyszłości.
    I to w sumie wszystko. W drugim artykule zapomniałem wspomnieć o Gizmondo (choć może, próbując skrócić materiał, po prostu o nim nie napisałem, nie pamiętam). Mniejsza. Jestem ciekaw, jak Wam się podobały? I jak byście na nie zareagowali, gdybyście byli każualami, hm?
    Na koniec ostrzegam, że chyba niezbyt często w najbliższym czasie będę pisał (choć kto wie?). Brak czasu i to zabieganie robią swoje. Jako pocieszenie - kilka piosenek, które wręcz kocham:
    - Florence and The Machine "Drumming Song". Uwielbiam tą wykonawczynię i ten zespół. Tworzą delikatne, ale dynamiczne utwory, a każdy z nich jest boski. Polecam poszukać sobie na Jutub. A dziś piosenka, która owładnęła mym umysłem na długie tygodnie:

    - Coldplay "Strawberry Swing". Coldplay znam od długiego czasu, kocham muzykę tego zespołu, a "Strawberry Swing" doczekała się nawet ode mnie opowiadania (polecam przeszukać historię bloga;). Coldplay to rewelacyjne melodie i cudowne teksty, ciarki na plecach oraz ciepło na całym ciele (to przez ten przyjemny głos Chrisa Martina). Polecam wyszukać sobie "Fix You", bądź "Yellow". A dziś "truskawkowa huśtawka":

    - Animal Collective "Fireworks". Ten zespół mnie intryguje. A czemu piosenka mi się podoba? Looknijcie tekst, który jest lekko niepokojący i ten przyjemny klimacik muzyki, ale mający "coś" pod swą powierzchnią. Lubię taki rodzaj psychodeli.
    http://www.youtube.com/watch?v=Za3rbK7Te7Q
    - Bombay Bicycle Club. Jedno z moich najnowszych odkryć i od razu wielki szok. Po prostu świetna muzyka. Przykłady? A proszę!


    I to tyle jak na dziś. Do następnego wpisu! Pozdrawia pT.
  15. pantrupek
    Dziwny, niezbadany los sprawił, że muszę wrócić do "The Path". To znaczy w sumie nie muszę, ale lepszej alternatywy nie znalazłem. Ale o sso chozzii?
    Otóż po przerwie wróciłem do OneZine, które rozkwita całkiem ładnie w odświeżonej wersji. No i coś muszę zrecenzować. Jako, że:
    a) mój komputer to (biorąc pod uwagę wymagania dzisiejszych gier) złom,
    b) ja nie wiedzieć czemu uwielbiam sobie komplikować życie,
    c) lubuję się we wszystkim, co w jakiś sposób niezwykłe (gierki indie!), a komputerowe horrory teoretycznie lubię,
    zdecydowałem się zrecenzować coś indie. I w sumie chyba przy tym zostanę - przy indie (strasznie często to słowo się tu powtarza) i horrorach. Niby taki lekki masochizm (za chwilę wytłumaczę, dlaczego), ale cóż - muszę być oryginalny, po prostu muszę! I muszę zwracać na siebie uwagę tym, że jestem indie i lubię horrory rónież indie, no!
    Padło na "The Path" w pierwszej kolejności, gdyż mam tą gierkę w swym zbiorze i jeszcze jej nie przeszedłem.
    Ojj, błąd, wieelki.
    "Czemuż" pytacie? A no, bo z "The Path" i z wieloma innymi horrorami (zwłaszcza indie) jest tak, że siadam do nich i po chwili odchodzę, przerażony i zagubiony. I już nie wracam, bo tak mi straszno. Tak było przez pewien czas z "Silent Hill 2", tak było z "Penumbrą", tak również i jest z "The Path". Po prostu w pewnym momencie nie wytrzymuję napięcia i tyle, robię się dętką i muszę odpocząć.
    Zresztą - robię teraz, uwaga, mój znak szczególny, czyli z jednego tematu przeskakuję na przemyślenia luźno z nim powiązane, co zwykle się czytelnikom podobało i ładnie wyglądało;) - mam tak z różnymi rzeczami. O, na przykład filmy. Gdy obejrzę wspaniałe dzieło (patrz: filmy Chrisa Nolana;), muszę po prostu po nim odpocząć. Nic nie oglądać przez jakiś czas (od 3 dni do dwóch tygodni;), przemyśleć spokojnie fabułę, zdjęcia, muzykę, aktorstwo, światło, szczególiki itd., odetchnąć spokojnie. Gdy mi przejdzie - mogę oglądać inne filmy.
    Albo pisanie! Po skończonym opowiadaniu, mimo, że chciałbym więcej, to nie mogę, bo jestem dętką. I tu jest gorzej, bo wtedy przez około pół roku nic nie robię. No, ale cóż.
    Po prostu mamy limit na wszystko, tak myślę. I na strach i na dobre kino i na pisanie. Takie bateryjki, co się kończą i trzeba poczekać, aż się naładują. O.
    Dobra, kończę ten wpis o niczym (a właściwie o tym, co u mnie słychać. W końcu blogi często robią za pamiętniki;). Na koniec polecam zajrzeć na http://onezine.pl/ , gdzie tkwi kilka moich wpisów;).
    Pozdrawiam!
    pT
    Indie!
  16. pantrupek
    Nawet nie wiecie, od jak dawna zabierałem się do napisania tego wpisu. Nie konkretnie tego o tym temacie, tylko tego, 96. wpisu w ogóle. Miała być recenzja filmu (i chyba niedługo będzie), luźne przemyślenia, które szybko pozapominałem, miało być o NGP (nie wiem, czemu, ale każdą przenośną konsolką jaram się nieustannie)... A będzie o muzyce, którą słucham.
    Przedstawiam listę TOP ileśtam najlepsiejszych współczesnych (lub w miarę współczesnych) zespołów, wg mnie. Pomijam solowych wykonawców, bo mało ich znam:). A dlaczego tylko bandy współczesne? Bo kto by chciał po raz -enty słuchać o The Beatles i Pink Floyd?
    Myślę, że pominę numerację. I tak wszyscy doskonale wiemy (nie, naprawdę tylko ja?), że na pierwszym miejscu tak czy siak byłoby
    .
    No to tak (a, jeszcze jedno - nie będę pisać o historii zespołów, o ich członkach, o tym kto z kim, bo to każdy może znaleźć w necie. Napiszę, dlaczego uwielbiam muzykę danego zespołu, o. I przedstawię na przykładach^^):
    Zacznijmy od angielskiej grupy, która... uważa się, że w jakiś sposób to między innymi właśnie ona stworzyła techno. ...To lepsze techno, nie techniawkę czy inne tego rodzaju potwory. Ale tak naprawdę w świetny sposób łączy wiele stylów.

    Tak, to The Prodigy. Kiedyś się go bałem (przez te teledyski, które mój kuzyn oglądał na okrągło), teraz uwielbiam. Głównie przez najnowszą płytę o tytule "Invaders Must Die", która odświeżyła po okresie "osłabienia" ten zespół i teraz z powrotem to oni dyktują warunki. The Prodigy to świetne melodie, wielki pałer i jeszcze raz wielki pałer.
    Co powiecie na trochę muzyki?



    Warto też nadmienić, że The Prodigy ostatnio zadomowiło się w amerykańskich trailerach. Żeby wspomnieć tylko
    (rewelacyjny film, który powinien doczekać się mej recenzji:D. A, no i za kilka dni doczeka się w końcu polskiej premiery, niestety, tylko na DVD), czy i . Przechodzimy teraz do Europy, gdzie w dalekiej Islandii czeka na nas Sigur Rós. Zespół grający muzykę, hm, specyficzną.
    http://www.youtube.com/watch?v=fk1EtAYMCF4&feature=related
    http://www.youtube.com/watch?v=zgEGVKwURKc

    Wiecie, to tylko przykłady (i chyba przypadkowo mi się wstawiło wszystkie z jednej płyty, rewelacyjnego "Takk"). Warto poznać resztę. Do tego zespołu trza mieć trochę cierpliwości (zwłaszcza przy dłuższych utworach, przy których, zanim trafi się na wielkie i fantastyczne "BUM!", trochę trzeba wysiedzieć). Najlepsze jest zaś to, że... nie wiadomo właściwie o czym śpiewają. Mało kto uczy się języka, którym posługują się członkowie zespołu. Tworzy to (w połączeniu z tonem głosu Jónsiego, wokalisty, który niedawno wydał solową płytę) mroczny, ale jednocześnie bajkowy klimat.
    O, to Wam się pewnie jeszcze spodoba (każdy lubi atomówki):

    Przenosimy się teraz do Stanów Zjednoczonych, a to tylko po to, by poznać ostatni z dzisiejszych zespołów (tak tak, podzielimy sobie ten wpis na części;). Jest to Beirut. Formacja, który łączy w sobie muzykę meksykańską, francuską i wschodnioeuropejską. Co brzmi często świetnie.



    Nieprawdaż?
    I przerywamy naszą muzyczną podróż po świecie w tym właśnie momencie. A przyznać trzeba, że to dopiero jej początek!
    Co czeka nas na następnych przystankach? Mogę uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, że na pewno czeka na nas jeszcze niejedna muzyczna niespodzianka, będziemy przemieszczać się od muzyki czerpiącej z 8-bitowców po indie-rockowe granie bez elektroniki, przejdziemy przez szalone, a niekiedy straszne eksperymenty, poznamy wiele świetnych melodii i na pewno nie będziemy się nudzić.
    Do przeczytania!
    Pozdrawia,
    pT
  17. pantrupek
    Zgodnie z zapowiedzią - dziś przedstawiam zespoły, które w moim serduszku i umyśle co prawda zagrzały miejsce, ale nie na tak długo i nie z taką siłą, by ukazać się w ogólnym notowaniu "muzycznego top ileś tam najulubieńszych współczesnych zespołów pana Trupka". Więc - bring it on! (A, jeszcze jedno - dziś bez filmików - same linki. Wszystko po to, by Wam łącza nie wysiadły, procesory nie pękły, a kostki pamięci nie stanęły dęba;)
    1. Hey
    Zespół, który swego czasu pokochałem za album "Echosystem". Ale teraz po prostu czar prysł, ja się zmieniłem i tyle. Nawet, przecież rewelacyjny, album "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!" nie poprawił mojego zdania. Po prostu już minęło i odleciało z wiatrem. Poszybowało wysoko i zniknęło za wzgórzami, gdzie już bym nie dobiegł. Łał, ładna metafora:).
    http://www.youtube.com/watch?v=C_gzZDad2Lo
    http://www.youtube.com/watch?v=PCjy7AY4PVo



    2. My Chemical Romance
    Och, to były czasy. Ponure, ale jednocześnie nie pozbawione kolorów czasy gimnazjum. Chyba to właśnie w tym okresie ludzie nawet lekko odepchnięci szukają ukojenia (i przy okazji rozładowania nerwów) w muzyce rockowej i metalowej. No, a ja słuchałem emo rocka. Bardzo podobały mi się piosenki MCR, choć w sumie większość (przynajmniej z albumu "The Black Parade") miała podobną budowę. No, ale gościu wrzeszczał coś z uczuciem do mikrofonu, prawie płacząc, a reszta waliła mocno po strunach i bębnach. I to było fajne, bo takie przecież przepełnione uczuciami!
    Ostatnio miałem okazji posłuchać nowej płyty MCR ("Danger Days: The True Lives Of The Fabulous Killjoys"), do której to zmienili brzmienie (w jednej z piosenek brzmią dosłownie jak One Republic, nuta w nutę!) na bardziej rock'n'rollowe. I dobrze, widać, że chłopaki nie są jednostajni. Może kiedyś do nich wrócę (ale chyba nie teraz - robi się ciepło, to i humorek się sam z siebie poprawia^^)? A teraz, trochę muzyki (polecam trzecie widełko - dosyć wzruszające i w klimacie drugowojennym - "Szeregowiec Ryan" głęboko się kłania).
    "Stare" MCR:




    I "nowe" MCR:


    W sumie podobną sytuację miałem z Green Day, ale ich słuchałem na tyle krótko, by o nich nie wspominać zbyt długo;). Dlatego przechodzę dalej do...
    3. Daft Punk
    Tego zespołu nie ma w "głównym" zestawieniu tylko dlatego, że nie poznałem go zbyt dobrze. Słuchałem tylko jednego ich albumu, a chodzi mi tu o soundtrack do filmu "TRON: Dziedzictwo" i absolutnie przepadłem. I to kilkanaście razy. Prawdziwa esencja muzyki filmowej połączona z klubowymi zagraniami. I choć można ich posądzić o odgrzewanie kotleta (ileż to takich emocjonujących fragmentów stworzonych na podobnych zasadach słyszeliśmy już w trailerach i filmach?), to jednak ten krążek to prawdziwa podróż, która smakuje znakomicie również bez filmu.






    I oczywiście polecam nabyć cały krążek;).
    4. Passion Pit
    Zespół ten dlatego znalazł się tu, gdyż... po prostu bardzo niedawno go poznałem i jeszcze nie zdążyłem się do końca w nim osłuchać. Buszując po Youtube w poszukiwaniu piosenki Animal Collective do wstawienia na Fajesbuczku nagle ukazało mi się na playliście coś takiego, jak Passion Pit. Sprawdziłem, posłuchałem i znowu wpadłem. Passion Pit, określany bandem grającym electropop, jest chyba mało znanym połączeniem Animal Collective z Crystal Castles, podanym w bardzo lekkiej, choć mocno alternatywnej formie. Dla takie indie/alternative gościa jak ja super.





    A teraz krótko - na ławkę rezerwowych mógłbym jeszcze wrzucić, uwaga:
    - MGMT - za
    i , bo całej reszty przełknąć nie mogę, - Klaxons - za
    i kilka innych piosenek z pierwszej płyty, - Muchy - za kilka piosenek z "Notorycznych debiutantów" (np. http://www.youtube.com/watch?v=_HknLlFxAmQ ) i super podejście do polskiego indie rocka,
    - tak samo za to mogę pochwalić Kumkę Olik, choć nie lubię do końca głosu wokalisty. Ich płyta "Podobno nie ma już Francji" jest superaśna, dlatego kilka piosenek:



    A to z pierwszej płyty (która tak bardzo mi się nie podobała):

    - a teraz nietypowo, bo mowa będzie o ludziach, którzy tworzą... muzykę do trailerów. Two Steps From Hell to naprawdę emocjonujące kawałki. Aby się o tym przekonać, obejrzcie ten fantastyczny zwiastun Killzone 3:
    Czas na bonus. Zespół, który gra naprawdę dobrze (choć mówią, że ich muzyka to chała), ma na koncie tylko kilka piosenek. No i najważniejsze - nie istnieje. A właściwie istnieje, ale tylko w filmie "Scott Pilgrim vs The World". Mowa o Sex Bob-Omb, a oto ich dzieło (gatunek: rock):



    No i polecam nabyć fantastyczny film, z którego te oto piosenki pochodzą. Już od jakiegoś miesiąca w polskich sklepach!
    ---
    Na koniec chciałem powiedzieć, że seria tych artykulików nie ma na celu ani trochę obrazić ludzi, którzy słuchają innych gatunków muzyki (piszę to dlatego, bo trafiają się różni ludzie, bardzo wyczuleni na swoim punkcie, niestety). Bo i nawet w metalu potrafię znaleźć coś, co mi się podoba (spokojniejsze fragmenty często są rewelacyjne, niestety, szybko zostają zastąpione przez niezrozumiałe burczenie wokalistów), a hip-hopu również zdarzało mi się słuchać (co prawda tylko Łonę, ale to już coś. Dlatego jeszcze raz tłumaczę - lista powstała tylko i wyłącznie po to, by pokazać Wam, ile rzeczy kryje się w muzyce, ile różnych gatunków i ciekawych kierunków jeszcze nie znacie i ile warto poznać. Mam nadzieję, że niektórzy dali się skusić na podróż do świata brzmień i melodii;).
    Już niedługo ostatni wpis z serii - tym razem o samodzielnie działających wokalistach ("Solo Round")!
    Pozdrawiam,
    pT
  18. pantrupek
    Kiedyś, pamiętam, na naszym blogowym poletku spotkałem się z wpisem, który miał w tytule coś z "10 najlepszych trailerów". I pamiętam, że trailery tam przedstawione były naprawdę jednymi z najbardziej "EPIC", jakie widziałem (zwłaszcza, że sporo tam było z dzieł Bioware i Blizzard, a oni umieją tworzyć dobre filmiki).
    Pamiętam też, że jednak nie zgadzałem się z opinią autora tej listy. Tia, oczywiście, listy są subiektywne (zawsze mi się to myliło z obiektywizmem, nie wiedzieć czemu) i że nie trzeba się z nimi zgadzać. Ale tak czy siak w swoich aż trzech komentarzach zawarłem swoje propozycje do listy. Nie były może aż tak epickie, aż tak wgryzające w glebę, ale we mnie wywoływały uczucia. Takie prawdziwe - łącznie z troską o bohaterów, a nawet szeregowych ludzików, którzy nawet w grze nie zostali pokazani.
    A teraz nieuniknione idą Święta (ach, dla mnie w tym roku trochę za szybko) i w człowieku również budzą się uczucia i emocje. Dlatego prezentuję krótką listę trailerów chwytających za serducho, wywołujących naprawdę różne uczucia i takie tam.
    Oczywiście - ja na historii gier mniej więcej się znam, ale na zwiastunach tylko trochę, gdyż zbyt wiele ich w życiu nie oglądałem (a przynajmniej tych rewelacyjnych), dlatego zapraszam do podawania własnych propozycji (taaak, nabijcie mi licznik komentarzy, może jakiś acziwiment dla mnie się trafi:D. Nie no, żarcik, chętnie poznam Wasze propozycje).
    (głosem nabuzowanego dzieciaka z komedii familijnej, chodzącego w jakimś durnym, niemodnym stroju stroju i takiejże fryzurze!) Let's go!
    Zacznijmy od gry wydanej w 2007 roku. Gry, która zmieniła oblicze wirtualnej rozgrywki, a przynajmniej skłoniła wielu do myślenia. Zacznijmy od "Bioshocka".
    Zwiastun, który teraz zobaczycie, wrył mną o glebę równie mocno, co pamiętny początek gry. Filmik to tak rewelacyjny i fajowy (choć dziś nie budzi już raczej żadnych emocji), że nie sposób o nim wspomnieć w mojej liście.
    A, najlepszą jakość znalazłem na GameTrailers. Ale i tak jest słaba:). Osobiście uważam, że takie zwiastuny należy oglądać tylko i wyłącznie w HD:).
    http://www.gametrailers.com/video/x06-trailer-bioshock/13583
    *
    A teraz o jednej z gier, które, choć na pewno bardzo dobre, nigdy mnie do siebie nie przyciągnęły. Co najlepsze, powód tego wszystkiego był taki, że po prostu... wszyscy wokół się nimi niezdrowo podniecali. To tak jak z "undergroundowymi" NfSami - grała w nie cała "młoda Polska", grały w nie dresiki spod trzepaka, grały łyse dzieciaki, jak wróciły ze szluga do domu. Dlatego mnie to nie kręciło - mam grać w to, co gra 3/4 dresowej populacji naszego kraju? No way, dude, wrócę do niszowych produkcji, nie będę się upodabniał do dresa. Taka wewnętrzna blokada, czy cóś. Że jak większość głupkowatej społeczności w to gra, to to nie może być mądre.
    Podobnie było (w mojej okolicy) z "Prototypem". A przecież intro miał super (a intro, jak pamiętam, swego czasu robiło właśnie za zwiastun), stworzone przez firmę, która stworzyła intro "S.T.A.L.K.E.R.a" (o ile dobrze pamiętam:). Muzyka, ujęcia - wywołuje mocne ciarki. Aż chciałbym, by w takiej technice powstał cały film.
    I tak - oglądać w HD na całym ekranie, o .
    http://www.gametrailers.com/video/opening-...prototype/48999
    *
    Dobra, ale gdzie tu emocje? Niby jakieś tam są, ale tak naprawdę do tej pory pokazałem Wam nie to, co chciałem. Dlatego teraz na dłuższy moment przenosimy się na terytorium Microsoftu. Tylko i wyłącznie. Czemu?
    http://www.gametrailers.com/video/mad-worl...rs-of-war/14419
    Tak, to ten sławetny trailer, który kiedyś nawet widziałem na TVNie (późno w nocy, w jakimś mało oglądanym bloku reklamowym, no, ale był!). Połączenie - spokojny podkład dźwiękowy plus zupełnie nie adekwatne do muzyki wydarzenia na ekranie zaowocowały mym przeciągłym "AAaaach" i kilkoma innymi zwiastunami Gearsów robionymi na mniej lub bardziej podobną modłę (no i wszystkie przynajmniej bardzo dobre, dlatego też je Wam zaprezentuję):
    "GoW 2":
    http://www.gametrailers.com/video/e3-2008-gears-of-war/36219

    "GoW 3":
    http://www.gametrailers.com/video/ashes-to...rs-of-war/64419
    + rewelacyjny, fanowski trailer "trójki":
    http://www.gametrailers.com/video/gears-of...duogroup/702283
    *
    "Halo" to seria prawie międzygalaktyczna w swej sławie i uznaniu, cały czas nie wiem, dlaczego (jak zagram i się przekonam, to powiem:). Co do jednego mogę być tylko pewien - zwiastuny kolejnych części tej serii są po prostu RE-WE-LA-CYJ-NE.
    http://www.gametrailers.com/video/believe-90-halo-3/24927
    http://www.gametrailers.com/video/trailer-2-halo-3/15444

    (Prawdę powiedziawszy ten z figurkami obejrzałem pierwszy raz dopiero dzisiaj. Łał, od razu mnie zaczarował.)
    *
    Jednak nie samym smutkiem, przyjemnym dreszczykiem, radością i tak dalej i tak dalej, żyje świat! Jest przecież jeszcze strach. A tam pod względem trailerów rządzą moim zdaniem Japończycy.
    http://www.gametrailers.com/video/japanese-1-siren-2/6928

    Choć "Siren" nie jest grą aż tak straszną (a przynajmniej nie z tych powodów, co jego zwiastun), a "SH4" odbiega nieco od swojego pokręconego trailera, to trzeba przyznać - ogląda się to z ciarami na plecach. Niee, nie tymi przyjemnymi.
    *
    A teraz przenosimy się w czasie do praktycznie teraźniejszości. Twórcy gier stoją w miejscu, wszędzie tylko jatka i strzelaniny. Tak więc EA postanawia coś zrobić i tworzy trailery, które... A, zresztą, sami zobaczcie.
    Zaczynamy od lżejszego:
    http://www.gametrailers.com/video/leave-a-medal-of/65314
    ...by przejść do najbardziej wzruszającego zwiastuna, jaki wg mnie powstał ostatnimi czasy (ale przypominam - wszystkich nie widziałem:).
    http://www.gametrailers.com/video/the-wall-crysis-2/64319
    Chlip.
    *
    Na deserek zaś przenosimy się do świata PS3, na którym to ukazała się najładniejsza gra, jaka kiedykolwiek powstała. Serio, uważam, że do tej pory żadna produkcja nie miała lepszej grafiki od tej (nie licząc wyścigówek, bo tam fotorealizm przychodzi jakby łatwiej). Chodzi oczywiście o "Uncharted 2", a oto jego całkiem przejmujący trailer (rewelacyjny, lekko wspominkowy klimacik):
    http://www.gametrailers.com/video/gc-09-uncharted-2/54369
    Dobra, popłakaliśmy, pouśmiechaliśmy się, pozamartwialiśmy.
    Oczywiście, nadal czekam na Wasze propozycje!
    *
    A co na Święta?
    Na Święta życzę Wam drodzy mili, abyście je zdrowo przeżyli i nie utyli.
    Byście w prezentach utonęli i Mikołaja dobrze wspomnieli.
    Abyście rodzinnie spędzili czas, i nie zapomnieli o bloggerach, czyli nas.
    My, którzy prowadziliśmy Was przez ten rok,
    Narzekając na każdy wszystkich krok,
    Czule pieszcząc wszystkie literki.
    Wspomnijcie o nas, grając w bierki,
    Lub siedząc przy wigilijnym stole.
    "Mamo, tato, rodzino - ja blog pana Trupka wolę!
    Zamiast siedzieć tu z wami i się nudzić,
    Wolę przy historiach Trupka codziennie się budzić!
    Spędzać czas z jego tekstami, czytając go nocami,
    Wracając do starych artykułów raz po raz,
    I sprawdzając, co nowego, co jakiś czas!
    I co z tego, że ciągle się spóźnia,
    czasem coś przerywa, czasem odpuszcza,
    i że jego blog nie czyta tak wielu,
    dla mnie lepszy niż Mickiewicz, niż lelum polelum (Co jest grane??)!
    I wiem, że myśli teraz o mnie.
    Gdyż nic tak jego buzi nie rozjaśnia, jak czytelnik spokojny,
    Jak czytelnik, co po miłej lekturze,
    Siedzi zamyślony, jak Altair na murze,
    Jak Mojżesz na pomniku, Sokrates na obrazie,
    Myślowego facepalma robiąc w każdym razie!
    Nie chcę być strażakiem, ani kominiarzem,
    Chcę być bloggerem, jak mój idol, dokładnie".
    I choć nie wszystkie rymy są równie udane,
    nie wszystkie teksty mają równe branie,
    ja sam jestem glad (to z angielska), że mogę pisać
    i że ktoś w ogóle chce moje wypociny przeczytać.
    I że czasem ktoś skomentuje,
    I że co drugie w komentach słowo to nie "ch...e"
    I że mimo błędów, chwalony jestem co krok,
    Mam tylko nadzieję, że podobny będzie kolejny rok.
    A teraz już mniej ambitnie (tamten wierszyk, muszę się przyznać, był kompletną improwizacją:
    Szczęśliwych, rodzinnych świąt życzę i udanego Nowego Roku 2011!
    A spotkamy się dopiero w styczniu.
    Pozdrawiam, pT.
  19. pantrupek
    Poprzednio w "Nocnym ataku na Frozen Valley":
    "Nazywam się Clifford MacMillan i piszę z Frozen Valley, Alaska. Wciąż jestem w szoku po tym, co spotkało mnie i innych mieszkańców tej spokojnej dotąd mieściny. Wciąż boleję nad ofiarami tych niewiarygodnych incydentów. Boże, co to było? Atakowało nas, jakbyśmy byli jakąś zwierzyną! Strzelałem do tego, nawet nie reagowało!
    (...) Wieczorem po pracy poszedłem do baru Toma Mittermoore?a. Wziąłem łyk piwa i wtedy, gdy już opuszczałem butelkę w dół, przez drzwi wpadła najstarsza córka MacGarrisa, Maria. Była w zakrwawionym ubraniu.
    - Coś? Coś zaatakowało nasz dom. Mama. Tata. Nie żyją. ? Ryknęła płaczem.
    (...) - Warto zobaczyć, czy rozgłośnia działa ? odezwał się Sam. Wyjął zza kanapy małe radyjko z jednym głośnikiem i postawił je na ławie.
    W końcu z głośnika zaczął biec, brzmiący na lekko przerażony, głos spikerki. Mówiła:
    - Ataki pojawiły się już po obydwu stronach miasta. Cała ludność ma zgromadzić się w remizie.
    - Może powinniśmy dostać się do remizy? ? Powiedziałem.
    - Myślę, że będziemy potrzebni w ratuszu, na wypadek ataku stworów. Szeryf nie żyje, a reszta szanownych ?stróżów prawa? też pewnie sobie niezbyt radzi samym. Zresztą? zależy mi na informacjach, może dowiemy się czegoś ciekawego. Co ty na to, Cliff?
    (...) Wyszliśmy z zaułka i ruszyliśmy w stronę remizy. Widzieliśmy, jak niektórzy ciągną ze sobą walizki, spostrzegłem całe rodziny, mężczyzn ze strzelbami przeprowadzającymi swoje matki i babcie, mówiąc ?szybciej, szybciej!?. Małe dzieci trzymające się kurczowo rękawów swoich rodziców. Wszyscy byli przerażeni. Sytuacja naprawdę musiała być poważna.
    (...) - Te stworzenia, zbierają siły. Że być może wiedziały już wcześniej, kogo należy atakować. Pożerają tylko tych słabszych, by przygotować się. - Powiedział Bob.
    - Na co przygotować? ? Zrozumiałem jego teorię. Wydawała się, niestety, niesamowicie prawdopodobna.
    - Nie wiem. Na kolejny atak? ? To nie brzmiało ani trochę przyjemnie.
    (...) Nagle usłyszeliśmy jakąś dyskusję. Spojrzeliśmy w tamtym kierunku...
    "Nocny atak na Frozen Valley" - część szósta.
    To był Timothy Greese, ten, który ostatnimi czasy tak często zjawiał się w barze Toma Mittermoore?a. Mówił coś podniesionym głosem do owiniętego w koce Sterczynskiego i zapewne chciał, by usłyszało to jak najwięcej ludzi dookoła. Posłuchałem uważniej.
    - To na pewno wyszło z kopalni, ludzie! ? Już prawie krzyczał Timothy. ? Mówię wam, to wyszło z kopalni!
    - G*wno prawda! ? Wrzasnął dziwnie poruszony Sterczynsky. ? Niby skąd o tym wiesz, hm?!
    Greese popatrzył na mężczyznę owiniętego w koce prawie, jak na najgorszego wroga. Potem powiedział wprost do niego:
    - Pamiętasz katastrofy w kopalni? Pamiętasz?!
    - Każdy pamięta? - Odpowiedział właściciel sklepu mięsnego. ? Straciłem w jednej z nich brata. Lecz co to ma do rzeczy?!
    - Nasza kopalnia powstała jeszcze w dziewiętnastym wieku ? powiedział donośnie Timothy. ? Starsi pewnie wiedzą, jak ona się rozrastała na przestrzeni lat. Najpierw, od tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku próbowano wydobywać tam tylko złoto. Okazało się, że są tam też i inne surowce. Górnicy schodzili coraz głębiej i głębiej pod ziemię. Wiadomo, że Frozen Valley powstało głównie dlatego. Górnicy musieli gdzieś mieszkać. Byli to w większości ludzie ze wschodnich terenów Ameryki, z Waszyngtonu, Nowego Jurku i terenów dookoła. Ci, którzy postanowili pojechać głębiej w Alaskę i spróbować coś zbudować na własną rękę. Udało im się postawić kopalnię i wybudować osadę. ? Wszyscy słuchali z zainteresowaniem. Choć większość znała historię Frozen Valley, każdy zastanawiał się, co powie dalej Timothy. Nawet Sterczynsky słuchał, choć miał minę, jakby przyszło mu ugryźć cytrynę. ? Dziś już zapominamy o początkach miasteczka. Dziś nasze miasto to tylko siedziba dla robotników fabryki Murphy?ego. I dla kilkudziesięciu innych ludzi, którzy zarabiają na utrzymanie tu. Frozen Valley to dziś dziura, na której mało komu zależy. Kopalnia jest zamknięta. Czemu tak się stało, no czemu? Powiem wam, ludzie ? zauważyłem, jak Greese?owi z ust poleciało kilka kropel śliny. Wyglądał ni to na wkurzonego, ni to na podekscytowanego. Myślę, że był i taki i taki. ? W siedemdziesiątym dziewiątym, już pod koniec roku, zdarzyła się pierwsza katastrofa. Kilkunastu górników zostało przysypanych na głębokości dziewięciuset metrów. Niby to ziemia się na nich osunęła. Ale ja wiem lepiej. Oni się do czegoś dokopali, a to coś ich zabiło.
    - Bzdura! ? Prychnął Sterczynsky. Timothy kontynuował:
    - Tak było przysypane, że nawet nie dało się wyciągnąć ciał. To nie mogło być zwykłe osunięcie, w końcu wszystko było zabezpieczone. To musiało być coś cholernie silnego. Lecz to jeszcze niczego nie udowadnia. Dopiero następne zdarzenia?
    - Skończ już, Greese ? powiedział Sterczynsky. Lecz ludzie chcieli słuchać dalej.
    - Następne zdarzenia potwierdzają moją teorię. Tuż po nowym roku, w styczniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku. Byłem wtedy w kopalni. I znów, w tym samym miejscu doszło do masakry. Nadal sprzątano ten bajzel po grudniowej katastrofie. Znajdowano tylko plamy krwi. ? Jakieś dziecko zaczęło płakać. ? I wtedy nastąpił wybuch. Mówiono potem, że to jakiś łatwopalny gaz. Sranie w banię. Ja po prostu wiem, że to nie mogło być to, bo już wcześniej doszłoby do wybuchu.
    - Może się uwolnił, gdy się ziemia osunęła, co, Greese? ? Sterczynsky nie dawał za wygraną.
    - Oj, przymknij się. ? Odpowiedział Timothy. ? Lecz to nie wszystko. Kwiecień, kilkadziesiąt metrów głębiej. Awaria elektryczności na najniższej kondygnacji. Jednocześnie wózek miażdży człowieka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wózek wcześniej znajdował się na torach, a potem już nie, zaś inni górnicy słyszeli w tamtym momencie niepokojące dźwięki. Wyglądało na to, że sprzęt został wyrzucony z torów na kilka metrów. Przez co? Teraz już wiecie, przez co.
    Po sali przebiegł szmer rozmów. Ludzie wyglądali na zaniepokojonych. Z jednej strony pomyślałem wtedy, że lepiej byłoby, gdyby dziad się zamknął i nie straszył mieszkańców, z drugiej pragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej. Timothy i tak cały czas mówił:
    - Nie pracowano dalej w tamtym korytarzu. Zarząd postanowił go zamurować i zabezpieczyć. Nie byłem przy tym, więc nie wiem, dlaczego. Choć podejrzewam. Zaczęto kopać z drugiej strony. Jednak coś cały czas przeszkadzało górnikom. Co chwila zdarzały się drobne wypadki, ktoś dźgnął kogoś kilofem, jakiś sprzęt przewrócił się na jednego z robotników. Raz mały kamyk wbił się jednemu facetowi w oko. Wypadki stały się codziennością górników pracujących przy tamtym korytarzu. Kilku wyniosło się stąd w diabły, lub chociaż prosiło o przeniesienie w inne miejsce. Wtedy zaczęli ginąć ludzie? Po prostu znikali. Wchodzili do szybu i już nie wydostawali się na zewnątrz. Nie znajdowywano ciał, ani jakichkolwiek śladów. To zmusiło smutnych panów w garniturach do zamknięcia kopalni na początku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego. Wejścia do szybów zaplombowano, teren ogrodzono. Myślę, że to, co obudzili górnicy w latach siedemdziesiątych, już nie zasnęło. Tylko czekało na to, by zaatakować.
    Znowu rozległy się szmery i rozmowy. Sterczynsky nie wytrzymał i powiedział głośno:
    - Bzdury! Równie dobrze to mogą być kosmici! Lub jakiś pier**lony Klan Wielkich Stóp! Wiesz co, Greese? Sądzę, że tylko straszysz nadaremnie dzieciaki. Według mnie to po prostu jakieś zwierzęta, które kryły się tutejszych lasach.
    Z różnych części sali zaczęły dobiegać odgłosy żywej dyskusji. Widać było, że więcej ludzi wierzyło Timothy?emu. W sumie ja też. Jego teoria była choć podparta jakimiś argumentami, może i niewiarygodnymi, ale jednak.
    Przecisnąłem się przez ludzi i usiadłem gdzieś z boku. Zorientowałem się, że odkąd tu jesteśmy, nic nie zaatakowało. Czego bały się te stwory? Podrapałem się po głowie. W kieszeni kurtki miałem jeszcze kilka naboi do strzelby Toma Mittermoore?a (która leżała gdzieś, schowana przez policjantów). Wyjąłem je i przeliczyłem, tak, dla zajęcia rąk. Potem schowałem je z powrotem i porozglądałem się. Niczego za oknami prócz ciemności i śniegu.
    I nagle zorientowałem się, że we wnętrzu remizy po prostu było cholernie jasno. Kilkanaście mocnych żarówek przy suficie doskonale oświetlało całą salę. Szybko wstałem i podszedłem do Boba, który rozmawiał wtedy z jakąś kobietą.
    - Przepraszam panią ? powiedziałem do rozmówczyni Boba. A potem odciągnąłem go na bok. ? Pamiętasz, jak było w domu MacGarrisów? ? Zacząłem od razu.
    - Jak to jak? ? Zapytał Bob. Wydawał się lekko zdezorientowany.
    - No, jak tam było? Panował półmrok. Świeciły się tylko lampki, żadnego mocnego, górnego światła.
    - I?
    - I to właśnie tam zaatakował potwór.
    - A ulica, na którą wyszedł? Była oświetlona lampą. ? Bob od razu złapał mój tok myślenia.
    Pomyślałem chwilę. Nagle mnie olśniło.
    - Śnieg. Śnieg skutecznie zasłaniał choć trochę światła. Zwłaszcza, że latarnia nie była aż tak bardzo mocna. A tu, w wewnątrz, mamy naprawdę dobre światło.
    - To miałoby sens. I w sumie? - Bob zdawał się zasmucić. ? Zgadzałoby się nawet z opowieścią Timothy?ego. Według niego te stworzenia wyszły z kopalni. A tam nie ma zbyt wiele światła. Może one nie są do niego przyzwyczajone?
    - Też tak myślę, Bob. One?
    I nagle rozległ się wybuch. Wydawało mi się, że od strony elektrowni (teraz mam tego pewność), która dostarczała miasteczku prąd. Po chwili zgasło światło. Nie było go tylko przez krótki moment, lecz ludzie zdążyli wpaść w panikę. Zaczęły się wrzaski, ktoś szturchnął mnie mocno dwa razy. Światło znowu się zapaliło, lecz było słabsze. Najwyraźniej prąd zaczął być pobierany z agregatu.
    - Proszę zachować spokój, proszę zachować spokój! ? Krzyczał policjant przy jednym z wyjść. ? Nic się nie stało!
    Ja w to jednak nie chciałem wierzyć. W elektrowni coś musiało się stać.
    Nagle coś walnęło w jedną z szyb. Przykleiło się do niej na chwilę, a potem zjechało w dół. Ludzie tam stojący krzyknęli. Zaczęły się wrzaski paniki. Nikt jednak nie wychodził.
    - Widzisz? ? Powiedziałem do Boba. ? Jest słabsze światło i od razu robią się bardziej aktywne.
    - Proponuję udać się w kierunku wyjścia i poszukać swojej broni ? odpowiedział Bob. Uznałem to za dobry pomysł.
    Członkowie kółka strzeleckiego stali w tłumie i próbowali zapanować nad ludnością. Wśród odgłosu głośnych rozmów z wnętrza remizy oraz pojedynczych dźwiękach wystrzałów z zewnątrz, przeszliśmy przez tłum ludzi w kierunku drzwi wyjściowych, tych prowadzących do innych pomieszczeń budynku. Nikt tam nie stał i ich nie pilnował, dlatego bez problemu przeszliśmy.
    - Pewnie poszli zobaczyć, co to było. Tam, za oknem. Słyszałeś strzały ? powiedział Bob.
    - Lub wynieśli się z całą bronią gdzieś w diabły. ? Odpowiedziałem.
    Zaśmialiśmy się nerwowo. Lekko uchyliliśmy drzwi, przez które szybko się przekradliśmy. Dobrze, że tłum wewnątrz hali ani myślał o ucieczce, bo zostalibyśmy wręcz stratowani. Znajdowaliśmy się w korytarzu. Stamtąd przeszliśmy do pomieszczenia, które wcześniej było miejscem, gdzie spali strażacy. A tej nocy leżała tam broń.
    - Bingo ? powiedział Bob.
    Znaleźliśmy swoje strzelby i szybko stamtąd wyszliśmy. Nagle przed naszymi oczami pojawił się Terry, jeden z młodszych policjantów w miasteczku. W rękach miał pistolet. Z lekkim strachem na twarzy popatrzył najpierw na Boba (który cherlakiem nie był), potem na mnie, następnie z powrotem na Boba. W końcu wydobył się z niego głos, który przypominał raczej pisk gumowej zabawki, niż głos dwudziestoparoletniego mężczyzny.
    - Mu-musicie o-o-oddać mi broń. Wi-wiecie, względy bez-bezpieczeństwa.
    Bob podszedł do chłopaka ze strzelbą w rękach. Policjant podniósł pistolet i wycelował w mojego przyjaciela. Ręce mu się trzęsły.
    - Posłuchaj? Terry, tak? ? Zaczął Bob. ? Chcemy pomóc. Widzieliśmy to coś za oknem, słyszeliśmy strzały. Chcemy pomóc. Opuść pistolet, do wyjdziemy razem.
    - Nie! ? Krzyknął chłopak, ale opuścił broń. ? Nie wrócę tam! To coś? rozwaliło Harry?ego! Strzelaliśmy. Wolałem już uciec, niż próbować to zabić.
    - Posłuchaj mnie, Terry ? mówił Bob spokojnym głosem. ? Musisz mi powiedzieć, ile tego było.
    - Ja? Nie! Ja nie mogę wam powiedzieć, jesteście c-cywilami. Nie po-policjantami.
    - W takim razie?
    Nagle Bob uderzył chłopaka w głowę kolbą swojej strzelby. Ten padł bezwładnie na podłogę, nieprzytomny. Przyznam, że wtedy mój przyjaciel mnie przeraził.
    - Przepraszam za to, Cliff. Nigdy byśmy nie wyszli. Chodź, przeniesiemy go w bezpieczne miejsce.
    Wziąłem Terry?ego za nogi, Bob złapał go pod pachami. Przenieśliśmy go na jedno ze strażackich łóżek. Następnie poprawiliśmy kurtki i czapki na głowach.
    Staliśmy przed wyjściem. Bob trzymał klamkę, jakby z niepewnością.
    - Na pewno to robimy?
    Spojrzał na mnie.
    - Tak. Otwieraj.
    Bob nacisnął klamkę. Otworzył drzwi.
    Koniec części szóstej.
    Zostawię Was z Waszymi przemyśleniami i nie będę już nic dzisiaj pisał. Do zobaczenia przy następnej części! Pozdrawia pT.
    A, i polecam komentowanie - może na coś zwróciliście uwagę, coś Wam się spodobało, a coś nie? Warto o tym informować i przy okazji mile połechtać moje ego liczbą komentarzy;D.
  20. pantrupek
    Witam! Trochę się mi myśli nie na tematy growe ostatnio pozbierały, niektóre ciekawe, inne mniej. Ale dobra, mniejsza z tym, przejdźmy do konkretów.
    Wiele osób na swoich blogach pisze czy wplata w swoje wpisy coś o różnorakich subkulturach. Oczywiście, to temat, który długo jeszcze zostanie aktualny ? kiedyś dyskutowało w ramach ?wojny międzypokoleniowej? o punkach, później nastał boom na skejtów, a dziś, w co drugim ciekawszym wpisie i komentarzach do niego mówi się o dresach. Nie zapomnijmy o tzw. metalach, których, jak zdążyłem zauważyć surfując po bezkresnym oceanie forum.cdaction.pl, jest tutaj wielu. Tiaa? Co ciekawe, duża liczba z tych oto wymienionych wyżej subkultur wywodzi się z? muzyki. Tak właśnie, dobrze przeczytaliście. Już wspominałem o tym kiedyś, bodajże w jednym z komentarzy na czyimś blogu, ale dobra, powtórzę jeszcze raz: to jest dosyć zabawne. Śmieszny jest podział ludzi na tych, co słuchają rapu, metalu, punk rocka itd. To znaczy, tak, zawsze jakiś podział to jest, ale czy warto odbierać ludzi tylko przez pryzmat słuchanej przez nich muzyki? Metal ? brudne dziwadło ubierające się na czarno, z długimi, przetłuszczonymi włosami (kobiety w zwykle dziwacznym, można powiedzieć, że wręcz alienującym kolorze), wyznawcy szatana. Dresy ? głupi, bezmózgi, klnący na sześćset pięćdziesiątą ósmą potęgę neandertalczycy, nieposiadający karków wielcy miłośnicy aut marki BMW, złotych zegarków, łysych oraz gładkich głów, sterydów i noży sprężynowych. Słuchają muzyki typu ?umca umca?, a ich dziewczyny to głupie, nieszanujące siebie matoły, z długimi tipsami, różowymi pasemkami oraz (bez tego się z domu nie ruszają!) baaardzo krótkimi spódniczkami mini (w zimę, gdy zimno, zakładają rajstopki i jest great). Punki ? zdziwaczali posiadacze choroby ADHD z głupimi fryzurami i zwalonym gustem muzycznym (Green Day, choć punk rock, to przy tym, co słuchają, pikuś). Skejci ? zawsze przymuleni (najarani?) goście w za luźnych ubraniach (może po to takie kupują, by starczyły im na dłużej?), codziennie modlący się przed figurką Tony?ego Hawka i nieustannie próbujący odtworzyć w ?realu? swoje najlepsze combo z ?Tony Hawk?s Pro Skater 3?, zwykle z ubłaganym skutkiem.
    To oczywiście najpodlejsze ze stereotypów, jakie tylko mogą mieć na Ziemi miejsce (inne, równie podłe, to m.in. takie, że Żydzi to złodzieje itd.). No bo, kurczę, że słucha metalu to brudas i satanista? Że lubi techno, to bezmyślny paker? A jak uwielbia rock, to musi się malować i chodzić w rurkach? Jakie to głupie! I tak przechodzimy do następnej sprawy, jaka mi się w tym tygodniu nasunęła do pięknej główki: stereotypy. Czasem, przez głupotę bezmyślnie korzystających z nich (tych stereotypów) osób, można zepsuć komuś cały dzień, cały tydzień, może i nawet połowę życia. No bo, jej, wyżyjmy się jeszcze na tym, Bogu ducha winnym, metalu. W szkole (o właśnie, o szkole też za chwilkę będzie mowa) żyć mu nie dadzą, bo ?brudas?, ?szatan? i inne, mniej cenzuralne określenia. A on, że spokojny, nic nie poradzi na to, co mu gadają, bo wyznaje zasadę, że ?jak nie będę reagował, to się odczepią?. A tu pupcia blada, bo to w końcu niedojrzałe dzieciaki (mam tu na myśli ludzi w wieku gimnazjalnym, oczywiście nie wszystkich, ale o tym za chwilkę będę pisał), to taki nie zrozumie. Potem, gdy nasz metal zostanie studentem, gdy będzie musiał wracać do swojej wioski z, powiedzmy, Warszawy, też zbyt prosto mieć nie będzie, przez różnych idiotów, którzy być może będą go zaczepiać w autobusie komunikacji miejskiej czy tramwaju.
    Ale dobra, nie będę już się tak rozwodził, tylko powiem po prostu: nie myślcie stereotypowo! Oceniajcie ludzi ze względu na charakter, a nie na subkultury, którą reprezentują! No, i taka będzie dzisiejsza myśl tygodnia.
    Lecimy dalej: na blogach niektórych z Was często też znajduję różne odniesienia do szkoły, do zachowania młodzieży itd. To zrozumiałe, w końcu duża część z Was jest w wieku gimnazjalnym. Ale dobra, pomyślmy teraz właśnie o tym, co tam powypisawaliście i jak te wpisy skomentowaliście.
    To raczej oczywiste, że duża część polskiej młodzieży zachowuje się źle. W końcu, pod względem towarzyskim, dobre zachowanie jest niewskazane! A, jak wiemy, dla polskiej młodzieżki odpowiednia rola w towarzystwie jest przecież najważniejsza. Mało kto w gimnazjach na serio przejmuje się nauką. Bo i po co, skoro:
    a) Ma się ?plecy?,
    B) Jest się takim ignorantem i ma się tak mały rozum, że myśli się, że nauka do niczego się nie przyda,
    c) Ma się idealistyczne rozmyślania dotyczące przyszłości, zupełnie nie pokrywające się z obrazem rzeczywistości,
    d) Nie ma się wyobraźni (na co cierpi wiele dzieciaczków w gimnazjach w naszym kraju),
    e) Zgadza się z tym, że będzie kładło się chodniki lub kopało rowy, albo? sprzedawało się za pieniądze (żadna praca nie hańbi, najważniejsze, by kasa była).
    Myślę, że najczęstszym z tych tutaj elementów jest punkt d. Czemu akurat tak? Polskie nastolatki (w wieku gimnazjalnym, ale nie tylko) żyją chwilą ? praktycznie z dnia na dzień, z godziny na godzinę, nie myśląc nawet o konsekwencjach swoich działań. Przypominają mi trochę bohatera świetnej komedii sensacyjnej ?Adrenalina?, który robił wszystko, nawet najbardziej głupie i odjechane rzeczy, czasem nawet sobie robiąc krzywdę, a to tylko po to, by wpompować do siebie adrenalinę (tyle, że on musiał z fabularnych przyczyn, a nastolatki nie muszą). A czemu przeklinają, palą i piją? Przecież nie są załamane swoim krótkim życiem na tyle, by codziennie sięgać po butelkę. Po prostu myślą, że jak piją, jarają itd., będą bardziej dojrzałe, dorosłe. Akurat... Takie zachowanie jeszcze bardziej przybliża ich do dzieci, którymi przecież nie chcą być. Dodajmy do tego wszystkiego konflikty pokoleń, mających dziecko gdzieś rodziców czy setki innych czynników związanych z rodziną (zadanie dla Was: wymyślcie sobie w myślach, jakie mogą być), wspomnianą chęć towarzystwa, nacisk w szkole (tiaa, jaki nacisk, w liceum już w drugim tygodniu nauki jest 10 razy większy) i wiele, wiele innych, a dostaniemy wytłumaczenie, dlaczego te ?małe, wredne gnojki? się tak zachowują. Choć to wszystko i tak nie zmienia jednego: żeby być takim bezczelnym, tępym skurczybykiem, trzeba mieć iście epicko zwalony charakter.
    No to kończę te swoje nieco chaotycznie przedstawione rozmyślania. Oczywiście: zapraszam do dyskusji, komentowania, a zwłaszcza do odwiedzin tego oto przyjemnego, małego blożka;). Serdecznie pozdrawiam, pT.
  21. pantrupek
    Codziennie do szkoły jeżdżę autobusem. W sumie to mógłbym równie dobrze iść na pieszo, gdyż mam tam niecałe pół godzinki na swoich ślicznych nóżkach. Jednak częściej wybieram wygodniejszy środek transportu ? mój kochany ZTM 731.
    W autobusie, jak to w autobusie ? czasem panuje duchota, ludzi jest multum, człowiek poci się niemiłosiernie, nie ma gdzie się wcisnąć. Niekiedy zaś wolnych miejsc jest trzy razy więcej, niż zajętych. Kanar nie chodzi (podobno ostatnio był widziany jakieś trzy tygodnie temu w okolicach czternastej, ale to legenda), co nie znaczy, że codziennie nie kasuję biletu, bo kasuję (myślę, że wynika to nie tyle ze strachu przed wejściem TegoKtóryStrachSiejeWśródMłodzieżyBiletówNieMającejIBezwzględnieGnębiWszystkichKtórzyJeżdżąNaGapę, ile z wrodzonej, nieładnej cechy, która każe mi wydawać więcej kasy, niż mam. Objawia się ona pełnymi półkami, na których nie mieszczą się już żadne nowe książki, komiksy, gry i płyty oraz notorycznie pustym portfelem). Za to mam spokój, na wypadek, gdyby TenKtóryStrachSieje? itd. w końcu nadszedł, dysząc niebezpiecznie i łypiąc trzecim okiem na Bogu ducha winną młodzieżkę, która po prostu ten jeden raz, no niestety, bo miała, ale teraz, moja mama nie może wiedzieć, proszę mieć serce, a może się dogadamy?, i tym podobne.
    Dobra, ale dalej o tej jeździe autobusem. Do szkoły mam jakieś 11-15 minut miejskim środkiem transportu, jakim autobus 731 bez wątpienia jest. Jest to całkiem sporo czasu, aby pooglądać sobie ludzi. Codziennie przewinie się ktoś nowy, często o tej samej godzinie widzisz te same osoby. I tak wiem, że m.in.: Amelia jeździ we wtorek i poniedziałek tuż przed ósmą, a Demi Lovato codziennie o wpół do ósmej, lecz one nie wysiadają tam gdzie ja, tylko jadą dalej (pewnie do Stolycy), itd. No właśnie, nie pisałem dalej, gdyż dziś przydadzą nam (a właściwie to mnie, Was pewnie, szczerze i brutalnie powiedziawszy, w ogóle nie obchodzi to, kto jeździ ze mną autobusem) tylko te dwie postaci do kontynuowania tej wesołej historyjki.
    Otóż z dziewczyną, którą roboczo nazwałem Demi Lovato (Demi to ta młoda, ekhem, aktoreczka, która zasłynęła rolą w szanowanym i nagradzanym filmie ?Camp Rock?. I to w sumie tyle o niej. Tę dziewczynę ochrzciłem jej imieniem, gdyż jest dosyć podobna do tej znanej i lubianej postaci, jaką jest słodka Demi [gdyby ktoś nie wiedział: to był tzw. sarkazm. Polecam wyguglować sobie to jakże ciężkie słowo. Albo oglądać House?a.]) tylko raz jechała do szkoły (nie sądzę, by miała więcej niż 18 lat) z plecakiem. Plecak ten był otwarty, i to nie była wąska szparka w ekspresie, tylko? no wiecie, otwarty miała na oścież wręcz ten plecak. No i tak idę za nią i idę (mieszka od niedawna gdzieś obok mnie) i myślę sobie: ?może zagadam i powiem, że ma ten plecak otwarty. Jeszcze ją ktoś okradnie, czy coś?. Lecz, jako że hormony cały czas działają, pomyślałem o wątku romansowym tej rozmowy, aż w końcu powiedziałem sobie w myślach: ?nieee, na pewno jej się nie spodobam. Nie zagaduję?. I weszła z tym otwartym plecakiem do autobusu numer 731. To był pierwszy (bo widziałem ją wtedy po raz pierwszy) i ostatni raz, gdy widziałem ją z plecakiem. Od tamtego czasu nosi torbę, co znaczyłoby, że albo ja miałem rację, albo po prostu jej było niefajnie z plecakiem. Co wynika z tej historyjki? Absolutnie nic.
    A Amelia jest? podobna do filmowej Amelii. Serio. Ma śliczne, duże oczy, słodkie (specjalnie użyłem tego przymiotnika, żeby wyobrażenia dotyczące ich smaku były choć trochę podobne do moich) usta i ładny nosek. Włosy krótkie, fryzura a la właśnie Amelia, tyle, że nieco ?uwspółcześniona?, tak bym to nazwał. I, tak jak bohaterka tego francuskiego filmu, nosi nieładnie wyglądające na jej nogach, za to wygodne buty. Gdy ją zobaczyłem po raz pierwszy, siedząc praktycznie naprzeciwko niej (kilka rzędów nas dzieliło, co pozwalało zerkać mi na nią od czasu do czasu, campiąc się bez strat własnych), pomyślałem: ?piękna, jak Amelia?. Od razu do myśli nasunął mi się temat, ile razy zawiodłem się na kimś pięknym. Potem pomyślałem, ile razy na kimś brzydkim. Zsumowałem i wyszło mi, że za często zawodzę się na ludziach. Amelia patrzyła tym czasem w jakiś punkt, robiąc naprawdę słodką minkę. ?Idealnie? pomyślałem. Nawet nie jestem w stanie powiedzieć, ile ma lat ? dziś po wyglądzie kobiety często trudno powiedzieć, czy dana osoba ma 17 wiosen, czy 26. Dziś znowu ją zobaczyłem. Żuła gumę. Filmowa Amelia nigdy nie żuła gumy i dlatego była taka fajna. Czyli ta Amelia nie jest fajna. Och, nastolatki (w tym i ja) są niezwykle zmienne.
    Autobus jak autobus ? przewija się przez niego multum ludzi. Są i młode gówniarze w dresach, które puszczają głośno niecenzuralny hip-hop, jest stojące obok dziecko z przytulanką, które słucha tej muzyki i uczy się nowych słów. Obok stoi i matka tego dziecka, która zamiast zwrócić uwagę dresiarzom, patrzy się gdzieś za okno (pod okiem ma limo). Jest też czterdziestokilkuletni facet w płaszczu, który też nie zwraca na nic uwagę ? pewnie chce po prostu dojechać na miejsce i mieć to wszystko z głowy. Jestem i ja, wkurzony na dresów, który jednak też nic nie zrobię, gdyż zapewne dostałbym, jeszcze na miejscu. Jest też staruszka, czytająca ?Super Express?, siedząca tuż koło miejsca, gdzie stoję ja. Nagłówek w gazecie brzmi: ?MICHAŁEK ZGINĄŁ PRZEZ KROWĘ?, obok zdjęcia, po kolei: wielka krowa, z dopiskiem ?MORDERCA?, następnie zwykła, wyasfaltowana droga, tu zaś napis: ?TO TU ZGINĄŁ MICHAŁEK?, na dole zdjęcie rozpaczającej rodziny ? biedna, rolnicza rodzina ze smutnymi wyrazami twarzy, matka w fartuchu, siostra w różowej podkoszulce na ramiączka, ojciec w koszuli i waciaku, ma grube wąsy i łysinkę, ale ani jednego siwego włosa. ?ZROZPACZONA RODZINA? głosi nagłówek. Ich miny nie wyglądają naturalnie, ale może tak się wygląda w takiej sytuacji? Obok staruszki siedzi śliczna młoda kobieta, blondynka, na oko 18-19 lat, uczy się, zaznacza kolorowym mazakiem co ważniejsze rzeczy. Młody chłopak, może w moim wieku, znudzony życiem, próbuje nie słuchać muzyki puszczanej przez dresów ? jego twarz wygląda o wiele smutniej i bardziej przygnębiająco, niż twarze rodziny z artykułu. Może dostał kosza. A może wrócił od ciężko chorego brata ze szpitala. Może się dziś powiesi. Myślę o tym, że gdybym do niego podszedł i pogadał, może tego nie zrobi. Ale zasady są takie, że nie podchodzisz i nie zagadujesz obcego faceta, gdyż w takim wypadku oznaczałoby, że jesteś pedałem, oj, sorki, gejem. Gruby facet, cały czerwony. ?On musi mieć coś z ciśnieniem, pewnie ma cukrzycę? myślę. Nie wygląda najlepiej, lecz nie podejdę do niego i nie spytam, czy dobrze się czuje. Będąc w autobusie, myślę o tym, że jestem bezbronny. Na głupotę, na smutki. Nie naprawię świata. Nie przeprowadzę niewidomego przez ulicę, bo uzna, że chcę go okraść. Nie napiszę zaginionego listu do wdowy, jako jej mąż, gdyż z prawnego punktu widzenia to nie może się udać. W świecie, którym żyjemy, nie ma, jak w ?Amelii?, ?wariatów pozytywnych?. W naszym, realnym, świecie, wariat to wariat. Nie ma więc wariatów nieszkodliwych (przykład z filmu: facet zbierający podarte fotografie spod automatów do robienia zdjęć okazał się bardzo interesującym i fajnym człowiekiem) ? jesteś świrem, to jesteś świrem, trza Cię zamknąć, innej rady nie ma. I to jest trochę smutne. Ale po co się smucić, po co się wnerwiać? Jak ten autobus, jedziemy dalej, od czasu do czasu tylko zatrzymując się na kolejnych przystankach. O, jaka ładna mi wyszła metafora ludzkiego życia ? rozszerzony polski na profilu humanistycznym jednak coś daje.
    W sumie to dziś znów improwizowałem. Nie mam pojęcia, czy to, co napisałem, da się w ogóle czytać, ale jakoś specjalnie się tym nie przejmuję. Najważniejsze, że fajnie się pisze na temat otaczającej Cię rzeczywistości, fajnie przez chwilkę być emo-chłopcem i powkurzać się na niesprawiedliwości świata. Rewelacyjnie jest pisać to, co po prostu przyjdzie do bańki i potem czytać tego wyniki. I polecam takie coś. Dobra, pozostaje tylko tradycyjnie się pozdrowić i podpisać. Dokładnie w tej kolejności: pozdrawiam, pT.
  22. pantrupek
    Niee, to się raczej męskiej części publiczności nie spodoba. Napisałem nowe opowiadanie, które jest dosyć krótkie. I niesamowicie przygnębiające. Może to dlatego, że mam po prostu (od kilku dni) taki nastrój? Ale cóż, mniejsza o to, zapraszam do czytania (komentujcie żwawo, zapraszam zwłaszcza płeć piękniejszą. A, i kopiowanie surowo zabronione!
    Stój koło mnie i patrz na pomarańczową poświatę
    Wczoraj poszliśmy na huśtawki.
    Na wzgórzu, na tym, gdzie nie było chodnika, koło drzewa, stała czerwona huśtawka. Wszyscy nazywali ją truskawkową, ale my wiedzieliśmy swoje. To była nasza huśtawka.
    A ona usiadła na jedno z pomalowanych na czerwono siedzeń i, śmiejąc się wesołym głosem, zaczęła się huśtać. Wyglądała na szczęśliwą. Patrzyłem na nią i patrzeć nie przestawałem, a ona i Niebo wydawało mi się tym samym.
    *
    Spotkanie rozpoczęliśmy na moście. Po wodzie pływały pomarańczowe liście, moje odbicie było niewyraźne. Rozmyślając o kończącym się już niedługo dniu, czekałem na nią. Potem zacząłem myśleć o tym, co już zrobiłem. I byłem z tego dumny.
    Wtem ? przyszła ona. I powiedziała: ?cześć?, a jej głos był jak chór aniołów. Nie wiem, czy nie brzmiał nawet lepiej. Odpowiedziałem jej ? choć tak naprawdę przy niej nie umiałem mówić ? to samo, co ona wcześniej orzekła mi. Wsunęła swoją dłoń w moją, a ja poczułem własne pojedyncze komórki, taki miała dotyk jej skóra. Choć bałem się, że zranię jej dłoń swoją, brzydką i chropowatą, to odważyłem się przytrzymać jej rękę. A potem, gdy na nią popatrzyłem, oślepił mnie uśmiech i jej zielone oczy. Była dla mnie ?niczym morze, na którym się unoszę?.
    Myślałem, że w końcu nadejdzie moment, gdy się do niej przyzwyczaję, ale to nigdy nie nastąpiło. Zawsze była dla mnie zjawiskiem, bardziej niesamowitą i okrutną fatamorganą, niż człowiekiem. Była jak wizja oazy dla spragnionego człowieka na pustyni. I choć woda była zmyślona, to orzeźwiała. Była jak sen na jawie.
    Miała na sobie płaszcz, taki, jaki teraz się nosi, do połowy ud, czarny. I dżinsy, dopasowane. A na nogach ? czerwone buty. Czerwone jak nasza huśtawka.
    W parku nie było jasno. Choć drzewa traciły już swoje liście i wiele z nich leżało na trawie, to nadal zasłaniały błękitne niebo. Jakby nigdy się nie miały skończyć.
    A my szliśmy przez ten park i rozmawialiśmy o bzdurach. I ona trzymała mnie za rękę, a ja ją. I było bardzo przyjemnie. Przez ten moment było świetnie.
    ?Ale ta pani jest wredna!?.
    ?Tak? odpowiedziałem.
    ?Zadaje nam tyle lekcji i każe za wszystko!?.
    ?Masz rację? ? tak brzmiała moja odpowiedź.
    Chciałem z nią pogadać o moich uczuciach. Już dawno pragnąłem jej o tym powiedzieć, ale nie mogłem. Blokada w mojej głowie mi na to nie pozwalała.
    Gdyby coś nie wyszło, zawsze mogłem wszystko zwalić na dopływ krwi do mózgu?
    ?Kocham cię? rzekłem nagle. ?Nigdy nikogo tak nie kochałem?.
    *
    ?Truskawkową huśtawkę? odkryliśmy jakieś trzy miesiące przed tym, gdy to piszę. Szliśmy (wtedy byliśmy jeszcze przyjaciółmi) koło siebie, gdy ona nagle wypaliła: ?patrz! Jaka fajna huśtawka? i pobiegła w stronę wzgórza. Zwinnie przemknęła przez wysoką trawę, przebiegła obok starego drzewa i stanęła przed huśtawką. ?Ale ona stara? powiedziała. Rzeczywiście, była nieco zardzewiała, co przyznałem, gdy do niej dołączyłem. Ostrożnie na niej usiadła i zaczęła lekko się bujać. ?Całkiem sprawna!? krzyknęła z radością, na co ja tylko poruszyłem koniuszkiem ust, co miało zadziałać jak uśmiech. Jaka była szczęśliwa! Ze wzgórza rozciągał się wspaniały widok ? z jednej strony na miasteczko i bawiące się dzieci; z drugiej na bezkresne łąki, polany i park, oraz (gdzieś w oddali) drogę, wąski pas asfaltu, po którego obydwu stronach stały topole. Czasami tamtędy przejeżdżała pojedyncza ciężarówka.
    Była z siebie dumna, że znalazła to miejsce. Cieszyła się, jak to się mówi: ?jak małe dziecko?. Lecz nagle nastąpiła chwila ciszy, gdy nie wiedziała, co powiedzieć i akurat w tym momencie stała tuż koło mnie. Bardzo blisko. A ja nie mogłem się powstrzymać i ją pocałowałem.
    ?Zwalę to na dopływ krwi do mózgu? pomyślałem w tamtym momencie.
    To był jedyny moment w moim dotychczasowym życiu, gdy czułem się jak w filmie romantycznym. A ona całowała wyśmienicie.
    *
    Całą naszą znajomość zawdzięczam właśnie dopływowi krwi do mózgu. To on kazał mi tak nagle do niej zagadać, potem pisać do niej i z nią rozmawiać. To on sprawił, że się zaprzyjaźniliśmy (?od dziś chcę być twoim przyjacielem!? to było na ławce, pamiętam jak dziś) i sprawił też, że zaczęliśmy ze sobą chodzić. On też rozkazał powiedzieć jej, że ją kocham.
    Może taki sam impuls, dopływ krwi do mózgu, kazał jej odpowiedzieć:
    ?ja ciebie też?.
    I to była najpiękniejsza chwila, jakiej do tej pory doznałem.
    *
    Każdy moment był tak cenny. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo.
    Gdybyśmy wiedzieli, na jak długo przyjdzie nam żyć z danym człowiekiem, zupełnie inaczej uporządkowalibyśmy swoje życie. Gdybym ja wiedział ile czasu przyjdzie mi spędzić z nią, na pewno próbowałbym go jakoś polepszyć.
    Wiecie, czuję się egoistą. Jest tak, gdyż, będąc z nią, choć ją kochałem najmocniej jak się da, choć każda chwila z nią spędzona była warta całe złoto świata, ja myślałem o sobie. Że ?jak to jest, że to właśnie mi przytrafiła się ona??, ?jakie ja mam szczęście!?. Czasem myślałem o zazdrosnych kolegach.
    Nie wiem, o czym myślała ona, zawsze chciałem się tego dowiedzieć. Gdybym umiał czytać w myślach, rozumiecie, jak ci dziwni ludzie w serialach science - fiction. Może byłoby mi łatwiej. Może lepiej rozplanowałbym nasz wspólny czas. Czasami też myślę o tym, że niepotrzebnie się winię. Tak, winię się, każdy wini się w takich momentach. Może było w tym, co się stało, trochę mojej winy? Ale próbuję o tym nie myśleć.
    Czasami dopływ krwi do mózgu jest zły.
    *
    Pomalowałem huśtawkę, tak, pomalowałem ją!
    Zapragnąłem zrobić coś niesamowitego, tak, by ją uszczęśliwić. Więc pomalowałem ?truskawkową huśtawkę?. Teraz ma piękny, czerwony kolor i ani śladu rdzy. Mam nadzieję, że to kiedyś zobaczy.
    *
    Każdy widzi ją taką, jak sobie wyobraził. Ja to rozumiem. Napisałem tylko, że była piękna, a czy piękno można wyrazić słowami? Może i jest ktoś, kto to potrafi, ale to nie ja.
    *
    Kiedyś byłem w podłym nastroju. Tak jak w piosence: ?chciałem kupić broń i rozpętać wojnę?. Wczoraj byłem na pogrzebie. Ciało w trumnie przypomniało mi ją, przez co poczułem się źle. W domu rzucałem poduszkami i waliłem pięścią w ścianę, a łzy ciekły mi ciurkiem.
    *
    Gdy pisałem, że ?wczoraj poszliśmy na huśtawki? był 20 październik. Dziś jest już listopad. Pisałem fragmentami ? raz na kilka dni. To były krótkie fragmenty. Miały po kilka zdań. Kilka usunąłem.
    Dziewiętnastego listopada poszliśmy na naszą huśtawkę. Ona bujała się, ja ? lżej ? obok niej. Nagle, to było chwila jak uderzenie pioruna, jakby obok przechodził diabeł, chcąc zrobić dobrego psikusa, zdarzyło się?
    Mówiłem, że to była stara huśtawka.
    ?to, że jedna z uszczelek poluzowała się i ona spadła, będąc jeszcze wysoko, razem z fragmentem huśtawki, w dół. Usłyszałem tylko krótki krzyk, a potem pisk w uszach. Pisk był ciągły, w końcu zaczął przybierać kształt. Ten pisk przypominał mi zawodzenie tysięcy staruszek na jakimś szatańskim festiwalu piosenki. Słowa, tak, to były słowa! Ale nie wiem jakie.
    Pamiętam, że pobiegłem w dół, a tam, w tej wysokiej trawie, leżała ona, a jej nieruchome przerażone oczy wpatrywały się w jedyną na niebie gwiazdę. Krwi nie pamiętam.
    Trup w otwartej trumnie na pogrzebie to była ona. Lecz już nie ona.
    Jej ostatnie słowa? Tekst piosenki:
    ?Teraz moje stopy nie dotykają ziemi??
    KONIEC
    Tekst powstał w oparciu o teksty piosenek zespołu Coldplay: ?A rush of blood to the head?, ?Strawberry Swing?, ?Green Eyes? i ?Now my feet won?t touch the ground? i zawiera ich fragmenty. Historia jest w pełni fikcyjna i nie odnosi się (prócz wspomnianych fragmentów) do treści piosenek. Za pomoc przy opowiadaniu dziękuję Oli, która, jako pierwsza przeczytała jego fragment I pochwaliła mnie za kawał dobrej roboty. Dziękuję;*.
    Zapraszam na bloga i oczywiście pozdrawiam, (dziś smutny i melancholijny) pT.
  23. pantrupek
    Po raz któryś (tym razem z winy "GTA: Vice City" włączonego w tle, którego postarałem się wyłączyć, gdy był mi już niepotrzebny, poprzez CTR+ALT+DELETE, co spowodowało chwilową zawieszką kompa. Więc po raz drugi, gdy zawiecha znikła, a GTA nie, nacisnąłem przycisk "zakończ teraz" i znikł mi też Google Chrome...) usunęło mi zupełnie nowy, prawie skończony, tym razem bardzo dobry wpis.
    Także, zapłacicie za to Wy (nie licząc mnie, na skraju załamania nerwowego:/) i wpisu na razie nie dostaniecie.
    Chciałoby się przekląć głośno, bez gwiazdeczek (o takich: ****), lecz chyba regulamin zabrania, więc na razie ograniczę się do krótkiego "O kurczę!".

    Nie pozdrawia, zmęczony (miałem wpis skopiowany, lecz kopię zżarła kopia adresu z YouTube [skopiowany był "na kursorze"] i nie ma kopii wpisu teraz),
    pT.
    EDIT:
    Zaczynam używać Worda.
  24. pantrupek
    Drugiego sierpnia 2009 roku, jakby z ciekawości, założyłem bloga. Był to już mój drugi blog w życiu.
    Hm, może trochę o tym pierwszym.
    Było to już nawet nie pamiętam kiedy. Postanowiłem założyć bloga. Miałem stary, rozklekotany komputer, ale dosyć dobre (jak na tamte czasy) internetowe łącze. Widać nie starczyło na tyle, by wygodnie wprowadzić chociaż kawałek tekstu na onetowym blogowym serwisie. Historia z tym blogiem skończyła się jakieś dwa wpisy później, gdy poziom wszelkich błędów i spowolnień w serwisie uniemożliwił mi nawet dodanie wpisu. Zresztą... nie mieli fajnych teł i mój blog wyglądał jak, kolokwialnie mówiąc, kupa, tyle tam było napaćkane (a ile miejsca reklamy zajęły!).
    Pewnego dnia, gdy sobie siedziałem w sierpniowe popołudnie bezrobotny, ukazała się zapowiedź nowego numeru CD-Action. A w zapowiedzi tej trochę o blogach, że niby da się założyć na internetowym forum CDA swój własny kącik i pisać tam. Pamiętam pierwsze myśli, które mi się wtedy pojawiły. Pierwsza: "blog na forum CDA, to jest coś", druga: "muszę zdążyć przed czwartym sierpnia, bo wtedy ludzie zaczną czytać nowe CDA i zakładać blogi na dziesiątą potęgę", no i trzecia: "może uda mi się wypromować? Może będą pisać o mnie w CDA?".
    I buch, założyłem bloga.
    Pierwszego dnia opublikowałem dwa wpisy. Jeden z powitaniem, drugi z miniopowiadaniem. Pamiętam, czułem lekkie podniecenie:).
    Po kilkunastu wpisach pomyślałem jednak, że mój blog jest jakiś taki... no nie wiem, nijaki. Gdy inni, ci lubiani wśród społeczności forum.cdaction.pl, pisali mądrze, ciekawie, na jakieś określone tematy, ja gadałem o głupotach. O tym, co u mnie słychać, co porabiam, bez jakiegoś konkretnego tematu i przesłania. W sumie rzecz nie tkwiła w tym, o czym pisałem, ale jak. Jakość tekstów pozostawiała wiele do życzenia. Nie było ani zabawnie, ani ciekawie. Przykład: "Fabuła jest głupia niczym sznurówki trampka wiszącego na drucie". Pac (dodam, że tekst z tą śmiesznością jest jeszcze gdzieś na tym blogu do znalezienia;)! Dziś te stare wpisy pokazują mi, że dopiero zaczynałem. Gdy czytam wpisy młodych, świeżych bloggerów, przekonuję się, że piszą podobnie. Wtedy zaś przyszło mi do głowy, że trzeba wziąć się za siebie.
    Będąc w miłosnym upojeniu (a właściwie dole) powiłem "Stój koło mnie i patrz na pomarańczową poświatę" na podstawie tekstów Coldplay. Po opublikowaniu tego opowiadanka, doszedłem do wniosku, że nie muszę przecież pisać wyłącznie o grach, filmach i serialach, ale przekazać też czytelnikom część swojej osobowości. Nie tylko pisać o kulturze i głupotach, ale od czasu do czasu popisać też ciut poważniej. Chociaż w sumie to nie była pełna myśl, to był tylko jej zalążek. Cały czas jednak pisałem tak jak zwykle - za to poprawiłem język.
    Pierwszy "poważniejszy" tekst zwał się "pan Trupek: myśli zebrane. AAlbo: coś o subkulturach, głupich dzieciakach, pewnym biednym metalu i kilku innych równie ciekawych sprawach.". Naprawdę mi się spodobał. Zainspirowało go kilka innych tekstów, które znalazłem w blogowych czeluściach. Czytając je, pomyślałem, że to może być dobry pomysł, pisać o takich rzeczach, poważnych, życiowych. 10 komentarzy, czyli jak wtedy - największy sukces bloga.
    Potem znowu wróciłem do starych tematów. Te teksty już bardziej mi pasowały (po prostu język był lepszy), niż te z początków bloga.
    Powiem szczerze, że nie pamiętam, kiedy blog stał się "Polecanym" - może przed przerwą, może po. Do dziś nie wiem nawet, dlaczego. Może po prostu się spodobał, może to dlatego, że pojawił się jeszcze przed zalewem "świeżynek". Pamiętam tylko, że bardzo się z tego stanu rzeczy ucieszyłem. Kto by się nie ucieszył?
    Pierwszym polecanym wpisem był "Naznaczony czas honoru. A raczej honoru czas, który jest naznaczony.", traktujący o dwóch współczesnych polskich serialach. Nie uważałem go za jakiś specjalnie fajny.
    I nagle zabrakło mi pary.
    Naprawdę, nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. Zdarza mi się to co jakiś czas i jest w miarę normalne dla mojej osoby. Nie publikowałem przez kilka miesięcy (od końcówki października aż do marca!), jednak nigdy nie zapomniałem o blogu.
    Świetnym pomysłem, jeśli chodzi o brak pary, okazało się opublikowanie starego opowiadania. Było nim, pamiętające pierwszą klasę gimnazjum, kiedy to zostało napisane, dziełko "Historia odciętej głowy". Być może i crap, ale za to dzięki niemu wróciłem "do biznesu". I dzięki komentarzu Pata5. "Trupek! Tyle miesięcy na Ciebie czekałem.. Myślałem, ze już nie wrócisz". Rozczulające. I w sumie dzięki temu postanowiłem porządnie wziąć się do pracy, gdyż wiedziałem, że mam choć jednego fana. A dla nich warto cokolwiek robić.
    Po skończeniu publikacji opowiadania wszystko wróciło do normy tekstem "Dlaczego Edward Cullen?". I nagle... znów nie miałem weny.
    Z tą weną to jest śmiesznie, bo nie wiadomo czemu się kończy i dlaczego akurat w takich momentach. A nagle znowu powraca tylko po to, by zniknąć za kilka dni.
    Nagle naszła mnie patetyczna myśl: "nie! Tego nie można tak skończyć! Dopiero, co wróciłem, no!". I brak pomysłu i weny wykorzystałem na swoją korzyść. Napisałem tekst o tytule (które zawsze dopasowuję na końcu tak, by pasowały do tekstu) "Nie marudźmy!". Wynik oglądalności skoczył nieco do góry, choć komentarzy pojawiło się zero.
    I nagle nastał 10 kwietnia.
    Pamiętam, że tego dnia rano czułem się jak w filmie. Jak w scenie, w której jeden z bohaterów w panoramicznym kadrze pojawia się z lewej strony, z telefonem przy uchu, a z pilotem w prawej ręce. Na środku kadru telewizor, następuje powolne zbliżenie, gdy bohater (któremu głos przyjaciela w słuchawce mówi, aby szybko włączył program taki a taki) naciska przycisk "On". Na ekranie pokazuje się jakaś niedobra wiadomość, a bohater z zamyśloną miną mówi: "zadzwonię później" i odkłada słuchawkę.
    No, ten dzień był jak w filmie. No i rodził trochę uczuć. Opisałem je w dwóch wpisach "Znieczulica?" i "Po znieczulicy: kolejna cegiełka". Można powiedzieć, że wzbudziły zainteresowanie, o czym świadczy kolejno dziewięć i pięć komentarzy. To nieco smutny sukces, wiadomo dlaczego. Jednak prawdą jest, że skupiłem się w tych artykułach na czymś więcej, spróbowałem pójść jak najdalej w rozważaniach, lecz nie wychodzić zbytnio z kręgu katastrofy. Czasem taka nietuzinkowość się opłaca.
    Chyba "przestawiłem" się wtedy na wpisy "przemyśleniowe", gdyż następny był właśnie taki. Choć nie tylko. "Netbooki, Brazylia, The Hives i szczere podziękowania. I takie coś: <333." był czystą improwizacją. Momentem (dosyć długim), gdy siadasz przed klawiaturą z pyszną herbatą czy jakimś sokiem i po prostu piszesz. Bardzo mi się taki sposób pisania spodobał - nie wymaga wielkiego zaangażowania, piszesz o czym chcesz i jak chcesz. No i przynosił widoczne efekty, bo teksty nie wychodziły mi specjalnie słabe:).
    Momentem przełomowym dla bloga był jeden ze zwykłych przejazdów autobusem. Zawsze podczas takich przejazdów nachodziło mnie sporo myśli. I pomyślałem, żeby o nich napisać.
    Efektem był wpis "Między innymi o autobusie, Demi Lovato, dresach, czerwonym facecie i byciu emo-chłopcem.", który znowu był czystą improwizacją. Uznałem, że to dobry tekst i go opublikowałem. Wynikiem było rekordowe dwanaście komentarzy (w tym jeden mój:) i masa pochwał. Czerwone policzki mam do dziś.
    Po tym wpisie wróciłem myślami do swojej natury, objawionej w opowiadaniu "Stój koło mnie i patrz na pomarańczową poświatę". O swej romantyczności i stosunku do kobiet/dziewczyn. Z tych myśli zrodził się wpis "Kobiety.", łącznie z siedmioma komentarzami. Chyba to wtedy przyznałem sobie, że stałem się popularny:).
    Ale czas było zmienić temat, gdyż wpisy "przemyśleniowe" też potrafią się przejeść. Po wpisie "O pisaniu, improwizacji i cpt Żbiku (+ Autobus i Kobiety: The Greatest Sequel in the World)", który był lekkim odcinaniem kuponów, wróciłem do tematyki "kulturowej", lecz po kilku wpisach o tej tematyce wróciłem do improwizacji. Trochę przemyśleń, masa nawiązań do kultury, oraz ogólnie mój już wyrobiony styl pisania zaowocowały rekordowymi dziewiętnastoma komentarzami (w tym czterema [!] moimi) przy wpisie: "Steven Seagal, dzielne pieski, bracia Jonas, Alvin z Wiewiórkami i inne odniesienia do masowej popkultury, które tak wszyscy lubimy!". Serducho się radowało niezmiernie, ale potrzebowało odmiany.
    W tak zwanym międzyczasie wpadł mi pomysł na kolejne opowiadanie. O niegrzecznym chłopaku, który w wyniku wypadku stracił pamięć i przy pomocy ambitnego doktora staje się grzeczny. Ale czy na pewno? Pomysł zaowocował "Pamięcią", opowiadaniem, które przez jakieś czternaście wpisów zagościło na blogu i na stałe wpisało się w jego historię. Co fajne, nie zrezygnowałem z krótkich felietoników, które zamieszczałem czasem pod niektórymi z części "Pamięci".
    Następnym wartym odnotowania opowiadaniem było "Sami". Pierwsza jego część została "Promowanym wpisem" i została bardzo mile przyjęta. Och, skoro tak łechcę moje ego (ale mi się to określenie spodobało!, dam kilka reklamujących opinii: "(...) Świetne opowiadanie, z morałem i tym "czymś", tą wiadomością pod koniec, która tłumaczyła całe wcześniejsze tajemnice. Kocham to." - Pat5, "Cała drżę... Niesamowite... Nie potrafię nic innego powiedzieć po przeczytaniu wszystkich części." Toffi, "Przyznać muszę, że zakończenie dosyć przewidywalne, aczkolwiek całość smakuję wyśmienicie. Jedno z niewielu opowiadań, które bardzo mi się podoba, bo muszę się przyznać, że wolę powieści od krótkich opowiadań. Mimo wszystko - Wielki respect za to dzieło. Oby takich tworów było więcej. (...) Dzięki za solidny kawał literatury." DevX. Także... zapraszam jeszcze do lektury, opowiadanie cały czas tkwi w czeluściach bloga.
    Niedługo po tym załapałem się do drużyny Onezine (następny numer już niedługo!), gdzie publikuję opowiadanie "Mechanizm" (ujęta w formie dramatu obyczajowego historia chłopca cierpiącego na chorobę, która zamienia go w maszynę. Pisane z perspektywy rodziny i osób postronnych, z licznymi czasowymi komplikacjami, retrospekcjami i czasowymi skokami. Polecam, pierwsza część już od miesiąca tkwi na onezine.pl, w trzecim numerze czasopisma). Uznaję to przedwsięzięcie za kolejny krok do wielkiej kariery:).
    Dochodzimy do końcowego momentu, do konkluzji, podsumowania.
    Wiecie co, myślę, że to dopiero początek. Że jeszcze nie rozkręciłem się w pełni, a dopiero zdobywam doświadczenie. Co oznacza, że za rok być może będzie o wiele wiele lepiej, a może przeczytacie moje teksty już gdzie indziej - w jakimś magazynie, czy coś w tym stylu:).
    Kończę rozważania, bo pora coraz późniejsza się robi, a mi pary już brak:). Do przeczytania! Pozdrawia pT.
  25. pantrupek
    Słowem wstępu - dziś o temacie ?okołogrowym?.
    Otóż całkiem niedawno, odwiedziwszy jeden z warszawskich empików, wyszedłem z niego z płytą niezwykłą. Znalazłem ją gdzieś w czeluściach półek z innymi płytami, szukając jakiejś, w której zakochałbym się już choćby po spojrzeniu na okładkę. Lub pobieżnym przesłuchaniu chociaż. I jest, znalazłem.
    Okładkę płyta ta ma skromną. Zielone tło, biały tytuł, czarne kontury miasta, gwiazd i dziwnej dłoni po prawej stronie, po lewej zaś nazwy wykonawców. ?Stylizowana? pomyślałem, ?taka niby nieznaczna, a coś jednak w sobie ma?. Z tyłu opakowania jeszcze raz tytuł płyty, tytuł, który wzbudził u mnie przyjemne ciarki wspomnień ? ?grało się w to kiedyś, grało. W jednym z CDA kiedyś było, tiaa, to musiało być tak. I przyjemne wspomnienia z tym tytułem mam, tak. I muzyka była świetna.?. Pod tytułem lista piosenek, w sumie trzynaście. ?Pamiętam, pamiętam? znowu odezwały się ciarki. ?Szukałem tego soundtracku tuż po przejściu gry. W Internecie było tylko kilka piosenek z tej listy. O, ta była. I ta, i ta. I to wszystko. Ile to było czasu temu? Rok, dwa lata? Nie pamiętam.?. Spojrzałem na cenę. Cena wyprzedażowa ? 14,99 złotych. Jak darmo! Biorę!
    Usiadłszy spokojnie w domu z moim nowym nabytkiem, szybciutko odpakowałem go z folii. Otworzyłem. Płyta CD stylizowana na płytę winylową. ?Jakie to słodkie? pomyślał mój wewnętrzny Hello Kitty. Wyjąłem książeczkę. W środku wstęp, po angielsku. Mniejsza, omijamy. Dalej przez kilka (dokładnie to siedem) stron lista piosenek i fajne obrazki wykonawców. W samym środku książeczki, między stroną z The Dandy Warhols i Rogue Wave, a stroną z Oranger i The Flaming Lips, duży obrazek, na którym miasto, człowiek i jakiś zombie. Obrazek złożony z prostych figur geometrycznych, zielono - biało - czarny. Po zespołach podziękowania i streszczenie początkowej fabuły gry. W książeczce jest też ulotka, która upoważnia do rabatu na grę równą pięć dolarów. Nie, dziękuję, mam już.
    Wkładam płytę do odtwarzacza. W uszach zaczyna brzmieć mi klasyczna piosenka o lizaku, tym razem w wykonaniu Bena Kwellera. ?Słodka? melodyjka, jakby to powiedział mój wewnętrzny Hello Kitty. Ale tak, miałby rację, ?Lollipop? to niezwykle wesoła piosnka. Zupełnie jak nie z brutalnej gry o zombie. Nagle następuje nagła zmiana stylu ? pop połączony z rockiem (przynajmniej tak myślę, że to pop połączony z rockiem) w piosence The Raveonettes o chłopaku, który wrócił. Pewnie jako zombie, w końcu tytuł gry zobowiązuje.
    I znowu zmiana klimatu. Leci teraz piosenka o ?Ziemskim Aniele? zespołu Death Cab For Cutie. A właściwie, to nie tyle piosenka, co ballada. Taka na wolne tańce na jakiejś imprezie, ale nie nużąca przy tym, co jest osiągnięciem i zasługuje na sporego acziwimenta dla wykonawców. I opowiada chyba o miłości (wnioskuję to tym, że kilka razy pojawia się znane wszędzie angielskie słowo ?lof?.
    I znów klimat się zmienia, bo teraz leci lekko ostrzejszy rock. Taki trochę staroszkolny, ale jednocześnie ma w sobie jakąś nutę świeżości. Gra zespół Rose Hill Drive. O, i wtem znowu jakby wolniej. Tym razem to Cake ze swoją wersją kultowej piosenki Franka Sinatry, ?Strangers in the Night?. Słychać trąbkę, co dodaje temu utworowi ciekawego klimatu. Wyobraźcie sobie tańce na molo. Zachód słońca w tle, spokojna woda i mieniąca się w świetle gasnącej gwiazdy plaża. Palą się już te takie pompony z papieru, co w nich świeczki są, no wiecie, o co chodzi (nie pamiętam, jak to się nazywa). Ty ze swoją dziewczyną/swym chłopakiem tańczysz wolny taniec, a przygrywa Wam na żywo zespół w koszulach i muszkach. Wspaniałe uczucie. I w takim klimacie zostajemy dalej, gdyż teraz przygrywa The Walkmen z piosenką ?There goes my baby?. Spokojna, ale pozostająca w uchu pieśń.
    Następnie zagra dla nas Rugue Wave, z piosenką, która po polsku brzmiałaby ?Codziennie?. Jest już trochę mniej spokojnie, ale to nie pozwala nam się chociaż zanudzić. I nie martwcie się ? nie przechodzimy nagle do ostrego rocka. Jest to po prostu ?piosenka z gitarami?. I dzwonkami, ciepłym głosem młodego mężczyzny i fajnie brzmiącą perkusją.
    The Dandy Warhols zagrają teraz dla nas znaną piosenkę ?Wszystko, co muszę zrobić, to sen?. Czy jakoś tak. Ta piosenka nie przypadła mi zbytnio do gustu, gdyś jest? jakaś taka mdła. Ale co tam ? na każdym soundtracku są lepsze i gorsze utwory.
    O, i teraz jedna z ciekawszych piosenek, a mianowicie ?Pan Piaskowyfacet?, gdybym miał to jakoś przetłumaczyć. Jest to stary już utwór w nowych szatach. Tym razem te szaty dostarczył zespół Oranger. I zrobili z tego ciekawą, alternatywnie rockową piosenkę, z lekkim schizem i humorem. Do gry o zombie jak znalazł.
    I tu piosenka-ciekawostka. The Flaming Lips śpiewają naprawdę dziwną (?i słodką? - wewnętrzny Hello Kitty) pieśń o jakże wiele mówiącej nazwie ?If I only had a brain?. Gdybym miał ją do czegoś porównać, to na pewno będzie to to:
    . Choć nie, to z Jutuba jest bardziej rąbnięte.
    Następnie zagra Clem Snide. Będzie to piosenka, którą, nie wiem czemu, lubię słuchać, mając doła. Na marginesie mówiąc, to chyba każdy ma taką piosenkę, którą lubi słuchać, gdy jest mu smutno, czuje się niepotrzebny itd. Dobra, ale mniejsza. Piosenka nazywa się ?Tears of my pillow? i jest zaiste? ?słodka?. Szatap Hello Kitty!
    Kolejna piosnka idealna na dołki na tej płycie jest umiejscowiona tuż po pierwszej i zwie się ?Lonesome Town?. A gra ją Milton Mapes. Powolna ballada, zapewne o samotności. Też ciekawa. A po niej ostatni utwór na płycie, który przygotował dla nas zespół Phantom Planet. Zwie się, adekwatnie do tematu gry, o której soundtracku jest mowa, ?The Living Dead? (na sam dźwięk tych słów mam przyjemne ciarki, ach, kocham żywe trupy!). I jest ta piosnka dynamiczna, ciarkogenna i odlotowo rozwalająca czaszkę. I ma, uwielbiane przeze mnie, momenty ?łupnięcia? (ale nie takiego, jak w elektro na przykład;), kiedy ciarki czuję aż w siódmym palcu u mej trzeciej nogi. I na tym płyta ta się kończy, co uważam za świetne zakończenie.
    Może zdziwić to, że w grze o zombie, które przecież są straszliwymi stworami o brutalnych metodach działania, jest tyle piosenek o miłości. Oczywiście, mogło by to dziwić, gdyby nie chodziło o ?Stubbs the Zombie?! Ła, to jedna z tych gier, które przyjemnie się wspomina nie tylko za ciekawy gameplay, jak i również świetną fabułę. A jeśli w niej zawarte są masy dobrego czarnego humoru (jak tutaj), to jest jeszcze bardziej rewelacyjnie. Bo przecież kochamy czarny humor. I zombie. Kochamy? No, oczywiście!
    Mało gier może się też pochwalić tak interesującym soundtrackiem. Niektóre piosenki nucę sobie do dziś pod nosem. Dlatego, by nie przedłużać (i w sumie dlatego, że nie wiem, co mógłbym więcej napisać), znajdźcie sobie ten album gdzieś (może gdzieś jeszcze jest?) i go przesłuchajcie. Nie zawiedziecie się. Albo zagrajcie w grę, którą też serdecznie polecam. A płycie daję znaczek jakości w postaci kilku rys od zużycia.
    Pozdrowienia śle pT! Razem z listą piosenek zawartych na opisywanej przezeń płycie ?Stubbs the Zombie. The Soundtrack? (chytrze skopiowaną z Wikipedii):
    1. "Lollipop" Ben Kweller
    2. "My Boyfriend's Back" The Raveonettes
    3. "Earth Angel" Death Cab for Cutie
    4. "Shakin' All Over" Rose Hill Drive
    5. "Strangers in the Night" Cake
    6. "There Goes My Baby" The Walkmen
    7. "Everyday" Rogue Wave
    8. "All I Have to Do Is Dream" The Dandy Warhols
    9. "Mr. Sandman" Oranger
    10. "If I Only Had a Brain" The Flaming Lips
    11. "Tears on My Pillow" Clem Snide
    12. "Lonesome Town" Milton Mapes
    13. "The Living Dead" Phantom Planet
×
×
  • Utwórz nowe...